<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Karowska, zabrawszy ze sobą Felusia dawno już była wyszła, a Maryśka wciąż jeszcze stała przy oknie.
Widać stąd było tak wyraźnie całą ulicę i śliski tok miejskiej nudy, głuchym połyskiem roztartej na gościńcu... Po-odal kościół świętego Mikołaja, z wieńcem starych drzew wysoko związanym, gdzieś nisko, pstrokate afisze na murach, — naprzeciw parterowe domki katolickich ochronek.
Właśnie na wąskiem podwórzu (małe było ono, jak foremka piasku) zrobiło się gwarno... Z uchylonych drzwi szkółki wysypało się mnóstwo dźwięcznych głosów. — Biały kwef zakonnicy płynął nad nimi, na podobieństwo zapóźnionego w mroku motyla...
Dzieci pokręciły się chwilę po piasku i znikły...
Znów zapadła cisza.
Prawie na wysokości okien Maryśki tężyły się błyszczące, stalowe nici kolejowych torów. Szły one z zamglonej głębi widoku. Sącząc się od nasady kominów fabrycznych Podgórza, biegły równiutko i zgodnie aż tu, przez most. Kamienne jego podmurowanie rozwartym lukiem, rzekłbyś szara powieka, unosiło się nad wziernią ulicy, lśniącej jak przyćmiona źrenica...
Wszystko Maryśkę teraz opuściło, nawet syn!... Ani chwili nie został tu z nią, zaraz poszedł do obcych...
Z drugiego okna jej narożnego pokoju widać było nowy, czerwony kościół Jezuitów, wielkie gmachy konwiktu, ogród, wysokie, stare drzewa, i w dali światełka kolejowego dworca.
W gałęziach drzew nad kościołem krakały wrony.
Mimo zapadającej ciemności odróżnić można było jeszcze ich gniazda. Tak były czarne i zwarte, jakby to z nich właśnie przędła się noc na cały świat...
Nowizna miejsca, odgłosów, widoków — przejmowała Maryśkę przykrym dreszczem. Zrozumiała, że stało się coś ważnego...
Teraz już jest naprawdę u obcych, zależna od cudzej łaski, jak gniazdo od gałęzi...
Ach — dalekość, dalekość... Sztywne igły toru, wbite w ciemne ciało przestrzeni! Tam gdzieś, już w całkiem innem powietrzu był Zdzich...
Nie tęskniła za nim... Jakże mogła tęsknić, kiedy prawie nie pamiętała, jak wyglądał; ani nie pamiętała już prawie dźwięku jego głosu... Gdyby się teraz nagle zjawił?!...
Ugięła ramiona, ręce zbliżyła do piersi, wychyliła szyję, jakby zaraz miał ją objąć gorący uścisk męża... Ręce, złożone na piersiach leżały spokojnie, mimo, iż wmawiała w siebie, — teraz mnie Zdzich wita i ściska...
Maryśka przeszła znów do okna, naprzeciw którego biegł tor kolejowy.
W czarnym niebie rozpłynęły się już wysokie wieże i strzeliste zielone kopuły. Podpalane od dołu blaskiem ulic, ginęły niewidocznie w głębokim rozmiarze nocy. Z całego miasta biegł wciąż łuszczący się szelest ruchu, a szyny pulsowały rozgłośnie jasną krwią blasków.
Nagle z aksamitnych ciemności wypadła czarna lokomotywa. Pod kołami jej szarpały się wstęgi różowej pary, a w żelaznym wnętrzu, między połyskliwą celowością rurek i retort leżało ognisko, jak wielkie w mroku gorejące serce.., Grzebali w niem czarni palacze...
Słyszała przez ścianę nakrywanie do kolacji, brzęk łyżeczek... Jakieś chodzenie bliższe i dalsze... Jakieś głosy...
Zawsze człowiek słyszy blizko jakieś obce głosy, podczas gdy nie wie, na co czeka i ku czemu zmierza...
Skrzypnęły drzwi. Odwróciła się. Tuż przy niej stał Adolf. Elektryczne lampy oświecały pokój. Głowę chłopca obejmował blado-niebieski promień.
— Prosiliśmy na kolację!.. Stukaliśmy przez ścianę... Pani nic nie słyszała?! Pukałem tu do drzwi...
Teraz dopiero, gdy był już świadek tak miły, a tak nieodpowiedzialny, wzruszyła się Maryśka swoim losem aż do łez... Kapały jej one, równo, parami na podołek, błyszczące i czyste, jak krople elektrycznego światła.
— Dlaczego, — dlaczego? — pytał Adolf nieśmiało. — Założył sobie ręce z tyłu na plecach, w nieświadomym zamiarze skrępowania samego siebie... Bo bał się, że zacznie ją pocieszać i głaskać... — Dlaczego pani płacze?... Że co?... Ach mój Boże!
Był bezradny... Czyż śmiałby ją pogłaskać, dotknąć, choćby czystem skautowsko-samarytańskim dotknięciem?!...
— Kiedy zobaczy pani, że tu będzie dobrze z nami... — Każda łza Maryśki napełniała go nieznaną dotąd drogocennością... — Niech pani nie płacze, — niech pani nie płacze...
Weszła Karowska. — Czekamy i czekamy!\
Adolf nie dał matce skończyć, wpadając w zdanie przemięszane w jej ustach z kluseczkami.
— Widzi mama, myśleliśmy, że będzie dobrze, tymczasem... — Nagle, jakby zupełnie zapomniał o płaczącej. Objął matkę za szyję i złożywszy głowę na jej niskich piersiach, dodał: — Tymczasem pani Maryśce tak smutno u nas, tak smutno...
Karowska odsunęła go: — Smutno, a ty tu stoisz, zamiast pomocy wezwać... — Przytuliła do siebie Miechowską, — no i o cóż... Wiem o co... Nie tyle ludzie czekają a dłużej — i doczekają się... Niech mi pani wierzy, złe taksamo za prędko przechodzi, jak dobre... Ale doczeka się pani, wróci on, wróci!...
Aż przyjemnie się zrobiło Maryśce, że nagle ułożyło się wszystko tak poczciwie i moralnie...
— Pierwsza wspólna kolacja przemieniła się poniekąd w ucztę (przynajmniej pod względem duchowym) na cześć Zdzicha. Mówili o nim przez cały czas, w związku z tem mówili też o Rosji i o dalekich podróżach.
— Świat, proszę pani, — prawił Karowski, rozwiązując sobie serwetę, — nie jest znów taki wielki... To my go powiększamy, naszą tęsknotą...
Od pierwszego wieczoru, w którym odrazu starano się Maryśce zastąpić jej utracone ognisko domowe, tak się ułożyło, że oboje z Felkiem pozostawali w jadalni aż do „pójścia spać“. Maryśka odpoczywała przyjemnie w tej atmosferze racjonalnego umiaru i rygoru... Bo u Karowskich wszystko było racjonalne, nawet miłość rodzinna.
Naprzykład każde z nich miało własną serwetkę w osobnym kółku drewnianem. Albo, naprzykład, po kolacji podawano płókanki do ust, — każdy miał swoja, z białym monogramem, na granatowem szkle...
Te płókanki były z Anglji.
Porządek i rygor stanowiły pożądany kontrast z życiem Maryśki i jej kłopotami.
Zaraz trzeciego dnia zdarzyło się, że po południu przyszedł Ciąglewicz. Prosił, by się o nic nie pytała, a tylko szła za nim...
— Ale o nic nie pytaj...
Mówił tak wzburzonym, przepaścistym głosem, że nie mogła mu się oprzeć...
Wsiedli do dorożki i wysiedli, — w hotelu francuskim... Stali tu podobno teraz sami oficerowi sztabowi...
W hallu, w którym rozpierały się ogromne fotele, obite czerwonym safianem, na schodach marmurowych, poniekąd „koronacyjnych“ i wszędzie, — dzwonił słodziutki dźwięk ostróg...
W numerze nasypane było kwiatów!...
I spuszczone story...
Nic nie mówiąc, z zaciętym uporem zaczął ją rozbierać... Do ostatniej nitki, do naga... A potem porwał ją na ręce, podrzucił na piersi i zaniósł przed lustro...
Schowała twarz na piersiach Frana, on zaś kołysał ją i unosił.
A potem, wciąż jeszcze całkiem ubrany, w żakiecie, z brylantową spinką w krawatce, całował ją i pieścił nieprzytomnie... A potem rzucił ją na łóżko, między kwiaty i winogrona.
Rozkoszna pycha unosiła wysoko piersi Maryśki... Czuła się teraz hrabiną, — księżną... Przydeptywała mu naumyślnie ręce, włosy, trącając końcem palca swej stopy sztywny gors koszuli, lub brylantową spinkę krawatu...
Wszystko się działo w milczeniu tak zupełnem, że Maryśka zaczęła myśleć o kim innym. Oddawała pocałunki, śmiejąc się tak przewrotnie... Mogła teraz przypominać sobie, co się jej żywnie podobało, naprzykład choćby pewną ilustrację z procesu Dreyfusa... Jak hrabia Esterhasy stoi w salonie, zaraz ma się zastrzelić, a przed nim jakaś dama pada na kolana...
Wróciwszy do domu doznała dziwnego wrażenia, — jakby z pod wodospadu wypłynęła na głęboką, równą wodę... W jej pokoju było ciemno, lokomotywa, stojąca przed mostem dyszała rudem, rozglośnem tchnieniem. Rozżarzone węgielki sypały się aż pod łuk, uganiając śmigle między stopami przechodniów...
Maryśka odetchnęła głęboko cierpkiem kwaśnem powietrzem dymu maszyny, — ach wszystko jedno!... I poszła do Karowskich.
Siedzieli za stołem, pod lampą... Adolf gorąco ucałował jej ciepłe ręce (tesame, tesame ręce orgji). Karowska nad szklanką koziego mleka pokazywała Felusiowi, jak jedzą Chińczycy, stary Karowski czytał gazetę. Przez cały wieczór mówili o Japonii, Maryśka zaś z uśmiechem starała się nieznacznymi ruchami pleców przesunąć pestki winogron, które przylgnęły jej do ciała.
Ostatecznie doszła do tego przekonania, że nic się zasadniczo nie stało, a tylko ona rozszerzyła zakres swei mądrości życiowej... Ktoś inny załamałby się, — ona umiała doskonale pogodzić, szaloną orgję z suchą, ścisłą cnotą...
W jadalni Karowskich, niby w czystej kąpieli, zbywała pył swej burzy, a im lepiej smakowały jej te zbożne kolacje, te wspólne czytania gazet, te wspólne gawędy, (Ciąglewicz „na złość“ nazywał je wieczorami florenckimi) tem więcej spokoju i pewności siebie nabierała w stosunku do Franciszka...
Zaś im lepszą bywała dla Frana, im więcej mu dawała szczęścia, tem serdeczniejszym i czulszym był dla niej Adolf... Zaś im serdeczniejszym był Adolf, tem poczciwsze — mi stawali się rodzice...
