Sylwek Cmentarnik/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwek Cmentarnik |
Wydawca | Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szymon Kępa miał lat przeszło czterdzieści. Sporo więc już czasu upłynęło od pory owéj, w któréj mieszkańcy miasta widywali blade, mizerne, jasnowłose dziecko, przesuwające się szybko chodnikami ze starém a świeżo wyrestaurowaném obuwiem w ręku, albo dźwigające ciężkie kosze z pieczywem lub jarzynami i uginające się pod ich brzemieniem. Kiedy roznosił obuwie, śpieszył się zwykle bardzo, bo przez małe okno szarego domku, do którego powracał, widać było twarz wąsatą, surową i silne żylaste ramię, które, w szydło i dratew uzbrojone, podnosiło się i opadało, czasem leniwie i z niechęcią, najczęściéj z popędliwą niecierpliwością. Człowiek, do którego twarz ta i ramię to należały, nie musiał być łagodnym, ani wyrozumiałym, to téż wracające z próżnemi już rękami dziecię, przed wéjściem do domu, rzucało zwykle na okno lękliwe wejrzenia. W ogóle, głównemi cechami, odźwierciedlającémi się w powierzchowności dziecka tego, były: lękliwość i czułość. Nieraz, na widok konia, męczonego przez nielitościwych woziwodów lub kamieniarzy, siadał na chodniku ulicy, drobnemi rękami chwytał się za głowę, jęczał i lamentował głośno. Starą żebraczkę, która z pokaleczonemi nogami siadywała pod kościołem, lubił bardzo; siadywał przy niéj często na ziemi, prowadził z nią ciche rozmowy, śród których naśladował westchnienia jéj i boleściwe wstrząsania głową; niekiedy zaś przynosił dla niéj, w kieszonce ubogiéj surduciny, kawałek chleba, séra lub parę pieczonych kartofli. Wszystkie psy, znajdujące się na kilku sąsiednich ulicach, znały go i na widok jego radośnie skomliły. Pochylał się nad niemi, zbierał ich dokoła siebie jaknajwięcéj, tulił głowy ich do swéj piersi, wypowiadał nad niemi całą litanią nazw pieszczotliwych. Czasem téż, przed tymi ulubieńcami i towarzyszami swymi, popisywał się z czemś i chlubił, stając pośród gromady ich w bohaterskich postawach.
Kosze owe z pieczywem i jarzynami nosił on każdego ranka, przez całe prawie miasto, za kobietą, któréj plecy, okryte spłowiałą chustą, uginały się téż pod ciężarami różnych przedmiotów, a która, na jednym z rynków miasta, rozstawiała, przynoszony z sobą, składany stragan. Kobieta była gruba, krzykliwa, wyraz oczu jéj i dźwięk głosu posiadały twardość i ostrość ludzi, zniecierpliwionych ciężką pracą i dolą; niemniéj przecież, od czasu do czasu, całowała ona blade policzki dziecka, które dopomagało jéj w pracy i dawała mu ze stragana bułkę lub owoc; innym znowu razem grubą pięścią uderzała je w plecy i głowę. Pocałunki, dary i razy zależały od okoliczności, całkiem od dziecka niezależnych, od pomyślnych lub nieszczęśliwych kolei handlu, od scen i zajść domowych, które wyjście na miasto przekupki poprzedzały.
Potém dziecko owe, noszące po mieście obuwie i kosze z pieczywem, godziny całe spędzające na rozmowach z kalekimi, żebrakami lub na pieszczeniu psów i odgrywaniu przed nimi jakichś wymarzonych dramatów, dziecko owe, z marzącem, łagodnem spojrzeniem, zniknęło. Przekształciło się ono raczéj w szczupłego wyrostka, który, w szkolnym mundurku, z książkami pod ramieniem, przebiegał codziennie przestrzeń, dzielącą mieszkanie naprawiacza starych obuwi i żony jego straganiarki z gmachem, mieszczącym w sobie miéjscowe szkoły.
Uczęszczanie to do szkół małego Szymona było dziełem matki Kępowéj, któréj najwyższa ambicya spoczęła w tém, aby jedynak jéj zostać mógł z czasem urzędnikiem, noszącym na czapce błyszczącą gwiazdkę i prawidłowo otrzymującym kilkadziesiąt rubli miesięcznie. Przyszłość taka wydawała się jéj czemś królewskiem; dla zdobycia jéj na rzecz syna, a po części i swoję, wyrzekła się ona niejednokrotnie wielu korzyści i uciech teraźniéjszości. Chłopiec jednak nie był zupełnie podobnym do większości rówieśników swych i towarzyszy szkolnych. Gorliwy zrazu w pracy, pełen zapału do książek i nauki, stygł powoli, zaniedbywał się, leniwiał. W rzeczy saméj nie było to lenistwo, lecz ogarniały go często zamyślenia głębokie, wśród których zdawał się coś rozważać, czegoś dociekać, nad czemś słowem łamać sobie małą głowę mozolnie a bezskutecznie. Niekiedy téż dokonywał dziwnych postępków, nad któremi Kępowa wylewała łzy gorzkie, a które mu też bieg nauk zwalniać musiały. Raz naprzykład, spotkawszy na ulicy, równego mu wiekiem, chłopca, który płaczliwie skarżył się na to, że mu bose nogi zziębły i poraniły się od szronu, bruk okrywającego, 15-letni już wtedy Szymon usiadł na chodniku, zdjął z nóg swych obuwie i oddał je płaczącemu rówieśnikowi. Tygodnie ubiegły, zanim Kępowa zdobyć się mogła na nową parę butów dla syna; tymczasem zaś chodzenie do szkoły stało się niepodobném; chłopak całemi dniami przesiadywał w domu, męcząc się, zżymając, płacząc z żalu i z gniewu, a wciąż myśląc o tém: dla czego był tak ubogim, że wnet innego obuwia mieć nie mógł? dla czego zwierzchność szkolna była tak wybredną, że bosym chłopcom nie pozwalała wstępować do przybytku nauki? dla czego matka jego była tak prostą i grubą kobietą i takie dotkliwe, upokarzające czyniła mu wyrzuty? Upokorzenie wszelkie było mu szczególniéj nieznośnym. W tajniach myśli swej uznawał się za zdolniejszego, mędrszego i lepszego od wszystkich swych towarzyszy, a któż odgadnie, jak bardzo i ilokrotnie, pośród swawolnéj a często złośliwéj gromadki szkolnéj, wrodzona ta pycha syna przekupki ranioną i wzmaganą być musiała! Dosięgłszy lat 17-tu i skończywszy pięć klas gimnazyalnych, całkiem prawie uczyć się przestał, nie żeby zleniwiał, lecz że zniechęcił się do nauki. „Na nic się to nie zda,“ mawiał przed tymi, którym zwykł był myśli swe powierzać. „Z nauką, czy bez nauki, ludzie zawsze cierpieć będą!