<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Po tej strasznej nocy bała się otworzyć oczy. Jakieś krzesło, łub którykolwiek sprzęt przypomni jej coś z nagłą obrzydliwą dokładnością!...
Dobrze jeszcze, że się nikt niczego w domu nie domyślał?... Z mieszkania Karowskich nie dochodził żaden głos.
Maryśkę przerażała nieomal ta cisza... Cisza zbrodnicza, czy świadoma rzeczy, która zapada zwykle zapóźno...
Ach, — wołała patrzeć przez okno. Spadł świeży śnieg, iskrzący się w słońcu na domach i dachach, na gościńcu i torze kolejowym pomarańczową lamą. Długie pociągi towarowe, pokryte szronem mijały wolno przed oknami, przynosząc z sobą białe wspomnienie przebieżonych dali, wsi i przestrzeni...
Sygnaturka kościoła św. Mikołaja, strugana w szpic zrumienionym w słońcu mrozem, tężyła się wytrwale ku bezdennemu błękitowi zimnej pogody, — ludzie chodzili po ulicy tam i napowrót, z ochronki dolatywał aż tu miły szum przepełnionego ula...
Niczego więcej nie pragnęła teraz, jak zobaczyć się z Janiną... Raz jeszcze na własne uszy usłyszeć, jakim osłem, jakim niepotrzebnym głupcem był Smolarski... Pochwalić ją, że dobrze, świetnie zrobiła wtedy, pokłóciwszy się z nim, nawet zaprosić ją, poniekąd za to, na kawę do cukierni...
Wyskoczyła pośpiesznie z łóżka. Ach — umyć się jaknajdokładniej...
Widok własnej, nagiej postaci w lustrze, dodał Maryśce otuchy... Nacierając się zimną wodą przypomniała sobie nawet, pewną sławną baletniczkę z francuskiego obrazu, która została sprzedana za ogromne pieniądze do muzeum.
Obrazy takie oglądali zwykle, w sobotę popołudniu ze Zdzichem, po konferencji nauczycielskiej w „the Studio“ i innych zagranicznych wydawnictwach.
Dzwoniąc zębami z zimna, skoczyła z powrotem pod kołdrę. Mogą ludzie płacić tysiące za jakiś obraz, może też i Maryśka szaleć, jeśli się jej tak Spodoba!... Będą szaleć obie, razem z Janiną... Róża i fjołek... Na wszystkich mężczyznach się zemszczą... Janina za Smolarskiego, — Maryśka za Ciąglewicza...
Ukazała się jej nawet już w myślach jakaś wspaniała sala, naprzykład hotelu Pollera, wykładana drzewem, na słupach, albo restauracja w hotelu Saskim, z szklanym sufitem, albo choćby tylko Michalik... W tym pokoiku na górce... Tam będą szaleć we dwie... W koszach mrożony szampan, kawior, o który teraz tak trudno, całe fury kwiatów... To, zacoby jedna rodzina mogła żyć cały rok, będzie zmarnowane niepotrzebnie na jedno skinienie Maryśki, lub Janiny...
Szaleć, — albo umrzeć!...
Ktoś zapukał do drzwi.
Postanowiła chorować. — Karowska przy niosła jej kakao z żółtkiem. Maryśka będzie chorować... Czyż i tak nie cierpi?! Niech inni za nią myślą... Niech ona ma też jakąś (hahaha!) swoją Maryśkę, która będzie dla niej dobrą w czasie choroby... Która ją będzie odwiedzać, opiekować się jej dzieckiem...
Koło południa, gdy przyszedł Adolf, była już zupełnie oswojona ze swą chorobą i niejako zadomowiła się już w stanie cierpienia...
Leżała więc już „obojętnie“ na łóżku, z fjoletową wstążeczką na piersiach wyprawowego jeszcze kaftanika porannego, tak nikła i biedna pod wielkimi promieniami słońca, które szły skosem przez cały pokój!...
Adolf poruszał się ostrożnie i cicho. Gdy całując ją w „bezwładną“ rękę zapytał o zdrowie i spojrzał w oczy, — uczuła, że się zarumieniła... Wielka słodycz dziwnej, nieuświadomionej przewiny napełniła niemocą całe jej ciało.
— Jakże się pani ma, — zapytał. — Byłem tak niespokojny. I rodzice... Wszyscy byliśmy tak niespokojni...
Spuściła powieki, szczęśliwa, że nic niema na swe usprawiedliwienie... A kiedy pierwsze łzy stoczyły się z jej rzęs na policzki, odetchnęła z ulgą...
Adolf pochylił się nad nią. — Co pani jest, co pani jest?...
Nie śmiała się ruszyć w słodkiej wiośnie rozkosznego wstydu, który ciepłym przeciągiem przenikał całe jej ciało. — Ależ nic, nic, zapewne przeziębienie, — mówiła, nie otwierając oczu...
Właściwie Adolf sprawił, że już nie wypadało się jej cofnąć i musiała się zgodzić, iż jest poważnie chorą. Przez lekko uchylone źrenice, przez splątane rzęsy, niby przez siatkę tęczową, widziała jego twarz tak skupioną, tak czystą w promieniach południa, tak pilnie czuwającą, że nie chciało się jej ruszyć i przerywać tych chwil...
Zakrzątnął się wreszcie po pokoju i na palcach wyszedł. Po południu spłynęła ku łóżku Karowska z filiżanką buljonu. Rozmówiły się co do choroby, — tak, zapewne, wycieńczenie... Tyle nocy czuwała była Maryśka przy chorej... Anemja, nerwy, — najlepiej na to wyleżeć się i wytchnąć...
Istotnie wołała przeleżeć ten ciężki, potworny okres, jaki, wiedziała, iż czeka ją teraz.. Wołała tu, na własnym barłogu raz na zawsze skończyć z Ciąglewiczem, a potem, — potem?...
Całe popołudnie, cały dzień jeden i drugi układała do niego swój list, — ostatni... O tym liście myślała ciągle, przywiązując doń nieokreślone nadzieje... Tak dalece, że pewnego wieczora, gdy Adolf siedział obok, trzymając jej rękę, zażądała papieru listowego i ołówka.
— Mogę pani dać atrament i pióro.
Wołała, żeby jako od cierpiącej, otrzymał to pisane niepewnym charakterem, z łóżka... Nie wiedziała tylko, jak zacząć, czy na pan, czy na ty... Zupełnie się to nie układało.
Niespodzianie spytała Adolfa, coby zrobił, gdyby go ktoś kochający zdradził?...
— Cobym zrobił?... Nie wiem, — nie wiem... — Zamknął grubą fizykę, którą trzymał był na kolanach (Adolf w tym roku miał „siadać“ do matury) i zapatrzył się przez okno w świat.
Pod łukiem kolejowego mostu mijali wciąż ludzie skuleni i zziębnięci. Tor był pusty.
— Cobym zrobił? Nie wiem, — nic...
— Jakto, byłoby to panu obojętne?...
— Ależ nie, — tylko proszę pani, ktoś, kto kocha, nie może zdradzić!
Maryśka aż podparła się na łóżku. — Ktoś, kto kocha nie może zdradzić, — powtórzyła za nim, jak echo.
Nie wytrzymawszy jej spojrzenia, pochylił się nad fizyką...
Maryśka zaś pomyślała, czyby w ten sposób nie zacząć listu do pana Ciąglewicza?... Więc, jako pierwsze zdanie poszło, — „ktoś, kto kocha“, potem odrazu pisała mu o sztuce... Niechże mu służy jego Batory ze wszystkimi załamaniami...
„Nasze wspólne dziecko duchowe jest od tej chwili tylko twoim. Ja się do macierzyństwa nie przyznaję — i nie stoję o nie...“
Nic więcej. — Na dole, — Marja Miechowska... A na samym już brzegu, w kąciku stronicy — list zniszczyć.
Skończywszy, zamyśliła się głęboko... Owszem, uważała, że ma prawo wymagać tego poświęcenia od Zdzicha... Projekt sztuki i kilka dyalogów, to jest przecież nic, jeśli poświęciwszy je, można uratować honor nazwiska...
Tak kazał obowiązek, — chociaż zdaniem pana Ciąglewicza obowiązek jest właśnie nieprawym tylko płodem poświęcenia...
Po napisaniu tego listu zapragnęła Maryśka nagrody, serdeczności, ciepła rodzinnego...
— Niechże mi pan pokaże Felusia! I siedźcie tu ze mną! Nie zostawiajcie mnie samej...
Gdy przysunęli stół do jej łóżka i zasiedli do zabawy, Maryśka, patrząc nowymi jakiemiś oczyma na Felka, rozżaliła się nad jego losem. Malec bawił się rzeczywiście, jak sierota, — zabawkami po drugich... Teraz poprawiał zielniki Adolfa, naklejając rośliny pod rząd, jak żołnierzy, na jednej i tej samej stronnicy. Widząc, że Felek ma polepione palce, że poszarpane cząstki suchych okazów przykleiły mu się śmiesznie do policzków, zapytała Adolfa, dlaczego daje marnować tak te zielniki?
— Bo mi się podoba, bo mi się podoba, — nachmurzył się Felek, gospodarując zawzięcie wśród łamiących się kartek.
— To się nie marnuje, — odpowiedział Adolf.
— Jakto nie marnuje się? — Kazała sobie podać wszystko. Smutną radością przepełniło ją dotknięcie tych delikatnych okazów. Niektóre trzymały się jeszcze dobrze na białych kartkach, zetlałą słomką przewiązane przez wyschnięte kolanka. Inne, napół już oderwane, kiwały niesamowicie blademi czuprynkami.
A resztę zsypał jej Feluś na kołdrę, — niby garście uwiędłego pyżu.
— Już dawno nie zajmuję się botaniką, — rzekł cicho Adolf.
— Jakie to suche, jakie to biedne, — dziwiła się Maryśka.
Łodygi, uschłe listki, kosmate główki kwiatów, wszystko to, niby szeleszczący strzępek jakiejś zagasłej tęczy kruszyło się i łamało w palcach...
— Co to znaczy dawno, co pan nazywa dawno? Od kiedyż to nie zajmuje się pan botaniką?...
— Akurat wtedy to zarzuciłem, — podał jej jeszcze kupkę tego ziela, — gdyśmy zaczęli chodzić z Felkiem na wspólne spacery wychowawcze, — pamięta pani?..; Wtedy się już zaczęły na serjo motyle...
— Szkoda, szkoda, — nigdym nie myślała, że kwiat może być tak umarły...
Pochylił się nad nią, wyrzucając sobie, że chorą naprowadza nieoględnie na myśl o śmierci.
— Niech pan patrzy, — o to... — Pokazała mu na białej, czystej karcie szypułkę zżółkłą i pomarszczoną w malutkie, ciemne fałdy.
— Zwykła rzecz przecież, — zauważył, — to jest biała koniczyna.
— A wygląda, — dziwiła się Maryśka, — jak mała, malusieńka twarzyczka...
Nagle Feluś palnął w kartkę pięścią i złamał roślinkę.
— Co ty robisz! — żachnęła się Maryśka.
— Bo mi się tak podoba! Na złość!...
— Panie Adolfie, czy Feluś często teraz bywa taki? Dlaczego go pan psuje? Dlaczego mu pan wogóle daje te piękne zbiory?!
— Nie robię tego lekkomyślnie...
Oświadczyła Adolfowi, że pragnie z nim o tem pomówić dziś wieczorem. O tem, wogóle o Felusiu, i jeszcze jednej ważnej sprawie...
Tymczasem dziś wieczorem mówić się nie dało, bo cały wieczór siedzieli u niej Karowscy. Byli ponurzy i widziała, że chcą od niej czegoś...
Rozmowa zaczęła się od tego, że kupili pieska, — i o piesku...
Stary proletarjatczyk milczał, kołysząc tę gawędę astmatycznym oddechem. I znów oboje czekali...
— Bo w końcu, — Karowska otarła usta, — bo w końcu tak jesteśmy sami, że trochę jakiegoś życia, jakiegoś ruchu... Dla niego to zrobiłam. — Wskazała dużemi dziurkami od nosa na męża. — Niech coś ma, niech hoduje... Co mamy robić?!..
Wyszła nagle, bez pożegnania.
Karowski siedział dalej bez ruchu na tem samem miejscu i patrzył w okno.
Za czarną szybą przewijały się od czasu do czasu, niby dyszące płomieniami upiory, szybkie lokomotywy.
— O to wszystko nie stałbym, — rzekł wreszcie, — żebym rozumiał przynajmniej mego syna... Ale tak się zmienił, tak zamknął... Czy pani nic nie jest wiadomo?...
Wzruszyła ramionami.
— Nie zauważyła pani nic nowego?... Nie ma pani żadnych podejrzeń?
— Nie rozumiem pana?
Karowski znów się zamyślił.
To wszystko razem sprawiało na niej bardzo przykre wrażenie. Jakieś indagacje, czy śledztwo?...
Upłynęło znów dobrych parę minut a nie zamienili ani słowa. W głębokiej ciszy krzyżowały się miarowo dwa oddechy, potężne tchnienie lokomotywy i jak gdyby wtór jego, świszczący oddech Karowskiego.
Ten stary, człowiek, z nieruchomymi, jak śmierć oczyma, z czarnym cieniem na białej twarzy, nieśmiały i nieustępliwy, przestraszał Maryśkę poprostu. Podniosła się gwałtownie na łokciu: — Czego pan chce odemnie właściwie, panie Karowski?!
Patrzył na nią tak obco, tak jakoś odlegle, że zaczęła się wstydzić wszystkiego... Tego, że jest młodą, że żyje, że jest kobietą...
— Chcę się zapytać, moja pani, — ciągnął bezdennym, jakby sądnym głosem, — chcę się zapytać, czy to nie pani zabrała nam serce naszego syna?...
Maryśka odetchnęła z ulgą: — A cóż się znów stało nowego?
Zaś wówczas, jakby nagle figurka starego emigranta rozpaść się miała w kilku sprzecznych kierunkach... Cały ten nieproporcjonalny kłębek, — wydęty astmą tors, zakrótkie rękawy, żółte ręce, biały ogonek staromodnej krawatki, — cały ten tobołek utrudzenia i żałości sprężył się, rozprężył a wreszcie, związany tym samym drobniutkim wstrząsem, przylgnął do krawędzi jej łóżka.
— Ach, — nic się nie dzieje nowego... Coś się zerwało między synem a rodzicami, na zawsze...
Maryśka przyrzekła oddziałać na to.
Wogóle, niech tylko już raz zakończy sprawę z Ciąglewiczem a powprowadza znaczne reformy... Zapewne nie będzie szczęśliwą, ale właśnie spełni swój obowiązek...
Ciąglewicz zaś milczał, jak zaklęty... Mijały dnie, Maryśce nudziło się już chorować, — nic i nic, stamtąd ani słowa...
— Może pan nie oddał listu panie Adolfie?...
— Oddałem do rak własnych, w bibljotece.
— I co?
