<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Całe jego życie... Wszystkie myśli... Wszystkie ideje...
Nikt chyba nie wiedział, co to znaczy tak, jak Zatorska... Żaden znawca, żaden Bruckner, Feldman, czy Chrzanowski, — nikt...
Nie śmiała już była wyobrazić sobie jaką treść miało to życie, serce, myśli i ideje...
Niema już źródła, które biło niegdyś... Jeno błyszczą suche kamienie... Szły ongiś prawdy radosne, — oto stanęły w miejscu i krokiem dalej nie ruszą... I już ich nie przybędzie...
Ale jej, żony, obowiązkiem jest, aby ich rytm i strofa weszły między ludzi, — jak o tem marzył Stefan...
Marzenie wszystkich wspólnych lat pożycia...
Marzenie, — mówił jej kiedyś, — wszystkich moich ciemnych mieszkań i wszystkich moich cierpień... Ale, cóż znaczą cierpienia?!... Cierpienia i ciemności?! Kochana!... U końca drogi czeka nas dzwon szczęścia! Mój rytm, to, co mnie najgłębiej przenika, — wejdzie między ludzi...
Niczego nie chcę, — mówił kiedyśindziej, — jak tego, żeby, gdy ludziom oczy z nienawiści pobieleją, żeby się im przypomniał pęd moich wierszy... Sztywnych i suchych, jak stojąca grzywa rozjuszonego zwierza... A gdy sobie przebaczają, niech bodaj małym jakimś skrawkiem pamięci, zaczerpną z mego przebaczenia... Słowem, żeby między ludźmi można było odnaleźć czysty okruch mojej namiętnej prawdy, jak złoto w śmietniku... Rozumiesz?! To już, choćby dlatego warto cierpieć, tysiąc razy warto...
Teraz na niej, na żonie, spoczywał obowiązek siewu tego pośmiertnego ziarna... Nie spocznie, póki całej tej spuścizny nie puści w świat... Nie prędzej na grób męża pojedzie...
Więc, jak pragnął tego kiedyś Stefan: Najprzód ogłosi się te wszystkie rzeczy w pismach... Potem, zebrane, ukażą się w tomie...
Wtedy dopiero odda się żona żałobnemu weselu i rozpamiętywaniem nad utraconem szczęściem...
Połowa zadania była już spełniona... Na wiosnę ogłosiła już cały szereg wierszy patryotycznych „z pochodu z „placówki“ z „postoju” z „przemarszu“... Przyjmowano je chętnie, jako pobudki dzielnego bohatera do dalszej walki i wytrwania...
Pewien krytyk w rozumowanym nekrologu dowiódł, że Zatorski był „przekrojem pokolenia“... „Biuro Patryotycznych Wydawnictw“ wstawiło parę jego wierszy do bojowej książeczki, którą „każdy żołnierz polski winien mieć w swym tornistrze“...
Teraz, gdy Ciąglewicz zwrócił jej poprawione wiersze „ogólno ludzkie“ miała była wykonać dalszą część zadania i ogłosić je też... Była przekonana, że przyjdzie jej to całkiem łatwo... Dzięki chodzeniu z tymi utworami męża dostała pracę.
Została korektorką w dzienniku socjalistycznym.
Nawet rozmawiała z samym wielkim Augurem, z samym Daszyńskim.
Znał Zatorskiego... Przytwierdził to głową tak godnie i łaskawie, jakby u nóg jego, tu, przy biurku, klęczała deputacja Bojarów, oddających klucze Moskwy...
Zatorska wymieniła z dumą miejscowość, w której mąż zginął... Tu, w domu robotniczym posłowi ludowemu mogła, powinna była to powiedzieć... Należało się to obu stronom...
Daszyński przełknął tę wiadomość pobłażliwie. Potem zważył w ciemnym ręku przyniesione wiersze i zaraz przy niej, szparami wąskich oczu zaczął czytać...
Rozglądała się przez ten czas po pokoju redakcyjnym. Na głównej ścianie wisiał brodaty Marks, Engels, stary Limanowski i Piłsudski. Przy drzwiach, w płaskorzeźbie, portret Daszyńskiego. Poseł podobny był tu do drapieżnego ptaka o wyschniętym dziobie i zmrużonych zaczepnie oczach.
Zapytał jeszcze, czy „prócz tego“ poważniejszych jakichś prac nie zostało, — i została korektorką. A kiedy przyniesiono jej do poprawienia, utwór Stefana, omal że nie rozpłakała się wśród połyskujących martwo kaszt...
Zdawało się jej w tej chwili, że Stefan żyje...
Szczęśliwa była, że ma to miejsce, że nie potrzebuje się udawać do żadnych biur, płacących za poległych Legionistów... Sam fakt, że istnieją takie biura, że się tam za śmierć płaci, napełniał ją niewysłowionym przerażeniem... Jeszcze dobroczynność ma zato spotkać człowieka, — jeszcze i za to dobroczynność!...
Dziś taksamo, jak wtedy, gdy puszczała w świat patryotyczne wiersze zawezwała do siebie najstarszego syna, Adasia... Ubrali się oboje poniekąd odświętnie, oboje umyli ręce i zasiedli przy oknie...
— Widzisz Adasiu, — mówiła Zatorska, — tu jest praca twego ojca...
Uważała, że musi zdać najstarszemu sprawę z tego, co poczyna z tą spuścizną... Pokazała mu egzemplarz, odbity na maszynie.
— Ty, jako pierworodny, gdy mnie nie stanie, będziesz to u siebie przechowywać, jako pamiątkę po ojcu... I kiedyś znów ty, gdy będziesz mieć syna, pokażesz mu tę pracę dziada...
Adaś patrzył dużymi, czarnymi oczyma to na matkę, to przez okno, na purpurowo-czarny załom wawelskich murów, nad którymi płynęło szare niebo... Starał się zachowywać jaknajlepiej i najgrzeczniej, w obawie, by się nie powtórzyło to, co zawsze przy czytaniu wierszy ojca... Najprzód czytanie, potem milczenie, a potem łzy kapiące na papier tak długo.
Wówczas wychodził na palcach i siedzieli we trzech pod drzwiami pokoju, patrząc przez listwę i nasłuchując, kiedy matka skończy wreszcie...
Ciągnęło się to nieraz bardzo długo. Ach, — coby dali za to, żeby ktoś nareszcie ukradł te wiersze i spalił!...
Zatorska zaś wyrzucała sobie, że dzieje się z tymi dziełami męża to, co jak mówił, stało się z Romantykami... To, co miało burzyć, kruszyć, — na wędzidło przekuli głupi kowale!...
Czyżby ona teraz zakładała dzieciom swoim wędzidło, z pamięci o ojcu ukute?...
— Widzisz Adasiu, tu są wiersze twego ojca... To tak, jakbyś trzymał w ręku nie papier, a serce Stefana, jego myśli, jego żywą duszę i krew... Kiedyś zrozumiesz, że ty sam jesteś z tej krwi... Jutro zaniosę to do księgarza, do wydawcy. Wydawca wydrukuje, ogłosi w książce... Książkę tę będą czytać różni ludzie... I...
Nie mogła znaleść tego stosunku nagrody do straty, jaki zachodzi między wydaniem książki a śmiercią męża...
— Jeszcze nie rozumiesz tych wierszy...
Czytała mu i tłomaczyła, Adaś słuchał pilnie w nadzieji, że przecież w końcu zakrzyczy mały Józio i w ten sposób przerwie się to czytanie...
Wreszcie poszła „do ludzi”. Musiała to wszystko załatwić w ciągu jednego dnia, bo nie mogli jej dawać w redakcji ciągłych urlopów...
Szła tak szybko, z tak wdzięczną, cichą radością w sercu, z jaką chyba idzie rolnik zobaczyć, czy wzeszło... Już słyszała te godne, pełne współczucia odpowiedzi redaktorów... Ten, może nawet aż niemiły przydech pośpiechu, z jakim każdy wydawca chwyta modne nazwisko...
Pierwszy, nieoczekiwany zawód spotkał ją zaraz na wstępie w dużym dzienniku mieszczańskim... Tak długo siedziała w przedpokoju obok chłopca, podającego redaktorom herbatę...
Mimo, że dała bilet, nikt jej nie wzywał.
Po pewnym czasie odważyła się położyć parasolkę na ogromnej pace papieru. Tych ubitych pak stało tu mnóstwo. Podobne były do olbrzymich walców kamiennych, jakimi tłoczy się szosy...
Oto, — prasa...
Jakże Stefan śmiał się zawsze i szydził z prasy... Potęga śmietnika, — mawiał po każdej kłótni z redakcją...
A teraz?... Trochę tego papieru (nie ubyłoby z takiego walca nawet na szerokość dłoni) i jest wydana książka i jest wieczysty pomnik jej męża...
Nie mogąc się doczekać, weszła do środka... W drzwiach minął ją chłopiec z mokrymi jeszcze świstkami korekty, tak podobnymi do zabrudzonych podbródków dziecinnych.
W pierwszym pokoju, prócz osowiałych mebli niebyło nikogo... Po całej podłodze przebiegł trzask zeschniętych parkietów... Zatorska wstąpiła ostrożnie na chodnik...
Tak, tak, — myślała, towarzysząc zdecydowaną wolą i odwagą, trzeszczącym jękom podłogi, — choćbym się miała skradać nieznacznie, zrobię swoje....
Z brudnych drzwi wyszedł obrośnięty i obwisły jegomość o zatroskanem, żółtem czole i wygasłych oczach. Miał na sobie szare ubranie letnie i drukowane w kratkę spodenki... Był to znany, niegdyś głośny literat, który już od dawna milczał, nic nie pisząc prócz nielicznych złośliwych krytyk.
Zatorska w nadzieji, że mówi z referentem literackim dziennika, spytała, co myśli o cyklu wierszy, który złożyła... I czy...
Literat przebiegł ją oczyma pobieżnie, jak się przebiega afisz popołudniowego przedstawienia. Wreszcie twarz jego rozbłysła nagłą radością, a potem drobnemi przecinkami jęła się przekreślać, coraz ściślej i ostrzej... Aż w końcu, pośród drgających kreseczek tej konwulsyjnej interpunkcji, widoczna została tylko broda i okrągło otwarte usta.
