U wiecznych wrót tęsknicy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romuald Minkiewicz
Tytuł U wiecznych wrót tęsknicy
Wydawca Kasa Przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich; Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Romuald Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ROMUALD MINKIEWICZ
U WIECZNYCH
WRÓT TĘSKNICY
I. TCHNIENIE WIECZNOŚCI W POEZJI STANISŁAWA
WYSPIAŃSKIEGO. □ II. HYMNY JANA KASPROWICZA
(O SERCU CZŁOWIECZEM POWIEŚĆ HIOBOWA). □
III. MĄDROŚĆ I POGODA LEOPOLDA STAFFA. □ □


WARSZAWA
NAKŁAD KASY PRZEZORNOŚCI I POMOCY
WARSZ. POMOCNIKÓW KSIĘGARSKICH
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1910


KRAKÓW - DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

Wędrowcom tęskniącym
i drogą znużonym
i tym co wchodzą w szlaki tułacze
ten Kielich Goryczy i Mocy
podaję.




SŁOWO WSTĘPNE.

»Życie dźwięczało w każdej ducha strunie,
Moc było słychać w każdym moim kroku«.

(Słowacki. Król-Duch).

Tematem i treścią książki niniejszej nie będzie analiza estetyczna form i środków wypowiadania się omawianych twórców, sposobów utrwalania poetyckiego ich wizji i budzenia w nas nastrojów i uczuć, odpowiedników własnych ich stanów duchowych.
Nie moja to rzecz i nie to mię nęci w obranych utworach mistrzowskich.
Lecz nie znajdziecie tu również i »psychologji« ich twórczości.
Uprzedzić o tem muszę, bowiem nie chciałbym sprawić przykrości zawodu.
Kłamać nie umiem, sobie ni innym.
A »psychologja« czyjejś twórczości kłamstwem by w ustach moich była.
Bowiem nie jest mi tajne, że zamkniętą jest dla nas na zawsze i niedostępną dziedzina pojawiania się następczego stanów twórczych w duszy jakiegoś twórcy, wiązania się ich wzajemnego w długie spojone ogniwa, wyświetlania się ich zarysów i wykrystalizowywania kształtów, uzewnętrznianych wreszcie w skończonej formie tworu. A przecie to jedynie byłoby psychologją jego twórczości.
Nie wiemy nawet, zali twórca sam zdołał uchwycić początek w czasie powstawania tych stanów w jego duszy?
Nie wiemy, zali uchwycić zdołał, co, jak, gdzie i kiedy determinowało w nim wiązanie się w ogniwa takich a nie innych z onych kłębiących się falą nawalną błysków, motywów i linji?
Obawiam się, że mechanizm pierwotny — sit venia verbo! — jego twórczości zamknięty jest i dla niego, najczęściej, o ile nie zawsze...
Dla mojej zaś duszy, dla mojej myśli jest i zostać musi — niestety! niestety! — zgoła niedostępny, zawarty na wieki siedmią pieczęci niemożności poznawczej[1].
O żadnym z największych nawet twórców — o Homerze, Dantem, Shakespearze, Goethem, Mickiewiczu i Słowackim, nic nikt dotąd w tej mierze nie powiedział, co naprawdęby psychologją ich twórczości było, bowiem poznanie jej, zbadanie i odtworzenie jest absolutnie niemożliwe.
Niemiłosiernie okrutny to fakt, ale tak jest, i być inaczej nie mogło i nie może.
Wszystko, co pod nazwą »psychologji twórczości« któregoś z tych poetów pisano, kłamstwem było, lub zasadniczem a przykrem nieporozumieniem, niedomyśleniem do końca.
Było świadomem lub nieświadomem mamieniem siebie i innych. Było bowiem zupełnie dowolną, nieraz może bardzo piękną, bardzo natchnioną lub w szaty naukowości odzianą, lecz zawsze dowolną konstrukcją. Nawet Wyspiański, sam twórca potężny, w rozmyślaniach nad Hamletem, nie Shakespearową jeno własną duszę twórczą wykazuje, nie Shakespearowego, jeno swego Hamleta psychologję rozwija. Tak jest, niestety, bowiem inaczej być nie mogło.
Kłamać sobie ni wam nie chcę i nie umiem. Wmyśleć się w to proszę otchłannem zgłębieniem możności poznawczych duszy człowieczej i przyjąć tę smutną prawdę, jak ja, pogodnie.
Przyjąć tę prawdę smutną proszę i otwarte jej wypowiedzenie wybaczyć.
I niechaj to was nie zrazi do otworzenia książki mojej.
Może nie mniej tam znajdziecie, niż znaleźć chcieliście...
Może to, co w niej znajdziecie, bardziej jest oryginalne, niżeście sądzili...
Daję to jedynie, co dać było w mej mocy.
Daję to, co dla mnie w utworach trzech tych poetów najdroższe jest i najwyższe, co mię w nich uderza, zachwyca i boli.
Mówią to, sądzę, tytuły rozdziałów.
Lecz to, co daję, jest w tych utworach: nie w domniemanych, niedostępnych mi bezpośrednio stanach duchowych twórców, lecz w objektywnie, realnie istniejących tworach, w tem żywem, dźwięczącem, rzuconem w przestwór słowie człowieczem.
Nie krytyk, nie esteta-fachowiec, nie suchy jeno myśliciel, człowiek jestem, z duszą, sercem, myślą i wolą.
Szukam człowieka i piękna spełnej prawdy jego.
Szukając zaś piękna człowieka i prawdy jego, kłamać wobec człowieka nie mogę.
To, co daję z tych utworów, naprawdę jest w nich, i prawdą w nich być musi.
Co?... obaczcie sami.

R. Minkiewicz.
Paryż, w październiku r. 1908.

I.
TCHNIENIE WIECZNOŚCI
W POEZJI ST. WYSPIAŃSKIEGO

PRZEMÓWIENIE NA OBCHODZIE ŻAŁOBNYM
W KRAKOWIE W DNIU 8 GRUDNIA 1907 ROKU



»Wielkości! komu nazwę twą przydano,
ten tęgich sił odżywia w sobie moce,
i duszą trwa wielekroć powołaną,
świecącą w długie narodowe noce;
więc choć jej świeży grób opłakiwano,
przemoże Śmierć i trumien głaz zdruzgoce;
powstanie z martwych na narodu czele
w nieśmiertelności królować kościele«.


Od słów tych — własnych słów Wyspiańskiego (z poematu Kazimierz Wielki), zwróconych ku Niemu samemu, zacząć mi się godzi.
Bowiem do nikogo z większą słusznością i tak bez zastrzeżeń, w całej pełni, stosowane być nie mogą, jak właśnie
do Niego —
Budziciela, niestrudzonego Dzwonnika dzwonów Zygmuntowych,
do Niego —
Wieszcza, Mocarza spiżowych nieprzebrzmiałych słów,
do Niego —

Harfiarza gędźnych, z tęczowych snów zwitych strun serca człowieczego, łkających wieczystą tęsknotą »za tem, co hej — w oddali«,

do Niego —

Rozsnuwacza gwiezdnych mgławic nadludzkich wizji witrażowych,

do Niego —

Strażnika Niezłomnego »Skarbów Sezamu« i Wawelu grobów królewskich, rozwartych w dniu Zmartwychwstania,

do Niego —

Dzierżyciela niegasnącej »Pochodni« duszy wolnej, wiary i czynu »Wyzwolenia«,

do Niego —

Twórcy Wszechwzględnego, jedynego u nas Mistrza iście Odrodzeniowego — z nieśmiertelnego szeregu Giottów, Leonardów i Michał-Aniołów.

Nie przychodzę »płakać na zgliszcze«.
Nie będę snuł trenów żałobnych żalu i skargi bolesnej nad świeżym grobem Jego powłoki doczesnej.
Dlaczegóż miałbym płakać?
Duch Jego, myśli i dzieł Jego twórczy czyn został tu przecie »w nieśmiertelności królować kościele...«
Znikło to, co znikome... co rozwiać się musi — dziś czy jutro, zaliż nie wszystko jedno?...
»Ciało pokrywa marna jest, skorupa krucha«.

(Achilleis).
Takeśmy dawno — tak dawno On — czekali Tej Niechybnej. Zdziwienie nas zdejmowało, że przystanęła kędyś w drodze, że się ulękła Jego władnych oczu i za węgarem gdzieś się przyczaiła.

Znikło, co znikome, co nie marzy się być nieśmiertelne.
Z pogodą przyjąć to muszę, jak On to przyjął. On — rozkochany w Hektorach i Achillach, On — który tyle razy powtarza:

»Lichy nawet wróbel nie padnie bez dopuszczenia Opatrzności.
To samo i ze mną.
Jeśli się to stanie teraz, — nie stanie się później.
Jeśli się później nie stanie, stanie się teraz.
Jeśli nie teraz, — to musi się stać później.
Wszystko na tem polega: — żeby być w pogotowiu«.

(Rozmyślania nad Hamletem).

Wyspiański był w pogotowiu. Jak Jego bohaterowie.
Stało się.
Treny, żale, skargi płaczliwe nie powinny mieć miejsca, uwłaczałyby bowiem Jego Duchowi.
Uwłaczałyby duchowi dzieł Jego.
Płaczecie, że wcielić nie zdążył pomysłów, co — jak dymiąca lawa kłębiły się w gasnącej myśli? że nie wyczerpał twórczości?
Niechajcie żalów egotycznych. Twórcą był, i wiedział, że morze twórczości wyczerpać się nie da. Jedna, dwie krople więcej, ach! cóż to znaczy wobec bezdni nieprzemierzonych i wobec niegasnącej, wieczystej tęsknoty tworzącego?
Niechajcie żalów!
Staliścież kiedy w obliczu śmierci?
Wiecież, czem jest wpatrzenie się oko w oko w jej otchłanne, wieczność i nicość mieszczące źrenice?
Jakie przejrzenie własnej duszy, do głębi, do dna...
Jakie stopienie się z wszechbytem...
Jakie jasnowidzenie biegu spraw ludzkich, treści i zakresu życia człowieczego...
I jeśli się jeszcze wówczas tworzy, jakie wzmożenie, jaki zespół sił twórczych, jaki szał potęgi twórczej, jakie spojenie się, napięcie twórczej woli, jaki lot, wichrowy, zawrotny rozpierających czaszkę myśli, wizji...
Czy znacie?
Może dlatego właśnie, że zdawna — tak długo — był »w pogotowiu«, w wieczność i nicość wzrokiem wtopiony, może dlatego tak tytanicznie, tak niestrudzenie tworzył i tworzył...
Boć

»iskra jedyna, gdy dogasa,
cała jej wtedy widna krasa...«

(Wyzwolenie).

