Rzym (Zola)/Część trzecia/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Nazajutrz, wróciwszy ze cmentarza po pogrzebie, Piotr zjadł śniadanie osobno, w swoim pokoju, i postanowił dopiero nad wieczorem pożegnać się z kardynałem i z donną Serafiną. Z Rzymu wyjeżdżał dzisiaj około godziny dziesiątej wieczorem, chciał wszakże przed odjazdem złożyć wizytę pożegnalną w pałacu hrabiego Prada, by porozmawiać raz jeszcze ze starym jego ojcem, bohaterem z czasów walk o niepodległość Włoch, którego czcił i miłował. Około godziny drugiej kazał sobie sprowadzić dorożkę i pojechał na ulicę Dwudziestego września.
Przez całą noc padał deszcz i teraz jeszcze było pochmurno, wilgotno, a nad miastem unosiły się opary dżdżyste. Wtem szarawem dziennem świetle nowe pałace, ciągnące się wzdłuż ulicy Dwudziestego września, wydawały się posępne, blade, nieskończenie melancholijne. Zwłaszcza olbrzymi gmach ministeryum finansów smutny był jak bezkrwiste ciało, z którego życie ucieka a nadmiar balkonów, rzeźb i ozdób architektonicznych czyniły go podobnym do zmarłego miasta.
W przedsionku pałacu hrabiego Prada, Piotr zdziwił się, spotkawszy tam kilku mężczyzn prawie równocześnie z nim przybyłych i zdejmujących paltoty. Służący zawiadomił Piotra, że ci panowie przyszli na zebranie dostawców pana hrabiego, lecz ojciec pana hrabiego jest zawsze u siebie na górze, na trzeciem piętrze, drzwi na prawo.
Wszedłszy na pierwsze piętro, Piotr najniespodziewaniej spotkał się oko w oko z hrabią Prada, który, ujrzawszy go, zbladł przerażająco. Od owej nocy razem spędzonej na balu jeszcze się nie widzieli, Piotr więc zrozumiał trwożne zaniepokojenie się tego człowieka moralnie winnego, bo świadomością swą współdziałał w dramacie zaszłym w pałacu Boccanera. Prada czuł, że Piotr domyślał się wszystkiego.
— Pan przybywasz dziś do mnie?... Chcesz mi coś powiedzieć?...
— Nie, wyjeżdżam, więc przyszedłem w chęci pożegnania się z ojcem pańskim.
— Ach, pan przyszedłeś do mojego ojca... Jest dziś trochę cierpiący... więc zechciej go oszczędzać...
Bladość hrabiego, drżący jego głos, nerwowe kurcze w całej twarzy, zdradzały ogrom wewnętrznej obawy. Lękał się, by ten ksiądz nie wypowiedział jakiego nieostrożnego słowa. A może posądzał nawet, że przychodzi z tym zamiarem lub z sekretnem poleceniem, z przekleństwem tych dwojga ludzi, których zabił. Ach, a jeżeli ojciec jego o tem się dowie, wszak umrze z żałości, padnie rażony niespodziewanym gromem!
— Niezmiernie żałuję, że nie mogę iść z panem razem... Lecz mam ludzi u siebie, których nie mogę wyprosić, bo dopiero co przyszli przezemnie zwołani. Ach, jak nie w porę wypadło to zebranie! Postaram się załatwić jak można najprędzej i natychmiast pośpieszę na górę... o tak, natychmiast...
Nie mogąc go zatrzymać, nie mogąc mu wzbronić iść na górę i rozmawiać z ojcem sam na sam, patrzał za nim wzburzony, myśląc, że musi pozostać na dole i mówić o sprawach pieniężnych, które psuć się poczynały; oczy hrabiego, błagać się zdawały Piotra o litość i zmiłowanie się chociażby nad niedołężną starością ojca, tego ojca, którego ubóstwiał. Jego przywiązanie synowskie było jedynem czystem i wiernem uczuciem, jakie kiedykolwiek miał w swojem życiu.
— Nie pozwól mu pan zbyt długo mówić... rozwesel go, jeżeli można...
Gdy Piotr, stanąwszy na trzeciem piętrze, zastukał do drzwi na prawo, otworzył mu dziś nie Batysta stary, wierny żołnierz z przywiązaniem doglądający swego pana, lecz młody człowiek, na którego w pierwszej chwili Piotr nie zwrócił uwagi. W niewielkim, ubogim pokoju Orlanda nic się nie zmieniło. Ściany były oklejone jasnym papierem w niebieskie kwiatki, żelazne łóżko stało za parawanem, na czterech półkach z desek leżały książki, a na czarnym stole papiery. Przez wielkie okno bez firanek jak dawniej widać było wspaniale piękną panoramę Rzymu, cały Rzym aż do dalekich drzew rosnących na Monte Gianicolo, lecz Rzym dzisiaj posępny, smutny, mgłami zimowemi do ziemi przygnieciony.
Orlando też się nie zmienił, piękna jego lwia głowa białemi puklami włosów pokryta, mocno osadzona na silnym karku, energicznie patrzała młodzieńczym jeszcze wzrokiem, pałającym nie wygasłym ogniem płomiennej duszy. Piotr znalazł go na tym samym fotelu, przy tym samym stole założonym dziennikami, a nogi starego bojownika okrywała ta sama czarna kołdra. Bezwładne te nogi sprawiały, że Orlando żył jakby skamieniały na miejscu i zdawać się mogło, że miną dnie, miesiące, lata, a on zawsze pozostanie nieodmiennie w tej samej pozycyi, nieodmienny we wszystkiem, z torsem żyjącym, z głową tryskającą siłą i promiennością rozumu.
Jednakże dziś zdawał się być przygnębiony, twarz miał chmurną, smutną.
— Witam cię, kochany panie Froment! Od trzech dni często myślałem o tobie i o strasznych chwilach, jakie musiałeś przebyć w tym tragicznym pałacu Boccanerów. Co za okropne wydarzenie, jaka tam rozpacz musiała osiąść! Serce mi się krwawi, gdy o tem myślę, a dzienniki przepełnione są najsmutniejszemi szczegółami tego dramatu... Czytając, niepodobna nie boleć...
Ręką wskazywał na dzienniki, rozłożone na stole, wreszcie usunął je na bok, jakby nie chcąc mówić o tej podwójnej śmierci, o tej ukochanej, pięknej Benedecie, którą tak serdecznie umiłował.
— A cóż u ciebie słychać?... Mów o sobie... proszę, mów tylko o sobie...
— Wyjeżdżam dziś wieczorem, więc przyszedłem by uścisnąć na pożegnanie dłoń czcigodnego pana.
— Wyjeżdżasz?... A twoja książka?...
— Moja książka... Byłem przyjęty przez Ojca świętego, poddałem się i odwołałem moją książkę.
Orlando wpatrzył się w niego badawczo. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas której oczyma powiedzieli sobie wszystko, co było do powiedzenia w tej sprawie. Ani jeden, ani drugi nie uczuł już potrzeby dłuższego, szczegółowszego objaśnienia. Starzec tylko rzekł:
— Dobrze zrobiłeś, bo książka twoja była chimerą.
— Tak, chimerą, dzieciństwem. Sam na nią wydałem ten wyrok w imię prawdy i rozsądku.
Bolesny uśmiech zadrgał na ustach Orlanda.
— A więc przejrzałeś, zrozumiałeś i teraz już wiesz?...
— Tak, wiem i nie chciałem ztąd odjechać bez powiedzenia o tem panu... przychodzę dopomnieć się o dłuższą rozmowę, jaką mi pan raczyłeś przyobiecać.
Twarz Orlanda rozjaśniła się serdeczną uprzejmością. Lecz wtem, przypomniał sobie młodzieńca, który drzwi otworzył, a potem skromnie usiadł na boku w pobliżu okna. Był prawie jeszcze dzieckiem. Miał lat około dwudziestu, lecz nie miał zarostu, piękny był i jasnowłosy, o cerze lilii, ustach różowych, oczach rozmarzonych i niewymownie łagodnych. Orlando przedstawił go Piotrowi z uczuciem ojcowskiem: Angiolo Mascara, wnuk dzielnego Mascary, jednego z tysiąca, długoletniego towarzysza broni, który zginął jak bohater, pokłuty i porąbany na sztuki.
— Sprowadzam sobie tego młodzika — mówił dalej Orlando z dobrym, tkliwym uśmiechem, by go wyłajać. Wyobraź sobie, że ten zuch, chociaż wygląda jak panienka, jest zagorzałym zwolennikiem najbardziej krańcowych poglądów. Jest anarchistą, jednym z tuzina, czy z dwóch tuzinów anarchistów, jakich możnaby się ledwie że doliczyć na całym obszarze ziemi włoskiej. Pomimo to jest zacnym chłopakiem i dobrym synem, bo z pracy swej utrzymuje matkę, a w biurach rządowych niemała jest robota dla początkujących... przy tem lękam się, że gdy się tam dowiedzą, z kim mają do czynienia, to go ze służby wydalą... Słuchaj, mały... złóż mi obietnicę, że będziesz rozsądny...
Angiolo, którego stare, chociaż czyste ubranie świadczyło o ukrywającem się ubóstwie, rzekł głosem poważnym i dźwięcznym:
— Ja jestem rozsądny, tylko tamci inni nie są rozsądnymi... tak, cała reszta innych inaczej na rzeczy patrzących... Gdy wszyscy ludzie dojdą do rozsądku i zaprowadzą na świecie panowanie prawdy i sprawiedliwości, wówczas świat cały będzie szczęśliwy.
— Oto go masz! — zawołał Orlando, zwracając się do Piotra. — Powiedzże mu, o ile złudną jest rzeczą upatrywania teoretycznie prawda i sprawiedliwość. Lecz młody jest, więc sam się o tem najlepiej przekona.
I już nie zajmując się dłużej młodzieńcem, Orlando zaczął rozmawiać z Piotrem, Angiolo zaś, pozostawszy w swoim kąciku, zachowywał się spokojnie, lecz z wielką ciekawością i natężeniem słuchał toczącej się rozmowy.
— Powiedziałem ci, drogi panie Froment, że zmienisz swe poglądy, zapoznawszy się bliżej z Rzymem. Nie chciałem z tobą o tem mówić, gdyś przyjechał, bo wiedziałem, że naga rzeczywistość bardziej stanowczo na ciebie oddziała niż wszystko, co mógłbym był ci powiedzieć. Nigdy nie wątpiłem, że wycofasz swoją książkę, że ją wycofasz dobrowolnie, z własnego uznania, jako pomyłkę własnych poglądów... tu dopiero mogłeś się przekonać, czem właściwie jest Watykan. Lecz o Watykanie wszak nie potrzebujemy mówić... zostawmy go na pastwę jego przeznaczenia, nie znęcając się nad powolnym, ale nieuniknionym jego dogorywaniem i skonem... Mnie zawsze tylko jedno zajmuje, oto Rzym stolica zjednoczonych Włoch, Rzym włoski, Rzym nasz, Rzym ukochany, krwią naszą okupiony i z miłością zdobyty. Nasz Rzym z taką gorączkową namiętnością wskrzeszony i strojony naszemi rękoma... wszak widzisz teraz, że zbyt lekkomyślnie odnosiłeś się do niego, jako stolicy młodego państwa Włoskiego?... lecz teraz, gdyś go poznał, możemy o nim mówić jak ludzie zdolni rozumieć siebie wzajemnie.