— I nic. Pan Ciąglewicz wziął list, ukłonił się i już.
Ukłonił się — i już... Już po wszystkiem...
— A wie pan, co było w tym liście?...
Adolf zarumienił się po uszy. — Nie wiem...
— W tym liście było cofnięcie mojej sztuki... Nie chcę, żeby była grana. Z chwilą, gdy Ciąglewiczowa umarła, nie wypadałoby, by nasze nazwiska razem na afiszu...
Podziękował jej spojrzeniem.
— A wie pan, jak się nazywa takie postępowanie, jak moje? Nazywa się głupotą... Bo i tak wszyscy...
— Co wszyscy? — spytał Adolf zmięszany.
— Bo i tak wszyscy będą mnie obmawiali... Pan też myślał, niech się pan przyzna... Niech pan sobie tylko dobrze przypomni...
Powieki Adolfa drżały tak szybko...
— Nie przyzna się pan?!
— Do czego mam się przyznać?
— Pan też myślał, że Ciąglewicz i ja... Że my...
Sprawiało jej szczególną, bolesną rozkosz, przeżywać teraz tę historję na wspak... Pod skrytą formą podejrzeń i przypuszczeń przesuwać przed niepowołanymi oczyma jeszcze raz to wszystko...
— Pan też myślał... Tak dalece, że nie umiał pan tego ukryć i to nie tylko przedemną, ale nawet przed rodzicami, — przed ojcem... Naciągając fakty, wypomniała mu wizytę starego Karowskiego, wiecznie wystraszone oczy matki...
— Wszyscyście tacy sami... Z ludźmi nie warto być szczerą, zawsze człowieka oszukają.
— Nie prawda, — przerwał jej gwałtownie, — nie wszyscy są tacy sami!! Ja byłem szczery!
— Pan był szczery wobec mnie?!
Nie skończyli, gdyż weszła Zatorska. Adolf pożegnał się i uciekł.
— Więc pani naprawdę jest chora?? — Zatorska z mechaniczną wprawą przysunęła stołek i w stróżującej posturze usiadła przy łóżku.
— Chora jestem. Influenca.
— Ja nie będę pani czasu zabierać, — przyszłam tylko podziękować... Podziękować za to prawdziwe zajęcie się mną... Wszak dzięki pani uzyskałam poparcie pana docenta... Właśnie ostatecznie wracam ztamtąd i odrazu postanowiłam sobie być u pani. Pan Ciąglewicz wspominał, że pani jest chora... Tem smutniej mnie to dotknęło, że wracam uradowana...
Na twarzy jej nie przejawiał się ani smutek, ani radość, oczy cedziły obojętne światło towarzyskiej uprzejmości...
— Wracam uradowana, bo w końcu — wychodziłam sobie...
— No co, wydaje pani rzeczy męża?!... — ucieszyła się Maryśka.
— O nie, — to jeszcze nie... Ale pan Ciąglewicz poparł mnie tak serdecznie... Widać, nawet pozornie dość obojętne serca, uszlachetnia cudze nieszczęście... Poparł mnie i mam nową posadę. W administracji dużego dziennika....
Tu wymieniła firmę wielkiej płachty mieszczańskiej.
— Właśnie tam, gdzie mi tak nie poszło z manuskryptami męża... I przepisywania z Akademji i może jeszcze popołudniowe godziny w jakiejś instytucji kursów*wyższych.
— To już pani rzuciła tych socjalistów? — Maryśkę straszliwie nudziła ta rozmowa.
— Musiałam rzucić. Zamało płacili. Zaś mnie chodzi o to, aby móc robić oszczędności.
Bo Zatorska nie dawała za wygraną... Postanowiła „zapracować się“, ale swego dopiąć... Własnym nakładem wyda ten tomik... Będą oszczędzać, od ust sobie odejmą, ale wydadzą... Ja z synami, — rodzina... Wcześniej, czy później, — wszystko jedno... Myśli wypowiedziane „tam“ przez mego męża nie zestarzeją się, — o nie...
— Niech się pani tak na mnie nie patrzy, pani Marjo, jak na wilczycę...
Dlaczego użyła tego słowa „wilczyca“?...
— Podałam nawet do rządu o wsparcie... Niczego się już nić wstydzę!... Należy mi się za tyle czasu. Ale najchętniej pragnęłabym dostać trafikę... Dostaje się prawo na trafikę i można je zaraz odsprzedać...
Maryśce przyszło na myśl, że ona też mogłaby się o to postarać... Spytała więc, jakich do tego trzeba warunków...
— Na to trzeba być wdową, — trzeba, by mąż poległ... I znów sprowadziła rozmowę na losy swego przyszłego wydawnictwa.
Równy, uparty szept Zatorskiej snuł się nieustannie i chrapliwie, jak poruszanie się szczypawki w zmiętym papierze.
Maryśka przerwała jej: — Ja też mam kłopot z naszą sztuką... Nie możemy wybrnąć z zakończenia... — Dla podkreślenia tego kłopotu spojrzała z wyrzutem przez okno...
Miękka odwilż gięła się na szybach... To się ukazywały rozlane w kroplach zarysy kolejowego łuku i kopuły wysokich kościołów, jakby obrzękłe, — to nikło znów wszystko, zasnute krupą i szronem. W trakcie długich kalkulacji Zatorskiej wszedł posłaniec, z dużym bukietem białych róż. I z listem...
Zatorska wyraziła postawą swą domyślne i życzliwe zdumienie...
Maryśka widziała doskonale od kogo to... Położywszy sobie róże na kołdrze, przeczytała od niechcenia bilecik.
„Dla Z. zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.
Gdy śmierć jest życiem, czemże jest życie?... Fran. C.“
Szkoda tylko, że trumny nie przysłał, szkoda tylko, że jeszcze trumny nie przysłał...
Dobrze, że ludzie przynajmniej pamiętają o pani, — rzekła na pożegnanie Zatorska, delikatnie głaszcząc kwiaty.
— Nie mogę się skarżyć, — uśmiechała się Maryśka w gęstych rumieńcach skromnego tryumfu, — nie mogę się skarżyć, przynajmniej to...
— Więc ja zawsze, o ileby Feluś z mymi chłopcami chciał się bawić...
Maryśka wyciągnęła do niej obie ręce. Ucałowały się. Maryśka bowiem w tej chwili czuła się równie godną i nieszczęśliwą...
Zaś gdy została sama, wyskoczyła pośpiesznie z łóżka... Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuła w sobie takiego pośpiechu... Ach wyjść stąd, — wyjść jaknajprędzej, — gdzie?...
Wszędzie, — gdziebądź, — nigdzie...
Zaczęła, jęcząc cichutko, biegać po pokoju. Gdzież suknia?...
Czy już wszystko? Torebka, parasolka, kwiaty... Dopiero, gdy stanęła w lustrze i jęła drżącemi wargami przychwytywać rozpiętą woalkę, łzy przesłoniły jej wszystko.
Ale to wszystko głupstwo, — nic nie ma znaczenia, człowiek co parę lat, zapewne, musi tak stanąć przed lustrem i zawiązywać woalkę. To już się raz odbyło, na ulicy, w oknie masarni, potem dziś, potem znów kiedyś...
Trzasnęła drzwiami. W bramie dognał ją Adolf.
— Dokąd pani idzie!?
Machnęła ręką i poszła. Niech o niej nikt nie wie... Ucieszyło ją, że była gęsta mgła. Dzwonki tramwajów i pierwsze światła wieczoru plątały się, niby w mętnej wodzie. Czarny tłum, głosem zmiętej wstęgi szeleszczący, snuł się dokoła białych ścian Rynku.
Minęła linję A-B. Chłopcy roznosili już dzienniki wieczorne, wywrzaskując w niebogłosy odległe miejscowości z frontów bojowych. Skierowała się ulicą Szewską, Karmelicką ku dawnemu mieszkaniu.
Wszędzie tu zjawiał się czas dawnego jej życia, tak bierny już, tak odległy!...
Weszła do kamienicy, w której kiedyś mieszkali. Sień pusta... W matowej lampce, pod sklepieniem korytarza skwierczał gaz.
Maryśka przytuliła się do bramy, nasłuchując. Ogromne jakieś, niespożyte oczekiwanie rozpływało się w jej łzach...
Gdzieś, na któremś piętrze otwarły się drzwi. Czyjś głos zahuczał w klatce schodowej...
Więc teraz, — teraz, — bo niema czasu!...
Podrzuciła pod ścianę te róże, skrytym, złym giestem, od którego mrowie ją całą przenikło i — uciekła. Dalej, za domy, z ulic gdzieś za miasto...
Do parku Krakowskiego!!
Nikogo tu już nie było. Szła prędko przez śnieg. Na pochylonych ławkach ścieliła się niezmierzona samotność... Dróg widać nie było. Tonęły niewidocznie w szeleszczącym miąższu wieczornej odwilży. Tu i owdzie na białych trawnikach, — złamane, sterczące resztki jakiegoś wzrostu... Zaś w głębi tego widoku, uwitego z nieprzerwanej przędzy puchów i mgieł spływały zewsząd, z krzaków, z dróg, z okiści, z brzegów rozdeptanej ścieżki, krople nie — obliczone, — jak łzy, których już nikt nie słucha...
Maryśka usiadła nad brzegiem zamarzniętego stawu, przy łódkach, leżących jedna na drugiej, niby białe kromeczki kokosowego orzecha.
— Ach, — tak samo w jej piersiach, w jej sercu drżały nieprzeliczone krople... Tak samo jej życie pochłonął mrok, nigdzie już wracać nie można — tylko przepadać!...
Ktoś wyskoczył z zakrętu ścieżki.
— Cały czas szedłem za panią — śpieszył Adolf, — dopiero tu, w parku zgubił mi się ślad... Już cały ten ogród przebiegłem we wszystkich możliwych kierunkach!...
— Dlaczego pan szedł za mną?! — spytała surowo.
Adolf rzucił czapkę na ziemię i stanął blisko przy ławce. W mięciutkich tchnieniach odwilży słychać było gwałtowny jego oddech, niby falę świeżego źródła, prężącego się w niepewnem ujęciu...
Przeciągły wiatr zatrząsł suchymi drzewami. Posypały się zwiędłe liście, skraweczkami cienia przebiegając po ścieżce.
— Dlaczego pan to zrobił?
Uderzyła Maryśkę niezwykła w tej chwili piękność Adolfa. Chyba tak piękni chłopcy są wyrzeźbieni z marmuru, w cyprysowych ogrodach, na południu?...
— Dlaczego pan poszedł za mną? Co to znaczy?...
— A to, — co znaczy?!? — Wyrzucił z zanadrza swego gimnazjalnego płaszcza dwie róże: — A to, co znaczy?! A to pani Marjo, a to pani Maryśko, — zwisł nad nią, przyciągając za ręce...
Chwilę patrzyła mu w rozpłomienione czarne oczy.
— Pani ukrywa przedemną... Runął na śnieg, objął ją za nogi... — Dlaczego, poco ukrywać?... Dlaczego nie powiedzieć?!... Co pani chciała zrobić, — pani się chciała zabić?!
Kazała mu wstać natychmiast.
Nie. — Póki się nie dowie wszystkiego, będzie leżeć tu w śniegu, u jej nóg, nie ruszy się...
Dalekie, wstydliwe śmiechy, urocze pobłażania przepełniły serce Maryśki. — Więc powiem panu, Adolfie, ale nigdy już potem nie będziemy o tem mówić... — Głaszcząc zmierzwioną czuprynę, klęczącego przed nią chłopca, wpatrzona w głuchą puszystość krzewów, wstrząsana dreszczem starych drzew, opowiedziała mu wszystko, — co mogła zrozumieć niedoświadczona jego dusza...
Że Ciąglewicz ubiegał się oddawna, oddawna...
Maryśka tworzyła tę historię, wśród łez i cichych okrzyków chłopca. Nareszcie prostowała poronioną rzeczywistość. W opowiadaniu zjawiał się ten romans takim, jakim być powinien...
Ciąglewicz odgrywał w tej historji rolę nieokiełznanej siły namiętnej, Maryśka była naiwną postacią, której intencje źle rozumiano, — włącznie aż do tych kwiatów, jakie posłała Ciąglewiczowej na trumnę.
— A dziś on odsyła mi takie same róże i pisze mi w liście...
Adolf garnął się, czepiając się jej sukni.
— Powiem wszystko, ale niech pan siądzie tu obok i na jedno mi odpowie... Poco chce pan wiedzieć to wszystko?...
— Po co?... Bo ślubowaliśmy sobie braterstwo!... Mam prawo!... — Nie wytrzymał jednak jej spojrzenia... Jak mały chłopiec skulił się i skłaniając głowę na jej piersi: — Niech pani pozwoli... — Mam prawo, — szeptał tak cicho, że ledwo mogła była dosłyszeć, — mam prawo, — bo panią kocham...
Maryśka z lekkim uśmiechem powiodła ręką po twarzy Adolfa, rzekłbyś, zgarnąć z niej pragnęła płochy sen... — Ach, dziecko, — dziecko... Więc powiem panu, co „on“ pisze w tym liście... Pisze, żebym została jego żoną...
— A pani?!!...
— Nie zgodzę się.
Ujął ją za ramiona i patrzył w oczy z tak czułem ubóstwieniem, z tak bezgraniczną wdzięcznością. — Zaś potem... Lecz to nie były pocałunki... Przybliżył twarz do jej twarzy, usuwającej się ostrożnie i ustami wodził po jej czole, policzkach...
Wtedy Maryśka sama, przejęta spokojną wdzięcznością, że oto jest jeszcze na świecie ktoś, zdolny czuć i kochać, pocałowała go w usta.
Był to pocałunek zimny, blady, jakby się w mroku spotkały z sobą dwa płatki śniegu...
Adolf rozłożył ramiona, — głowa mu opadła na oparcie. Maryśka zaś całowała go lekko, niby piękną rzeźbę, zapomnianą wśród drzew uschniętych i śniegów topniejących...
— To na pożegnanie, mój braciszku, — na pożegnanie... Ale już potem nigdy się nie pytać, — nigdy się nie narzucać, — śmiała się cicho, dotykając wargami jego warg, — nigdy nie dokuczać i być dobrym dla ludzi...
Szczęśliwa, że w tak wielkim bólu, potrafiła jeszcze ukoić choć w części czyjeś cierpienie, odeszła od niego z postanowieniem wpisania się do szpitala, jako siostra miłosierdzia...
Jakże zazdrościł Adolf teraz wszystkim żołnierzom! Jakże zazdrości! wszystkim Legjonistom! Mieli kolosalne szanse, że jako ranni dostaną się do szpitala w Krakowie, gdzie czeka ich tak sowita nagroda! Śliczne ręce Maryśki będą dotykać ich ran...
On zaś, — gdy po tej scenie w Parku uznała bliższą ich znajomość za niemożliwą, — on zaś cóż mógł zrobić, czegóż dokonać?!? Czegóż dostąpić?!?