Cała krasa i cała moc.

»Dziś wszystko dnia jednego zdolę,
gdy wszystko mam stracone«.

(Legenda).

Głębokom przekonany, że wszystko w życiu, wszystko w człowieku zdeterminowane jest nieuniknienie i tak powiązane ze sobą wzajem, że z łańcucha wydarzeń, nawet takich, jak twórcze czyny, żadnego ogniwa usunąć nie można, bez naruszenia albo zniszczenia dalszych... że zbratanie się ze śmiercią u Wyspiańskiego zespolone było z twórczością, — i płakać nad grobem Jego nie mogę.
Oto — przeciwnie — raduję się radością głęboką a czystą, bo smutkiem mądrości pojoną, raduję się za Niego — Twórcę, że zeszedł z pola u szczytu będąc twórczej potęgi, że nie zaznał opadania, zaniku, rozkładu Ducha, jak tylu, tylu wielkich — nomina sunt odiosa! — że nie dożył nieochybnej fazy staczania się wraz z onem niewstrzymanem kołem, o którem mu na Skałce, nad wodą śpiewały Rusałki:

»Wstajesz w chwale, sławie żywej,
masz w koronie dębów liść;
koło bieży w bieg straszliwy,
musisz z kołem na dół iść.

Chwilę jeno w górnym szczycie,
chwilę jeno w słońcu świeć;
złudnym jeno blaskiem życie,
w kole wiecznem na dół leć.

Szczęście kołem bieg swój toczy:
dziś u szczytu, jutro w dół;
koło płynie z wód przeźroczy,
w wodę ginie, w piach i muł«.

(Skałka).

Raduję się za Niego — Twórcę, i za nas, w Ducha Jego wpatrzonych, żeśmy rozkładu Ducha-Mocarza nie widzieli.
Oto żywie w nas — w duszach naszych, oto żywie na ziemi realnie, w dziele swojem, Wielki do końca, do końca godny siebie, Twórca Wszechwzględny — Apollo, »w górnym szczycie« Panteonu twórczości.


Fakt Śmierci Jego, acz spowodował to wypowiedzenie się moje, nie wniesie sam przez się żadnego pierwiastka w treść jego, żadnej nuty innej ponad te, które drgały i grały we mnie dotąd na oddźwięk Jego imienia — melodją czarowną, potężną i czystą.
Cóż się bowiem zmienić miało?
Bo jeśli fakt ten właśnie zmusił nas do przejrzenia całości twórczego życia Jego, od krańca po kraniec wskroś, przejrzenie to ukazuje nam przedziwną pełnię: — pełnię nabrzmiałej potęgi, skończonej w sobie od początku. Pełnię twórczości, w obramienie Wieczności ujętej, wpartej w nie dłońmi mocnemi, w Nieskończoność nieznużenie rozwartemi oczyma wpatrzonej i wzrok Nieskończoności ustawnie na sobie czującej, chłonącej jej tchnienie, tchnieniem tem jedynie żywiącej i wpajającej to tchnienie Wieczności ze siebie tworom swoim, w kształt spiżowy wkute, w darze spragnionym duszom ludzkim.
Taką jawi się twórczość Wyspiańskiego od początku.
Wyspiański-twórca, Wyspiański-Apollo, wyszedł z łona Chronosa, z woli Mojry, wiekuistej władczyni bogów i ludzi, odrazu, jednym rzutem samouświadomienia, samoowładnięcia twórczego, skończenie pełny odrazu, jak Pallas-Athene z głowy Zeusa.
Nie dla pięknego frazesu to mówię, jeno dlatego, że jest mi to oczywistością niezaprzeczną... której dowodzić zbyteczna, wystarcza wskazać.
Weźcie Legendę — w którem chcecie wydaniu, czy onem z Paryża jeszcze z r. 1892, czy tem nowem, zmienionem zupełnie z r. 1904.
Czytałem sobie i innym, już nie wiem, wiele razy ten pierwszy utwór dramatyczny Wyspiańskiego.
Długi szereg różnolitych, barwnych, plastycznych obrazów. Nieprzebrane bogactwo przedziwnych motywów dźwiękowych, od wichrowych surm bojowych, poszczęku oręża i tłumnego rozgwaru walczących drużyn do przecichego wygrywania pacholęcej piszczałeczki, nadgrobnych ballad gęślikowych, śpiewek dziewczęcych i syrenich, rusałczanych wabień podwodnych. Od grzmotu piorunów i wichrów poświstu do cichego łkania fali wiślanej. Od zaklinań modlitewnych Wandy do przekleństw oszalałego w strachu i grozie ludu.
I dalej. Przepych, niesłychany dotąd, mowy lechickiej. Niezliczony tłum postaci mitycznych o zupełnie wykończonem, jędrnem, żywem życiu dramatycznem.
A poprzez to wszystko wijący się nicią złotą czy raczej czerwoną dramat Wandy, konsekwentnie ku końcowi swemu idącej, wybierającej śmierć świadomie

»z czuciem i uczuciem człowieka, który chce czynów swoich, sobie przeznaczonych nieomylnie się doczekać«.
(Hamlet).

I ponad tem jeszcze rozwiana mgłą pajęczą owa przedziwna, Wyspiańskiemu jedynie właściwa liryka wyjaśnień autorskich, wstępów i zakończeń, cudnych, rzewnych, poruszających do głębi.
Gdzież tu mówić o ewolucyi Jego mocy twórczej w dalszych utworach?
Zali nie oczywista, że jął się rylca i młota już wrósłszy duchem w obramienie Wieczności, już owiany, wypełniony i prześwietlony słonecznem tchnieniem Wielkiej Sztuki. Dla takich duchów szkolne okresy twórczości nie istnieją. Nie istnieje kwestja naśladownictwa, wzorowania się czy pożyczania tematów.
Wszystko, co jest w nich i z nich się uzewnętrznia, jest samo przez się, dla siebie i ze siebie, — jest istotą rdzenną, własną, samoistną, skądkolwiek bądź pochodzą ziarna, zapadłe w glebę płodną ich duszy... gdyż takie jeno, własne, rdzenne, z nich idące i w nich pełny byt mające, stać się dla nich może tworzywem i kształtem.
Tak jest z Wyspiańskim.
Mickiewicz, Słowacki, Homer... jako indywidualności twórcze nic tu nie zaważyły, jeno materjał dają surowy, materjał życia i postaci, jak dają go gdzieindziej przewijające się wydarzenia ludowe — Wesela, Klątwy, Sędziów, jak daje go przeszłość historyczna Wawelu, Krakowa, Skałki, jak daje go mitologja słowiańska i grecka, jak daje go wreszcie otaczająca natura, barwna, słoneczna i dźwięków pełna, błoni, borów, Wisły...
I tylko. Oczywistem jest to dla każdego, kto wczytał się, wżył, wczuł, wmyślał w greckie właśnie dramaty Wyspiańskiego i zestawił je z Homerem.
Gdy w akcie drugim Wyzwolenia Konrad, mocując się z maskami i z myślami swemi, potrąca wypadkiem w Mickiewiczowskie Nieśmiertelność czuję..., jedna z masek (ośmnasta) wnet go chwyta na »plagjacie«:

»To raz już było powiedziane;«

na to Konrad:

»Może, — tak, wiem. Tejże chwili już wiem, ale dla was znów to jest przypomnienie i już znów myśl się dla was gubi, bo nie widzicie myśli, ale człowieka. Tak jest, dotąd nie widzicie myśli mojej, tylko mnie, a nie o mnie chodzi...«

Chodzi bowiem o coś, co nie ginie tak łatwo: — o twórczość, o dzieło życia.
Wszelki materjał wydarzeniowy postaci ludzkich, wszelkie środowisko społeczno-historyczne, wszelki teren rozwoju akcji jest równie dobry... bo każdy w tej twórczości, wpatrzonej w nieskończoność, jest równie przypadkowy, spowodowany warunkami życia, kształcenia się, urodzenia poety... i każdy, podpadłszy jej jako tworzywo, staje się wnet jednako koniecznym i organicznie z twórczością spojonym.
A staje się to wówczas, gdy wrośnie w duszę poety, gdy dusza go przerośnie nawskroś i przyswoi, to znaczy ujrzy związek jego z wszechbytem, z wszechświatem rzeczy, z istnieniem człowieczem, z wszechludzkiem zagadnieniem... wówczas, gdy rzecz ta, to wydarzenie staje się reprezentantem wszechrzeczy, duszy człowieczej i duszy świata we wszechwzględnej, wszechobejmującej duszy poety.
I dlatego to Konrad mówi o sobie:

»Jestem w każdym człowieku, żyję w każdem sercu«.
»Bo rzecz każda, — mówi Emerson — tkwi korzeniami swymi w samym środku natury, i przeto może być ujęta w sposób reprezentujący wszechświat«.
(Szkic: Sztuka).
Zaś »kto w Duchu (athma) wszystkie widzi rzeczy i Ducha widzi we wszystkich, dla tego rzecz żadna obcą nie jest«.
(Z Jadżur Wedy białej: Isa upaniszada[2]).

Dusza bowiem ludzka jest jedna zawsze i wszędzie.

»Co zaś prawdą jest [w człowieku], to na każdym etapie rozwoju jest prawdą tą samą«.
(Hamlet).

Człowiek, który »wyrósł« duszą, który w cichej głębi swego wnętrza wszystkie etapy przeszedł, myślą ogarnął i »zdobył«, w każdem zagadnieniu ludzkiem potrafi dojrzeć zagadnienie ogólne duszy człowieczej, swojej duszy, z całokształtem zagadnienia ludzkiego związek jej ująć i odtworzyć, gdy jest poetą.

»Bowiem poeta — mówi w innym szkicu Emerson — ma znaczenie reprezentanta. Pośród ludzi niezupełnych reprezentuje człowieka zupełnego, i uszczęśliwia nas bogactwem nie swojem już tylko, lecz świata całego«.
(Szkic: Poeta).
I dlatego, gdy Konrad w myślach się łamie (w akcie drugim Wyzwolenia), — »żyje i myśl swą rozwija«.