I zaraz na wstępie Orlando uczynił ogromne ustępstwa, krytykując wszystko złe, jakie dostrzegał w wewnętrznej administracyi państwa, oraz stolicy. Uznał, że sprawy finansowe kraju znajdują się w opłakanym stanie, że wiele popełniono błędów i że ogromnie wiele jest trudności do zwalczenia. Mówił spokojnie, z wielką trzeźwością sądu, jak człowiek, który wiele widział, wiele rozważał i doświadczenia swojego używa na zestawianie porównań. Paraliżem tknięte jego nogi, nie dozwalające mu poruszyć się z fotelu, trzymały go zdala od toczących się spraw publicznych, lecz miał dni całe na zastanawianie się spokojne, na obawy i obmyślania zaradczych środków. Ach, te ukochane Włochy, dla dobra których był w każdej chwili gotów kazać sobie krew wytoczyć, w jakież popadły kłopoty, nieład i cierpienie! Naród, odzyskawszy niepodległość, uniósł się za daleko zwycięzką dumą i chciał wszystko organizować na olbrzymią skalę, marząc, by coprędzej przekształcić starożytny Rzym w świetną stolicę, mogącą współzawodniczyć z najwspanialszemi stolicami wielkich państw współczesnych. Ztąd spadła na mieszkańców miasta gorączkowa żądza budowania, wzruszenia całych dzielnic a potem, zaczęto spekulować domami i to doprowadziło naród aż na brzeg przepaści. Niewiele bowiem brakowało, by okoliczności nie zmusiły do ogłoszenia państwowego bankructwa.
Piotr przerwał mu uwagą, będącą wynikiem jego spostrzeżeń uzbieranych w czasie pobytu w Rzymie.
— Ach, ta gorączka chciwości zarobku, te finansowe katastrofy są tylko drobnostką, bo straty pieniężne zawsze powetować można. Ważniejszem jest, że społeczeństwo włoskie potrzebuje radykalnego przekształcenia. We Włoszech dzisiejszych niema już wpływowej arystokracyi, lud jeszcze drzemie, a wczoraj zrodzone mieszczaństwo klasa średnia, żarłocznie się rzuciła na łupieztwo kraju, niszcząc jego zasoby, które umiejętnie zagospodarowane, mogłyby obfite i stałe dawać plony.
Orlando smutnie potrząsnął głową na znak, że to właśnie jest bólem jego serca.
— Tak, masz słuszność, uwagi twoje dowodzą, żeś jasno patrzał na nasze sprawy. Średnia warstwa naszego społeczeństwa upędza się za posadami rządowemi, spragniona jest dostojeństw, używania, pysznienia się, a przy tem kocha tylko pieniądze i, drżąc o ich stratę, nie wypuszcza ich z ręki, nie wkłada ich ani w rolnictwo, ani w przemysł, ani w handel, rozpróżnowana żyje z procentów i z pensyj rządowych, nie bacząc, że tą pogardą pracy i ludu zabija kraj własny. Arystokracya potraciła fortuny i skazana na ostateczne zejście z widowni, żyje w nędzy w walących się starych pałacach, niemających dziś racyj istnienia. Tylko wyjątkowo niektóre rodziny książęce zachować zdołały jakieś mienie, lecz niezasilane, leżące martwo, musi zmarnieć i ono skutkiem podziałów. A lud nasz, ach lud, który tyle już przebył i przebywa niedoli, tak się zrósł z cierpieniem, że nawet nie śmie marzyć o polepszeniu swego losu, żałuje dawniejszego poddaństwa, żyje bezmyślnie jak trzoda, jest ciemny i właśnie ta bezgraniczna jego ciemnota jest jedyną przyczyną jego wielkiej nędzy. Szkół ludowych nam potrzeba, szkół wszędzie, szkół usuwających ciemnotę, wszczepiających w dzieci zamiłowanie do pracy, budzących mózgi z odrętwienia i beznadziejności. Tak, jedyną drogą naszego zbawienia jest szerzenie oświaty pomiędzy ludem, bo tylko szkoły wytworzyć mogą demokracyę, której brakuje Włochom!
— Najniezawodniej, że wtem spoczywa wszystko — rzekł Piotr. — Lecz wytworzenie nowej warstwy w społeczeństwie nie jest rzeczą łatwą, ani szybką. Oczekując zaś tego pożądanego celu, czyżby nie można zaprowadzić drobniejszych, ale pożytecznych reform?... Finanse włoskie są w stanie groźnym, tak samo sprawy ekonomiczne i tylko natychmiastowe reformy mogłyby zabezpieczyć kraj od najstraszliwszych a przewidywanych katastrof. Chwalebną, a może zbawienną oględnością byłoby wyznać to w izbie, a zarazem postanowić: „Nasza duma narodowa uniosła nas, zbłądziliśmy, chcąc z dnia na dzień stanąć w rzędzie wielkich mocarstw. Na to trzeba lat długich, pracy i wytrwałości. Nabądźmy prawidłowszego rozeznania, czem jesteśmy. My jesteśmy narodem młodym, który może wyróść na naród wielki i potężny, lecz dopiero z czasem, gdy wzmożemy się w siłę, gdy zdołamy się zorganizować. Dopóki to nie nastąpi, zrzeknijmy się pierwszorzędnej roli, jaką przedwcześnie zapragnęliśmy odgrywać, skasujmy budżet wojny, budżet marynarki i wszystkie budżety zewnętrznego blasku a całą siłą woli pracujmy nad podniesieniem wewnętrznem kraju i narodu; tą tylko drogą dojdziemy za jakie lat piędziesiąt do rzeczywistej miary wielkiego narodu“. Ach, tylko powstrzymanie nadanego sztucznie rozpędu może przynieść ocalenie, zbawienie Włoch wtem tylko spoczywa!
Orlando słuchał Piotra uważnie, lecz twarz mu pochmurniała i rzekł głosem niepewnym:
— Taka decyzja jest wprost niemożebna, bo wygwizdanoby ministra, któryby miał odwagę ją podpisać. Takie zrzeczenie się, takie gorzkie wyznanie prawdy jest rzeczą ciężką. Tak wielkiej ofiary niepodobna żądać od narodu, bo serceby mu zawrzało w łonie, pękłoby z oburzenia. Wreszcie któż wiedzieć może, o ile byłoby bezpiecznie dozwolić na taką zagładę tego, co już zostało zrobione?... Bo ileżby nadziei naraz zamarło, ile powstałoby zamięszania i zmarnowania dzieł w rozwoju będących! Nie, my nie możemy się cofać, nie możemy także tracić nadziei, że idąc naprzód z cierpliwością i wytrwałą pracą, wybrniemy z chwilowo istniejących trudności.
Zamilkł, a po chwili oczy nowym zajaśniały mu blaskiem i mówił ze wzruszeniem:
— Wiesz, że zawsze byłem przeciwnikiem naszego przymierza z cesarstwem Niemieckiem. Przepowiedziałem, że to nas zrujnuje. Pociągnięci chęcią kroczenia w parze z naszym potężnym sojusznikiem, cierpimy obecnie pod ciężarem ugniatających nas podatków, nieodzownych dla zebrania sum wymaganych przez nasz budżet wielkiego narodu, żyjącego w ciągłem pogotowiu wojny, nieomylnie zawsze spodziewanej. Ach, ta zapowiadana wojna, której w rzeczywistości nic nie rokuje, wyczerpała nasze siły, nasze złoto i to bez najmniejszej pobocznej korzyści. Wobec Francyi nieobliczone ztąd mamy szkody, a jednak na usprawiedliwienie nasze moglibyśmy Francyi przedstawić, że po ustaleniu zjednoczenia Włoch musiało też państwo Włoskie zamanifestować się wobec Europy, zmuszając ją do uznania nas za naród, z którym liczyć się trzeba. Dlatego okoliczności popchnęły nas w stronę Niemiec. Walka o byt ciąży równie silnie nad pojedynczymi ludźmi, jak i nad narodami, i to objaśnia nasze chwilowe odłączenie się i usunięcie od Francyi, z którą nas łączy wspólność rasy, stosunków, a nawet wspomnienia usług wzajemnych. Bratnie te dwa narody dziś nienawidzą się wzajemnie, a zaciekłość tej nienawiści przechodzi zdrowe pojęcie rzeczy. Czytując dzienniki włoskie i francuskie, pełne wzajemnego jadu, boleję... a jednak nie tracę nadziei, że nadejdzie chwila porozumienia, że Francya i Włochy zwrócą się napowrót ku sobie i dadzą początek związku narodów rasy łacińskiej, bo związek ten jest nieodzowny, jeżeli chcemy żyć i nie dać się pochłonąć wzmagającej się sile narodów ras innych.
Nagle, twarz starego wojaka wypogodziła się ujmującym uśmiechem i rzucił Piotrowi pytanie, będące zarazem jakby serdeczną prośbą:
— Wszak mogę liczyć, że powróciwszy do Francyi, przyłożysz starań w swem kółku, by ożywić dawną sympatyę dwóch naszych narodów?...
— Mogę niewiele, lecz uczynię, co będę mógł — odrzekł Piotr z równą serdecznością. — Uważam bowiem za prawdziwe nieszczęście tę jątrzącą się nienawiść dwóch narodów... Lecz pomimo to, będę mówił o Włoszech tylko to, co wydaje mi się być prawdą. Niezdolny byłbym postąpić inaczej. Zaś goła prawda jest często boleśną, lękam się więc, że się tu nikomu nie podoba, bo włosi nie są do niej przyzwyczajeni, przywykli do pochwał i zachwytów, jakiemi ich zwykle obsypują poeci cudzoziemscy zwiedzający Włochy i Rzym i patrzący na was z tradycyjnem uwielbieniem zaczerpniętem jeszcze na szkolnych ławkach. Pochwały te z konieczności oddziałały odurzająco, zatem wątpię, by włosi mogli wysłuchać bez oburzenia bezstronnie wypowiedzianego zdania o Rzymie teraźniejszym.
Orlando roześmiał się szczerze jak dziecko i rzekł:
— Zapewne, że trzeba nas chwalić, bo dlaczegóż nie podnieść stron dodatnich, pomijając ujemne?... Zawsze trzeba wszystko upiększać, a o tem co brzydkie, niewarto mówić. My, włosi, miłujemy piękno a w teatrze lubimy tylko ładną muzykę, ładne tańce i ładne sztuki. Tak, lubimy wszystko, co przyjemne, a wszystko, co nieprzyjemne, skrywamy nawet przed sobą.
— Wyznaję chętnie wielką pomyłkę, jaką uczyniłem, pisząc moją książkę — zawołał Piotr z przejęciem. — Bo pominąłem Rzym, stolicę nowożytnego państwa Włoskiego, widząc przed sobą tylko Rzym, stolicę chrześciaństwa, stolicę papieży. A jednak Rzym nowożytny istnieje, wzrasta w znaczenie, podczas gdy Rzym papieży, którego przebudzenia się pragnąłem tak gorąco, zastałem na schyłku i w beznadziejności powrotu do dawniejszego stanowiska. Pod tym względem nastąpił zupełny przewrót w moich poglądach. Podczas mego trzymiesięcznego pobytu w Rzymie doszedłem do przekonania, że chociaż papież zabarykadował się w swoim Watykanie i pozostaje niewzruszenie przy odziedziczonej tradycyi, mury jego pałacu pękają i pleśnieją, grożąc upadkiem, a wszystko naokoło niego ulega ewolucji; świat czarny jest tylko szarym, bo się zmieszał ze światem białym. Jakże wyraźnie to widziałem przed kilku dniami w pałacu Buongiovanni, podczas balu, jaki tam miał miejsce z powodu zaręczyn księżniczki Celii z młodym pańskim krewnym, podporucznikiem Attilio. Ach tak, byłem wzruszony odniesionem wrażeniem i jestem obecnie nawrócony na wiarę pańskią w przyszłość zjednoczonych Włoch!