Stary już nie nazywał Felusia inaczej, jak tylko wnuczkiem.
A jeszcze, gdy zjawił się Ramkie i rudymi palcami złożył pierwszą sumę za sprzedaną jadalnię!... Cena tego kupna była tak wysoka, że zadziwiło to Maryśkę...
— Jest to dużo, — oddychał każdem słowem osobno, zdyszany, — jestto dużo, ale wszystko drożeje, proszę pani... Wojna... Im człowiek staje się tańszy, tem rzeczy droższe... A tu?... — Wyłupił swe zielone, jakby w czerwonym atramencie pływające oczy i rozejrzał się po pokoju: — A tu jakież horoskopy?
— Złe, żadne... Prawie żadne... Nie mam posady. Szukam i nie mogę znaleźć...
Ramkie ocenił ją znawczem spojrzeniem, jakby sumował razem ręce, nogi, głowę, piersi...
W dziwnie przykry sposób lepił się do niej ten wzrok...
Profesor wziął ją za rękę i zdziwioną, bezmiernie naiwną fistułką zagadnął, bawiąc się jej palcami: — A jakąż pani może objąć posadę?...
— Ależ każdą, proszę pana. — Maryśka wyobrażała sobie posadę w postaci biernego siedzenia, za które po miesiącu zawsze płacą...
— Więc dobrze, zróbmy układzik...
Ramkie będzie dla niej szukać posady, ona natomiast w „Królewskich Ślubach“ które wystawia razem z Ciąglewiczem, postara się o jakiś jeden momencik, wstaweczkę małą, gdzieś może w chwili, kiedy się Batory namyśla, czy modli, to może być choćby w kaplicy... Żeby tam i on, Ramkie, mógł zagrać coś... Skrzypce były już znane za Batorego, więc by zagrał jakiś motecik...
— O nic więcej nie proszę pani. W tym układzie nie mogę z moją muzyką odgrywać specjalnej roli, ale niechby choć na dole afisza wydrukowano, że „motet wykona profesor Ramkie“...
Niby była na bruku, mieszkała kątem, a jednak uciekano się do niej po protekcję... Bieda prawdziwie szlachetna i dumna ma zawsze jeszcze wiele do rozdania...
A ta radość, ta sztywna, oschła radość, z jaką wsadziła do koperty dwie zaległe raty za mieszkanie dla, tej“ (dla Nastki) i wysłała pod adresem Smolarskiego! To jedno, jedno zdanie, pełne obojętnej, przedmiotowej elegancji, — „uiszczając dwie pierwsze raty, łączę wyrazy*...
„Łączę**... — Sam Adolf odniósł ten list..
Uniesiona widokami bogactwa, mając już trochę pieniędzy, postanowiła też i w sprawie Adolfa pogadać z Karowską... Bo obecne mieszkanie wspólne miało to niedobrego, że Karowscy nie trzymali żadnej służącej.
Krępowało to bardzo Maryśkę. Chciała zaproponować Karowskiej, by wzięły jaką kuchtę na współkę. Nie mogła przecież pozwolić na spełnianie całego szeregu codziennych, dość poufnych, usług przez żonę powstańca, lub, co jeszcze gorsze, przez jej syna...
Gdy zaczęła o tem mówić, Karowska położyła sobie palec milczenia na usta...
— Nic nie zmieniać — nic nie zmieniać...
— Dlaczego, — ździwiła się Maryśka, — kiedy tak, jak jest, jest niewygodnie?
— A wie pani, jak jest?... O wszystkiem pani wie?
— Nic specjalnego nie wiem...
— No to chodź pani ze mną. — Wzięła Maryśkę za rękę i poprowadziła przez jadalny, przez sypialnię, do małego pokoju Adolfa. — Tylko cicho moja pani, — cicho...
— Dlaczego cicho? — Dziwiła się Maryśka, — nic tu nie widzę strasznego, wszystko jest, jak było, mój Boże, tasama szafa, gablotka, nawet ten chram świętego Włodzimierza... I łuk, zabawki i wszystko... Czegóż pani chce?...
Tylko Piłsudski nie wisiał już wśród inspektów z motylami, a otoczony fotograljami Legjonistów. Zaś obok motyli, na czarnym aksamicie, niby na ciemnej grządce białe i czerwone kwiatki, — rosły w połyskliwej zgodzie, różnorakie odznaki narodowe.
— Nie widzi pani, żeby mu było źle, — ironizowała Karowska, przycisnąwszy ręce do piersi, spoczywających nisko na żołądku, — mówi pani, że niewielu chłopców ma taki spokój i takie wygody, w czasie takiej wojny?... Ale, czy pani wie?...
Cicho, na palcach, jakby to była noc, jakby się trzeba było skradać po ciemku, — podeszła do nocnego stolika...
Maryśka usiadła na wązkiem łóżku połowem — (Adolf od czasu bitwy pod Łowczówkiem nie chciał sypiać na Innem, — objaśniła pobożnie Karowska).
— Ale czy pani wie, — nasz syn przestał pisać... To ustało.... My nic nie wiemy... — Karowska, otworzywszy ostrożnie szufladę, wydobyła z niej gruby, szary zeszyt. I na podobieństwo kogoś, kto na ślepo otwiera książkę do modlenia w miejscu ulubionej litanji, — jednym nieomylnym zamachem otwarła pamiętnik na pustą stronicę. — Widzi pani!... Tylko data!... Już od tak dawna — całkiem nic...
Oczy Karowskiej zapadły w głąb i jakby z nich właśnie, a nie z ust, wysnuł się przestraszony szept: — Adolf nie pisze pamiętnika... Przychodzimy tu z ojcem, — zaglądamy... Zamknęło się przed nami serce syna naszego... Od tego dnia aż dotąd jesteśmy ślepi i błądzimy po ciemku... Ojciec mu chciał jakoś ułatwić poddać... Widzi pani?... Sam zaczął we dnie ukradkiem wpisywać daty...
Pokazała Maryśce te daty, rozlazłym charakterem wciągane, jedna pod drugą... — Widzi pani?... Biedny stary... W nadzieji, że Adolf przecież coś...
— No tak, ale nawet i z tego względu, — przerwała trochę brutalnie Maryśka, — lepiejby było, żebyście państwo mieli służącą!
Karowska usiadła obok niej: — Otóż nie, teraz już lepiej nic nie zmieniać... I tak się uspokoiło. Ucichło... Ale, co tu się działo przedtem!
— Kiedy przedtem?
— Przedtem, nim się pani do nas z synkiem sprowadziła. A wszystkiemu winien — on!!... — krzyknęła Karowska, wyciągniętem ramieniem wskazując fotografję Piłsudskiego. — To on sfermentował serca młodzieży...
Maryśka nie dla tego, żeby była za Piłsudskim, (dotąd nie mogła mu przebaczyć śmierci Zatorskiego) ale na złość Karowskiej odpowiedziała: — Polityka nic nie ma do prywatnego życia...
Karowska stanęła przed Maryśką i wypiąwszy brzuchy rozkraczywszy nogi, odpowiedziała: — Ta ruina, którą pani widzi przed sobą, niech zaświadczy, ile polityka ma do prywatnego życia!... Ale skoro pani tego sobie życzy, mówmy o samem tylko prywatnem życiu. A w takim razie w tem, jak teraz jest, najlepiej już nic nie zmieniać... Adolfowi nic nie zaszkodzi, że jest zajęty i że pracuje koło domu... Ach gdyby chciał jeszcze robić z ojcem na grządce! Dotknięcie ziemi tak uspokaja i uszlachetnia...
Karowska przyznała się Maryśce, że i w niej pokłada duże nadzieje...
— Bo proszę pani, pani wie, w jakim Adolf jest wieku?... W wieku przełomowym. Widok idealnej tęsknoty, jaki pani „z siebie przedstawia“, oddzielona od męża... Widok takiej idealnej miłości u młodej kobiety, połączony z troską o synka, musi naszego chłopca natchnąć trochę innemi wyobrażeniami, o tem, coby mógł sądzić, — tu oczy jej rozszerzył strach zabobonny, — coby mógł sądzić o kobietach, chodząc tylko po ulicy... Nie natrafiliśmy na żaden ślad, ale mamy wrażenie, że Adolf coś gdzieś ma, gdzieś biega po mieście. Przykład prawdziwej miłości, poważnej natchnie go innym wyobrażeniem na te sprawy...
Maryśka dobrotliwie pogłaskała Karowską po spierzchłem ręku.
— Ten przykład już działa proszę pani! Nasz chłopiec tak się zmienił od czasu, gdy jesteście tu z Felkiem. Jeszcze nie przyszedł czas wyznań z jego strony, ale już przynaimniej przestał prowokować ojca... Ot, ma mnie pani, jak na dłoni. — zakończyła swą przemowę Karowska, — co, egoistka jestem?! Ale teraz chyba, widząc mego syna w tym stanie, rozumie pani, że nie mogę służącej żadnej brać do domu...
Maryśka roześmiała się wesoło: Więc macie do mnie zaufanie, jako do piorunochronu!?!
— Tak, tak, do pani tęsknoty za mężem i do pani macierzyństwa... Macierzyństwo, to hamulec.. Tak, tak...
— Ale w takim razie, — zastrzegła się Maryśka, — przy sposobności nacisnę kiedy pana Adolfa i od siebie też natrę trochę uszu...
Karowska dziękczynnie wstrząsnęła obie jej ręce.
Maryśka zaś, ubierając się do Ciąglewiczów, przypomniała sobie, że o ile ma wpływać na chłopca, musi sobie zaskarbić trochę jego serce. Odszukawszy więc w rzeczach ów duński nóż, ofiarowany kiedyś, położyła go na swej toaletce, pod flakonem z kwiatami.
Niechże sobie chłopiec wie, że nikt nim nie gardzi i że ludzie mają serce dla wyrozumienia młodości...
U Ciąglewiczów czulą się teraz, jak w domu... Zwłaszcza po owej scenie w hotelu, która, jak przyznał Fran, była z jego strony przeprosinami za zbicie matołka i za to, że nazwała go Zdzichem.
Miała może pozwolić, by mąż, przejęty rozpaczą, zatruł ostatnie chwile konającej żony?... Wołała się raczej sama poświęcić!... Jeśli jest jakiś wyższy sędzia, to rozsądzi to kiedyś.. On sam rozsądzi, czy dobrze zrobiła, czy źle, składając swą cześć na ołtarzu miłości bliźniego...
Znosiła więc godnie te pocałunki, wlokące się za nią ukradkiem, aż do łoża chorej. Nie miała żadnych wyrzutów, gdy wydając, naprzykład czystą zmianę pościeli, pomyślała sobie ze stwierdzającą radością: — Ładna, płócienna bielizna...
Zresztą to uczucie radości miała tylko na widok pościeli, poszewek, prześcieradeł i jaśków... Wiedziała doskonałe, że potrafiłaby, jak należy, uszanować wytworną bieliznę osobistą Ciąglewiczowej, znaczoną ślicznymi monogrami.