“ Czegóż potrzeba było, aby ludzie przestali cierpieć? Nie mógł długo dojść do żadnego, we względzie tym, stanowczego przeświadczenia. Nie sypiał nocami, nie jadał prawie po dni kilka, odbywał za miastem długie samotne wycieczki. Stał się naprzód religijnym i pobożnym, aż do fanatyzmu; długie godziny przepędzał w kościołach, klęcząc przed ołtarzami i topiąc się cały w głuchéj i ślepéj ekstazie; niekiedy zalewał się łzami albo głośno i z emfazą przemawiał do Boga. Zaczęto go mieć za obłąkanego nieco. Lecz wkrótce pogłoska ta o nim, pomiędzy ludźmi krążąca, umilkła, bo porzucił on ołtarze i konfesyonały, a zatonął cały w zachwytach i ekstazach, sprawianych przez sztukę. Objawiły się w nim podówczas i szybko rozwijać zaczęły wielkie muzykalne zdolności. W porze téj opuścił zupełnie szkołę: nie mógł przéjść do klasy ostatniéj, bo dwa razy nie zdał egzaminu, wykreślono go ze spisu uczniów. Kępowa, po długich krzykach i płaczach, rozchorowała się ze zgryzoty; Szymon nie martwił się wcale losem, który go spotkał. Wyniósł się z domu matki, która była już wtedy wdową; ażeby zaś módz utrzymać się i za lekcye muzyki płacić, dawał na mieście kilka godzin lekcyj dziennie. Zarobkowa praca ta nużyła go, niecierpliwiła i upokorzała. Uważał ją za nieużyteczną dla ogółu i zbyt dla siebie poziomą. Jak wprzód w modłach i religijnych ekstazach, utonął teraz cały w muzyce. Miał do niéj talent istotny i wielki; wkrótce jednak utraciła dlań ona wiele z uroku swego, a stało się to w skutek następującego, drobnego wypadku. Pod otwarte okno, wielce skromnego mieszkania Kępy, przyszedł raz nędzarz w łachmanach, pokornym głosem o jałmużnę proszący, a ukośne, złośliwe spojrzenia rzucający w głąb pokoju, w którym Kępa pogrążał się w czytaniu, nowéj dla siebie i nowe myśli budzącéj w nim, książki. Usłyszawszy żałośliwy głos żebraka, zerwał się z siedzenia, chcąc pospieszyć z udzieleniem mu pomocy. Z rozpaczą jednak przypomniał sobie, że w chwili téj nie posiadał, ani grosza. Nie mógł nawet proszącego obdarzyć kęsem chleba, bo sam co drugi dzień tylko jadał obiad w garkuchni, w dniach bezobiadowych zadawalniając się bułką, którą mu matka ze straganu swego dawała. Niedostatek ten jego pochodził w części z tego, że usiłował jaknajmniéj obarczać się bezcelową, w pojęciu jego, i niegodną go pracą korepetytorską; w części zaś z tego, że cokolwiek miał rozdawał, a z zasady, dla przyjęcia udziału w cierpieniach ludzkich, sprawiał sobie przeróżne umartwienia i wiódł iście ascetyczne życie. Nie mając tedy, czém obdarzyć żebraka, który coraz płaczliwiéj skarżył się i błagał o wsparcie za otwartém oknem, pochwycił skrzypce i grać zaczął. Grał istotnie tak, że grą swoją przynieśćby mógł zadowolenie pewne towarzystwu dość wybrednych choćby melomanów. Stojący przecież za oknem żebrak melomanem nie był. Ukośne wejrzenia jego stawały się coraz bardziéj rozjątrzonymi. Stał jednak, cierpliwie czekając chwili, w któréj człowiek, z którego twarzy wyczytał, że wesprzeć go pragnie, ciągania smyczkiem po strunach zaprzestanie. Długo chwili téj doczekać się nie mógł. Kępa wpadł w zapał. Smyczkiem po strunach ciągał nie on, lecz czyniła to w postaci jego filantropija. Nakoniec grać przestał, a za oknem ozwały się znowu żałośliwe jęki i prośby żebraka. Kępa przybliżył się do okna.
— Dałem ci, co mogłem, bracie mój, — rzekł, — więcéj nic dać nie mogę, bo sam niemam!...
— A to niechże pana wszyscy djabli porwą! — grubym i rozwścieczonym głosem krzyknął żebrak: — pocóżeś mię pan bałamucił tu tak długo, jeśli nic dać nie miałeś! Ja drugi dzień już niemam, co w gębę włożyć, a on tu zemnie żarty jakieś stroi! Nielitościwe serce! psia twoja natura! Żeby z ciebie Pan Bóg najwyższy i wszyscy święci Aniołowie tak zażartowali, jak ze skrzypcami swemi razem do otchłani piekielnych spadać będziesz!...
Ze słowami temi powlekł się żebrak daléj w ulicę, lecz Kępa długo jeszcze stał przy otwartém oknie, ze smyczkiem swym w ręku i otwartemi usty. Jakby weń grom był uderzył! Osłupiał i osowiał. Potém, przez czas jakiś, przy lekcyach z małymi uczniami swymi, bredził od rzeczy, a takie okazywał roztargnienie i niedbalstwo, że mu połowy lekcyj odmówiono i znowu zaczął pomiędzy ludźmi uchodzić za człowieka, niespełna na umyśle przytomnego. W głębi ducha powtarzał on sobie ciągle: pocóż muzyka i jéj rozkosze, skoro cierpieniom ludzkim zaradzić przez nie niepodobna? Zniechęcił się do muzyki, wpadł w smutek ponury i coraz jaśniéj a uparciéj myśleć zaczął o jakiemś uniwerśalném i radykalnem, na wszelkie cierpienia ludzkie, lekarstwie. W porze téj saméj zaświtała mu w głowie myśl nowa, a szersza daleko i ponętniejsza od poprzedzających, myśl, nie już o pocieszających i udoskonalających wpływach, które na jednostki ludzkie wywierać mogły religija n. p. lub sztuka, lecz o radykalném i gruntu wszechrzeczy sięgającém zreformowaniu ludzkości. Dotąd miał na oku przeważnie ludzkie jednostki tylko, teraz jedném spojrzeniem ogarnął zbiorowego człowieka, zwanego ludzkością. Dotąd pragnieniem jego i ambicyą było przynosić pomoc i pociechę tu i ówdzie, temu i owemu; teraz pomyślał, że może zostać reformatorem i zbawcą ludzkości całéj. Jakim sposobem przyszedł do myśli tych? Co mu je natchnęło? Były to zapewne wyniki wypadków życiowych bardzo prostych: przeczytania kilku książek jakichś, stoczonéj jakiejś rozmowy, wypadkowo spotkanego towarzystwa. Były to także wyniki psychicznych procesów i przypadłości, powstających wielce logicznie z ogólnego usposobienia jego: dalszy ciąg marzeń, egzercytujących mózg jego do czynności, w jeden wyłączny kierunek zwróconych, wytężenie nerwów aż do chorobliwości wrażliwych, rozognienie wyobraźni, podniecanéj przez muzykę i samotne wycieczki, sen jakiś może lub halucynacya, przez nawpół głodny zawsze żołądek i chroniczną gorączkę mózgu sprowadzone, a poczytane za wizyą, rozkaz, natchnienie. Jakkolwiekbądź, Kępa rzucił się wtedy duszą całą w tę kategoryą literatury, która opiewała o przekształceniach społecznych rodzaju wszelkiego i wszelkiéj natury, a dostępną mu była, dzięki zabranym w szkołach i zawodzie nauczycielskim stosunkom i znajomościom. O pożyczenie mu książek prosił i błagał każdego, o kim tylko wiedział lub przypuszczał, że posiadać je może, a przyniósłszy je raz do swój ciasnéj, brudnéj, ciemnéj izdebki, pogrążał się w nich na całe dnie i noce. Był już teraz w nędzy ostatecznéj, bo nauczycielstwo porzucił zupełnie i żył z tego tylko, co mu dawała matka, starzejąca się coraz i ubożejąca, albo co zarobił u najbliższych znajomych, którym, od czasu do czasu, poojcowskiemi narzędziami posługując się, parę starego obuwia wyrestaurował. Myśląc przecież o restaurowaniu ludzkości, stare obuwie restaurował nieszczególnie; dawano mu więc je niechętnie i tylko z litości. Wychudł, wybladł, chronicznie kaszlać zaczął. Gdy wychodził na ulicę, ludzie patrzali nań znowu jak na półwaryata, bo wzrok miał osłupiały, usta otwarte, a szerokie dziury świeciły w wytartéj odzieży jego u łokci i kolan. Trwało tak przez rok lub więcéj; nagle Kępa czytać przestał, książki wszystkie właścicielom ich zwrócił, a gdy go ktokolwiek o treść ich zapytywał, pogardliwym gestem zupełne swe względem nich zniechęcenie objawiał. Doszedł był do przekonania tego, że żadne z ulepszeń lub przekształceń, o których książki te mówiły, ani dość gruntowném, ani dość pociągającém nie było, i że do najwyższego szczęścia ludzkość dojść może tylko przez najwyższą miłość, taką miłość, któraby skłoniła możnych i szczęśliwych, aby bogactwem swém i szczęściem podzielili się z tymi, którzy ich nie posiadają, a cierpiących i maluczkich uczyniła tak cnotliwymi, iżby doskonałością swą miłość możnych i szczęśliwych dla siebie zjednali. Był to dotychczas plan całkiem pokojowy, zasadzający się na zgodzie i miłości powszechnéj. „Błogosławieni pokój czyniący! i błogosławieni cisi!