Orlando promieniał radością.
— Byłeś tam i takie wyniosłeś wrażenie, wierzysz, że będziemy wielkim narodem, gdy miną ciężkie próby przez jakie dziś przechodzimy?... Lecz cóż znaczy jakiś lat dziesiątek, a nawet wiek cały! Tak, tak, Włochy odżyją w dawnej świetności, trzeba tylko, by naród cały mógł wziąść udział we wspólnej pracy.
Na chwilę Orlando zamilkł a potem dodał:
— Więc byłeś w pałacu Buongiovanni, widziałeś więc i pana ministra Sacco, którego nienawidzę, bo jest on wcieleniem wszystkich złych instynktów tej ciżby intrygantów, łupieżców, dbałych tylko o własne korzyści, chociażby z narażeniem dobra kraju... Ci ludzie marnują i opóźniają to, cośmy kosztem krwi chcieli zbudować, cośmy całem sercem ukochali. Ale Sacco ma syna... tego mojego miłego Attilia, który mi przypomina moją młodość i młodość moich towarzyszów. Dzielny to chłopak i dumne ma serce, a jeżeli młodzież dzisiejsza jest do niego podobna, to przyszłość kraju w dobrych spoczywa rękach: oni podniosą lud do godności istot myślących, oni stworzą wielkość naszego narodu. Ach tak, niechajże przyszły wielki naród zrodzi się z małżeństwa Attilia i Celii, tej uroczej Celii, którą właśnie poznałem, bo mi ją przyprowadziła moja siostrzenica, matka Attilia. Wyobraź sobie, że śliczna Celia zarzuciła mi rączki na szyję i pieściła mnie najczulszemi wyrazami, prosząc, bym jej przyrzekł, że będę chrzestnym ojcem najstarszego jej syna, któremu da moje imię, by mógł po raz drugi zbawić Włochy, przez nas odbudowane. Oby sprawdziły jej się pragnienia! Oby pomiędzy Rzymem a całością narodu nastąpiła nierozerwalna spójnia, która wytworzy wielkość Włoch jutrzejszych!
Łzy rozczulenia nabiegły do oczów starca, a Piotr, wzruszony jego namiętną miłością ojczyzny, którą wyrażał każdem słowem, rzekł:
— Z całej duszy pragnę, aby tak było, pragnę tego, bo zaczynam pojmować rzeczywiste znaczenie Rzymu i pokochałem przyszłość narodu włoskiego!
— Kiedy tak, to przebaczam ci napisanie twojej książki! Widzę, żeś przejrzał i rozumiesz nasz dzisiejszy Rzym. Nasz Rzym ukochany, który pragniemy uczynić godnym jego świetnej przeszłości, by mógł po raz trzeci królować nad światem!
Mówiąc to, Orlando wyciągnął ramiona ku oknu, po za którem widać było olbrzymią panoramę Rzymu, ciągnącego się pod skraje horyzontu. W szarem, zimowem świetle wyjątkowo pochmurnego dnia, Rzym przybrał melancholijny, lecz zawsze królewskiej wspaniałości wygląd i zdawał się nieruchomie wyczekiwać odmiany, przebudzenia się wiosennego słońca, zapowiadającego długie, pogodne panowanie.
W tem Orlando odwrócił głowę w stronę siedzącego na boku Angiolo Mascara i zawołał, łając go z ojcowską czułością:
— Ty niegodziwcze! Ty zbrodniarzu jakiś! Jak śmiesz marzyć o zburzeniu Rzymu!... Bo ten panicz chce Rzym w gruzy zamienić swojemi bombami i nazawsze usunąć z widowni świata, ceniąc go na równi ze starym, spróchniałym domem, z którego żadnego nie może już być pożytku.
Angiolo, milcząc dotychczas, z najwyższem zajęciem przysłuchiwał się rozmowie. Na młodocianej jego twarzy wrażenia odbijały się krasą przelotnych rumieńców, zwłaszcza niebieskie jego oczy świeciły płomiennemi błyskami, tak dalece chciał on brać udział w pracy nad ludem którego samopoznanie należało rozbudzić.
— Tak — rzekł zwolna swoim czystym, muzykalnym głosem — tak, Rzym trzeba zmieść, nie pozostawiając kamienia na kamieniu, lecz tylko dlatego, by go następnie odbudować jeszcze wspanialej!...
Orlando roześmiał się i z pobłażliwem szyderstwem spytał łagodnie:
— Ach, więc chcesz następnie odbudować?... Jakże to szczęśliwie dla Rzymu!
Angiolo wstał i powtórzył głosem drżącym, prorokując w natchnieniu:
— Tak, Odbuduję Rzym! odbuduję Rzym wielki, piękny, niezrównany w swej szlachetności! Nie jestże dla jutrzejszego świata potrzebną jedyna stolica, arka przymierza, punkt zborny całej ludzkości?... Czyż inne miasto może tem być w przyszłości, czem Rzym... ten nasz Rzym, od tylu wieków proroctwami oznaczony, jako miasto wieczne, nieśmiertelne, w którem się rozgrywać będą losy narodów... Lecz aby Rzym mógł się stać tą świątnicą narodów, będących już tylko jednym narodem, stolicą świata, ku której corocznie dążyć będą na wielkie obrady mędrcy i przedstawiciele najodleglejszych krain, trzeba Rzymu innego niż dzisiejszy. To, co teraz nazywamy Rzymem, trzeba zburzyć, ogniem oczyścić z jadu i kału, nagromadzonego przygotowawczym porodem poprzednich pokoleń. A gdy słońce wypije zarazę ze zgliszczy i starej ziemi, odbudujemy Rzym dziesięć razy piękniejszy, dziesięć razy większy, niż był kiedykolwiek. Rzym przyszłości będzie miastem prawdy i mądrej dobroci. Będzie cały ze złota i z marmuru a ciągnąć się będzie od morza do gór Albańskich, wypełniając cały obszar Kampanii. Ludność tej stolicy liczyć się będzie na dziesiątki milionów, a taki w niej będzie duch spokoju i rozumu, że każda ludzka jednostka żyć będzie radością swego bytu na ziemi. Rzym będzie wtedy matką, Rzym wtedy będzie królową, miastem jedynem i wiecznie panującem nad obszarem świata!
Piotr słuchał tych słów z najgłębszym podziwem. Jakto... więc krew Augusta aż tu się przejawia?... W wiekach średnich papieże, spadkobiercy rzymskich cezarów, przebudowali Rzym, gnani żądzą wiecznego panowania i podboju całej ziemi i jej mieszkańców. Ostatniemi czasy, gdy zjednoczony naród włoski zdobył Rzym jako upragnioną swą stolicę, natychmiast uległ atawicznemu szaleństwu powszechnego panowania i Rzym papieży chciał co rychlej przekształcić w nowożytną stolicę, piękniejszą od innych, ludniejszą od wszystkich miast świata i z gorączkowym pośpiechem zaczęto budować rozległe dzielnice dla mieszkańców, którzy nie nadciągnęli. Lecz oto teraz, anarchiści, ci znani niszczyciele, już ulegli odradzającemu się uparcie marzeniu i jeżeli pragną zburzyć, to jedynie dla zbudowania czwartego Rzymu, potwornie wielkiego, potwornie pięknego, gdzie ludzkość cała żyć będzie w braterskiej łączności. A więc znamienne cechy tej rasy nigdy żadnej nie ulegną odmianie?... Duma narodowa pozostanie zawsze nieukróconą?... I krew ich nie przestanie być palona żądzą panowania nad światem?... August dosięgnął szczytu tych pragnień, ujął całość władzy w swe dłonie i przekazał to dziedzictwo całej swej potomności. Wszak w każdem sercu tu zrodzonem, tętni gwałtowna instynktowna wiara, że świat cały do Rzymu legalnie należy i powinnością jest dążyć do odzyskania tych praw, przedawnić się niemogących. Żądza tych pragnień tchnąć się zdawała tu z każdego kamienia starożytnej stolicy, z każdego pyłu tej ziemi, odurzając wszystkie mózgi i wszystkie serca, wyrosłe w podniecie historycznych wspomnień, w tradycyi niezrównanie świetnej przeszłości. Każdy tu marzył o Rzymie, jako o mieście mającem być jedynem na ziemi miastem, panującem w przeszłości i mającem zapewnione panowanie na przyszłość całą, miastem jaśniejącem nad światem, jak to wyrzekły niegdyś wyrocznie. I Piotr przypomniał sobie teraz owe cztery litery S. P. Q. R. (Senatus Populus Que Romanus) starożytnego, potężnego Rzymu, które odnalazł w teraźniejszym Rzymie na wszystkich murach, znakach, nawet na miejskich wozach, wywożących każdego poranku śmieci uliczne. Był to jakby rozkaz, dany przeznaczeniu o konieczności ostatecznego tryumfu.
— Znam ja ten czwarty twój Rzym — mówił teraz Orlando, uśmiechając się do rozegzaltowanego młodzieńca. — Jest to Rzym, stolica powszechnej rzeczypospolitej, o której marzył Mazzini. Tylko że on chciał także w niej widzieć papieża... Widzisz, mój chłopcze, jeżeli my, starzy republikanie, odstąpiliśmy od naszych pragnień i złączyli się z królem, to jedynie z obawy, aby ojczyzna przez nas wywalczona nie wpadła w ręce niebezpiecznych waryatów, którzy zamącili ci trzeźwość sądu, bo wtedy znów byłoby wszystko do zdobycia na nowo i może z większym trudem. Przystaliśmy więc na monarchiczną formę rządu, bo nie jest ona o wiele inną, jak rzeczpospolita parlamentarna... A teraz, mój chłopcze, pocałuj mnie na pożegnanie i bądź rozsądny... pamiętaj, że matka twoja umarłaby z bólu, gdyby ci się wydarzył jaki przypadek... Tak, możesz mnie pocałować, pomimo wszystko...
Angiolo zbliżył się i zarumienił z zadowolenia, gdy stary bohater pocałował go serdecznie. Ukłonił się następnie Piotrowi i wyszedł, nie rzekłszy już słowa, cały pogrążony w swych snach na jawie.
Nastąpiło teraz chwilowe milczenie, ale oczy Orlanda padły na rozrzucone na stole dzienniki, więc zaczął mówić o smutnej katastrofie w pałacu Boccanera. Wszak Benedettę ukochał, jak córkę podczas przykrych dni, które przeżyła pod jednym dachem z nim i z jego synem. Ze szczerem współczuciem zastanawiał się teraz nad nagłą jej śmiercią, nad tragicznym jej losem, który poniósł ją do grobu równocześnie z tym ukochanym krewnym, z Dariem, umiłowanym przez nią od lat najmłodszych. Orlando znajdując, że dzienniki nie dość jasno mówią o tej podwójnej, nagłej śmierci, zaczął się rozpytywać Piotra o bliższe szczegóły, gdy wtem wbiegł do pokoju zadyszany Prada, widać pilno mu było niezmiernie być tu obecnym i bronić się w razie, gdyby ten ksiądz powiedział coś nieoględnie a może umyślnie. Twarz hrabiego świadczyła o katuszy i niepewności, jaka go dręczyła. By tu przybyć, zerwał posiedzenie, odprawił osoby, które do siebie zawezwał, nie zważając na ważność spraw w toku będących, na zachwiane swe interesa materyalne, grożące ruiną, lecz przedewszystkiem chciał natychmiast módz być przy ojcu. To jedno stało się dla niego koniecznością, więc nie słysząc nawet, co do niego mówiono, wybiegł z sali posiedzenia i pędem wbiegł na górę.
