<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ursyn Niemcewicz
Tytuł Powrót posła
Podtytuł komedja w trzech aktach
Pochodzenie Bibljoteka Mrówki
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1885
Druk J. Czaiński w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLJOTEKA MRÓWKI. TOM 200.

J. U. Niemcewicz.

POWRÓT POSŁA.
KOMEDJA W TRZECH AKTACH.
LWÓW.
KSIĘGARNIA POLSKA.
A. D. BARTOSZEWICZA.
Z drukarni J. Czaińskiego w Gródku.



Z drukarni J. Czaińskiego w Gródku.






OSOBY:

PAN PODKOMORZY.
PANI PODKOMORZYNA.
STAROSTA GADULSKI, koligat Podkomorzyny.
STAROSCINA, żona jego z powtórnego małżeństwa.
TERESA, córka Starosty z pierwszego małżeństwa, wychowana u Podkomorstwa.
WALERY, syn Podkomorstwa, amant Teresy.
SZARMANTCKI, kawaler modny zalecający się do Teresy.
AGATKA, pokojowa Podkomorzyny.
JAKÓB, lokaj.
KOZAK Szarmantckiego.

Scena na wsi u Podkomorstwa.

Supponuje się, że rzecz się odprawia podczas limity przed zebraniem się nowego wyboru posłów na Sejm 1790 roku.




AKT I.
SCENA I.
JAKÓB i AGATKA.
Jakób (nakrywając stolik.)

Imość panna Agatka niech się trochę krząta,
Już to będzie podobno godzina dziesiąta,
Sniadanie czy gotowe?

Agatka.

Od samego ranka
Kłócę się; zwarzyła się dwa razy śmietanka.

Jakób.

Żal mi ciebie Agatko... Jakże się masz, zdrowa?

Agatka.

Dziękuję ci: herbata i kawa gotowa,
Lecz cóż, Imość śpi, pan się dopiero przebudził.

Jakób.

Pan Starosta ich wczoraj tak do późna nudził,
Jak zaczął to o sejmie, to o wojnach bajać,
Ze wszystkimi się sprzeczać, wszystkich kłócić, łajać,
Gęba się nie zamknęła przez całą wieczerzę,
Powywracał butelki, szklanki i talerze;
Naostatek chociaż mu nikt nie odpowiadał,
On jednak zapyrzony jak gadał tak gadał,

I dopiero jak postrzegł, że już wszyscy spali,
Że świece gasły, przecież mrucząc wyszedł z sali,
I na schodach dokończył ostatka swej mowy;
Prawdziwyż to gaduła!

Agatka.

Potrzeba zajść w głowy
Z takimi natrętami, czyli boska kara!
Prawda, że się wybornie dobrała ta para,
Bo i żona Starosty przednia w swym gatunku,
Wszystkich znudziła, wzdycha w ustawnym frasunku,
Zawsze narzeka; nie wiem co siedzi w tej głowie!
Bóg dał piękny majątek, honory i zdrowie,
A zawsze nieszczęśliwa, we dnie spać się kładzie,
A całą noc się tłucze w dzikiej promenadzie;
Płacze, patrzy na miesiąc, gada do obłoków,
Wzywa jakichściś cieniów, jakichściś wyroków.
Starosta się z nią żeniąc musiał być szalony,
Ach co to za różnica od nieboszczki żony!
Już teraz takich nie ma: to to pani rzadka,
Co to za gospodyni, jaki dobra matka!
Jak córkę swą kochała.

Jakób.

Pewnie, że dzisiejsza,
Mniej od pierwszej rozsądna, lecz za to modniejsza,
Byłaby z niej zrobiło pocieszne stworzenie.

(Słychać za sceną trąbkę myśliwską.)
Agatka.

Ale co to za hałas, co to za trąbienie?

Jakób.

To zapewne Szarmantcki wyjeżdża na łowy.

Agatka.

Ten sowizdrzał dom cały przewrócić gotowy,
Co też on nie wyrabia! gada bez pamięci,
Lata z kąta do kąta, wierci się i kręci,
Każdą zaczepi; ja mu nie mogę darować,
Wczoraj na schodach chciał mię gwałtem pocałować;
Jam się od tej napaści jak mogła broniła,
Nareszciem go ze złości za włosy chwyciła.
Lecz śmiech mię jeszcze bierze, uciekł przelękniony;
A w ręku mym się został warkocz przyprawiony,
Chcesz? to ci podaruję tę zdobycz ogromną.

Jakób.

Nie chcę, ja mu kawałka tego nie zapomnę.

Agatka.

Nie wiem dla czego trzpiot ten u nas przesiaduje,
Widzę, że Starościnie bardzo nadskakuje.
I samemu Staroście; jeźli nie mylę się,
To podobno zamyśla o pannie Teresie.

Jakób.

Kto? on? niechże Bóg broni: takowe zamęście,
Przyniosłoby tej pannie ostatnie nieszczęście:
Któżby ją znowu oddał trzpiotowi takiemu?

Agatka.

On jej nigdy nie godzien.

Jakób.

Dajmy pokój temu,
Mówmy raczej o sobie: Agatko kochana!

Ja cię kocham, tyś do mnie trochę przywiązana,
Znasz mię już od lat kilku; jestem państwu wierny,
Pilny w swych powinnościach, a choć zbiorek mierny,
To go pomnoży praca, staranie, a zatem
Będzie człowiek szczęśliwym, będzie i bogatym:
Prawda, że się w podległym stanie urodziłem,
Zawsze jednak poczciwym, rządnym, wiernym byłem.

Agatka.

Nie łudziłam się nigdy chciwością majątku,
Chcę słuchać mego serca, i mego rozsądku,
Miałam znaczne dość partje; wszak wiesz z tej tu włości
Starał się o mnie długo ów pan Podstarości,
Człek hoży, mający się wcale należycie;
Lecz jakiż los mię czekał, jakie smutne życie?
Mieć męża, co z urzędu daje ludziom plagi,
I na znak dostojeństwa, i silnej powagi,
Widzieć nad mojem łóżkiem kańczuk zawieszony:
Nie chcę, by kto od męża mego był dręczony.
Nie przypadł mi do serca urząd ni osoba,
Ten będzie moim mężem kto mi się podoba;

(bierze go pod brodę)

A tak wiesz, jeźli do mej ręki masz już prawo,

(oglądając się)

Państwo nadchodzi, czas już pospieszyć się z kawą,
Bądź zdrów.

SCENA II.
PANI PODKOMORZYNA, PAN PODKOMORZY i STAROSTA.
Starosta (prowadząc Podkomorzynę pod rękę.)

Com mówił wczoraj powtarzam dziś rano,
Cóż, Wać Pani nie jesteś jeszcze przekonaną?

Podkomorzyna (z tonem sprzykrzonym.)

Jestem prawdziwie, milczę, i wszystkiemu wierzę.

Starosta.

Nie dosyć na tem, bo to zapewne nieszczerze;
Trzeba wchodzić w uwagi, przyczyny, powody,
Tym sposobem przyjdziemy do zupełnej zgody.
Otóż tak, powiedziałem wczoraj na wieczerzy,
Że ta wojna która się w około nas szerzy,
Potrwa, może się mylę, może mniej lub więcej,
Potrwa lat osiemnaście i dziewięć miesięcy;
Potem zgodzą się jak się każdy już zmorduje,
Bo zwyczajnie po wojnie pokój następuje.

Podkomorzyna.

Tak dotychczas bywało, lecz siadajmy proszę.

(Siadają, Podkomorzyna nalewa kawę, wszyscy piją, jeden Starosta trzymając w ręku filiżankę, mruczy pod nosem, na boku.)

Ach! jakie ja też nudy z tym człekiem ponoszę.

Starosta.

Waćpani nie pamiętasz wojny siedmioletniej,
Właśnie wtenczas, gdy umarł syn mój małoletni,
Pamiętam, że trybunał sądziłem w Piotrkowie,
Kasztelan był Marszałkiem, niech mu Bóg da zdrowie;
Pani wojewodziny sądziliśmy sprawę,
Nie wiem, o dożywocie, czyli o zastawę:
Kiedy przyszła wiadomość, że pokój zawarty,

Ja właśnie u marszałka grałem wtenczas w karty,
Kazaliśmy dać wina, walnieśmy się spili
Za zdrowie Niemców, co się w owych bitwach bili;
Otóż pożar i dzisiaj tak będzie ognisty,
Bo jak zważam gazety i z różnych miejsc listy,
Jak razem kombinuję przeszłe, przyszłe rzeczy,
Wojna potrwa, i nikt mi tego nie zaprzeczy.

Podkomorzyna.

Ale Starosto kawa tymczasem ostygnie.

Starosta (pije i gada dalej.)

Jak się to wszystko skończy, ja tak przewiduję,
I zobaczycie zczasem, jeźli nie zgaduję.
Cała ta długa wojna na tem się zakończy,
Że król Pruski z cesarzem najściślej się złączy,
Anglja z Francją obronne uderzy przymierze,
Rossja Krym cały odda, a Chiny zabierze,
Szwed waleczny na zawżdy złączy się z Duńczykiem,
Turczyn zaś wszystkich mocarstw będzie pośrednikiem.

Podkomorzy.

Przyznać należy, że to systema jest nowe.
Względem mojej ojczyzny spokojną mam głowę,
Zawarliśmy z potężnym sąsiadem przymierze,
Jużeśmy dziś pewniejsi.

Starosta.

Ja temu nic wierzę:
Polska nigdy się z nikim łączyć nie powinna,
Niech cicho siedzi, ale niech nie będzie czynna;
A jeżeli koniecznie o przymierze chodzi,
Niech się z dalekim łączy, co jej nie zaszkodzi:

Z Hiszpanją, Portugalją, nawet z Ameryką.

Podkomorzyna.

Z Persami, Tatarami, albo z Siczą dziką.

Starosta.

Pewnie że lepiej z nimi; pożytek ztąd czysty,
Waćpani zawsze sprzeczna.

(wchodzi Jakób z listem.)
Podkomorzy.

Cóż tam?

Jakób.

Z poczty listy.

Podkomorzy (odpieczętowawszy.)

A to od mego syna; chwalebna ich praca
Zawieszona na chwilę i syn mój powraca.
Ciesz się kochana żono, dzisiaj go ujrzymy.

Podkomorzyna.

Jakżem szczęśliwa! dawno już po nim tęsknimy.

Podkomorzy.

Jam nie tęsknił, gdy zadość czynił urzędowi;
Dom zawsze ustępować powinien krajowi.
W nieprzytomności jego cieszyły mię wieści,
Że się wśród tych cnotliwych mężów syn mój mieści,
Co z przemocy i hańby kraj nasz wydobyli.

Starosta.

Niedługo się tem wszystkiem będziemy cieszyli,
Bóg wie co porobiły sejmujące Stany,
Dlaczego ten rząd, po co te wszystkie odmiany?
Alboż źle było dotąd, a nasi przodkowie,
Nie mieliż to rozumu i oleju w głowie?

Byliśmy potężnymi pod ich ustawami,
Jak to Polak szczęśliwie żył pod Augustami!
Co to za dwory, jakie trybunały huczne,
Co za paradne sejmy, jakie wojsko juczne.
Człek jadł, pił, nic nie robił, i suto w kieszeni,
Dziś się wszystko zmieniło i bardziej się zmieni,
Zepsuli wszystko, tknąć się śmieli okrutnicy,
Liberum Veto, tej to wolności źrenicy!

(płacze.)

Przedtem bez żadnych intryg, bez najmniejszej zdrady
Jeden poseł mógł wstrzymać sejmowe obrady,
Jeden ojczyzny całej trzymał w ręku wagę,
Powiedział: nie pozwalam, i uciekł na Pragę.
Cóż mu kto zrobił: jeszcze za tak przedni wniosek,
Miał promocje, i dostał czasem kilka wiosek;
Dzisiaj co kto dostanie? nowomodne głowy
Chcą robić jakieś straże, jakiś sejm gotowy,
Czyste do despotyzmu otwierają pole.

Podkomorzy.

Wskrzeszają mądrą wolność, skracają swywole.
Ten to nieszczęsny nierząd, to sejmów zrywanie,
Kraj zgubiło, ściągnęło obce panowanie.
Te zaborów, te srogich klęsk naszych przyczyną,
I my sami byliśmy nieszczęść naszych winą;
Gnijąc w zbytkach, lenistwie, i biesiad zwyczaju,
Myśleliśmy o sobie, a nigdy o kraju;
Klęskami ojców nowe plemię ostrożniejsze,
Wzgardziwszy zyski, było na całość baczniejsze.
Nieba zdarzyły porę, oni ją chwycili,

Ojczyznę z pod ciężkiego jarzma wydobyli,
Walcząc wszystkie przeszkody gorliwą robotą,
Idąc przykładem króla, i własną swą cnotą,
Powracają porządek, i sławę ojczyźnie.
Stokroć szczęśliwy, że choć przy późnej siwiznie,
Ujrzę, że Polska rządna i że poważana.