I co najważniejsza, kiedy zaczyna myśleć w jakiej chwili, nie wie: — jak myśl swą rozwinie i gdzie myśl swą zaprowadzi.
Jeno to jedno wie, że zdolności i zdatności swej do myślenia zaufać może. Myślenia te więc Konradowe to są jego zdobycze. Zdobyczy tych już nikt mu nie jest w stanie wydrzeć. Zdobycze te, jako łup, zatrzymuje i rośnie.
Zdobywa coraz trudniejsze w ciągu wieczoru szańce i etapy zakłada na coraz wyższym tarasie tego zamku myśli, po których z nim razem coraz wyżej kroczy Wyspiański.
I Konrad z tarasów tych, coraz wyższych, już nigdy nie zstąpi. I tylko może pójść wyżej. Niżej nigdy nie zejdzie. (Z rozmyślań nad Hamletem dosłownie. Jeno wyrazy Hamlet i Szekspir zamieniłem na Konrad i Wyspiański).
I gdy Konrad w myślach się łamie, nie wiecie już, czy to Konrad tylko, czy wraz z nim Wyspiański i wy sami?... nie wiecie, czy tu o wyzwolenie duszy Konradowej idzie jedynie, czy o wyzwolenie waszej duszy, duszy człowieczej wogóle, i narodu?... jak nie wiedzą Maski.
Bo Konrad »jest w każdym człowieku, żyje w każdem sercu«.
I napięcie uwagi widza jest tak wielkie, jakby z Konradem wraz rósł duszą, etapy wyższe »zdobywał« i czynu swego, i czynu narodu szukał...

I dlatego, gdy Marja (w Warszawiance), bólem zmiażdżonego Losem serca gięta, w wizjach się krwawych wije oszalała w rozpaczy, w oczach jej błysk tak płomienny się żarzy, że nawet spiżowy hart Chłopickiego stapia, i kiedy zaczyna:

»Struny harfiane przez pierś moją grają
i dźwięczą jęk i rozpacze«,

wizja śmierci jej ukochanego, jej »Orła« z wizją skonu Orła Białego się zlewa... a ona, konająca w bólu z Polską się utożsamia, na bój śmiertelny idącą:

»Byłam wolną,
buntowna przemocy,
oto mię w kajdany zakuto.
Byłam panią, oto mam być sługą,
bom dłoń wzniosła,
skowaną dłoń nieudolną. —
Zagojone mi rany rozpruto.
Otom w niemocy,
żelazną spowita kolczugą«.

I dramat jej w łzawiących oczach widza z ojczyzny dramatem w jedno się zlewa i lękiem mrozi, mimo że wokół śpiew brzmi radosny:

»Leć nasz orle, w górnym pędzie!«

I dla tej samej przyczyny: powszechnej reprezentatywności rzeczy każdej w duszy poety, — owa niewinna ballada gędźców, którą Łopuch i Śmiech, pokręcając lir, nad umarłym Krakiem śpiewają:

1.  »Bywało, bywało,
wesele się śmiało
i Gody.
A owo jak ptacy
wesele pierzchało
i gasły jak zorze urody.


2.  Jak Zorze, jak Zorze,
wesele się śmiało;
nie smętni byliśwa,
nie tacy.
A owo jak woda
wesele spływało;
kaj w czeluść zapadło, jak wody«.

(Legenda).

— owa niewinna ballada urasta do znaczenia wszechludzkiego i w smętną, ciężką zadumę duszę waszą spowija nad tem, co już ubiegło i nie wróci, wrócić nie może... a w myśli wstają ciche, mądre słowa Gentile:

»La gioia è sole d’inverno: sorge tardi, tramonta presto« (Radość, jak słońce zimowe: późno wschodzi, zachodzi szybko...)

A dalej — w tej samej Legendzie — gdy zewłok knezia Kraka, porzucony na Wiśle, jako Martwica, uwikłany w wikliny, tkwi u brzegu i woła wkółko błagalnie:

»Tak was proszę, weźcie w dłonie
z mojej torby ziaren garść;
wraz zakwitnie w zieleń błonie...

Hej, bo ziarno ze mną tonie,
hej, bo ziarno idzie w nic;
weźcie ino trochę w dłonie,
wraz zakwitnie w zieleń błonie,
będzie można siec...«,

czyż nie wieje stąd na was bojaźń rozpaczna nie Martwicy-Kraka, lecz Wyspiańskiego-twórcy, i każdego twórcy, w jakiejbądź tworzy dziedzinie, że daremne, daremne były wysiłki i

»ten trud co mnie zabijał«,

że

»w marność idą ziarna moje,
kto wie, kto je siał?«

Gdy zaś Martwica kończy zwrotem nagłym:

»A kiedyż się wypłaczą łzy,
i spłyną lód i kry —?
A kiedyż przejdzie straszna noc,
i wróci krew i moc?« —

— zagadnienie rozszerza krąg swój zachłanny i brzmi skargą bolesną i trwożną obawą Kraka, Wyspiańskiego i waszą, waszą nadewszystko — o szczęście wasze i losy narodu.
I dla tej samej przyczyny wszechwzględnej reprezentatywności duszy Poety, a w niej każdego zagadnienia, urastającego w nieskończoność, — dla tej samej przyczyny, gdy w Weselu Chochoł słomiany intonuje swą straszną, na patykach miast strun skrzypiącą, zgrzytającą po sercu waszem pieśń:

»Miałeś chamie złoty róg,
miałeś chamie czapkę z piór:
czapkę wicher niesie,
róg huka po lesie,
ostał ci się ino sznur,
ostał ci się ino sznur...«

a kogut pieje, pieśń nie pijanego tylko drużby Jaśka tycze, rozrasta się w chmurę czarną, złowieszczą nad duszą waszą, i urągowiskiem dzwoni nad tem, coś posiadał, człowiecze, i niebacznie zmarnił, utracił, chwilą wesela upojony...

I leci krakaniem przeraźnem kruka, skrzydeł rozmiotem zakrywającego słońce... leci nad ziemią polską i kracze z chichotem szatańskim:

»Miałeś, chamie, złoty róg...
Miałeś, chamie, złoty róg...«

»Miałeś... miałeś...«
A Jasiek »tknięty, przytomniejąc« — a dusza wasza ocknięta, dusza wasza człowiecza, wasza polska dusza, rozpacznie woła:

»Jezu, Jezu!...
Hej, hej, bracia, chyćcie koni!
Chyćcie broni, chyćcie broni!...

Nic nie słysom, nic nie słysom,
ino granie, ino granie,
jakieś ich chyciło spanie...«

Jasiek — dusza wasza — ocknięta, daremnie woła w rozpaczy, bo róg zginiony — złoty róg zginiony — zgubiliście sami...

I pary weselników kręcą się w tańcu pośniętym, bez końca, bez końca... pary weselników, ludzie, Polacy, życia waszego czynności zwyczajne... bez końca, wkółko... a pieśń gra:

»Miałeś chamie złoty róg..
Ostał ci się ino sznur...
Ostał ci się ino sznur!...«


Takiem jest owo tchnienie Wieczności, przenikające wskroś twórczość Wyspiańskiego.
Wszelki materjał wydarzeniowy życia ludzkiego równie jest w niej znaczący, równie ważny, bo wszelki, wrósłszy w duszę Poety, staje się ośrodkiem krystalizacyjnym całego zagadnienia ludzkiego: jednostki, narodu, ludzkości...
Wszelka chwila dziejowa jest równie znacząca, bo w duszy Twórcy, biorącego ją za moment akcji, staje się koniecznem ogniwem w nieskończonym łańcuchu wieków i dźwięka odgłosem całego łańcucha...
Wszelki teren akcji tyleż waży wobec nieskończoności przestrzeni wszechświata, i wszelki również dobrze naturę bytu wiekuistą uwydatnia, a w duszy Artysty staje się — bo musi się stać — nieuniknienie związany z momentem, w którym się akcja rozwija i z samą akcją, z samym materjałem ludzkich wydarzeń.
I dlatego zupełnie naturalną się nam wydaje i organicznie ze sobą spojoną treść Akropolis, owego przedziwnego utworu, gdzie się Wisła ze Skamandrem utożsamia, gdzie Wawel z Iljonem, Polska z Troją, Harfiarz-Dawid z Wyspiańskim samym, Chrystus zmartwychwstający z Bogiem wschodzącego Słońca się zlewa... wschód zaś Słońca ze Zmartwychwstaniem już nie Chrystusa tylko i w Chrystusie, lecz z odrodzeniem człowieka, narodu i ludzkości całej.
Nie razi nas to bynajmniej, raczej urasta w naturalną konieczność utworu i w zwycięskie jego piękno...

»Pod skejskim donżonem, na blankach, na murach
pancerni przysiedli stróżowie;
łby wsparli na szpadach, na srogich kosturach,
na czatach na zamku w Krakowie.
Noc w mieście głęboka, Skamander połyska,
wiślaną świetląc się falą...«

(Akt II).

Lub też końcowe wołanie Kassandry:

»Hej, Wisłą płynie kra...
Wiosna, — kto jej doczeka?...«

Albo czytajcie, czytajcie końcowe ustępy Akropolis, choćby od strofy XVI-ej Harfiarza poczynając, od słów:

»Nie będzie już bólów ni łez!...

Przybywasz oto włady Lew,
na wozie Bóg ognisty;
ognisty deszcz, gdy zmarszczysz brew,
O Wielki, Wiekuisty!
O Nieśmiertelny, ponad świat,
nad światy władny mnogie;
położysz kres niewoli lat
i pęta ujmiesz wrogie.
Pokruszysz pęta, w skrzydeł lot
na nieśmiertelne trwanie.
Niechaj na dzwonach bije młot
Twe wielkie Zmartwychwstanie!«


Nie wiem zaprawdę, co tu należy bardziej podziwiać: czy głębię i jasność uświadamiania się twórczości w sobie, dochodzącego do najdalszych granic samowiedzy, czy też niesłychaną bystrość i siłę intuicji artystycznej, wiedzionej jeno wrażliwością, jeno nastrojem?...

Sądzę, że jedno i drugie, wzajem splecione. Bo gdyby Wyspiański nie był do dna świadom istoty twórczości, nie byłby w stanie napisać tak głębokiej, a zarazem tak niezwykle prostej księgi, jak Rozmyślania nad Hamletem i twórczością Shakespeare’a.