Zadrżał, spojrzawszy na ojca, którego twarz zalana była łzami. Zaczął przypuszczać, że przychodzi za późno, że ojciec już wszystko wie i kona z bólu nad postępkiem swego syna.
— Ojcze, co tobie, dlaczego płaczesz?...
I padłszy na kolana przy fotelu starca, ujął go za ręce i wpatrywał się w jego twarz z takiem ubóstwieniem, jakby chciał krwią swoją okupić każdą możliwą przykrość, ćmiącą pogodę twarzy ojca.
— Płaczę nad śmiercią tej pięknej, młodej kobiety... Właśnie powiedziałem panu Fromont, że dzienniki nie dają dostatecznych objaśnień tej smutnej katastrofy... Owe śmierci nagłe... są zawsze takie nadzwyczajne... a często tyle kryjące...
Prada wstał i na bladej jego twarzy błysnęło trochę uspokojenia. Więc ksiądz jeszcze nic nie powiedział. Lecz co za okropne położenie! Wszak zaraz może zacząć mówić... i opowiedzieć wszystko!...
Orlando, zwróciwszy się znów w stronę Piotra, prosił rozrzewniony:
— Byłeś tam obecny... wszystko widziałeś... opowiedz więc, jak się to stało?...
Prada spojrzał na Piotra. Wzajemnie wzrok w sobie utkwiwszy, wypowiedzieli sobie wszystko, odtwarzając w myśli przebieg dnia razem spędzonego we Frascati, gdy wracając powozem ku Rzymowi, napotkali kroczące przeznaczenie w postaci księdza Santobono, niosącego koszyk z figami. Jakże dziwnym zbiegiem okoliczności tak długo rozmawiali o truciźnie, jeszcze będącej w użyciu, jak za dawnych czasów! Mówili o truciźnie, nie przypuszczając, że siedzący naprzeciwko nich Santobono, kołysze ją troskliwie na swoich kolanach! Ach, a zwłaszcza wypadek zaszły w pustej, przydrożnej karczmie, ta czarna kokoszka, który padła trupem po zjedzeniu porwanej figi z koszyka Santobona! A potem, tej samej nocy, ów świetny bal w przepysznych salonach pałacu Buongiovanni! Wreszcie powrót piechotą w stronę pałacu Boccanera, zatrzymanie się hrabiego, który zapaliwszy cygaro, śpiesznie odszedł, nie oglądając się po za siebie i dozwalając, by los rozporządził śmiercią. Całość tych wydarzeń Piotr i Prada przeżywali teraz, patrząc na siebie, nie potrzebowali mówić, bo pewnymi byli, że się odgadli wzajemnie i to w zupełności, aż do głębi duszy.
Piotr nie zaraz odpowiedział na żądanie starca. Wreszcie szepnął:
— Jakie to okropne, okropne!...
— Domyślałem się, że tak być musiało — rzekł Orlando. — Lecz możesz wszystko nam opowiedzieć... Mój syn przebaczył... wobec śmierci zapomniał..
Prada znów szukał wzroku Piotra a spotkawszy się z nim, rozpaczliwy położył nacisk, błagając o tajemnicę. Piotr wzruszył się tą niemą a tak wymowną prośbą. Przypomniał sobie niepokój tego człowieka podczas balu, katuszę zazdrości, jaką tam ponosił... tak, musiał szalenie cierpieć, by potem zemstę swą pozostawić losowi. Lecz jakże okrutnie ten los postąpił i jakaż musiała być rozpacz Prady, gdy się dowiedział, co zaszło w pałacu Boccanera. Musiał zdrętwieć z bólu! Wszak tyle nie żądał dla zadowolenia swej zemsty! Wykrycia jej nie lękał się, wiedząc, że kardynał Boccanera sprawę pochowa w imię dobrej sławy Kościoła. Lecz Prada czuł się przywalony całem tem zajściem, a może chwytał go także ból, skutkiem śmierci tej pięknej, młodej kobiety, której tak namiętnie pożądał i nigdy nie posiadł; ona teraz spoczywa w grobie na zawsze, przyciśnięta i utulona w pieszczocie innego mężczyzny, tego wybrańca, ulubieńca płomiennego jej serca. A teraz, pomimo pozornego spokoju, drżał i konał z obawy kary, jaka mogła go spotkać. Lękał się, by los, zawsze będący w pochodzie, nie zatrzymał się dla rzucenia gromu w ukochanego, ubóstwionego ojca. Wobec możności tego gromu, czuł się słabym, jak dziecko, lękliwym, trwożnym i pokornym, jak dziecko, z obawą wyczekujące zasłużonej kary.
Piotr rzekł zwolna, jakby szukając i dobierając słów:
— Z dzienników zapewne panowie już wiecie, że najpierw umarł młody książę Boccanera a prawie że równocześnie zmarła Benedetta, całując go po raz ostatni... A jakie są przyczyny śmierci, co ją spowodowało... wszak doktorzy nawet bronią się od wypowiedzenia stanowczego zdania, bo nie wiedzą a przynajmniej ściśle nie znają...
Zatrzymał się, bo wspomniał na głos umierającej Benedetty, dającej mu okrutny rozkaz: „Gdy zobaczysz jego ojca, powiesz mu, te przeklęłam jego syna. Chcę, by to wiedział i powinien to wiedzieć w imię prawdy i w imię sprawiedliwości“. Czyż ma spełnić tę ostatnią wolę umierającej?... Czy rozkaz ten ma uważać za konieczny, który spełnić powinien?... Chociażby wiedząc, że krew i łzy popłyną, gdy wypowie treść słów przekazanych?... Chwilę wahał się, tocząc z sobą ciężką walkę. Czy ma być posłuszny zmarłej, czy też puścić jej słowa w niepamięć, ulegając swej naturze, skłonnej przebaczać najcięższe winy?... Lecz pocóż wywierać zemstę na tym starcu?... Pocóż spełniać tak okrutną misyę, kiedy żadnej już dla nikogo nie będzie ztąd korzyści?...
Prada musiał odczuwać walkę, jaką Piotr z sobą toczył, walkę, w której chodziło o los jego ojca, więc spojrzeniem błagał jeszcze namiętniej o litość dla starca.
Piotr mówił w dalszym ciągu:
— Z początku mniemano, że choroba pochodzi z niestrawności, lecz wobec gwałtownie wzmagającego się zła, powstał popłoch w całym domu i posłano po doktora...
Ach oczy, oczy Prady w tej chwili! Wyraz ich był rozpaczliwy a zarazem mieszczący w sobie tyle wzruszenia i błagalnej siły, że Piotr stanowczo poczuł, że nie wypowie okrutnej prawdy. Nie spuści kary na tego starca tak niewinnego! Wszak nic nie przyrzekł, do niczego się nie zobowiązał, więc wszystko pominie, chociażby przez wzgląd na pamięć o zmarłej, w imieniu której popełniłby zbrodnię, spełniając wolę jej zemsty. Prada musiał teraz cierpieć tak srogą katuszę, że już w części odpokutował, a więc sprawiedliwości stało się już zadość. Po małej więc przerwie, Piotr kończył mówić:
— Gdy doktór przyszedł, natychmiast poznał oznaki zgniłej gorączki... Zatem rodzaj choroby młodego księcia jest ściśle oznaczony i nie ulega wątpliwości... Dziś rano byłem na pogrzebie, uroczystość była piękna i bardzo wzruszająca.
Orlando przestał nalegać i rzekł tylko, że i on był niezmiernie wzruszony przez cały ranek, myślą biorąc udział w tym pogrzebie. Prada zaś, stojąc, trzymał oburącz za poręcz krzesła, w obawie, że padnie, twarz miał trupio bladą a na całem ciele czuł występujący zimny pot śmiertelny. Oczy jego wciąż jeszcze patrzały na Piotra, lecz z nieskończoną słodyczą, podzięką i wdzięcznością.
— Wyjeżdżam dziś wieczorem — rzekł Piotr, pragnąc ukończyć nużącą rozmowę. — Zatem nie pozostaje mi, jak pożegnać się z panami i zapytać ich, czy nie mają jakich poleceń do Paryża?...
— Nie, nie mam żadnych poleceń — rzekł Orlando.
Wtem przypomniawszy coś sobie, zawołał z żywością:
— Owszem... owszem, będę cię prosił o rzecz dość dla mnie ważną... Czy przypominasz sobie ów szkolny podręcznik, napisany przez mojego obozowego kolegę i przyjaciela, Teofila Morin, który należał do Tysiąca dowodzonego przez Garibaldiego? Otóż Morin życzyłby sobie, aby ten podręcznik został przetłomaczony i przyjęty we włoskich szkołach. Powiesz mu, że jestem niewymownie rad z obietnicy, jaką mi uczyniono, że podręcznik przez niego ułożony znajdzie zastosowanie w naszych szkołach, wszakże pod warunkiem zaprowadzenia w książce zmian nieodzownie koniecznych... Luigi, podaj mi proszę książkę, leżącą tam na brzegu półki.
A gdy mu syn przyniósł żądaną książkę, Orlando, roztworzywszy ją, pokazał Piotrowi notatki, jakie porobił ołówkiem na marginesach i wytłómaczył, jakich zmian życzono sobie od autora.
— Prosiłbym cię, abyś był tak dobry i zaraz po przyjeździe do Paryża poszedł z tą książką do mojego kochanego kolegi, adres jego masz napisany przezemnie na okładce. Tym sposobem oszczędzisz mi trudu pisania do niego długiego listu, wreszcie żywem słowem powiesz mu w parę minut więcej i lepiej, aniżeli ja na kilkunastu stronicach listownie... Przytem polecam ci, abyś mojego kolegę Morina uściskał serdecznie odemnie; powiesz mu, że go zawsze bardzo kocham, z całego serca, które u mnie się nie starzeje i pozostało równie gorące, jak w owe pamiętne czasy, gdyśmy obadwaj jako młodzi ludzie pędzili życie w obozie i bili się jak zuchy, chociaż kule jak grad padały.
Wszyscy zamilkli, jak zwykle w chwili rozstania ze szczerym przyjacielem. Wreszcie Orlando rzekł z tkliwością:
— Chodź i uściskaj mnie na odjezdnem... Pocałuj mnie tak, jak Angiolo, gdy ztąd wychodził... Jestem już tak stary, że wy wszyscy młodzi możecie mnie uważać za waszego dziada... mój drogi... życzę ci odwagi, spokoju i wiary w życie, bo to jest najważniejszą naszą dźwignią.
Piotr do łez był wzruszony tem serdecznem pożegnaniem, więc też z całego serca pocałował oba policzki starca, który zatrzymał go jeszcze chwilę przy swoim fotelu i jedną ręką ściskając z siłą dłoń Piotra, drugą wskazał na czarująco piękną panoramę Rzymu, tonącego w mgłach, mówiąc:
— Drogi mój, złóż mi przysięgę, że zawsze kochać będziesz nasz Rzym! Kochaj Rzym, bo on jest kolebką nas wszystkich, bo on wspólną naszą matką! Kochaj Rzym za jego przeszłość i kochaj ze względu na przyszłość, do której się gotowi... Nie mów nigdy, że Rzym skończył już swoją rolę... kochaj Rzym... kochaj, by mógł być i trwać na zawsze w swem niezrównanem pięknie, w ponęcie nieskończoności swego uroku!