Jąkał się... — Ja z literaturą?... Nic wspólnego, proszę pani, nic wspólnego... Siedzę, proszę pani, ze słuchawką na uchu w biurze korespondencyjnym... Ma-a-am tam urząd... Czy jabym miał na ziemniaki z literatury?... A teraz oddawna mam na ziemniaki...
Weszła do pierwszego pokoju, gdzie siedziało dwóch, — zaczęła od pierwszego, feljetonisty.
Wysoki ten człowiek powstał, zawisł nad nią i znów wkręcił się misternie między olbrzymią ilość pootwieranych szuflad biurka. Nie odezwał się ani słowa...
Czekała spokojnie i cierpliwie...
Tuż nad piszącym otwierała się co parę chwil, umieszczona w ścianie, drewniana skrytka, w której spuszczano z góry brudne „języki“ korekty. Mechanizm tej komunikacji burczał i rzęził, podobnie do końskiego ziewania.
Fejletonista kładł do skrytki świeże kartki, zadrukowane nierównem, starczem pismem i znów grzebał w szufladach, skubiąc rękopisy i papiery z powolną pasją, z jaką się skubie nagniotki... O wierszach Zatorskiego nie wiedział nic. Raczej nie wiele, — że oddane zostały redaktorowi...
Nic nie mówiąc i nie dziękując poszła do redaktora. Wszędzie trzeszczały pod nią parkiety sucho i twardo... To właśnie hartowało jej upór...
Redaktor, — na ile mu to pozwalał ogromny brzuch, opięty „gołąbkową“ kamizelką, — siedział przy biurku. Nie odwrócił się, gdy weszła. Pisał.
Jakgdyby czerpał wszystkie myśli z trzech ciężkich wałów, w które układał mu się tłusty kark... Bo fałdy te, to bladły, to nabiegały purpurą...
Zatorska była przekonana, że zachodzi jakieś nieporozumienie i że fejletonista poprostu niepamięta... Do redaktora miała o wiele większe zaufanie. Wszak to on pisał ów artykuł na imieniny Wodza, na cześć iMci Pana Brygadjera... Była to pierwsza rzecz, którą czytała po śmierci męża...
Nareszcie zobaczył ją wybałuszonymi oczyma, które świeciły tłusto i jasno, jak okrągłe odcedzone żółtka...
— He he, wiersze? — śmiał się donośnie — wiersze, w tych czasach, gdy światy się walą?!... — Pani ma głowę do wierszy?... Bo ja nie...
Na potwierdzenie tych słów trząsł opalonym podgardlem, które wylewało się z otwartego kołnierzyka a la Słowacki...
Wyjaśniła, o które utwory jej chodzi.
Nie wiedział, stanowczo nie pamiętał... Podrzucając brzuch pchnięciami sparaliżowanego kupra, tocząc niechętnie złotym żółtkiem spojrzenia, wyprowadził ją.
Ale dotarła do samego źródła, do wydawcy i właściciela... Siedział w osobnym pokoju, w szarej alpagowej bluzce, w białej krawateczce pod zmarszczoną szyją, pulchny i świeży, jakby jakiś dzierżawca na wsi, w altanie, czekający na maliny z kwaśną śmietaną...
Oznajmił jej, że to nie te czasy i coś o niemoralności...
Nie wiedziała, czy już ma odejść, — odejść z niczem?... Powróciła znów do fejletonisty... Pąsowy wstyd oblewał jej policzki, sina delta żyłek nabrzmiewała coraz silniej na błyszczących skroniach...
Po długich ceregielach, między jednym kopnięcem skrytki a drugiem, wśród zardzewiałego zgrzytania drutów, na których z drugiego piętra spuszczano w dół szufladkę, — wynalazł skrypt...
— Owszem jest, — rzekł. — I pójdzie... Damy to... Tylko musiało się poprawić w paru miejscach...
Zatorska, uśmiechając się cichutko, przez jakieś białe mgły, któremi zasnuły się jej oczy, wzięła mu odrazu z szarych, zimnych, jak kolki palców, cały rękopis.
Otworzył szeroko usta, pełne czarnych dziur. Ona zaś, przyciskając zeszyt do piersi, niby zranioną ptaszynę, — wyszła bez słowa pożegnania...
Poprawić, poprawić, — trzeszczały za nią parkiety redakcji...
Czyżby Ciąglewicz źle jej poradził, źle rozdzielił utwory?!... Znał się przecież na tendencjach poszczególnych pism?... A tymczasem, — nie wzeszło, nie wzeszło...
Powtarzała to sobie ustawicznie po drodze do katolickiego dziennika, który się mieścił w starym, do olbrzymiej krakuski podobnym, domu, na cichej uliczce przy plantach... Przystanęła, żeby ochłonąć...
Wiało tu jakąś rzewną, emerytowaną polskością... Poczciwa dokładność Andriollego ścieliła się w rysunku małych kamyczków bruku...
Nie wzeszło, — nie wzeszło...
Miły szum drzew z plant podchwycił jej westchnienie i niósł dalej, zda się dokoła całego Krakowa, poprzez liście, nad głowami samotnych przechodniów i rozbawionych dzieci...
Objęta fanatyczną ciszą jednej jedynej myśli ruszyła naprzód, krocząc ostrożnie po karych sękach czysto umytych stopni.
Zaraz w pierwszym pokoju wytłomaczył jej współpracownik żydek, chrzczony podobno przez samego biskupa, że obecnie tych rzeczy drukować!...
— Zasadniczo inny kierunek pisma, — zasadniczo przciw walce orężnej Polaków...
Roześmiał się dobrotliwie, jakby sprzedawał wyborne rodzynki, których ona nie chce przyjąć...
W redakcji konserwatywnego organu, wytworny redaktor, z dzikim mięsem pod górną wargą, przerwał odrazu całą rzecz: — W tym polskim wojsku byli, proszę pani, chyba sami literaci, każdy z nich zostawił Jakąś spuściznę...
Wyszła stamtąd, mokra od potu...
Nie wzeszło, nigdzie nie wzeszło...
Odetchnęła sekundę w kościele świętego Krzyża, na ławce, przed grobowcem Modrzejewskiej... Jaka wielka sława, a jaki kamień malutki... I Wyspiański tu coś śnił kiedyś, podobno... Na rusztowaniach, — o zmroku...
A teraz, w ciche południe, grzeją się tu na piersi biednej żony pomięte wiersze Stefana... Ze zdwojoną mocą odżywać jęły te wszystkie krzywdy, których doznał jej mąż od tych krakowskich ludzi! Cóż, — ją oni nic nie obchodzili, — ale dla niego!... Przecież to jego publiczność... Jego spadkobiercy!... Chyba musiała ich szanować, bo inaczej pocóż to wszystko?!
Gdy szła ulicą Wolską, zalaną słońcem, z dalekim, niebieskim stożkiem kopca Kościuszki w perspektywie, przypomniała sobie, co mówił zawsze Stefan o tym kopcu: Martwy Wezuwiusz polski, popatrz, martwy Wezuwiusz... Trociczka...
W Biurze Narodowych Wydawnictw przyjął ją dyrektor, okrągły i rumiany, jak te bułki, których już teraz nie wolno wypiekać.
Usiadła przykładnym giestem skromnej „strony“, na brzeżku krzesła, on zaś, założywszy nogę na nodze, przeglądał skrypt...
— To są rzeczy o podkładzie ogólno-ludzkim, nie obliczone na przejściową atrakcję, — wyrwało się Zatorskiej.
Oświadczył, że się namyśli...
— Bo to jest duże ryzyko... Czy pani wie, co teraz najlepiej „idzie“? Idą tylko pamiątki... Literaturę zarzucamy...
Pokazał jej całe szuflady, pełne spinek, broszek, znaczków i tym podobnych, blaszanych dewocjonalji.
— To, proszę pani, idzie... A pozatem lansujemy teraz „ekonomikę“... Polska w cyfrach... Po czynie, — do którego należał chlubnie pani mąż, — trzeźwy rachunek...
Po zniżonej cenie odstąpił jej dyrektor agrafkę z Piłsudskim dwa arkusze papierowych Beliniaków, trzech Sosnkowskich z papierosem „dla trzech pani Budrysów“ (Komendanta nie dajemy gratisowo, bo i tak się zawsze rozsprzeda). Wiedząc zaś, że Zatorski był w pierwszej brygadzie, dał jej jeszcze „na przejednanie“, Hallera na tle huculskim, Minkiewicza w nowej „legjonówce“ własnego typu i Januszajtysa w marszu.
Pomagały w tem wszystkiem dyrektorowi liczne urzędniczki.
— Wszystko to, proszę pani, wdowy po naszych poległych... Tak, tak.
Zatorska udarowana i niepozbawiona nadzieji, skoczyła do domu a potem zaraz do Smolarskiego... Smolarski był przecież w tym Biurze Wydawnictw jakimś mężem zaufania, — niech poprze... To nie protekcja, te rzeczy warte są tego!...
Otwarła jej dama, szumiąca kanausem, z piersią, błyszczącą twardo pod sprężonym jedwabiem bluzki.
— Do kogo?
— Do pana Smolarskiego.
— Myślałam, że o pensjonat. Bo ja jestem właścicielka, pensjonatu. Firkowska jestem.
— Jestem Zatorska.
Nastusia poznała ją odrazu i dlatego właśnie przedstawiła się zapobiegawczo, by już później nie było żadnych pomyłek...
— Proszę panią. — Przeprowadziła ją przez siedm, czy ośm pokoji, czyniąc honory i ceremonje przy każdych drzwiach.
Smolarski zajmował boczny, zaciszny gabinet. Właśnie spał. Obudzony, przestraszył się.
— Znowu w butach na łóżku, — zawołała Nastusia. Zgromiwszy go gwałtownym podrzuceniem ramion, wyszła.
Usadowił Zatorską przy oknie, otwarł je, sam usiadł naprzeciw, wysłuchał wszystkiego... Następnie, czyniąc wielkie pauzy, jął wyłuszczać swe poglądy.
Owszem, o ile tylko będzie mógł, — pomoże. Te wiersze, jak się ona wyraża, ogólno-ludzie, znane były Smolarskiemu. Nie rozumie się on wogóle na poezji, ale ma wrażenie, że są bardzo piękne... Lecz cóż z tego?...
Przerwał... Patrzyli oboje na twardy zrąb kościoła Dominikanów, biegnący w stalowym mroku, krwawymi schodami, prosto w niebo.