Oczywiście, że to zostałoby nietknięte, w przechowaniu, dla Magdy, gdy podrośnie...
A choćby dla tej samej Magdy, czyż nie była lepszą, niż dla swego własnego syna?... Nie tuliła biednej, przyszłej sierotki, nie żałowała?...
Nie miała też żadnych wyrzutów, gdy kucharka, stara, wytrawna Antoniowa, jęła ją ostentacyjnie całować w rękę na dobranoc i nazywać naszą młodszą „jaśnie panią“...
Chociaż nic nie było Maryśce bardziej obce, niż arystokratyczne fochy!! Fochy i tytuły...
Może trochę psuł to wszystko sam Ciąglewicz dzikimi wybuchami namiętności. Czuła w tem pewne niebezpieczeństwo... Oswoji się, a potem „za nic” będzie miał...
Bowiem tracił już trochę przytomność... Rzucał się na nią w gabinecie, w salonie, obejmował ją z drżeniem, wtulony we framugę. Raz nawet, przed kolacją, widząc ją w fartuchu żony — doprawdy, w przystępie jakiegoś szału, czy wspomnień, czy nadzieji, — zawlókł do salonu — i posiadł...
Na tej samej kanapce, na której. — kiedyś, pamiętasz, zasnęłaś, sądząc, że nikogo niema w domu...
Maryśka dobrze pamiętała, kiedy to było... To było w dzień odjazdu Zdzicha, popołudniu... Ale dzień ten leżał już dziś za siedmiu górami, za siedmiu rzekami...
Mężczyźni są okrutni...
Wołałaby, by Fran zatarł jakoś to wspomnienie, zamazał, on zaś właśnie przypominał je jej...
Tych rzeczy nigdy nie myślała Maryśka do końca, do brzegu... Mianowicie, że na wypadek nieszczęścia, (nieszczęściem byłaby śmierć Ciąglewiezowej; Franciszek ożeni się z nią... Jeśli teraz, mając takie obowiązki tak szaleje, to będąc nareszcie swobodnym...
Przeświadczenie to dawało jej większą sankcję, niż tajny ślub z rzeczami Zatorskiego... Przeświadczenie to napełniało Maryśkę słodyczą i spokojem legalności... Wiedziała bowiem, że gdzieś, dalej, po za chwilowym upadkiem, rozścielał się w twardych konturach obraz bardzo szlachetny... Ona, — Marja Ciągiewiczowa, idąca z Magdą i Felkiem i z kwiatami na grób Ciąglewiczowej, co piątek, — chociaż Fran nie wie nawet o tem...
Tymczasem Franciszek burzył to takim niebacznem, zmysłowem powiedzeniem...
Wówczas cała złość Maryśki obracała się w końcu przeciw Zdzichowi!... Dlaczegóż się nie zdecyduje ostatecznie albo przystać raz na zawsze do tych Moskali, albo poprostu wyjść z niewoli?!... Mężczyzna, gdy chce, wszystko potrafi zrobić dla ukochanej kobiety! \ Nie takie ucieczki odbywały się w historji kochających... Dość przypomnieć opowieść o Hero i Leandrze o której sam wykładał przecież tyle razy, choćby w gimnazjum...
Mężczyzna tak bezwzględnym, leniwym brakiem decyzji nie powinien „zakorkowywać“ życia kobiety!...
W tych ostatecznych rewoltach szła Maryśka tak daleko, że nie przez „miłość“ (tego się do tych spraw nie mięsza), ale dla ratowania swej czci niewieściej, widziała w oddalach odległych jeszcze jedną tylko możliwość: — Jakieś przejście na protestantyzm... A potem?...
W trzy lata później przychodzi wiadomość, że Zdzich ożenił się z prawosławną córką komendanta tej twierdzy, w której był zamknięty... Maryśka nic na to nie odpowiada, a dawny jej mąż, chociaż przypuszcza, że ona go czeka i czeka, — nie popatrzy nawet w jej stronę...
Jakże więc ciężko jej było po takim wieczorze u chorej, z takiemi myślami wracać do domu, do Karowskich, gazie miała służyć jako przykład idealnej miłości, ku zbudowaniu młodocianego marzyciela...
Dobrze jeszcze, gdy zastawała rodzinę w zgodzie i harmonji dokoła stołu. Wówczas tylko stara Karowska robiła Maryśce na wstępie małą przykrość, poruszając przecząco swe oczy mętne, jak kościane guziki, co znaczyło, że i dziś Adolf nic nie napisał w pamiętniku.
Nie wiadomo dlaczego, czuła się Maryśka odpowiedzialną za to...
Potem jednak cały wieczór upływał przyjemnie. W pewnym momencie Karowska z synem dziękowała za towarzystwo. Szli ścielić. Feluś zasypiał przy stole z jakąś historyczną pamiątką Adolfa w ręku, a Karowski zwierzał się Maryśce ze swych nowych przekonań politycznych.
Teraz dopiero, w świetle zwycięstw niemieckich rozumiał przeszłość ostatnich dziesięcioleci i własne życie...
— Największą tragiedją naszą było, — twierdził, — że nie mieliśmy w swoim czasie prawa (my Polacy nie mieliśmy go) do pozytywizmu...
— To Rosjanie tylko, proszę pana, zastanawiają się wiecznie nad tem, czy mają do czegoś prawo, — odpowiedziała... Tłomaczyl jej to kiedyś Ciąglewicz.
— Otóż to, otóż to, — śmiał się Karowski wązkiemi szparkami swych smutnych oczu, — ta jest tylko różnica między nimi... Rosjanie dyskutowali nad swym egoizmem narodowym, a Niemcy uczynili z niego świętość... My zaś, dziś, gdy niema już Rosji, mamy prawo do pozytywizmu. Tymczasem... tymczasem pokutujący duch niewoli nie ustępuje z naszego życia, a przeciwnie. Tymczasem, proszę pani, zmora tajności, zmora konspiracji... Piłsudski był moim druhem i moim hasłem kiedyś, — ale przecież widzę, widzę co się dzieje... Wzrok Piłsudskiego, przywykły do ciemności piwnic więziennych...
Stary Karowski stawał się blady jak kreda, tylko wielkie kosmate uszy płonęły mu, na podobieństwo różowych muszli.
— Wie pani czem jest Piłsudski?... Jest duchem Rosji, pokutującej w naszem życiu narodowym. Tak, tak, tak!...
Mówił to ochrypłym szeptem, machając przez stół cieniem wyprężonego ramienia, wpatrzony w czarne szyby, za któremi, jak spocone, iskrą buchające smoki bezgłowe, — wlokły się tam i nazad ociężałe lokomotywy.
Karowska przechodząca mimo z poduszkami zatrzymała się: — Ja jestem kobieta, prawda?...
Pytała sprzętów, ścian i mroku, tętniącego łoskotem szyn.
— Ja się nie znam na polityce... Nasze matki po dworach leczyły chłopstwo, a nie filozofowały. Przeszłam to samo, co wszystkie Polki w najcięższych okresach Ojczyzny. Nikt mi nie może nic zarzucić... Ale jako matka! Tylko jako matka nie mogę! Bo co się dzieje? Co się tworzy?... Co się wyrabia?... Wiesz pani co?!?
Maryśka uczyniła jakiś nieodpowiedzialny ruch ręką.
— To się tworzy, że potem rozłamy i znów rozłamy! Pierwsza Brygada, druga Brygada... Takie wojsko, siakie, werbujące, niewerbujące! Ze proszę pani, karpatczyk to nie żołnierz! Karpatczyk to pies?!... Gdzie w tem właściwa wyżyna moralna i czy on, wódz, nie powinien o tem myśleć?! Nie mówię, że Piłsudski jest duchem Rosji. — ale jako matka...
Wszystko to mówili starzy Maryśce, uważając ją, — mimo jej woli za wspólniczkę tych czynów. Wszak brała udział w walce, wszak na jej rękach zginął Zatorski...
Rozmowa stawała się niezmiernie przykra, o ile na jej przebieg natrafił Adolf, Wówczas starzy Karowscy podwajali argumenty, rozmawiając, niby to wyłącznie, z Maryśką.
— Całe życie szliśmy ku temu wojsku, a teraz on, wódz, woła, nie wstępować, nie wstępować, — śmiał się asmatyczną ironją Karowski.
— To. nie oto, nie oto, — przerywała mu żona, ale że oni sami dzielą się między sobą na Ablów i Kainów!
Przytym składała głośno ręce, z wesołym odgłosem krzepko wymierzanych policzków.
Wtedy już Adolf nie wytrzymał: — Skoro tak ojcu oto chodzi to dobrze, niechże mnie ojciec puści! Właśnie na złość Piłsudskiemu wstąpię do wojska?!...
Maryśka aż poprawiła się na krześle, patrząc na Adolfa. Był teraz śliczny. Na twarzy jego prawie białej z irytacji, przezroczystszej, niż alabaster, w kątach ciemnych fiołkowych warg drżał gniew. Zaś z oczu, przysłoniętych rzęsami, strzępiły się raz po raz, jakgdyby gęste płaty czerwonej łuny.
Oboje Karowscy umilkli. Taka cisza zaległa w pokoju, że słychać było najwyraźniej syczenie lokomotywy, rozpartej gdzieś przed mostem.
Pierwsza przerwała milczenie Karowska: — Owszem, ty jeden Adolfie żyjesz z pięciorga naszych dzieci. Czworo pochowaliśmy tam!...
Wskazała na wschód. — Nie namyślalibyśmy się, mimo to, — tylko, że to nie jest czas... Daleko nam jeszcze do tej dojrzałości i do tej wyżyny moralnej! Bóg mi świadkiem, że widać, jeszcze nie jesteśmy godni... Dziś, — co?! Co oddział, to inna wiara i inna miara... Nie jesteśmy godni! Może, — jeśli ty uczyć się będziesz, podobnych sobie mniejszych wychowywać będziesz — to może twoje dzieci.. Może dzieci Felusia kiedyś, jeśli mu już teraz, jak starszy brat wszczepisz... Może będą na tyle dojrzałe, że będą godne...
Karowski podszedł do syna: — Właśnie dlatego, że go czcisz, twego wodza, nie pozwolę, abyś na złość jemu miał iść... Ja bowiem, jako ojciec, winien czuwać nad ideałami syna... Inna rzecz, że jako polak, choćby ze względów logiki dziejowej...
— Prowokacja! Prowokacja!! — krzyknął na cały głos Adolf drżący, przerażony, wyskoczył na korytarz.
Słyszeli, jak szarpiąc się przez drzwi, wpadł do pokoju Maryśki.
Zatrzymała Katowską: — Teraz tam pani nie pójdżie! Dajcie mu spokój, — zwróciła się do Katowskiego...
Stał dalej przed pustem miejscem przy ścianie, z którego przed chwilą zniknął Adolf, — jakgdyby przed, widmem syna... Nieopisane zdumienie malowało się, na twarzy starca... Zmarszczki czoła, siwe, krzaczaste brwi, czarne fałdy skóry, biegnące nad purpurowemi uszami, wszystkie rysy i bruzdy zniszczonej, twarzy uniosły się w górę, dźwigając wagę straszliwego zdumienia... Tuż pod oczami, ponad krańcem siwego zarostu, wystąpiły brzegi ciemnych rumieńców...