Piotr, uniesiony uwielbieniem dla tego starca, z taką miłością mówiącego o swem mieście jak młodzieniec, gdy mówi o ubóstwianej przez siebie kobiecie, raz jeszcze czule go ucałował, znajdując, że jest pięknym i wielkim ze swą gorącą nadzieją odrodzenia się dawnej świetności Rzymu. W myśli Piotr teraz widział tego drugiego starca, kardynała Boccanera, który równą gorzał miłością dla Rzymu, lecz obstając w swych wierzeniach, inaczej budujących wielkość przeznaczeń stolicy Katolicyzmu i świata. Dwaj ci ludzie, Orlando i kardynał Boccanera, stali na dwóch przeciwnych krańcach miasta i wyniosłością postaci wyrósłszy wysoko, wyczekiwali przyszłości.
Pożegnawszy się z hrabią Prada i, wyszedłszy na ulicę, Piotr wracał do pałacu Boccanera, by zapakować swoje rzeczy i być gotowym do wieczornej podróży. Wszystkie pożegnalne wizyty już złożył i tylko chciał raz jeszcze podziękować donnie Serafinie i kardynałowi za doznaną gościnność w ich domu. Wyjątkowo i tylko dla niego uchyliły się drzwi prywatnych apartamentów państwa domu, bo wróciwszy z pogrzebu, donna Serafina i kardynał zamknęli się każde u siebie, wydawszy rozkazy, by nikogo do nich nie dopuszczano. Pusto i głucho było w rozległym pałacu, a zapadający zmrok osłaniał tu wszystko melancholijnym kirem beznadziejnego smutku. Gdyby nie Wiktorya, która nadeszła i dotrzymywała mu towarzystwa, Piotr mógł był przypuszczać, że znajduje się sam jeden w opuszczonym pałacu. Poprosił Wiktoryę, by mógł zjeść ostatni obiad w towarzystwie don Vigilia. Lecz ten zamknął się w swoim pokoju i nie odezwał się na stukanie Wiktoryi. Piotr, nie chcąc odjeżdżać bez pożegnania się z sekretarzem kardynała, poszedł pod drzwi jego pokoju, lecz napróżno czekał, by się otworzyły. Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, Piotr domyślał się, że don Vigilio, opanowany większą niż kiedykolwiek bojaźnią, przez chorobliwą przezorność upierał się przy swojem i nie chciał go widzieć przed wyjazdem, lękając się tem narazić wszystkowiedzącym jezuitom. Zatem umówiwszy się z Wiktoryą, że obiad zje o godzinie ósmej, Piotr zajął się ułożeniem swoich papierów, bielizny i ubrania. Wiktorya, przyniósłszy zapaloną lampę, chciała mu w tem pomódz, lecz podziękowawszy jej za uprzejmość, sam się do tego zabrał.
Z powodu przedłużonego pobytu w Rzymie, musiał sprowadzić z Paryża trochę bielizny i ubrania, więc teraz wszystko to nie mogło się pomieścić w małej walizce, z którą przyjechał; przewidziawszy tę okoliczność, kupił niewielki kuferek i otworzywszy szafy i szuflady, prędko wszystko ułożył do drogi, zapakował, zamknął na klucz zarówno kufer, jak ręczną swą walizkę. Była godzina siódma, zatem miał jeszcze całą godzinę oczekiwania na obiad. Usiadł i zaczął myśleć, czy czego nie zapominał, obejrzał raz jeszcze szuflady i znów usiadł, żegnając się z temi ścianami, wśród których spędził całe trzy miesiące.
Oczy Piotra z upodobaniem zawisły na obrazie, przedstawiającym młodą nieznaną i płaczącą kobietę, wypędzoną z rodzinnego pałacu. Obraz ten, namalowany przez niewiadomego mistrza, silnie oddziaływał na Piotra od pierwszego dnia, gdy tu zamieszkał. Światło lampy wybornie nań obecnie padało, wywołując całą moc jego piękności. Patrzał na obraz i z upodobaniem odtwarzał przepędzone przed nim chwile, gdy wtem zapukano do drzwi.
Z niemałem zdziwieniem Piotr ujrzał wchodzącego Narcyza Habert, który przed trzema dniami wyjechał do Florencyi, dogadzając w ten sposób porywowi swych artystycznych zamiłowań. Narcyz zaraz na wstępie zaczął przepraszać za to najście, jakiego się dopuszczał w ostatniej chwili przed wyjazdem Piotra.
— Wiem, że wyjeżdżasz dziś wieczorem i jak widzę, rzeczy twoje już są złożone... przyszedłem, bo chciałem cię jeszcze raz widzieć... Ach, mój drogi, ileż to strasznych rzeczy zaszło od ostatniego naszego spotkania... a jednak wszak ten bal u Buongiovannich był nietak dawno! Wróciłem z Florencyi dziś po południu, nie mogłem przeto być na pogrzebie... Lecz pojmujesz, jakie wstrząsające i przykre wrażenie sprawiła na mnie wiadomość o nagłej śmierci dwojga naszych przyjaciół...
Zaczął się rozpytywać Piotra, przeczuwał bowiem, że kryje się w tej katastrofie dramat, znany tylko najbliższym osobom. Znał dobrze złowrogie legendy Rzymu i domyślał się czegoś wyjątkowo przerażającego, lecz nie przynaglał Piotra, będąc bardzo ostrożnym i lękając się badać zbyt ważne cudze tajemnice. Zachwycił się więc tylko wyczutem przez siebie pięknem pary kochanków, zmarłych w miłosnym uścisku. Musiało to być coś nadludzkiego! I zżymał się z gniewu, że nikt nie naszkicował, chociażby rysunku z tej przepięknej grupy.
— Dlaczegóż ty nie pochwyciłeś za ołówek?... Cóż to szkodzi, że nie umiesz rysować. Byłbyś to oddał naiwnie, wprost tylko uczuciem, i byłbyś może stworzył arcydzieło!
A potem nieco spokojniej dodał:
— Ach, ta biedna Benedetta, ten biedny Dario! Lecz nie należy tak bardzo się roztkliwić... bo mieli, posiedli, rzecz najważniejszą, to jest piękno... tu, mój drogi, wszystko może przepaść, zmarnieć, lecz jest rzecz jedna, której nikt temu krajowi wydrzeć nie zdoła, to jest piękno, nieśmiertelność piękna!
Ta uwaga zastanowiła Piotra. I zaczęli mówić o Włoszech, o Rzymie, Neapolu i Florencyi. Ach Florencya!... — powtarzał z omdlewającym zachwytem Narcyz. Zapalił papierosa i mówił coraz wolniej, powłóczyste spojrzenie wodząc po ścianach pokoju.
— Musiało ci być dobrze w ciszy tych pokojów?.... Nigdy tu nie byłem na tem piętrze...
Wtem oczy jego zatrzymały się na obrazie, na który padało światło lampy. Twarz mu się natychmiast zmieniła, zaczął mrugać szybko powiekami, zerwał się z miejsca i zbliżył do obrazu.
— Co to jest?... Co to jest?... Ach, jakie to piękne... jakie wspaniale piękne!...
— Prawda, że piękne?... — rzekł Piotr. — Ja się na malarstwie i na sztuce nie znam, lecz ten obraz wzruszył mnie od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem... niejednokrotnie stawałem przed nim i rozmarzony, czułem żywsze bicie serca, gwałtowną chęć zrozumienia symbolu tego arcydzieła, odgadując, że artysta wiele nim wyraził a zarazem tajemnicą osłonił...
Narcyz milczał teraz i z natężoną uwagą patrzał na obraz, badając go okiem znawcy i wytrawnego specyalisty, który od pierwszego razu może zawyrokować o autentyczności dzieła i oznaczyć pieniężną jego wartość. Jakże wielką była radość, odbijająca się na ładnej twarzy wytwornego wielbiciela sztuki, jakim był ten jasnowłosy młodzieniec z wystrzyżoną grzywką ponad czołem i bujnem puklami, nieledwie że spadającemi na ramiona, podług dawnej mody florenckiej. Nie mogąc już dłużej tłumić w sobie nadmiaru rozkoszy, zawołał:
— Botticelli, ten obraz... stworzył Botticeili!... Nie ma najmniejszej wątpliwości... Jestem zupełnie tego pewny... Patrz na te ręce... patrz na fałdy draperyi... Albo ten ton włosów, sposób wykonania, poryw całej kompozycyi!... Botticelli!... to Botticelli, Botticelli!...
Uniesienie Narcyza nie miało granic, wzrastając w miarę jak wpatrywał się w obraz, jak przejmował się prostotą a zarazem głębokością jego treści. Czyż nie pozostało to krańcowo współczesnem?... Mistrz przewidział naszą epoką pełną bólu, nasze niepewności i zaniepokojenia wobec niewidzialnego, naszą rozpacz przed drzwiami tajemnic, nazawsze nieprzystępnych. Ta postać młodej, płaczącej rozpaczliwie kobiety o niewidzialnych rysach, była symbolem nędz tego świata. Ach, ten Botticelli, ten mistrz niezrównany! Jakże był szczęśliwy, oglądając to nieznane nikomu arcydzieło, niepomieszczone w żadnym katalogu! Co za odkrycie!
Zamilkł, lecz prawie zaraz zapytał trzeźwiejszym już głosem:
— Czy wiedziałeś, że Botticelli stworzył to arcydzieło?...
— Nie. Któregoś razu zapytałem się don Vigilia, jakiego malarza jest ten obraz, lecz nie umiał mi odpowiedzieć, mało się tem zajmując. Zapytywałem także Wiktoryę, lecz ta ruszyła ramionami, mówiąc, że tego rodzaju graty chętnie wyrzuciłaby na śmietnik.
— Jakto?... Więc nikt w tym domu nie wie, że tu wisi na ścianie autentyczny Botticelli! Ach, jakże w tem niedbalstwie poznaję ducha tych wielkich rodzin książąt rzymskich! Na sztuce się nie znają, oceniając obrazy tylko za pomocą etykietki, przyczepionej do ramy. A jednak patrz, posiadają takie arcydzieło! Takiego mistrza! Prawda, że ten obraz potrzebuje odnowienia, lecz gdy zostanie oczyszczony z pyłu, zapromienieje swą pięknością... tak, to płótno doprowadzone do porządku może być ozdobą pierwszorzędnego zbioru obrazów i cena jego może dojść co najmniej...
Nagle urwał, nie chcąc powiedzieć cyfry, na jaką obraz ocenił i, jakby dla dokładniejszego zbadania go, zbliżył się, przypatrując mu się bliżej.
Wtem weszła Wiktorka a za nią Giacomo, by nakryć stół do obiadu. Narcyz, spostrzegłszy ich, odwrócił się plecami do obrazu i przestał o nim mówić. Piotr, który poznał się na tym wybiegu, odgadywał teraz plany, układające się w głowie Narcyza, wiedział bowiem, że ten anielski młodzieniec o wyglądzie zapożyczonym z obrazu szkoły florenckiej, był człowiekiem obrotnym, umiejącym zręcznie dobić targu, zawsze dla siebie korzystnego. Mówiono nawet, że był prawdziwym sknerą. Pozornie naturalnym ruchem Narcyz zbliżył się teraz do innego obrazu, będącego niezręczną, lichą kopią jakiegoś malowidła z osiemnastego wieku i wyobrażającego Matkę Boską. Popatrzywszy chwilę, zawołał:
— Wcale ładny obraz! Tak, wcale ładny, ta Matka Boska jest dobrze malowana... Patrzę... i przypominam sobie, że jeden z moich przyjaciół prosił mnie o kupienie kilku starych obrazów...