— Piękne są te wiersze, — ale cóż z tego?... Komu to pani chce dawać, po co?... Czy nie wystarcza doświadczenie dzisiejszego dnia?... Ma pani, jak na dłoni tych ludzi, tych ludzi, tych spadkobierców, — ten motłoch!...
— Nie wszyscy są tacy...
— Tacy są ci, którzy rządzą... I których, proszę pamiętać, nikt nie zrzuca z ich stanowisk... To są ci uznani za najlepszych.
— Nie wszyscy są tacy, jak oni — prosiła go nieomal. Choćby pan! Pan do nich nie należy... Proszę nie przeczyć...
— Ja? — Poprawił się na krześle i zapatrzył w przestrzeń.
Pierwsze nici babiego lata chybotały się na drutach telegraficznych i na stylizowanych gzymsach opasłego magistratu, błyszcząc w pustym ciele suchego mroku, jak blizny.
— Jestem taki sam, jak oni, bom słaby. Zresztą mniejsza o jednostki, tu chodzi o sprawę zasadniczą... Nie trzeba, moja pani kochana, by drukowano w Polsce rzeczy wyjątkowe... Nie trzeba, by związane były z życiem i śmiercią ludzi wyjątkowych... Szczerze to pani mówię... U nas już i tak żyje się na kredyt kilku niezwykle cnotliwych i utalentowanych genjuszów...
A że mówił to wszystko, obficie chlupocząc śliną, więc miała wrażenie, jakby brnęła beznadziejnie w grząskie błoto...
— Do tej spuścizny, zobaczy pani, przyczepi się za lat kilkanaście, czy kilkadziesiąt, cała chmara życiowych i duchowych wydrwigroszów... Wezmą to za Nomen swego czasu... Przecież nikt im nie będzie pamiętać ich lenistwa... Pamiętać się będzie tylko czyn i śmierć. Będą mówili, — oto, jak Naród walczył i cierpiał... Oto, jak myśmy cierpieli... Ukuty zostanie z tego przykład cnoty... Dla pani przykład cnoty, ale dla Narodu, w objektywnym znaczeniu, — przykład wykręcania się sianem...
Zaczął się śmiać cicho i równomiernie...
Cieniutkim kapuśniaczkiem mżył ten śmiech... Zatorska odsunęła się w głąb pokoju.
— Proszę się nie gniewać, — Smolarski wyciągnął do niej rękę, — trudno poprostu wyczerpać wszystkie możliwości cynizmu, w tak stworzonym przykładzie, zawarte... Dlatego się śmieję... Wydaliśmy Zatorskiego!... Najwyższą zasługą Zatorskich byłoby nie dać się wydać... Na miłość boską, — kłamstwa prawdą nie popierać... Bo w końcu, — do czegóż innego służą u nas Zatorscy?!?
Zaś, gdy wywdzięczając się za to, że ona, jego, Smolarskiego nie stawia na równi z tym motłochem, począł żałować śmierci jej męża, na którą patrzył, śmierci, którą wezmą na procent składany tchórze, majątek moralny z niej zrobią i tym majątkiem się wykupią, — ulękła się Zatorska... Bowiem myśl ta godziła w najwyższe dobro całego jej życia, w celowość tej straszliwej ofiary...
Na szczęście weszła Nastusia z herbatą, lampą (bo elektryczność będzie dopiero od soboty) i z pieczenią na zimno. Zaczęła się rozmowa o pensjonacie.
Z jakąż skwapliwą radością przyczepiła się Zatorska do tych wszystkich gospodarskich kłopotów!... Z jaką gorliwą rozkoszą przytakiwała Nastusi, która syrpiąc wytwornie kącikiem warg, skarżyła się na gości...
— Goście, goście, — wielcy inteligieńci, a nie płacą! Ma pan serwetkę, pocóż chusteczką do nosa usta obcierać?.
Z uczuciem wielkiego wypoczynku przysłuchiwała się Zatorska dyskusji o nazwie pensjonatu. Nastusia twierdziła, że najładniej będzie „Przystań’*... Smolarski nie miał wyrobionego zdania pod tym względem...
Ach tak, — zdawało się Zatorskiej, — jakby ze wzburzonego morza wpłynęła na małą, troskliwie zagospodarowaną, wysepkę...
Nastały teraz dla niej ciężkie dnie i ciężkie tygodnie... Siedząc w dużej sali, zajęta korektą artykułów codziennego pisma, odczuwała jakiś zawistny głód druku... Każdy może ogłaszać swoje rzeczy i nawet brednie, ale Stefan... Przejmował ją żal, że właśnie taką drogę, taką nieśmiertelność obrał sobie... Wielka maszyna rotacyjna biła z podziemi, napełniając cały gmach ciężkimi uderzeniami.
Lecz się w nich nie tłucze niezaspokojona myśl Stefana!...
Co czwartek, pozmieniawszy instrukcje Ciąglewicza, zjawiała się w biurach redakcji... Nie zrażała się niczem... Feljetonista nie odwracał się już nawet do niej, redaktor, kuternoga, którego Stefan nazywał był zawsze capem, nie przyjmował jej już wcale, naczelny, zawsze wyletniony redaktor dostawał uderzenia krwi do głowy, na jej widok... Nawrócony przez biskupa żydek katolickiego organu radził jej zamiast „tego“, wziąć w komis losy na loterję... Szczerze doradzał...
Loterja na wdowy i sieroty po Legjonistach...
Zamilkły literat, ze słuchawką na uchu, zapewnił, mijając się w drzwiach, że mu to wszystko jedno, bo jeśli Zatorska wyda ten zbiorek, on i tak zerżnie...
— Nikt dziś nic dobrego nie napisze...
Mijając, jak czarny cień od biurka do biurka, z szumem wzburzonej krwi w uszach, z potem upokorzenia spływającym równemi perłami na górną wargę, z uśmiechem dziwnych przezwyciężeń na ustach, przypominała sobie mimowoli sądy męża o tych ludziach... A teraz, jakby każda jej prośba cofała coś z tych sądów śmiałych, przekreślając je sprzedażnie...
Rozpalone oczy Zatorskiej sączyły białe uprzejme światło, ale pod blaskiem jego nie przestawał się roić tłum przezwisk... I żal...
Następnego czwartku uderzył w nią znów cios straszliwy: Wydawnictwo Narodowe odrzuciło ofertę.
— Nie, proszę pani, — tłomaczył jej dyrektor, — to się nie kalkuluje. Primo, te uroczyste czasy już minęły i tego mi ani pani, ani Smolarski ani nikt nie wytłomaczy... Secundo, — nizał te punkta na tłuste palce, — autor zadaje w tym tomie kłam samemu sobie... Zatorska aż się wzdrygnęła.
— Tak jest, proszę pani. Te rzeczy są pisane, jak pani słusznie mówi, z punktu widzenia ogólno-ludzkiej miłości... Powiedzmy — rzeczy ogólno-ludzkie...
— To musiało być pisane, — ciągnął dalej dyrektor, — przed wojną. Dziś, rzeczy te są już spóźnione... Nie możemy ewentualnym wydaniem ich przekreślać zasługi poległego... Musimy wiedzieć, czego się trzymamy... Albo narodowej zasługi autora, — ale w takim razie wydanie tego tomu o ideach antiwojennych, zasługę tę przekreśli?... Albo uważamy te ideje anarchistyczne za główny moment w postaci Zatorskiego, ale, jak wówczas postawi pani w opinji fakt dobrowolnego wstąpienia do wojska i śmierci?... Ja, osobiście, wydaniem tego tomu, nie mam odwagi przekreślić bohaterskiej sławy Zatorskiego...
Zatorskiej wszystka krew zbiegła do serca... Wracała do domu cicho, na palcach, niby nie chcąc płoszyć ulic i placów miasta, z teczką pełną skryptów, która jej ważyła pod pachą, jak trumna...
Cóż miała robić, komu powierzyć to „wieczne“ życie męża?!... Budowały się w niej całe zamki, cale twierdze dumy, przepełnionej wzgardą... Spokojna, żółta, wracała do redakcji i prosiła...
Postanowiła nawet użyć Ciąglewicza...
Poszła nie do niego samego, a do Miechowskiej... Tak będzie lepiej... Widziała ich parę razy na mieście... Zajętych sobą... To znów, wychodzących z cukierni... Raz też spotkała Magdę z Felusiem na spacerze... Zaś przedewszystkiem radził tak Zatorskiej jakiś zmysł, jakaś tajemnicza atmosfera, unosząca się około tych dwojga ludzi...
Maryśka przyjęła ją bardzo życzliwie, z oczyma pełnymi poufnego milczenia... Zatorska rozpoczęła od tego, że jej mąż kolegował ze Zdzichem... Może, gdyby Zdzich był na miejscu, wszystkoby było inaczej...
— Och, gdyby Zdzich był, — westchnęła, zaniepokojona trochę Maryśka...
Spojrzenia obu kobiet spotkały się na jeden błysk sekundy... W tej sekundzie dostrzegła Zatorska pod oczami Miechowskiej, jakby cień rumieńców... Nawet ów cień znikł w jednej chwili, — ale już wiedziała, czego się ma trzymać...
— Tymczasem, pana Zdzicha niema i niema mi kto poradzić... Pan Ciąglewicz dawał mi różne wskazówki, ale jakoś nie wyszły na dobre... Jakoś mi źle poradził...
Maryśka, ucieszona, że „źle poradził“ wyciągnęła szczerze ręce do Zatorskiej: Obie, proszę pani jesteśmy w tem samem położeniu, — obie prawie wdowy...
Zatorska zarumieniła się aż po kraniec czoła.
— Och, ja już zupełnie, — dodała po chwili.
— I obie ten sam kłopot mamy, — ubolewała dalej Maryśka. Wyłuszczyła Zatorskiej swoje plany na te „Królewskie Śluby”... Batory z Anną Jagiellonką... Jakaby to była radość dla męża, gdy wróci, — być już znanym... Właśnie Ciąglewicz, w tym wypadku, pomaga bardzo zręcznie jej nieobecnemu mężowi... Nie mogła wyjść z podziwu, że Zatorskiej źle poradził... Ma takie stosunki w tym świecie...
Aż dech Maryśce zaparło, ze ździwienia od tych stosunków...
— Ale świetnie się składa, — przypomniała sobie nagle... Ciąglewicz ma tu być u niej, lada moment...