— Co ci jest, co ci jest? — szarpnęła go Karowska, obracając ku światłu.
Po kilku nawrotach, wyrywających się z krtani głuchym bulgotem, rzekł stary nagle: — Tego mi nikt nigdy nie powiedział, od kiedy żyję... O — o — o...
— Niech pani idzie, pani Marjo, — prosiła Karowska, — niech pani pomówi z Adolfem,, pani ma taki wpływ na niego...
Karowski rzęził, przymierzając dla ochłody swe fjoletowe, żałobne rumieńce do zimnej politury stołu...
Dobrze, że jeszcze na czas przyszła do swego pokoju... Adolf siedział przy toalecie — i duńskim nożem krajał sobie żyły...
Maryśka wydarła mu nóż z ręki.
— I to tensam, tensam, który mi pan ofiarował na znak przyjaźnił... Czy panu nie wstyd! Adolfie?! Dlaczego chciał pan to zrobić?! Komu na złość?! Ach dziecko, głupie dziecko!!
Podniosła zraniony przegub ku światłu. Z pomiędzy śniadych jej palców, obejmujących rękę chłopca płynęły wąskie wstążeczki krwi.
Przychylił czoło do jej rąk i płacząc: — Bo cóż mam z sobą począć... Najlepiej, — zabiję się, skończę... Odrazu...
— Ależ dziecko, dziecko!... Przytuliła jego głowę do piersi.
On zaś, powtarzał z najtkliwszą ufnością. — Bo gdzież się podzieję, — tak żyć niepodobna... Wstyd... Niktby nie wytrzymał!...
— Kochają pana — trzeba im przebaczyć...
— Kochają mnie,, ale taka miłość, — to jest w końcu podłość, podłość!
Maryśka, owiązała mu przegub czystym gałgankiem, dała świeżą chustkę do nosa, natarta skronie i czoło wodą kwiatową. Nawet własnym grzebykiem poprawiała fryzurę.
— Niechże pan siada tu obok mnie, na kanapce. Niech się pan uspokoi.
— Czy pani wierzy ojcu? — spytał po długiej chwili. — Czy pani myśli, że ojciec rzeczywiście tak czuje, jak mówi?... No, to go pani jeszcze nigdy nie widziała popołudniu, przy jego grządce... Ja nic nie wierzę ojcu! Gdyby go pani widziała, jak wróciwszy z biura, kopie tę swoją, tyle już razy, przekopaną grzędę... Tu na podwórzu... Jakby dla siebie grób kopał... Och — wtedy z pewnością zapomina o wszystkiem i myśli, że jest z powrotem w katordze... I to go krzepi... Straszne!
Na matkę mniej się skarżył. — Co mama?! Byle sobie mogła dalej zbierać worki mąki i zapasów... Pani widzi, jak my jemy?. Głód prawie... A widziała pani naszą śpiżarnię?! Moglibyśmy spokojnie rok żyć z tego, co tam mamy...
Czuł, że nie mówi tego, co pragnie wypowiedzieć... Ale słowa konieczne, z dawna wezbrane mięszały mu się z kwiatowym zapachem Marysinej chustki...
— Pani wie?... Moi koledzy niektórzy są już podporucznikami, a prawie każdy jest już podoficerem... Pani wie?... Niektórzy z nich już zginęli. A ja przygotowuję się do matury?!... Pani wie, czyja to wina?! Moja... A i ojca też! Strzelałem z łuku, łapałem motyle, a oni uczyli się strzelać z Manlicherów i brali jeńców rosyjskich... Nie tylko moja wina, — ojca też... Mam odpowiadać za to, że moi rodzice czworo dzieci na Syberji pochowali?! Ach, ten Sybir!... Już mi nic nie pozostaje, tylko może jeszcze jakiś tryumf na starość, jak ów głupi tryumf tych, którzy nie poszli do powstania, ale do Szkoły Głównej... Dobrze... Teraz zaś, niech mi wolno będzie przynajmniej być hyjeną tego narodowego pobojowiska!...
Niechże mi nie przeszkadzają przynajmniej zbierać pamiątek po tych, którzy są lepsi odemnie... I niech mi nie przeszkadzają zapomnieć o mojej przyszłości!...
Schyliwszy głowę na jej kolana wyłuszczył cały swój zamiar... Chciał oddać Felusiowi wszystkie dawne swoje skarby, widelce japońskie, łuki, motyle, chram świętego Włodzimierza... Zniszczyć tę nieszczęsną przeszłość...
W związku z tem zagabnęła go Maryśka o pamiętnik.
— Ja — teraz — pisać — pamiętnik?!? — Utkwił w niej zdumione spojrzenie. Pani przypuszcza, żebym mógł?!
Głęboko, zda się, w samem sercu ukryte ciepło najlepszej, siostrzanej rady, rozbiegło się po całem jej ciele.
— A dlaczegożby nie? Czy pan nie wie, że nie pisząc, zabija pan poprostu swych rodziców?
— Być może... — Adolf gwałtownie wciągnął powietrze: — Nie mogę pisać, skoro nie mogę prawdy napisać... A gdybym tę jedną prawdę napisał, skończyłoby się wszystko...
— Którą, jaką?
Jedną...
Zamilkli. Adolf zwiesił głowę na piersi i skubał pokrycie kanapy w pobliżu Maryśki, ostrożnie, tak ostrożnie, by żadnym ruchem nie zdradzić tej radosnej nieśmiałości, która nim nagle owładnęła...
— Pani, — rzekł po długim milczeniu, — nie odrzuci tego noża... On tu zostanie u pani, na pamiątkę...
— Zostanie, panie Adolfie, pod jednym tylko warunkiem... Pan musi przeprosić ojca... Nie buntować się...
Przytrzymywała go za ręce.
— Nie buntować się... Dla mnie pan to zrobi...
— Jeśli zrobię, to skłamię...
— Więc niech pan skłamie dla mnie... Ale za to mnie będzie pan mówić zawsze prawdę... To panu ulży...
Zgodził się... Zawarli umowę skautowskiego braterstwa. Ręka w rękę...
— A teraz na dobry początek, niech mi pan powie, co to jest ta jedna myśl, czy rzecz, której nie może pan napisać w pamiętniku?...
Wstydził się... Kiedyś szarówką, o zmroku, powie... Albo jeszcze później, gdy się zestarzeją oboje...
Maryśka uśmiechnęła się zalotnie.
— Niechże pan uważa... Już wnet będę stara, — a nie mam cierpliwości! No śmiało, nie wstydzić się... Zaraz panu zrobię szarówkę...
Zgasiła elektryczność.
— Jak przyjemnie, — zawołał, kuląc się na kanapie...
— Proszę mówić, — niechże pan będzie uczciwymi...
— Dobrze, ale niech pani na mnie nie patrzy...
Podeszła do okna, otwarła je na oścież. Do pokoju wpadła zimna struga jesiennego światła. Księżyc się kręcił wśród chmur, nad kościołem. Z małej wieżyczki kościelnej spływał blask w dół, między korony drzew. Na pustym gościńcu tężyła się bruzda aż pod most, gdzie panował miękki, jedwabisty cień, obrzeżony szerokim łukiem kamiennym. Szyny toru, niby dwie wązkie nici żywego srebra, ciągnęły się daleko, ku nieruchomemu mrowisku stacyjnych świateł.
Zbliżał się ztamtąd długi wąż wagonów, <dzwoniąc rozgłośnie po nocy.
Adolf podszedł blisko ku oknu i głaszcząc ciemność, jakby powszędy wśród niej przebywała Maryśka, przepraszał za coś...
— Słyszy pani?... To rodzice odmawiają swą pozytywistyczną modlitwę...
Istotnie, przez szczęk żelaza, pulsy szyn i dalekie dzwonki stacji, słychać było płaskie, bezdźwięczne słowa Karowskiego i Karowskiej, miarowo i dokładnie wymawiane i odchodzące wolno w głąb nocy.
Nagle, z za zakrętu szyn wypadły dwie rozżarzone lokomotywy... Sczepione razem, niby para groźnych, ogniem buchających bestji, przemknęły szybko w stronę Podgórza.
— Więc powiem pani, — zawołał Adolf, korzystając z łoskotu parowozów. — Chciałbym, — chciałbym strasznie, żeby Ciąglewiczowa umarła...
Nie chciał odpowiedzieć dlaczego... — Kiedyś, — później...
Postanowiła być bardzo dobrą, przysiągł jej prawdomówność, — na pożegnanie ucałowała go w czoło...
Tej nocy nie spał Adolf, szczęśliwy, że „utracił“ rodziców, ale za to pozyskał siostrę...
Miłość do siostry, — postanowił w sennym zamęcie błogo ciągnących się myśli, — to uczucie, które rzeczywiście oczyszcza świat... Jakże pragnął próby dla tego uczucia! Nieszczęść, trudów, zmagań zażartych, płomieni!... A przez te płomienie, on, z nożem duńskim w ręku, prowadziłby swą siostrę Maryśkę, nagiemi ramionami odrzucając walące się na nią belki i rozżagwione głównie...
A potem w lesie, nad brzegiem strumyka kąpałby jej poranione stopy, ogrzewałby je w ręku, małe i giętkie, każdy palec malutki nacierając...
Maścią salicylową, maścią salicylową, — wołało stare doświadczenie skauta...
W półśnie ukazywały mu się nietylko stopy, ale całe nogi Maryśki, po kolana, gładkie i lśniące...
Mięszało się to znów z pojęciem pończoch i oto widział Maryśkę w bucikach i pończochach... Szalona zazdrość podrywała go z łóżka... Ach, — dlaczego urodził się myślącym człowiekiem, dlaczego nie jest jednem, zwykłem nicianem oczkiem, któreby wypadło pod jej kolanem!...
W sobotę, zrzuciłaby go z nóg i podeptała... On zaś, jako oczko, stygnące na podłodze, ujrzałby w przeciągu bodaj jednej, małej chwili, całą jej nagą postać!...
Ledwo zdążył sobie to pomyśleć, gdy szalone wiry nieprzytomnych chęci rozpętały się z jeszcze większą siłą. I niewiadomo dlaczego, im więcej się modlił do wyśnionego podobieństwa Maryśki, tem więcej się zbiegało strasznych, potwornych obrazów, które miały, niejako wytłomaczyć tajemnicę jej ciała...
Maryśka jest człowiekiem, tylko człowiekiem, — zdawała się szeptać noc... — Jest kobietą... Ma syna... Jakiś mężczyzna musiał ją trzymać w swoich objęciach...
Wtedy zjawiały się przed Adolfem dziwne, ohydnie — dokładne rysunki z ustępów publicznych...
Jestem jej bratem, — szeptał z dumą i godnością do zjaw napastliwych.