Starosta.

Wiem, że Waćpanu każda przyjemna odmiana.
W księgach się tych dzikości wszystkich nauczyłeś,
W tych księgach, nad któremi już oczy straciłeś.
Ja co nigdy nie czytam, lub przynajmniej mało,
Wiem, że tak jest najlepiej, jak przedtem bywało.
Równycheś sentymentów nauczył i syna,
Czysto w zdaniach tatunia swego przypomina.
Pięknie się na dzisiejszym sejmie popisował.

Podkomorzyna (z żywością.)

W nieuczciwem go zdaniu nikt nie poszlakował.

Starosta.

Nie wiem czyli złe zdanie, czyli też uczciwe,
Może bardzo rozumne, ale niegorliwe;
Każdej rzeczy jakoweś zgłębianie zdaleka,
To, śmieszne jakieś względy na prawa człowieka,
To zawody sumienia, to delikatności,
To jakieś szanowanie świętych praw własności.
Za naszych czasów na to wszystko nie zważano,
Wszyscy byli kontenci, robiono co chciano.
Rozumiesz, że syn jego dokazywał wiele,
Raz się w tydzień odezwał, lub we dwie niedziele;
Poseł gadać powinien.

Podkomorzy.

Powinien wprzód myślić.
W kilku zważonych słowach łatwiej rzecz jest skreślić,
Niźli w rozwlekłej mowie, bez ładu i związku,
Być upartym pozorem niby obowiązku.
Człek rozumny, co łączy światło z przekonaniem,
Długo waży, niźli się odezwie z swem zdaniem;
Obstaje przy niem, nie przez wrzaski przeraźliwe,
Nie dlatego, że jego, lecz że sprawiedliwe:
Człek cnotliwy jest stałym, człek próżny upartym.

Starosta.

Ja co mówię i myślę sposobem otwartym
Powiadam, że uparty człek zawsze wygrywa.
Swieży mam tego przykład: rok ledwie upływa,
Kiedy byłem na dziale Chorążego synów;
Najstarszy jak się uparł, o kilka tam młynów,
Niesłusznie prawda; coś my się go naprosili!
I nie i nie; nareszcie bracia ustąpili.
Powiedzże Waćpan teraz, że uparty traci.

Podkomorzy.

Wielki zaiste zaszczyt, ile ukrzywdził braci.
Jakże Waćpan takiego dopuściłeś działu?

Starosta.

Mówiłem młodszym, żeby szli do Trybunału,
Nie chcieli: wolim cierpieć, niż z bratem się kłócić.
Niechże cierpią; lecz chcąc się do pierwszego wrócić,
Jakież Waćpana zdanie o sejmie gotowym!
Czyli się to z rozumem może zgodzić zdrowym,
Żeby poseł w urzędzie był dwa lata trwale?

Sejm powinien być tylko o świętym Michale,
Nie więcej jak sześć niedziel, tak przedtem bywało.

Podkomorzy.

I to wszystkich klęsk naszych przyczyną się stało;
W nierządzie i letargu naród zanurzony,
Raz we dwa lata sejmem bywał przebudzony,
Nie dlatego by radził, lecz żeby się kłócił,
W nieładzie wszystko zastał, w nieładzie porzucił.
Kraj ustawnych zaradzeń może potrzebować,
Te powinien w swym rządzie bez zwłoki znajdować.

Starosta.

Bez zwłoki! to o sejmie nie można powiedzieć,
Dzisiejszy przez dwa lata nie przestał się biedzić:
I cóż ci prawodawcy dobrego zrobili?
Wszystko pozaczynali, a nic nie skończyli.

Podkomorzy.

Narody szybkim pędem do upadku lecą,
Lecz długo trzeba czekać niźli się oświecą,
Nim się zwalczą przesądy, duch niezgód obłudny;
Nad wkorzenionym błędem tryumf światła trudny.
Czernić sejm ten już rzeczą stało się zwyczajną,
Nie zrobił tyle co mógł; nikomu nietajną.
Ale zważając jakie znajdował trudności,
Za to co zrobił, wiele winniśmy wdzięczności.
Nie podlegamy nigdy panowi obcemu,
Zważmy czemeśmy byli lat tylko dwa temu?
Wewnątrz słabi, niezgodni, srodze uciśnieni,
U postronnych nieznani, albo też wzgardzeni.
Dziś się sława narodu i powaga wraca;

Obywatel z radością podatek opłaca,
Przez wolny sojusz dawna świetność nam oddana,
Mamy dziś sprzymierzeńca, mieliśmy wprzód pana;
Wojska wzrastają pełne szlachetnej ochoty,
Patrz na okryte zbroją cnej młodzieży roty,
Skarby złotem, zbrojownie śpiżem napełnione:
Będą jeszcze dla Polski dni świetne wrócone,
Będą, byleby naród cnotą zapalony,
Chęcią dobra ojczyzny z królem połączony,
Uwodzić się namowom przewrotnym nie dawał,
I w zaczętej już pracy nigdy nie ustawał;
Niech każdy ma szczęśliwość powszechną w pamięci,
I miłość własną kraju miłości poświęci:
Z dawnym wyborem wkrótce nowy się połączy,
Co pierwszy nie dokonał, to drugi dokończy;
Czynnie robiąc, zaradzi powszechnej potrzebie,
Zyskał szczęście dla kraju, a sławę dla siebie.

Starosta.

Wszystko to piękne słowa i piękne nadzieje,
Lecz na te obietnice ja się tylko śmieję;
W tym rządzie skryta jakaś intryga pracuje;
Ja się na nie nie zgodzę, zaraz protestuję,

(z pasją.)

A gdy zdanie Waćpana, sprzeczne z mojem wszędzie,
Syn jego mojej córki pewnie mieć nie będzie.

Podkomorzy.

Cóż sprzeczka nasza ma się tykać mego syna?
Żeśmy innego zdania, to nie jego wina,
Porywczo losem córki nie zechcesz rozrządzić,

Raczysz wprzód zięcia poznać i zdatność osądzić;
Najbardziej młodych osób zważyć gust, skłonności.

Starosta.

Znam je już Dobrodzieju.

SCENA III.
CIŻ SAMI i LOKAJ STAROSTY,
(oddaje bilet Podkomorzynie.)
Lokaj.

Bilet od Jejmości.

Podkomorzyna (czyta.)

Bardzo jestem rozgniewana, że nie mogę udać się na przyjemne ich śniadanie; głowa źle mi robiła przez noc całą, i Koszmar przeszkadzał mi zamknąć oko; jestem w strasznej feblesie, skoro będę lepiej, polecę w ręce kochanej kuzynki.

Podkomorzy.

Rozumie kto z Waćpaństwa co ten bilet znaczy?

Podkomorzyna.

Kuzynka z francuzkiego myśli swe tłómaczy.

Podkomorzy.

Głowa źle mi robiła! co za wyraz nowy?

Podkomorzyna.

Znaczy la tête m’a fait mal francuzkiemi słowy.

Podkomorzy.

Dziwić się nie należy, jeźli Starościna,
Nie rozumie po polsku; nie jej to jest wina,
Ale tych raczej, co jej dali wychowanie,
Co wytworności dzikiej powziąwszy mniemanie,

Gardząc własnym językiem i rodem i krajem,
Chowają dzieci polskie francuzkim zwyczajem,
I taką na nie baczność od kolebki łożą,
Że mamki i piastunki z zagranicy zwożą.
Któż ich do dalszej nauk doprowadza mety?
Madam, co we Francji robiła kornety,
Albo włóczęga francuz; i cóż ztąd wynika?
Młodzieniec zapomniawszy własnego języka,
Obcym nawet źle mówi i gdy wiek ubieży,
Uczyć się musi co do Polaka należy,
Bo dotąd wskazywane mając obce wzory,
Wie dobrze kto jest Vestris[1], nie wie kto Batory.
Powszechniejsza jest we płci niewieściej ta wada,
Wychowanie ich z zalet pozornych się składa,
Więcej powabów niźli obyczajów liczą;
Schowane, żeby były pożycia słodyczą,
Nagrodą cnych postępków i skromności wzorem,
Nie, — przekładają obcych śmieszności iść torem;
Wlały w nie wiele nauk ich nauczycielki,
Prócz powinności żony i obywatelki.
Tak w wszystkiem trzymając się obcego zwyczaju,
Widzimy cudzoziemki w własnym naszym kraju.

Podkomorzyna.

Wyznajże przyjacielu, żeś nazbyt surowy,
Znajdują się i w naszym kraju białogłowy,
Co umieją szanować święte stadła związki,
I pełnią dobrych matek i żon obowiązki.

Podkomorzy.

Wiem, że są takie, samaś Waćpani dowodem,
Wiem, że są znakomite i cnotą i rodem,
Co żyją skromnie, kraj swój nad wszystko kochają,
Obywatelskie cnoty w synów swych wpajają.
Widzieliśmy jak idąc Rzymianek przykłady,
Dzieliły z nami chętnie publiczne nakłady,
I z skroń pozdejmowawszy przepyszne ozdoby,
Oddały je ojczyznie: takiemi sposoby
Niewiasta w wolnym kraju chwały dostępuje,
Takich ja obyczaje i cnoty szanuję;
Lecz ganić nie przestanę nierozsądne matki,
Co łożąc na swe córki majątku ostatki,
Dają im wychowanie wykwintne i modne,
Lecz z życiem co wieść mają bynajmniej niezgodne.
Cóż dalej? miasto czuwać nad rządem domowym,
Głowę nabitą mając dymem romansowym,
Dzikie jakieś pojęcie nabywszy o szczęściu,
Nie znajdują go w ciszy i słodkiem zamęściu,
Idą zatem rozwody, skargi, narzekanie:
A wszystkiego przyczyną zdrożne wychowanie.

Starosta.

Ważnych uwag Waćpana cierpliwie słuchałem,
Lecz się przyznam, że w duchu serdecznie się śmiałem.
Jakże Waćpan, co sprzyjasz tak każdej odmianie,
Dziś żywo nowomodne ganisz wychowanie?
Wszak ta edukacyja, te nowe przykłady,
Równie jak sejm gotowy, jak wasze zasady,
Wyście powymyślali, dziś znów niekontenci;

Wiesz Waćpan co to było za naszej pamięci!
Młodzieniec wiedział, że go głośna czeka sława,
Gdy umiał po łacinie i Volumen prawa;
Szedł potem do wszystkiego, i ludzie bywali,
Którzy nic się nieucząc o wszystkiem gadali;
Dziś spytaj chłopca w szkołach prosto, nie zawile,
Rozumie Horacego, pozwu ani tyle:
Głowę mając dzikiemi rzeczami nabitą,
Wie dobrze co ananas, a nie wie co żyto.

Podkomorzy.

To niedobrze: powinien znać jedno i drugę,
Niech się naprzód sposobi na kraju usługę,
Niech wie dalej jak inne narody się rządzą,
Naśladuje ich cnoty, strzeże się w czem błądzą;
Przez takową wiadomość człek światła nabiera,
Ta krajowych przesądów zasłonę rozdziera.
A jeźli w dalszym wieku zwiedzi obce kraje,
Niech przejmuje ich cnoty, nie śmieszne zwyczaje,
Niech z uwag swych dla kraju pożytki gotuje,
Niechaj zdobi swój umysł, lecz serca nie psuje.

Starosta.

Mówiłeś Waćpan niby na obydwie strony,
Lecz widzę za nowością zawsześ uprzedzony.

Podkomorzy.

A ja mówię, żeś Waćpan przyjacielem mody.

Starosta.

Jakże to dobrodzieju?

Podkomorzy.

Mam tego dowody.

Starosta.

Jakież proszę.

Podkomorzy.

Ciężko co znaleźć na obronę;
Oto własnym wyborem pojmując za żonę,
Damę zacną, lecz która modnem wychowaniem,
Nie zgadza się z humorem Waćpana ni zdaniem.

Starosta.

Miałem w tem tę przyczynę...

Podkomorzy.

Musiała być ważna.

Starosta.

Pewnie że: dość powiedzieć, że była posażna;
Mospanie, gdzie się suma z dobrami zjednoczy,
Tam na resztę bezpiecznie można zamknąć oczy.
Zważ Waćpan jak nie miało ulgnąć me serduszko:
Naprzód trzykroć gotowych znaleźć pod poduszką,
Dobra nad samą Wisłą, klucz na Ukrainie,
Zastawę w Sandomierskim i dworek w Lublinie.
I tak silnym powabom któż z nas oparłby się?
Prawda, ma swe śmieszności, ma swe widzimi się,
Lubi czasem chorować, i co mi to szkodzi,
Że w myślach zatopiona po miesiącu chodzi?
Że lubi lasy, zdroje, słowiki, murawy?
Niech sobie lubi; ja znów mam swoje zabawy,
Bo gdy ona w ustroniu rozwodzi swe żale,
Ja sobie gram w warcaby, albo tytuń palę,
A tak każde kontente.