Zaprowadziła Zatorską pod rękę przed biurko, na którem leżały stosy arkuszy.
Gdy zjawił się w końcu Ciąglewicz, do słowa mu przyjść nie dała... Źle poradził Zatorskiej, — jakże można?!
A gdy zostali sami, przytuliła się do niego Maryśka, spłoszona i drżąca...
— Przestraszyłam się Zatorskiej... Ona tak patrzy, tak wnika tymi oczyma, jakby wszystko wiedziała... Może się mylę, — ale...
Maryśka bała się teraz wszystkich znajomych dawnych... Ciągle była spłoszona i za każdym razem od nowa, nieomal „własnym oddechem” musiał ją „odchuchiwać11 Ciąglewicz... Nie mogła zapomnieć, że przecież działa się rzecz straszna, — nie mogła dopuścić, by Franciszek pożywał jej ofiarę lekkomyślnie...
Tymbardziej, że niczego od niego nie chciała, prócz miłości... Och, — nie była kłopotliwą kochanką... Była „siostrą“ jego chorej, konającej żony... Jak fachowy doktór znała się już na tym całym Bright’cie, na wszystkich uremjach, skaryfikacjach, białkach w moczu i t. p. Zaś co do swoich własnych interesów?! Nawet osobistemi przykrościami nie dzieliła się z swym „przyjacielem“...
Czy wiedział co o tem, że będzie musiała sprzedać jadalnię, że od pierwszego nie będzie miała sługi, że, zdaje się, weźmie pensjon u Karowskich, — bo cóż robić?... Czy mówiła mu, że nie może nigdzie znaleźć pracy?...
Nie... Nie sprzedawała się za żadne korzyści... Jednak od kogoś, kto był z nią blisko, musiała żądać i miała prawo wymagać miłości. Miłości i szacunku...
Dlatego też, gdy Ciąglewicz wahał się i wykręcał, że te wiersze Zatorskiego to poprostu propaganda anarchji, — wystąpiła Maryśka z całą siłą: Byłam przy jego śmierci... Ile razy widzę Zatorską, zawsze mi staje w oczach ten jego przestrzelony brzuch... Pamiętaj, że wiersze te oddaliśmy, razem z rzeczami jego, w dzień naszego duchowego ślubu... Wtedy wieczorem... Wobec tego, musimy zrobić wszystko, co można dla tego naszego, niejako, dziecka duchowego...
Oświadczył, — trzymając Maryśkę na kolanach, — że byłaby w stanie na szafot go zaprowadzić, a nie dopiero!... Obiecał zająć się temi bazgrotami. Może nie wszystkie, ale parę z nich napewno umieści...
Potem, pogodziwszy się namiętnie, — rozmawiali o drugim zmartwieniu, mianowicie o Ciąglewiczowej, która stanowiła skryty powód, wzajemnej, piekącej podniety...
Franciszkowi nie dawała spokoju myśl, że w końcu żona jego ginie przez niego...
Maryśce zaś napływały do oczu łzy przerażonego tryumfu, gdy słuchała tych zwierzeń...
— Przeze mnie, moja droga, tylko przezemnie... Pomyśl, przy anemji, — tak częste poronienia... Ale cóż było robić... Nie chciała inaczej... A ja?... Mąż?!... Mnie to było obojętne...
— Mnie nie śmiałbyś narazić na to, powiedz, — dyszała, obejmując go za szyję nagimi ramionami... — Powiedz, powiedz!...
— Od ciebie wszystko, — szeptał, uniósłszy spojrzenie ku jej smagłym piersiom, — od ciebie nawet kruszyny są skarbem...
Ale mimo to nie byli szczęśliwi. Nad nimi też „powiewał“ jakiś fatalizm... Czyż mogli byli trwale związać swe losy?... Czyż mogli byli żyć razem? „Każdy stróż, każdy szewc“, czy prosty robotnik, szczęśliwszy był od Ciąglewicza...
Najchętniej więc marzyli, iż oto siedzą na Wawelu, w Kurzej Stopce, Franciszek jest paziem, ona królewną i gdy nikt, nikt, nikt nic nie wie, — spędzają razem całe noce...
— Tak, — zarzucała mu Maryśka, — ale tybyś wtedy był też pewno jakimś profesorem w kapucy, jak dziś jesteś, ostatecznie docentem...
— Nie, nigdy w życiu!... — Rozpaczał nawet teraz, że już nie ma pola, nie ma okazji do szumnego wyżycia się... Rozpaczał, że raz wytknięta linja, więzy zewnętrzne i wewnętrzne, a przedewszystkiem duma (Maryśka rozumiała aż nadto dobrze, co znaczy godność) nie pozwalają mu rzucić się w jakiś wir, szaleć...
Wspólnie szukali tych możliwości szaleństwa... Stale okazywała się jedna tylko: Wstąpić do Legjonów... Ale teraz wyglądałoby to na ekspijację i tego „właśnie naumyślnie“ nie dałaby mu Maryśka zrobić za nic na świecie... Pozostawał więc ostatecznie tylko — Batory...
Ostatnimi czasy rósł pod palcami, — olbrzymiał... Nabierał coraz wyrazistszych kształtów...
Maryśce zdawało się niekiedy, że Batory musiał w królewskim swym, dalekowidzctwie wiedzieć chyba, że kiedyś nastaną oni — Ździch i Franciszek... Tak silny między przeszłością a teraźniejszością zachodził związek w tym dramacie...
Rzeczywiście ten król, — jeśli jest życie pozagrobowe, — powinien im być wdzięczny... Żeby się tak starannie wmyśleć w przeszłość!... Przytem podziwiała „objektywnie“ siłę życia... Wytłomaczył jej to Ciąglewicz i musiała przyznać, że ją przekonał...
Bo o co chodziło?!
O to. — W pismach Zatorskiego było masę nienawiści... Niepłodne, niepłodne ziarno... Nawet miłość (Ciąglewicz miał na myśli ten ogólno-ludzki tomik Zatorskiego, z którym tyle mieli kłopotu) nawet miłość, owiana tchnieniem wielkiej namiętności, tchnąca promieniami stanowczego jakiegoś rozkazu, rodzi nienawiść i jest przez to grzechem... Nie wolno ukazywać jutrzni, które są zawczesne...
Franciszek zawsze tak głęboko rozumował i tak ściśle biegła jego myśl, gdy trzymał głowę na biodrach Maryśki i patrzył przez przymrużone powieki na jędrne, ścisłe jej piersi...
— Pod tym względem, — twierdził, — zawiniły i dotąd winią wielkie duchy ludzkości... Weź Chrystus, weź Mohammed, weź Mojżesz, — ileż oni kosztowali krwi! Wielka nauka, zawcześnie widać podana, jakże straszliwą wywołała gorączkę w organizmie ludzkości... Spowodowała krótkie spięcie... Straszliwy pożar krwi... Lekarstwo było dobre, — zgoda na to... Ale za duża dawka i zawcześnie podana... Jeśli ktoś jest prorokiem, lekarzem człowieczeństwa, to obowiązany jest przewidzieć to! Jedyny nauczyciel Ludzkości, który nie spowodował czegoś podobnego, chiński Kung, znany w Europie pod jezuickiem przezwiskiem Konfucjusza, — ale mniejsza o to... Zatorski, oczywiście nie będąc prorokiem, tembardziej winien się był liczyć z krótkiem spięciem... Żadnej prawdy. nie wolno puszczać w świat zawcześnie...
— Prawdziwa miłość, — zakończył Ciąglewicz, spinając się palcami po biodrach Maryśki, wyczuwalnych pod skórą, niby ciepłe gałęzie, — prawdziwa miłość polega na umiarkowaniu. Umiarkowanie to ma zawsze odbicie w tem, jak się dana rzecz w życiu przyjmuje... Dlatego nasz Batory...
Istotnie, ich dramat udał się, przyjął... Był pełny, jasny zrozumiały... Życie dzisiejsze wnikało weń, — jakże szybko i wydatnie... Teatr był gotów wystawić, aktorzy rwali się do ról... Różni mali pisarze nie posiadali się z zazdrości...
— Nawet ekonomicznie rzecz biorąc, to jest sprawdzianem — Patrz, ile nasz dramat, wytwarzając ruch, wytworzy pieniędzy!... To znaczy całkiem konkretnych możliwości... A rzeczy Zatorskiego?! Widzisz, kochana, — nienawiść jest bezpłodna...
— Pomyśl jeszcze, — tłomaczył Ciąglewicz, — nasza sztuka z kolorem miejscowym... Naprzykład scena w katedrze, podlana ówczesną muzyką...
Wagner wprowadzał na scenę wszystkie techniczne doświadczenia wiedzy (jazda Walkirji jest przepowiednią kinematografu) Ciąglewicz wprowadzi wszystkie wyniki badań historycznych... Jako muzykę w scenie Batorego, w kaplicy, chciał dać coś z muzyki dawnych Rorantystów, którzy za Zygmunta Augusta byli na szczycie...
Maryśka skierowała tę sprawę w stronę Kałuckiego. Najprzód dla tego, że Ciąglewicz nie chciał, by tę muzykę wybierał jakiś zawodowy muzykolog... Każdy muzykolog jest nieudałym muzykiem, jak każdy bibljotekarz, jest nie — udałym literatem...
Pocałowała go w usta za tę nadmierną skromność...
Więc w stronę Kałuckiego, bo był prawdziwym muzykiem, powtóre, bo żal jej było Kałuckiego... Zjechała mu żona na kark z pięciorgiem dzieci. Zasiłki stanowiły teraz jedyną żyłę utrzymania biednego profesora... Po trzecie, ze względu na dom...
Maryśka bardzo pragnęła, tembardziej teraz, gdy zwija mieszkanie, widywać u siebie Kałuckiego... Miał on siłę przyciągającą, świetnie bawił ludzi i umiał wytwarzać specyficzne „ciepło zbiorowe“... Bardzo jej zależało na tem cieple... Pragnęła nie obniżać stopy swego domu, pragnęła, by wszyscy dawni znajomi bywali u niej, jakby nigdy nic... Właśnie dawni znajomi, jej i Zdzicha...
W ten sposób wszyscy byli poniekąd świadkami jej biedy i tego, jak sobie dzielnie sama dawała radę...