Cóż on?... Zbierał powoli blaszane i papierowe pokłosie wielkich wypadków, w postaci odznak pamiątkowych, rozkazów i wszelkich świstków...
Hyjena! — hyjena!... Jakimż czołem stanie przed Maryśką, gdy ta pielęgnować już będzie bohaterów?!? Powie jej, że nauczył Felusia czytać?... Że zda maturę z końcem roku szkolnego?... Że potrafił o tyle wyswobodzić się z pod wpływu rodziców, iż nie śmią mu nic zrobić, chociaż nie pisze pamiętnika?...
Cały dom rodzinny napełniał go teraz niewysłowionym wstrętem... Z pogardą patrzył na matkę, która wciąż jeszcze, wciąż i wciąż gromadziła zapasy... Z rozpaczą patrzył na te mlaszczące sjesty przy koziem mleku, w których zazwyczaj brała udział jakaś kumoszka z tej samej kamienicy i znudzony, drżący foksik mały.
Zaś jeszcze więcej cierpiał nad ojcem... Zauważył bowiem, że stary jakby zapomniał o wszystkiem, o wszystkich ideach, cierpieniach, sprawach, wyłącznie pochłonięty troską o to, jak przetrwają i jak się przeżywią...
Gdy starzy wygłaszali wieczorem swą pozytywistyczną modlitwę, — piłował „naumyślnie“ cedrowe deseczki... Gdy matka piła kozie mleko, — pił „na złość“ mocną, jak atrament herbatę... Gdy ojciec roztaczał po obiedzie różowe horyzonty, — Adolf lżył Naród za niechęć do zbrojnego czynu i siebie samego za tchórzostwo...
Miał wrażenie, że wówczas ojciec patrzy na niego tym chytrym, podstępnie — dobrotliwym spojrzeniem, jakim patrzy codzień, po biurze, na pełne talerze zupy i swój ulubiony szpik, w dymiącym węźle żył...
O tak, — Adolf przebiegał w myśli wszystkie powieści, jakie czytał w życiu, — o tak, nikomu chyba nie przyszło jeszcze kochać w tak płaskich warunkach!...
Zresztą może to nie była miłość?!... Może to była tylko jakaś szalona zazdrość?... Nieprzytomna zazdrość o każdy ruch i sprzęt, o każdą rzecz?!
I ubóstwienie... Wyobrażał to sobie najprościej: Żeby miała jakiś wygodny pożytek z jego serca!...
Rozpacz i wdzięczność niepojęta na myśl, że Maryśka jest przecież kobietą...
Zapragnął do gruntu poznać to zagadnienie... Pożyczywszy sobie zkądś jakąś anatomję, badał ustrój kobiety, uczył się go... Ma kiszki, żołądek, nerki, — jak wszyscy... Ma piersi, któremi żywiła swego syna!
To znów poczynał mu mierznąć ten szary splot drukowanych flaczków... Adolf zamykał się na klucz, rozbierał do naga i wyciągał się, przyjmując miękkie, rozchylone pozy, jak gdyby sam był kobietą... Albo przejrzawszy „straszną“ talję japońskich kart do gry, z bezwstydnymi rysunkami, którą ukradł był ojcu, — bił się pięściami po głowie...
Wieczorem zaś, siedząc przy oknie, gdy rodzice, obok w pokoju, odmawiali pozytywistyczną modlitwę, — odmawiał swoją, ułożoną do Maryśki: — Brzeg twojej sukni... Krawędź twego serca... Szelest twego ciała... Ty cała... Wszystko, czego nie śmiem pomyśleć...
Przykładał twarz do szyby i powtarzając sobie, że jest nikczemnikiem, hyjeną, tchórzem, — czekał, kiedy wróci Maryśka...
Nieraz czekał tak do późna w nocy. Patrzył cierpliwie, spojrzeniem, zdało mu się, mocnem, jak pręt, przeganiając obojętnych przechodniów.
Spocone maszyny ziajały na torze, z oddali przypływał okrągły głos kwadransów ratusza. To znów deszcz siepał się o szyby... To znów udręczone spojrzenie witał cichy przelot śniegu... Sygnały stacji biły dźwięcznie, jakby kości metalowe wyskakiwały ze stawów.
Adolf patrzył z wytężeniem pod szary łuk mostu, między tęczowe, zwiewne koła stęsknionej nadziei, które się tam kreśliły, lub beznadziejnie, beznadziejnie nikły na błocie...
Zaś, gdy nareszcie spostrzegł ją, żywą, własną, małą, idącą, a obok niej Ramkiego, jakże walczyć musiał ze sprzecznemi myślami! Bo czego ten Ramkie włóczy się z nią?!?
Wówczas czytywał aż do rana eugenetyczną książkę Athmisa, w której ostatnie pokładał nadzieje... Ale ta hygieniczna zdrowotność, jaką zionęły wszystkie stronnice tej ratunkowej książki, mimo wszelkie wysiłki i mimo wielokrotne podkreślanie wszystkich zboczeń „tutecznego wymiaru wykonawczości“, — nie trafiała Adolfowi do przekonania...
Jeden szelest, pierwszy złowiony odgłos, lub szmer, który przez pokój rodziców dochodził z mieszkania Maryśki, — burzył odrazu wszystkie „eugienetyczne“ postanowienia...
Maryśka nie odrazu spadła do poziomu towarzystwa Ramkiego. Och bynajmniej!
Zaraz po owym spotkaniu z Adolfem w parku krakowskim, postanowiła zostać siostrą miłosierdzia... Ze względu na człowieczeństwo, pokutę, na Zdzicha, a potem także ze względu na utrzymanie.
Ubrana szaro i skromnie, jak przystało na rezerwistkę, pojechała do szpitala. Niech Janina, niech Kałucki coś pomoże...
W końcu doktór, jej akuszer, doktorek, nie zostawi jej na bruku!...
Jechała więc tramwajem przez ulicę Długą, pełna najlepszej nadziei — i wspomnień.
Dopiero u wrót szpitala, wysokich, kamiennych, wobec ogromu tych budynków, ułożonych w groźny kompleks forteczny, opuściła ją odwaga!...
A wewnątrz, — wewnątrz budynku!
Porozpinani żołnierze chodzili gromadami tam i z powrotem, przedziwnym krokiem beznadziejnej cierpliwości... Cywilni ludzie ginęli ustawicznie, z kuferkami na plecach, w jakiemś wejściu bez dna, kilku podoficerów zaganiało wciąż całe tłumy małymi kijkami to wprawo, to w lewo...
Zaraz w pierwszem podwórzu, podobny do budy hyclowskiej, stał kratowany wóz z warjatami, którzy kwicząc rozgłośnie, pluli przez wązkie kratowanie na żwir.
Wdała się w nieskończenie długi splot betonowych korytarzy, przejść, przewodów, opatrzonych napisami, oraz gwiaździstym portretem tego, lub owego wodza.
Nareszcie dotarła do Kałuckiego. Spotkała się z nim w drzwiach, nos w nos. W obu rękach niósł kieliszki, nakryte papierkiem, pełne jakichś szarych skrawków, jakby rozgotowanej ścierki.
— Kwasota, kwasota... — Śmiał się ochryple, pokazując kieliszki. Kazał sekundę zaczekać, aż wróci...
Czekała, zaglądając do drzwi jego pracowni, z której wciąż wychodzili żołnierze. Nigdy nie wyobrażała sobie Maryśka, że tak się odbywa badania...
W pokoju tym, niby w wielkiej klatce, miotało się po kilku ludzi naraz... Ten wystawiał ramię, ściśnięte przepaską, tamtemu przy oknie czerpali szprycą krew z palca, owi znów siedzieli jakoś uroczyście, trzymając pod brodami czarne miseczki. Z otwartych ust sączyły się im czerwone węże rur gumowych aż na podłogę.
W całym pokoju rozlegał się nieustannie dyskretny syk strzykawek, dźwięk narzędzi niklowych, szczęk nożyc i czkanie pompowanych żołądków.
Trudno się było dobrze zorjentować w urządzeniu tego laboratorjum. Od podłogi do sufitu pełzły, to skręcone, to rozwinięte rurki gumowe, blaszki, niklowane pudełka, obcęgi, zaś w tym natłoku połysków i oślizgłych zgięć, niby złote trójkąty godeł srogiej jakiejś wiary, błyszczały trójkątne kieliszki, pełne jasnego moczu...
— Czem mogę służyć, — chrypiał Kałucki, przecisnąwszy się między porozpinanymi żołnierzami. — Co, — może już trzeba tych Rorantystów?... Bobym nie mógł...
Nagle twarz jego opustoszała z wszelkiego wyrazu, a w oczach zaległa martwa przestrzeń. Zaziębił się, gdzieś niedaleko Krakowa, w jakiejś „kadrze“, przy pożegnaniu jakiegoś bataljonu marszowego... Coś trzasło w gardle i oto zatkało się źródło małmazji... Mówiąc chrząkał, jakby tęgim wysiłkiem płuc zepchnąć usiłował ten zgrzyt żwiru i miału, który zanieczyścił tak dźwięczne dotąd źródło...
— Może już nie dojdę do głosu... Może już nie dojdę... — Kałucki nadrabiał gestami, za każdem słowem rozszerzając okrągło oczy, na podobieństwo zdychającej ryby.
Opowiadał, gdzie się leczy, co robi na to i jak... Nie można się z nim było dogadać. Wołała już porozumieć się z Janiną. Ale to też nie było łatwo. Choćby dlatego, że niewiadomo było, gdzie właściwie Janina teraz mieszka?... U siebie spała tylko, potem szpital, potem konserwatorium, potem u Kałuckich.
Bywały tam teraz ciągle obie, ze Stanisławą. Stanisława zajmowała się dziećmi (pięcioro maleństw), Kałucka kuchnią, a Janina, wedle wyrażenia Kałuckiego, była „promieniem słońca tego domu“...
— Na mnie zawsze muszą spadać same tylko obowiązki — skarżyła się Stanisława... Dlaczego tak jest? Słyszała pani?... Profesor stracił głos, to już na zawsze... Zobaczy pani!... Żonę mu zastępuję, niańczę dzieci, bo czegóż można wymagać od Kałuckiej?! A wszyscyby mnie tu utopili w łyżce wody!... Nawet ta niedołęga, ta jego żona, ta biedna kucharka, tylko mu Janinę pod nos podsuwa...
Wedle tego, co Maryśka sama widziała, wcale nie trzeba było profesorowi niczego podsuwać, bo sam się dostatecznie podsuwał...
Janina też wcale nie ukrywała się z tem...
— Wiesz, — mówiła u siebie, pod czerwonym abażurem, w oczekiwaniu profesora, — ja, jak zawsze... Za wrażliwa jestem, zdaje się, za szlachetna... A prawdziwej miłości, żeby szukać... Zestarzałby się człowiek nimby znalazł... Miałam mu odmawiać trochę tego wytchnienia i tej odrobiny radości?...
— To jest, niby komu?...
— No, — komużby, — profesorowi Kałuckiemu.
Maryśce żal się zrobiło Janiny. Więc w końcu cały ten rozmach i te ciągania się ze Smolarskim i te ochy-achy na to, aby się stać przyjaciółką człowieka, obarczonego pięciorgiem dzieci...
— Chyba nie tak sobie wyobrażałaś swoje życie, ruszając w świat?
Janina uśmiechnęła się pobłażliwie: — Pewno, że nie tak... Ale ta energja życia, chęć radości, którą dyszy każdy moment istnienia Kałuckiego...
— Tak, — rzekła Maryśka spokojnie, — powoli wszyscy się urządzają...
— A urządziłam się, żebyś wiedziała, urządziłam się doskonale, — wybuchła Janina. — I to jak! Ze wszystkiemi wygodami... Stanisława zajmuje się jego dziećmi... Zona mnie błogosławi, żem mu wybiła z głowy dawną rywalkę... Wszyscy się urządzają, nawet, zdaje się, ty też nie bez tego?... W końcu, — jakże, i ty — z Ciąglewiczem, — nie?...
Łagodna duma rozciągnęła się na twarzy Maryśki. —Ja z Ciąglewiczem?!? Jak długo żyła jego żona bywałam tam... Ratowałam... Ale teraz?! Nawet sztukę chcę wycofać... Oczywiście, zasadniczo nie zastrzegam się na przyszłość... Naogół ludzie się urządzają i mają rację... Jeśli nawet taki Smolarski...
Nie mogła wytrzymać, by nie pomówić o nim z Janiną...
— Tak się zagospodarował, — przypominała sobie powoli, — taki stateczny, pewno się ożeni wkrótce...
— W kościele świętego Mikołaja, czy u Kapucynów? — śmiała się dyskretnie Janina, a na jej policzki wystąpiły wązkie fjoletowe cienie.
— Nie wiem, w którym kościele, — śmiała się również Maryśka, — ale, zdaje się, wiem z kim. — O ile się nie mylę, to z moją dawną służącą, Nastką...
Rozmowa się urwała, bo przyszedł Kałucki z Ramkiem. Ramkie akompaniował, Janina śpiewała. Kałucki nie posiadał się ze złości... Bo nie brzmiał dziś jej głos, zupełnie nie brzmiał!..
Maryśka dziwiła się, że wogóle „coś podobnego“ można śpiewem nazywać. Wyrywało się to z gardła, niby skały, czy kamienie, łamało się to ciężką falą, leniwie spadając z tonu na ton...
A jeszcze Janina czyniła przy tem dziwne ruchy rękami, jakby sobie te tony żywcem z piersi wyrywała. Nagle śpiew się załamał, ramiona Janiny opadły wzdłuż ciała, głos zastygł, z oczu popłynęły łzy...
— No co, czemu ryczysz?! — pienił się Kałucki.
— Nie ryczę, — broniła się Janina, łykając swój twardy głos wraz ze łzami, — nie ryczę, tylko, — tak sobie...
Popis się nie udał. Maryśka wracała do domu, w towarzystwie Ramkiego, przybita i smutna. Nie mogła już bowiem zaaklimatyzować się w atmosferze tych Kałuckich, Janin i t. d. Rzeczywiście, — jak to trudno wracać z szerokiego świata (Ciąglewicz był bądź co bądź szerszym światem) — na takie ciasne podwórko!
A choćby w domu, co dzień, — czyż nie tosamo?
Jedyną pociechą, jaka ją czekała w domu był list od Adolfa... Nie list właściwie, — a kartka pamiętnika...
Pisał do niej codziennie, nieosobowo, jakby korespondował ze swem przeznaczeniem. Jakim sposobem potrafił zawsze wtrynić jej ten list, nieznacznie pod poduszkę?...
W epistołach tych był całkiem szczery, niczem się nie krępował, o niej naprzykład pisał poprostu — Marja. Zwierzał się też ze wszystkich grzechów pożądania, z miłości, z ubóstwienia... Ze stosunku do rodziców... W pierwszej kartce tłomaczył dość obszernie swe stanowisko. — Stracił rodziców, nigdy nie odzyska, — między ojcem a synem stanęła Ojczyzna, niespełniony wobec Niej obowiązek syna mści się... Adolf jest złym synem Ojczyzny i wogóle degeneratem...