Podkomorzy (na boku.)

Łatwo temu wierzę.
Kto tak stałym umysłem wszystkie rzeczy bierze,
Temu dworek w Lublinie i nad Wisłą włości,
Łatwo słodzą niesmaki, spory i przykrości.

SCENA IV.
CIŻ SAMI i TERESA.
(Teresa pocałowawszy ojca w rękę, kłania się Podkomorzemu i Podkomorzynie.)
Starosta.

Jak się miewasz Teresiu? dobrze ci się spało?

Teresa.

Nie zbyt dobrze, bo Jejmość cierpiała noc całą.

Podkomorzyna.

A miałażeś wygodę?

Teresa.

W tym tak zacnym domu,
Na wygodzie, staraniu, nie zbywa nikomu;
Znam go oddawna, pod ich schowana dozorem,
Wasze życie i cnoty były dla mnie wzorem,
Czułych ich starań tkliwe zachowam wspomnienie.

Podkomorzyna (do Starosty.)

Co to za miłe, wdzięczne i skromne stworzenie!
Słodycz, dobre skłonności natura w nią wlała,
W oczach naszych w urodę i cnoty wzrastała,
Kocham ją jak mą córkę.

Starosta.

Dobra z niej dziewczyna,

Lecz prawdę mówiąc, zawsze wolałbym mieć syna;
Ta wziąwszy posag, Bóg wie dostanie się komu,
Z syna przecię i pomoc i wygoda w domu,
Bo czy to w Trybunale sprawę poforsować,
Czy ekonoma z intrat ściśle obrachować,
Czy pchnąć do Gdańska, zawsze dobrze użyć syna,
Właśnie mi się historja dobra przypomina:
Raz mój ojciec...

Podkomorzyna.

Starosto! powiesz przy obiedzie,
Pójdziem do chorej. Może tymczasem nadjedzie
Syn mój, i koniec długiej przyniesie tęsknocie.
Teresiu, możesz tutaj zostać przy robocie.

(Wychodzą.)
SCENA V.
Teresa. (sama)

Dziś go tedy ujrzemy, dzisiaj ma się wrócić,
Nie wiem, czyli się cieszyć, czyli mam się smucić,
Z skłonnością moją walczą rodziców rozkazy:
Ach! dla tkliwego serca, jak okrutne razy!
Schowana z nim w tym domu, w latach mych dziecinnych
Miłość się przy zabawach zajęła niewinnych,
Minęły te zabawy, zostało wrażenie.
Przymuszać się ustawnie, co za udręczenie!
Wszystko mię zdradza, niech kto imię jego wspomni,
Zapłonienie na twarzy postrzegą przytomni.
Lecz czegóż się mam płonić? publiczny szacunek,

Upoważnia mój wybór i słodzi frasunek.
Dzisiaj go więc zobaczę.

SCENA VI.
TERESA, SZARMANTCKI.
Szarmantcki (wpada niepostrzegając Teresy.)

Latać godzin kilka,
I jednego nie ruszyć zająca ni wilka,
To ostatnie nieszczęście.

(postrzegając Teresę.)

Niech pani daruje,
Że się przed nią w zbryzganym fraku prezentuję!
Wraz ztąd lecę, i włożę ciemny wigoniowy:
Oczy jej już mi słodzą niepomyślne łowy,
Ale biedny kasztanek!

Teresa.

I cóż mu się stało?

Szarmantcki.

Nieszczęście: wzdłuż i w poprzek zbiegłem knieję całą,
Lecę przez pole i już wypadam na drogę,
Gdy wtem utkwił w zagonie, i wywichnął nogę.

Teresa.

Żałość Waćpana równie jest słuszna jak szczera.

Szarmantcki.

Od pierwszego go w Anglji kupiłem pikiera.
Był to pierwszy koń w świecie, co niema przykładów,
Wygrał jeden po drugim dwadzieścia zakładów:
Ach gdybym tu już serca nie uwięził mego,
Wrazbym leciał do Anglji szukać podobnego!

Teresa.

W tak chwalebnym zamyśle nie mogę zgadywać,
Ktoby tutaj Waćpana śmiał dziś zatrzymywać.

Szarmantcki.

Zezwolić na to byłabyś Waćpanna skłonną?

(widząc, że Teresa patrzy nań z podziwieniem.)

Waćpanna dobrodziejka lubisz jeździć konno?

Teresa.

Jeszczem nie próbowała.

Szarmantcki.

W Anglji wszystkie panny,
Czy to na polowanie, czy na spacer ranny,
Inaczej jak na koniu nie wyjadą prawie.
Ja sam teraz na wiosnę bawiąc się w Warszawie,
Kasztelance jednego z koni moich dałem,
Jak ma siadać, jak jeździć, sam pokazywałem:
Zrazu ledwie wyjechać śmiała na ulice,
Teraz, ot tak wysokie sadzi kobylice,
Wjeżdża na wszystkie progi i na wszystkie ganki.

Teresa.

Tak śmiałej powinszować można wychowanki.

Szarmantcki.

Gdyby pani ofiarą nie wzgardziła sługi,
Cała ma stajnia na jej byłaby usługi,
Chciej tylko rozkazywać i dawać mi prawa.

Teresa.

Wdzięczna Waćpanu jestem, lecz taka zabawa,
Chociaż nie jest naganną, jednak mię nie łudzi.

Szarmantcki.

Co za rozkosz, ach! byłbym najszczęśliwszy z ludzi,
Gdybym się mógł znajdować przy niej bez ustanku,
Gdybym obok niej jadąc jasnego poranku,
Gdzie gwar ptasząt przyjemny, gdzie źródeł mruczenie
Mógł jej najżywsze moje malować płomienie,
I łzy moje mieszając z rosą niebios wonną...

Teresa.

Waćpan widzę koniecznie chcesz się kochać konno.
Inna ofiarę jego przyjąć będzie zdolną,
Ja odchodzę.

(Odsuwa krosienka i chce odchodzić, Szarmantcki ją zatrzymuje)
Szarmantcki.

Życzeniom bądź moim powolną,
Chciej mię słuchać; na silne przysięgam jej wdzięki,
Że jeźli mi nie zechcesz ubliżyć twej ręki,
Będzie mojem staraniem, byś przez to zamęście,
Znalazła czegoś warta, znalazła twe szczęście.
W każdym razie uprzedzać będę twe życzenie,
I prawem będzie dla mnie każde twe skinienie;
Nie będzie ci zbywało na żadnej zabawie,
Zimę i lato siedzieć będziemy w Warszawie,
Będziesz zawsze opływać we wszystkie dostatki,
Bom modnie meblowany, wieczerze, obiadki,
Będziesz przyjmować gości i onych odwiedzać,
Karpantie z Szodoarem będą się wyprzedzać
Który pierwszy z Paryża nowość jej sprowadzi,
Brać będziesz co jej tylko chęć i gust doradzi;

Nareszcie: żebyś nawet w meblach była wzorem,
Sklep Hampla i Rezlera będzie ci otworem.
Jeźli ten dowód mojej miłości jest słaby...

Teresa.

Przyznaję, że ma w sobie łudzące powaby,
Lecz ja spokojne życie nad przepych przekładam,
I w modach i Warszawie szczęścia nie zakładam.
Kłaniam Waćpanu.

(Odchodzi.)
SCENA VII.
Szarmantcki (sam.)

Zimne niby pożegnanie,
Ale jak mię to gniewa takie udawanie,
Bo to niby odmawia i niby się chwieje,
A wewnątrz wiem, że dla mnie z miłości szaleje.
Nie takie panny człowiek wyprowadzał z głowy,
Ach! żeby tylko mógł być kasztanek mój zdrowy;
Reszta pomyślnie idzie, Teresa mię kocha,
Ojciec mię życzy, całkiem za mną jest macocha,
Parę milijoników dobrze jest zacapić,
Przynajmniej długi człeka nie będą już trapić:

(Słychać hałas za sceną; Szarmantcki ogląda się.)

Cała widzę czereda wali się z hałasem.
Ja uciekam i frak mój odmienię tymczasem.

SCENA VIII.
PODKOMORZY, PODKOMORZYNA, STAROSTA, potem LOKAJ.
Podkomorzy.

No, chwała Bogu! przecież nasza Starościna
Nie ma gorączki, lepiej mieć się już zaczyna.

Starosta (cicho do Podkomorzego.)

Są to chimery, na dzień w łóżku leżeć rada;
Kiedy chce tylko, to ją ta słabość napada.

Jakób (wpada z radością.)

Panicz nasz starszy jedzie, i barwę i człeka
Wszyscyśmy rozeznali, choć jeszcze zdaleka.

Podkomorzy.

Wszakżem mówił Waćpani, że na obiad stanie.

Podkomorzyna (z radością.)

O Boże! jakże tkliwe będzie powitanie.
Czy on tylko zapewne! ach dla matki tkliwej
Co za radość, ach! jakiż to moment szczęśliwy.

(Bieży do okna i patrzy.)

Ach on, ale daleko.

Podkomorzy (idzie także do okna, Teresa zdaleka za nim patrzy.)

Już mostek na rzece
Minął, ach jak się spieszy, już wjeżdża w ulicę.

Podkomorzyna.

Z radości wstał z powozu, i chustką znak daje.

Teresa (z pomieszaniem na boku.)

Radość i pomieszanie w sercu mem powstaje.

Starosta.

Właśnie sobie wspominam, kiedym z dyrektorem,
Wracał ze szkół do domu nad samym wieczorem,
Byłem jedynak, i mnie rodzice kochali,

Ale nigdy podobnych scen nie wyrabiali.

Podkomorzyna (z radością.)

Już wjeżdża w bramę, bieżmy naprzeciwko niemu.

Starosta (chwytając ją za rękę i zatrzymując.)

Rodzice naprzeciwko synowi swojemu?
To wcale nie przystoi.

SCENA IX.
CIŻ SAMI, WALERY
(wpada z radością; matka bieży przeciw niemu i padającego na kolana chwyta za szyję.)
Podkomorzyna.

Ach! mój ty kochany,
Wracasz na łono matki tak dawno czekany,
Jakże jestem szczęśliwa, że ciebie oglądam,
Nic już na świecie więcej... niczego nie żądam.
Ty nie wiesz co dla syna serce matki czuje!

Walery (całując ręce matki z rozrzewnieniem.)

Czuję matko, ach radość głos mi odejmuje!

(Wydziera się od matki i idzie do ojca.)
Podkomorzy (ściskając go.)

Synu mój, miło ciebie nazwać tem imieniem,
Uczciłeś je przykładnem urzędu sprawieniem;
Patrząc na cię, największy mam powód wesela,
Że w synu moim widzę już obywatela,
Że los wam dla ojczyzny dał wtenczas pracować,
Gdyście śmiałem działaniem mogli ją ratować;
Mnie staremu już głowę opędził wiek siwy,
Żyłem w ucisku, ani byłem tak szczęśliwy.

Ohydna przemoc, podłość, chciwość, duch nieśmiały,
Naród niegdyś tak sławny w ucisku trzymały;
Dziś koniec klęskom, legnę spokojny już w grobie,
Gdy zostawię ojczyznę i was w lepszej dobie.

Walery.

Ojcze, bodajby Bóg cię najdłużej zachował!
Jeźlim się nienagannie w urzędzie sprawował,
Winienem to przestrogom, które mi dawałeś,
Prawidłom co z dzieciństwa w serce mi wpajałeś,
Żebym kochał ojczyznę, i trzymał się cnoty.

Starosta.

No, czy już się skończyły te wszystkie pieszczoty?

(Walery idzie ku niemu i kłania się.)

Kłaniam Waćpanu: a cóż ustały już przecie,
Mądre prace Waćpanów tak sławne po świecie?

(z urąganiem.)

Oj teraz to dopiero będziemy szczęśliwi?
Teraz!

Walery.

Byleśmy byli zgodni i cierpliwi,
Ujrzymy dobre skutki nowego porządku.

Starosta.

Jam wszystko już przewidział z samego początku,

(podczas gdy Starosta rozmawia z Podkomorzym Walery wita się z Starościanką)

Ciekawe między nami będzie tu spotkanie,
Gotuję Jegomości niejedno pytanie.

Podkomorzy.

Potem Starosto; dziś mu spoczynku po drodze
Potrzeba.

Podkomorzyna (do Walerego.)

Dzisiaj wszystkie tęsknoty me słodzę,
Z radościąś dom zobaczył?

Walery.