Znikały... — Pozostawało tylko uczucie skruchy, — że obraził swą siostrę... Siostrę kochaną, której, gdyby nagle tonęli razem na jakimś Titanicu, — nie śmiałby nawet ratować... Bo jakżeby z nią płynął, gdyby za każdym ruchem musiała dotykać jego kosmatego ramienia?...
Z głęboką niechęcią wiódł ręką po całem ciele, przekonywując się, że jest wstrętne... Postanowił na wszelki wypadek pożaru, czy powodzi, wyrwać te kępki włosów, które mu rosły na piersiach.
Och, nie być przynajmniej wstrętnym!...
Mimo to wszystko, jakże był szczęśliwym!... Miał dla kogo żyć i cierpieć... Już na drugi dzień przeprosił rodziców. Z matką poszło raz dwa...
Pogodzili się zaraz przy śniadaniu, przy szklance koziego mleka, które Karowska piła za wskazaniem lekarzy, na anemję.
Zgoda z ojcem dużo kosztowała Adolfa...
— Kopie, znowu kopie, — przyszła do pokoju syna skarżyć się matka.
Stary stał na podwórzu przy robocie, bez bluzy, w kamizeli, specjalnych butach i osobliwych spodniach.
— Chciałem ojca przeprosić, — rzekł Adolf, podszedłszy blisko... — Chciałem powiedzieć...
Stary nie odrywał się od roboty. Syk wchodzącej w glinę łopaty przytakiwał zjadliwie słowom Adolfa. Z drugiej strony ulicy, z podwórza ochronki strzępiły się głosy wypuszczonych na pauzę dzieci.
— Obu nam, proszę ojca, jest bardzo ciężko... To, co powiedziałem wczoraj... Bo zdawało mi się, że obaj winni jesteśmy... I ojciec i ja... Tymczasem...
Karowski przestał kopać. Oparłszy na łopacie ubabrane w glinie ręce, patrzył na syna z ponurym lękiem...
— Tymczasem, — kończył Adolf, — to tylko moja wina...
Karowski odwrócił się, jakby zapadł w siebie... A potem objął syna przez ramię i wlokąc za sobą łopatę, dał się odprowadzić do sieni.
Tu przystanęli. Stary wskazał przez mur i gościniec na domy ochronki, po tamtej stronie ulicy.
— Słyszysz?... Słyszysz?... — Położył synowi głowę na piersi. — Taki sam hałas dzieci, kilkorga dzieci, miałem kiedyś u siebie... Dlatego mieszkam tu, żeby to jeszcze słyszeć na starość. A wiesz, co z tego zostało?! — Ty jeden, — jeden jedyny, ostatni...
Adolf uczuł, jak szeroko rozdęty, astmatyczny korpus ojca, niejako mięknie mu w objęciu, w dół się osuwając...
Ręce starego uczepiły się ramion syna.
— Nic przecież na świecie, prócz ciebie nie mam... Musisz to pamiętać... Powinieneś...
Adolf odebrał mu z rąk łopatę i niby zachorzałego nagle, wiernego sługę od roboty, — odprowadził, od grzędy...
— Już nigdy o tem nie mówmy... Zawiniłem, proszę przebaczyć...
Grudki gliny sypały się Adolfowi z gładzącej ojca dłoni za kołnierz, a równocześnie dziękował w myśli stokrotnie Maryśce, za jej radę. Oto skłamał biednemu staremu i ucieszył biedaka jeszcze...
Stosunki ułożyły się po dawnemu. Adolf nawet wahał się, czyby już zupełnie nie ustąpić i nie zacząć pisać pamiętnika?... Nie mógł się jednak przezwyciężyć... Nie dość miał kłamstwa w życiu, choćby nawet w obec tej, z którą go wieczna braterska miała łączyć prawda?!
Przed nią też musiał ukrywać rzeczy ważne i smutne, tyczące się pożycia z rodzicami, kłopotów pieniężnych, nawet Felusia!...
Malec rozpuścił się był zupełnie.
Pod pozorem czuwania nad Felkiem przeniósł się Adolf do pokoju Maryśki... Przesiadywał tu długie godziny, czekając, kiedy pod kamiennym łukiem mostu ukaże się czarne futerko Maryśki...
Ku zimie się już miało. Już parę razy ukazał się śnieg, zakrył zielone kołpaki wież, pościelił się na gościńcu, i świeżą białością zakwitł na drzewach...
Czasami wracała Maryśka od Ciąglewiczów bardzo późno. Czekał na nią cierpliwie, świecąc elektryczność, aby widziała już z pod mostu, że przyjaciel pamięta i czuwa...
Pewnego wieczora, w czasie takiego czekania przyszedł był Ramkie...
Nie ździwił się bynajmniej obecnością Adolfa. Nie zdejmując ośnieżonego palta pokręcił się po pokoju, obejrzał, rudymi palcami obmacał wszystkie drobiazgi toaletowe, postukał laską o nogi łóżka... A potem niespodzianie usiadł na taborecie, przed umywalnią i wykręcił się twarzą ku Adolfowi: No i cóż, proszę pana artysty, — spytał, wlepiając mu w oczy zielone spojrzenie szklanych, wypukłych źrenic. — Niema naszej pani?
Adolf zarumienił się gwałtownie. — Nie jestem artystą. Dlaczego mnie pan tak nazywa?
— Tak pięknie pan deklamował, wtedy na herbatce, ten wiersz... Wieniec — rumieniec... Ale prawda? Wiersz przeminął, a wojna, jak trwała, tak trwa?... — Czy pani Miechowska zawsze tak późno wraca?
— Różnie.
Ramkie znów obszedł wszystkie kąty, poprawił w lustrze krawatkę, podciągnął spodnie, poklepał lekko po twarzy śpiącego Felusia. I znów nagle usiadł naprzeciw Adolfa...
— A pan się tu uczy do egzaminu dojrzałości, panie Adolfie?...
— Uczę się, — odpowiedział...
Ramkie roześmiał się wesoło: — Bardzo ładnego stróża ma pani Miechowska, bardzo ładnego... No, — nie gniewajmy się... W życiu nigdy nie wiadomo, gdzie, kto, kiedy z kim się spotka...
Wyszedł, zostawiając Maryśce kopertę z pieniędzmi i pudełko jakichś wyśmienitych papierosów.
Był tak obrzydliwy, że nie tylko do siebie, — napełnił Adolfa niechęcią nawet do Maryśki. Niechęcią tak niezasłużoną!
Właśnie tego wieczora wróciła od Ciąglewiczów tak wzburzona!...
Miały we dwie z chorą, straszną, straszną rozmowę!...
— Małom nie zemdlała na powrotnej drodze... A jeszcze ten śnieg, wichura! To błoto... Tam tak gwiżdże na Salwatorze ze wszystkich kątów... Co to za koperta i papierosy?
— Ramkie zostawił.
— Jeszcze i ten!...
Adolf delikatnie ściągnął z Maryśki futerko, pomógł jej zdjąć kalosze, natarł ręce i podsunął zimną kolację.
— Nie będę nic jadła. Niech pan czemś przysłoni lampę, — razi mnie blask. Och, — jacyż ludzie są biedni i nieszczęśliwi!... Panie Adolfie, — oby pańskie życzenia co do biednej Ciąglewiczowej się nie spełniły! Niech pan prosi Boga!...
Adolf zarumienił się, lecz nic nie odpowiedział.
Maryśka była aż nadto pewną, że życzenia te się spełnią... że się już spełniają... Może właśnie w tej chwili...
— Nie dam pani samej tam chodzić... Dziś zrobiło się pani niedobrze, a jutro może pani naprawdę zemdleć...
Wzięła go za rękę, bo musiała teraz blisko koło siebie czuć jakiegoś żywego człowieka... To, co przeżyła dziś wieczór, przechodziło jej siły... Więc już, — już nareszcie...
Pod przymkniętemi powiekami zaczęła jeszcze raz tę scenę... Biedna, spuchnięta Ciąglewiczowa... W głowach Fran, dziwnie, dziwnie uśmiechnięty... I te okropne, spokojne wskazania umierającej...
— „Chciałabym, by mój dom został, jak był... A Magda, gdy się wojna skończy do Sacré Coeur, we Francji... To jedno, — musisz mi przyrzec... Przysięgnąć“...
Zdumienie ogarnęło Maryśkę na myśl, że teraz z obojgiem jest na ty...
Ciąglewiczowa zaczęła szukać męża, gdzieś w głowach, jakby jaśka, między poduszkami. — „Zaś dla niego bądź dobra...”
Uśmiechał się tak dziwnie!... A potem w przedpokoju podał jej tylko z szacunkiem rękę. Nie pocałował... Nie uścisnął... Jeszcze teraz na myśl o tem, nowa fala godności wzbierała w Maryśce... Zapewne bowiem czuł się Fran słowami umierającej żony namaszczonym na rzeczywistego narzeczonego.
Było to zapewne silniejsze, niż „śluby “ z rzeczami Zatorskiego... Dlatego, jako przyszłej żony, nie śmiał jej już całować w przedpokoju. Szanowała to nowe dziewictwo duchowe...
Adolf dotrzymał słowa i codziennie teraz towarzyszył Maryśce na Salwator... Nie chciała na to pozwolić, — uspokoił ją, — że mieszka tam jakiś jego kolega, że razem się uczą, bo właśnie ten kolega ma skrypty...
Odprowadził Maryśkę aż pod sam dom Ciąglewiczów, a potem czekał, chodząc tam i z powrotem... Zrazu pod bramą, następnie coraz dalej, w coraz szerszym promieniu. Napełniało go głęboką rozkoszą, że oto wali śnieg, wicher się szarpie wśród domostw, przynosi od strony złożonego w ciemnościach miasta głuchy jęk i dzwoni lodem, wśród czarnej aleji, prowadzącej na Kopiec Kościuszki.
A ta aleja szła kształtem sztywnych drzew, szarpanych złością zimy, a ta ciemna droga biegła samotnie wśród nocy i jęku wichrów i dreszczu krzaków, — tak właśnie, jak cierpienia Adolfa szły i biegły samotnie, miotane żalem w beznadzieję przyszłości...
Tu, siedząc na ławce, okrytej szronem, świadczył się wielkiej nocy ze swego braterstwa i srogich jego mąk...
A wystarczyło, by rzucił okiem na światło okien, w których mieszkali Ciąglewiczowie — i już wiedział, że całe to braterstwo to nieprawda!...
Adolf był dumny, że kostnieje na wichrze, że go mróz przenika i szron po oczach tnie... Nie jestże to zamało, gdy się stoi na takiej straży?!
Zaś, gdy te, lub owe światła mieszkania Ciąglewiczów gasły nagle, — rozpacz go porywała... Bo może Ciąglewicz, korzystając z choroby żony... zgasił światło i rzucił się na Maryśkę...
Wtedy, biegł przez ulicę, w dół — do wielkiej bramy cmentarnej przy kościele Salwatora, zamykał ją za sobą i przez gęsty śnieg pędził za kościół. Dopiero stąd zoczywszy, że znów się świeci, uspokojony wracał pod szkarpy budowli i tkliwie całował śnieg, leżący na przyczółkach...