Ta jednak wszechwzględność, ta powszechność, ta, jak się wyraziłem, ośrodkowa reprezentatywność to nie jedyny atrybut twórczości, żywiącej tchnieniem wiekuistem.
Są inne.
Oto akcja bohaterska rozwija się wśród przeczuć przyszłych losów, pod świadomością nieuniknionych przeznaczeń, wiodących ku końcowi, pod śmiertelnem tchnieniem nieubłaganej Mojry.
A ten poblask przyszłości fatalnej jawi się wielorako. Raz, jak w Warszawiance, Nocy Listopadowej, Lelewelu itp. cięży nad czytelnikiem — widzem, jako wiedza historyczna, i krwawą smugą cienia kładzie się na jego duszę, wpatrzoną w zapasy, usiłowania, nadzieje i wzloty bohaterów.
To jednak złożyćby można na karb historyczności tematu.
Ale u Wyspiańskiego to nie od tematu zależy, jeno z istoty samej twórczości wypływa.
Wsłuchajcie się, wsłuchajcie w krucze wieszczenia Marji w Warszawiance, w obłąkane wizje jej duszy zranionej, gdy wkoło brzmi pieśń radości i nadziei:

»Leć, nasz orle, w górnym pędzie...«

Wpatrzcie się w zaświatowy wzrok Lelewela i Chłopickiego, w pewnych momentach skupienia ich ducha. Wsłuchajcie się w dziwne niekiedy brzmienie ich słów. Wniknijcie w drgające w nich przeczucia...
Oto dziwne, niezrozumiałe wieszczenia Krasawicy-rusalnej w Bolesławie Śmiałym i owa wyzywająca, mrożąca serca, moc jej wzroku, przed którym Biskup jeden nie uchyla oczu, gdy ona woła:

»Rzeź wam wróżę! A śmierci wam życzę,
któren pierwszy mnie pojrzy w oblicze!...«

a widz lękiem zdjęty wie, kogo Śmierć już czeka.
Oto zlatujące z przestworów boginie (Pallas z wieloma Nike), szeleszczące skrzydłami nad duszą Piotra Wysockiego, wiodącego belwederczyków, pchające go na czyny, a czynów tych kres krwawy naszeptujące mu zcicha... Oto cały prolog Nocy Listopadowej w gromami przeczuć nabrzmiałej zawierusze ich napowietrznych przegwarek... Jakimż duszę waszą zwidem-koszmarem owija od początku i serce wasze oczepia najeżoną kolcami siecią przeczuć, zanim jeszcze uderzać zacznie współczulnie z sercami bohaterów.
Oto »szeroko rozwarte jasne oczy« Joasa, bladego o przeświecającej cerze wyrostka żydowskiego, skrzypka... dziwne, wielkie oczy dziecka, nie znającego wcale życia, grzechów i zbrodni, a przecie w jasnowidztwie przeczulonego serca czytające z rysów ojca, starego lichwiarza, rzeczy tak straszne, że to serce przerażone bić przestaje.

Joas.  »Bracie, mnie jasność przejmywa
i widzę wtedy wskróś serca
i czytam wtedy pisane
myśli na czole ojcowém
i wiem, że są sprawiedliwe.
A gdy się, o broń że Jehowa,
myśl jakaś wkradnie mętliwa,
to zaraz mię serce zaboli.
Muzyka się moja urywa...
Natan.  Myślisz ty, że Bóg tobie gada?
Joas.  Że Bóg przezemnie ostrzega
przed karą, co późna spada...«

Brzmienie słów ostatnich zawiązkiem jest akcji Sędziów, zawiązkiem już grozą przeczuć nabrzmiałym: »kary, co późna spada«.
Nawet wśród ludzi tak prostych, jak królowa Althea w Meleagrze, lub jeszcze lepiej Młoda, ta brutalna Gospodyni księża i kochanka, od połajanek której rozpoczyna się Klątwa, nawet wśród nich akcja zawiązuje się wśród dziwnych, grozą wiejących przeczuć, objawiających się tutaj w jedynie możliwej u nich postaci snów, niepojętych, przejmujących, złowieszczo wróżebnych. I gdy w Klątwie kopacze, zgniewani nieustającem, dokuczliwem zrzędzeniem Młodej, »rzucają jej pod nogi motyki«, wołając:

»Grzesznico, — Bóg cię skarze!
Kajaj się życia twego! Strzeż dusze;

zdala od domu tego idź we skrusze!
Pobierz het wszystko, co twoje;
idź sama precz daleko,
nim na cię Boże Sądy się zwleką...«

Młoda przypomina z drżeniem serdecznem swój straszny sen, i lęku pełna oczekuje już jego spełnienia, boć wie, że

»mam się strzedz
czyjego przeklinania,
bo stałoby się prawdą
co ze snu wiem«.

Nie ustrzegła się: przeklęto ją, tragedja się rozpoczyna, z rosnącem nieustannie odtąd napięciem grozy, lęku i męki straszliwej...


Niekiedy zaś wzrok człowieka jak ostra stal zasłonę śmierci tnie i wklinia się w wieków idących zamrocz, z zimnym jak stal Śmiertnej kosy spokojem.
Czytajcie rozmowę Priama z Hekubą:

Priam.  »Ja ino ku temu patrzę, co przyjdzie, im dalej, im dalsze, tem mnie milsze i duszy mojej...
Hekuba.  Cieszą cię dzieci moje?
Priam.  Nie, — to już minęło.
Hekuba.  Radują cię dzieci dzieci moich?
Priam.  Nie, — to już minęło.
Świat ich się zamknął,
mój stoi otworem.

Ja widzę dalej, het poza ich żywot,
który się zdaje krótki«.

(Akropolis).

Wczujcie się w owo tytaniczne zmaganie się myśli i duszy Biskupa-Mocarza, zwyciężającego wszystko w imię swej Prawdy, ze zjawą mocniejszej odeń Śmierci, zeszłej ku niemu z surową oceną jego czynów i z nieubłaganym wyrokiem przyszłości:

»Prawda Twa
we śmierci jeno wiecznie trwa.
Gdy żywi życiem poczną żyć,
z żywymi Ty nie możesz być«.

(Skałka).

Dusze jednak, tchnieniem Wieczności owiane, nie łamią się, nie gną, nawet pod ciężarem wizji surowego Losu, nawet pod brzemieniem świadomości niechybnego końca, kresu mocy i czynów.
I czynów nie poniechają.

»Ducha twego siłą zgonu mierzą«.

(Achilleis).

Czynów nie poniechają, bowiem wizje ich, przeczucia i uświadomienia są stanami

»człowieka, który chce czynów swych, sobie przeznaczonych, nieomylnie się doczekać i nie uczynić niczego, coby cień na niego rzucić mogło«.
(Hamlet).
Ze spokojem, radosnym niemal, idzie Rapsod ku Śmierci.

Jakie ocknienie Mocy uśpionej zadrgało w Chłopickim w oddźwięk na wizję Śmierci:

»Duch wielki zadrżał we mnie znów na głos wojenny.
Drżę, drżę, to radość, ton, — Sen, Los niezmienny.
Z założonemi na piersiach rękami,
czekam, aż sen się stanie prawdą żywą,
a rzeczywistość zasunie się mgłami.

i widzę gwiazdę mą szczęśliwą... leci,
jak meteoru błysk ogniowy, —
upadła w otchłań,... na dnach otchłani
jeszcze zwodniczym błyskiem gwiazdy świeci...
— Los niech dopełni się...; Fatum mnie mami.
Dobrze i dobrze, z wami idę, z wami!«

(Warszawianka).

Modłami spokojnemi z księgi Rodzaju kończy Biskup swoją ze Śmiercią rozmowę zaduszną...
I idzie w drogę swą.
Jak idzie Hektor:

»Iść muszę, kędy sztandar mój,
kędy proporzec załopoce;
przeznaczeń wicher go podrywa;
tam wiem, że Bóg Hektora wzywa,
bym szedł i walcząc przetrwał noce.

Wiem, jaka moja moc i siła,
Wiem, jaka wola...«

(Akropolis).
W ślad odchodzącego biegną słowa starego Priama:

»...W męce,
we wiecznej męce ducha.
Jakowejś władzy górnej słucha
i ognie ma w sobie...«

A wiecież, jaka to »górna władza«, jaka »wola«...?
Hektor sam wam to powie, jak powiedział Ojcu-Priamowi:

»Dusza«.

I jeszcze:

»Ojcze, — to co ja robię,
czynię dla się i przez się«.

W nich bowiem samych, w tych duszach — trwaniem żyjących wiekuistem — tkwi nakaz ich czynów, i tkwi ich przeznaczenie.
Same je sobie nakreślają.

»Sam sobie człowiek stwarza wolność i niewolę«.
(Hamlet).

Same ku niemu i za niem idą, jak Wanda, modląca się do Zywi:

»Pokrusz me ciało, spal i zniszcz
a duszę daj zwycięską,
niech zapanuje duch nad zgliszcz
a Sława ponad Klęską!«

(Legenda, II. wyd.).

Wiedzą, ku czemu i poco idą, jak Hektor wiedział, że

»Jestem na to postawion
walką, ustawną walką...

Wytrwam i będę zbawion«.

Wytrwają!

Muszą iść i wytrwać, bo muszą być sobą, bo mają siebie, i siebie znają.

»Nie wiecie, co to jest dusza, siła, która jest tem, czem chce, i nie jest tem, czem nie chce...
Jej nie macie. Nią nie jesteście. Bo mieć ją i nie być nią: to nielogiczne«,

woła Konrad do masek w Wyzwoleniu.
Lecz naturalnie

»myślą ku temu dorastać można tylko stopniowo«,

jak Achilles, jak Konrad.

»A po stopniach tych można iść tylko rosnąc duszą, a ze stopni raz myślą zdobytych nie ustępując!
Co zaś prawdą jest, to na każdym etapie rozwoju jest prawdą tą samą«.
(Hamlet).

Bo prawda ta — to właśnie mus ich wewnętrzny, konieczność ich ducha, niezłomna potrzeba ich jaźni i woli.
Wiary w prawdę tę stracić nie mogę, bo u nich

»Wiara znaczy:
co masz w twem sercu — strzeż i tego słuchaj;
głos to jedyny który prawdą woła
i nie pozwoli splamić rąk ni czoła.«

(Hamlet).
Gdy więc duszą wzrośli, gdy myślą do prawdy swej dorośli, nie pójść po czyn swój nie mogą, bo myśl i czyn to jedno dla duszy w wieczność wpatrzonej.

»Chcę w czynach swoich obaczyć swą duszę«,

woła Telemak w Powrocie Odysa. Bowiem

»od czynów muszę zacząć byt, by myśl rozwinąć...
...bo myśl własną zdobyć można jeno w walce«.