Ach! możnaże komu
Bez czułego wzruszenia zbliżyć się do domu,
Ujrzeć te lube szczyty gdzie się człek urodził,
Te lipy, pod któremi w dzieciństwie się chłodził;
Myśleć że się zbliżają chwile pożądane,
W których uściska ojca i matkę kochanę;
Któż się wtenczas nie wzruszy, któż się nie rozkwili?

Podkomorzyna.

Bodajbyśmy się więcej nigdy nie dzielili.

Walery.

A z braci mych żadnego w domu nie zastałem?

Podkomorzy.

Młodszego za towarzysza do znaku oddałem,
Uczy się służby; właśnie ściągnęła brygada,
A średni zaś w cywilnej komisji zasiada;
Tęskno mi bez nich, ale w tem chlubę znajduję,
Że każdy syn mój służy, żaden nie próżnuje.

Starosta.

A ja właśnie podobne ułożenie ganię,
Któż się przy gospodarstwie, przy domu zostanie?

Podkomorzyna (patrząc na zegarek.)

Już się to obiadowa przybliża godzina,
Może że też już wstała z łóżka Starościna.

Starosta.

U stołu będziem sobie gadać należycie,
I kielich za pomyślne spełnimy przybycie.





AKT II.
SCENA I.
Teresa (sama.)
Teresa.

Przybył nakoniec: godzin już kilka upływa
Jak w radości, bojaźni, niepewna, troskliwa,
Gdy każdy z nim rozmawia i wita ochoczy,
Ja ledwie nań niepewne śmiem podnosić oczy;
Pytaniami ciekawych ustawnie dręczony,
Nie dał i jednej chwili swojej ulubionej.
To serce trosków pełne, i w ustawnem drżeniu,
Wśród tylu przeszkód, po tak długiem niewidzeniu,
Co go ustawnie dręczy, co cierpi, co czuje,
Na łono przyjaciela wylać potrzebuje;
Dochowałam ci wszystkich uczuć moich święcie!

SCENA II.
TERESA, WALERY.
Walery (z uczuciem całując ręce Teresy.)

O! Boże co za radość, jak słodkie przyjęcie!

Teresa.

Jesteś z nami, twój widok troski me osładza,
I długiej niebytności tęsknotę nagradza.

Walery.

Ta nieprzytomność co nas tak długo dzieliła,
Tereso, serca twego dla mnie nie zmieniła?

Teresa.

Mógłżeś wątpić? uczucia w dzieciństwie powzięte,
Dochowałam ci mimo przeszkody zawzięte:
Ty wśród zabaw, wśród świata wielkiego rzucony,
Samą pracą, widoków mnóstwem roztargniony,
Łatwiej ponosić mogłeś smutek oddalenia;
Mnie każde miejsce twoje wznawiało wspomnienia.
Przywodzić czasy z tobą strawione tak mile,
Myśleć o tobie, tobie poświęcać me chwile,
To szczęściem, zatrudnieniem to było codziennym.

Walery.

Wśród tyle roztargnienia, nie stałem się zmiennym,
Czas wszystek poświęcałem pierwszej powinności,
Odpoczynek wspomnieniom i czułej miłości.
Ani rozumiej, żem jest tak płochy, tak słaby,
Abym się przez łudzące dał uwieść powaby.
Te piękności tak bardzo podobać się chciwe,
Widziałem bardziej próżne aniżeli tkliwe;
Wolą być przez czcicielów roje otaczane,
Niż szczerze kochać i być nawzajem kochane.
Wierz mi: im bardziej chlubne wdzięki i ozdobą,
Niejedną z nich równałem w sercu mojem z tobą,
Tymeś się szacowniejszą w oczach mych stawała.

Teresa.

Jeźlim się godną twego szacunku zdawała,
Jeźli nie wszystko we mnie podległe naganie,

Taką mię uczyniło matki twej staranie;
Wdzięczność dla niej, mą tkliwość dla ciebie pomnaża,
Serce tobie oddane niczem się nie zraża;
Ty mnie kochasz, to dosyć: w układach swych dziwni
Ojciec mój i macocha, dotąd nam przeciwni,
Człeka pustego, trzpiota chcą mi dać za męża:
Ach! względy posłuszeństwa wstręt we mnie zwycięża.

(z rozrzewnieniem.)

Z tobą żyć tylko pragnę, ciebie kochać stale.

Walery.

Duszę mi przenikają Tereso twe żale.
Lżejszemi być powinny, bo wspólnie cierpiemy;
Może, że tyle przeszkód stałością zmożemy.
Ojciec twój, co bogactwa nad wszystko przenosi,
Sądzi, że zbiorów jego żądza mię unosi:
Jak się myli, jak krzywdzi me szczere płomienie!
Od wszystkich jego bogactw uczynię zrzeczenie;
Niech je zatrzyma, ale niech mi odda ciebie.
Część moja szczupła, przecież wystarczy potrzebie;
Z tobą milsze mi będzie nad posagi hojne
Słodkie pożycie, szczęście, godziny spokojne:
To me serce nad wszystkie dostatki przenosi.

Teresa (postrzegając lokaja Starościny.)

Otóż człek mej macochy.

Lokaj.

Jejmość panny prosi.

Teresa.

Powiedz, że zaraz przyjdę: masz tedy dowody,
Momentu być nie możem z sobą bez przeszkody,

Ani osłodzić trosków, ni pocieszyć żale,
Bądź mi zdrów mój kochany, lecz nim się oddalę

(dobywa z kieszeni pas szyty.)

Przyjm tę pracę rąk moich, ten dar nader skromny,
Na dowód, żeś był zawsze myślom mym przytomny;
Strzeżona ustawicznie z pracą się mą kryłam,
Ukradkiem w nocy pas ten dla ciebie uszyłam,
Niechaj cię dar ten o mej wierności zapewnia.

Walery.

Tereso! dobroć twoja do łez mię rozrzewnia.

Teresa.

Bądź zdrów, odchodzić muszę.

SCENA III.
WALERY (sam, trzymając pas.)
Walery.

Drogi upominku!
Tyś ujmowała godzin od twego spoczynku,
Żeby dla mnie pracować! zakazy surowe
Wydzierają mi życia mojego połowę:
Lecz nie wydrą pociechy w sercu mym stroskanym,
I słodkiego uczucia, że jestem kochanym!
Ale któż znów nadchodzi osobność mą kłócić.

SCENA IV.
WALERY i SZARMANTCKI.
Szarmantcki
(ufryzowany z wielkim halsztukiem i we fraku eleganckim, rzuca się na Walerego i całuje go.)

Pozwól się przyjacielu na łono twe rzucić,
Ucałować, przypomnieć tej przyjaźni świętej,
W młodych leciech w konwikcie tak czule powziętej.
Wiek minął, jakeśmy się z sobą rozdzielili,
Panowie tu na nowo Polskę przerobili,
Ledwiem ją poznał, kiedym wrócił z zagranicy:
Lecz jak to? lato całe strawiłem w stolicy,
Nigdzie się spotkać!

Walery.

Mocno tego żałowałem,
Moje zabawy, domy które uczęszczałem,
Może że nie te były, kędyś Waćpan bywał.

Szarmantcki.

Wtenczas u Kolsonowej najwięcejm przebywał,
W ulicy Ujazdowskiej: wpośród pracy takiej,
Jakżeś też nie wyjechał i razu na raki?

Walery.

Prawdziwie, że się tego nieskończenie wstydzę,
Lecz słodzę stratę, kiedy dziś Waćpana widzę;
Jak długo odwiedzałeś Waćpan cudze kraje?

Szarmantcki.

Rok tylko, alem przejął wszystkie ich zwyczaje.
Prawdziwie, już nie mógłem w ojczyźnie usiedzić;
Naprzód, ojciec mi kazał w sprawach się swych biedzić,
Jeździć po Trybunałach, to śliczne zabawy!
Wolałem przegrać dobra niż pilnować sprawy.
W rok zdało mu się oddać mię do gabinetu,
Porzuciłem: nie umiem dochować sekretu.
Dalej próbując mojej w żołnierce ochoty,

Nabył dla mnie chorągiew w rejmencie piechoty,
I to mi się sprzykrzyło; przecież Opatrzności
Zdało się ojca mego przenieść do wieczności!
Zobaczywszy się panem znacznego majątku,
Z radości nie wiedziałem, co robić z początku.

(poprawiając halsztuka i desynując się.)

To prawda, że Bóg człeka stworzył dosyć ładnie;
Żebym jednak wykształcił figurkę dokładnie,
Chciałem Paryż odwiedzić, dobra więc dzierżawą
Puściwszy, rozstałem się z kochaną Warszawą.

Walery.

To się Waćpan podówczas w Paryżu znajdował,
Gdy rewolucja, gdy się ów zapał zajmował?

Szarmantcki.

To mię też zamieszanie z Francji wypędziło.

Walery.

Właśnie wtenczas w tym kraju zostać się godziło;
Pewnieś się Waćpan starał widzieć i być wszędy,
Zważałeś ich ustawy, a nawet i błędy.

Szarmantcki.

Wyznam Waćpanu: nie wiem co się z niemi stało,
Bo mię, wszystkie ich czyny obchodziły mało.
Dziękuję za tę sławną i wolność i trudy:
Nie uwierzysz w Paryżu jakie teraz nudy!
Nic na świecie tak wielkiej nie nagrodzi szkody;
Panienek ani ujrzysz, teatra, ogrody,
Bulwary i foxale są prawie bez ludzi;
Człowiek nie ma co robić, cały dzień się nudzi.
Raz pamiętam wyszedłem kupować guziki,

Do ponsowego fraku; kupcy, czeladniki,
Jak gdyby ich umyślnie obrano z rozsądku,
Na warcie strzegli w mieście dobrego porządku;
Tak mię to rozgniewało, żem się wraz zawinął,
I czemprędzej przez Kale do Anglji popłynął.

Walery.

Przynajmniej ten kraj sławny, tak rozsądnie wolny,
Zastanowić uwagę Waćpana był zdolny;
Rząd jego, rękodzieła i ustaw tak wiele,
Dłużej go zatrzymały.

Szarmantcki.

Trzy tylko niedziele
Bawiłem w Anglji; srodze powietrze niezdrowe:
Kupiłem dwie par sprzączek i szpadę stalowę;
Byłem na Parlamencie: tak jak u nas krzyki,
Lecz za to co za sklepy, łańcuszki, guziki,
Kursa koni! to w świecie najlepsza ustawa.
Ach! przyjacielu, co to za szczęście zabawa;
Tych się cudzoziemcowi opuścić nie godzi,
Co to za widowisko! człek w głowę zachodzi,
Nie możesz pojąć jeden za drugim jak leci,
Na takich koniach, ot tak prawie małe dzieci.
Pamiętam dnia jednego, śmiech mię bierze pusty,
Angielczyk jeden z małą peruczką i tłusty,
Przegrał niezmierny zakład, w zapalczywym gniewie,
Chciał koniowi w łeb strzelić: przypadam szczęśliwie,
Daję sto funtów: i tak od śmierci niebogę,
Uwalniam biedną klaczkę, gniadą białonogę.
Potem fraszek kupiwszy moc na darowizny,

Powróciłem nareszcie do matki ojczyzny.
Kiedym ja się tak bawił, pan sławą okryty,
Chodził ustawnie koło Rzeczypospolitej,
Wpośród obywatelskich strawił czas swój trudów,
Winszuje bardzo ustaw, nie zazdroszczę nudów.

Walery.

Ta przyjaźń, z którąś Waćpan raczył mię uprzedzić,
Jeżeli mi pozwala prawdę mu powiedzieć,
Powiem: że to bez zysku żadnego jeżdżenie,
Wymówić chyba może wiek, niedoświadczenie.
Odtąd innym winieneś zatrudnić się celem,
Pamiętać, żeś Polakiem, żeś obywatelem,
Żeś najpierwsze twe winien ojczyznie usługi.

Szarmantcki.

Mam się znów dosługiwać? to sposób zbyt długi.
Urzędy, dostojeństwa, słowem wszystkie żądze,
Łatwe do dostąpienia, gdy człek ma pieniądze.
Będą się kłaniać, chociaż nie będę pracować.

Walery.

Będą się kłaniać, ale nie będą szanować:
Publicznego szacunku ten tylko bezpieczny,
Kto cnotliwie pracując, ludziom pożyteczny:
Ale go nie otrzyma, kto tylko próżnuje.

Szarmantcki.

Chcesz bym był posłem na sejm, co dziś następuje?
Bardziej się jeszcze znudził, jak tu Waćpanowie?
A dobrodzieju! wolę nadewszystko zdrowie;
Lata przeszłego gdyście na sesjach siedzieli,
Gdyście się przez dzień cały męczyli, krzyczeli,

Ja z pudrem i z pomadą włos szczesawszy wonną,
Wsiadłszy w mą karjolkę, alboli też konno,
Obleciałem Mokotów, Wolę, Królikarnię,
Łazienki i Powązki; czasem Bażantarnię;
Wieczorem przebrawszy się przy powiewnym chłodzie,
Łajałem wraz z drugimi sejm w Saskim ogrodzie;
Wypiłem z przyjaciołmi ponczu dużą czarę,
Zjadłem brzoskwiń, morelów za dukatów parę;
Potem koło dziesiątej, kończąc dzień przyjemny,
Foxalowe zabawy okrywał mrok ciemny.