I znów, wpatrzony w miasto, iskrzące się światłami, oddawał się w ciemnościach wspomnieniom, nadziejom i przebaczeniu... Tu, kiedyś, kiedyś, uciekł był w lecie, dawszy jej do puszki dwie korony... Tu, kiedyś, jesienią szli razem, tu jej ten nóż darował... Tu, kiedyś, kiedyś, gdy Ciąglewiczowa umrze, gdy Maryśka się dowie, kim był Ciąglewicz, przyprowadzi ją Adolf i powie wszystko,... Nie teraz...
Kiedyś powie jej Adolf, jak tu stróżował na granicy jej honoru... Śnieg zasypywał go, grubymi pasmami zalegał wszystkie fałdy, zaś Adolf czekał, chyba tak cierpliwie, jak czeka kamienna figura w opuszczonym zamku...
Cóżby dał za to, żeby naprawdę skamienieć, czuwając nad jej bezpieczeństwem i honorem!...
Wicher wzdymał dokoła kościoła sypkie śniegi, rozpędzał srebrne ich chmury i spędzał...
Tego wieczora, w którym tak trudno mu było wyswobodzić się z powodu rodziców i Felusia, działy się u Ciąglewiczów dziwne rzeczy... Światło przebiegało z pokoju do pokoju, to się urywało, to gasło... Aż w końcu, po dziesiątej już, jakby się wysiliwszy nagle, stanęło we wszystkich pokojach. niby sztywny jasny dzień...
Adolf zaczaił się za bramą, przekonany, że stało się coś niezwykłego...
Wkrótce nadeszła Maryśka. Widział ją doskonale w blasku latarni. Szła z czapeczką na bakier, zapłakana, z roztrzepanymi włosami, z chustką do nosa przy ustach...
— Pani Marjo!... — Wciągnął ją do bramy.
Stanęli oko w oko w załomie cmentarnego muru.
Patrzyła na niego z przerażeniem. Jego czarne oczy płonęły, jak iskry... Skąd się tu wziął tak nagle?...
Nie mogła przyjść do siebie. Mylił się jej w oczach siny mur kościoła, przeryty cieniem szkarpów, korona czarnych drzew nieciła straszny szum, a zewsząd, z całego bezmiaru nocy tchnął wiatr jęczący, przeraźliwy...
— Niech pani mówi, — niech pani nie drży!...
Maryśka przytuliła się do Adolfa, schowała twarz na piersiach jego ośnieżonego płaszcza, stuliła obie ręce pod brodą...
— Ciąglewiczowa umarła przed chwilą, Adolfie, umarła... I w porywie przerażonej, lekkomyślnej prawdomówności, drżąc na całem ciele, tuląc się w silne objęcia chłopca: — To ja ją zabiłam, to przezemnie...
Objął ją z całych sił, nieomal podniósł ku sobie, dumny, szczęśliwy, że niby wyklęci drżą tu w tej wichurze, wśród nocy...
— To ja ją zabiłam, ja, — ja... Jezus Marja!... — Zęby jej dzwoniły, jak szkło. Zasłaniała piąstkami oczy, całą twarz, płacząca i zrozpaczona...
Wówczas, jakby coś pękło w piersiach Adolfa... Zsunął się, chwycił Maryśkę pod kolana i przykładając twarz do jej nóg, zwierzał się raptownie: — Pani ją zabiła?!? To ten zbrodniarz, ją zabił! To on!! Nie chciałem mówić, bo wiedziałem, że musiałaby pani przestać tam bywać... Przestać opiekować się chorą... I wstyd mi było przed panią, — takie brudy!... Przed panią, — przed panią!... To to była właściwie ta rzecz, którą chciałem napisać w pamiętniku!... Pani Marjo...
Kładł się nieomal u jej stóp, garście śniegu rzucając sobie na głowę i piersi... Maryśka kucnęła przy nim.
— Teraz, gdy Ciąglewiczowa nie żyje, mogę powiedzieć, — to on ją zabił!... Pani nie wie o tem, co ten człowiek robił, gdy pani nie było!... Zbeszcześcił pani mieszkanie! On tam bywał! Był kochankiem tej służącej, Nastki... Przesiadywał tam całe tygodnie z innymi!...
Maryśka zdrętwiała z bólu i upokorzenia... Wielki gwałtowny płacz wydarł się z jej piersi.
Przez krótki, oślepiający błysk chwili zdało się Maryśce, że nagle wszystko rozumie inaczej: — Ów dziwny uśmiech Ciąglewicza, gdy Ciąglewiczowa powierzała jej córkę... Owa kolacja, którą jadły z nim kiedyś, we dwie, z Nastką, gdy je po czarnej kawie, w jej rodzonem mieszkaniu całował po rękach... To, że owej pamiętnej nocy nie chciał, by narzuciła na siebie szlafrok Nastki... Ten śmiech i te miny służącej, na widok przysyłanych przez Ciąglewicza kwiatów...
Wszystko to otwarło się, niby tama jakiejś ohydy, tak nikłe, tak potwornie żałosne wobec tej biednej, wyzwolonej duszy Ciąglewiczowej, która może teraz z tym wichrem pędzi już w nieskończoność...
Ale, czyż Ciąglewicz, Fran, jej Fran, mógłby zajść tak daleko, żeby oszukać nieboszczkę na śmiertelnym łożu?... Wszak sama Ciąglewiczowa pasowała Maryśkę na swą następczynię?! Czyżby był tak przewrotny?
Drżąc z zimna, czekając, aż ją Adolf ze śniegu otrzepie, przypominała sobie, jak się Fran zachował zaraz po śmierci żony... Jak na palcach wyprowadził Maryśkę do przedpokoju i tam, pod tym lwem szwajcarskim, który był towarzyszem tylu ich wspólnie kradzionych chwil, — podał jej futerko... Bez słowa, — bez jednego słowa pocałował ją w rękę i otwarł drzwi... Czy ją wyrzucił, — czy chciał oszczędzić jej nerwy?...
— Zabierz mnie pan, — zabierz mnie Adolfie, — szarpnęła się Maryśka, chwytając go za rękę. — To wszystko takie brudne, takie straszne!...
Szalona, skoczna radość przepełniła mu piersi. Rzuciwszy się na ziemię, wierzgając nogami, tułał się po śniegu głębokim, niby młody psiak. Znalazłszy się wreszcie tuż przy Maryśce, uniósł ją z ziemi i tymsamym rzutem radości zatrzymał w ramionach.
— Panie Adolfie, — w obliczu śmierci...
Natychmiast spoważniał. — Pani Marjo, — rzekł, — cieszę się tylko, że nie stało się nieszczęście... Bo ten człowiek oszukał by panią straszliwie...
Następny dzień nie przyniósł żadnego rozstrzygnięcia.
Idąc więc po południu po kwiaty (jakie to szczęście, że Ramkie odniósł był jej ratę) zauważyła już na mieście żałobne ogłoszenia o śmierci Ciąglewiczowej. Chciała sobie pomyśleć ze współczuciem o Franciszku, ile się musiał za tem nalatać... Chciała tem współczuciem, ewentualnie już na przyszłość, pokrzyżować złe zamiary Frana...
Ale przemogła ją dziwnie nagła ciekawość. Maryśka zatrzymała się przed białym czyściutkim plakatem, który ozdabiał krzyż i dwie chudziutkie gałązki na ukos drukowanych palm żałobnych.
Więc to tak: — Jadwiga z Kozienieckich Ciąglewiczowa przeżywszy...
Oto jest życie ludzkie... I tak samo, być może, za lat dwadzieścia, stanie Magda, lub wszystko jedno kto, przed podobną klepsydrą i przeczyta: — Marja primo voto Miechowska, secundo voto Ciąglewiczowa, przeżywszy...
A jednak w doskonałym humorze poszła po kwiaty... Posiała białe róże z czarną szarfą i złotym napisem: — „Gdy śmierć jest życiem, czemże jest życie“...
Pamiętała to zdanie oddawna, jeszcze z jakichś rekolekcji...
A na drugiej wstędze: — „Niepocieszona przyjaciółka Marja, Jadwidze“.
Potem, aby odpocząć i uspokoić nerwy wstąpiła do Noworolskiego, do cukierni w Sukiennicach. Ogrzeje się jakimś kakao, będzie patrzeć na kościółek świętego Wojciecha, schylony nad śniegiem i będzie myśleć o życiu ludzkiem, które taksamo schylone jest i ciasne...
Ciepło się jej zrobiło w cukierni i rzeczywiście zapadła w zadumę. Tu, kiedyś, z nim, z Franem, siedzieli razem i pili kawę przed pójściem do Zatorskich. Wtedy pierwszy raz byli razem w cukierni...
Pamiętała doskonale, że wtedy popołudniu, siedział obok nich przy stoliku oficer ranny w rękę, jakaś pani krajała mu kanapki...
W Sienną ulicę wjeżdżali ułani, a obok kościoła św. Wojciecha prowadzono szpiegów, którzy się z żałością oglądali na stragany, pełne czerwonych jabłek... Wzdłuż linji A — B przejeżdżał samochód z jenerałami...
Ach, — coby dała za to, żeby choć jeden z tych ludzi, których widziała wówczas, — wrócił teraz!... Żeby choć jeden wrócił i znów ją zobaczył siedzącą tu z Ciąglewiczem, tak niewinnie!
— Czy można się przysiąść?
Nawet nie zauważyła tego Smolarskiego. Był w nowem ubraniu (czy może przenicowanem tylko) i bardzo porządnie wyglądał.
— Wie pani już o Ciąglewiczowej?
Kiwnęła głową.
— I cóż teraz?
— Nic, — pogrzeb.
— A cóż ze sztuką, — z Batorym?
Tak dawno nie myślała o tem wcale. Ale tknęło ją coś, żeby właśnie w tej kwestji zająć silne stanowisko...
— Cóż ma jedno do drugiego, — rzekła, — sztuka jest przyjęta i pójdzie. Ma się rozumieć...
— Bardzom ciekaw, bardzom ciekaw, — chlupał Smolarski o dziąsła.
Maryśka z utajoną pogardą przyjrzała mu się uważniej. Tak, — to ona Nastka tak dba o niego...
— Ale się pan nosi teraz ślicznie, — wyświeżony, elegancki...
Nic nie odpowiedział.
Postanowiła wyjść stąd, jąknajśpieszniej. Jeden, jedyny Adolf na całym świecie, który ją szanował i dbał o nią... Z rzewną wdzięcznością pomyślała, jak serdecznie i żarliwie tulił ją wczoraj, tam, pod murem... Chciała go zobaczyć, podziękować... Postanowiła nawet pocałować go w czoło...
A także od razu zobaczy, — może Fran posyłał po nią...
Nie. W domu żadnej wiadomości... — Nie zważając na Felusia, nawet właśnie przy nim, pocałowała Adolfa w czoło. Felek zasępił się, a Adolf, blady ze wzruszenia, przyniósł mu w nagrodę swój czerwony kołczan ze strzałami.