“ powtarzał sobie Kępa. Ale, jakim sposobem zrządzić, ażeby ci, co dotąd samolubnie tylko dóbr ziemskich używali, stali się czyniącymi pokój i szczęście, a ci, których toczyły złości i grzechy rodzaju wszelkiego, stanęli przed obliczem świata, jako uosobienie cnoty, skłaniające do wymiaru nagrody i sprawiedliwości? Czyliżby natura ludzka była przyczyną tego, że dotąd nigdy nic podobnego na kuli ziemskiéj się nie stało? Tak najpewniéj; winną tu była natura ludzka, z jednéj strony pełna egoizmu i pychy, z drugiéj leniwa w doskonaleniu się, a pochopna do czerpania pociech ze źródeł nieczystych. Lecz, cóż ztąd? Taką była natura ludzka, nie pierwiastkowo zapewne i nie od początków istnienia swego; owszem, u początku dziejów ludzkich, istniał zapewne wiek złoty, wiek idylli, snutéj przez wszystkich, przy wspólnéj wszystkim biesiadzie życia. Jeżeliby przecież, i u początków swoich nawet, natura ludzka taką samą była, jak obecnie, to znowu: cóż ztąd? Alboż przerobić i przekształcić jéj nie można? Przerobić naturę ludzką? Bagatela! Wszak nie trzeba na to niczego więcéj, jak tylko otworzyć ludziom oczy na prawdę i serca ich przysposobić do miłości. Gdy tylko wszyscy zobaczą prawdę i zdolni się staną do miłości wzajemnéj a nieograniczonéj, natura ludzka zmienioną zostanie, zmienią się stosunki, wyobrażenia, obyczaje, wszyscy staną się równymi sobie, w obec praw do wszystkiego, i ziemia zmieni się w raj. Pokojowy plan ten urzeczywistnionym być miał niemniéj pokojowemi środkami. W pojęciu Kępy dość było garstki ludzi, którzyby, z zapałem i poświęceniem, prowadzić chcieli odpowiednią propagandę aby natura ludzka zmienioną, a stosunki społeczne przekształconemi rdzennie zostały. W potęgę słowa, w roztrzygający wszystko wpływ na ciała zbiorowe, natchnionych jednostek wierzył on z naiwnością zapaleńca i nieuka. Z pyszną też zarozumiałością człowieka, który, w przekonaniu swem, stał się odkrywcą klucza, mającego przed ludzkością otworzyć zaczarowane zamczysko szczęścia i doskonałości, uczuł się on przeznaczonym do pełnienia w świecie rzeczy wielkich, zapalał żądzą rozpoczęcia co prędzéj przetwarzającéj czy twórczéj roboty. W rodzinném mieście swém przecież uczynić tego nie mógł. Czuł i domyślał się, że słowo jego nie miałoby tam żadnéj powagi, a pocieszał się i skrzepiał myślą, iż nikt prorokiem nie jest w kraju swoim, i że w mury Jerychonu tego wróci on wtedy, gdy sława jego rozbrzmi już po szerokim świecie, i pośmiewisko, którego tu był przedmiotem, zmieni w uwielbienie. Zanimby jednak można było wrócić w mury Jerychonu, należało koniecznie wprzódy z nich wyjść. Nie było to łatwem. Kępa wyciągał ramiona ku szerokim światom, nie posiadając pary obuwia dość mocnego, aby w niém ujść było można mały choćby kawał drogi. Wtedy to, ktoś litościwy, pragnąc nastręczyć mu sposobność zarobienia na kawałek chleba, uwiadomił go, że młody pewien i możny człowiek, pragnąc dopełnić obywatelskiego i ludzkiego obowiązku, założył w obszernych dobrach swych kilka elementarnych szkółek wiejskich i poszukuje ludzi, którzyby w nich zajęcia nauczycielskie spełniać chcieli i mogli. Dowiedziawszy się o tém Kępa, wpadł w paroksyzm radości i entuzyazmu. Matka Kępowa, po tylu zawodach doświadczonych, dumna i uszczęśliwiona tém, że syn jéj profesorem zostanie i nakoniec leguralne życie prowadzić zacznie, odłużyła mały, szary domek, który odziedziczyła była po ojcu cieśli, i sprawiła Szymonowi staranną wyprawę. Kiedy na wozie chłopskim, w dzień targowy na rynku najętym, Kępa wyprawił się do owego możnego protektora ludowéj oświaty, posiadał, dzięki odzieży, przez matkę mu sprawionéj, powierzchowność wcale przyzwoitego młodzieńca; że zaś życzliwość i pamięć, okazywana przez przyszłego chlebodawcę jego „maluczkim i cierpiącym,“ budziła w nim uwielbienie gorące i rozczulała go niepomiernie, skromniéjsza, niż zwykle, postawa jego i łagodny wyraz oczu sprawiać mogły korzystne dlań wrażenia. Przytém radość i uszczęśliwienie biły z kobiéco białéj, mizernéj jego twarzy. Istotnie, nigdy apostolska misya żadna rozpoczynać się nie mogła w warunkach pomyślniéjszych. Z jednéj strony „maluczcy i cierpiący,“ których pocieszać miał i udoskonalać, z drugiéj „wielki tego świata,“ któremu prawdy nowe w serce i umysł wszczepiać będzie, było to wszystko, o czem tylko Kępa, dla otworzenia sobie drogi działalności, mógł kiedykolwiek zamarzyć. Pojechał, otrzymał, tak gorąco pożądaną, posadę i pozostał na niéj przez lat trzy.
Epizod to był życia jego najważniejszy może i najbardziéj dla całéj przyszłości jego stanowczy. Kępa jednak, chętnie opowiadający każdemu, kto tylko chciał go słuchać, o pracach swych, pomysłach, cierpieniach i zawodach, o epizodzie owym mówić nie lubił. Mówić on o nim nie lubił dla tego może, iż praca, któréj się podówczas oddawał, była zapewne najrealniejszą, więc, wedle niego, najwięcéj poziomą i mało ważną, a cierpienia, których doświadczył, były najrzeczywistszemi i najgłębszemi; największą więc, przy wspomnieniu o nich każdem, sprawiającemi mu boleść. Wszystko, co, z krótkich i urywanych wzmianek jego o téj epoce jego przeszłości, wnieść było można, nasuwało domysł, iż wtedy to, poraz pierwszy i jedyny w życiu, pokochał on kobietę jakąś; że około połączenia się z tą kobietą osnuł cały jakiś plan życiowy, i całą jakąś przeróżową sielankę, że mu kobiétę tę odebrano; że tym, który mu ją odebrał, był jakiś „wielki tego świata;“ że zatém, od pory owéj, kiełkować poczęła w sercu jego, obok miłości, nienawiść, obok bezwzględnéj wiary w możność zreformowania natury ludzkiéj i ludzkości w ogóle, zwątpienie o tém: czy zreformowanie to samemi tylko pokojowemi środkami