Walery.

Gdyby każdy tak żyć chciał, czemby Polska była.

Szarmantcki.

Nie wiem coby z nią było, leczby się bawiła;
Zawsze zdania Waćpana są nazbyt surowe:
Żebyś mi też ustąpił statku choć połowę!
Ale słyszałem, że Pan myśli stan odmienić,
Że się okrutnie kocha, ma się wkrótce żenić,
Z piękną, posażną, grzeczną, słowem zacną damą.

Walery.

Ja właśnie o Waćpanu słyszałem to samo.

Szarmantcki.

Dalibóg że nie, ale krewne uprzykrzone
Pokoju mi nie dają, żebym pojął żonę!
Co to za kłopot, co za bieda nieustanna,
Tutaj ciągną rodzice, tu kocha się panna.
Prawie chcą mię już gwałcić; no i cóż mam robić!
Już z biedy na małżonka trzeba się sposobić,

Tylu prośbom, wzdychaniom dać się ułagodzić:
Prawdziwie, że to bieda pięknym się urodzić.

Walery.

Te skargi oznaczają skromnego człowieka,
Szczęśliwy kto na piękność swą tylko narzeka!
Powinszować Waćpanu serdecznie należy,
Najszczęśliwszyś podobno ze wszystkiej młodzieży,
Że bez najmniejszych starań, prawie przez niechcenie,
Umiesz wzbudzać w kobietach najtkliwsze płomienie.

Szarmantcki.

Szczęście się przywiązało do mojej osoby,
Ale wyznać należy, mam moje sposoby,
I ktokolwiek iść zechce podług mych prawideł,
Żadna kobieta jego nie uniknie sideł;
Na dowód, że na próżno pochwał mych nie liczę,
Wraz Waćpanu pokażę wszystkie me zdobycze,
Listy, portrety, włosy, obrączki, pierścionki,
Te panienek, te wdowy, te od cudzej żonki.

Walery.

Daję wiarę, żeś Waćpan był bardzo szczęśliwy,
Proszę, nie dowódź tego przez czyn nieuczciwy,
Tych co mu zawierzyły, nie zdradzaj czułości.

Szarmantcki.

Otóż znowu pocieszne są delikatności!
Jeźli masz za uczciwość ochraniać kobiety,
Wierz mi, w ich oczach żadnej nie znajdziesz zalety:
Chciej się tylko w mej szkole cokolwiek przećwiczyć,
Tysiącami kochanek jak ja będziesz liczyć;
Muszę ci me portrety pokazać koniecznie.

Walery.

Na cóż? może się obejść bez tego bezpiecznie.

Szarmantcki.

Hej kozak!

Walery.

Ale wcale nie jestem ciekawy.

Szarmantcki.

Ale co ci to szkodzi, choćby dla zabawy?

Walery.

Wierz mi, gorszyć się będę z takiego uczynku.

Szarmantcki.

Kozak!

SCENA V.
CIŻ SAMI i KOZAK.
Szarmantcki.

Czy masz portrety, co to na kominku
Leżały, i te listy co porozrzucane
Na stole, te pierścionki z włosów?

Kozak.

Maju Pane.

Szarmantcki.

Pokaż no.

(Kozak szuka w szarawarach, i wyciąga portrety listy, włosy, pierścionki.)

To nie wszystko, gdzie reszta hultaju?
Gdzie ów mały portrecik?

Kozak.

Jej Bohu ne znaju.

(Szuka w szarawarach, za cholewami, znalazłszy za butem, oddaje.)

Potierał za cholewu.

Szarmantcki.

Zważaj Waćpan proszę,
Patrzeć na te zdobyczy, co to za rozkosze!

(Walery poziera wzrokiem pogardy pełnym.)
Walery.

Przynajmniej nie chciej Waćpan imion ich powiadać.

Szarmantcki.

Czemuż nie? tych skrupułów czasby już postradzać.

(krzyczy.)

Portret Szambelanowej; patrz jak wdzięków wiele!
Kochałem ją serdecznie, całe dwie niedziele.

(Wyjmuje duży pierścień z włosow i przypatruje się.)

Już zapomniałem czyje te włosów pierścienie;
Ha, ha, pułkownikowej, oj ta się szalenie
Kocha we mnie, ja zaś jej nie lubiłem wcale,
Co to były za szlochy, narzekania, żale;

(pokazuje drugi portret.)

Ten portret z dezabilu i w nocnym negliżu,
Francuzka na wyjezdnym dała mi w Paryżu,

(bierze jeden po drugim i pokazuje prędko.)

To portret Cześnikowej, włosy Podczaszanki,
Obrączka Chorążyny, pierścień Kasztelanki,
A to wachlarz kuzynki, w tem zamknięciu złotem.
Listy, chcesz czytać teraz, alboli też potem?

Walery.

Schowaj Waćpan i listy i te upominki.

Szarmantcki.

Patrzaj, te wszystkie piękne brunetki, blondynki,
Płaczą dziś po mnie, jęczą, chorują i mdleją;
Każda, że się powrócę cieszy się nadzieją:
Myli się, będę srogim i nieprzebłaganym.
Walery, jeźli chcesz być od kobiet kochanym,
Nie kochaj nigdy, wskazuj nadziei promyki.
Oj, nie wiesz jeszcze co to są za dobrodziki!
Człek, co kobiecie szczerze czucia swe oddaje,
Igrzyskiem się jej chimer i lekkości staje.
Zaraz go w poczet swoich niewolników liczy;
Pewna już ciebie, innej wraz szuka zdobyczy.
Porzuć więc skoro ujrzysz cokolwiek niestałą,
I powiedz wszystkim co się między wami działo.

Walery (z grozą.)

I Waćpan z tak haniebnym zdaniem śmiesz się chlubić!
Masz za żart zdradzać czułość i kobietę zgubić!
Wierzaj mi, nic po takim człowieku nie wróżę,
Który krzywdzi takiego, co się mścić nie może.
Osławiać tę płeć słabą, jest niegodziwością,
Jest to połączyć razem, występek z podłością.
Jeźli przez skłonność, lub też przez świetne zalety,
Potrafisz zyskać ufność i serce kobiety;
Jeźli ci czucia swoje powierzy zbyt tkliwa,
Niech ten sekret na zawżdy w piersiach twych spoczywa;
Niech narzekać na ciebie nie znajdzie przyczyny,
Umiej pokryć jej słabość, a nawet i winy.

Szarmantcki.

Zbyt surową naukę chcesz mi Waćpan dawać,

Ale najlepiej rzeczy po skutkach poznawać;
Kto a nas szczęśliwszy? czy ja z niegodziwością,
Czy Waćpan z swą dyskrecją, swą delikatnością?
Patrz:

(pokazuje mu portret.)
Walery (z największem zadziwieniem.)

Portret Starościanki! ach przysięgnę śmiele,
Nie masz go z rąk jej, powiedz przez jakie fortele
Do zbioru uwiedzionych przez sztuczne obroty,
Przydałeś obraz wdzięków, czułości i cnoty?
Powiedz, oddaj go zaraz, albo w tem żelazie,
Znajdziesz koniec twym zbrodniom i czułej urazie:
Uspokój mię! wszak widzisz moją zapalczywość!

Szarmantcki.

Ale po co te gniewy, dla czego ta żywość?
Gniewasz się, że kochanka ciebie oszukuje!
Śmiać się należy.

SCENA VI.
CIŻ SAMI i STAROSCINA.
Starościna (w dezabilu i z miną omdlewającą.)

Jakiż ja hałas znajduję,

(patrząc na Walerego, który w pomieszaniu.)

Cóż to? Waćpan wyrabiasz tak okropne krzyki,
Parlez plus bas, wszakże to nie wasze sejmiki,
La tête me fait mal; wszystkie nerwy mi wstrząsnąłeś
Z odmianą stroju widzę i tonu przyjąłeś.
Wolę wyjść, bo to taka turniura już wasza,
Gotóweś się i na mnie porwać do pałasza.

Walery.

Waćpani dobrodziki żądaniom dogodzę,
Chciej zostać, nie lękaj się, ja z miejsc tych odchodzę.

(Wychodzi.)
SCENA VII.
SZARMANTCKI i STAROSCINA.
Starościna.

Quel ton! po cóż tak krzyczał sposobem nieznośnym?

Szarmantcki.

Nie wiem zkąd mu się wzięło być zemną zazdrosnym.

Starościna.

C’est assez drôle prawdziwie; to on kochać umie?

Szarmantcki.

A zkąd znowu? on tego wcale nie rozumie.
Jego rzecz mowy pisać, prawo zacytować,
Lecz tej tkliwej czułości, nie umie pojmować,
Tych rzutów serc do siebie, tego rozrzewnienia.

Starościna.

Tych łez słodkich, tych nocy bezsennie trawienie.

Szarmantcki.

Bezsennie? on noc całą chrapie jak zabity.

Starościna.

Ach! bo mu serca ogień nie pali ukryty,
Ni okrutne suwniry!

(płacze.)
Szarmantcki.

Te łzy, te rozpacze,
Porzuć proszę, bo ja się prawdziwie rozpłaczę.

Starościna.

Comme vous êtes bon, honnete, jak masz duszę tkliwę,
Ty jeden cieszyć możesz serca nieszczęśliwe.

Szarmantcki.

Wszystkiego mi się zwierzyć możesz poufale,
Z dawna widzę, że smutek, ciężkie jakież żale,
Struły życie Waćpani; ustawnieś stroskana.

Starościna.

Twarz Waćpana otwarta, dyskrecja tak znana,
Ufność we mnie wzbudzają; wszystko mu odkryję.
Widzisz w jakich supirach i tęsknocie żyję:
Une perte cruelle o Boże! w kwiecie mej młodości,
Kochałam Szambelana, cud doskonałości,
Quelle figure et quels talents, jak cudnie walcował,
Jakie fraki, halsztuki, ach! jak się fryzował!
Ja co zawsze nad względy miłość mą przekładam,
Mimo rodziców, chciałam z nim uciec od madam,
Złączyć się z mym Idolem... Kiedy parki srogie,
Przecięły nożyczkami dni jego tak drogie.

(płacze.)
Szarmantcki.

O żale! o rozpacze! o dniu nader smutny!

Starościna.

Nie wiesz jeszcze przez jaki przypadek okrutny;

(wyjmuje z kieszeni pulares atłasowy, i z niego papiery.)

Oto wierszopis jeden, znany z swej czułości,
Podał go rymy swemi do nieśmiertelności.
Ja nie mam siły sama mówić o tej zgubie.

Szarmantcki.

Przeczytam, bo ja bardzo smutne wiersze lubię.

(Szarmantcki czyta.)
Elegia na śmierć Szambelana.

„Płaczcie małe amorki! płaczcie Alciony!
Szambelan już nie żyje, Szambelan zgubiony,
A z nim zginęły wdzięki, młodość i rozkosze.
Uciszcie się Zefiry!... Zgon jego ja głoszę.“

Starościna.

Jak to czule pisano... O gorzkie wspomnienie!

Szarmantcki (czyta dalej.)

„Febus dnia tego mgliste rzucając promienie,
Ojciec wiecznej światłości, czynów naszych świadek,
Zapłakany przeglądał nieszczęsny przypadek.“

Starościna.

Ach czemuś go nie przestrzegł, mieszkający w niebie,
O ty nielitościwy! o okrutny Febie!

Szarmantcki (czyta dalej.)