(Hamlet).

Bo wreszcie »mieć duszę i nie być nią: to nielogiczne«.

»A czyny wielkie to są czyny prawe!«

(Hamlet).

I gdy się już duszą i myślą wzrośnie do prawdy swej i czynu swego, jawi się wówczas Hestja z pochodnią »duszy wolnej«, i pochodnię tę do rąk daje:

Hestja.  »Strzegę twoich ócz i twoich rąk,
uchylam od cię mąk,
zdejmuję z czoła znamię trwóg,
byś był, jako ten, co nie pamięta,
przez jakie przeszedł ciemnie dróg.

Ty masz być z Bożych sług.

Panem będziesz moim i sługą.
Strzedz tobie ognia, który palę
rękoma mojemi.
Wziąć tobie topór oburącz
i siąść stróżem u proga.
I nie zwolić ni piędzi ziemi.
Co Bóg rozwiązał — łącz!
Z rozkazu i woli Boga!«

(Wyzwolenie).
Kto zaś z rąk Hestji wziął pochodnię duszy wolnej, zgasić jej nie może.
»I tylko może pójść wyżej. Niżej nigdy nie zejdzie«.
(Hamlet).

Bo jeśliby ją zgasił, »potępion będzie«, wraz z jej płomieniem zgasiłby siebie, zabiłby w sobie jedyną treść istnienia.

»Niegodni, niegodni istnienia!
zaparliście się tworzenia,
odprzysięgliście sumienia,
cóż ręce wasze mogą?
Trwożliwe duchy, zaprzańce,
precz w otchłań, w Noc zapomnienia —
Niegodni, niegodni istnienia...«

(Legion).

Skazałby siebie na wiekuistą, straszliwą mękę:

»Gdy straci żarów świętą siłę,
choćby w ofierze dla narodu —
dościgną mściwe Erynije,
doścignie sęp wiecznego głodu«.

(Wyzwolenie).

Targać się będzie wieczyście. Wołać daremnie...
Utraconej »duszy wolnej« odzyskać niepodobna.
Pochodni raz zgaszonej niema o co zapalić.

Życie nocą mu będzie ciemną... W grób za żywo wtrącon będzie, a ponad nim drzwi duszące zawrą się z łoskotem na zawsze.

»Już biegną w stronę drzwi gromadą...
Zaparte wrota. Nadaremno.
Wracają znów na scenę — noc:
szukają wyjścia w noc tę ciemną; —
żelaznych wrót żelazna moc!

Ku innej stronie znów się rzucą
i bieżą, gonią i znów wrócą,
szukając wyjścia w Noc tę ciemną
daremno, zawdy nadaremno«.

(Wyzwolenie).

Rozumiecie, dlaczego, gdy Konrad w walce z Genjuszem — Harpją narodu niebacznie w zapędzie gasi pochodnię, sztuka i rola Konrada skończone być muszą?
Bo ten, kto duszę »wyzwolił«, kto myślą dorósł, i duchem w strop wiekuisty sięgnął, pochodni zgasić nie może. Wytrwać musi do końca, boć właśnie jest tym, który

»sam sobie stwarza wolność i niewolę«,

i gdy raz wolność osiągnął, na niewolę skazać siebie nie będzie w stanie.
Gdyś sam »duszę wolną« wybrał ze »skrzyni tajemnicy« Pandory, spotkanej »u wiecznych wrót tęsknicy«,

»pójść tam musisz, — gdzie się pali
płomień dla twego ducha,
gdzie ciało lżyli i stargali
że schnie jak prątka krucha;
chociaż się dusza męce żali,

pójść musisz ciężar przyjąć twój
i przyjąć wieniec łez, korali,
którym cię truli i kochali
w ten sam doczesny znój«.

(Skałka).

Wiedział to od początku.
Sam wybierał. Sam stwarzał swoją wolność i niewolę... Z Hektorem też mówi:

»Wytrwam, — i będę zbawion.

I walcząc przetrwam noce«.

Wpatrzony w trwanie wiekuiste, im jeno duszę weseli i poi... I wie, że zwycięży.

»Wołaniem oto naszem zwycięstwo! — Zwycięstwo Hasłem i Wolą! Zwycięstwo!... nie to, które wyrzeka się ciała i krwi i mocne się być zapowiada anielskimi skrzydły, a jego oblicze trupiego wdzięku tchnie urokiem zabójczym.
Zwycięstwo! niosę ze krwi i ciała, z woli żywej i żywej Potęgi, — mocne wolą nad świat władającą, wolą, co ze mnie jest i przychodzi zwyciężać!!«
(Wyzwolenie).

Bo wie, że

»idziesz przez świat i światu dajesz kształt przez twoje czyny,
spójrz w świat, we świata kształt, a ujrzysz twoje winy«.

(Powrót Odysa).
Wie, iż życia jego, myśli i ducha i żywego czynu odblask kładzie się na pokolenia i trwa w nieskończoność... i zwycięża... wciąż zwycięża... wciąż »śmierć przemaga«, wciąż się odradza.

I to jedno, to jedno weseli duszę jego i oczy w dal nieścigłą wpatrzone: wiekuiste trwanie.
Bowiem duchom tym, jak Achillowi, nieustające nigdy fale wiekuistej rzeki, nad którą wpatrzeni stoją i wsłuchani, szemrzą cicho:

»Żywot twój nie na jednym zakończy się bycie.
Będziesz się błąkał duchem we gwiazd zawierusze,
Aż trud podejmiesz nowy, nowe zaczniesz życie...
W odległe wbiegniesz puszcze, nad jeziorne głusze.
Jako orzeł polecisz na skrzydłach niesiony.

Wzbudzisz nowe narody do siły i czynu.
I zginiesz, jako teraz, gdy sięgniesz wawrzynu«.

(Achilleis).

Nie lękają się śmierci i niepowodzeń.
Wiedzą, że siew ich duszy wolnej, ich woli twórczej i czynu zaginąć nie może. Strzeże go Kora — wieczyście odradzająca się Wiosna:

»Oto wieki ożywię idące.
Wieki i lata, co przyjdą,
żyć będą ziaren tych treścią.
Ziemia rodzić będzie,
kędy siew padnie zdrowy.
Ludzi zbudzę, roześlę orędzie,
na żywot, — żywot nowy!

Pokoleniom ostawię czyny —
po ojcach wielkich, — wielkie wskrzeszę syny, —
kiedyś, — — będziecie wolni!
Co złego w was i co marne,
to jako plewy i ziele złe zgarnę;
co chwastu na waszej roli
i co szkodzi wam i co was boli,
to ukoję — czasu przebiegiem...
Przejdziecie jeszcze niejedną nędzę
i niejedną przebolicie próbę.
A jeżeli lichego serca ludzie
w was samych gotują wam zgubę, —
ja ich powołam, — i jak plewo zmiotę!
I w ziarnach tu — na dnie — przechowam cnotę!
Za czas znów wrócę — i jeszcze razy wiele
przyjdę — Wiosna, z gwiazdą na czele
i żywot dam, — tlejący w zgliszcz popiele!«

(Noc listopadowa).

Takiemi są duchy, w trwanie wiekuiste wpatrzone, za trwaniem nieskończonem idące czynem żywym.
Takiemi są postacie, z tchnień wiekuistych, pełniących duszę Twórcy, zrodzone mocą Jego woli.
Takim też jest Duch Poety, promieniujący w tworach swych owo tchnienie, którem żywie.
Bowiem »opowiadając« ich dusze, swoją duszę opowiada.
Bowiem grając ich i twoje, czytelniku, twoje, widzu, serce człowiecze, »na tych strunach nanizanych« serce gra swoje, i swoją gra duszę.
Jak jego bohaterowie, wzrokiem wnikliwym tnie zasłonę przeznaczeń i dzieje dalsze, idące myślą przesięga:

»Ludów przedemną idzie rząd,
ich żywot zwarty pisem ksiąg,
jak rzeka płynie mętem wód,
myśl je przechodzi w bród,
na wierzch dobywa szponem węd,
co kryje tajń w topieli głąb:
jasno widzę ich Sąd.

Rodów przedemną idzie ciąg,
jako ten gajnych dębów krąg;
padają, źre je grzyb i pleśń,
a jużci nowy pnie się pęd,
jak moja pieśń, —
za nimi idzie moja pieśń«.

(Rapsod w Skałce).

A przystępując do śpiewu, wołać może Poeta wraz z Królem-Harfiarzem:

»Chcę dzisiaj modlić się do Ciebie
na dobie tej jutrznianej,
bym opowiedział słońcu siebie,
jakom jest powołany.
Żem powołany jest tu zostać
przy harfie mej na straży,
Twoję widzący złotą postać
na szczytach u ołtarzy.
Że jestem mocen twoją wolą
i wolą Twoją silny;

że wszystkim trudom ręce zdolą,
gdy głos Twój nieomylny«.

(Akropolis).

I za głosem onym nieomylnym idąc, wie, jak owi stworzeni przezeń tytani »duszy wolnej«, że i jego

»żywot nie na jednym zakończy się bycie«,

że »śmierć przemoże i trumien głaz zdruzgoce«,

»i wyzwolony duchem z ciała i pamięci,
jako orzeł poleci na skrzydłach niesiony«

błąkać się wieczyście

»we gwiazd zawierusze«,
»w nieśmiertelności kościele«.

(Kraków-Poronin).



II.
HYMNY JANA KASPROWICZA
(O SERCU CZŁOWIECZEM OPOWIEŚĆ HIOBOWA)



»W Ciemnosmreczyńskich skał zwaliska,
Gdzie pawiookie drzemią stawy,
Krzak dzikiej róży pons swój krwawy
Na plamy szarych złomów ciska.

U stóp mu bujne rosną trawy,
Bokiem się piętrzy turnia śliska,
Kosodrzewiny wężowiska
Poobszywały głaźne ławy...

Samotny, senny, zadumany,
Skronie do zimnej tuli ściany,
Jakby się lękał tchnienia burzy.

Cisza... O liście wiatr nie trąca,
A tylko limba próchniejąca
Spoczywa obok krzaku róży.


Słońce w niebieskim lśni krysztale,
Światłością stały się granity,

Ciemnosmreczyński las spowity
W blado-błękitne wiewne fale.

Szumna siklawa mknie po skale,
Pas rozwijając srebrnolity,
A przez mgły idą, przez błękity,
Jakby wzdychania, jakby żale.

W skrytych załomach, w cichym schronie,
Między graniami w słońcu płonie,
Zatopion w szum, krzak dzikiej róży...