Ciąglewicz nie rozumiał tej potrzeby widywania obcych ludzi u „siebie“ w domu... Dość już tracili czasu na chorobę żony, jeszcze te obce trutnie...
Maryśka jednak wytłomaczyla mu (ona też umiała „tłómaczyć“), że robi to, by stworzyć ich wspólne, „podziemne“ życie towarzyskie, jako dwojga kochanków i duchowego małżeństwa...
Uplanowali tę rzecz tak dalece razem, że rozłożyli między siebie ciężary poczęstunku. Maryśka dawała herbatę, cukier, chleb i masło, Ciąglewicz wędlinę, ciasta i nawet wino z domowej swej piwnicy.
Jakieś stare tokaje...
Skoro to ma być bankiet na cześć Batorego!...
Fran nie wiedział nawet, że ten bankiet na cześć Batorego jest równocześnie pożegnalną ucztą i ostatnim wieczorem towarzyskim w tym mieszkaniu...
Tak, tak, musiała je już opuścić! Nie było rady... Nastusia cisnęła z nieubłaganą konsekwencją... Nie spłacić jej niepodobna!...
Maryśka widziała się w tej sprawie ze Smolarskim...
Smolarski jak zawsze... Oczy utkwione w jakiejś, dla nikogo nie widocznej, ideowej dali, — czy w chudych łydkach Harfiarza, pod posągiem którego rozmawiali na plantach...
Na trawnikach jesień i śmieci, przez rzedniejące drzewa, dumnie zarysowany zrąb starego muru. Baszty czcigodne... Z tyłu zgiełk kolejowego dworca...
— Ale decyzja, jakaś decyzja, panie drogi!!
Nie znał tych spraw... Nie miał żadnego wpływu... Nastusia nie upoważniła go... W każdymbądź razie musi podziwiać tę twardą, krzepką energję, z jaką kobieta ta przebija się... Poza tem nic go nie obchodzą, ani jej żadne zaległości, ani obowiązki, ani wogóle cała jej przeszłość...
— Przeszłość bardzo pracowita, niema co mówić, — westchnęła Maryśka.
Z trudem uniósł brwi i zatrzymał je na czole, jakby tam miały na zawsze pozostać, zdziwione...
— Cóż to jest przeszłość, proszę pani!... — Smolarski wskazał mury i kraty Muzeum Czartoryskich, czerwono — sine od rdzy. — Cóż to jest przeszłość?! Jednym ludziom można przeszłość wymawiać, drugim przyszłość... Jedna i druga równie jest niewiadoma, — i równie niebezpiecznie jest, sądzić o tem...
Nie wiedziała, co odpowiedzieć w pierwszej chwili, Czuła się nawet obrażoną tem powiedzeniem...
— Zresztą, — cedził powoli Smolarski, — żeby jeszcze jakiś postęp był w tym ludzkim czasie, możnaby sądzić przeszłość... Ale, gdzie pani widzi ten postęp?!
Znów wskazał na mury i baszty. — Dawniej, proszę pani, jeśli człowiek uciekł z gromady, to za tymi murami przepadał, jak kamień w wodę... Teraz nic one nie znaczą i nie przepadnie pani nawet za granicami państwa... Mury padają, a granica więzienia rozszerza się i powiększa...
Zawsze musiał przyczepiać jakąś myśl do jakiegoś sprzętu... Dość już miała tych piernikowych refleksji... Mimo to musiała go poprosić, by się wstawił za nią (o, — Maryśka sobie to odbije po ostatecznym tryumfie Batorego) i stanęło na tem, że spłacać będzie po 50 koron miesięcznie.
Ale to nic, to dobrze, że rzeczywistość, że trzeźwość wypędzała ją z tych starych gratów...
Lepiej to już raz dobrze zakończyć. Miała sobie wyrzucać, że rozlatuje się jej dom, gdy świat cały się wali i jej trzy pokoje za sobą do upadku pociąga?!
Może nie wali się świat? — myślała, jadąc tramwajem do Karowskich po srebrne łyżeczki, na przyjęcie...
Znaczna część sklepów wielkiej ulicy była zamknięta, mimo, że to był powszedni dzień. O ileż mniejszy ruch, niż — dawniej? A na Zwierzyńcu, za czerwonym domkiem akcyzy rozłożone i od zeszłego roku nietknięte roboty nad tamami przy Wiśle...
Wielkie złomy kamienia bieliły się w słońcu, niby stare, wietrzejące gnaty. Zaś statek do pogłębiania dna stał, gdzie go pamiętała zeszłego roku... Czyżby przez cały ten czas ssał piach z tego samego miejsca?...
Nawet statek do pogłębiania dna osiadł na mieliźnie, cóż się więc dziwić zwykłej jednostce?...
Karowscy byli jeszcze smutniejsi, niż kiedy była u nich z wizytą powitalną. Przeprowadzali się... Oczywiście stara dała jej potrzebne łyżeczki... Dwanaście.
— Ale to pamiątka...
Maryśka uśmiechnęła się rzewnie: — Co dziś nie jest pamiątką?...
— Tak, tak, ale to specjalna pamiątka... Łyżeczkami temi, gdyby mogły opowiedzieć, czerpałabyś naszą dolę, bez końca... To są podarki z wielkich rosyjskich firm herbacianych... Kto weźmie x. funtów dostaje łyżeczkę... Ile lat, niech pani wyliczy, ile musi być lat na dwanaście łyżeczek.,. A ja ich mam dwadzieścia cztery...
Umówiły się też ostatecznie, co do mieszkania... Maryśka brała od nich ten pokoik z oddzielnem wejściem. Na ulicy Kopernika, za koleją.
— Szkoda, że pani tu nie mieszkała z nami. Na Kopernika to już nie to! — Ale nic nie wraca...
Maryśka chciała jej jakoś dodać otuchy. — Na Kopernika, czy na Salwatorze, — niema się co martwić, doskonale pani wygląda, nawet lepiej, niż zeszłego roku...
Karowska wzruszyła ramionami: Jeśli tyję, to ze zmartwienia i ze złego obiegu,.. Niech pani weźmie, już nie mówiąc o ciele, same tylko myśli ludzkie, gdy stoją na jednem miejscu i ani rusz, nie trawią się!...
Przerwał te zwierzenia Karowski. Bardzo przeprasza, ale spał po południu. Dawniej nigdy nie spał.
— Czy wogóle, nie byłoby lepiej przespać całe życie?...
— Skarżycie się państwo, sami nie wiecie, na co...
Przytakiwał ironicznie: — Sami nie wiemy... Być może, być może...
Schudł, kołnierzyk za duży kręcił mu się luźnie na szyji, kamizelka składała się w fałdy...
W przedpokoju, jakby sobie naraz wszystko przypomnieli... Zaczęli mówić, jedno przez drugie, w mroku starych płaszczów, — że wszystko idzie źle!...
Karowska — że tyle pomarnowano, że nic do rąk żołnierzy nie dochodzi, że w Lidze Pogotowia rządzą młode nieroby, że poziom moralny... Jak szare gęsi... Katowski — że ostatnia wiara podcięta, on który wszystkoby rzucił, teraz nagle zwrot, antiwerbunkowe hasło, — jakiś obłęd...
— Przecież Piłsudski mój dawny druh... Przecież znaliśmy się...
Staruszek ściśnięte kułaki przyłożył sobie do skroni... Wówczas Karowska przerwała mu nagle i wystąpiwszy naprzód, wparła swe ołowiane spojrzenie w oczy Maryśki: — Wie pani, co zrobiłam?! Wzięłam męża z tej polityki i dałam z powrotem do biura... Ot, co zrobiłam...
Karowski cofnął się ku szaragom, pod japońskie wachlarze, które sterczały po obu stronach jego głowy, niby olbrzymie, wielobarwne uszy.
— A jeszcze, westchnął z pod ściany, — Adolf, Adolf...
Maryśka i bez nich wiedziała, co się dzieje z Adolfem. Chłopak trząsł się na starych z oburzenia... Uważał, że matka zupełnie już zgłupiała, choćby od tego jedzenia... Bo teraz ciągle je na zapas... Poprostu na zapas... A ojciec...
— Ojciec bardzo się męczy, — łagodziła Maryśka.
— O tak, — przyznawał Adolf, — od czasu, kiedy z powrotem wstąpił do banku. Ale najwięcej przez to, że nie może zrozumieć naszej teraźniejszej polityki. Wie pani?! — Czasami mam wrażenie, że ojciec nienawidzi Piłsudskiego... Wie pani, z czego to wnoszę?... Proszę wziąć, choćby taki przykład: Zbieram odznaki, rozkazy, skrypty i t. d., dotyczące Legjonów... Nie dali mi iść na wojnę, niech przynajmniej za tych, co walczą, spełnię to, że pozbieram po nich pamiątki... Ojciec śmieje się z mego wojennego archiwum, szczególnie zaś ze wszystkich rzeczy, tyczących Komendanta...
Adolf miał teraz bardzo wiele przykrości z rodzicami... Odbijało się to na wszystkiem, na nauce, na wolności.
— A jeszcze ten pamiętnik! — Uderzył się w piersi. — Ja piszę prawdę... Wszystko, co myślę... Codzień piszę... Ale już nie czytamy razem mego pamiętnika. Rodzice go sami czytają — i nic nie mówią... Zato wieczorami modlą się... Ach — żeby pani to słyszała! Straszne... Modlą się głośno, razem tesame słowa powtarzają... Ale to nie są żadne naboźne modlitwy, czy litanje... To jest coś, — jakieś oświecone modlenie, coś z Comte’a, czy na podstawie jakiegoś innego filozofa, co razem sobie jeszcze na wygnaniu ułożyli... Gdyby pani słyszała stare ich głosy, powtarzające te słowa w ciszy wieczoru... Doprowadzą mnie do tego, że zacznę kłamać w pamiętniku....
Zaprosiła go na swój wieczór pożegnalny. Uważała, że należy się to Adolfowi, choćby za to, iż tak zapobiegliwie opiekował się mieszkaniem w czasie ewakuacji...
Na wieczór ten ubrała się Maryśka, pierwszy raz, w swój bordo kostjum, przefarbowany z dawnego fjoletowego.
Wdziała też dziś czarne, jedwabne pończochy i czarne lakierowane pantofelki.
Dziś skarb, — dawniej kosztowało to parę koron...
We włosy wpięła blady, niebieskawy nieśmiertelnik.