Znajdywały się też w kartkach zwierzenia, których zupełnie nie rozumiała... Z lektury jakiejś eugienetyki... Albo fragmenty z dyalogów Platona. Albo, jakieś mądre zdania z Kubali... To znów wiadomość o przyjeździe kolegów, z frontu.
W pismach tych uważał Adolf za jedyne swe usprawiedliwienie, — że kocha Maryśkę... „Niech, przepada Ojczyzna!... Niech świat stanie w swym biegu...“
Czytała to wszystko zazwyczaj już w łóżku... W każdym razie, jeśli taki młody, niezepsuty chłopiec już kocha, — to szczerze... Chyba taki młodzieniec nie potrafiłby kłamać...
Słuchając długiego gwizdu pociągów, po dniu uciążliwym i szarym czytała sobie te listy, których coraz wyższy stos przyciskał wiernie duński nóż, — z taką przyjemną beztroską!... Kiedyś, małą jeszcze będąc, lubiła cukrzone płatki skórki pomarańczowej do poduszki... Teraz czytała te listy, których treść świeża i młoda miała przecież w sobie coś z zapachu południa i pomarańczy...
Skazana prawie wyłącznie na towarzystwo Ramkiego, cieszyła się nieomal tym dziecinnym papierowym romansem...
Zwłaszcza, że życie waliło po łbie raz za razem, nie żartując, — och bynajmniej!... Choćby taka wizyta, jak dziś u „jej“ doktora!...
Siedział z jakimś drugim w laboratorjum szpitalnem. Obaj mieli na sobie białe kitle, co im nadawało miły charakter wesołej świeżości. Nie zwrócili na nią żadnej uwagi, schyleni nad dziwnym przyrządem...
Był to szereg szklanych rurek, od wyższych do całkiem nizkich, zczepionych wspólną ramką drewnianą.
Akuszer, odsunąwszy na czoło wypukłe okulary, podnosił wciąż ku oczom całą ramkę, łudząco podobną do piszczałki, jaką mają przy ustach greckie fauny.
Jakgdyby grał na syryndze. — Bowiem rureczki, napełnione czerwienią, wydawały cichy dźwięk, a wówczas zdawało się przebiegać je rzewne, spłoszone westchnienie...
Akuszer przyjął Maryśkę bardzo przychylnie, oklepał zdrowotnie i poprosił siadać.
Spytała, co robi?
— Nic, — zamruczał, wpatrzony w krwawą syryngę, — badam krew. My tu badamy krew naszych żołnierzy, — naszej armji...
Taki doktór wszystkiego może się dowiedzieć o człowieku z jednej kropli... Ma do tego tak dokładne przyrządy...
— Żyje się i żyje a nauka wciąż idzie naprzód... Straszne, że nawet się nic o tem nie wie... — zauważyła, aby się przypodobać. — I że to mężczyźni mogą obchodzić się z tak delikatnymi narzędziami...
Narzędzia te i przyrządy delikatnością swą imponowały Maryśce.
Jakby z przezroczystych drobin jakiejś nicości wysnute... Trochę blasku, trochę połysku, trochę suchej cienizny, parę koreczków, jakiś szklany pytajnik — i tak się to snuło przez cały stół. Tam i sam, między retortami, z białych porcelanowych płaszczyzn, wyskakiwał do góry płomyczek gazu, mieniący się w słońcu szaro i niebiesko, jak skrzyp tęczowy.
— Czegóż tu pani od nas chce? — pytał żartobliwie doktór, oddychając dziwną melodją retort, które trzymał tuż przy ustach.
Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że obaj, akuszer i ten drugi, w białych kitlach, jak dwa białe, naukowe jakieś wampiry, z łatami szkieł na czole, — chwieją się w zimowym blasku, szklanymi oddechy syrpiąc krew...
Wstydziłaby się teraz powiedzieć, że chce zostać siostrą! Wogóle, — słowo „miłosierdzie“ nie przeszłoby jej już przez gardło!...
Drugi doktór wyszedł, zostali we dwoje.
— Tak tu sobie badamy, — mruczał akuszer, — krew naszej armji, — krew naszej armji... Tyfusik plamisty, cholerę, malarję... A ludzie, wie pani, gdy się dowiedzą, że są istotnie chorzy, — szaleją z radości... Tegoby żaden z nich nie oddał za największe skarby...
— Mój Boże, — westchnęła odważnie Maryśka, — więc taki człowiek cieszy się ze swej niedoli... A ja właśnie, żeby im ulżyć...
— Żeby co? — żachnął się doktór.
— Żeby im ulżyć... Chciałabym zostać siostrą...
Nie dał jej dokończyć. — Siostrą?! No to już lepiej, niech pani sobie odrazu znajdzie jakiego miłego chłopca!
— Panie doktorze!!
— Co, — „panie doktorze“?! Lepiej odrazu... Lepiej odrazu...
Głos jego, niby w małych, krwawych organkach, zdawał się dzwonić we wstrząsanych rytmicznym oddechem rurkach.
— Albo już lepiej, niech pani odrazu idzie na ulicę... Mówię poprostu.
Wziął ją pod rękę. Stanęli przy oknie, skąd widać było pawilon warjatów, żwir szary, śniegi, jakieś gałązki drzew nagich, jakieś chmury pomarańczowe na czystem, zimnem niebie.
Maryśka zniecierpliwiła się: — Ktoby się tam obrażał na to, co pan wygaduje?...
— Dlaczegóż to nie mogę nikogo obrazić, — ujął się za sobą doktór.
— Bo pan jest dziwak, doktorze. Od początku wojny, ile razy się spotkamy, mówi pan jakieś takie dziwolągi, a swoją drogą, robi pan wszystko, co każą, służy, leczy.. A zawsze przytem jakieś paradoksy...
Paradoksami nazywała Maryśka wszystkie zawiłe i nieprzyzwoite zdania, lub teorje...
— Jakież paradoksy, — cóż naprzykład?
— Tego się nie pamięta, — ale mniej więcej... A to, że lepiej na ulicę, niż na siostrę miłosierdzia, a to znów, że wojna to obłęd, a to, żeby dzieci nie rodzić... A to znów...
Doktór zaś, jakby naumyślnie, nagadał jej nową furę paradoksów i zakończył tem, że lepiej sprzedawać ciało, niż duszę... I że stanowczo, lepiej dla chleba być ulicznicą, niż siostrą miłosierdzia...
Więc doktór i Ramkie byli tego samego zdania... Nawet Ramkie moralniej jej radził... Radził jakiś urząd.
— Teraz, po inwazji, kraj się podnosi, potrzeba będzie rąk tak wiele, że nawet te małe, śliczne, też się przydadzą...
Owszem radził rozsądnie i wogóle przyzwyczaiła się do niego... Jeden Ramkie nie odsunął się od niej z powodu sztuki i nie ochłodził stosunków, chociaż po zerwaniu z Ciąglewiczem straciła swe dawne, wpływy...
— Nie przyszedł czas na mój motecik, jeszcze widocznie nie przyszedł, — na motecik u samego dołu afisza...
Gadali u Michalika, jedząc sypkie nugaty i czekając na herbatę. Ramkie z motecika, którego nie dano mu zagrać na wycofanym, niestety, Batorym, przeszedł na temat kwestji żydowskiej...
— Bo to jest konieczne dla naszej wspólnej znajomości... Pani musi zrozumieć moje stanowisko w tym względzie.... Ta kwestia rasy, — cienkim uśmiechem zgarniał całą jej uwagę na drepczące w miejscu, po marmurowej płycie stolika, rude swe palce, — ta kwestja rasy, jest także sprawą wolnej myśli, wolnego sumienia... Spór między Kallimachem a Długoszem w przedsionku bożnicy, o ludzkie prawa przeciw boskim przesądom, nie ustaje... My jesteśmy wszędzie tą mniejszością, dzięki której uczą się Narody błogosławieństwa tolerancji i czystości narodowego sumienia... Kto nas nie uzna, — perliła pośpiesznie fałszywa fistulka profesora, — tego krucjata każda zamieni się w pogrom, a każda nowa prawda — w stos przekleństwa...
Maryśka nie mogła zrozumieć przyczyny tego wykładu: — Czyż dlatego, że stara mi się pan o posadę, — grozi mi pan?..
— Nigdy w życiu! — Ramkie mówił właśnie o tem dlatego, że widział i widzi Maryśkę wolną od przesądów. — Tych rzeczy nie mówi się byle komu! Niech pani pamięta, — cedził okrągłe, malutkie słowa, ogromnemi wargami, — że dzięki pani poczułem się pierwszy raz w życiu człowiekiem... Pierwszy raz w życiu przezwyciężyłem się...
Podniosła pytająco brwi...
Wtedy Ramkie, drapiąc paznogciami wyłupiony z nugatu orzeszek: Tak, dzięki pani... Byliśmy wtedy oboje dziećmi... Ale to dawne dzieje... To się wiąże z naszem miejscem rodzinnem altanką, tam na górze za szkołą...
Na twarz Maryśki wystąpiły pąsowe rumieńce... Gorący wstyd oblał całe ciało... Aby zmienić kierunek rozmowy oświadczyła się szumnie w kwestji żydowskiej, jako zwolenniczka równouprawnienia, — tylko niech przestaną nosić pejsy i szwargotać...
Ramkie od siebie dla zgody dodał jeszcze, że i tak po części wszyscy są trochę żydami. — Wiara wasza jest córką naszej, piszecie alfabetem przez nas wymyślonym (24 znaki) i rachujecie naszymi znakami... Każdy kto w Europie modli się, pisze i rachuje jest trochę żydem...
Wszystko jedno, — ostatecznie pokazało się, że Ramkie jej nie zwodził. Nie brał na żadne „szczytne upośledzenia“ czy też „poufną gorycz wspólnych wspomnień“...
Któregoś przedpołudnia obojętnym listem firmowym została zawezwana do biura!... Tytuł był długi z orłem państwa, z wdowami i sierotami w nagłówku.
Przyjął ją kuzyn Ramkiego, naperfumowany fjołkami, o dużych kosmatych rękach, łysej głowie, z malutkimi uszami, połyskującymi twardo, jak skręcone, różowe śliniaczki. Posadził ją na kanapie w pokoju przyjęć.
Każdy prawdziwy dyrektor, — pomyślała, — zaznacza w ten sposób swe liberalne poglądy.
Wytłomaczył mechaniczną istotę nowych obowiązków i potrząsnąwszy węzłem ciężkich breloków, łaskawie odprawił.
Tu, właśnie tu, będzie mi najlepiej, — myślała Maryśka, wypełniając czarne sztachetki rubryk i adresując po niemiecku koperty.
Atmosfera tego biura dla „Wojennych Wdów i Sierot“ błogo działała na jej wzburzone nerwy. Tak dobrze było siedzieć w klekocie maszyn, bijącym o szare, puste ściany, na których tylko gdzieniegdzie, podobny do sinego wrzodu, mienił się nabrzmiały złotością portret arcyksięcia protektora.
Tak cicho i tak bez końca rozsyłało się nieznanym jakimś towarzyszkom niedoli te same powinszowania „wygodnego grobu mężowskiego“...
Bowiem nadeszły były całe skrzynie widokówek z cmentarzami żołnierskimi na polach walk, Maryśka zaś miała obowiązek ekspedycji tego artykułu, w otwartych cienkich kopertach, wolnych od taksy.
Parę razy odwiedził ją tu Ramkie. Wchodząc w przybytki tego biura przybierał stroskaną maskę głębokiego cierpienia i kroczył ostrożnie, niby pod nadmiernym ugięty ciężarem.
— Na stanowisku, na stanowisku, — dodawał Maryśce otuchy, — to doskonale... Nauczy się pani jednej ważnej, bardzo ważnej rzeczy... Mianowicie, że nic się w życiu nigdy nie kończy... Jedni stracili wszystko, poumierali, we łzach toną, ale i tem musi ktoś zarządzać... Ludzie giną tylko po to, aby drudzy na nich, jak na pustych pęcherzach wypłynąć mogli...
Pokazał jej przy tej okazji kamienną małpę, gryzącą się w ogon po przeciwległej stronie ulicy, na drzwiach Muzeum Czapskich...
— Tak mniej więcej wygląda cała instytucja wojennego miłosierdzia, proszę pani... Więc nie zaślepiać się, a tylko korzystać, korzystać...
Po paru tygodniach odbyła się nareszcie, z dawna przez Ramkiego zapowiadana wizyta „możnych“.
Maryśka została przy swoim biurku przedstawiona wysokiej opiekunce, bogatej wdowie po wielkim śpiewaku, którą uprzejmie oprowadzał po lokalach „Opieki“ gienerał, — ależ tak, — dawniejszy pułkownik, znajomy nieszczęsnego „wuja“ Nastusi!...
Trzęsąc podgardlem, dzwoniąc ostrogami, łuną czerwieni tchnący ze wszystkich podszewek, z lampasem, niby krwawym płomieniem przez spodnie, w cichych aprobatach skrzypiącej skóry, kroczył uroczyście i sztywno, pochylony naprzód, jakby mu miłosierdzie całe w nasadzie krzyża utkwiło.
— Miałam zaszczyt widzieć pana gienerała w boju, — skłoniła się Maryśka.
Kazał sobie szczegółowo przypomnieć tę okazję.
Tymczasem wdowa, w ogromnym kapeluszu na zeschniętych skroniach, z ustami wygiętemi w poszczerbiony sierp, przeglądała łaskawie kolorowe, glansowane widoczki, odrzucając je stopniowo, jak tęczowe karty niezliczonej jakiejś talji. Ruchy jej rąk skrępowane były lakierowanemi smyczami, na których ciągnęły się dwa brukselskie pieski.
— Tak, tak, — teraz nareszcie przypomniał sobie generał dokładnie: Bei Limanowa! Na!... — Wyrzuciwszy sztywne kolano naprzód, wsparłszy rękę na biodrze, wyprostował się dumnie. Czarne cienie podbródka zadrżały, a czerwony lampas równym piorunem ugodził w brzeg wojskowego lakierka.
Teraz tylko „dorzeźbić“ mu śpiżowego konia między nogami i mógłby stanąć, na Rynku, jak Bóg wojny, — pomyślała z szacunkiem Maryśka.
W końcu, zmrużywszy oczy i powracając do codzienności, zapytał gienerał, co się dzieje z mężem Maryśki... — Wszak tu pracują tylko rezerwistki?...
Oba pieseczki, ściągnięte krócej na smyczach, przytaknęły uczynnym głosem dzwoneczków.
— Mój mąż w niewoli, — odpowiedziała Maryśka...
— Więc żyje, — pochwalił gienerał łaskawie przeznaczenia wojny.
Maryśka zaś, niespodzianie dla samej siebie uczyniła taki ruch ręką, jakby jej to było wszystko jedno...