Do ścian się tuli jakby we śnie,
A obok limbę toczą pleśnie,
Limbę, zwaloną tchnieniem burzy.


Lęki! wzdychania! rozżalenia,
Przenikające nieświadomy
Bezmiar powietrza!... Hen! na złomy,
Na blaski turnie, na ich cienia

Stado się kozic rozprzestrzenia;
Nadziemskich lotów ptak łakomy
Rozwija skrzydeł swych ogromy;
Świstak gdzieś świszcze z pod kamienia.

A między zielska i wykroty,
Jak lęk, jak żal, jak dech tęsknoty
Wtulił się krzak tej dzikiej róży.


Przy nim ofiara, ach! zamieci,
Czerwonem próchnem limba świeci,
Na wznak rzucona świstem burzy...


O rozżalenia! o wzdychania!
O tajemnicze dziwne lęki!...
Ziół zapachniały świeże pęki
Od niw liptowskich, od Krywania...

W dali echowe słychać grania:
Jakby nie z tego świata dźwięki
Płyną po rosie, co hal mięki
Aksamit w wilgną biel osłania.

W seledyn stroją się niebiosy,
Wilgotna biel wieczornej rosy
Błyszczy na kwiecie dzikiej róży.

A cichy powiew krople strąca
Na limbę, co tam próchniejąca
Leży, zwalona wiewem burzy«.


Niejeden pieśni kwiat wyrasta nad próchniejącą limbą duszy, zwaloną wichrowem, niszczącem tchnieniem życia.
Nad rozsypującem się, przez pleśnie niemocy i świdrujące robactwo grzechu i cierpień toczonem jej próchnem, przeróżne się krzewią rośliny.
Niekiedy — biały »ptak niebieski« albo wiatr dobry, chłodzący, przyniesie małe ziarenko jabłeczne, i oto z próchna »gałąź kwitnąca« wyrasta, lejąca woń ukojną kwiatów na zbolałe serce, i ku końcowi lata, na jesień żywota, gotująca słodycz owocu, w pogodnem zaciszu sadów »mądrości« roszczonego...
Niekiedy — przychodzi cichy, słaniający się smutkiem skupionym człowiek, pochyla się nad nią miłośnie, i ręce z żalu drżące zanurza w jej trzewia, i robactwo »grzechu« wyciąga — jedno po drugiem — przed swe łzawiące bólem oczy, i próchniejące »popioły« zdziera, rozsypuje z wiatrem na okrąg świata, by tam — w głębi — utajoną pod niemi iskrę zniczową życia odnaleźć, rozdmuchać i w dusze »bezdomnych« zarzucić, by urosła w nich w »promień« słoneczny czynów bohaterskich, wielkich, cichych, smutnych czynów, wpatrzonych nieustraszoną, świadomą źrenicą w lecące chmurą złowieszczą na zdziobanie ich siewu »kruki, wrony...«
Niekiedy zaś — na głaźnych złomach bryły, skąd wichrem życia strąconą była, jak krzyk straszny, rozdzierający, »jak żal, jak lęk, jak wiew tęsknoty« wytryska z miażdżonego serca, krwią zbryzgany dymiącą, kwiat »dzikiej róży«... »biczem lęku« gnany, oderwać się chciałby od skały i w wyż, w dal umknąć, precz od próchna limby... i pnie się, w krzew urasta ciernisty, tysiącami krwawych kwiatów urągający niebu, i głazom, skąd oderwać się nie może, i temu gnijącemu próchnu limby, nad którem targać się i szarpać musi, zawieszony między nieba błękitem a kałem grudy ziemnej, i trwać tak musi wieczyście, rdzeniem własnych korzeni przykuty...

I taką jest pieśń Jana Kasprowicza.

»Tak! Nie wiedziała ma dusza i nie wie,
Co znaczy spokój. Cisza przenajświętsza,
Drzemiąca w mroków świątynnych zalewie,
Była jej obcą!... Precz od swego wnętrza
Mknęła, jak z gniazda na bezlistnem drzewie
Ucieka ptactwo, gdy się nad niem spiętrza
Zwał chmur, nasycon strawą burz, a przed nią
Biegł goniec z nowych szarpań gorzką przepowiednią«.

(Zbiorek: Ballada o słoneczniku).

Bo

»W życia przeboju, ach! w życia rozterce
Jakże bezdenną grób przepaścią zieje,
Gdy gaśnie skra po iskierce;

Gdy znikające człek widzi nadzieje,
Kiedy na dążeń promieniste znicze
Noc swój ponury mrok leje...

Są wtedy duchy, co straszne gorycze
Chłoną z spokojem, co z przedziwną ciszą
Patrzą w rozpaczy oblicze...

Lecz są znów duchy, co gdy nic! usłyszą,
Jęczą, jak dęby, gdy dzikie wichury
Ich konarami kołyszą.

Rwą się w rozpaczy, jak jodły, gdy bury
Grom w nie się wryje, gdy śmiercią szeleści
Las naokoło ponury.


I nieraz w niebo krzyk bluźnierczej treści
I krew rzucają z ropiejącej rany
By znów zamilknąć — w boleści...«

(Chrystus).

Zamilknąć po to tylko, by zerwać się po chwili z jeszcze straszniejszym, oszalałym krzykiem groźby, lęku, rozpaczy i błagań...
Takim nadludzkim, krwawym krzykiem są hymny Kasprowicza.
Nadludzkim, bo niesłychanym dotąd nigdy w takiej grozie i potędze ekspresji.
Nadludzkim, bo nie człowieczym tylko, nie wszechludzkim, i nie ziemskim tylko, lecz krzykiem bólu świata całego, palących się przestworów, słońc i gwiazd, z jakichś wyroków okrutnych

»rozbijających się w swoich elipsach...«,

krzykiem rozpacznym wszechbytu, i nawet, nawet przedskonnym jękiem Boga-Syna, krzyżowanego Syna tego Boga, który »złe stworzył«, a teraz zniszczyć je ni poskromić niema już mocy, i nadaremnie wysyła na śmierć krzyżową Syna swego — jak On Boga.
Nadludzkim, bo w sprężonem napięciu bólu chcącym

»wyciągnąć swe członki do ogromu krzyża«

Bożego, by złe nad światem ciążące ach! wreszcie odkupić.

Nadludzkim, bo wulkanicznym porywem oszalałej męką krwi tryskającym aż do stóp Boga,

»co na złocistym spocząwszy trójkącie,
krzyż trójramienny mając u swych stóp
proch gwiazd w klepsydrze przesypuje złotej«,

i urągliwą drwiną bluźnierczą:

»i płodź żywoty,
aby tak klęły, jak ja;
aby płakały, jak ja;
aby w szarpiącej modlitwie,
co jako dzwon ten łka,
o zmiłowanie prosiły;
aby się wlokły z gromnicami w dłoni
ku tej nieznanej ustroni,
do tej — ostatniej mogiły;
aby tak wyschły, jak łza,
którą już oko me płakać nie może;
aby tak marły, jak ja —
o Święty, Nieśmiertelny! Święty, Mocny Boże«!...,

tą urągliwą drwiną bluźnierczą chcącym zdrzemaną moc Boga obudzić, by nie dał Szatanowi wzrosnąć nad Siebie:

»Masz-li Ty grom —
Masz-li Ty chmurę w ten południa skwar,
aby z niej piorun padł
i od szatana uwolnił ten świat?...
Wal błyskawicą, wal!
Niechaj się łamie,
niech się rozkruszy ta zdrada,
która nad życiem i nad śmiercią włada!...«

(Święty Boże).
Nadludzkim, — bo gdy

»grom nie pada«,

i złe »trwa wiecznie«, i Zbawiciel — Syn Boga daremnie kona na krzyżu ze strasznym jękiem zwątpienia:

»Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?«

a Lucyfer głosem okropnym woła

»niema Boga!« —

wówczas z nadludzkiem — wszelką miarę przerastającem — upokorzeniem, w »nieukojonej żałobie« serca klęka przed złem, przed wyolbrzymiałym nad życie i śmierć Szatanem i czołga się ku niemu na klęczkach,

»i modli i płacze, i wzdycha i modli«,

by moc swą zabójczą powściągnąć raczył:

»Zlituj się, zlituj nad ziemią,
gdzie ból i rozpacz drzemią,
gdzie ból i rozpacz dzwonem się rozlega
i w strasznej pieśni brzmi!«

W tej jego pieśni: w hymnach nadludzkich.


Są straszne chwile, kiedy na duszę, zmęczoną bezowocną długą walką z otaczającą nędzą i niedolą człowieczą, z nieprawością, wyzyskiem i zdradą, z przemocą i niewolą, nad ludem ciążącą i narodem, — przyjdzie zwątpienie, i bezwład, i niemoc...
Są straszne, obłędne chwile, — kiedy na duszę, zmożoną zwątpieniem w skuteczność wysiłków wszelkich w dziedzinie życia, spadną jak sępy krwiożercze pytania: czemu? czemu? gdzie zła początek? gdzie win źródło? — ach! i gdzie ich odkupienie?... i myśl znużona daremnie do wrót wieczystej tajemnicy kołacze, kołacze po to tylko, by ustawicznie odrzucana, zbita, skrwawiona, znowu ku nim powracać i znowu kołatać, daremnie... wieczyście...
Są straszne, obłędne, rozpaczne chwile, — kiedy na duszę, zmęczoną walką, stoczoną do dna zwątpieniem i niemocą, ostatecznie już, śmiertelnie znużoną, — spadają raz po raz okrutne, ślepe ciosy, w piarg druzgocące ostatnią jej ostoję: ciche marzenie o szczęściu miłości, i serce znękane miażdżą, miażdżą, miażdżą powoli, długo, wyrafinowanie...
Ach, są straszne, wielkie grozą chwile, gdy dusza gasnąca

»w ten pozbawiony końca
Pańskiego gniewu dzień«,

utraciwszy wszystko na ziemi, zbywa również ziemskich, krecich oczu, i wynieśmiertelniona

»tą wielką godziną konania«

staje na onej przełęczy niebios wieczystej, kędy graniczą Stwórca i natura, i myślą zjednoczona z wszechbytem przesięga go nawskroś — w bezmiary przestrzeni i w nieskończoność wieków,

»tak dawnych,
że o nich wieść
zagasnąć miała czas«,

a sercem — przeczystem w tę wielką godzinę konania i miłością przepełnem — staje się jedno z sercem wszechświata, i drga i tętni żądzą rozkoszy i bólem, i grzechem, i winą, i rozpaczą

»wszystkiego co rośnie i pełza i kwitnie,
wszystkiego co szumi i szepce i dźwięczy,
wszystkiego, co płonie i gaśnie«

»w Pańskiego gniewu nieskończony dzień«,

»w którym konają wieki,
i wraz się rodzą nowe
na cięższą jeszcze niedolę«...