Cały wieczór spędziła z Karowskimi, opowiadając o tej śmierci, o ostatnich chwilach... Rozpłakała się nawet.
Karowska pocieszała ją zdrowiem synka i zapewne zdrowiem męża.
— Nie zaznał śmierci, — mówiła Karowska, — kto nie patrzył na śmierć własnego dziecka... Więc nie bluźnić, — nie bluźnić...
Cały wieczór nic, — „stamtąd“ ani słowa... Późno, gdy już leżała w łóżku, zapukał do niej Adolf. Czy czego nie potrzebuje?...
Zawezwała go blisko do siebie. A gdy się zbliżył, objęła nagiemi ramionami, wysuniętemi z rękawów nocnej koszuli i przytuliła jego głowę do piersi...
— Pan jeden, kochany mój chłopcze, jest dla mnie dobry, — rzekła mu na dobranoc, przypominając sobie, że trzeba było odrazu powiedzieć Smolarskiemu tam w cukierni, iż nie da mu raty w tym miesiącu, bo przecież wszystko wydała dziś na ten wieniec...
Była zaś tak zmęczona, że nawet nie pamiętała, czy się jej śniło, czy też rzeczywiście Adolf uklęknął i mówiąc coś, całował brzeg jej kołdry...
Następnego dnia również „stamtąd“ ani słówka... Jak nożem uciął... Nie pozostawało jej nic innego, jak iść na pogrzeb, milczenie Frana złożyć na karb żałobnego roztargnienia...
Adolf ją zaklinał przed wyjściem, aby wzięła śniegowce i aby mu pozwoliła towarzyszyć sobie...
— Pójdziemy razem, — zresztą mama też będzie...
Maryśka jednak wołała iść sama.
Pogoda była tego popołudnia, jak stworzona do pogrzebu. W powietrzu cisza, na niebie ciężkie chmury, płynące ciągle w jakąś obojętną stronę. Przed domem stał już karawan błyszczący, sklepiony, niby potworna tabakierka z czarnej laki. Konie machały, łbami, a z czarnych ich pióropuszy sypał się śnieg.
Po obu stronach gościńca stali widzowie, goście, służba i gromadka dzieci.
Ale uniwersytet stawił się porządnie, — myślała Maryśka na widok licznych cylindrów, wybłyskujących z szarego tłumu. W pobliżu domu spotkała Smolarskiego z Ramkiem. Ramkiemu kiwnęła dziękczynnie głową, a Smolarskiemu w przelocie powiedziała, że „będzie mieć do niego interes“.
Na schodach karawaniarze w srebrnych lampasach i czarnych pierogach kłócili się o coś zawzięcie...
Dotknęły Maryśkę te zmiany, jakie poczyniono w przedpokoju... Wyprzątnięto stąd wszystko, kufry i szaragi nawet, tylko lew konstytucji wisiał na dawnem miejscu...
Żal wielki drążył Maryśkę... Czyż taka powinna być teraz jej rola?... Czyż tu jej miejsce?...
Dokoła katafalku stali ci najbliżsi, z policzkami wezbranemi nieprzełkniętą śliną współczucia.
Cały pokój (dawny jadalny) obity był kirem. Wszystkie te żałobne luksusy zaskakiwały w myślach Maryśki długim szeregiem ogromnych, a niepożytecznych wydatków...
Wołałaby rzewną prostotę...
W samym kącie pokoju stał znany w Krakowie hrabia, profesor sztuki i podobno osobisty przyjaciel arcyksięcia z Żywca...
Postała chwilę koło niego, aby pobyć w sąsiedztwie wielkiego świata i posłuchać żałobnych oddechów, ważnej w życiu polskiem osobistości.
I właśnie, jakby to bliskie sąsiedztwo dodało jej pewności siebie... Podeszła bliżej ku trumnie, naprzeciw której tkwił Ciąglewicz, w towarzystwie profesora filozofji.
Patrząc na żółtą i jak sęk twardą głowę profesora, niej śmiała była pomyśleć, że obok stoi poprostu jej Fran...
Tak godnie wydał się jej Ciąglewicz złamanym i cierpiącym w tej chwili... Twarz jego, nie odwracała się ani na chwilę od trumny.
Najciężej było Maryśce spojrzeć na tę trumnę... Więc to tak... Więc to tak, — w maluśkim szmelcowanem korytku, trochę jakiejś gazy, dwa płaskie pantofle, pod rozwartym kątem ustawione... Jak się tam to całe popuchnięte ciało pomieści, nikt nie dba... Dość, że dało się jakoś zwinąć — i leży taki atłasowy, biały, sienniczek, z rękawiczkami, w kupeczkę na środku splecionemu.
Maryśka, podsuwając się bliżej, natknęła się na Zatorską...
Mówiłam z nim, — szepnęła Zatorska, — widział mnie, ale czy będzie chciał teraz się mną zajmować?...
Maryśka odwróciła się ze wstrętem i uklękła między lichtarzami, tak, by mógł ją widzieć Ciąglewicz. Nie mogła się modlić... Przypominały się jej wciąż namiętne ich spotkania i to, co Ciąglewicz mówił zawsze wtedy z dzikim uśmiechem: — Sama chciała... Poronienia... A mnie to nic nie obchodziło...
Oto, co zostaje z ofiarnej miłości oddanej kobiety: — Para pantofli, pusta, z trudem zawinięta w atłas przepuklina, para rękawiczek...
Odwróciwszy się, spostrzegła obok siebie Adolfa. W cieniu złotych świec uścisnęli się za ręce.
Zaczęło się modlenie, kropienie, lutowanie... Gorliwy płacz służby... Potem znoszenie ze schodów, przy pilnym tupocie karawaniarzy. Gdy trumna znalazła się przed domem, zaśpiewał chór...
Stał on w podkowę, po drugiej stronie chodnika. Dyrygował profesor Kałucki. W wojskowym ubranku, w zakrótkim płaszczu, wyglądał, jak stary aktor, grający rolę gimnazjalisty.
Trumna musiała zaczekać, aż skończy się całe „Beati Mortui“.
Maryśkę wciśniętą w orszak, na schodach, podtrzymywał Adolf.
Ach, — jakież to wszystko było śmieszne!... Twarze śpiewaków trzęsły się w wysiłku, jakby się wydymały od dołu ku górze, jakby się wraz z głosem marszczyły od brody aż ku czołu.
Maryśce przypomniał się tak wyraźnie Zdzich, gdy śpiewał... Zapłakała serdecznie.
Ogromny kawał drogi był na cmentarz. Ileż musiało kosztować bicie dzwonów w kościołach?...
Za trumną, równo, godnie, postępował Ciąglewicz, prowadzący Magdę za rękę. Owszem, Magdusia miała na sobie jakąś żałobę, ale jak to musiało być wykonane?! Pewno nawet nie uszyte, tylko szpilkami zczepione, jak bądź...
Teraz obie będziemy mieszkać za koleją, — pomyślała, gdy kondukt wszedł pod most. — Ona na cmentarzu, — ja w żywym grobie tych emigrantów...
Zdecydowała się dopiero, przy rozkopanym grobie. Gdy po śpiewach, rzucono grudki ziemi, gdy się już publiczność rozpełzać jęła po ciemnych alejach, — podeszła Maryśka do Ciąglewicza. Ucałowała serdecznie Magdę, a potem uścisnąwszy dłoń Frana: — Chcę z panem pomówić...
Serce jej biło, jak młotem. Ciąglewicz oświadczył że owszem, — każdej chwili może się rozmówić...
Więc jutro popołudniu... Tymczasem podszedł ku nim Smolarski. Przez długą chwilę stali we troje nad świeżą mogiłą. Magdusi wciąż łzy kapały na kołnierz. Maryśka, przy Ciąglewiczu, poprosiła na jutro do siebie Smolarskiego. Niech Frań nie myśli, że ma zamiar narzucać się mu i że nie ma innych znajomych... Własnych...
— W bardzo ważnej sprawie...
Smolarski ukłonił się potakująco. A z Ciąglewiczem nie umówili się, gdzie się ma odbyć to spotkanie. Ale Maryśka nie była przecież formalistką, gdy chodziło o prawdziwe cierpienie ludzkie...
Popołudniu więc, nie czyniąc nawet tej toalety drobiazgowej, jaką czyniła zawsze, gdy mieli się widzieć, zadowolona, że to samo już nie dopuści do żadnych ustępstw z jej strony, o ileby Fran nalegał i że „godność“ będzie zachowana, — pojechała na Salwator...
Dorożką... W takich chwilach nie może człowiek myśleć o oszczędności... Bujając się na resorach, ważyła w sobie tę oto sprawę, że jedzie decydować o całem swem życiu... Nie widziała tylko, z czego zacznie rozmowę... Czy od sztuki, od Batorego, czy od wyrzutów o Nastusię?... Te ostatnie mogłaby Oprowadzić od siebie i niejako w imieniu nieboszczki...
Czy może przywieść wdowcowi zwrot słowa, danego przezeń przy łożu konającej żony?... Czy też poprostu zaofiarować, na razie, pomoc gospodarską i nic wogóle o sprawach zasadniczych nie mówić?...
W końcu, koło klasztoru Norbertanek, postanowiła wystąpić, jako uprawniona, zobowiązana przez nieboszczkę, opiekunka Magdusi...
Fran przyjął ją poważnie i w skupieniu... Pomógł rozebrać się, wprowadził poważnie do salonu...
Na ileż tajemnych ich uniesień patrzyli ci gienerałowie ze ścian?!...
— Jesteśmy sami, — rzekł, gdy usiadła na kanapce. — Magda jest u krewnych. Umyślnie wyprawiłem służbę... Nie potrzebujemy się krępować... Słucham cię...
Maryśce przykro się zrobiło, że zdjęła czapeczkę w przedpokoju. Gotów pomyśleć, że miała zamiar dłużej tu zostać... Ale jakże panować w takich chwilach nad wszystkimi odruchami?!...
— Moja droga, — dodał po długiej przerwie, — mam nadzieję, że obejdzie się między nami bez wszelkich obopólnych wyrzutów... Jesteś jedyną w moim życiu kobietą — i za to cię cenię właśnie, — która nigdy tej broni...
Nie wiadomo, co się Maryśce stało, ale właśnie w tej chwili, patrząc na złoty, szambelański klucz, leżący na Kościuszkowskich filiżankach w serwantce, nie wytrzymała. — Nie wiem, czy jestem jedyną? Może się w twoim życiu znajdzie więcej takich jedynych?...
Poczuła odrazu, że idzie złą drogą, złą, najgorszą, a pchało ją coś właśnie w tym kierunku niepowstrzymanie...
Ciąglewicz spojrzał na nią wzrokiem zasmuconej sarny i zasępił się...
Milczeli znów sporą chwilę. Wiatr rzęził w piecu i siekł szronem po szybach okiennych.
— Jakto nie wiesz, czy jesteś jedyną?...