Już wychodzili. Wdowa przodem, w długiej, czarnej sukni, powłóczysta i cicha, niby śmierć, zaprzężona w dwa brukselskie pieski, gienerał obok w różowych łunach srogiej swej władzy...
Gdzieś, jakoś także w tym czasie przyszła kartka od Zdzicha, przez szwajcarskie biuro, kaligrafowana dobroczynnem pismem. Treści tam prawie żadnej nie było... Pusta, zimna forma... Cale ich dawne szczęście i wszystko, co przeżyli, zeszło do małej, szarej kartki...
Maryśka sama adresuje setki podobnych pism dziennie!
Właściwie więcej ją interesował, chociażby pamiętnik Adolfa...
Chłopak, burzył się, niecierpliwił, — aż się żal robiło Maryśce Karowskich... Pisał, że już z rodzicami całkiem zerwane... Pisał, że ucieknie ze swym kolegą na front, jak tylko ten kolega wyzdrowieje i wyleczy się zrań... Już wnet, — już wnet... Bo nie może mieć dziś wartości człowiek, nie owiany wdziękiem śmierci i walki...
Nie owiany wdziękiem walki i śmierci... Ach, — słyszała, to tyle razy, tak dobrze znała tę próżność... A Ciąglewicz swego czasu, czy też nie pragnął walki?... Nie owiany wdziękiem walki... Widziała przecież, jak pokutuje za te wdzięki Zatorska! Miałożby to samo spotkać Karowskich?...
Maryśka nie czuła się wobec nich bez grzechu... Wszak przez nią, głównie przez nią uświadomił, rozbudził się ich chłopak... Wielkie uczucie przyśpiesza rozwój...
Starała się różnymi sposobami wpływać na nich, pocieszać, coś doradzić, jakoś wyrównać te tarcia...
Karowska opuściła się zupełnie a tysiące „metod“ i porządeczków, za pomocą których osiągała rekord oszczędności uniemożliwiały spokojne pożycie domowe. Roztyła się przytem bardzo, jedząc na zapas rzeczy, których jutro i tak już „po tej cenie nie dostaniesz“...
— Cóż mi pozostaje, skoro mój syn, moje dziecko jedyne, któregom strzegła, jak oka w głowie, — ma kochankę... Ma kochankę, o której nie wiem... Ma, ma, — zwierzała się cicho Maryśce, — i wiesz pani co?... Nie dziwię się tej kobiecie... Taki śliczny chłopiec... Taki niewinny... Widocznie musiał... Tylko ojcu o tem — sza... Za nic na świecie, boby zabił... Do nóg się jej pokłonię, niech tylko wiem, co za jedna... Jak córkę kochać będę... Pani ma na niego wpływ, — dowiedz się pani...
Zaś stary Karowski twierdził poufnie, że syn do wojska ma zamiar uciekać i już szczerze bez ogródek pomstował na polską przeszłość. Czynił to jawnie, w formie spowiedzi z całego życia, w formie długich pokolacyjnych wyznań od których Adolfa piekły uszy, a piersi rozdymały się, histerycznym odbijaniem...
Aż któregoś dnia, — byłto chyba pierwszy dzień wiosny, — Maryśka, jak zwykle po biurze wróciwszy do domu, zastała tu sądny dzień...
Już na schodach słychać było wrzaski i płacze. Przez chwilę namyślała się u siebie, w pokoju, co robić?...
Słychać było tak wyraźnie ochrypły krzyk Karowskiego, płaczliwie gdakanie Karowskiej i glos Adolfa, przecinający, jak nożem. — Nieprawda, nieprawda, nieprawda!...
Nagle, wśród tupotu, mlasków przedziwnych i szarpaniny, niczem dwugłosa syrena, ryknął Karowski i żona naraz...
Do Maryśki wpadł Feluś, wołając: — Biją się, biją się, biją!!...
Zaraz też wpełzł pod kanapę, aby się uzbroić. Wyciągnął stamtąd swą szablę, czerwony kołczan Adolfa i strzały.
— Biją się, — lecę na pomoc!
— Na krok się nie ruszysz, — krzyknęła.
Felek, rozogniony stanął przy drzwiach i przedrzeźniał Karowskirgo: — Kłamiesz, — kłamiesz, — kłamiesz...
Słychać było teraz wyraźnie, że walczący zbili się w kupę.
Adolf, wywijając w powietrzu wysoko rękami, odsuwał ich pięścią, oni zaś — parli ku niemu, z obu stron. Wlókł ich, dokoła stołu, wydźwigał do góry głowę z pomiędzy krzyczących ust obojga i wrzeszczał z całych sił: — Nieprawda, nieprawda!!!
— Masz, — masz, — masz kochankę, — powtarzali mu oboje, prosto w uszy, on zaś odwracał głowę to w lewo, to w prawo.
Przyparli go do stołu.
Jednym, szybkim ruchem ściągnął obrus.
Rozstawione już do obiadu talerze, waza z zupą, widelce, noże, wszystko to, ze straszliwym dźwiękiem zsypało się na podłogę.
Gorąca zupa oparzyła Karowskiei cały bok. Adolf wyrwał się i uciekł do swego pokoju. Karowska pobiegła do Maryśki.
Z kosmykami włosów, rozwianymi nad czołem, z suknią, operloną krupnikiem, z kawałkiem papieru, który trzęsącymi się rękoma podsuwała Maryśce pod oczy, — wyglądała jak warjatka.
— Adolf, Adolf, Adolf, — czytaj pani, czytaj, ojciec mu to wyrwał, — czytaj pani!!!
Na kartce, tak dobrze znanego Maryśce formatu, ciągnęło się jedno z tych zdań miłosnych, któremi zwykle zaczynał do niej codzienne swe posłania...
— Chodź pani, ratuj! — Karowska dreptała dokoła, jak wokół kamiennej figury. — Chodź pani, bo go ojciec zabije! Ma kochankę, mój syn ma kochankę i nikt o tem nic nie wie!...
— Pali się. pali się u Adolfa! — wpadł Feluś rozogniony.
Pobiegły tam.
Stary Karowski w poszarpanej bluzce roboczej, opierał się o drzwi i walił w nie wielkim piórnikiem z japońskiej laki. Walił piórnikiem, rękami, nogami, tłukł głową i całym sobą...
Z wewnątrz dochodził odgłos rozbijanych sprzętów i gablotek, a przez szczeliny drzwi i dziurkę od klucza sączyły się cienkie strugi dymu. Czuć było spalony papier i karuk.
— Panie Adolfie, — krzyknęła Maryśka, — jeśli pan jest człowiekiem honoru, zaprzestanie pan natychmiast!...
W pokoju ucichło.
— Czekam pana u siebie!!!
Siłą poprostu odprowadziła Karowskich z pod tych drzwi do jadalni.
— Co się tam paliło, droga pani, — płakała Karowska, — co się tam paliło u niego?!...
— Cośmy zrobili — jęczał na kanapie Karowski.
„Wytłomaczyła“ im, by się zajęli Felkiem, a ona już sama pogada z ich synem. Młody młodego prędzej zrozumie... Dajcie mi tylko spokój, wszystko wam później opowiem i kto jest ta osoba, i co za jedna...
Postanowiła za wszelką cenę doprowadzić Adolfa do upamiętania...
Nieznośna woń przypalonego kleju rozchodziła się po całem mieszkaniu. Maryśka otwarła okno. Aż ją zdziwiło, jak prędko robi się wiosna! Tak ostro, tak wyraźnie widać było wszystko w czystem powietrzu.
Nad wieczorem przyszli Karowscy, z przeprosinami. Stary przebrał się, stara w nowym fartuchu.
Przynieśli jajecznicę, bardzo obfitą i kawał suchej kiełbasy... Chleb, — masło... Bo objad się spalił... Skądże pani ma cierpieć za nas... Myśmy już jedli. I Feluś też.
Siedząc obok siebie, patrzyli z żywą troską, jak Maryśka je...
— W dobrem jedzeniu dobra rada, — rzekł Karowski.
— A kto ma czegoś dobrego dokonać, — dodała Karowska, — ten musi mieć siły. — W strząsały nią wciąż jeszcze płaczebne westchnienia.
Gdy nareszcie Maryśka odstawiła talerze, zbliżył się do niej stary, usiadł obok, ucałował pokornie obie jej ręce i zaczął cichym przestraszonym głosem: — Co on tam spalił, droga pani?... Co on tam zniszczył?... Jeśli pani potrafisz, — ratuj nam syna!... Bo, — westchnął głęboko, nieoszczędnie, że aż wszystkie zrosty płuc słyszeć się dały, — bo tu nie o kochanki idzie, ani nie o faramuszki, — ale to jest tosamo... Ten sam poryw ciągle... Na nic się nie przydało, choć tyle razy wskazywałem, — bo to jest ta sama krew, droga pani... Nie wyczekać, zakipieć, polecieć! Oj nie każcie, nie każcie przeżywać na starość tego, co już było w młodości! Jedyny syn, ostatni... A myśmy już dosyć, narodowo, aż nadto dosyć!...
Prosili ją oboje, patrząc w oczy, z obu stron, przytulni i posłuszni...
Adolf zjawił się dopiero o zmroku, z zawiniątkiem pod pachą, śmiertelnie blady...
— Widział się pan z rodzicami?...
— Nie.
— Nie mówił pan z nimi?
— Nie.
— Co pan właściwie wyrabia?
Stał na środku pokoju, zapatrzony w okno... Na torze szybowały lokomotywy, pod łukiem mostu chodzili przechodnie, jak zwykle. Jakże dawno rozmawiał z nią tu sam na sam... Jeszcze w zimie.
— Co pan właściwie wyrabia?
— Nic, — chcę odejść...
— Dokąd pan chce iść?
— Wszystko jedno...
— Opuści pan rodziców?
Wydął pogardliwie usta:— Opuszczę.
— I nic pana tu więcej nie trzyma?...
— Nic. — Nic...
Zmrużyła oczy. Odgarnąwszy rękawy swego szarego szlafroczka, wyjęła z szafy drewniane pudełko, w którem kiedyś dostała od Zdzicha kandyzowane śliwki.
— W takim razie, proszę pana, proszę to zabrać...
Leżały tu równo poukładane listy Adolfa, przyciśnięte duńskim nożem.
Nie przyjął.
Po dłuższej chwili przystąpił do niej i złożył na jej kolanach zawiniątko. Było dość duże, zaś w stosunku do rozmiarów nadmiernie lekkie. Rozwinąwszy je, zobaczyła w woreczku z zielonego muślinu, jakby złote jabłka różnej wielkości.
— Co to znaczy? — spytała przestraszona. — Co to za list? I jeszcze jakaś fotografja?... I te kule?...
Istotnie, w zielonej siatce była fotografja Piłsudskiego i list...
„Te kopuły, z chramu mego dzieciństwa, — pisał Adolf, — podobizna Wodza, — to wszystko, com uratował. Przyjm to razem w tej siatce, w której kiedyś wspólnie łapaliśmy motyle. Nie wyśmiewaj...
Przestała czytać. — Adolfie!... Niech pan tu siada obok mnie... — Objęła go po bratersku przez ramię.
Zaczął drżeć tak silnie, że słowa nie mógł przemówić. Aż żal się zrobiło Maryśce, że tak mała rzecz, tak wielkie wywołuje wstrząśnienie... Ręce miał zimne, jak lód, ogromnymi oczyma patrzył się i dziwił, dziwił...
— Więc, jakże to, to pan spalił swój chram, któryście tam lepili, gdzieś na tym Sybirze?... Który rodzice wieźli panu przez oceany, i potłukł pan to wszystko, — zniszczył?... A teraz jeszcze w dodatku rzucić pan chce starych?...
Począł gwałtownie wyswobadzać głowę z jej ramion, jak z uwięzi.
— I ja już pana nic nie obchodzę i wszystko pan przerywa?...
Skupił się nieufnie w drugim końcu kanapy. Co przerywam, — szepnął, — co przerywam?...
Nie chciało się jej jeszcze odpowiadać. Wiedziała, że za chwilę powie to słowo, powie je z dobroci serca, — żeby był spokój w domu, żeby się już starzy nie mordowali... Powie je także dla miłego władania... Ale dopiero za chwilę, przedtem jeszcze popatrzy sobie w okno, na ochronkę, na most w ciemnej szarówce, na wieże dalekie...
— Niech pani powie, co przerywam?... Słowo honoru najświętsze, że i tak odejdę. Odejdę na front, słowo honoru, — trząsł się, — ale niech pani powie...
— Jakby właśnie dlatego, że wobec tego słowa honoru było już zapóźno, — rzekła: — Co pan przerywa?... Ależ uczucie, nasze uczucie, Adolfie...
Wyciągnęła ku niemu ramię tak lekko i powłóczyście, zdało się jej, tak pięknym i tak smutnym ruchem, jak się gałązka krzewu przez kraty przegina...
Nie podjął jej ręki, — upadła z powrotem wzdłuż ciała...
— Jakie uczucie? — szepnął. Patrzył na nią rozżarzonymi oczyma, skupiony, zziębnięty... Sine połyski oprzędły mu usta i skronie...
— Adolfie, więc pan mnie nie rozumie?! — Położyła mu obie ręce na ramionach...
Ugiął się, jak pod dotknięciem parzącego ognia i uchylił... — Pani się teraz chce litować nademną!... Ze względu na rodziców!...
Maryśkę cieszył ten upór, niby, niespodzianie, na łatwej drodze napotkana, urocza przeszkoda... — Ależ Adolfie, — czy pan mnie rozumie?... — Szukała jakiegoś świadka na to, co powie, tu w pokoju, w pośród sprzętów...
Niebo już zmierzchło, ledwie jeszcze na krańcach podbite ostatnim blaskiem dnia... W ciemnych głębiach firmamentu, niby jakieś zamiary dumne i wyniosłe, pęczniały ostatnim fioletem rozłożyste kopuły kościołów, a tu u stóp Maryśki, podobne do złotych łez leżały rozsypane na dywanie, papierowe kopułki spalonego chramu...
— Więc koniecznie pragnie pan, żeby to panu powiedzieć?... Niczego się pan nie domyśla?...
Adolf zwinął się w kłębek na kanapie i patrząc z uporem w jej oczy, zaczął się skarżyć... Na świat, — na życie... Na wszystkie niespełnione Obowiązki... Bolek, kolega jego, jest ranny w pierś... W palce... A ja?... Już przysiągłem... Zaś tamto wszystko musiałem zniszczyć... Bo to była przeszłość... Nie chcę odpowiadać za to...
Maryśka spozierała na niego z góry, z cierpliwą słodyczą... Mówił bowiem, nieczując, że wszystkie jego ruchy, niby płomieniem powodowane wewnętrznym, rwały się ku niej, postępując coraz bliżej...
— No tak, ale ja chcę, żeby pan został... — Kulącemu się nisko na kanapie w bólach spowiedzi i wyznania, zakryła twarz obiema dłońmi...