uskutecznić można. Z nienawiścią tą, powstałą z osobistego doświadczenia, z krzywdy czy obrazy, którą ktoś jemu samemu wyrządził, Kępa walczył długo, walczyło z nią serce jego do rzewności raczéj, niż do gwałtów, skłonne. Rana przecież, którą mu zadano, musiała być głęboką i bolesną. Co tam było silniejszem: miłość dla kobiéty, czy miłość własna, żal nad utratą ukochanéj istoty, czy gniew za rozwianie usnutéj sielanki, lub ułożonego planu działania? trudnoby stanowczo określić. Jakkolwiekbądź, Kępa, od pory owéj, począł uważać się, nietylko za apostoła, lecz i za męczennika; w rojenia swe i zamiary zaczął wlewać żywioł, nietylko miłości, lecz nienawiści, nietylko poprawiania, lecz tępienia. Niekiedy litował się sam nad tymi, których w myśli swéj wskazywał na zagładę, lub, co najmniéj, na pokutę i zadośćuczynienie; litował się nad nimi, aż do łez, aż do biadania nad przeznaczeniem swojém, które czyniło go narzędziem strasznéj téj sprawiedliwości i kapłanem „krwawéj ofiary.“ Zeznawał jednak, że przyszły raj ziemski wymagał dopełnienia téj sprawiedliwości i téj ofiary i poświęcał się. Czém wyrażało się to poświęcenie jego? Wieczną po świecie tułaczką, ubóstwem, wynędznieniem, najrozmaitszemi umartwieniami, któremi się dręczył, pisaniem nakoniec dzieła olbrzymiego, które więcéj ważyło, niż cała jego majętność, z odzieży i nieodstępnych skrzypiec złożona. Posady wiejskiego nauczyciela otrzymywał i tracił z kolei; bo, zamiast uczyć dzieci chłopskie czytania i pisania, prawił im długie przemowy o równości ludzkiéj, o dostojeństwie człowieczém, o cnocie, sprawiedliwości, krzywdach, poświęceniu i t. p., a zwierzchności szkolne, rządowe, gminne lub prywatne, oddalały co prędzéj niezdarnego i przez uczniów swych wyśmianego mędrca. Ze wsi udając się do miast, próbował zarabiać na życie, a przedewszystkiém działać na drodze prywatnego po domach nauczycielstwa. Tu jednak nadzór był bliższym, a zrozumienie sposobów i celów nauczania lepszemi. Odmawiano mu zajęcia, odmowy motywując tém, że umysły dziecinne napełniał wiadomościami i poglądami, wcale wiekowi dziecinnemu nie właściwemi. Z miast wracał więc znowu do wsi; zamiast w szkółkach, zamieszkiwał w karczmach, gdzie grywał do tańca dla zarobienia na kawałek chleba, a z każdéj sposobności korzystał, aby prawić ludziom o szczęśliwéj przyszłości rodu ludzkiego, i o sposobach osiągnięcia jéj opowiadać. Całą działalność tę, wciąż rwącą się i z miejsca na miejsce przeskakującą, a w nędzy pogrążoną i urągowiskiem ludzkiem oblaną, nazywał on gotowaniem dróg dla przyszłości. Wyjście w świat dzieła jego miało już przyszłość tę uczynić rzeczywistością. Raz przecież, owe gotowanie dróg, doświadczyło ważnéj przeszkody i znakomitéj uległo przerwie. W zimowy wieczór pewien przygrywał długo do tańca w karczmie zgromadzonéj wiejskiéj ludności, a gdy tańczyć przestano, zawiązał, jak zwykle, długą rozmowę z, siedzącymi dokoła stołu, wieśniakami, — rozmowę, która wkrótce zmieniła się w ognisty monolog. Zapał ogarnął go taki, że wskoczył na ławę i z wysokości téj przemawiać zaczął. Dopóki mówił o cudownych maszynach, o przyszłym raju ziemskim, o równości wszystkich ludzi pomiędzy sobą, o potrzebie wzajemnego kochania się i t. p., dopóty ludzie słuchali go z różnemi nastrojami ducha, z niedowierzającemi uśmiechami i rozrzewnionemi, jak w czasie kazań kościelnych, westchnieniami, lecz cierpliwie i nawet ciekawie. Lecz, gdy, przechodząc do drugiéj części tezy swéj, wołać on począł o równy pomiędzy ludźmi wszystkimi podział dóbr ziemskich, usposobienie słuchaczy ulegać poczęło znacznéj zmianie. Dostatni gospodarze, którzy posiadali spore kawały gruntu, a w spichrzach i oborach znaczną ilość zbożowych zapasów i inwentarza zwierzęcego, z niepokojem oglądać się poczęli na parobków swych i najmitów, którzy, ani na grunta, ani na zapasy i inwentarze rodzaju wszelkiego, jeszcze się nie zdobyli. Parobcy zaś i najmici, odziani w dostatnie kożuchy, podejrzliwie spoglądali na samego mówcę, którego wytarta i podarta odzież, wcale do pory roku zastosowaną nie była. Gospodarze myśleli, że cale niegodną byłoby rzeczą, jeżeliby parobkom i najmitom przyszło do głowy przystąpić do równego z nimi podziału gruntów i zapasów; ci ostatni zaś szyderczo ku mówcy wykrzykiwali: mądryś! chciałbyś pewnie, abyśmy ci połowę kożuchów naszych oddali! Lecz, gdy monolog Kępy dosięgnął kulminacyjnego punktu swego, gdy zaczął on proponować środki, za pomocą których, plan równego podziału dóbr, urzeczywistnionym być może i z twarzą w ogniu zawołał, iż niechętni, samolubi i opierający się dzieła zbawienia ludzkości przeznaczonymi zostaną, jak suche drzewa, na spalenie i zagładę, w karczemnéj izbie powstał krzyk i tumult wielki, gniew i śmiech, wydrwiwanie i pogróżki. W czasie pokojowym zupełnie i pośród ludności wiejskiéj sytéj, dobrze odzianéj, a wódką i tańcem rozweselonéj, nikt, w najmniejszym stopniu, usposobionym nie był do rabunków, a każdy miał przyczyny lękania się ich dla samego siebie. Koniec końców ściągnięto mówcę z ławy, związano mu ręce postronkami i oddano go w ręce władz miejscowych, które, po zarządzonym dochodzeniu śledczém i wytoczonéj sprawie kryminalnéj, skazały Kępę, za usiłowanie burzenia porządku publicznego, na trzy lata zamknięcia w więzieniu. Wyrok ten łagodniejszym był od tych, które zazwyczaj, w wypadkach podobnych, zapadają, dla tego, że winowajca silnie podejrzywanym był przez sędziego, a potém przez nadzór więzienny i lekarzy ekspertów, o częściowe pomięszanie zmysłów. Istotnie, postępek, którego dopuścili się względem niego „maluczcy i cierpiący,“ uderzył weń jak grom, i na czas pewien przytępił, chaotyczne zwykle, władze jego umysłu. Wpadł on był w rodzaj ponurego osłupienia, a znieruchomiałe, głęboko zdumione, jego oczy i gorzki uśmiech do uparcie milczących warg przyrosły, nadawały mu pozór waryata. W nowéj téj a tak bolesnéj perypetyi życia swego pocieszał się on tylko jedną myślą, mianowicie: że ukochane skrzypce jego i olbrzymi rękopis uratowanemi zostały. Przed uwięzieniem swém bowiem miał on jeszcze dość czasu i przytomnéj myśli, aby powierzyć je pieczy i straży pewnego dziaka cerkiewnego, który, wypijając codziennie po półgarnca wódki, pragnął gorąco, a nie mógł w żaden sposób dostarczać jéj sobie po całym garncu i dla tego podzielał w zupełności pojęcia i dążenia Kępy, daleko jeszcze bezwzględniéj od niego „wielkich tego świata“ nienawidząc.