Niech sobie wygląda, jak wschodząca, mała gwiazdka przyszłej sławy... Sławy, wierności, czy też pamięci?...
Niech sobie każdy rozumie, jak chce...
Bo dziś, wysprzątawszy te pokoje, przybrawszy, jak tylko się dało, nie wiedziała czy sławę, powodzenie wita, — czy też opuszcza coś, co było nieduże, szare, lecz bardzo dobre?...
I gdy stanęła na progu salonu, będącego zarazem sypialnią, — w nowej swej sukni, wyciętej w medaljon, miała wrażenie, że staje na progu nowego życia nieomal...
Pierwszy zjawił się Ramkie.
— Te drzwi się chyba niczemu nie dziwią, — mówił w przedpokoju, zdejmując palto.
Zrzuciłaby go ze schodów za ten dowcip. Ramkie był wtajemniczony w historję z Nastusią a dowcip miał być aluzją do krzywdy, jaka się stała mieszkaniu...
— Nic się nie dziwią profesorze, od czasu, kiedy pana zobaczyły, nikomu się nie dziwią i niczemu...
— Oby! Obym pojawieniem się moim zwalczał tak zawsze wszystkie przesądy...
Ramkie stale rozmawiał z nią w ten sposób. Stale wytwarzał przykrą, duszną atmosferę dwuznaczników i zawsze ostatecznie doprowadzał Maryśkę do tego, że gorąca fala wstydu unosiła jej piersi.
Nie cierpiała go także za wspólnie przeżytą ewakuację... Nie dość, że właściwie, moralnie straciła wiarę w życie i we wszystko wyższe (wystarczyłoby na to, choćby samej tylko śmierci Zatorskiego) jeszcze ten rudy idjota ze swymi wspomnieniami...
Ale któż lepiej od niego, pomoże w załatwieniu interesu?! — Chciałbym, żeby ten kupiec, — śmiał się Ramkie, — który ma kupić tę jadalnię, teraz ją widział! Pani ma tak artystyczną rękę w ustawieniu wszystkiego, — hoho!
Chodził dokoła stołu i cmokał: — Ten stół wygląda, proszę pani, jak ogród warzywny! Ślicznie! Nawet wino jest!
Maryśka zamyśliła się... Pierwszy to raz, od czasu przyjazdu i zapewne ostatni, przyjmuje u siebie...
— Gdzież Feluś? — pytał Ramkie...
— Feluś w kuchni, z Adolfem gotują herbatę, gospodarują aż miło!
Towarzystwo już się zeszło. Już chyba wszyscy byli, prócz Ciąglewicza, — a humoru nie było. Rozmowa to się plotła żwawo, to znów urywała...
Dlaczego Fran nie przychodził?! Cieszyła się tylko, że goście podziwiali jej strój. Suknię, pantofelki, nieśmiertelnik we włosach, słowem całą paradę.
A gdy doktór, jej kochany akuszer, wziął się pod boki kusego mundurka i rzekł, klepiąc suchą ręką kant łóżka: — Podobno pani opuszcza to mieszkanie?... — łzy zakręciły się jej w oczach.
— Niech pani sobie z tego nic nie robi, — dodał, — wszystko jedno, gdzie wlecze człowiek ze sobą swe głupstwo, zupełnie wszystko jedno...
— No tak doktorze, — jemu mogła to była powiedzieć, — zapewne wszystko jedno, ale tyle lat tu spędziłam, całą młodość...
Pogłaskał ją po ręce.
Maryśka rozejrzała się po pokoju i nagle zdało się jej, że wszyscy goście są niejako świadkami... A w pośród tych świadków obojętnych wlecze człowiek powoli swe życie...
— Pierwszą młodość kobiety, panie doktorze, tu spędziłam... Tu matką zostałam... Tu...
— No, co jeszcze „tu“? — uśmiechnął się poczciwie. — Wielka rzecz! Z czasem mąż wróci, na innem miejscu zostanie pani znowu matką, — nie wszystko jedno w końcu, gdzie?...
Była mu wdzięczna w tej chwili za tę wzmiankę o Zdzichu... Wzięli się pod ręce i podeszli do Stanisławy, która pietruszkowała w kącie salonu... Kałucki bardzo się niestety zmienił w stosunku do niej...
Skarżyła się na to Maryśce, której skargi te, pełne zażyłego koleżeństwa, sprawiały niewymowną przykrość... Czyżby Stanisława uważała ją też za czyjąś kochankę?!
— Wszystko mogę przyjąć od ukochanego człowieka, proszę pani... Przyjechała mu żona, — mieszka z nią, — a mieszkaj sobie...
Stanisława skierowała spojrzenie na gzyms krzesła i zaczęła mówić prosto do gzymsa, jakby to on właśnie był Kałuckim: — Pomagam ci, pomagam twojej żonie...Mogę wychowywać twoje dzieci... Dzielę się wszystkiem... Ale należy mi się od ciebie trochę tego uczucia... O tem nie powinieneś zapominać... Winieneś uszanować... A on jeszcze „tej“ zawraca głowę, mówi jej, że już gotowa na scenę...
— Komu?
Stanisława wskazała oczyma Janinę, rozmawiającą z Kałuckim.
— Teraz wie pani komu?! Jeszcze coś nowego zaczyna! Czy nie śmieszne!! W tym wieku!... Innych wojna, przez tęsknotę, łączy, nas rozdziela. Inne małżeństwa są rozdzielone, — on właśnie na wojnę z żoną się zjechał... Niechże pani patrzy: Schudł, „otarbia“ się cały, włosy mu na skroniach siwieją, pije... Ale to wszystko tak... Taka natura przekorna! Wojna, to ruch, — prawda?... Innym się na serce coś rzuca od ruchu... A proszę pani, on od wojny hemoroidów dostał... I tak ze wszystkiem... Akurat taki sam ma teraz repertuar... Ciągle tylko jeździ po menażach i patryotyczne pieśni śpiewa!...
Kałucki, oddawna obserwujący Stanisławę i przekonany, że go obmawia, chciał to jakoś przerwać. W rozmowie z Janiną, dla ilustracji, czy pokazania jakiegoś przykładu emisji, — zaśpiewał nagle.
Fala tego pełnego głosu przejęła Maryśkę mrowiem iskier... Profesor patrzył przed siebie. Z jego zmarszczonego podbródka, niby z ciemnych sprężyn wyginał się głos żywy, pewny i gorący.
— Ładnie jeszcze śpiewa, — szepnęła do Stanisławy, — bardzo ładnie...
— Jeszcze, — odpowiedziała Stanisława, — ale to już nie to...
Wszyscy umilkli. Janina patrzyła na profesora z przedmiotowym podziwem, z jakim się patrzy na doskonały mechanizm. Doktór obrał sobie kwadrat posadzki pod łóżkiem i ściągał białe uszy wysoko, ku czerwieniejącej ze wzruszenia łysinie. Ramkie przebierał palcami. W uchylonych od jadalni drzwiach ukazały się głowy chłopców, na różnej wysokości, Felusia złota, niziutka i czarna czupryna Adolfa, znacznie wyżej.
Ach tak, — nie słyszała Maryśka profesora tak dawno, — i kiedyżto słyszała go poraź ostatni?...
Kałucki śpiewał hymn jakiegoś małego narodku monarchji. Właśnie zataczał ostatnie kręgi kadencji, gdy z przedpokoju wszedł Ciąglewicz. Nie chcąc przeszkadzać, zatrzymał się na progu. Kałucki również w obawie, by wejście nowego gościa nie sprawiło dywersji, skierował właśnie ku niemu spojrzenie. Za nim wszyscy obecni. Wyglądało to, jakby śpiewano na cześć Ciąglewicza.
Stał swobodnie, w czarnym żakiecie, ze stalową krawatką pod kasztanowatą brodą, odrzuciwszy w bok głowę, jakby uniesioną silnym prądem pokłonnej kadencji... Szukał oczami Maryśki.
Czuła na sobie jego spojrzenie, lecz nie chciała wzrokiem odpowiadać... Całe zrosty wspomnień rozerwał w niej ten śpiew...
Nareszcie „hymnik” skończył się. Wszyscy zaczęli bić brawo, Maryśka jednak, obrażona w jakichś dawnych wspomnieniach, nie dała się nawet przywitać obu panom lecz skoczyła z komplementami do Kałuckiego.
Ślicznie, ślicznie profesorze!...
Wziął ją mocnemi dłońmi za ramiona, przycisnął do piersi, jak córeczkę: — Prawda?! Jeszcze małmazja profesora Kałuckiego, jest małmazją! Jeszcze może smakować! Jeszcze nie znać, że stało się z gwerem na mostkach kolejowych i że się „wachę” robiło po szosach! Nie znać, że się teraz kwasotę toczy w szpitalu ze zrujnowanych żołądków land — szturmistów! Z nich kwasota płynie, — a ze mnie małmazja... Ale, pani Maryśko, nie zajmujmy sobą... Uwaga musi się dziś skupić na solenizancie!!
Solenizantem mianował Ciąglewicza, ze względu na przyjęcie sztuki przez dyrekcję.
Wszyscy obstąpili radośnie „pana docenta“.
Opowiedział im w krótkich słowach swe tryumfy, załatwił z Kałuckim Rorantystów i przeszli do jadalnego, coś przetrącić...
— Po angielsku będziemy dzisiaj, bo całkiem bez służby, — ogłosiła Maryśka.
Ciąglewicz już raz urażony jej przywitaniem, teraz znów musiał jej zwrócić uwagę po cichu!...
— Nie mów głupstw, wychodzi się po angielsku, ale — „nie bez służby“. Bez służby, — to jest poprostu po szewsku...
Nawet nie wiedział, jak wielką sprawił jej przykrość... Nie dość, że taki trud i taka dwuznaczna sytuacja, — jeszcze on ze swemi wielkopańskiemi uwagami!...
Herbata ruszyła z miejsca bardzo ostrym tempem. Nie minęło pół godziny, gdy Kałucki, po kilku kieliszkach wina, gadał za dziesięciu.
Był zadowolony ze swego losu i uważał, że niema sensu skarżyć się na wojnę. Jest szaleństwem skarżyć się na to, co jest.. Zresztą wojna nauczyła go „sztuki ograniczenia“... Dawniej żyło się, zataczając coraz szersze kręgi, teraz zstępuje się w siebie i zatacza kręgi coraz głębsze... Prosta rzecz: Gdy wszystko człowiekowi odbiorą, to sam sobie pozostaje... Musi w sobie dłubać, jak w pestce... Poznaje się gruntownie — i to jest dobre...