Adolf chłonął żarliwie ciepło jej rąk... Czuła, jak zwolna zaczyna je pokrywać pocałunkami. Nawet nie zauważyła kiedy twarz Adolfa znalazła się tuż przy jej twarzy.
Ach tyle się przez „takie rzeczy“ złego stało, — myślała chłonąc pożar jego ust zimnemi wargami, — niechże się raz stanie coś dobrego... Poddawała się łaskawie jego pieszczotom, które lżej niż piorą paździorów płynęły po jej czole, policzkach...
Na wojnę ktoś nie pójdzie, jacyś rodzice nie padną ofiarą nieszczęścia, więc cóż to szkodzi?...
Po całem ciele jej, po ramionach i piersiach stąpać zaczęło dziwne, najczulszej nieśmiałości pełne poznawanie...
Adolf dotykał ją drżącemi dłońmi, to znów cofał je, skruszony cudowną prawdą nowości kobiecego ciała. Zaś dotknąwszy jej piersi, usuwał ręce, zda się, chłodząc je z nadmiernego szczęścia w cichym mroku...
Ramiona obejmujące jej kibić rozplotły się, niczem zetlałe powrósło...
Jeszcze trochę, jeszcze trochę, — myślała Maryśka, przepojona słodką pychą, — zaraz będę mówić o rodzicach, zaraz będę siostrą miłosierdzia... Tylko jeszcze trochę!...
Bo Adolf, jakby się chciał na pamięć nauczyć jej postaci, jakby ją chciał koniecznie na wieki zamknąć w jedwabistych muszlach dotknięcia, — wiódł rękami po skroni wzdłuż ramion, bioder aż do stóp...
Nagle oboje zamarli w ruchu... Oboje przerażeni... Bowiem palce Adolfa, minąwszy jakoś brzeg wycięcia koszuli, dotknęły nagiego ciała...
Maryśka nie chcąc, by widział je, przyciągnęła go ku sobie... Zachwiał się, nachylił i zsunął głowę...
Trącone nagłym ruchem kopułki chramu potoczyły się przez dywan na podłogę.
Czując na ciele drobniuchny trzepot spłoszonych rzęs, z oddechem uwięzionym, zda się, pocałunkami, które Adolf składał na brunatnych jagodach jej piersi, patrzyła, nieruchomo, jak spędzone na posadzkę kopuły chwieją się, niby puste złote jabłka...
Ruch ich statkował się i dogorywał powoli, kołysząc ciszę papierowym szeptem.
— Ktoś wejdzie, — rzekła, gdy kopuły zastygły w mroku. — Ktoś wejdzie... Trzeba zobaczyć, co się w domu dzieje?... Już późno...
Kazała mu tu zostać, tu nocować, aż się wszystko wyjaśni... Nie myśleć o rodzicach, ani o niczem, tylko uspokoić się...
— A ja się z nimi zaraz rozmówię i przyniosę panu coś do zjedzenia...
Zastała Karowskich w pokoju Adolfa, na podłodze, przy zbieraniu rozmaitych pamiątek...
— No co? No co? — Podnieśli ku niej oboje niespokojnie głowy...
Maryśka rozłożyła ręce.
— Patrz pani, patrz, — jęczała Karowska, wychylając żółtą, jak zamglony księżyc, głowę z pomiędzy osmalonych wież chramu, — patrz pani!...
Karowski w milczeniu wybierał starannie z szarej strugi połamanych drobiazgów, poszczególne okazy...
Przytakiwali planowi Maryśki... Zostawić chłopca przez parę dni w spokoju... Sam przyjdzie do siebie... Sam się opamięta...
— Jak dotąd, — niczego się nie dowiedziałam... Trzeba cierpliwości. I dajcie mu coś zjeść...
Stara wyszła, a Karowski dalej wybierał ocalone okruchy: Odznaki, motyle, chrząszcze, błyszczące, jak guziki. Sapiąc ciężko, układał to wszystko w pogniecionych pudełkach...
Żal się go zrobiło Maryśce. Doznała wrażenia, jakby nagle zdziecinniał i taki stary, siwy, ociężały raczkuje po podłodze, wybiera i przymierza chrząszcze, motyle, białe orzełki blaszane, suche kwiatki...
Karowska wyprawiając Maryśkę z jedzeniem do oblężonego syna, uściskała ją i ucałowała...
— Młode to, — wzdychała na cześć Maryśki, — samotne, a takie zacne!... Bądźże pani dobra, postaraj się jakoś przy — hołubić, — szeptała nieomal już pod drzwiami. — Żebym się była dochowała córki, tobym nie chciała lepszej, niż pani...
Pocałowała przytem Maryśkę w łopatkę.
— Niosę panu coś do zjedzenia, gdzie pan jest, Adolfie.
W pokoju było ciemno.
Klęczał przed nią, przytrzymywał rękami czule jej stopy. Całował je, oplatając uściskiem, grzejąc oddechem, jakby tysiąc mil uszły...
Występowała z tych pieszczot lekko i łagodnie, jak się wychodzi łukiem giętkich podrzutów z wiosennej wody... A gdy chciał objąć wyżej kolan, szarpnęła się: — Co pan robi, — taca mi wypadnie!
Nie puszczał... Łasił się całą twarzą i czupryną.
Ach tak, — czuła się teraz, na jedną chwilę, jak może jakiś krzak, owiany pierwszem ciepłem wiosny...
Czyż rzeczywiście nie była małą, skromną rośliną, która się chwieje bezwolnie przy wielkim trakcie ciężkich, żelaznych dróg?...
— No puść, już puść, mój chłopcze!
Nie puścił i przeszła tak ze środka pokoju aż ku oknu, do stołu, brnąc w tych pocałunkach... Adolf zaś posuwał się za nią na kolanach, każde przestawienie jej stopy pieczętując ustami...
Nie chciał nic jeść. Wołał, zgarnąwszy sobie jej stopy na podołek, patrzyć w jej oczy pod górę, wysoko...
— Więc będziemy jeść razem! — Zaśmiała się. — Najprzód ja, potem ty... Naprzemian, — chcesz?...
Schował twarz na jej kolanach z nagłego szczęścia, że mu powiedziała „ty“.
Potem, gdy wypili mleko i zjedli chleb, zgarnął rozprószone w pobliżu złote bańki kopuł, ułożył je na podołku i na nich dopiero postawił delikatnie nogi Maryśki.
— Zęby pani, jak madonna, miała pod stopą złote światy...
Przeleciał jakiś osobowy pociąg z oświetlonemi oknami. Ludzie stali w przedziałach, ściągając z półek pakunki. W wojskowych wagonach widać było oficerów, zapinających pasy na płaszczach...
— Nikt nie wie, — szeptał Adolf, słuchając tętentu kół i tuląc piersi do jej nóg, — nikt nie wie, że my tu tak siedzimy...
— I nikt nie wie, — podchwyciła Maryśka, — że zły, uparty chłopak... — Bardzo głupie i puste wydało się jej nagle to wszystko. Głupie i dziecinne wobec tego pociągu, który przypominał dawne, srogie jakieś przejście... — Że zły, uparty chłopiec...
— Dlaczego zły, — dlaczego uparty, — jęczał cichutko, najostrożniej głaszcząc jej stopy.
— Dlaczego zły?... Bo jakżeś mógł niszczyć nie tylko swoje, ale i nasze wspólne rzeczy?... Były tam przecież motyle, któreśmy prawie razem łapali?...
— I widzisz, teraz już niema ciemnych szyb gablotki, z za których patrzyły tak ładnie te kopuły?...
— Ale te kopuły są teraz pod twojęmi stopami...
— I niema drewnianych wycinanek! Wszystko zburzyłeś... A oni tam teraz, jak pogorzelcy, grzebią w tym śmietniku...
— Kto?!
— Kto? Twoi starzy rodzice, Adolfie... I płaczą i mówią, że to tak, jakbyś umarł...
— Trudno, — zaśmiał się Adolf, — to musi boleć... Każde nowe szczęście musi boleć...
— Nie musi, nie musi, — łagodziła Maryśka, — pomyśl nad tem... Będziesz dzisiaj tu spać... Pójdę już do nich... Pomyśl Adolfie, że wcale nie musi boleć...
Wstała szybko, Adolf uklęknął, złote kule rozbiegły się w ciemnościach i nie zdążyły się dotoczyć do końca, gdy Maryśki już nie było w pokoju.
Zdziwiła się ogromnie, gdy zbudziwszy się na drugi dzień, ujrzała przy swem łóżku siedzącą Karowską.
Na nocnym stoliku stało świeżo przyniesione śniadanie, herbata, jajecznica, wędlina, masełko, biały chlebek, — jak na te czasy niebywałe zbytki!
— Nie zbytki, — odpowiedziała Karowska, głaszcząc Maryśkę po ramieniu, — napracowałaś się wczoraj biedulko, to potrzebujesz...
Przyjemne ciepło rodzinne unosiło się w powietrzu. I tyle słońca. Było już zapóźno do biura.
Maryśka postanowiła dzień ten poświęcić Karowskim. Opowiedziała Karowskiej wszystko, co mogła.
— Tak, tak, to jest pewne, że chłopak chce iść na front... Przysiągł sobie, — dał sobie słowo honoru...
Karowska stropiła się tem ogromnie.
— Czy co, gdzie ma, czy się w kim kocha, czy jak tam, — wynurzała się dalej Maryśka, — tego nie wiem, bom nie pytała...
— A jeśli się kocha, — zaśmiała się Karowska, trzęsąc forsownie wszystkimi fałdami podbródka, — to odbij go tej jakiejś nieznajomej, pani kochana!... Odbij go jej!...
Maryśka, rumieniąc się lekko, wzruszyła ramionami. Było jej bardzo nieprzyjemnie... — Pani daruje...
Karowska skuliła się żałośnie: — Co w głowie matki wszystko nie postoi, byle ratować...
Ułożyły wspólnie, że najlepiej, zwłaszcza w pierwszych dniach, pozostawić wszystko czasowi i o wszystkiem ani słowa ojcu...
Zaczęły się śmieszne, wystawne dnie pokuty... Karowska zmieniła odrazu cały system gospodarki. Otwarły się wszystkie śluzy i upusty śpiżarni, śniadanie sama roznosiła do łóżek, objady zyskały na zawiesistej tłustości, do podwieczorku zjawiły się gęste, wonne konfitury, a na kolacje znów wystąpiło mięso.
Maryśkę „nosiła“ poprostu stara Karowska „na rękach“.
— Nie wstydzę się usłużyć, — mówiła, głaszcząc ją przez kołdrę po nogach co rano, — nie wstydzę się usłużyć komuś, kto mi uratował syna...
Było to aż krępujące.
Stara Maryśce rano, do biura, pomagała się ubierać, chciała nawet pomódz sznurować trzewiki.
— No daj, córuchno, daj, jeśli Feluś może mi być wnuczkiem, to i ciebie za córkę uważać mogę...
Po południu, powróciwszy z biura, zastawała Maryśka Adolfa samego, starzy bowiem zabierali Felusia ze sobą do kina.
Adolf czekał na nią codzień w wiadomej porze powrotu i wciągnąwszy ją za rękę do pokoju, oświadczał radośnie, że są sami, że starych niema, — wyszli. I obsypywał ją pocałunkami, od stóp do głów.
— Nie chcę się z nikim godzić, chcę tak żyć całe życie...
Maryśka natomiast twierdziła, że dość już tego, że trzeba przeprosić rodziców.
— Zaczną się do mnie mięszać, — zarzekał się Adolf i stracę panią, stracę... Wie pani co stracę?... O — to! Oczy usta, ręce, to wszystko, co całuję.
Niósł ją na łóżko, zdejmował buciki, zsuwał pończochy (do kolan „nogi“ były „jego“, wedle ważnej umowy, zawartej pod słowem honoru) i całował długo i toczył pocałunkami jej zwięzłe, gładkie łydki, zatrzymując się modlitewnie w zgięciach kolana... A potem kładł usta na chłodnych jej stopach, twierdząc, że zasypia.
Albo znów, — „wspominali“...
Zamykał w trwożnych swych dłoniach jej małe śniade piersi (bo to są kopuły najcudniejszego chramu) i opowiadał Maryśce wszystko, jak było od tego pierwszego wieczoru, kiedy coś uczuł do niej.
— Bo ja już wtedy panią kochałem...
— Kochałeś? — pytała, unosząc piersi, wzdęte słodyczą rozkoszy.
— Tak...
— A za co?...
Nie wiedział za co. — Wtedy gdy pani przyszła w tym fioletowym kostjumie, tam do nas, na werandę. Mój Boże bawiłem się jakby nigdy nic z Magdą i strzelałem z łuku... Nigdy chyba tak wysoko nie udało mi się strzelić... Myślałem, że pani zwróci na to uwagę...
— No, ale znałeś mnie przecież przedtem, cóż cię tak tknęło wtedy właśnie...
— Nie wiem... Zdawało mi się wtedy, że wokół pani bije światło... Jak dokoła świętych...
— Ale nie można, Adolfie, aby ludzie przez nas cierpieli... Jeśli chcesz mnie kochać, musisz przeprosić rodziców... Musisz się ze starymi pogodzić.
— A jeśli się przeproszę?...
— A jeśli się przeprosisz, będę trochę lepsza, niż teraz i więcej będę twoją...
— Jak będziesz moją?...
— Zamknij oczy i czekaj cierpliwie... — i cóż to szkodzi, myślała z jakimś niewyczerpanym pobłażaniem, — wcześniej czy później?...
Sama dla siebie, w mroku, wzruszyła parę razy ramionami...
I cóż to szkodzi, — myślała, zsuwając po cichutku swój szlafrok, — tyle razy oszukali mnie w życiu, raz ja oszukam dla czyjegoś dobra... Dla czyjegoś małego dobra i żeby bez wyrzutu, w tkliwym przeciągu pieszczot, myśleć o rzeczach, które znikły, o Zdzichu, i o mężczyznach, którzyby mogli dać tyle szczęścia, a nie umieją...
— Jeszcze wciąż miej oczy zamknięte i bądź cierpliwy...
Pobiegła boso do drzwi, zamknęła je na klucz... Cicho, w koszuli, przeszła tuż obok Adolfa.
Śliczny był teraz... Z zamkniętemi oczyma, z długim cieniem rzęs na policzkach siedział w smutnem jakoby zamyśleniu, a twarz jego promieniowała blaskiem kamei.
— Miej oczy zamknięte — rzekła dotykając jego czoła.
Wyciągnął ku niej ręce, lecz usunęła się, skacząc cicho do łóżka.
— Adolfie...
Ukląkł przy krawędzi, modląc się nieomal... Malutkie, śpiewne zdania, zsypywały mu się z ust w mrok to śpiesznie, to wolno, niby dreszcze krzewu, którym wiatr wstrząsa. A potem jęły płynąć słowa poważne i najgłębsze, z najdroższych wartości serca czerpane... Wziąwszy jej nogi na ręce, posuwał objęcie wyżej, aż za kolana. Wstrząsany rozczulającym czarem ich gładzizny i łagodności, jął oddawać temu szczęściu wszystko, w co wierzył...