Trzy lata — nie wiek. Czém one jednak były dla człowieka, który w mury więzienne wszedł z uczuciem strasznego upokorzenia i zawodu? Któż zgadnie? Były one dlań zapewne jednym ciągiem męki fizycznéj i moralnéj, lecz téż zarazem i długim momentem samotnych medytacyj, śród których mózg jego pracował nieustannie, a przyrodzona gorączka fantazyi wzmagać się musiała. Wyszedł z więzienia zestarzały, zwiędły, podobny do mizernego, robactwem stoczonego, owocu, we wnętrzu swém przecież nie zmieniony bynajmniéj. Nic w świecie nie było zdolném wytrącić mu z głowy roju nagromadzonych tam marzeń, ani zachwiać w nim wiary w dostojeństwo i posłannictwo własne. Pod tym ostatnim względem był niezłomnym. Jeżeli dotąd działalność jego nie została uwieńczoną należytemi następstwami, był to wynik sumolubstwa, złości i zaślepienia ludzkiego. Natura ludzka, po dokonanych nad nią próbach, okazała się tak zepsutą, że przerobienie jéj wymagało dłuższego czasu, niż mniemał o tém wprzódy. Że jednak można było ją przerobić, nie zwątpił o tém, ani na chwilę. Dzieło jego, owoc ten rozmyślań i dochodzeń całego jego życia, w całości przechowało się na dnie skrzyni cerkiewnego dziaka, który, zarówno jak Kępa, przez trzy ubiegłe lata przekonań swoich nie zmienił; jakkolwiek bowiem, otrzymawszy po jakimś zmarłym krewnym sukcesyą, był już teraz w możności kupowania sobie codziennie po garncu wódki, lecz „wielki tego świata,“ czyli proboszcz, będący jego zwierzchnikiem, pić mu ją w tak zwiększonéj dozie wzbraniał, usunięciem ze służby i poddaniem kościelnéj pokucie grożąc; a wzbronienie to i ta groźba w dziaku cerkiewnym utrwaliły przeświadczenie, że „wielcy tego świata“ są, dla szczęścia ludzkiego, jedynym na ziemi kamieniem obrazy. Zabrawszy więc od dziaka, którego uczniem swym i prozelitą mianował, rękopis swój i skrzypce, Kępa udał się do rodzinnego miasta swego. W głowie powstał mu pomysł nowy, — pomysł, którego uskutecznienie wydawało mu się i bolesném i upokarzającém. Postanowił udać się do „możnych i szczęśliwych“ z propozycyą, aby dopomogli mu oni w wydaniu na świat, mającego się już ku końcowi, dzieła jego. Inaczéj, pozbawiony wszelkich pieniężnych środków, nie dokona tego nigdy, a jednak w tém to dziele przeważnie złożył on wszystkie nadzieje uratowania ludzkości i tryumfu własnego. Myśl o przestąpieniu progów, za któremi mieszkały; zbytek, pycha i samolubstwo, trzy, wedle niego, śmiertelne grzechy „możnych i szczęśliwych,“ przejmowała go zgrozą i wstrętem. Jednak postanowił, jak zwykle, poświęcić się. Szło już teraz o to tylko, aby módz posiąść porządny surdut, bez którego, jak o tém wiedział dobrze, w progi „wielkich tego świata“ wpuszczonym zostać niepodobna.
Opowiadanie téj historyi swojéj Kępa przeplatał zrywaniem się ze stołka i stawaniem w teatralnych postawach, ciężkiém wzdychaniem, groźném podnoszeniem w górę ściśniętéj pięści, przeciąganiem dłoni po zwilżonych łzami oczach. W głosie jego drgały niekiedy nuty szczere i rzewne, często jednak brzmiał on przesadzoną patetycznością, tak, jak gdyby sztuczne wydymanie myśli i słów stało się przyzwyczajeniem i drugą naturą mówcy. Gdy nakoniec doszedł on już, w opowiadaniu swém, do swéj kapitalnéj kwestyi porządnego surduta, bez którego niepodobna mu było czynić starań o wyjście w świat wielkiego jego dzieła, Sylwek zawołał:
— Poczekaj, dziadźku[1], poczekaj tylko troszkę! jak my się z Łukaszem dobrze postaramy, to wam w mig surdut kupim! ma się rozumieć, że na żydach, ale to wszystko jedno... byle czysto i cało wyglądał. Już kiedy my na całą maskaradę uzbierali, to i na jeden surdut uzbieramy... nie dziś, to jutro!
Kępa jakby się z głębokiego snu obudził.
— Na jaką maskaradę? — zapytał.
— A zobaczycie! co mam o tém bzdurstwie teraz gadać, kiedyście mi głowę takiemi rzeczami napełnili, że... pali mi się, jak w ogniu! Oj! żebyście wy mogli, żebyście wy mogli zrobić ten świat innym, ludzi biédnych z nędzy i napróżnych żądań ich wyratować, jabym sam taką wielką gromadę wyratowanych znalazł, żeby was na rękach swoich, aż pod same niebo wysokie, podniosła!
Mała, skurczona twarz Kępy rozpromieniła się.
— Nadejdzie dzień — szepnął, — nadejdzie wielki dzień tryumfu i szczęścia...
A patrząc na siedzącego na ziemi Sylwka, dodał:
— Oto gromadzą się już wkoło mnie uczniowie i prozelici... rozpala się już blask świętego dnia sprawiedliwości...
Tymczasem gromadę uczniów i prozelitów przedstawiał u boku Kępy jeden tylko Sylwek; jedynym zaś blaskiem, oświetlającym radość jego, była cienka, żółta łojówka, osadzona w napełnionym piaskiem czerepie stłuczonego garnka, a umieszczona na wielkiéj staréj skrzyni, przez któréj boczne części, desek pozbawione, widać było, czarne jak otchłań, a przeróżnem śmieciem napełnione, wnętrze, dawne i obszerne mieszkanie, łopocących w niém, od czasu do czasu, szczurów. Żółty płomyk łojówki oświetlał izdebkę, znajdującą się w suterenach opuszczonego gmachu, posiadającą kształt sklepu i wybijającą się nad ziemię jedném małém, w odwieczną, zardzewiałą kratą zaopatrzoném, oknem. Opuszczony i rozwalający się gmach musiał być niegdyś własnością ludzi możnych, którzy najpośledniéjsze nawet części mieszkania swego na sposób różny przyozdabiać lubili. Sklepione i wilgocią ociekające, ściany podziemnéj izdebki okryte były odwiecznemi malowaniami, śród których wyraźnie jeszcze rozpoznać można było ciemne, szerokolistne drzewa, idące od dołu i zginające się wraz z zasklepiającym się sufitem, pośrodku którego bajeczny gryf rozwijał potworne skrzydła swe i pazury. Od starych malowań tych, ciemnych i ponurych, rażąco odskakiwał piecyk, z żółtéj gliny naprędce znać sklecony. Przy nim leżało, na zgniłych deskach podłogi, trochę szewckich narzędzi; przed skrzynią, zarzuconą zapisanemi papiérami, stał nizki pieniek drewniany, jedyny w miejscu tém sprzęt, do siedzenia służyć mogący; trochę kartofli leżało w kącie; na dwu pułkach, wbitych w ścianę, nie było nic, prócz okruch czarnego chleba i szczypty soli, zawiniętéj w szmatce papiéru. Na pierwszy rzut oka było to już wszystko, co znajdowało się w mieszkaniu Kępy; jednak, po baczném rozéjrzeniu się w mroku, zaledwie przez płomyk łojówki rozświetlonym, a przez malowane ściany zwiększonym, można było dojrzeć, w najdalszéj głębi izdebki téj, czy tego sklepu, przedmiot jakiś, na ziemi rozciągnięty, a którego poruszania się i głośniejszy, od czasu do czasu, oddech zdradzały śpiącą istotę ludzką.
W otoczeniu tém, twarz Sylwka, siedzącego na ziemi, pod światłem łojówki, jaśniała ciekawością i zachwyceniem bez granic. Opierając brodę na dłoni, a rozżarzone oczy wlepiając w twarz Kępy, która, w oprawie brudno czerwonéj chusty, promieniała téż uśmiechem i czułością, mówić on zaczął;
— Niedaremniem ja pana tak dobrze zapamiętał, niedaremniem wypatrywał pana wszędzie tak, jakbyś ot, ot, zaraz, z za jakiego domu lub z jakiéj bramy, wyjść musiał. Otworzyłeś mi pan oczy na świat!... teraz już wiem dokładnie i na pewno, że stary Łukasz ma racyą, kiedy mówi, że wszyscy ludzie są równymi sobie; tylko że pan tak pięknie tłómaczysz: dla czego taka nierówna jest dola ludzka na świecie...
— Gdzież jest, — przerwał Kępa, — co porabia zacny ten człowiek, który niegdyś tak gościnnie, przy stole swym, mię przyjmował, a z biedném, porzuconém dzieckiem dzielił się chlebem i sercem?
— A gdzie ma być? — odparł Sylwek, — na dziady poszedł i od tego czasu nieźle mu się dzieje. Kiedy go z chaty cmentarnéj wyprawiono, kupił sobie katarynkę, ot tę samę, z którą ja teraz po mieście chodzę. On grał, ja tańczył; czasem zarabialiśmy kilka groszy, a czasem głodem przymierali... różnie bywało. Potem stary zmęczył się i już mu katarynkę na plecach dźwigać ciężko było. Mówi tedy do mnie: ja pójdę na dziady, ale z ciebie człowieka robić muszę, bo sierotami opiekować się przykazał Pan Bóg nasz najwyższy, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków, Amen.
Ostatnie słowa Sylwek wypowiedział, naśladując cienki głos Łukasza, i parsknął śmiechem.