I jeśli w tę potworną, w tę wielką godzinę konania duszy,

»kiedy na wieki — na wieki
gaśnie jej dzień«,

jeśli w tę okrutną, w tę »błogosławioną chwilę« zrodzi się »wieczorny hymn duszy«, wygrany na harfie, nastrojonej

»już na ostatni ton«, —

każdy dźwięk tego hymnu stać się musi dźwiękiem z rozdrganego bólem serca wszechbytu bijącym, dźwiękiem naczelnym, wiodącym całą harmonję dysonansów bytu, i skupia w sobie wszystkie pokrewne mu dźwięki: rzesz ludzkich, zbiorowisk roślinnych, stad zwierzęcych, dzwonów, wód, wichrów i ogni, wulkanów, gwiazd, meteorów... Jak gdyby ziemia, ludzie i wszelkie istoty, i świat cały od krańca po kraniec budził się na dźwięk tego głosu, który jak

»dzwon się rozlega,
z jękiem się czołga po spalonej łące,
z płaczem się wznosi nad umarłe błonia,
łkaniem wyschnięte chce poruszyć wody
i zrozpaczony zamilka u brzega
i znów się zrywa i jęczy i płacze
i łka i płynie i płynie i płynie
w tej rozpłakanej godzinie«...,

(Święty Boże).

i chórem nieskończonym grał i łkał wraz z nim unisono... a z swych cmentarzy wstawały

»upiory wieków, naznaczone sromem
winy i grzechu,
i klną i bluźnią i płaczą,
jęczą, i syczą, i dyszą
nieustającą rozpaczą,
od szaleńczego zamierają śmiechu
w ten Pańskich gniewów nieskończony dzień«...

(Dies Irae).

...i wloką się wraz z niezliczonym tłumem żywych,

»wloką, popędzani mocą
strasznego lęku.
A każda głowa ku ziemi się słania,
każde kolano się chwieje,
a krzyże posmutniałe drżą w wychudłych ręku,
a w wietrze chorągwie trzepocą,
a w martwem niemem słońcu gromnice się złocą,
a Śmierć przed tłumem kroczy,
wielkimi kroczy odstępami
i z śmiechem na trupich ustach

wywija kosą stalową,
połyskującą w południowym skwarze.
A nad jej głową,
jak wieniec z czarnych ziół,
rozkwitłych podmuchem żałoby,
gdzie drzemią stuleci groby,
zgłodniałych kruków krążą stada
chmurą ściemnioną
i wysunąwszy dzioby,
żądliwie chłoną
ten wiew, który idzie od ziemi —
trujący, śmiertelny wiew...

A ci się wloką,
świetlistą mgieł sierpniowych odziani powłoką,
jak cienie,
do wielkiej się wloką mogiły...
Za nimi dziewanny
z piaszczystych wydm się ruszyły,
z miedz się ruszyły krwawniki,
z poza zapłoci bez się ruszył dziki,
tatarak zaszumiał w wądolcach
i, z mułu otrząsnąwszy pachnące korzenie,
idzie wraz z niemi...
Z mokradeł kępy rogoży,
z przydroży
osty o żółtych kolcach,
szerokolistne łopiany,
senne podbiały,
fioletowe szaleje,

cierniste głogi
wstały
i idą...
Liśćmi miękimi,
wierzb zaszeleścił rząd
i w cichej, rozpaczliwej sunie się żałobie
śladem ich drogi...
Całe rżyskami zaścielone łany
oderwały się w tej dobie
od macierzystej ziemi
i niby olbrzymie ściany
wzniosły się w górę i płyną,
tą wielką żalu godziną...«(Święty Boże).

...i płyną w niebios strop, do Wieczystego Tronu, i do stóp kłonią się Stwórcy w kornem, w potężnem wołaniu:

»Święty Boże! Święty Mocny!
Święty a Nieśmiertelny!
Zmiłuj się, zmiłuj nad nami!«
»W tej gniewu Twego straszliwej godzinie
Świat niecił się kaja, lecz niechaj nie ginie!«

(Moja pieśń wieczorna).

I gdy zbolałe serce to »krwawi w nieskończoność« i spala się w męce nadludzkiej, świat cały także się pali:

»Z olbrzymich snopów ognia,
jakby młóconych niewidzialnym cepem,
sypią się ziarna skier
w okrąg na niebo i ziemię!

Księżyc się zajął
i w mgnieniu oka wyrósłszy
w ogromną kulę ognistą,
zaczyna rwać się w kawały
i płomiennemi wali się bryłami
na cielska płonących gór,
na popiół smreków spalonych.
Płoną jeziora,
sto wód się pali
i tysiąc dróg!
Z rozszalałego wnętrza ziemi
ogniem buchają wulkany,
gwiazd miliony tną błyskawicami
spieniony potop płomieni
i z hukiem
giną w czeluściach czerwonych...«

(Moja pieśń wieczorna).

I w tej straszliwej pożodze wszechbytu, na wołanie serca człowieczego, męką wzrosłego w bezmiary, świat cały się kaja, — kaja się i głosem nieukojonego żalu i skruchy spowiada się ze wszystkich grzechów i zbrodni, ze wszystkich win najstraszniejszych i zdrad przeohydnych... bowiem to serce człowiecze wszystkie je w sobie zmieściło, acz w tej godzinie konania stało się czyste, jak w kwiecie dzikiej róży błyszcząca kropla rosy porannej.
Bo serce to jedno się stało z sercem wszechbytu, utożsamiło się z niem w śmiertelnym bólu,

»który sam jeden
wszechmocny posiada głos,

który sam jeden rozpieśnia
duszę słabego człowieka
w natchnioną pieśń,
zapładniającą światy...«(Święty Boże).

I każde drgnienie bólu, kędyś na najodleglejszym krańcu bytu, gdzieś u dawno zgasłej istoty człowieczej,

»tak dawno,
że o niej wieść
zagasnąć miała czas«, —

drga i jęczy w tem wszechbolesnem sercu człowieczem... bowiem jest jego bólem, jest jego winą, jest jego grzechem, trwającym w nieskończoność, i wciąż i wciąż się odradzającym...
I oto serce to, zawsze niewierne sobie samemu, serce to — wieczysty Judasz, za garść srebrników, za garść chwil rozkoszy i użycia sprzedający najczystszego przyjaciela, duszę swoją, Miłość Zbawiającą, Chrystusa... i targujący się z życiem o większą garść tych srebrników za zdradę, popełnianą na sobie...
Serce to — Judasz, gnany wieczystym lękiem kary, wołający do Chrystusa, sumienia swego,

»czemu mnie ścigasz?
Gdzież jest Twa wielka, uwielbiana miłość?«

i więcej, stokroć więcej niż kary bojący się »aż do obłędu« tego niegasnącego, bolesnego wzroku duszy, tego »bezbrzeżnego Chrystusowego bólu«, tych powiek przymkniętych,

»na które patrzeć się muszę
na Weroniki chuście
tyle, ach! tyle lat!«,

tych smutnych źrenic,

»gubiących się w głębi
mojej i waszej niedoli...«

Serce to — Judasz, w lęku śmiertelnym

»od niepamiętnych już czasów
nie mające chwili —
może nie miało jej nigdy« —

jednej maleńkiej chwili zacisznej, gdzieby już dusza raz

»zapomniała o swej strasznej nędzy...«

Serce to —

»Iskarjota,
źródło upodleń i cierpień«,

bojące się szelestu każdego, jak wyrzutu sumienia, i każdego czystego stworzenia, każdego przyjaznego podania ręki, niby policzka wzgardliwego:

»A tam z tej głębi mgieł —
Cóż to się snuje?
Cóż to tak idzie na mnie?
Boże dziecięta idą szlakiem śniegów!
Bielutkie mają giezłeczka,
w ręku lilije,
a naokoło ich skroni

kręgi jasności,
rozświetlającej ten ponury świat.
Idą —
śpiewają —
cóż one śpiewać mogą?
Cicho!
Czemu wy na mnie idziecie?
Wy, białe, niewinne duchy! —
Jam go w ranną wiodła zorzę,
by jaśniał, jak ona —
Pochłoń mnie ciemna przepaści!
Lub wy przepadnijcie,
wy niewiniątka!
Sza!
Ktoś mię potrącił w ramię!
To kamień w przepaść spadł!
Sza! to ta gałąź oliwna,
na której wisi mój stryczek!
To liść jej się ruszył!
Któżby się trwożył
szelestu śmierci,
która mu gryzie wynędzniałą duszę?
Któżby się lękał kamienia,
spadającego w czarną, głuchą przepaść!?«

Serce to, nieustannie, dnia każdego zdrady na sobie i duszy popełniające — wołać musi do świata całego:

»Wszyscyśmy zdrajcy!
Człek człowiekowi jest równy —

ja zwę się Judasz, i tyś jest Judaszem,
wszyscy my, bracie, Judasze...

I tyś jest zwierzem, i ja jestem zwierzem,
wszyscy my, bracie, zwierzęta!

Kain maczugę wziął, by zabić Abla,
a mem narzędziem morderczem
ten przyjacielski całunek!
Jakaż różnica?
jedno i drugie zabija!
Jestem złodziejem i tchórzem,
aleć nie pierwszym,
i nie ostatnim,
i nie jedynym...«

I oto serce to — chuć miłosna, żądza rozkoszy,

»pramatka Grzechu, jasnowłosa Ewa,
z gadziną zdrady u swych białych stóp«...

(Dies Irae).

serce to — tęsknica miłosna, Salome,

»Salome, białolistny kwiat Herodyady,
zerwany ręką grzechu z świadomości drzewa,
w pożarze wieków łuny rzuca pieśń swą krwawą,
swą nieskończoną pieśń
i woła cię, proroku, przyjdź.