A zwróciwszy się do Wiktoryi, zapytał:
— Jak myślisz, Wiktoryo, czy donna Serafina i kardynał zgodzą się, jeżeli im zaproponuję kupno niektórych obrazów, niemających dla nich żadnej wartości?...
Wiktorya machnęła rękoma na znak, że gdyby to od niej zależało, pozwoliłaby zabrać wszystkie te niepotrzebne starzyzny, przeszkadzające omiatać ściany i rzekła:
— Moi państwo nie mogą sprzedać kupcom, bo to zaraz rozniosłoby się po mieście i byłyby ztąd niepotrzebne plotki, lecz znajomym to co innego... jestem nawet przekonana, że z przyjemnością pozbędą się takich obrazów, jak te, które tu wiszą... Tembardziej, że na utrzymanie domu, potrzeba im niemało pieniędzy... a pieniądze niezawsze się znajdują...
Piotr chciał Narcyza zatrzymać na obiad, lecz ten wymówił się, dając słowo honoru, że jest zaproszony i oczekiwany w innem miejscu, nawet zakłopotał się, spojrzawszy na zegarek, bo przyjdzie tam spóźniony. Uścisnąwszy więc obiedwie dłonie Piotra, wyszedł pośpiesznie, życząc mu szczęśliwej podróży.
Wybiła godzina ósma. Piotr usiadł przed stolikiem, nakrytym do obiadu i pozostał sam z Wiktoryą, która podawała mu potrawy, przyniesione w koszu przez Giacoma. Wyprawiwszy go, zawołała:
— Ten Giacomo podobny jest do nich wszystkich... Powiadam panu, że ludzie tutejsi zabijają mnie swoją ślamazarnością. Lecz dziś, już od rana postanowiłam sobie, że sama panu usłużę przy ostatnim obiedzie... Nawet postarałam się, aby obiad był zrobiony na nasz francuzki sposób... Bo oni nawet potrawy mają inne, niż nasze...
Piotr się uśmiechnął, dziękując jej za uprzejmość, przytem rad był, że nie jest sam podczas tego ostatniego obiadu, bo z Wiktoryą, jako z rodaczką, chętnie rozmawiał. Podziwiał zarazem jej prosty a tak zdrowy rozsądek, który ją bronił od poddania się rozpaczy. Zwykła wesołość Wiktoryi była jeszcze przyćmioną smutkiem śmierci Benedetty, którą niezmiernie kochała, lecz nie pozwalając sobie na ból i łzy, nie przestała się krzątać po domu, a liczne zajęcia, jakie miała sobie poruczone, trzymały ją w równowadze. Czynną była i żwawą, bo zgadzając się z losem, który jej wyznaczył być sługą, przywykła do cierpienia i zawsze była przygotowaną do najbardziej niespodziewanych katastrof. Teraz, podając talerze i zmieniając nakrycie, rozmawiała prawie wesoło:
— I powiedzieć, że pojutrze rano pan będzie w Paryżu! Mnie, bo się często wydaje, że dopiero wczoraj wyruszyłam w świat z mojej wioski. Ach, żeby pan wiedział, jak w Auneau jest ładnie! Jaka tam ziemia żyzna! Nie tak jak tu; na tutejszych gruntach nic też nie rośnie, a każdą grudkę ziemi czuć siarką. Ach w Auneau co innego! Wierzby rosną wzdłuż rzeczki, a nad wodą tak chłodno, przyjemnie... Albo w naszym lasku jak ślicznie, nigdzie takiego mchu nie widziałam... A ich drzewa, to co?... Możnaby myśleć, że z blachy są wykrojone, a słońce mają takie głupie, że zaraz na wiosnę spali wszystkie trawy... Oj ciężko mi tu było w pierwszych latach... za deszczem tak tęskniłam, że zdawało mi się, iż niechby spadł a stanę na dworze, na plusku, by się oczyścić z tego wstrętnego ich kurzu. O tak, nawet i teraz się zdarza, że gdy pomyślę o naszych łąkach, o naszych drzewach, o naszej wiośnie w Anneau, to serce mi bije jak młotem... Ach, jak tam ślicznie rankami podczas lata, gdy rosa spadnie... to tak się wszystko śmieje i błyszczy w słońcu... Och, nigdy, nigdy się nie zżyję z tym ich piekielnym Rzymem! Panie, jacy tu ludzie i jaki kraj inny niż u nas!...
Piotr uśmiechał się, słuchając utyskiwań Wiktoryi, która po dwudziestu pięciu latach pobytu w Rzymie, uważała się za obcą i sercem całem pozostała francuzką, tęskniącą za szarem niebem północy i za bujną zielonością wioski rodzinnej. Patrzał na nią ze współczuciem, bo sam ze wzruszeniem myślał o powrocie do Francyi, wreszcie rzekł z nienacka:
— Jedź ze mną, Wiktoryo... teraz nic cię tu nie wiąże... młoda pani twoja umarła, więc możesz wracać do swojej wioski...
— Ja wracać?... Ja tam miałabym powrócić? — zawołała z najwyższam zdziwieniem. — Nie, panie... to jest wprost niemożliwe. Nie mogę tego zrobić, donna Serafina przyzwyczaiła się do moich usług, więc nie mogę się okazać niewdzięczną i opuszczać jej, oraz Jego Eminencyę, teraz, gdy takie nieszczęście na nich spadło. Wreszcie, cóżbym ja robiła, wyjechawszy ztąd?... Nie, mój kąt teraz tu i tu umrę...
— Więc nigdy nie powrócisz do Anneau?...
— A nie, z pewnością nie.
— I wszystko ci jedno, że po śmierci złożą cię w tutejszej ziemi, którą, jak powiadasz, czuć siarką?...
Roześmiała się głośno.
— Ach, panie, po śmierci to już mi zupełnie wszystko jedno, gdzie złożą moje ciało... Wtedy wszędzie dobrze, wszędzie się wtedy śpi jednakowo. Jakie to dziwne, że pana zawsze niepokoi, co będzie po śmierci. Wtedy wszystko skończone i nie ma już nic, zupełnie nic. Mnie jedno tylko w tem cieszy, to że przynajmniej po śmierci człowiek sobie spocznie na dobre, na zawsze. Bóg przynajmniej to nam dał, nam biedakom, tak bardzo pracującym za życia. Pan wie, że ja się nie wdaję w pobożność, o nie, a jednak całe życie prowadziłam się uczciwie i nigdy, tak jak mnie pan tu widzi, nigdy nie miałam kochanka. Wspominać te rzeczy w moim wieku, to niby głupio, ale mówię panu, że tak było, że to rzeczywista prawda.
Śmiała się ze spokojem duszy, którą nic nie wytrąciło z równowagi, przyznawała także, iż czuje się bez grzechu. Piotr podziwiał przejrzystość jej życia, odwagę codziennie spełnianych obowiązków, praktyczny zmysł, pracowitość, oraz prostotę poświęcenia i przywiązania. Tak, wszystko to były cechy ludu francuzkiego, już niewierzącego i nigdy wierzyć niemającego. Ach, być taką duszą pełną prostoty! Ach, módz się położyć do snu wiecznego bez buntu, tylko z radością spełnionego na ziemi zadania!...
— Więc jeżeli kiedy będę przejeżdżał przez Anneau, to mam pokłonić się od ciebie łąkom i lasom tamtejszym?...
— Ach dobrze, dobrze! Niech pan powita odemnie tamtejsze drzewa i proszę im powiedzieć, że widzę je codziennie, zawsze piękne i zielone.
Gdy Piotr skończył jeść obiad, Wiktorya zawołała Giacoma i kazała mu sprzątnąć stół. Była teraz godzina ósma i pół, zatem jeszcze całą godzinę Piotr miał do rozporządzenia. Wiktorya radziła, by spokojnie pozostał w swoim pokoju, gdzie będzie mu lepiej, aniżeli na dworcu kolei żelaznej. Obiecała, że każe sprowadzić dorożkę o godzinie wpół do dziesiątej i przyjdzie go o tem zawiadomić, oraz zabrać jego rzeczy. Mógł więc być zupełnie spokojny i o nic się nie troszczyć.
Powiedziawszy to, wyszła a Piotr uczuł naraz ogromną pustkę dokoła siebie i jakieś nadzwyczajne oderwanie się od wszystkiego. Pokój, w którym przemieszkał trzy miesiące, wydał mu się teraz dziwnie niemy, nieokreślony, zamarły, już obcy. Miał dopiero odjechać a już niby odjechał. Rzym cały był już tylko obrazem, wspomnieniem, które wiedział, że nazawsze pozostanie w jego sercu i w żywej pamięci. Jeszcze godzinę miał tu pozostać. Godzinę, jakże to czasami niezmiernie długo! Wsłuchał się w ciszę pustego, ponurego pałacu, który zdawał się spać bezwładnie i głucho. Wtem niespostrzeżenie zamyślił się głęboko i począł wywoływać „Nowy Rzym“, tę książkę swoją, napisaną z takim zapałem, a którą przybył tu bronić przed surowością wyroku kongregacyi Indeksu.
Przypomniał sobie chwilę swego przybycia do Rzymu, gdy w pogodny, ciepły poranek, patrzał na miasto z wyżyn Monte Gianicolo, stojąc na skraju tarasu San-Pietro in Montorio. Wtedy ostatecznie postawił sobie pytanie: czy katolicyzm może się odrodzić? Czy może powrócić do pierwotnej czystości chrześciańskiej doktryny, by się stać religią jutrzejszej demokracji, wiarą zbawczą i ożywczą serc spragnionych pokoju i życia?... Ach, jakże wtedy był pełen zapału i nadziei! Dopiero co powstał z ciężkiej próby, jaką przebył w Lourdes i chciał znaleźć pokrzepienie zachwiane] duszy w tym Rzymie, na który spoglądał z taką gorącą miłością. Teraz widział, jak dalece się nie powiodła ta druga jego próba. Znał odpowiedź, jaką mu dał Rzym. Wyczytał ją w zwaliskach starożytnej Romy, w gmachach, pomnikach a nawet w samej naturze tutejszej ziemi. Wyraźnie stała ona wypisana w ludzie, na czołach prałatów i kardynałów, w papieżu. Nie, katolicyzm nie mógł się odrodzić! Katolicyzm nie mógł powrócić do pierwotnych swych założeń, nie mógł być religią jutrzejszego demokratycznego społeczeństwa, nie mógł się stać wiarą, darzącą zbawieniem chylący się świat. Dziś już tylko ułudnym wydawał się demokratyczny pierwiastek chrystyanizmu, nazawsze zrosłego z Rzymem, swoją stolicą. Katolicyzm, związany tradycyą i dogmatem, musiał obstawać przy dochodzeniu praw świeckiej władzy papieża a to wszystko skazywało go na wieczną nieruchomość, pomimo ewolucyjnych pozorów. Papież, więzień odosobniony od świata, po za spiżową bramą Watykanu, przez atawizm dzierżył w sobie nieprzerwane marzenie osiemnastu stuleci, którego celem było objęcie niepodzielnej władzy nad światem.