„Gdy Szambelan do butów srebrne przypiął kolce,
I przed ganek zajechać kazał karyolce,
Wskoczył na powóz świetny, i w prędce podane,
Chwycił jak od niechcenia lejce srebrem tkane;
I bicz angielski, giętki, długi, trzaskający.
Tak podobny do Bogów, w powozie stojący,
Przelatywał ulice wśród przepysznych gmachów,
Sięgając prawie głową latarni i dachów.
Leciał: bystre bieguny nieścignione okiem,
Okrywały go gęstym kurzawy obłokiem:
Zbiegały się do okna panny i mężatki,

Widzieć ten cel swych życzeń, widzieć ten cud rzadki;
Szczęśliwa! którą spostrzegł i uchylił głowy.
Już był biegu swojego dopełnił połowy,
Kiedy o ostry kamień koło rozpędzone,
Uderza, pęka, powóz schylony na stronę,
Wyrzuca Szambelana; pada i umiera...
Napróżno zbroczonego stangret z krwi obciera,
Już nie żył, taka była srogich Bogów wola:
Amorki duszę jego w Elizejskie pola
Przeniósłszy, postawiły między Adonisem,
Dydoną, Eurydyką i pięknym Parysem.
Równie świeży jak róża, żył tyle co ona,
O strato równie ciężka, jak nienagrodzona?
Nigdy więcej na świecie drugi nie powstanie,
Równie piękny młodzieniec jak ty Szambelanie!
W cóż się teraz obrócą piękne twoje sprzączki,
Konie, fraki, łańcuszki i złote obrączki?
Ach w cóż się twoja czuła kochanka obróci!
Smutek, żałość i rozpacz życia jej ukróci.
Fatalna karjolko ja będę przeklinał,
Dzień nieszczęsny, gdzie Dangiel robić cię zaczynał.
Płaczcie małe amorki, płaczcie Alciony!
Szambelan już nie żyje, Szambelan zgubiony!“ —

Szarmantcki (z rozrzewnieniem.)

Ach co za czułe wiersze! żal mi serce ściska,
I chociaż ten przypadek nie tyka mię zbliska,
Smutny będę przez tydzień.

Starościna.

Ja zaś całe życie

W plętach i gorzkich żalach trawić będę skrycie.
O vous ombre cherie!

(płacze.)
Szarmantcki.

Czemuż nieba zagniewane,
Złączyć nie dozwoliły serca tak dobrane?

Starościna.

Tą śmiercią omylona w najtkliwszym wyborze,
Le reste de mes jours chciałam przepędzić w klasztorze,
I zostać bernardynką. Rodziców rozkazy,
Nowe sercu mojemu przyczyniły razy,
Łącząc mię malgré moi z dziwacznym człowiekiem,
Co się nie zgadza ze mną ni gustem ni wiekiem;
Który nawet wyrazów moich nie rozumie,
Co się attandryssować ni jęczeć nie umie:
I kiedy ja w najtkliwszem jestem rozkwileniu,
On przychodni mi gadać o życie, jęczmieniu,
O fryorze do Gdańska.

Szarmantcki.

A to rzecz nieznośna,
I cierpi na to dusza prawdziwie miłosna;
Delikatnej czułości Waćpaniś jest wzorem,
Ach! czemuż Starościanka, nie idzie jej torem?

Starościna.

Jakże panna Teresa Waćpana znajduje?

Szarmantcki.

Kocha mię, ale tego niedość pokazuje,
Podkomorzyc ją także pono bałamuci.

Starościna.

Bądź Waćpan pewien, że się konkurencja skróci;
En vain Podkomorzyna krząta się i swata,
Córki naszej nie damy, nigdy za sensata.

Szarmantcki.

Zamiast romansów, w których czułość i zabawa,
On by jej kazał czytać wolumina prawa.

Starościna.

Zanudziłby ją na śmierć, tego nie ścierpimy,
I ja i mąż mój nawet Waćpana życzymy.

Szarmantcki (klękając z zmyślonym zapałem.)

Wszechmocne nieba, coście dały jednę duszę,
Bym nieszczęsnej czułości ponosił katuszę,
Dajcie drugą bym znieść mógł rozkosz niepojętę!

Starościna.

Ach! wszak to słowa z nowej Heloizy wzięte!
Jak szczęśliwieś przytoczył. Takiego kochanka
En verité nie warta zimna Starościanka.
Mais bientôt ma tu nadejść mąż mój uprzykrzony,
Chcę z nim pomówić; Waćpan bądź już zapewniony,
Że koniec położymy czułej jego męce,
Że Teresa już jego.

Szarmantcki.

W Waćpani ja ręce,
Składam me losy, czucia i ogień ukryty.

(Odchodzi.)
SCENA VIII.
Starościna (sama.)

O Nieba, co to będzie za mąż wyśmienity!

Je suis fière de mon choix i wielbię niebiosy;
Zaraz mu Starościanka musi dać swe włosy.
W czułych tandressach słodkie te serca daniny,
Więcej są warte, niż te głupie zaręczyny.

(po chwili zamyślenia.)

Ils sont passés pour moi te chwile miłośne,
Zostały się cyprysy i ciernie nieznośne.
Dni moje pełne smutku i pełne żałoby;
Z tobą ja Jungu mieszkać, będę między groby.

(Dobywa nocy Junga i czyta, przerywa czytanie i woła.)

O Jungu! twoja córka, twa córka kochana,
Nigdy nie była warta mego Szambelana.

SCENA IX.
STAROSCINA i STAROSTA.
Starosta.

Cóż się Waćpani dzieje! sądziłem, że gore,
Albo, że które w domu zemdlało lub chore.
Zkądże te krzyki?

Starościna.

Mon coeur, źle się trochę czuję,
Głowa mię boli, jakiś frisson mię przejmuje.

Starosta.

Jaki u licha frisson? ciało pewnie zdrowe,
Lecz te djabelskie książki bałamucą głowę:
Te was przenoszą w jakieś dziwaczne krainy,
I każą płakać, wzdychać, choć nie ma przyczyny.

Nie w takiem matki nasze bałamuctwie żyły,
Przędły, piekły pierniki, lub w krosienkach szyły;
Były przytem wesołe, szczęśliwe i zdrowe,
Nie durzyły im głowy dymy romansowe.

Starościna (płacze.)

Chcieć Waćpanu dogodzić, jest rzecz widzę próżna,
Kiedy się nie podobam, to się rozwieść można.

Starosta (na boku.)

Tam do kata; gdyby iść chciała do rozwodu,
Utraciłbym połowę rocznego dochodu,
To nie żart, żonę taką trzeba menażować,

(Do Starościny śmiejąc się, i biorąc ją za rękę.)

Nie robaczku, ja tylko chciałem tak żartować:
To się ciebie nie tyczy, bądź uspokojoną,
Ach! drugiej takiej żony nie znalazłbym pono!
Nie rozdzielim się nigdy: lecz czemuż tak biedna,
Nie chcesz się czem rozerwać, siedzisz sama jedna?

Starościna.

Lubię sobie przez okno patrzeć na naturę,
Szarmantcki robił zemną maleńką lekturę;
Tout à fait garçon brave, i pełen tandressy,
Vraiment bardziej nad innych wart panny Teresy:
Nie refiuzuj mu dłużej.

Starosta.

Trudno trochę człeku
Wybrać między młodzieżą zepsutego wieku.
Mamy dwóch konkurentów, każdego ktoś swata,
Potrzeba wziąść za zięcia trzpiota lub sensata:
Przyznam się, wolę tego co już jest swym panem,

Nie będę się zatrudniał przynajmniej ich stanem;
Lecz sensat bez majątku, bez dóbr i pieniędzy,
Morałami swojemi nie opędzi nędzy,
Nowy przyczyni zachód, wydatek i troski,
Trzeba zaraz dać posag, lub wypuścić wioski.
Ja zaś, niech się jak kto chce śmieje i urąga,
Ja za życia mojego nie dam i szeląga;
Niechaj się sam jegomość fortuny dorabia.

Starościna.

Votre argent Szarmantckiego zapewne nie zwabia,
Au dessus des trésors, nad drogie kamienie
Woli regard Teresy, albo jej westchnienie.

Starosta.

I jakże? to o posag przykrzyć się nie będzie?

Starościna.

Jamais, on sobie w małej kabance osiędzie,
Na zielonym ryważu jasnego strumyka,
Słuchać będzie z Teresą tkliwego słowika:
A quoi bon les richesses? w cichej solitudzie,
Żyć będą, nie zważając co powiedzą ludzie.
Des fruits, du lait, to ich będzie pożywienie,
Łzy radosne napojem, pokarmem westchnienie.

Starosta.

Jeżeli tylko takie mieć będą zabawy,
Jeżeli się będą tuczyć takiemi potrawy,
To pewnie w krótkim czasie oboje wychudną,
I gościom u ichmościów będzie bardzo nudno:
Lecz powiedz szczerze, to on posagu nie żąda?

Starościna.

Parole d’honneur wcale się na to nie ogląda,
Nie myśli o posagu, gdy kto kocha szczerze.

Starosta.

To dobrze, niechże sobie córkę moją bierze,
Ja nic mu dać nie mogę, choć te wszystkie swaty,
Rozumieją, że jestem okrutnie bogaty;
Ja atoli nic nie mam, nie takie to czasy!
Grunta pojałowiały, spustoszały lasy,
I w polu tego roku zupełnie chybiło;
Po nizinach wymokło, na wzgórkach spaliło;
Siana i źdźbła nie będzie, toż samo z jarzyną;
Cieszyłem się przynajmniej cokolwiek oźminą,
Alić się dowiaduję z listów ekonoma,
Że i te nie omłotne, sama tylko słoma;
Na przyszły rok nie myślić nawet o fryorze.

Starościna.

Mon coeur, ty jesteś pono w niedobrym humorze,
Mam cię prosić o łaskę.

(Głaszcze go pod brodę.)
Starosta (całuje ją.)

Powiedz, tylko śmiele,
Powiedz me życie, mój ty kochany aniele!

Starościna.

Oto przeciw kabanki coś mi dał w boskiecie.
Gdzie sobie przesiaduję na wiosnę i w lecie,
Jest karczma z młynem, a w niej szynkuje żyd brzydki.

Starosta.

Cóż, że nie piękny? ale mam z niego użytki,
Z karczmy tej dwa tysiące płaci mi arędy;

Starościna.

Eh! vous me sacrifierés tak maleńkie względy,
Znieść karczmę, prospektowi czyni mi zawadę,
A gdzie młyn pozwól niech ja zrobię tam kaskadę;
Ach! co to za delicje, wśród wód tych mruczenia,
Wśród kwiatów, słodkie będę przywodzić wspomnienia,
A berżerek z daleka smutnie grając sobie,
Będzie wdzięków dodawał przy wieczornej dobie.

Starosta.

Jak też Waćpani możesz takich rzeczy prosić!
Mam znów żyda wypędzać, młyn i karczmę znosić?
Żeby zasadzać kwiaty i robić kaskady!

Starościna.

Toujours je vois en vous twardej duszy ślady,
Nie znasz się na tej tkliwej czułości, o Boże!
Co się to bardziej czuje, jak powiedzieć może.
Wszak posag mój wystarczy pono na kaskadę,
Si vous étes si cruel, to ja precz odjadę.

Starosta.

Pozwól Waćpani, niechaj pomówię wprzód z żydem,
Może się to ułoży.

Starościna.

To dla mnie jest wstydem,
Że tego na Waćpanu wyprosić nie mogę.

(Rzuca się na krzesło i omdlewa.)

Je suis mal, je me meurs!

Starosta (krzyczy.)

Ratujcie niebogę.

(Przybiega Agata i lokaj, dają jej wąchać wódkę i ratują.)

Trzeba prędko zapobiedz tej nagłej chorobie,

(krzyczy do ucha.)

Jutro żyda wypędzę, i kaskadę zrobię,
Niechaj się uspokoi me drogie serduszko!
Nie przychodzi do siebie! nieście ją na łóżko

(Wynoszą Starościnę z krzesłem.)




AKT III.
SCENA I.
TERESA, AGATKA.
Teresa.

Powiadasz, że człek co tu przybywał kryjomo,
Był to malarz z Warszawy?

Agatka.

To wszystkim znajomo,
Ja sama nie widziałam, powiem dzisiaj szczerze,
Czemu ten niemczyk wszystko kreślił po papierze,
I gdzie mógł, na Waćpannę spozierał ukradkiem?
Alić się dowiaduje mój Jakób przypadkiem,
Że kochany Szarmantcki sprowadził go skrycie,
I przyrzekłszy zapłacić pracę należycie,
Tajnie portret Waćpanny kazał odmalować;
Pewnie, żeby się potem mógł z nim popisować,
Żaby się chwalić.

Teresa (na boku.)

Otóż cała moja wina.
Otóż Walery twoich podejrzeń przyczyna.

Agatka.

Nieborak malarz! musiał dni tu kilka stracić,
A przy końcu Szarmantcki nie chciał mu zapłacić:
Rozgniewany, rzecz całą przed ludźmi powiedział.

Teresa.

O niesłuszny Walery! gdybyś błąd swój wiedział,
Anibyś niestałości śmiał mojej wyrzucać,
Ani serca czułego na chwilę zasmucać.

Agatka.

Panna jest widzę smutna! ach cóżbym nie dała,
Gdybym ją choć raz w życiu szczęśliwą widziała.

Teresa.

Wiem Agatko, że serce twe dla mnie przychylne;
Ale szczęście w tem życiu, tak zwodne, tak mylne,
Tyle przeszkód do niego

SCENA II.
CIŻ SAMI i WALERY.
Walery (w głębi sceny.)

Żalem obciążony,
Jakże stanę w jej oczach, smutny, obwiniony,
Ach czemże jej zmartwienie potrafię nagrodzić!