O przyjdź,
O boski przyjdź proroku!
Salome ciebie woła z płomieniami w oku«...,

i śpiewa hymn wspaniały, nabrzmiały żądzą potworną, i »ogniem trawiącym« i rozpaczną »zabójczą tęsknicą«..., a gdy jej głos kochania nie odpowie, wzgardzona, w szale oślepłym ciska ściętą głowę ukochanego na misę złotą, by bodaj martwe usta pieścić lubieżnie i zgasłe całować źrenice —

»Jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!« —

i patrzeć w nie, i w wizjach oddania się miłosnego śpiewać:

»O jakie blaski w twoich oczach drżą!
W jakąż muzykę głos się twój przemienia!...«

i przytomniejąc, »w kamiennem ślepem przerażeniu« chcieć do życia swą miłość umarłą zbudzić, i wołać, wołać znowu, rozpacznie, w pustkę śmiertelną:

»Ach! przyjdź!...
Ach! przyjdź, kochanku, przyjdź!...«

I oto serce to, złamane miłości męką, upadające pod ciężarem samotności, serce, którego »nikt nie kochał« serce to — odczucie własnej winy, wołające ku sobie samemu z wyrzutem i żalem bolesnym:

»A ty czyjąś duszę
tak umiłował, abyś mógł zapomnieć,
że jest granica między złem a dobrem?
W czyjeś ty serce spojrzał z taką wiarą,
aby jej siła mogła ci je rzucić
do twoich stóp nieskalanych?

Nigdyś nie kochał!
Łam się!
Pomiędzy sobą a morzem miłości,
huczącem pieśnią potężnych zapomnień
i przepotężnych pożądań,
i nieodkrytych Twórcy pełnych głębin
i uświadomień potężnego szczęścia,
sameś piekielną budował opokę.

I kłamstwo było i niemoc
w twoich akordach, co wielbiły miłość!

Łam się!«

(Salve Regina).

I oto serce to, win swych świadome, zczerniałe od grzechu, żądzą spalone, — wielbić poczyna białość lilji i ku Przeczystej Dziewicy, jako ku świata Zbawicielce, grzech depcącej, dłonie wyciągać stęsknione...
Serce to, »ustawicznych gniazdo niepokojów«, nękane

»Nędzą,
która jest wszędzie —
w miłości i w cierpieniu«,

wpatrzone w orszak żałobny, sunący roztopami z wozem, gdzie

»Górą na snopkach słomy,
zamknięte w sosnowej skrzyni,
śpi snem nieprzespanym
życie biednego człowieka«...

serce to, znużone śmiertelnie, spokoju spragnione, klęka

»razem z żałobnym orszakiem...

i zdjąwszy z ramion swych krzyż —
ach, ten przeciężki, wielki, czarny krzyż
o smutną opiera go skrzynię,
i modli się, i płacze, i wzdycha, i modli«,

i, chociaż wkoło rozlega się chichot szatański, dłonie modlitewne wznosi ku górze

»i wraz z tęsknotą, świata
śpiewa hymn przenajświętszy:
Salve Regina!«

śpiewa ten ufny,

»przesłodki hymn,
zasłyszan ongi — tak dawno, tak dawno,
że o nim wieść
zagasnąć miała czas«,

śpiewa, chociaż za nim w ślad wlecze się i »wlecze ból«...

I oto serce to — tęsknota za zmyciem kału żądz, tęsknota za odkupieniem win i grzechów, tęsknota za czystością duszy przed wygnaniem z raju niewinności dziecięcej... serce to — Marja Egipcjanka, wlokąca się przez wieki ku Zbawiającej Miłości, ze śpiewem tęsknoty na ustach:

»Idę-ć ja, biedna Maryja,
idę-ć przez piaski pustyni
hen! ku tej rzece nieznanej,
gdzie Chrystus cuda swe czyni.


Tęskność mnie wielka niesie,
a słońce skronie mi piecze —
daleko-ć jeszcze do celu,
wylękłe serce człowiecze!

Szukam wieczystej wody,
żadnej krynicy nie minę:
niema takiego źródła,
gdziebym swą zmyła winę..

Tylko krwi Twojej świętej
zbawi mnie pomazanie —
każ sobie przekłuć ręce,
umieraj, Chryste Panie!...

Umieraj, Chryste Panie,
straszliwe znoś katusze!
Bez Twoich wszak udręczeń
ja, grzeszna, zginąć muszę«...

...a w drodze długiej, w nieskończoność wciąż umykającej, wieczystej drodze ku czystości, zmuszona popadać w nowe grzechy, zmuszona oddawać się rybakom — by ją przez morze przewieźć chcieli »ku tej krainie dalekiej«, zmuszona oddawać się kapłanom, strzegącym dostępu do świątyni, gdzie Odkupiciel »cuda swe czyni«... i wołająca wówczas:

»A któż mi śmie powiedzieć,
że grzech w mem sercu noszę?

Że świętszem jest wyrzeczenie
nad święte me rozkosze?

Że te w źrenicach Bólu
przymarłe skry są świętsze,
niż jasny płomień żądzy,
co me rozpala wnętrze?...

Biedna ja, grzeszna Maryja!
Idę i idę przez wieki
hen! ku tej rzece nieznanej,
hen! ku tej ziemi dalekiej.

Idę przez piaski pustyni,
przez wielkie płynę morza,
ku Niemu gna mię tęsknica,
a przy mnie litość boża.

Biedna ja, biedna Maryja...«

I oto serce to — zbratanie z wszelkiem stworzeniem,

»ze wszystkiem, co rośnie i pełza i kwitnie,
ze wszystkiem, co szumi i szepce i dźwięczy,
ze wszystkiem, co płonie i gaśnie«,

i z bracią cierpiącą, ubogą, tułacza, bezdomną...
serce to — pragnienie wiekuistego Żywota, pojednanie z cierpieniem, jako zasługą, wyciąganie tęskne rąk ku »siostrze Śmierci«, otwierającej wrota Nieśmiertelności...
serce to — Święty Franciszek z Assyżu, idący w świat z wołaniem:

»O moi bracia i siostry,
z jarzmem na plecach,
z ciężarem konwi na głowie!
Już ja w rzemiennem przepasaniu swojem
nie mam-ci złota ni srebra,
już ja rzuciłem laskę i trzewiki
i spieszę ku Wam, ubogi,
tylko bogaty tem Słowem,
co mnie przy słońca zachodzie,
przy dźwięku dzwonów i przy szepcie traw
wyrwało z obieży zła.
Już ja się nie gnę przed blichtrem i próżnią,
lecz idę ku wam, aby jarzmo wasze
wziąć na swe barki
i, konwie wasze dźwigając na głowie,
nierozerwalny zawrzeć ślub
z wyzwalającą miłością!

O nućcie braciszkowie, i ty siostro pszczółko,
albowiem rodzi się Miłość,
i dźwięk płynie po ziemi, nigdyć nie słyszany,
gdy życie było li ciałem.
O nućcie, me ptaszęta i ty siostro muszko,
i ty, mój świerszczu polny,
i ty, mój bracie wietrze,
i ty, mój ogniu, wiekuisty ogniu,
albowiem Miłość się rodzi

i pokolenia idą w imię Ducha
do walki z przemocą i zdradą!
A w bohaterstwo okuta ich pierś —
we wielkiej idą procesyi,
w śmiałym szeregu,
a czystość wieńczy im skroń
a hasło: zbawienie przez Miłość! —

Raduje się moje serce,
raduje się wielką radością,
żeś ręce mi przekłół i nogi,
że krew mi z boku ciecze,
że mogę patrzeć w krzyż,
że mogę cierpieć cierpieniem,
z którego rodzi się Miłość«...


Lecz nawet i w to serce, wszechmiłością tchnące i wyrzeczeniem, i w to serce — Świętego Franciszka z Assyżu, uciszone, pogodzone z cierpieniem i tęskliwe ramiona ku siostrze Śmierci wyciągające, i w to serce wkrada się zgrzyt straszny — jęk bólu:
oto dręczy je zmora, widmo grzechu, pokusa rozkoszy — o Boże! z oczyma wybranki Twej, siostry Klary! — i kusi białością nagiego łona i bioder, i wonią upojną pysznego, pulsującego ciała...

Nawet i w tym przesłodkim hymnie, wielbiącym »cierpienie, z którego rodzi się miłość«, — zgrzyta dysonansem okropnym Ból... ból, wiekuisty serca gość, nieodstępny duszy towarzysz.

Ach, bowiem

»Jedno jest tylko w przestworzach widomem,
jedno w zachodniej płomienieje zorzy
nad płomiennemi falami
wiekuistego Żywota
i nigdy w ciemnię grobu się nie złoży
i nigdy ciężkich stóp swych nie poruszy,
by iść i iść i iść
poza granice duszy —
jedno jest tylko Jednem,
grzmiącem miedzianą surmą archanioła
ponad pokoleń pokoleniem biednem
w Pańskiego gniewu nieskończony dzień:
wielki, wszechmocny Ból«...

(Dies Irae).

...ten ból trawiący, zabójczy, ten ból »pożądany«, ból »błogosławiony«

»który sam jeden rozpieśnił
duszę słabego człowieka«

— Kasprowicza Jana —

»w natchnioną pieśń,
zapładniającą światy«,

w te Hiobowe, w te Dantejskie, w te miarę ludzką przechodzące hymny.

(Zakopane).



MIAST ZAKOŃCZENIA.

Tułacz, proch ziemi, w marzenne snów dale
Wieczyście tęskną wysyłam źrenicę...
Nie kwilę łzawo, ni losów się żalę:
Woli obręczą okułem tęsknicę.

Lecz czasem — zda się — na popiół się spalę
Żarem tajonym... Więc harfę pochwycę
I rozpętaną w szał tęsknot wichrzycę
W pieśni natchnionej słów dźwięki skrysztalę —

Chwilę, jak orzeł, pod niebem zawisnę,
Chwilę, jak gwiazda, w przestworach rozbłysnę,
I wnet znów tęsknot rój rwący się ścisnę

Woli w żelazie kowaną obręczą:
W harfie mej woli skroś życia niech dźwięczą
Czynem, dzierzganym marzennych snów tęczą.

Kazań-Poronin.






  1. Wypowiedziałem się niedawno zasadniczo w tej mierze, acz w zupełnie innej kwestji w pracy mej: Próba analizy instynktu (wstęp, do niesłusznie t. zw. psychologji porównawczej).
  2. Nie z tłumaczenia W. Berenta, które uważam — niestety — za zbyt modernizowane, zbyt naciągane do Nitzscheanizmu, gdy w sloce powyższej, np. tłumaczy athma przez nitzscheańską »samość«, zapominając zupełnie o zdwajaniu się egzo- i ezoterycznem onego pojęcia athma.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Romuald Minkiewicz.