— Zacne, szlachetne, wspaniałomyślne serce! szepnął Kępa.
— Ciekaw byłem bardzo, jakim to sposobem wykieruje on mnie na człowieka. Aż tu ot co! miał dawnego znajomego mularza i poprosił go, żeby mię na naukę do siebie wziął. Nie byłem od tego. Co to szkodzi spróbować. Tak czy siak — bieda. Ani katarynkarzem, ani mularzem będąc, nie mogę ja mieć tego, czego żądam... Powiedziałem tedy: dobrze! i dwa lata mularczykiem byłem, po rusztowaniach łaziłem, ściany wapnem oblepiałem, potém rzuciłem i, od Łukasza katarynkę wziąwszy, marsz po świecie, pod okna pańskie, wysokie, na które kiedy patrzę, zdaje się mnie, że gdzieś tam za niemi jest dom mój własny, z którego mię, jak szczenię, wyrzucili, ale do którego kiedykolwiek, jakimkolwiek sposobem, nie wiem jakim... powrócić muszę... bo te błoto i te szynki i te obdartusy, co w nich wiecznie piją i biją się... to nie ostatnia chyba dola moja, nie mój koniec ostateczny... to tylko wieczna męka moja, z któréj, jeżeli nie wydobędę się, to ot tak kiedykolwiek pójdę pod jakie okno wielkie, błyszczące, pomyślę o tych pięknościach, które za niemi są, posłucham téj muzyki, która za niemi gra, i łeb sobie o ścianę roztrzaskam!
— Jaki zapał! co za siła! — bacznie wpatrując się w Sylwka, szepnął Kępa.
Sylwek istotnie wyglądał w téj chwili, jak uosobienie siły, ale dzikiéj, rozjątrzonéj i hamulca nie znającéj. Śniada twarz jego gorzała w ciemnym rumieńcu, pięści zaciskał, a czoło marszczył ponuro i groźnie.
— Co ja winien, — mówił daléj, — żem nie taki, jak inni... Kiedy mularstwa uczyłem się, czeladnicy nazywali mię paniczem... albo ja wiem dla czego? mówili, że wyglądam na panicza, któryby się za mularza przebrał. Nie wiem ja tam nic o wyglądaniu swojém, ale to wiém dobrze, żem nie tak pracował, jak oni, i o czém inném myślał i czego innego żądał. Bywało, jak napadnie mię ochota do pracowania, to przez pół dnia zrobię więcéj, jak oni przez dni dwa... Pracuję tak, że aż się potem cały obleję i świat zniknie mi z oczów. Raptem odpada ochota i ani weź! Już się nie przymuszę za nic! Nie przywykłem, tak jak oni, od dziecka do rygoru i przymuszania się... Mogiłki rodzicami mnie były... głuche i nieme... com chciał, tom robił... spałem i hasałem... wiatrów bożych śpiewanie rozumieć uczyłem się i na igranie chmur pod niebem patrzyłem. To i umiém i lubię robić... Wlazę bywało na rusztowanie i tak z wysokości na śliczny świat boży się zapatrzę, a w wiatrach, świszczących po dachach, tak się zasłucham, że mi kielnia z ręki wypada, a głosu majstra ani słyszę... Dał mi raz pięścią w plecy, ja go nazad z całéj siły... innych bił... i oni nic za to... ja nie mogłem... gniewem zapaliłem się, jakby wemnie kto wrzątku nalał... Wynikła z tego sprawa kiepska. Majster przepraszać siebie kazał. Ja, za nic! Co? miałem przed tym opojem i grubianinem kark zginać! Nie wiadomo jeszcze, kto z nas lepszy! Wypędził z domu i mularka skończyła się.
Kępa, coraz ciekawiéj i baczniéj, przyglądał się mówiącemu.
— Głos krwi, — wymówił zcicha, — głos krwi, w pracy niewytrwałéj, dumnéj a wartkiéj...
Sylwek mówić znowu zaczął:
— Alem nie żałował wcale przebrzydłéj mularki téj... wszystko jedno... z głodu nie zdechnę, dopóki mię co nie spotka... wóz albo przewóz... szczęście albo mogiła... a żądań moich mularka nie spełni! gdzie jéj do żądań moich! Nikt nie wiedział i nie wie, czego ja żądam. Żebym im wszystkim gadał i nadgadał, nie zrozumieliby nawet! Gdzie im do żądań moich i do myśli moich i do tych dziwnych pieśni, co mi w głowie śpiewają wiecznie... które wygraćbym chciał, a nie umiem... opowiedzieć przynajmniéj komu, a nie wiem jak... Czasem jeszcze nic... ale czasem, jak zacznie coś we mnie grać i wzdychać i żalić się, to tak, jakbym ja sam skrzypcami był i jakby kto po piersiach moich smyczkiem wodził. Słyszę, jak struny we mnie grają i, siadłszy sobie gdzie na kamieniu, granie ich powtarzając, śpiewam... Wtedy zdaje się mnie, że jestem sobie wielkim panem, mam dom z oknami takiemi jak gwiazdy i z dachem takim jak niebo... że naokoło mnie stają prześliczne kamienne figury i śmieją się do mnie, niby żywe, a takie białe, jak śnieg kobiéty... a wszędzie pięknie, widno, obszernie... kiedy przestaję śpiewać, zdaje mi się zawsze, żem się ze snu obudził... żem z nieba na ziemię spadł i nie mogę wytrzymać... uciekam od oczu ludzkich, zaszyję się w jaką norę i płaczę...
Płakał i teraz. Kilka wielkich łez toczyło się z czarnych, jak otchłań, oczu jego na rozognione policzki.
— Głos natury! — powtórzył do siebie Kępa, — głos natury artystycznéj, rozmiłowanéj w sztuce, pożądającéj blasku i zbytku...
Po chwili rzekł głośno:
— Dorosłym już jesteś, na glebie nieuprawnéj rośliny dojrzewają wcześnie. Czyś nigdy dotąd nie pokochał kobiéty żadnéj? Czyś nie doświadczył uczucia tego, które w mojém życiu zapisało się ognistém i nigdy niestartém wspomnieniem?
Sylwek wstrząsnął się i splunął.
— Aha! — zawołał, — ciekawym bardzo, w kimbym ja się u licha mógł zakochać! Czy nie w któréj z tych dziewczyn rozczochranych, gorzałkę łykających, a łających się jak sołdaty, co tam w handlu bywają! W kark im dać mam nieraz ochotę, kiedy hałasują, tak, że aż grania mego nie słychać, ale żeby mi przyszło którą z nich pocałować, tobym już wolał napić się wody z rynsztoka... Niech je wszyscy djabli porwą te... razem z ich wyszczerzonemi wiecznie mordami!
Zadąsał się i umilkł.
Kępa znowu rzekł zcicha:
— Głos natury... wybrednéj, wrażliwéj, zarówno na szpetność, jak na piękno!... Dziedzictwo, otrzymane w pełni... Krew pańska w żyłach ulicznika... dusza artysty w ciele szynkowego grajka! Ale to dobrze! dobrze! dobrze! z takich tylko natur gwałconych, z takich dusz zbuntowanych, powstać mogą szeregi uczniów moich i prozelitów, przekształcicieli świata... Dobrze! to dobrze! o! to dobrze!
Cieszył się tak, że aż zacierał długie blade swe ręce, że aż od uśmiechu, wstrząsającego twarz jego, trzęsły się śpiczaste końce, związanéj pod brodą, czerwonawéj chustki.
— Co tam, dziadźku, mruczycie sobie pod nosem! — zawołał Sylwek, — czyście pacierze raptem odmawiać zaczęli, czy co? Oto lepiéj gadajcie mi, kiedyście już raz gadać zaczęli: dla czego na świecie tak jest, a nieinaczéj? dla czego ludziom, tak jak mnie naprzykład, przychodzą takie myśli i żądania, które męczą jak głód, jak choroba, jak żałość ciężka, a niczém ich nie zajesz i niczém nie wyleczysz i niczém pocieszenia im nie dasz? Dla czego tak jest, a nieinaczéj?
Kępa wyprostował się, urósł jakby, a spoważniał, tak, jak gdyby kapłanem był, na stopnie ołtarza wstępującym.