Agatka (na boku.)

Ma przytomność mogłaby ich zgodzie przeszkodzić.

(do Teresy.)

Panna pozwoli, że tu dłużéj nie zostanę,
Mam jeszcze dla Jejmości obszywać falbanę.

(Odchodzi.)
SCENA III.
WALERY, TERESA.
Teresa.

Walery, wieszże błędu twojego przyczynę,
Chceszże dłużéj unikać?

Walery (z ogniem.)

Wyznaję mą winę,
O Tereso! miej litość nad smutnym mym stanem:
Nie byłem w pierwszym razie czucia mego panem,
Gdy mi zdrajca pokazał ten obraz tak święty,
Zadziwieniem, zazdrością i żalem przejęty,
Nieszczęśliwy! nie mogłem atoli winować
Ciebie; przywykły tylko kochać i szanować,
Tłumiąc żal w sercu mojem, który mię przenikał,
Niespokojny, wejrzeniam twojego unikał.
Dziś jedno twoje słowo spokojność mi wraca,
Tyle frasunków jeden rzut oka zapłaca.
Ach! gdy w sercu nie zgasły cnotliwe płomienie,
Łatwo się wraca ufność, łatwe pogodzenie;
Zbrodzień, który podstępów śmiał takich się ważyć,
Który śmiał moję miłość, twę sławę znieważyć,
We krwi swej chyba zmyje urazy nieznośne.

Teresa.

Nie poszukuj twej krzywdy przez kroki zbyt głośne.
Serce moje napełnią niepokojem, trwogą,
O prędszą jeszcze zgubę przyprawić nas mogą.
Wierz mi, człowiek ten próżny, zepsuty i hardy,
Nie zemsty, ale raczej godzien jest pogardy.
Corazem nieszczęśliwsza, z ojcem moim zmownie,
Macocha rękę moję dała nieodzownie:
W tym okropnym przymusie jak sobie poradzę,
Lub posłuszeństwo, lub też miłość moją zdradzę.

Walery.

Miłość z nami Tereso! ta niech koi trwogę;
Mogąż rodziców twoich zakazy zbyt srogie
Przymuszać, byś niecnocie oddała twą rękę?
Dłużej znosić nie mogąc tak okropną mękę,
Pójdę do ojca twego z mojemi prośbami,
Pójdę, u nóg jego wyznam mu ze łzami,
Mój stan i moją miłość, i me niepokoje;
Powiem, że ciebie kocham, żeś ty bóstwo moje.
Że serca, myśli moich, tyś panią jedyną,
Że nieszczęścia naszego stanie się przyczyną,
Jeźli trwać dłużej będzie w swojej surowości.
A jeźli serce jego przystępne litości,
Oddali od obojga ten cios tak głęboki,
Zmiękczy się na me prośby, cofnie swe wyroki.

Teresa.

Bodajbyś mógł go zmiękczyć, i mógł go uprosić,
Tyś stalszy, mężniej możesz przeciwności znosić;
Ja pod niemi upadam, biedna i trwożliwa,
Wiem tylko, że cię kocham, i żem nieszczęśliwa.

SCENA IV.
CIŻ SAMI i PODKOMORZYNA.
Podkomorzyna.

Smutnemi was me dzieci kochane znajduję,
I zmartwienia waszego przyczynę zgaduję;
Ta i mnie równie żywo, jak i was obchodzi.

Walery.

Ach! matko, twoja dobroć troski nasze słodzi.

Nic tobie nie jest tajne, tyś sama patrzała
Jak szczera nasza miłość z latami wzrastała;
Karmiła ją nadzieja, dziś i ta już znika.

Podkomorzyna.

Mój Walery! żal ciężki serce mi przenika;
Starosta już Teresę innemu oddaje,
Całe moje staranie dziś próżnem się staje.
Wychowując was sama z dzieciństwa oboje,
Wierzcie: najsłodsze były te nadzieje moje,
Że łącząc was w przyszłości związkami wiecznemi,
Syna i wychowankę ujrzę szczęśliwemi.
Cnotliwe w was skłonności, nie były mi tajne,
Nie szłam nigdy przez kroki rodzicom zwyczajne,
Co surowością ufność w dzieciach wytępiają;
Wasze szczęście i troski, mojemi się stają.
Kochany mój Walery, mam ciebie za świadka,
Najlepsza przyjaciółka była twoja matka.

Walery.

Tyś była zawsze naszą pociechą jedyną.

Teresa.

Ach! stań się dzisiaj szczęścia naszego przyczyną.
Zaklinaj ojca mego, na krwi obowiązki,
Niech przynajmniej oddali te nieszczęsne związki,
Niech się dzisiaj nie spełnia ten przymus tak srogi;
Ach! nie pojmujesz mojej żałości i trwogi,
Miej litość nad mym stanem.

Podkomorzyna.

Żal twój żywo czuję:
I jam niegdyś kochała, i łatwo pojmuję

Tę boleść, te cierpienia, tę niepewność srogą!
Nie wiele prośby moje na twym ojcu mogą,
Ale pójdę do niego, i żalem przejęta,
Powiem mu: niech na swoją powinność pamięta,
Niech wspomni, że jest ojcem, że w twojem zamęściu
Winien naprzód pamiętać o przyszłem twem szczęściu;
Nie zaś gwałtowny wybór przywodząc do skutku,
Stać się przyczyną twego nieszczęścia i smutku.

(Podając im ręce, które Walery i Teresa całują z przejęciem.)

O me dzieci! wszak znacie czułość mą dla siebie,
Nie opuszczę was pewnie w tak smutnej potrzebie.

Starosta (za sceną.)

To próżno: człek z Waćpanem nigdy się nie zgodzi,
Ale gdzież ten Walery?

Teresa (ze drżeniem.)

Ojciec mój nadchodzi,
Oddalę się, i tobie poruczam mą całość.

Podkomorzyna.

Patrz, jak się lęka, jaka z swym ojcem nieśmiałość!
Przykro w swych dzieciach wzbudzać uczucia podobne.

SCENA V.
PODKOMORZYNA, WALERY, PODKOMORZY, STAROSTA.
Starosta.

A Waćpaństwo tu macie kolloquia osobne!
Może przeszkadzam?

Podkomorzyna.

Owszem jesteśmy mu radzi.

Starosta (do Podkomorzyny.)

Kłóciłem się z mężulkiem, i cóż to poradzi?

Podkomorzy.

Ja się na mojem zdaniu niezwykłem zasadzać,
Nawet o polityce nie chciałbym już gadać.

Starosta.

Wszak co dziś przyszło z poczty, już zgadłem we Wtorek.

(Postrzegając Walerego.)

A jakże mi się miewa mój legislatorek!
Cóż to Waćpan przedemną ustawicznie zmykasz,
Przechadzasz się w zamysłach, od ludzi unikasz?
Może jeszcze i w domu komponujesz mowy;
Cóż tam, prędkoż będziemy mieli Sejm gotowy?

(z zgrozą.)

Godziłoż się w tym rządzie o sukcessji gadać?
I gorszyć jeszcze naród, i w tem się go badać?

Walery.

Naród jest panem naszym, wie co pożyteczne,
Co dla kraju szkodliwe, a co jest bezpieczne.

Starosta.

Naród o takich rzeczach gadać nie powinien.

Walery.

Ale kiedy chce gadać, ja temu nie winien.

(do matki.)

Smutne uczucia moją napełniają duszę,
Mój żal i moją rozpacz już mu odkryć muszę.

Podkomorzyna.

Wstrzymaj się; moglibyśmy rzecz całą zepsować:
Trzeba go ułagodzić, zwolna postępować.

Starosta.

Jakież on tajemnice Waćpani odkrywa?
Radzę, niech się z materją taką nie odzywa,
Bo okrutnych przypadków ja sam świadkiem byłem.
Pamiętam gdy w Radomiu Trybunał sądziłem,
Jeden panicz chcąc z światłem swem się popisywać,
Przeciw wolnym Elekcjom zaczął przebąkiwać.
Właśnie to było, gdyśmy od stołu wstawali,
Jakeśmy się na niego do szabel porwali,
Nas było wielu, ledwie został się przy duszy:
Wziął przez łeb krys z piętnaście, a obydwie uszy
Ledwie mu żyd cyrulik jedwabiem pozszywał.

(ze śmiechem)

No, już się potem więcej nigdy nie odzywał.

Podkomorzy.

Prawda, że to był jeden sposób przekonania.

Starosta.

Ale, jakże też można mieć tak dzikie zdania,
I przez sukcessją naród chcieć jarzmem uciskać?
W tym przypadku, pytam się, co kto może zyskać?
Król dziś umrze, nazajutrz syn po nim nastaje,
Wszystko się w spokojności jak wprzódy zostaje;
Wszyscy cicho i nikt się nikomu nie skłoni.
W elekcji każdy swego kandydata broni.
Wszyscy na koń wsiadają, i podług zwyczaju
Zaraz panowie partje formują po kraju;

Ten mówi do mnie z miną rubasznie przyjemną:
„Kochany panie Piotrze, proszę bądź Waść zemną!
„Między nami, tę wioskę weź niby w dzierżawę;“
Drugi żebym był za nim, puszcza mi zastawę,
Ten daje sumę, i tak człek się zapomoże.
Prawda, z tego wszystkiego przyjść do czubów może,
I tak było po śmierci Augusta wtórego,
Ci bili Sasów, owi bili Leszczyńskiego,
Palili sobie wioski; no i cóż to szkodzi?
Obce wojsko jak wkroczy, to wszystko pogodzi.
Potem amnestja, panom buławy, urzędy,
Szlachcie dadzą wójtostwa, obietnice, względy,
Nie byłoż to tak dobrze? i cóż Waćpan na to?

Podkomorzy.

Mówić o tem byłoby czasu próżną stratą,
Niech naród decyduje w zjazdach sejmikowych;
My tu zaś raczej mówmy o sprawach domowych.

Podkomorzyna.

O dzieci naszych szczęściu i postanowieniu.
Jeśli można krewnego wierzyć przyrzeczeniu,
Kiedyś staraniom naszym córkę swą powierzył,
Między oświadczeniami z któremiś się szerzył,
Powiedziałeś: że miałbyś za największe szczęście,
Ażebyś połączone przez wczesne zamęście,
Mógł oglądać te dzieci razem wychowane.
Dziś w słowie jego nową znajduję odmianę;
Nie szemrzę na nią, ani chciwa jestem zysku,
Leczbym nie rada widzieć dzieci tych w ucisku:
Kochali się z dzieciństwa, jakże bez litości

Czynisz wbrew córki swojej woli i skłonności?
Przymusem niechętnemu chcesz jéj oddać rękę,
I ojciec własnej córce chcesz zadawać mękę.

Starosta.

Co za męka! wszak pójdzie za człeka młodego,
Człeka, co jest swym panem, człeka majętnego.
Wszedłem dawniej z Waćpaństwem w niejakieś umowy,
Lecz nie na piśmie; wszak to było tylko słowy.
Naówczas ich fortuna w lepszym była stanie,
Dziś ją zmniejszyło sprawy ostatniej przegranie;
A jak się reszta między trzech synów podzieli,
Pytam się, państwo młodzi z czegóżby żyć mieli?

Podkomorzy.

Ani mnie Waćpan wstydzisz, ani też zasmucasz,
Kiedy mierność majątku mojego wyrzucasz:
Mierny jest, lecz za męztwo przodkom mym nadany,
Nie wydarty, ani też podłością zebrany.
Z cnotą oddam go synom; córkim jego życzył,
Nie dlatego, żeby z nią syn mój krocie liczył,
Ale żem sądził, iż z nią szczęśliwym żyć będzie.

Starosta.

U Waćpana maksymy w najpierwszym są względzie;
Co u mnie, to pieniądze.

Walery.

Jeźli o to chodzi,
Ach! wiem, że się Teresa na to ze mną zgodzi:
Wyrzekam się majątku, lecz żądam osoby;
Miłość, cnotliwa miłość ta poda sposoby,
Że przy zgodzie, przy pracy, i przy rządzie dbałym

Będziemy szczęśliwymi, przestając na małym.
Racz się Waćpan dobrodziej prośbom mym nakłonić;
Nie chciej, u nóg twych proszę, szczęścia mego bronić;
Poświęcę życie moje, by jej stać się godnym,
By ci dowieść, że synem nie będę odrodnym.

Starosta.