Piotr, rozumiał teraz całą bezzasadność rojonych przez siebie marzeń odrodzenia się Rzymu. Uniesiony współczującą miłością względem cierpiących, chciał dla nich znaleźć wybawienie i wierzył, że je odkrył w odrodzeniu katolickiego kościoła. Lecz tu, gdzie chciał znaleźć życie, napotkał tylko śmierć i popioły zniszczonego na zawsze świata. Na jego krzyk rozpaczy, na jego błaganie o nową religię, Rzym odpowiedział potępieniem jego książki, uznanej za heretycką, więc sam ją odwołał, bo z goryczą spostrzegł, jak dalece się łudził. Teraz przejrzał, bo poznał tutejsze dążenia, ale stało się to kosztem jego duszy, jego mózgu, bo oto padał znów zbolały i jęczy wśród gruzów zbudowanego przez siebie gmachu.
Przybył do Rzymu nie dla odnalezienia naiwności wierzeń, jakie na zawsze utracił w Lourdes, lecz dla umocnienia się w swej wierze inteligentnego człowieka, wznoszącego się po nad zewnętrzne symbole kultu, człowieka chcącego pracować dla dobra ludzkości, spragnionej prawdy i sprawiedliwości. A teraz wyjeżdżał zrozpaczony, ostatecznym rażony gromem i pytał sam siebie, co pocznie teraz z sobą?...
Co pocznie, rzucony na morze zwątpienia i negacyi?... Nigdy mu sutana nie ciężyła tak srodze na barkach, jak w chwili obecnej. Przypomniał sobie swój okrzyk, rzucony podczas rozmowy z monsignorem Nani, że dusza jego nie może się poddać, że zapał jego zbawienia świata miłością nigdy nie wygaśnie i że odpowie obecnie napisaniem innej książki, w której wskaże, na jakim gruncie wyrośnie nowa religia. Tak, napisze znów książkę! A w niej wypowie pomyłkę swoją i wszystko, co widział i słyszał w Rzymie; będzie to także książka o Rzymie, lecz o prawdziwym, o rzeczywistym Rzymie, nierozumiejącym współczucia, ani miłosierdzia, ani miłości bliźniego, o Rzymie konającym w dumie swej purpury.
Pilno mu teraz było znaleźć się już w Paryżu, wystąpić z Kościoła i podążyć chociażby do odszczepieństwa. I oto zaraz ztąd wyjedzie, wszystko już gotowe do podróży, rzeczy już zapakowane, wsiądzie do wagonu i stanie w Paryżu, gdzie natychmiast weźmie się do pisania zamierzonej książki. Tak, będzie on oczekiwanym odszczepieńcem, wielkim schyzmatykiem! Czyż wszystko oddawna nie zapowiada konieczności schyzmy?... Chwila jej nadeszła już stanowczo, dopomina się jej wzburzenie, panujące w umysłach zmęczonych staremi dogmatami a jednak pożądających religii. Leon XIII odczuwał niebezpieczeństwo tych pragnień, bo cała jego polityka ugodowa, okazywana miłość względem demokratycznych warstw społeczeństwa, miała na celu zjednanie jak najliczniejszych zwolenników, mogących bronić interesów Kościoła w zapowiadającej się walce. Ale sztuczne te zabiegi papieża mogły być tylko czasową podporą walącego się gmachu. Zręczne wymijania drażliwych kwestyj, dyplomacya i polityka nie mogą zadowolić zbyt długo wiecznie wyzyskiwanych i łagodnością podstępów zwodzonych ofiar. Nadchodzą wreszcie czasy, gdy katolicyzm nawet pozornych ustępstw zrzec się będzie musiał, by pozostać sobą, i wierny swej nieruchomości, starego, hieratycznego bożyszcza, zamknie się w Rzymie, podczas gdy zdala od stolicy papieztwa, zrodzą się nowe prądy, przekształcające naukę Kościoła. Może w krajach, gdzie Propaganda szerzy obecnie rzymsko-katolicką religię, zjawi się antypapież z władzą czysto duchowną, podczas gdy następca św. Piotra uparcie obstawać będzie w Watykanie za całością swej władzy nad światem. Gdzież się rozpocznie ten nowy zwrot?... Jaki biskup, jaki ksiądz stanie na jego czele?... A może we Francyi, w Paryżu, zajaśnieje ten wielki reformator, ten pożądany zbawca i mesyasz nowoczesnej epoki?...
Nowej religii, nowej religii nam potrzeba! — wołał Piotr w chwili wyjazdu swego z Rzymu, był to ten sam rozpaczliwy okrzyk, jaki wydzierał mu się z piersi, gdy przed kilku laty powracał z Lourdes do Paryża. Nowej religii, godzącej ludzi z życiem! Nowej religii mówiącej o sprawach człowieka na ziemi z zapomnieniem o śmierci i niebie!
Piotr, rozgorączkowany swojem marzeniem, widzieć się zdawał zapisane karty przyszłej swej książki, w której miał dokonać ostatecznego zniweczenia starego Rzymu, ogłaszając prawa odrodzonego chrystyanizmu. Wtem, oczy jego spoczęły na jakimś przedmiocie, leżącym na krześle. Z razu, zdziwiony, poznał, że to książka, a następnie spostrzegłszy, że to książka, którą mu powierzył Orlando dla odniesienia autorowi, zły był na siebie, bo zapomniawszy jej zapakować, mógł był z łatwością tu zostawić. Wziął ją do ręki i przed włożeniem do walizki, zaczął przerzucać. Był to klasyczny podręcznik szkolny, zawierający streszczenie różnych gałęzi wiedzy ludzkiej. Piotr był teraz pod nowem wrażeniem, patrzał na tę skromną książkę szkolną i nawał myśli, zrodzonych tym widokiem, wstrząsnął nim z niespodziewaną siłą. Wiedza, którą dotychczas wykluczał a przynajmniej na bok usuwał w swych marzeniach o nowej religii, wiedza wkroczyła w marzenie jego i poczuł, że opanowała je na zawsze z wszechpotężną siłą, właściwą prawdzie. Ten mały podręcznik szkolny, który wziął do ręki w chwili wielkiego duchowego napięcia, naraz zbudził go, nowe dając pojęcie, które doszczętnie zmiotło nietylko katolicyzm, pyłem dawnego gmachu będący, lecz zarazem i wszystkie koncepcye religijne, wszystkie hypotezy bozkości. Piotr naraz ujrzał jasno, że człowiek wiedzy nie może wierzyć w objawione prawdy, w tajemnice i dogmaty, w system roździelania nagrody lub kary, bo wiara jego zmarła już na zawsze a bez wiary katolicyzm nie może się ostać. Było to jakby ostrze noża, które spadło i na zawsze przecięło granicę. Wiedza jest zatem wszystkiem w przyszłości, ona jedna trwania wieków się nie lęka, bo ona jedna jest wieczną. Naiwnem jest mówić, że rozum nie sprzeciwia się wierze i że wiedza powinna być służebnicą Boga. Wszak skutkiem prawd, przez wiedzę zdobytych, Kościół ujrzał się zmuszony dla uratowania chociażby fragmentów Pisma, osłonić je zagadkową rozciągłością symbolu. Zdobycze wiedzy doświadczalnej nigdy się nie cofały, podczas gdy katolicyzm bezustannie cofać się przed niemi musiał i będzie zmuszony cofać się dalej i dalej, aż z konieczności zniknie bezpowrotnie. Wiedza nie może zbankrutować, bo nigdy nie obiecywała dać odrazu całkowitej prawdy, do zdobycia której dąży stopniowo, lecz zawsze zwycięzko. Ludzie zdrowi umysłowo, posiadający pożądaną równowagę władz umysłowych, zadawalają się tem dążeniem ku zdobywanym prawdom. Jeżeli zaś niewygasłem pragnieniem człowieka jest potrzeba religii, nie idzie za tem, by tą religią był katolicyzm, będący tylko jedną z wielu form religijnych, jakie poprzednio istniały i w przyszłości istnieć będą. Religie znikają, lecz uczucie religijne tworzy inne i tworzyć nie przestanie, chociażby z wiedzą idąc w parze.
Piotr uśmiechnął się, uprzytomniwszy sobie całą niedorzeczność działalności Kongregacji Indeksu, która potępia książki, pisane przez rozgorączkowanych marzycieli, upędzających się za chimerami, a pozostawia wolne posiadanie takich oto podręczników szkolnych, jak ten, który trzymał w ręku, chociaż każda taka książeczka jest najgroźniejszym nieprzyjacielem Kościoła, nieprzyjacielem tryumfującym, bo niosącym zagładę wierzeń i prawd objawionych. Niebezpieczeństwo dla Kościoła rozpoczyna się wraz z rozpowszechnieniem nauki czytania. Dziecko, umiejące sylabizować i czytać, spotyka się ze szkolnym programem, coraz to rozciąglejszym, z fizyką, z chemią, naukami przyrodniczemi a wtedy zakwestyonowanem jest wszystko, co nam Kościół do wierzenia podaje. Kongregacya Indeksu nie ma już siły na wytępienie tych szkolnych książeczek, będących żołnierzami prawdy, burzycielami wiary. Wszak nawet w katolickich szkołach, utrzymywanych przez papieża ze skarbu jałmużny świetopiętrza, muszą się pojawiać te drobne a tak niebezpieczne książki, które chociażby najstaranniej przebrane, mieszczą w sobie źdźbła wiedzy, mającej prędzej lub później nieodmiennie i koniecznie rozsadzić mury Watykanu i bazyliki św. Piotra. Ach, kongregacyo Indeksu, jakże pustą, śmieszną i marną jest cała twoja działalność!
Piotr otworzył swoją walizkę i wsunął do niej podręcznik, napisany przez Teofila Morina, przyjaciela starego Orlanda. Następnie otworzył okno; spojrzał w ciemności nocy, rozjaśnione srebrnym blaskiem księżyca. Noc była ciepła i smutna. Chmury nizko płynęły i łączyły się ze szmatami oparów, kryjących miejscami dachy domów po za Tybrem. Piotr się zamyślił i uległ dziwnemu widzeniu. Zdawało mu się, że ubiegł czas oznaczony i że prawda już rozsadziła kopułę bazyliki, która leżała w gruzach, jak niegdyś świątynia Jowisza na Kapitolu. Z olbrzymiego gmachu pozostało zaledwie kilka wspaniałych kolumn. Ale znów minęły wieki i nic już nie było z potężnego gmachu. Wiatr rozniósł jego pyły i trzebaby rozkopywać głęboko ziemię, by odnaleźć części roztrąconych posągów i marmurów z napisami, nad których odczytaniem ślęczeli teraz uczeni, niemogący się porozumieć co do znaczenia słów i treści. A wśród rozkopalisk rosły pokrzywy i różne chwasty, pomiędzy któremi skakały kozy, obskubując dzikie, bujne krzewy. Cisza była głucha a gorące słońce jaskrawo padało na ziemię i tylko muchy brzęczały w tem dzikiem pustkowiu.
Teraz dopiero Piotr poczuł ostateczny wielki przełom. Wszystko było skończone, wiedza tryumfowała i nic nie pozostawało z dawnego, starego świata. Być zatem owym oczekiwanym reformatorem, odszczepieńcem i po co?... Nie byłoż to rozpoczynaniem nowych próżnych marzeń?...