— Dla tego tak jest, dziecko moje, — powoli mówić zaczął, — że dobra ziemskie nie są rozdzielonemi pomiędzy ludzi, wedle potrzeb i żądań człowieka każdego... Każdy z ludzi czego innego pożąda i potrzebuje, każdy téż powinien zaopatrzonym zostać we wszystkie środki zadowolenia potrzeb swych i żądań. Ja naprzykład, pod względem fizycznym, żadnych prawie nie mam pragnień, ni wymagań. Obojętném mi jest zupełnie, co jem, gdzie mieszkam, jaki łachman przykrywa ciało moje. W zamian pragnienia i wymagania moralne mam ogromne. Pragnę posiąść miłość i wdzięczność ludzką, a przedewszystkiém widzieć szczęście wszechludzkie, oparte na podstawach wszechludzkiéj równości i sprawiedliwości. Gdyby sprawiedliwość ta panowała już na świecie, posiadałbym inne wcale, niż teraz, środki przemawiania do ludzi i zdobywania tego, czego pragnę. Wszystkie drzwi stanęłyby przedemną otworem, ludności wsi i miast zbiegałyby się, aby mię słuchać, wydałbym nakoniec wielkie dzieło moje, a wydałbym je na kartach złoconych, słyszysz? na kartach złoconych, w oprawie ze złota i dyamentów, jak przystoi, aby w świat wyszła księga, mająca bieg wieków i los milionów przełamać na dwie, całkiem a całkiem różne z sobą, połowy. Oto, czego mi potrzeba. Oto, czego mógłbym użyć i dokonać, gdyby na świecie panował już dzień sprawiedliwości. Ty znowu, moje dziecko, urodziłeś się z naturą inną, z naturą, wziętą wraz ze krwią człowieka, który ci dał życie. Posiadasz wyobraźnią i wrażliwość artysty, dumę szlachcica, wybredność smaku i żądzę zbytku... stosownie więc do potrzeb i pragnień, które stanowią istotę twoję, powinieneś zamieszkiwać świat piękna i sztuki, blasku i wytworności, — świat, w którymbyś pędził życie promieniste a lekkie, jak srebrna ryba, pływająca w błękitnych kryształach wód.
Słów tych Sylwek słuchał z szeroko otwartemi oczami, z powstrzymanym w piersi oddechem. Znaczenie wielu z nich było dlań niezrozumiałém, główny jednak sens ich pojął wybornie, a sam dźwięk, wydętych nieco, lecz okrągłych i dźwięcznych, okresów Kępy pieścił wrażliwy słuch jego, a wyobraźni dawał silny przedsmak nieznanych jakichś, a pożądanych światów. Nieruchomy, rozmarzony, pobladły, zwolna, półsennym głosem zapytał:
— To i czegóż, czegóż... czegóż potrzeba, żeby było tak, jak mówicie?
Bez najlżéjszego wahania się, Kępa odpowiedział:
— Bogactwa.
A potém dodał:
— Mnie i tobie, dziecko moje, i wszystkim ludziom na świecie, dla urzeczywistnienia potrzeb ich i pragnień, trzeba bogactwa!
Sylwek uderzył się w czoło.
— Ot, — zawołał, — mądry ja, choć nieuczony! Przecież zawsze to samo myślałem i dla tego, ażeby bogactwo znaleźć, poszedłbym wszędzie i zrobiłbym wszystko... choćbym miał w lesie zaczaić się, jak dawniéj zbójcy robili, i jaką karetę na drodze rozbić... co tam! byle bogatym być... jużbym potém dał sobie rady i wszystko potrafił. No, dziadźku, powiedźcież mi, boście bardzo mądry i wszystko wiecie, dla czegóż każdy człowiek bogactwa nie ma?
Tym razem Kępa zbliżył się ku niemu i, pochylając się nad jego głową, a wskazujący palec w górę podnosząc, pełnym tajemniczości głosem wyszeptał:
— Nie wiesz dla czego? dziecko, w niewiedzy i dzikości zhodowane! dla tego, że mała cząstka ludzi, ziemię zamieszkujących, przywłaszczyła sobie wszystkie skarby jéj i zasoby... a wydziedziczyła z nich większość... nas wszystkich, rozumiesz? nas wszystkich, maluczkich i cierpiących!...
Sylwek zaśmiał się i począł potwierdzająco wstrząsać głową.
— Ho ho! — rzekł, — nie taki ja widać głupi, jak sobie czasem myślałem. Sam zgadłem. To, to. Zabrali sobie wszystko, a nam nic nie zostawili... ja często tak myślałem...
— Dziadźku, — zapytał nagle i ciszéj, — czy to dla tego mówiliście mi, wtedy jeszcze, kiedym był mały, że ja... skrzywdzony... że mnie... stała się wielka krzywda przez jednego z tych... którzy mieszkają... tam... wysoko!
Z gorączkową ciekawością wpatrywał się w twarz Kępy, który, tém pytaniem jego, znagła jakby zaskoczony, zawahał się z odpowiedzią. Wahał się długą nawet chwilę i widać było, że toczył z sobą wewnętrzną jakąś rozmowę. Potém, niepewnym jeszcze głosem, rzekł:
— Dla tego, pewno dla tego mówiłem ci, żeś skrzywdzony... może jeszcze i dla czego innego...
— Aha! — zawołał Sylwek i, porwawszy się z ziemi, pochwycił ramię Kępy, — dla czego innego... otóż to! Wy wiecie, kto ja, zkąd ja i czyje ja dziecko? Rozalii Klinówny, powiecie! Wiem, wiem. Oczy moje nigdy jéj nie widziały. Porzuciła, poszła i zginęła. Mniéjsza o to. Niech taką matkę wszyscy djabli biorą! Ale kto... ten? drugi? wy wiecie o tém... ja pamiętam, jak przez sen pamiętam, żeście coś o nim wtedy mówili? Ja taki ciekawy... czekałem was jak zbawienia... powiedźcież!
Postanowienie Kępy było już powziętém. Z surową twarzą i stanowczym głosem mówić zaczął:
— Wiedziałem może... może zapomniałem... nie wiem teraz. I co ci z wiadomości téj przyjdzie? Gdybyś wiedział, poszedłbyś tam... i niktby ci nie uwierzył... a gdyby ci uwierzono, to i cóż? otrzymałbyś okruchę jakąś drobną, nic nie znaczącą, a zginąćbyś mógł dla mnie, dla idei, dla wszechludzkiéj sprawy, któréj pracownikiem być możesz. Słuchaj! ja cię przyjmuję za ucznia swego, poświęcam cię na apostoła i robotnika prawdy... Co było — zapomniałem i ty zapomnij; myślmy i pamiętajmy o tém, co będzie, co stanie się... przez nas!
Sylwek, z wyrazem zniechęcenia i zawodu, opuścił się znowu na ziemię.
— Szkoda! — rzekł, — myślałem, że dowiem się. Ale prawdę mówicie! na co mi to? ciekawość napoić chyba i tylko! Alboby mię poznali? alboby mi uwierzyli? alboby mię uszczęśliwić chcieli? Pewno, że nie. Co im tam! Nie wiedzą może nawet, że szczenię jakieś urodziło się i że je pod płotem cmentarnym zostawiono, mogiłkom na hodowanie, złości i wzgardzie ludzkiéj na igraszkę! Co mi tam! Obejdę się. Z głodu nie zdechnę. Przyjdzie szczęśliwa godzina, to dobrze, nie przyjdzie, to wtedy może dopytam się, gdzie on... i o ścianę jego domu łeb sobie roztrzaskam. Niech trupa mego grzebie! Żebrać do niego nie pójdę... Niech żyje zdrów i weseli się... tam, wysoko... dopóki...
Oczy błysnęły mu namiętnie, dziko; podniósł je na twarz Kępy...
— Dopóki my z tobą, dziadźku, roboty naszéj nie zrobim? ha? prawda?
Zaśmiał się.
— Tylko, że ja nie wiem jeszcze, jaka to będzie robota i do czego wy mię użyjecie? Mówcież! uczcież! ja słuchać was gotów, jak małe dziecko; wyście pierwszy człowiek, mądry i uczony, który ze mną, charłakiem, bękartem, ulicznikiem, gadać chce; i wyście dobrzy bardzo... zlitowaliście się nad małymi i cierpiącymi, i za to, życie całe, nędzę i różne męki cierpicie... Mówcie! uczcie! dawajcie mi rozkazy! ja młody, silny, zdrów i wielkie jakieś płomię pali się we mnie... zrobię, co rozkażecie!