— W myśl tej zasady, — uśmiechał się do Maryśki akuszer, — najlepiej, żeby się człowiek nie rodził... Wtedy bowiem, byłby odrazu odebrany samemu sobie, i odrazu mógłby być baraszkującą wiecznością...
Z wywodami Kałuckiego nie zgadzał się Ciąglewicz. Twierdził, że rzecz polega nie na ograniczaniu się, a na utrzymaniu miary...
— W takim ograniczeniu się jest dużo nihilizmu... Biernego nihilizmu. Czyli, że jest w tem poddanie się... A w każdym poddaniu się tkwi znaczna doza przesady... A we wszystkiem, co jest przesadą, egzaltacją, — kiełkują ziarna nienawiści... Bowiem, proszę państwa, każda egzaltacja mieści w sobie dużo niewiedzy i braku woli... Każda jest, swego rodzaju mrokiem, posługuje się odruchami, które muszą być ślepe... Każda wykracza przeciw porządkowi i normalnym podstawom wszelkiej racjonalnej twórczości... Tymczasem istota życia polega na pewnym rewolucjonizmie konserwatywnym...
— Nie rozumiemy, — oponował Kałucki, — to jest jakiś kontrapunkt myślowy! za trudne, za trudne!!
— Ależ nic łatwiejszego! — Ciąglewicz wychylił szyję z kołnierzyka: — To, co pan głosił, profesorze, to jest poddanie się chwili. Ja zaś uważam, że chwili nie należy się poddawać, ani ją wyprzedzać, a tylko iść przeciw prądowi, ku źródłom jej... Tam się zawsze znajdzie prawdę... Udowodnię na przykładzie: — Wojna... Krew się leje... Ludzie się rżną... Mordują... Jest wstecznikiem ten, kto bierze w tem udział... Idzie on po linji najmniejszego oporu w stosunku do swej dziejowej chwili... Wiecie państwo, jak dziś wygląda największy burżuj i konserwatysta?! Zakurzony, skrwawiony, żołnierz z okopów, z granatem w ręku... Taki Zatorski naprzykład... Biorąc czynny udział we współczesnej historji, w zawikłaniu dzisiejszej chwili, nigdy jej nie zrozumie, ani ogarnie... Zrozumie ją ten, kto będzie miał siłę pójść przeciw prądowi, ku źródłom zawikłania. Tu jest miejsce na konserwatywny rewolucjonizm... Właśnie za próbę tego kierunku uważani naszego „Batorego i Annę Jagiellonkę“.
Maryśka zarumieniła się, skromnie przyjmując odpowiedzialność za wywrotowe sentencje „ich” sztuki. Kałucki podparł twarz obu pięściami.
— Proszę uważać, — wykładał Ciąglewicz, docentowskim wysunięciem mankietów posuwając rzecz o jeden rąbek naprzód, — jakiż tam oświetlam problem?... Problem żądzy władzy. (Patrz, dzisiejsza wojna). Batory dla władzy poświęca uczucie. (Patrz, życie i śmierć na polu walki). Żądza władzy zwycięża, łamiąc miłość, — w imię czego?... W imię obowiązku. Wszelki obowiązek, moi państwo, jest nieprawym synem żądzy... Obowiązek, dla którego miłość poświęcono, cóż przedewszystkiem niesie w swej istocie?... Niesie miłość samego siebie. Jemu, obowiązkowi, poświęcone zostało kolejno wszystko: Miłość osobista, szczęście rodzinne... Obowiązek zawsze prowadzi w końcu do bezruchu, do nicości... Przypominając więc największe sprawy, wzory, lub przełomy, wokół których, jak dokoła osi, kręci się dzieło ludzkie przez całą przeszłość, czerpiemy, ze względu na moralny sens danego przykładu, — z nicości nic... Na zakończenie tedy, niech mi będzie wolno przypomnieć walną maksymę historji o umarłych, którzy rządzą żywymi... Otóż to jest nieprawda! Czerpiemy z przyszłości — pustkę... „Mądrość historji“ polega na ciągłym powtarzaniu się tej samej czynności.. Każdą głupotę powtarzającą się stale, nazwiemy z czasem mądrością... Choćby przez sam szacunek dla czasu.. Z przeszłości czerpiemy pustkę, czyli, jak mówiłem z nicości nic... Ale w rozumnem sprawianiu tej funkcji widzę rewolucjonizm. Bowiem, spełniając ją, przeciwstawiam się bałwanom chwili... W rozumnem utrzymaniu miary przeciwstawienia, leży oczywista podstawa tej stałej anarchji, którą potocznie nazywamy ładem społecznym... Chyba dziś każdy już rozumie, że niema większej anarchji, jak rząd umarłych nad żywymi... Przypomnieć to żywym i wykazać, — jest większą zasługą i większem bohaterstwem, niż dać się zabić i cieniem własnym pomnożyć balast śmierci, który i tak, aż nadto już przygniata żyjących...
— Ach, — zaoponował grzecznie akuszer, — jakażby to była piękna prawda, gdyby, idąc jej ścieżką, nie miało się zawsze powodzenia! Gdyby, idąc tą ścieżką musiało się cierpieć choć trochę!
— To nic, ma rację nasz docent, — krzyknął Kałucki, — cóż rodzi ta cała wojna i krew?! — Wydobył z zanadrza cały plik legitymacji, pozwoleń, przepustek, kart... — Ma rację, ta cała krew rodzi tylko papier!!
Nie podobał się bieg tej rozmowy Maryśce. Zabawa nie rosła, nie wzbijała się wspólnym hałasem w górę... Maryśka samotnie się czuła za stołem, a wszyscy biesiadnicy, choć tak blizcy, czerwoni i głośni, jakby się wynurzali z mętnego snu...
— Wybornie, — zaśmiał się nagle Kałucki, — teraz rozumiem! Każda chwila już była, chociaż jest, profesorze prawda?! I każda biba odnosi się też do jakiejś biby, która już była! To dlatego ja tak wybornie pamiętam, gdy raz z kimś coś jem, kiedy z nim jadłem i co!! Janina, Maryśka, Ciąglewicz, Stanisława, Felek (ciebie tam Ramkie na szczęście jeszcze nie było!) kiedyżeśmy to żarli ostatni raz, tak w kupie?!
Ach, — tego właśnie bała się Maryśka najwięcej... Krążyło to w jej myślach przez cały czas przygotowań...
— Kiedyżeśmy to ostatni raz razem?! — Czerwoną, promieniejącą od wina głowę wsparł Kałucki na rękach i taczał nią z lewej ku prawej, niby ogromną bulwą, którą wstrząsają wartko płynące fale... — Ostatni raz, — krzyknął, — jadło się tak i piło w cywilnem towarzystwie, przed wakacjami, pod „Czarnym Oslem“... Ale też rozegnało całą bandę, — połowy z nas już niema...
Maryśka zbladła...
— Dobre to były dzieje! Przeto, kiedy nastaje czas na zdrowia, teraz, niejako na przełomie... Gdy mamy nową erę zacząć, — nową sztukę w świat puścić i to jeszcze z moim romantystycznym współudziałem...
Kałucki, sapiąc głośno stał za stołem i przelewał się uroczyście z nogi na nogę... — Pozwolę sobie... Oczywiście w ręce tryumfatorów, — zwrócił się do Maryśki i Ciąglewicza, — w ręce... Jak-eś to pan powiedział, docencie?... W rządzie umarłych nad żywymi spoczywa prosta miara anarchji?! Pozwolę sobie wnieść zdrowie naszych nieobecnych! Nie uznaję zmarłych, nie rozumiem!... Zanadto kocham na to życie... Tylko zaraz! Otworzyć okno! Niech nas nie dzieli szkło od wszechświata, po którym błądzą ich dusze!!!
A gdy oba skrzydła okien otwarto i do pokoju wpadła struga chłodnej nocy jesiennej, Kałucki utkwił załzawione oczy w gwiaździstem niebie...
— Przedewszystkiem zdrowie...
Nie chciał wymienić imienia, by nie urazić gospodyni domu...
— Zdrowie głównego nieobecnego!... Wszak nieobecność jego rządzi nami?! No tak! Pani Maryśko, — vivat! Zdzich, słuchaj!... Dalej: Zdrowie Zatorskiego!! Tak, doceńcie, powiedz pan, żem świnia... Ale niech żyje ten burżuj, ten osmolony konserwatysta z okopów!!
Na to zerwał się Adolf, blady, jak ściana i stanąwszy w otwartem oknie, zwrócony ku konwiwom, jął deklamować.
— Wiersz sierżanta Zatorskiego, — krzyknął na wstępie...
Płynęło to strugą wezbraną, coś o bojach, trudzie, miłości, drodze...
Wiersz kończył się, mniej więcej w sensie, — „by naszej krwi przelanej starczyło wam na rumieniec“...
Z tymi słowami wybiegł zawstydzony Adolf do kuchni...
Zaś, kiedy wznieśli kieliszki i szli winszować Kałuckie — mu, Ramkie zbliżył się do Maryśki, stojącej przy oknie: — Ja tam wznoszę cierpliwie dalej tosamo zdrowie, na cześć rozbudzonych dzieci i małej altanki... pamięta pani... Pewnej małej altanki...
Rozpłakała się...
Zabawa prysła i już nie dało się jej skleić. Nareszcie Stanisława dała hasło do odejścia, Pożegnali się wszyscy naraz i wyszli.
Maryśka, oparłszy głowę na krawędzi stołu, między tortem a pieczenią, płakała...
W słodkiej woni orzechowego tortu i w mdłym zapachu cielęciny, myślała z rozpaczą, — że tak już zawsze będzie...
Nawet nie słyszała, kiedy wrócił Ciąglewicz.
A gdy objął ją gorącemi dłońmi przez piersi, wyciągnęła ku niemu obie ręce. On jeden mógł ją jeszcze wyzwolić z smutków tego wątku... On, któremu oddała wszystko, winien był pocieszyć ją i ukoić...
Tymczasem Ciąglewicz, upojony tryumfem, komplementami i winem porwał ją i zgasiwszy światło, przeniósł na łóżko.