Wszystko zyskało teraz swobodę prawdy, urok łatwości świecił wśród dawnych, ciężkich smutków i niespełnionych pragnień...
— Teraz wiem dlaczego byłem tchórzem, teraz wiem, że będę musiał odejść... Bo zawsze trzeba musieć poświęcić... A ja dotąd nie miałem co... Teraz dopiero...
I tak, oplątując słowem i pocałunkiem nogi Maryśki coraz wyżej i dalej, — przylgnął nareszcie twarzą w ciemnym trójkątnym ich zbiegu...
Przejęta płomieniem bezgranicznej pieszczoty, głaskała Maryśka Adolfa po drżącej czuprynie, niby dziękując niedbale, wpatrzona w noc. —
Gdzieś, niewymiernie, nad połyskiem szyn, czy między drutami telegraficznemi, które wiązką cieniusieńkich blizn, błyszczały w mroku, — szukała jakichś wspomnień, zwykłych a niedościgłych...
Wśród szybkiego ich przelotu królowała teraz jasna pewność rzeczy niedużej, lecz dobrze zdobytej: — Taki chłopiec, jeśli kocha, jest wdzięczny, nie oszuka, nie zdradzi... Nie potrafi okłamać...
Oddychając przenikliwą radością delikatnego użycia, pierwszy, pierwszy raz w życiu myślała sobie bez złości, żalu, bez wyrzutu o Zdzichu i o Smolarskim i o Ciąglewiczu...
Następnego dnia oświadczył Adolf uroczyście Maryśce, — że teraz mu wszystko jedno... Jego życie do niej należy, — reszta niema żadnego znaczenia... Ach, — terazby mógł robić wszystko, co mu każą, — choćby pisać pamiętnik...
Maryśka wpadła na doskonała, myśl, — umówiły się pokryjomu z Karowską, że to będzie najlepsza droga... Adolf oficjalnie przeprosi rodziców, — trudno, zresztą to tylko forma, a potem pogodzą się na tle, na nowo rozpoczętego pamiętnika...
Jak wyglądały przeprosiny tego Maryśka nie widziała, brała bowiem tylko udział we wspólnym obiedzie, na którym podano nawet tak drogie nowalie w tym czasie, jak rzodkiewki.
Od tych przeprosin zaczęło się zgoła inne życie. Jakby nagle, jakiś duch opiekuńczy zaczął czuwać nad Maryśką i Adolfem...
Udawało się im wszystko...
— Trzeba tylko tak kochać, jak ja panią, a będzie się miało zawsze los za sobą...
Jakoś działo się tak, że Feluś, nawet z korzyścią dla siebie, był ciągle po za domem... Jakoś działo się tak, że Karowscy dużo mieli zajęcia, on w biurze, a ona tyle gonitwy, co nigdy...
Uważać, pilnować się, nasłuchiwać było tem trudniej, że całe mieszkanie dudniło wciąż od przejazdu pociągów, które szły, szły, — szły...
„Płomień i dym“, — przypomniał sobie Adolf z Agaj-Hana, wstydząc się dodawać „Hurysso moja“, — płomień i dym...
Ach, jakże pragnął przepoić ją tem wrażeniem, w którem pławiła się szczęśliwie jego dusza: — Patrz, patrz! Wali się świat, — mówił, — gdy spoczywali w uścisku pierś o pierś, a po torze, co parę minut, co parę chwil pełzł nowy pociąg, pełen żelastwa i wojska... — Patrz jakaś nowa ofenzywa... Znów cały świat wali się na jakąś, jedną stronę, wszystko tam pędzi, a tutaj tylko, my dwoje zostaniemy nadzy i szczęśliwi... Chcesz?...
I poprzez chmurę kwaśnego dymu lokomotyw, w którym coraz grążył się pokój, szukał Adolf jej słodkich ust...
Maryśka patrzyła na jego szczęście z pobłażaniem, Adolf zaś wyzywał poprostu los, — i zawsze mu się udawało...
Raz tylko, czy dwa, gdy całowali się nad nową, dzienną porcją fabrykowanego pamiętnika, zdawało się im, raczej tylko Maryśce, że ktoś uchylił drzwi...
Byłaby przysięgła, że widziała w lustrze jadalni biały fartuch Katowskiej!... Ale Adolf wyszedł, sprawdził, — nic podobnego...
I jeszcze raz tosamo, na drugi dzień... Zdawało się jej, że ktoś zajrzał do jej pokoju, podczas gdy siedziała na kolanach Adolfa, karbuiąc mu grzywkę, — by wyglądał jak paź...
Byłaby przysięgła, że widziała głowę Katowskiej w uchylonych drzwiach... Ale to był tylko przeciąg, czy też huk idącej lokomotywy.
Zresztą Maryśka próbowała potem sama przekonać się, wybadać Karowską... Ani cienia...
Sama Karowska spytała ją w kuchni, — czy ostatecznie jest na jakimś tropie, czy Adolf durzy się gdzie w kim?...
— Mnie starej nic na tem nie zależy, — wzruszyła pobłażliwie ramionami, — mnie starej cóż?... Jeśli to jakaś uczciwa osoba i zdrowa?... Ale ojciec, ojciec...
Karowski nie wiedział nawet jeszcze, że syn pisze pamiętnik. Chociaż się wiosna robiła, mróz puszczał i krzaki się już sprószyły pierwszym winem zieleni, chodził dalej, jakby to zima była beznadziejna, blady i z postawionym kołnierzem.
Niestety, — Adolf nie miał czasu na te wszystkie spojrzenia i fochy starego. I tak dziwił się, że może wytrzymać, że się nie pomyli, że nie krzyknie nade przy wszystkich, wyciągając do niej ramiona: Maryśka, — Maryśka!!!
Tyle teraz mieli tajemnic, sekretów, tyle najdroższych obrzędów...
On ją nazywał „Ma“, zaś ona jego „Aaa“... Wołali na siebie, jak praludzie, jedną samogłoską, jednym dźwiękiem dziwnym i tajemnym, idącym z początków wszystkiego...
Stworzyli cały szereg własnych obrzędów... Adolf pragnął, by wszystko było własne... Całe osobne życie, które ich wiąże, — a o którem nikt z niepowołanych nie będzie mieć najmniejszego pojęcia...
Mieli też swoich opiekunów... Patronką ich była „kobieta z łasicą“ Leonarda da Vinci, z muzeum Czartoryskich... Ona też zapewne, temu kto ją kochał, mówiła „ty“ a on jej pani...
Była ich patronką za swą piękność, spokój i za to, że trzymała na ręku małe białe stworzonko, — niby w smukłych, różowych palcach płateczek śniegu...
Za to i za coś jeszcze...
Raz bowiem, — w sali nie było nikogo... Słońce się pieniło jasnością za zakratowanymi oknami... Adolf podziwiał długo z Maryśką te piękne obrazy... Tak piękne... Nagle słodycz niewysłowiona zalała mu piersi. Ukląkł, uniósł suknię Maryśki... Tak, aby jej cudne, zręczne nogi widzieli wszyscy klasyczni święci z obrazów, wszystkie damy, wszyscy przodkowie polscy i tych kilku królów i tych kilku męczenników, szklących się w brunatnym sosie...
„Dama z łasicą“ widziała, jak Adolf całuje swą panią wyżej kolana w „pasmo zorzy“, to jest rąbek gładkiej skóry między pończochą a odwiniętym spadem koronki...
Dopiero teraz dobrze im jest, — śmiał się do ucha Maryśki gdy się „udało“ i znów oboje stali spokojnie przed jakiemś, „Poselstwem Polaków do Konstantynopola“... — Dopiero teraz wiedzą te szanowne zabytki, czego się mają trzymać...
Zdaniem Adolfa wszystko, co nie widziało ich pocałunku, nie wiedziało czego się ma trzymać...
Jakże więc ogromne mieli obowiązki... Musieli rozumem swej miłości obdarzyć wszystkie stare i godne miejsca i mury Krakowa...
Musieli, trzymając się w mroku pod ręce, przejść ulicę Kanoniczą... Pomiędzy tymi domami, które są tak stare i stylowe, że głos pocałunku zatrzymują w swych ścianach do dziesiątego pokolenia...
Musieli się chować za ciężkie bramy domów tej ulicy, krzyżowane kratą żelazną, albo dźwigające całe nieba umarłych gwiazd, — bo czyż nie tak patrzą te stare ćwieki?...
Musieli mroku tych korytarzy dotknąć cichym skrzydłem spłoszonej rozmowy, by mógł spokojnie czekać aż odejdą, aż nie wrócą, aż przyjdzie tu znów kiedyś, kiedyś, taka para jak ty i ja...
Musieli plątać się po gankach jakiegoś podwórza, w pośród arkad sędziwych, z których wystrzelało drzewo rozłożyste, okryte złotymi supełkami pąków, — niby z pośród starej historji wytryskające, — nowe objawienie...
Zaś w sobotę, popołudniu poszli na Wawel...
— Bo niema, — niema Wawelu, póki nas tam nie było...
Trzymając się pod ręce snuli się po pustych, rozkopanych salach, patrzyli z okien na te same wzgórza, na które patrzył ongiś polski król... Wiatr marszczył powierzchnię Wisły, ścinając ją niebieskim drżeniem w wielką karbowaną muszlę perlistą. Po roztrzęsionej podłodze głuchych sal uganiał kurz, a nizko, pod murami, plotły się rude warkocze zeszłorocznych liści.
— Ilu tu ludzi już przeminęło, — dziwił się Adolf, — pomyśl, pomyśl...
Poszli też razem (koniecznie chciała tam być) do komnaty w Kurzej Stopie. Tutaj ssali landrynki, dając je sobie z ust do ust, — a Maryśka myślała o oszukaństwie ludzkim i znikomości...
Dziwny smutek ogarnął ją w czasie tych wędrówek... Wszystkie te miejsca pamiętały ją przecie, wszystkie znały dobrze jej wzrok odświętnie natchniony, miękkie wyrzuty rąk i popisowe spojrzenia... Jakaś cierpka rozkosz towarzyszyła jej wszędzie... Z pobłażliwym uśmiechem przyjmowała okrzyki Adolfa z pobłażliwym uśmiechem oddawała się jego pieszczotom...
Były tak słodkie, tak bałwochwalcze, tak pokorne i nieśmiałe, że stawały się zaledwie tłem, — innych mocnych wspomnień... Nigdy jeszcze nie myślała Maryśka tak dużo o Zdzichu, nigdy tak gwałtownie i pożądliwie...
Czy to wiosna z sobą niosła, czy miłość Adolfa, czy ten ciągły, ponury przepływ żelastwa i ludzi uzbrojonych... Przypominał się teraz Maryśce dawny odjazd i dawny żal...
Pieszczoty Adolfa były tak miękkie, tak czułe, że napełniały ją uczuciem najzupełniejszej bezkarności... Uczuciem bezkarności i niepojętego dla niej dotąd bezwstydu...
Obeszła z Adolfem wszystkie miejsca dawnych dróg i pobytów małżeńskich, byli razem w domu, gdzie mieszkała ongiś ze Zdzichem...
— Pamiętasz, jak biegłeś tymi schodami pośpiesznie, — pamiętasz?...
Lecz nie myślała o Adolfie, — a o mężu... I o mocnych, gwałtownych jego krokach...
— Pamiętasz, jak czekałeś na mnie we drzwiach cmentarza, w śniegu, na Salwatorze? — pytała całkiem naga w łóżku. stąpając lekko, bosą stopą po jego gorących ustach, — pamiętasz?...
A gdy olśniony jej słodką pamięcią podsuwał się wyżej, a gdy najżarliwszem ubóstwieniem zwiedzał jej gładkie, prężące się ciało, myślała z przewrotną uciechą o rzeczach minionych... W miarę tego rodziła się w niej zmysłowa, straszna bezwzględność i okrutna niezaspokojona niczem, potrzeba dosytu...
Nie było już wtedy żadnej miary łask, nie było końca i mety miłosnego trudu...
— Czem jesteś? — pytała, gdy tracił już oddech... — Czem jesteś, — nastawała, ciągnąc go swobodnie za włosy.
Zaś, gdy nieprzytomny już z pożądania, tulił się w nią, szepcząc, że test niczem i gorzej, psem tylko psem, — oczy jej stawały nieruchomo w najszczęśliwszem przerażeniu rozkoszy...
Wpatrując się w okno, zanurzona biernie w niewolni — czem jego ubóstwieniu, powtarzała z uśmiechem: — Jakiego mam cudnego psa...
A patem nagle, rzekomo znudzona, ściągała z Adolfa odzież, powoli i obojętnie...
Drżał ze wstydu...
— Tak wygląda moje stworzenie, — śmiała się głaszcząc jego twarde, lśniące piersi. — Tak wygląda mój paź... Tak wygląda mój paź schyłkowy...
Słowo „schyłkowy“ napełniało go jakimś szaleństwem szczęścia...
— Tak wygląda mój skaut, — mówiła, spoczywając małą, wzburzoną piersią na sprężonych jego udach...
A kiedy z pod jego powiek zaczęły spływać pierwsze łzy rozkoszy, gdy sztywne ciało Adolfą rozwiązał już bezwład uniesienia, głaskała go po ramionach, szyi, twarzy i piersiach, jak się głaszcze dzieci po zimnej kąpieli.
Wtedy, przejęty wstydem, zsuwał się w nogi łóżka, zwijał w kłębek, twierdząc, że tu będzie czuwać, że tak będzie strzedz...
Patrzyli oboje na ciężkie, czarne, brzeżone czerwonym skrajem ognia lokomotywy, które, niby dyszące, głowy olbrzymich wężów, wlokły za sobą długie rzędy wagonów... Czasem pieśń się z pociągów wyrywała nieznana, obca, ponura... Czasem w otwartych flankach wagonów roiło się od zwabionych zarysem miasta żołnierzy, którzy kłębili się po nocy, podobni do ogromnego, żelastwem lśniącego, robactwa...
Nad ranem zaś rysowały się całkiem wyraźnie, ustawione na lorach graty i ostre garby dziwnych sprzętów wojennych... Patrząc na nie, Maryśka i Adolf rozczulali się przeznaczeniem strasznych dróg wojny, które, tę oto glinę, przyschniętą do kół, gdzieś na Litwie, czy na Wołyniu, — miecie teraz i gna do Włoch, czy też na krwawą ziemię starej Flandrji...
Mieli teraz w domu nieograniczoną, nieomal swobodę...
Stary Karowski czytał już codziennie pamiętnik syna i cieszył się jego nawróceniem. Karowska była jaknajlepszą babcią dla Felka, a ze względu na starego, przeniosła syna łóżko potowe do jadalń1. Starzy spali w dawnym pokoju Adolfa, a Feluś bardzo często razem z nimi. Malec też niewiele przeszkadzał, bo po każdej gwałtowniejszej nocy następowała dłuższa przerwa...