Kępa promieniał od radości.
— O! — zawołał, — błogosławionym niech będzie dzień, w którym występek ludzi dał idei i sprawie mojéj pracownika takiego!
Wskazał na stosy papiérów, okrywające skrzynię.
— Czy umiesz czytać, moje dziecko? — zapytał.
— Pisanego nic a nic, — odpowiedział Sylwek, — z drukowanego odrobinę umiałem, bo Anastazya uczyła mię czasem na swéj nabożnéj książce... alem chyba ze szczętém zapomniał, bo od jéj śmierci jużem na żadną literę, ani spojrzał... A chciałem!... Paliło się coś we mnie, jakiem na tych smyków, w szkolnych mundurach, patrzał... Ale gdzie mi tam było do szkoły... ani jak, ani z czém... ani w czém...
— Nic to, nic to nie szkodzi! — pocieszającym głosem mówił Kępa; — owszém, nie umiejąc czytać, nie mogłeś napełnić sobie głowy, pisanemi dotąd przez ludzi, fałszami i całkiem niepotrzebnemi rzeczami. Pierwszym wytworem myśli ludzkiéj, z jakim zapoznam cię, będzie dzieło moje... tém łatwiéj trafi ono do przekonania twego i tém bujniéjszy plon wyda na dziewiczym gruncie twego umysłu... Słuchaj tylko w skupieniu ducha! Dopóki sen nie ocięży cielesnych powiek twoich, czytać ci będę pierwszy rozdział dzieła, które piszę od lat 18-tu i które zdaje się już kresu swego dobiegać.
Drżącą od wzruszenia ręką przerzucać zaczął papiery, na skrzyni leżące, i zebrawszy kilka arkuszy, zakreślonych pismem nierówném, poplamioném, poznaczonym mnóstwem przekreśleń, odnośników i różnych zagadkowych, a jemu tylko samemu zrozumiałych, znaków, usiadł na drewnianym pieńku i, w obu rękach trzymany, rękopis wyciągnął przed siebie, tak, jak to zwykli czynić ludzie z mocno podupadłym wzrokiem.
— Niedowidzę! — rzekł zcicha, — niedowidzę! Najszlachetniéjszy z organów ciała mego złożyłem, jak wszystko inne, w ofierze idei mojéj!
Świeczka, tkwiąca w piasku, napełniającym czerep stłuczonego garnka, parę już minut zaledwie żyć była w stanie. Ani Kępa jednak, ani chciwie wpatrzony w niego Sylwek, nie zwrócili na to uwagi. Po chwili, w sklepionéj izdebce, z malowanemi ścianami, rozbrzmiał głos, z zaziębionéj i zesłabłéj piersi wypływający, pełen jednak powagi i namaszczenia.
— Tytuł dzieła mego: O wybawieniu ludzkości od wszystkich, udręczających ją, grzechów i cierpień, czyli o przemienieniu kuli ziemskiéj w wiecznotrwały raj cnoty i rozkoszy. Część 1-sza. Wielkie dzieło reformy, powierzone rękom maluczkich. Rozdział 1-szy. Jakim sposobem szybko i rdzennie zmienić można i należy naturę ludzką.
Tu donośny i namaszczony głos czytającego umilkł nagle, bo w najciemniéjszym kącie, w którym szarzało, niewyraźnie rozciągnięte na ziemi, ciało ludzkie i odzywało się, od czasu do czasu, senne oddychanie ludzkiéj piersi, stało się coś nadzwyczajnego. Zaszeleściała tam, gwałtownie poruszona, słoma barłogu, zatętniały, o ścianę uderzające, pięści jakieś i rozległ się krzyk ochrypły, rozzłoszczony, z bardzo staréj a kobiécéj piersi wychodzący.
— Ludzkość! — bijąc pięściami w ścianę, krzyczał ktoś w ciemnym kącie, — znowu ludzkość! w nocy nawet spać mi nie daje z tą ludzkością! niech ją wszyscy djabli porwą! Żeby ona oblicza boskiego tak nie oglądała, jak ja przez nią w starości odpoczynku i dla starych kości wygody nie oglądam! Oj ludzkość! Żebym ja cię więcéj rózgą biła, jakeś był mały, toby ci może ludzkość z głowy wyleciała! Oj, dolaż moja z tą ludzkością... żebym była suką urodziła się, toby szczenięta moje większą mi pociechę dały, jak ten... ze swoją ludzkością!...
Umilkła nakoniec, bo głos jéj skonał w przystępie silnego kaszlu, i tylko, gdy świeczka rozbłysła ostatnim paroksyzmem gasnącego płomienia, w kącie, nad barłogiem, ukazało się, wyciągnięte w górę, nagie, suchą skurą okryte, ramię i ręka czarna, wyschła, wygrażająca malowanemu na suficie gryffowi, jakby przedstawiał on sobą tę, tak srogiemi złorzeczeniami okrywaną, ludzkość.
— Kto to? kto tam taki? — ze zdziwieniem zapytał Sylwek. Kępa milczał chwilę, potém z goryczą w głosie odpowiedział:
— To moja matka! Oprócz wszystkich innych nędz i zapoznań, dźwigać mi trzeba i tę jeszcze niedolę i to zapoznanie!
Gdy wymawiał ostatni wyraz, świeczka zgasła. W czarnych ciemnościach Kępa odezwał się:
— Dziwna rzecz! nie widziałem, że się dopalała! O nędzny ustroju człowieczy! wraz ze stratą lichego światła tego, tracisz największą z potęg swoich! Myślę jednak, że gdy przemieni się do gruntu moralna natura ludzkiego rodu i fizyczny ustrój człowieka ważnym zmianom ulegnie. Przyjdzie czas, w którym ludzie nie będą potrzebowali lichemi tłuszczami przyświecać pracom swym i uciechom. Wzrok ich ducha spotęguje się do tego stopnia, że światłość w ciemnościach nawet świecić im będzie, a ciemności jéj nie ogarną...
— Możeby drugą świecę zapalić, dziadźku, — ozwał się Sylwek, — spać mi się nie chce, ani odrobinę, a takim ciekaw...
— Nie mam świecy drugiéj, dziecko moje, — odpowiedział Kępa; — czekajmy cierpliwie czasu, w którym, na rozkaz nasz, zapłoną we wspaniałych salach sturamienne świeczniki, a pod światłem ich, zgromadzone tysiące, oczekiwać będą otworzenia się ust naszych, głoszących zbawienie świata...
— Ach, ach, ach! — rozległo się przeciągłe westchnienie w kącie, z którego, przed chwilą, czarna, wyschła ręka wygrażała ludzkości.
— Biedna kobiéta musić stara, że tak stęka, — zauważył Sylwek.
Kępa, po chwili milczenia, odpowiedział:
— Przyjdzie czas, że opiekę nad starcami i niedołężnymi przyjmie na siebie społeczeństwo, ciało zbiorowe. Zbudują dla nich obszerne domy, zasadzą cieniste, rozległe ogrody, pośród których starość taka lubi spoczywać i ostatkiem zmysłów swoich rozkoszować się pięknościami świata; dla przedłużenia dni ich zastawiać przed niemi będą stoły, obfitujące w jadło i skrzepiające napoje... podówczas starość i niedołężność wolnemi będą od wszelkich niedostatków i udręczeń, a brzemię strzeżenia ich i utrzymywania zdjętém zostanie z bark tych, którzy dźwigają wielkie prace, sprawy i losy powszechne. Tak będzie kiedyś...
W kącie izby zaszeleściła znowu słoma barłogu, a wśród przystępu gwałtownego kaszlu, skarżący się, stary bardzo głos zajęczał:
— Oj, kosteczki moje, kosteczki! oj wątroba moja, wątroba! Jezu najmiłosierniéjszy! zlituj się nademną, biedną sierotą!...
- ↑ W ten sposób młodzi ludzie z gminu, na Litwie i Rusi, nazywają starszych, względem których uszanowanie uczuwają.