— Nie wiem, musiałabym się w tym względzie porozumieć, o ile mi wiadomo, przynajmniej z Nastusia....
Ciąglewicz wstał, przeszedł się po salonie, usiadł już dalej od Maryśki, na taborecie, przy fortepianie i jak winowajca ukrył twarz w dłoniach.
Według mniemania Maryśki była to najgorsza reakcja, jakiej można było — oczekiwać... Przeczekała długi moment „walki z samym sobą“ i podszedłszy do Ciąglewicza, pogłaskała go po włosach.
— No Fran, — nie martw się... Nie martw... To było brzydko, niegodnie, ale ty wiesz... Wiesz, że przebacza się ludziom, których się...
Zdjął lekko jej rękę ze swych włosów i przesiadł się na kanapkę, pod palmą...
— Dla pewnych ludzi niema i nie może być przebaczenia, — rzekł...
— Dla wszystkich jest, Fran, — zaprzeczyła mu pośpiesznie, — dla wszystkich...
Serce tłukło się w niej tak, że ledwie mogła sklecić to zdanie... Przecież tłomaczyła sobie, — „czołgał się u twych stóp, błagał, szalał“...
— Niema przebaczenia, — twierdził, — dla ludzi, którzy spowodowali czyjąś śmierć...
— Możesz mi wierzyć, — westchnęła Maryśka, — że gdym się dowiedziała o tem, o tej Nastce, — to też umarłam duchowo... A jednak przebaczam ci... Taksamo więc...
Powstał i pocałował ją w rękę. — Ty mi przebaczasz, ale ta, której już niema?... Nieboszczka? — Wskazał w stronę sypialni, w której Ciąglewiczowa umarła.
Maryśka uczuła, że na tej uczonej drodze etycznych rozważań do niczego nie dojdzie.
— Więc dobrze, — spytała poprostu, — więc cóż teraz będzie?
Wzruszył ramionami; — Nic. Zupełnie nic...
Po chwili spojrzał na nią przygasłem „zadusznem“ spojrzeniem, z pod niskich powiek: Słuchaj... Dużo przez te ostatnie dnie myślałem... Wiele się zastanawiałem... Ach, — mądry teraz jestem, jak stary, zleżały popiół... Skończył się rytuał i nic nie będzie... Mogłaby być jedna tylko rzecz, ale ta właśnie jest niemożliwa... To jest, — my...
Maryśce zadrgały ręce.
— Ty i ja, my, jako małżeństwo... Ale to jest niemożliwe... Pomijam, że twój mąż żyje i że, jak wielokrotnie twierdziłaś, nawet w chwilach, w których, bardzośmy byli blizko, — kochasz go... Ale to głupstwo... Czuję do ciebie tak wiele, że wziąłbym cię, nie kochającą mnie nawet... Nie w tem leży niemożliwość... Leży ona w tem, że ja sam wnoszę, widać, z sobą jakiś jad w życie mych najbliższych... Właściwie zabiłem żonę... Ty sama twierdzisz, że ciebie moralnie też zabiłem... Pomyśl więc, jakżebym mógł?...
Maryśka słuchała tego wszystkiego, zapatrzona w okno. Na świecie padał śnieg, długiemi taśmami kratując przeciwległą willę. Wiatr skuczał przeciągle w piecu, wypięci gienerałowie cofali się wolno w głąb ścian... Wiedziała już, teraz wiedziała napewno, że wszystko napróżno...
Dlatego, że źle zaczęła rozmowę, od Nastki, ma sama osiąść na lodzie teraz, niby jakaś...
— A nasza sztuka? — spytała niespodzianie i naiwnie, przez łzy...
— Sztuka?! — Wybuchł gwałtownym smutkiem, chociaż zdawało się Maryśce, że radość słyszy w tym smutku... — Nasza sztuka?!?
Chodząc po pokoju tam i z powrotem, mówił długo na ten temat, jakby cały odczyt...
Nie wiele rozumiała z tego...
Wielki wysiłek, — wspólne ich dziecko... — Potem Batory mięszał się, jako pojęcie, z kamieniem przydrożnym... Sztuka ta była przezwyciężeniem błahego apetytu życia, na korzyść wiecznych pierwiastków... Ale zarazem, wykazaniem, jak te wieczne pierwiastki prowadza, po przez obowiązek do nihilizmu... Koło to zamknęło się w sztuce, — należy je jeszcze zamknąć i w życiu... Sztuki tej nie będzie się wystawiać, cofnie się ją — i już...
Przytem cytował jakąś długą bajkę z życia Buddy... Jak Budda, „pewnego razu“ długo pościł, oczekując w sobie nowej myśli... Jak pięciu uczniów czekało zbożnie na tę myśl, budując się równocześnie askezą Mistrza... Jakież było ich oburzenie, gdy mistrz, po iluś tam dniach, przerwał askezę, dobrze zjadł — i myśl porodził... Nie trzeba więc być scholastykiem... Nie trzeba stawiać sztywnych zasad... Każdy człowiek ma swoją drogę dochodzenia do prawdy. I każdy dojdzie, gdy ma „po temu“ wolność... Najważniejszą rzeczą jest wolność!
Powtórzył to słowo kilka razy...
Maryśka powstała cicho i próbując ostatniego sposobu, rzekła cicho: — W takim razie, mój drogi, co do mnie, możesz być spokojny, — możesz się uważać za całkiem wolnego...
Ciąglewicz ceremonjalnie ucałował obie jej ręce i ukłonił się z głębokim, świadomym przyszłości smutkiem...
W przedpokoju podał jej futerko.
— A Magda!! — krzyknęła nagle Maryśka, — moja Magda!!
— Możesz być pewna, — rzekł z godnością, — jak się tylko wojna skończy, pojedzie do Sacré Coeur... O to możesz być zupełnie spokojna...
Maryśka wyszła... Wydziwić się nie mogła, że furtka drucianego płotu tu, przed willą, skrzypnęła za nią, jak zwykle... Szła teraz między domami, w dół, ze strasznem przeświadczeniem, które ją napełniało zabobonną obawą przed Ciąglewiczem... Och, — tam się nic nie zmieni... Żona umarła, kochanka odeszła, ale nic się nie zmieni, — wszystko zostanie, jak zwykle...
Przechodząc koło kościoła świętego Salwatora zajrzała mimowoli za ośnieżone wrota cmentarne, w ukrytej nadzieji, że czeka tam na nią Adolf..
Śnieg leżał wysoko, brama zasuta była szronem, wrony krakały w gałęziach i widać było miasto, przypłaszczone, niskie... Wszystko już było Maryśce obojętne. Brnęła przez śnieg, szczęśliwa, że tak ją los wygnał, aż tu na ten mróz...
Przyszedłszy do domu (już późno było) poprosiła Karowskich, by wzięli do siebie Felusia dziś na noc.
— Panie Adolfie, pan zrobi to dla mnie.
— Ależ wszystko, ma się rozumieć, — wszystko...
— I nie przychodźcie dziś, — dajcie mi dziś spokój....
Jakimiż smutkiem napełniła go ta liczba mnoga, w której i on już był policzony... Wyszedł na palcach, zabrawszy ze sobą pościel Felka.
Maryśka miała szaloną migrenę. Nie świecąc już lampy, położyła się do łóżka. Dreszcz nią trząsł.
Ach, — żebyżto zapaść na jakiś tyfus, jak w powieściach Rodziewiczównej!
Ciągle przywidywało się jej coś... Niewysłowiony niesmak przepełniał całe jej ciało, wyraźnie kłując i swędząc... „Skoro i ciebie zabiłem moralnie“... To zdanie Ciąglewicza dźwięczało jej w uszach, jak żywe szyderstwo... Zabił ją, ją też zabił, — Nastką... Zabił i ją i Jadwigę...
Obudziło ją jakieś pukanie. Ach, — to ten nieszczęsny Smolarski... Kazała mu wejść, ale nie świecić... Usiąść na łóżku i trzymać za rękę...
— Co się stało, — chlupał śliną o dziąsła, — co się stało?!?
— Co się stało?... Nie mogła już wytrzymać... — Tosamo co z panem dwa lata temu, u tych samych Karowskich... To samo, to samo, ach, — to samo... Jedno chce, drugie nie chce... Jedno kocha, drugie się śmieje...
— Ach, — to samo... Że nic... Tylko, żeby już dali spokój, kawałek kąta szarego, i szklankę gorącej herbaty i tegoby już wystarczyło, chyba na całe życie... Pamięta pan, — to samo...
Nie rozumiał zupełnie.
Maryśka zaś, pragnąc, by koło niej też ktoś cierpiał, też ktoś wył i skręcał się, jak ona, — przypomniała mu: — Nie pamięta to pan, jak pan cierpiał dwa lata temu, w pokoju Janiny u Karowskich?... Że ją potem z mieszkania wyrzucono?...
Wszystkie trójkąty jego zielonkawej twarzy zaostrzyły się nagle... Na czoło wystąpiła tłusta, niekształtna bruzda...
— Tosamo ze mną się stało, — tosamo... Powiedz pan, powiedz, czy mężczyźni mają serce?... Czy cierpią, tak, jak my?!... Czy taksamo wtedy, noc ich dręczy i żyć się już nie chce?!?
Smolarski żachnął się. Odsuwał ją od siebie: O tem wcale mówić nie trzeba, to się już zasklepiło, zabliźniło...
Maryśka aż usiadła na łóżku. — Niech pan mówi, że to się zabliźnia, niech mi pan to powtarza... Zabliźnia się, — wszystko?...
Więc powtarzał dziesięć razy tesame słowa: — Ze człowiek powoli wszystko zapomina, że jest głupim i biednym zwierzęciem...
— Człowiek jest tylko zwierzęciem, — ucieszyła się. — Wszystko zapomina... Zatorska też zapomni... Pan też... Wszyscy... Pan już zapomniał... Już nic panu nie mówi ten kościół świętego Mikołaja?... Chociaż w nim ślub pan chciał brać... Już nic...
— Ależ oczywiście, oczywiście, — pocieszał ją Smolarski.
Gadali tak długo szeptem, do późna, a Maryśka wciąż nawracała do tego samego: — Ale co wtedy, panie, gdy pamięta człowiek?... Pan jednak długo pamiętał swą Janinę...
Zdawało się jej, że Smolarski płacze... Dotknęła jego oczu. Były mokre.
— Ale pan długo pamiętał, — długo, — tego nie można zapomnieć...
Porwana nagłym dreszczem, objęła go za szyję, tuląc się do niego z niechęcią i przerażeniem... Był miękki, — mokry...
— Ale pan długo pamiętał, — powtarzała, zrywając z niego odzież. — Żadna sługa, żadna Nastka tego panu nie zastąpi... Żadna Nastka... Głupia... Przepadło...
— Przepadło, — śmiała się Maryśka, mszcząc się całą siłą rozpasanej pieszczoty za swoją krzywdę, — można zdradzić, ale nie zapomnieć... Każda z nas potrafi więcej... Niż jakaś Nastka...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.