Gdybym nawet innego nie miał przedsięwzięcia,
Jakżebym mógł wziąść człeka takiego za zięcia,
Co w zdaniach swoich ze mną ustawnie jest sprzeczny?
Dobrodzieju! niepokój miałbym w domu wieczny.
Rząd nasz dawny ustawnie chciałbyś przeistaczać,
Przykłady Rzymian, Greków, Anglików, przytaczać;
Na starość chciałbyś może uczyć mię tej sztuki,
Jakże się ona zowie? tej mądrej nauki
Co to wy teraz wszyscy tak bardzo chwalicie,
Lo...gi...ki...: oj żeby tak które moje dziecię,
Umieć miało logikę, zadałbym ja jemu;
A potem ciężko chybić słowu raz danemu,
Dla Szarmantckiego córka moja przyrzeczona;
Otóż z resztą kompanji nadchodzi ma żona.

SCENA IV.
CIŻ SAMI, STAROŚCINA, TERESA, SZARMANTCKI.
Starościna.

C’est une chose bien affreuse, to rzecz niesłychana,
Wszak to Teresa sprzeczna rozkazom Waćpana,
Nie chce za męża chłopca najczulszego w świecie.

Starosta.

Co tam Waćpani słuchasz co dziewczyna plecie,

Ja wiem co robię; właśnie wskórałbym też wiele,
Gdybym chciał jeszcze zważać na te ceregiele;
Rzecz już raz ułożona, dziś się nie odmieni,
Kawaler kończyć pragnie, indult już w kieszeni.
Ksiądz kanonik o milę, wraz się może stawić,
A tak można wesele dziś jeszcze odprawić,

(obracając się do Szarmantckiego.)

No, zawczasu już ściskam kochanego zięcia.

Szarmantcki.

Pełen radości, pełen czułego przejęcia,
Przyjmuję wyrok zdawna odemnie życzony,
Lecz jest podobno zwyczaj, że obydwie strony
Nim je na całe życie święte złączą związki,
Wchodzą w jakieś umowy, w jakieś obowiązki;
Że się posag naznacza, intercyza pisze.
Ja o tych formalnościach nic dotąd nie słyszę,
Slub nasz potem mógłby być za nieważny wzięty.
Nie chcąc zaś nigdy zrywać ten związek tak święty,
Chciałbym otwarcie wiedzieć na piśmie, nie słowy,
Jak wielki będzie posag, i czyli gotowy?

Starosta (porywając się za głowę.)

Jak wielki będzie posag! ach, cóż się to dzieje,
To takie Waćpan sobie powziąłeś nadzieje;
Za życia chcesz mi jeszcze wydzierać majątek?
A to prześliczna miłość, to piękny początek.

(obracając się do żony.)

I cóż Waćpani na to? wszakżeś zapewniała,
Że miłość jego za cel posagu nie miała,
Że się fruktami, mlekiem karmić tylko będą,

Że w jakiejścić kabance nad rzeką osiędą.
A dobrodziko! widzisz, nie o mleko chodzi,
Jegomość oczywiście na majątek godzi.

Starościna.

O ciel! quelle bassesse, ja jej nie pojmuję,
W żadnym romansie rzecz się taka nie znajduje,
Fi donc Monsieur Szarmantcki, wstyd mię za Waćpana.

Starosta (do córki cicho.)

Bardzo dobrze robiłaś Teresiu kochana,
Żeś się nie chciała wdawać z takim sowizdrzałem:
Chęć posagu pokrywał miłości zapałem.
Takiemu paniczowi nie oddam twej ręki.

Teresa (z uczuciem.)

Ach ojcze! przyjm najczulsze serca mego dzięki,
W radość zamieniasz srogą i rozpacz i trwogę.

Starosta (do Szarmantckiego.)

Choć ojciec, córki mojej przymuszać nie mogę,
Wstrętu jej przełożenie żadne nie zwycięża,
Przez żaden sposób nie chce Waćpana za męża.

Szarmantcki.

Z wstrętem walczyć nie można, z miejsc się tych oddalę,
Nie jedna rada będzie ukoić me żale,

(na boku.)

Tu mnie nie chcą: człek inną szczęśliwą uczyni.

Starościna.

S’il a le coeur sensible, umrze na pustyni.

Walery.
(z cicha do odchodzącego Szarmantckiego.)

Nie chcę cię tu zawstydzać zdrad twoich odkryciem,

Oddaj portret Teresy, lub stracisz go z życiem.

Szarmantcki (oddając portret.)

Weź go, nie są to rzeczy tak dla mnie łudzące,
Wszakżem ci pokazywał, mam tego tysiące.

(Odchodzi.)
Starosta (oglądając się.)

Sliczny mi prałat, w targi chciał wchodzić o żonę,
Nie uciekło to jeszcze, co jest przewleczone.

(do córki:)

Wiem, że cię jego strata nie bardzo dotyka,
Zobaczysz, że ci znajdę ot tak frysz chłopczyka,
Nie znasz go, ani ci się można dorozumieć.

Teresa.

Ojcze nie mogę dłużej uczuć moich tłumić,
U nóg je twych wyjawiam; szukać nie potrzeba
Tego, co mi z dzieciństwa przeznaczyły nieba.
Walery w sercu mojem wzbudził miłość tkliwą,
Z nim jednym tylko w świecie mogę być szczęśliwą.
Oddaj mię jemu... albo rozpaczą przejęta,
Niechaj w posępnych murach klasztoru zamknięta
Dokonam opłakanych dni moich ostatki.
Zaklinam cię na pamięć ukochanej matki,
Tej matki, która gdyby na stan mój patrzyła,
U nóg twoich ze łzami za mną by prosiła.

Starosta.

Niech Walery Waćpannie przestanie się marzyć,
Na co się spieszyć? może bogatszy się zdarzyć,
Lepiej mieć zawsze własny swój kawałek chleba;
Ja oświadczam, że na mnie spuszczać się nie trzeba.

Podkomorzy.

I jakże myślą bogactw tylko zatrudniony,
Łzami nieszczęsnej córki nie jesteś zmiękczony;
O cóż chodzi? mówiłem z samego początku,
Że Walery się zrzeka posagu, majątku;
Zapisz go Waćpan komu zdawać mu się będzie,
U mnie szczęście mych dzieci w najpierwszym jest względzie.

Starosta.

Wszystko to bardzo dobrze, lecz nie moja wina,
Jeźli będzie narzekać ta biedna dziewczyna.

Podkomorzyna.

Z tej strony chciej swą Waćpan uspokoić trwogę,
Ujrzysz córkę szczęśliwą, zapewnić go mogę.
Znajdzie dobro ważniejsze nad wszystkie dostatki:
W mężu wzajemność, we mnie tkliwość drugiej matki.
Wierz mi: nie stadło, które wiele bogactw liczy,
Szczęśliwszego pożycia doznaje słodyczy,
Niesmak w niem i niezgoda najczęściej panuje,
I ta sytość wszystkiego, co nam życie truje.
Szczęścia szukać należy w spokojnej mierności,
W tej dobranej umysłów i serca skłonności,
Kędy radość i troski razem się ponoszą,
Tam gdzie cnoty domowe pierwszą są roskoszą,
Kędy męża i żony najpierwsze staranie,
Cnotliwe i rozsądne dzieci wychowanie,
Dzieci, co postępując przykładną koleją,
Stają się ich pociechą i kraju nadzieją.

Wierz mi: takie to szczęście dzieci nasze czeka,
Jest w twoim ręku; niech się dłużej nie odwleka.

Starościna.

Mon ange, j’ètais contraire na te ich pobranie,
Mais, voyant des plus près tak czułe kochanie,
Il serait cruel dłużej sprzeciwiać się temu;
Proszę cię, chciej już oddać córkę Waleremu.

Starosta.

I Waćpani już także? to jakaś choroba,
Cóż ja pocznę, kiedy się tak wszystkim podoba,

(na boku.)

Choć nierad, i w tem muszę mej żonie dogodzić.
Zaraz zemdleje albo zechce się rozwodzić.

(z żywością.)

Róbcie sobie co chcecie...

Teresa.

Więc ojcze kochany,
Zezwalasz na me szczęście.

Walery.

Jużeś przebłagany,
Pozwól, niech u nóg złożę twych najczulsze dzięki.

Starosta.

Porzuć Waćpan te wszystkie wzdychania i jęki,
Żeń się, gdy takie szczęście ma się w tem znajdować,
Ja tylko będę jeden przypadek warować,
To jest: żebyś mi nigdy ni dzieci, ni żony,
Nie uczył zdań, któremi sameś napełniony.
Synów wezmę do siebie, w ustroniu osiędę,
Nauk, rządu, principiów, sam ich uczyć będę;

Bo Waćpan jakbyś zaczął dawać im logikę,
Porobiłbyś subjekta równie jak sam dzikie.

Walery.

Będziemy całem życiem o to się starali,
Byśmy wszyscy łask jego godnymi się stali.

Podkomorzyna.

O! jakżem ja szczęśliwa.

Teresa.

Nieba nas połączą,
Walery! umartwienia dziś się nasze kończą.

Walery.

Tereso! szczęście moje zaledwie pojmuję.

Starościna.

Prawdziwie, że mię widok ich attandrisuje.

SCENA VII. i OSTATNIA.
CIŻ SAMI, JAKÓB i AGATKA (przychodzą).
Podkomorzyna.

Cóż tam powiesz Agatko?

Agatka.

Jabym prośbę miała,
Do pani... ale nie wiem... coś jestem nieśmiała,
Niech Jakób powie pani...

Podkomorzy.

No, cóż tam Jakóbie?

Jakób.

Nie wiem czy mam powiedzieć!... Ja Agatę lubię,
I Agata mię lubi.

Podkomorzy.

Cóż dalej, mów szczerze.

Jakób.

Oto, gdy panicz pannę Teresę już bierze,
Niechaj nam państwo także dadzą pozwolenie,
Niechaj i ja się z moją Agatką ożenię.

Podkomorzyna.

Chcesz ty go Agatko?

Agatka.

Chcę, i proszę pani,
Ja go już dawno lubię.

Podkomorzy.

No, moi kochani,
Agatka obyczajna, tyś człowiek poczciwy,
Ja dwakroć w dniu dzisiejszym sądzę się szczęśliwy,
Że i takiej synowy Pan Bóg dał mi dożyć,
I razem do waszego szczęścia się przyłożyć.
Wszak wszyscy, co w obrębie mej włości mieszkacie,
Po dzieciach pierwsze miejsce w sercu mojem macie;
Słodko mi było waszym zatrudniać się stanem,
Być raczej waszym ojcem, aniżeli panem,
Mieć nad wami staranie chciwości dalekie,
Rozciągać nie surowość, lecz tkliwą opiekę.
Dzień dzisiejszy jest dla mnie święty i radosny,
Nie chcę, ażeby obchód oznaczył go głośny,
Milej mi będzie, że ci, z których żyjem pracy,
Stwierdzą go szczęściem swojem poczciwi wieśniacy;
Niech ich podległość ze dniem dzisiejszym ustanie,
Ciebie i włość mą całą wolnością nadaję.

Jakób.

Panie dobry, łaskawy pod rządy twojemi
My i rodzice nasi byli szczęśliwemi.
W dobrej i złej przygodzie z tobą razem wspólni,
Nie porzucim cię nigdy, choć będziemy wolni.

Podkomorzy.

Agatko, żona moja los twój zabezpieczy,

(do Jakóba.)

Ja ciebie nie zapomnę.

Starosta.

Potrzebne to rzeczy!
Do czego to znów przypiąć to ich uwolnienie?
To tylko Waćpan robisz dla drugich zgorszenie.
Jak wszystko, akt ten chcecie odbyć nowomodnie.
Ja go chcę odbyć dawnym zwyczajom dogodnie,
Naprzód proszę, niech się to odprawi przy świécy,
Antał starego wina każ dobyć z piwnicy;
Niechaj moździerze huczą za każdym wiwatem,
Niech panna młoda z kumem, a pan młody z swatem,
Ukłoniwszy się wprzódy idą w pierwszą parę:
Jak zaś dobrze zagrzeje głowę wino stare,
Jak się tylko da słyszeć kochana bandurka,
Człek choć stary, z gosposią wytnie się mazurka.

Starościna.

Vraiment mnie się nie bardzo chce być na tej fecie,
Wy sobie bourgeoisement tańcować będziecie,
Ja się koło północy pokażę na chwilę.

Starosta.

Ale czemuż tak późno?

Starościna.

Nie jest to w mej sile,
Nie lubię tego zgiełku i tego hałasu,
Wiesz, co n’est pas du bon ton, przyjeżdżać zawczasu.

Podkomorzy.

Te tak chlubne dla syna mego zjednoczenie,
Najczulsze serca mego dopełni życzenie,
W niem wszyscy znajdziem szczęścia naszego przyczyny.
Bodajbyśmy wraz dzieląc pomyślne godziny,
Między słodkiem staraniem krewnym i domowi,
I tem co się należy własnemu krajowi,
Cnotliwie wszyscy w zgodzie i jedności żyli,
A na szczęście ojczyzny i dzieci patrzyli.

KONIEC.






  1. Sławny we Francji tancerz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ursyn Niemcewicz.