Maryśka nie chciała wyniszczać Adolfa, on zaś onieśmielony i zawstydzony chciał zawsze „potem” składać nowe dowody zupełnie idealnego uczucia...
Wówczas pragnął towarzystwa, ludzi, szumnego otoczenia i blasku.
— Jak sobie pomyślę, że „oni“ nic nie wiedzą, że patrzą z zachwytem na panią, na moją panią i nie śmią jej nawet dotknąć, — a ja....A ja...
Tryumf był zupełny, gdy się Adolf przekonał, że nawet blask oręża, zasługi i sławy, nie może mu odebrać Maryśki...
Poznajomił ją bowiem ze swym rannym kolegą, oficerem. Tymczasem okazało się, że się już znali...
— Ale skąd, gdzie?...
Z plant, całą gromadą zbrojną i dźwięczącą ostrogami poszli do Drobnera.
— Ostrożnie moi państwo, — śmiał się któryś z oficerów, — widać znów narodowa rocznica, czy okazja... Patrzcie stolik, — znów kwesta...
We wejściu za ogrodzenie mało Maryśce mowy nie odjęło... Przy stoliku z jakąś ubogą panną, siedziała w glorji atłasów, w zapiętej obcisłości białych glace rękawiczek — Nastusia... Nawet już miała lorgnon na złotym łańcuszku. W głębi, za nią, w opiekuńczym oddaleniu kiwał się na krześle Smolarski.
Maryśka chciała w pierwszej chwili udać, że go nie widzi, ale już nie zdążyła odwrócić oczu w inną stronę. Ukłonili się sobie, racząc się wzajem niepewnym gorzkim uśmiechem.
Ale wszystko jedno... Oto już siedzi Maryśka nareszcie z całą gromadą dźwięczących oficerów pod czerwonym parasolem u Drobnera. Nie mogła sobie tylko przypomnieć skąd się zna z tym młodym blondynem, który ma już dwie gwiazdki nad oficerskim zygzakiem kołnierza.
Słońce kulami rozpylonego blasku tryskało z pomiędzy krzaków, śpiżowy Grottgier patrzył z natchnioną dumą na deszcz młodych pąków, iskrami pryskających w świetle.
Otóż tak, otóż nareszcie przypomnieli sobie oboje skąd się znają! To było w czasie bitwy pod Limanową! Ułatwił obojgu wspólnie zapamiętany szczegół tej znajomości, — ów rudy belfer, czy skrzypek jakiś...
— Ramkie! — zawołała Maryśka. — A pan jest tym blondynem, tym sierżantem, czy kapralem, który był wtedy z Zatorskim? — pytała, ciągnąc powoli zimny mazagran przez słomkę. — I musi pan w takim razie pamiętać jeszcze jednego cywila... Ten tam, przy stoliku...
Sprawiało jej teraz osobliwą jakąś przyjemność pokazywać Smolarskiego, jakby kogoś zupełnie obcego.
— Ten tam, przy tej pięknej damie przy stoliku, ten z tymi długimi uszami, z tą głową w szpic, zarośnięty... To też przyjaciel Zatorskiego.
— I takie chuchro, — rechotał oficer, taką niewiastę upolowało... Siedzą sobie te niedołęgi na tyłach i w jakich to smakach operują.
Ale Smolarskiego dokładnie przypomnieć sobie nie mógł. Wołał zresztą żywo gestykulować, opowiadać swoje burzliwe przygody, bardzo z nich dumny i szczęśliwy, Maryśka zaś ciągnęła drobnymi łyczkami zimny napitek oddana całkowicie nagłym i nieuporządkowanym wspomnieniom.
Ach jakże jej się to wszystko wydało dawne, jak minione! A chociaż minęło już to wszystko, — cóż się zmienia w porządku rzeczy?! Tylko trochę ciężej jest; trochę ludzi ubyło, pozatem, — tensam żwir, te same parasole czerwone, tak samo się siedzi na białych krzesełkach a ludzie tą samą wolno szepczącą falą gawiedzi mijają wzdłuż balasków restauracji, tam i z powrotem.
Zaczęła znów wypytywać się o Zatorskiego, uważając go za bardzo wygodny łącznik w rozmowie.
Ale koledzy z wojska nie pamiętali go już.
— Wtedy wojna! — wołał jeden z nich, — wtedy to jeszcze była sielanka.
Adolf chciał im jego wiersz wyrecytować, „by krwi naszej starczyło wam bodaj na rumieniec“, — ale nie chcieli tego słuchać...
— Co to za gadanie, — śmiał się blondyn, — jużby do tego czasu poczciwy Zatorski mógł im z tej krwi kąpiel ofiarować śmiało, a nie rumieniec... Ach, — dawne czasy, programowe westchnienia! Może jeszcze kto powie, jak jeden prezes Enkaenu, że „na wasz widok ludzie płaczą“? Ech, — krokodyle!...
Nie pamiętali Zatorskiego, — myślała Maryśka, poganiając dalej rozmowę towarzyskim uśmiechem, — i nikt wogóle nic nie pamięta... Kobiety tylko zostają i męczą się... Jedne już zaprzestały kwestować, — drugie zaczynają, — jak Nastka!... A wszystkie się męczą... Męczą się więcej, niż wszystko, niż wszystkie ojczyzny razem wzięte...
Chciałaby już odejść... Oficerowie zatrzymywali ją jednak, prosząc, by spędziła z nimi wieczór. Blondyn z dwiema gwiazdkami na kołnierzu rozumiał, dlaczego smutno jest Maryśce. Bo sama pani tu jest... My z powodu tego nie krzywdujemy sobie...
— Aż nadto mamy tu w osobie pani piękności — przypochlebiał się, — a więc nie o to chodzi, tylko, że jednej samej pani wśród nas tu smutno... — Razem z kolegami obiecał zwerbować „od ręki“ większe towarzystwo.
I tak już chodzili tam, do tego stolika kwesty, żeby się „i nasz obol potoczył”, „nasza krwawica żołnierska też“... A potem, gdy wieczór już począł ćmić po trawnikach i gdy już nadeszła orkiestra, z takim ogniem i z takim „kochajmy się“ oficerowie rzecz przeprowadzili, że stworzyło się jedno towarzystwo... Tryumfalnie przywiedli pod czerwony parasol Smolarskiego, jako towarzysza młodocianych bojów i Nastkę, „godną małżonkę” obywatela.
Adolf się zarumienił po białka, Maryśka zrobiła się dostojnie ciężka i nieruchoma, jak z betonu...
— To niepotrzebne, — niepotrzebne, — mówił do niej w zaufaniu Smolarski, utwierdziwszy swe mgliste źrenice tuż pod zwisłemi powiekami: — Bo, proszę pani, — cóż?... Albo jest sakrament, — albo ludzie ze sobą żyją jak „psy“?... No więc, skoro ja już się ożeniłem, przeszło cztery tygodnie temu, to, już od czterech tygodni — jest sakrament... Wolę to sam powiedzieć od razu, prosto z mostu, — prosto z mostu...
— I jakże się pan czuje? — spytała nareszcie, przejęta nieopowiedzianym niesmakiem i zgorszeniem...
— Jak się czuję? Nic, — doskonale. Bo to zależy: — Jedni uważają, że dla wolności trzeba burzyć, a inni znów omurują się i tak dopiero zdobywają swobodę... Ja osobiście nie widzę żadnej różnicy... A pozatem cóż?... Bankructwo haseł, bankructwo wiary, bankructwo szkoły, bankructwo wychowania...
Nie mógł wymówić tego słowa „bankructwo“ a biło ono z jego dziąsła malutką, gęstą falą niedołężnego pogłosu...
— Więc co? — żachnęła się Maryśka. — Więc pan, żeby pomniejszyć bankructwo...
— Ależ nie, — przeczył, — ja tylko z osobistych względów... Jakiś dom, jakiś swój własny dcm... I żebym w nim miał spokój... — Uśmiechnął się tak blado. — Moja żona wszystko najgorsze ma już po za sobą...
Utkwił surowe, badawcze spojrzenie w oczach Maryśki. — Wszystko najgorsze ma już po za sobą... To jest duża gwarancja spokoju na przyszłość, — wie pani?...
Och, — jakże już stąd iść chciała Maryśka, choćby do domu...
Śledzący ją Adolf miał wrażenie, że jej wstyd za niego, cywila, podczas gdy tamci inni...
— Wstydzi się pani mnie, — rzekł, gdy chwileczkę zostali sami...
— Kochany trzpiocie, — uśmiechnęła się do niego, tak pobłażliwie i serdecznie, że rumieńce radości wykwitły mu na policzkach...
Całą gromadą przeszli do restauracji Grandu. Tu znalazł się Ramkie ze swym kuzynem, dyrektorem Maryśki i jeszcze jacyś panowie, dostawcy wojskowi, czy coś w tym rodzaju, niezmiernie bogaci i za wszystko płacący...
Zrobił się ogromny stół, piło się masę... Oficerowi śpiewali legjonowe piosenki (małe ujadanie przed wrotami Niepodległej) ryczeli też na cześć nowożeńców.
Smolarski cierpliwie odbierał spóźnione i nieprzytomne gratulacje, a Maryśka raczyła nawet rozmawiać ze Smolarską, — obie z rękami na podołkach, blade ze zdenerwowania, pochłonięte nieprzepartą ciekawością...
Obiecały sobie nawet wzajemną wizytę...
Wreszcie Ramkie przysiadł się do Maryśki i mówił, że to jeszcze wszystko głupstwo, a najgorsze, najgorsze ze wszystkiego, — to zielone jabłka...
Czemuż tak dużo mówił o zielonych jabłkach, — czyżby już jakichś plotek ktoś narobił?...
Świtało, gdy się rozchodzili.
Maryśka wracała zadowolona po „hucznej“ nocy w „gronie oficerów“. Któryś z nich przyznał się, iż był uczniem — „szanownego małżonka pani”.
— Doskonałym profesorem był pan Miechowski, morus chłop...
— Prawda, że był miłym, — odpowiedziała temu obcemu wojakowi, — prawda, że był miłym?
To wiedzą tylko tacy przypadkiem spotkani ludzie i Maryśka... Tylko ktoś bardzo obcy i bardzo swój może tak nagle i niespodzianie powiedzieć coś takiego między godziną a godziną, gdy się już białe kiście poranka snują po ulicach, a na niebie mętnem z pierwszego przebudzenia, występują złote oddechy światła...
Zatrzymali się teraz całą gromadą przed łukiem mostu, po którym sunęły transporty...
— Będzie morowa ofenzywa, — zauważył któryś z oficerów.
Liczyli fachowo ilość wozów, pomieszczeń, domniemaną ilość ludzi w jednym pociągu...
Z czarnego węża wagonów, niby czerwone krople krwi spadały przez kamienny luk w mleko mgieł żywe, rozżarzone węgielki.
Na schodach, gdy już został z nią sam na sam, — rzucił się Adolf przed Maryśką na kolana: — Ty mną gardzisz, — gardzisz... — jęczał.
— Ależ nie, nie! Zmęczona tylko jestem.
Pozwoliła się ucałować przed drzwiami i rozstali się bogobojnie. Z jakąż ulgą zrzuciła z siebie, przesiąkniętą dymem odzież! Już przed samem pójściem do łóżka, już w koszuli stanęła sobie jeszcze w oknie, — ważąc leniwie jakiś namysł... Iść, — czy zostać?...
W głowie huczało jej wino, tuż przed domem dudnił, na torze transport wojskowy. Rozbudzeni żołnierze śpiewali jakąś pieśń nieznaną...
W którymś wagonie zobaczono ją widocznie... Z czarnej czeluści towarowego wozu wychylił się gęsty pęk dłoni, potrząsający czapkami, kwiatami, słomą, wiechciem... I jakby plaster głów, jedna przy drugiej, — wrzeszczących namiętnie, zapewne coś obrzydliwego...
Nie odchodziła od okna... Gdzież się ma śpieszyć?... Może się jeszcze „przedtem“ coś stanie?... Trzeba zaczekać...
Świt wolno powstawał od strony Podgórza, widać już było różowe zarysy kominów fabrycznych. Światła latarń paliły się mętnie, podobne raczej do żółtych wystrzyganek, — niż do płomieni...
Pod lukiem mostu, niby pod brwią szarą, zarysowała się blada powieka ulicznej pustki...
Może się jeszcze coś stanie, byle co, cośkolwiek i Maryśka zaraz się położy...
Znów nadciągnął pociąg, tym razem bez ludzi, wiozący dobytek i sprzężaj wojenny.
Z miarowym stukiem kół, mijały na platformach połowę piekarnie, automobile, jaszczyki, karabiny maszynowe i armaty. Wlokło to się bez końca, jak rząd garbów przedziwnej karawany, niknącej zwolna w pomarańczowych oddalach świtu...
Pokój napełnił się znów ciężką, kwaśną chmurą dymu...
Już nie oglądając się po za siebie, w koszuli, niby mglisty cień, wyszła Maryśka na korytarz... I dalej... Do przedpokoju, skąd drzwi uchylone prowadziły do jadalni...
Adolf napewno nie słyszał, tembardziej że całe mieszkanie huczało od tętentu wagonów... Przez dziurkę od klucza zobaczyła z radością, że właśnie on też podnosi się ostrożnie z pościeli, — wstaje...
Weszła na palcach...
— Nie bój się, nie bój, — szeptała, pochylając go z powrotem na łóżko.
— Chciałem, — dyszał, wpatrzony w nią rozszerzonemi źrenicami, — właśnie chciałem przyjść do ciebie, pożegnać się, zobaczyć cię raz jeszcze i iść w świat... Bo ty mną gardzisz... Tamci się biją, giną, — a ja...
— Ogrzej mnie, — mówiła Maryśka frasobliwie, sadowiąc się na jego połowem łóżku, — nie gardzę, jestem tylko trochę smutna, zmęczona i trochę pijana... Nie gardzę, wszędzie jest tasama wojna, — szeptała, skubiąc wargami jego uszy, — nikim nie gardzę...
Zaś, gdy cichutko się stulili, niby dwa skrzydła tego samego motyla, śmiała się: — Tasama wojna, tensam obóz, mój miły. Aaa, patrzże, śpimy na twoim łóżku polowym... Nie bój się, jeszcze i ty będziesz bohaterem... Będziesz, będziesz, jak tylko ci pozwolę...
Znów sunął nowy pociąg. Wielkie rzuty pogłosu szarpały się między murami, do pokoju wraz z ciemną chmurą dymu, wpadł dziki śpiew żołnierzy.
Maryśkę rozdarło nagle straszliwe pożądanie i w tym krzyku, huku, dymie, — szarpiąc obiema dłońmi czarne włosy Adolfa, oddała mu się pierwszy raz tak, jak kobieta oddaje się mężczyźnie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.