— Nie płacz, nie płacz, nie wolno ci płakać inaczej, jak ze szczęścia, mnie cieszą twoje łzy...
Zimnymi palcami rozpinał haftki, ściągał z niej odzież.
Zdawało się Maryśce, że się w głąb zapada, że rozbierają ją chyba — na szafot... Chciała, by ją powoli, słodko przepraszał za jej niezmierną dobroć, on zaś wstrząsał brutalnie jej ciałem i bódł je twardymi mankietami.
— Teraz jesteś moja... I żeby przez to miał ktoś umrzeć, — jest mi to wszystko jedno... Jesteś moja!
Och tak, czuła się więcej, niż jego, — czuła się rzeczą... Z niewolniczym podziwem patrzyła na gwałtowne ruchy Frana i twarz, jakgdyby nabrzmiałą zachodem słońca...
— Nie wolno ci się opierać, — śmiał się zuchwale, pochylony nad nią. Puścił jej szyję, objął sklepionemi dłońmi całą głowę, zrzucając z palców długie pasma włosów...
— Ręce jego napotkały ów nieśmiertelnik, który wpięła była...
Wyplątał go teraz z ciemnego promienia i podniósł ku oczom. Sztywne, elastyczne listki kwiatu gięły mu się w palcach. Szeleszcząc sucho i błyszcząc, niby matowa, blado-niebieska gwiazda...
Maryśka rzekła cicho: — To jest kwiat mego życia taki malutki i taki blady...
Ciąglewicz tuż przed jej oczami zgniótł małą szypułkę, a strzępy rzucił na pościel.
— Nie masz swego życia, słodka kobietko, tylko moje...
Zdawało się Maryśce, że za chwilę zacznie ją bić, tak był podniecony... I nagle, jakiś rozkoszny odwet rozpętał się w niej falą nieokiełznaną...
— Ja nie mam własnego życia?! — Czuła, że teraz, teraz właśnie musi wykonać najwyższy wysiłek i rzucić sobie kochanka do stóp, bo inaczej sama ulegnie...
— Ja nie mam własnego życia?!
Gładkiemi kolanami objęła jego głowę, zaczęła ją ściskać i drapieżnym rzutem spychać w dół... A kiedy zepchnęła go sobie aż do stóp i gdy zamknęła mu niemi usta i gdy nagle objął jej nogi pełnym wdzięczności ruchem, — wyprężyła się w słodkim tryumfie, jakby z leniwą prośbą ku jesiennym szeptom ogrodu...
Urok się tam kreślił i nizał czarnymi węzłami na sinym skrawku trawy.
Ach, czy nie wszystko jedno, — zdawało się Maryśce, że myślami pije tę noc, — czy nie wszystko jedno... Byle drzewa szumiały, byle się gięły pod ciężarem, wszystko jedno jakich lat...
I wtedy! Wtedy właśnie, niby naśladujące senny szept drzew, rozlepiły się jej wargi, nabrzmiałe winem i żądzą... Raz za razem westchnęła głęboko: — Ździch — Ździch — Ździch...
Ciąglewicz drgnął a potem przylgnął głową jeszcze niżej. Maryśka uczuła z niezmierną wyrazistością suche włosy czupryny jego pod stopami, jak futro. Przejął ją żal obmierzły i wstyd... Dlaczego przyszło jej teraz na usta imię męża?!...
Zaczęła przepraszać Frana, — ach, nawet pocałowała go w rękę...
Patrzyli sobie długo w oczy ciężkiem spojrzeniem, w którem ważyła się niechęć i pewność rozkoszy... I objąwszy się, już prawie biernie upadli na pościel.
W tej chwili właśnie... Tuż obok łóżka, jakby echo ich upadku rozległ się ochrypły stuk rozbitej skorupy glinianej... Wyprzędły się z niego szparkie odgłosy, toczących się po podłodze pieniędzy.
— Matołek!!... Zbiliśmy matołka!... — Maryśka, zwiesiwszy się przez biodra Ciąglewiczowi uniosła z ziemi potłuczone czerepy matołka i garstkę zakurzonych monet.
— Popatrz, o — o — o, tu jest głowa rozbita, a tu kadłubek...
Pokazywała mu to na sklepionej dłoni, przebierając troskliwie małym palcem między okruchami.
Ciąglewicz, chcąc ją przywołać do rozkosznego porządku rzeczy, zmiótł jej z ręki okruchy, szybkim uderzeniem pod dłoń.
— Coś ty zrobił?!?
— No co? — spytał, usuwając kruche szczątki, walające się po prześcieradle, — cóż złego?
— Co złego?!... — Rozpłakała się. Ciąglewicz zaczął się śmiać, widząc ją rozkwitłą, dojrzałą i plączącą dziecinnemi łzami na pełne kobiece piersi... Chciał ją dobrotliwie wziąć pod brodę.
Rzuciła mu ostatni okruch, prosto w twarz... — Idź sobie, nie chcę cię, — idź sobie!!!
Pierwszy raz rozstali się, pełni gniewu... Ciąglewicz ślubował sobie nie przyjść conajmniej tydzień. Maryśka zasnęła z postawieniem innego życia na nowem mieszkaniu...
A na tem nie doczekała już nawet do pierwszego...
Któżby myślał, że osobą, która ją żegnać będzie na progu jej dawnego małżeńskiego mieszkania, — będzie Ramkie?...
Po południu mieli przyjść kupcy z ludźmi i ostatecznie ubić sprawę jadalni...
A niech tam!...
Ramkie stał w ciemnym przedpokoju, bronzowo-ziemisty od mroku, z tą gębą swą, podobną do nasiąkniętej gąbki. Był usłużny, podawał palto, wkładał starannie kołnierzyk Maryśki (by się nie pomięło) i patrzył wilgotnemi oczyma...
Nieprzytrzymane drzwi, tuż przed Maryśką zatrzasły się z hukiem w przeciągu.
Same przedmioty chcą tu panią zatrzymać! Widzi pani, — zawsze mówię, że mają duszę...
— Myśli pan, że przypominają człowiekowi jego przeszłość?... — Zaśmiała się niefrasobliwie i zdawało się jej nawet, że bezczelnie.
Gdy schodzili z Felusiem ze schodów, Ramkie wychylił się przez poręcz i kiwając chustką, jak się kiwa przy odjeździe pociągu, wołał: — A piszcie, — piszcie!
Głos łamał się w pustej klatce.
Na dole czekał stróż Hałas. Maryśka ścisnęła Felusia za rękę, aby się nie rozpłakać... Stróżowi zaś dała na piwo i pogłaskała go po szorstkiej, nieogolonej twarzy.
Doszli do rogu. Maryśka odwróciła się jeszcze raz. Mogłabym już teraz nie poznać, — pomyślała z goryczą, — w którym domu mieszkałam...
Kamienica ta nie odróżniała się istotnie niczem, w rzędzie szarych dwupiętrowych pudeł.
— To my piechotą pójdziemy?
— Tak, piechotą.
Poszła siecią bocznych ulic, koło starych kościołów, wykwitających z pośród równych domów, jak ciemne kwiaty skamieniałe... Swą ukochaną drogą, między Panną Marją a Świętą Barbarą...
Z tyłu dzwonił tramwaj, a na omszałym placu chodziły gołębie, błyszczące w szarym świetle, jak perły.
Dalej, przez Mały Rynek, trzy razy przepasany zielonym szkliwem okien, z jedwabnym garbem świętej Barbary, wciśniętym w plac, głęboko... Dalej, — starą ulicą św. Krzyża, po kamykach białych, jak gomółeczki, przed teatr, na planty, mimo pomnika Bałuckiego.
— Kto jest ten pan?
Patrząc na to popiersie ciemne i wydęte, usadzone na kamieniu, jak olbrzymi bobek kozi, wytłomaczyła Felusiowi, że to pan, co pisał sztuki.
— Jak ty i Ciąglewicz? Do teatru?
— Tak jest, do teatru.
Minęła kawiarnię Janikowskiego. Pusto tam było. Tylko na werandzie, niby czarne skupiska brodawek, zwisali nad stołem szachiści.
Teraz szła plantami, pod rudym sklepieniem kasztanów, obok spłowiałego muru klasztorów.
Dobrze jej było iść... Iść, póki nie minie tych długich rzędów małych okien, kratowanych, zda się, umartwioną pobożnością...
— To tak daleko, — niecierpliwił się Felek, — tak daleko!
Zawróciła w ulicę Kopernika, mimo kościoła św. Mikołaja, który frasobliwie dźwigał swój dach z przerzedzonych gałęzi drzew... To o ten kościół rozbiła się miłość Smolarskiego do Janiny... Kościółek, jak plebanja wiejska, a tyle o niego zmartwienia i taka burza...
Dziwna, dawno błąkająca się myśl zatrzymała Maryśkę pod mostem kolejowym: — Więc i ja nareszcie będę mieszkać za koleją....
W pokoju, w jej nowym pokoju z alkową, kończyła coś urządzać pani Karowska...
— Przyniosła pani „na szczęście“ chleb i cukier? Maryśka wydobyła z torebki kawałek chleba, cukru i położyła na stole.
— Ale widok, — widok! Chcę koniecznie... — Zapomniała, czego koniecznie chce...
— Widok stąd bardzo ładny, — odpowiedziała Karowska. — Nawet, bo ja wiem, z jakimś takim literackim zacięciem...
Maryśka podeszła do okna.
Można stąd było oglądać tor kolejowy, wrażający się w dal połyskiem szyn, podwórka jakiejś ochronki, łuk kolejowego mostu, z drugiego zaś okna ogromne żebra wielkiego kościółka Jezuitów i ogród.
Właśnie nadjechał długi towarowy pociąg. Gęsta chmura pary przepełniła cały pokój, sycąc usta kwaśnym smakiem węgla.
— Owszem, owszem, — krzyczała Maryśka, po przez huk mijających wagonów, do pani Karowskiej, wynurzonej z obłoków pary, niby tłusta foka z białej toni, — tu może być całkiem miło... Będzie mógł człowiek przynajmniej czuć, że jest jakiś ruch na świecie...
— A cóż pani sądzisz? — Karowska dała zgodliwego klapsa poduszce.
— Będzie człowiek siedział na miejscu, — Maryśka powoli zdejmowała kapelusz, — a inni, niech sobie jadą, dokąd chcą...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.