Więc cóż czynić... w jakim kierunku ma rozpocząć swą działalność, wobec straszliwej ruiny swego apostolskiego entuzyazmu?... Napróżno silił się na odpowiedź. Czuł się jakby w zawieszeniu, wiedział wszakże o czekającej go działalności w Paryżu, gdzie wśród ubogiego przedmieścia stary ksiądz Rose z upragnieniem wyczekiwał chwili jego powrotu. Wczoraj jeszcze otrzymał od niego list, naglący go do powrotu, bo wraz z zimową porą zwiększyła się okropność nędzy pomiędzy roboczą ludnością tej najbiedniejszej dzielnicy Paryża.
Stojąc w otwartem oknie i patrząc na Rzym tonący w ciemnościach, Piotr myślą był już w Paryżu, oddany miłosiernemu niesieniu pomocy zgłodniałym, opuszczonym i nędzę wszelaką cierpiącym. Zaduma jego była tak głęboką, że nie usłyszał głosu, który go wołał. Zbudził się dopiero, gdy ręka dotknęła jego ramienia.
Odwrócił się i spostrzegł Wiktoryę, która mówiła:
— Czas jechać.. Jest w pół do dziesiątej... Dorożka czeka na dole a Giacomo już zniósł pańskie rzeczy...
Widząc, że Piotr mruga powiekami, dobrze nie rozumiejąc co rzekła, uśmiechnęła się do niego, mówiąc:
— Pan się żegnał z Rzymem... Ale dziś brzydka pogoda...
— Tak, bardzo brzydka — odpowiedział prawie machinalnie.
Odszedł od okna i zabierał się do wyjścia. Na odjezdnem dał Wiktoryi sto franków, prosząc, by to rozdzieliła pomiędzy służbę pałacową.
Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju i czuł ból, odrywając się od tego mieszkania, w którem wiele przecierpiał, wiele przeżył i jakby część swej duszy utracił. Wiktorya wzięła ze stołu palącą się lampę, mówiąc, że przyda się na schodach, bardzo dzisiaj ciemnych, i zaczęli spuszczać się razem. Ach to ostatnie zejście po tych schodach pustego, posępnego pałacu Boccanerów, jakimże bolesnym smutkiem napełniło serce Piotra! Przechodząc koło pokoju don Vigilia, zatrzymał się na chwilę, lecz najmniejszy szelest ztamtąd nie dolatywał a to milczenie bojaźliwie drżeć się zdawało. Piotr wyobraził sobie, że don Vigilio leży na łóżku z głową zanurzoną w poduszkę, by tchnieniem nawet nie dać znaku o sobie i nie ściągnąć na siebie pomsty nieprzyjaciół, których zawsze tak się obawiał. Straszliwszem jeszcze wydało mu się głuche milczenie na drugiem piętrze, przed zamkniętemi drzwiami mieszkania donny Serafiny i kardynała. Osamotnieni w swych pokojach, żyć w nich mieli jak w grobach. Myśl Piotra rozpaczliwie zatrzymała się przy tragicznych postaciach tych dwojga pozostałych w starym, zrujnowanym pałacu. Byli to przedstawiciele walącego się niepowrotnie świata, nie chcący wiedzieć o tworzącym się nowym. Dario i Benedetta unieśli z sobą całą ich nadzieję życia.
Ach, jakże posępne i długie były galerye pustego pałacu! Jakże nieskończenie olbrzymie te piętra i schody, wiodące jakby w nicość! Podwórzec pałacowy wydał się Piotrowi cmentarzem. Z politowaniem patrzał na trawę, wyrastającą pomiędzy szczelinami kamieni, na wilgocią obrosły portyk, na powalone torsy Wenery i Apolina. Tęsknym wzrokiem spojrzał w stronę opuszczonego ogrodu, zkąd dolatywał zapach dojrzewających pomarańcz. Nikt już teraz nie będzie zaglądał do tego ogrodu, w którym spędził tyle słodkich godzin w towarzystwie uroczej Benedetty! Ach, wszystko tu przypominało okropność ciosu spadłego na ten dom nieszczęsny, wszystko tchnęło żałobą i śmiercią.
Przed bramą pałacu stała dorożka a dwie zapalone jej latarnie słały dwa żółte promienie, przedzierające ciemność ulicy. Pakunki Piotra już były w powozie, kuferek obok stangreta a walizka na przedniej ławeczce. Piotr wsiadł natychmiast.
— O, niepotrzebuje się pan śpieszyć — zawołała Wiktorya, stojąc na chodniku. — Jeszcze będzie pan miał czas wszystko załatwić na dworcu, również się nie śpiesząc, lecz tak lepiej...
Piotr z wdzięcznością spojrzał na poczciwą swą rodaczkę, która przyjęła go w chwili przyjazdu a teraz ostatnia żegnała. Ona zaś mówiła dalej:
— Nie mówię panu do widzenia, bo zapewne pan nie prędko znów zjedzie do tego piekielnego ich miasta... Więc żegnam pana! Żegnam, przypuszczam, że na zawsze.
— Żegnam cię, moja dobra Wiktoryo i dziękuję ci z serca za okazywaną życzliwość.
Dorożka ruszyła z miejsca i potoczyła się żwawym kłusem krętemi uliczkami w stronę szerokiej, ruchliwej ulicy Wiktora Emanuela. Deszcz już nie padał i dorożka była odkryta. Pomimo, że powietrze było ciepłe, Piotr poczuł obiegający go chłód, lecz nie chcąc tracić czasu, nie kazał przystanąć i postawić budy, tem więcej, że stangret jechał śpiesznie, jakby chcąc się co prędzej załatwić z klientem i znaleźć z drugim nowy zarobek.
Wjechawszy na ulicę Wiktora-Emanuela, Piotr się zadziwił, że już była pusta, chociaż godzina była jeszcze wczesna. Bramy domów stały zabarykadowane, chodniki były puste i tylko elektryczne lampy paliły się niejasno wśród melancholijnej pustki. Po za mgłą, dość tu widoczną, skutkiem przestrzeni, zamajaczył gmach Kancelaryi państwa. Nieco dalej na prawo, mignęła ulica Aracoeli, z rzędem daleko rozstawionych latarni gazowych, lecz na końcu jej, znajdujący się Kapitol, był teraz niewidzialnym w nocnej ciemności. Dorożka wtoczyła się w wązki przesmyk pomiędzy ciemnym gmachem Gesù i ciężkim pałacem Altieri. Nawet w dni słoneczne i gorące, zawsze tu zalegał ponury zmrok, pełen wilgoci. Piotr, drżąc z zimna na ciele i na duszy, poddał się nowemu marzeniu.
Nagle zbudziła się w nim myśl, niejednokrotnie go niepokojąca, że ludy w wędrówkach swoich z Azyi, zawsze szły za słońcem, jakby wschodnie wichry gnały ziarno ludzkie ku zachodowi, tam każąc mu dojrzewać. To posuwanie się narodów, odbywało się zwolna, jakby etapami, narody szły naprzód, pozostawiając po za sobą wyczerpaną ziemię, miasta walące się w gruzy a same uszczuplone liczebnie, wycieńczone rasowo, dążyły ku nieznanym kresom, lecz nieodmiennie, ze wschodu na zachód. Po zagasłej świetności Niniwy i Babilonu nad brzegami Eufratu, powstały Teby i Memfis nad Nilem. A gdy i te miasta wpadły w śmiertelne odrętwienie starości, ten sam los spotkał Tyr i Sydon, rozłożone nad morzem Śródziemnem. Później zasnęła Kartagina na zawsze, rażona nagłą zgrzybiałością podczas najświetniejszego rozwoju. Czyżby teraz Rzym dobiegał ostatnich godzin swego istnienia?... Grecya, Ateny i Sparta już drzemały w chwale dawnych wspomnień i mało znaczyły w dzisiejszym świecie a paraliż sięgał dalej, obezwładniając dolną część italskiego półwyspu, zagarniał Neapol, grożąc Rzymowi. Od dwóch wieków rozpoczął się ostateczny upadek Rzymu, słabło w nim życie, nie pulsował przemysł, ani handel, miasto przestało wydawać genialnych synów, torujących drogę wiedzy, jaśniejących w literaturze lub sztuce. Zatem nietylko kruszyła się i zapadała kopuła bazyliki św. Piotra, lecz walił się Rzym cały, pokrywając rumowiskiem siedem pagórków swoich, wśród których niezadługo wyrosną pokrzywy i chwasty, jak na zagrzebanych w ziemi ruinach Niniwy, Babilonu, Tebów, Memfisu i Kartaginy.
Dorożka, wioząca Piotra w stronę dworca kolei żelaznej, jechała teraz, pnąc się pod górę ulicy Narodowej. Pomimo głębokości swego zamyślenia, Piotr zdawał sobie sprawę, gdy mijał dobrze znane ulice i gmachy Rzymu, rzucił nawet okiem w głębokość Corso, oświetlonego elektrycznością, spojrzał na pałac Torlonia, do połowy już rozwalony oskardami zaciężnych robotników, podczas gdy w pobliżu stojący pałac Colonna ciągnął się ponurą, ciemną fasadą, jakby dumał nad przeszłą swą świetnością i blizkim dniem końca, gdy zostanie zburzony, by ustąpić miejsca donośnym kamienicom. Na zakręcie ulicy poznał Piotr w dole stojącą kolumnę Trajana a dalej po nad murem willi Aldobrandini, olbrzymią pinię, roztaczającą swój parasol na tle ciemnego, ołowianego nieba.
Jakiś lęk wielki ogarniał teraz Piotra, zatopionego w tragicznem w swem marzeniu. Bo cóż będzie, gdy odrętwienie biegnące, ze wschodu na zachód, minie Rzym i Lombardyę, wtedy Francya ulegnie kataklizmowi?... Port Marsylii zasypie piasek, jak w Tyrze i Sydonie, Lyon padnie snem zmożony, wreszcie Paryż zamieni się w kamieniste pustkowie zarosłe ostami a narody niewstrzymane w tajemniczym pochodzie, dalej iść będą ze wschodu na zachód razem z nieśmiertelnem słońcem. Zagasłe życie starego świata odrodzi się w Ameryce nad Atlantykiem, gdzie stoją już miasta, zapowiadające swe przyszłe panowanie i powstaną nowe zbiorowiska narodów po nad brzegami drugiego oceanu, by znów podążyć dalej aż ku kolebce na krańcach Wschodu, gdzie jak mrowie mnoży się groźna rasa żółta.
Dorożka, pnąc się pod górę, już minęła brzydki w swej nowości gmach Banku państwa, ogrody królewskiego pałacu i wreszcie, dosięgnąwszy szczytu Wiminalskiego wzgórza, wjechała na plac Łaźni i już mijała zwaliska gmachu wzniesionego przez Dyoklecyana, gdy Piotr odetchnął głęboko, nieco orzeźwiony po męczącej zadumie. Bo dlaczegóż się lękać tego wichru, niosącego bezustannie ludzkość całą ze wschodu na zachód?... A może kilkakrotnie musi ona okrążyć ziemię w swym etapowym pochodzie, by wreszcie zlać się w jedną całość, bez rozgraniczeń rasowych, w wielką, braterską ludzkość nieśmiertelną! Może bezustannie odbywająca się ewolucya, cel pracy wszędzie trwającej, to, a nie inne będzie miał rozwiązanie?... I ziemia cała stanie się jedną ojczyzną, jednem wspólnem dobrem ludzkości, żyjącej w zdobytem na zawsze braterstwie.
Dorożka się zatrzymała, Piotr, wpadłszy w popychający się tłum ludzi na dworcu, przestał myśleć. Kupił bilet, wyprawił swoje rzeczy i wsiadł do wagonu, wiedząc, że pojutrze nad ranem będzie w Paryżu.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.