<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

— To jest coś innego, niż wszystko, — szeptał Adolf, kołysząc głowę Maryśki w ramionach. — Niż wszystko...
Maryśka, odsunąwszy chłopca, patrzyła mu w oczy badawczo.
— Bo to jest nagłe otwarcie świata, — podnosił ją sobie na podołek i zamykał w ramionach, co się w ich języku nazywało „gniazdem“...
Długo huśtali się tak w brzaskach dnia, nadzy i strudzeni miłością.
— Ta mądrość i wywyższenie, które z ciebie płynie, — Ma... Gdy patrzę na moich kolegów, na moich rodziców, gdy widzę te wszystkie sprawy — rozumiesz? Wszystko to niczem jest wobec ciebie!...
I w stuku długich pociągów, sunących wciąż i wciąż na krwawy koniec świata, przytuleni do siebie, powtarzali bez końca swe miłosne imiona...
I, — że się w tej miłości na śmierć zakołyszą...
— To jest coś innego, niż wszystko, — śmiał się Adolf, całując każdy załom, każde zgięcie jej ciała... To jest to, — co bogowie piją... Ani wino, ani słońce, ani ciepło, ani światło... Ani dym, ani proch, ani skóra, ani myśl, — tylko sama miłość, w najśliczniejszym kielichu... A tym kielichem jesteś ty...
Z czarnych głębi towarowych wozów wyrywał się tensam okrzyk, który był zawołaniem miłości ich obojga...
— A—a—a... — Ryczeli stłoczeni przy otworach żołnierze.
Bo oni jadą na śmierć, — powiadał Adolf rozemkniętym udom Maryśki... — Śmierć im tensam okrzyk z piersi wypędza, co nam, co mnie, — gdy dajesz się kochać... Ja też będę tak krzyczeć, gdy będę jechać, gdzieś, przez Wołyń, na nasz front. — Ja też będę tak wołać rano, o świcie w wagonie, czy w polu... Będzie to znaczyć, że do ciebie tak wołam... Nie do życia...
Zostawało jeszcze tylko jedno... Ostatnia miara, którą warto mierzyć ogrom tego szczęścia, ostatnia, godna miara, — śmierć...
Gdy, schowany w objęciach dręczył się ostatnią uciechą rozpaczy, — że oto pójdzie, że oto będzie sam i zginie, — wówczas Maryśka poczynała mu tę uciechę odbierać...
— Więc mówisz, że odejdziesz, że obowiązek, że słowo honoru, — że inaczej podłość, — śmiała się, klęcząc nad leżącym, naga i gotowa do skoku... A jeśli cię nie puszczę?... A jeśli ja nie chcę żołnierza?... Żołnierze pachną potem i ziemią! A jeśli ja wolę ciurę?... Tak ładnego, tak ślicznie utrzymanego?...
Zmarszczył brwi, przejęty strachem bezsilnym. Czuł bowiem, że w końcu zrobi tak, jak ona mu każe. Napełniało go to rozkosznem przerażeniem...
Więc nie przeczył, a tylko głaskał jej połyskliwie, kolana, szukał ustami rąk, czy stóp, aby uprosić, wybłagać odniej swój los wojenny i śmierć...
Maryśka jednak, siedząc mu okrakiem lekko na piersiach —: A jeśli nie chcę wojaka, jeśli wolę takiego ślicznego tchórza?...
Prosił ją oczyma.
— A jeśli wolę takiego „ucznia Szkoły Głównej“, co to — inni się biją, a mój chłopiec, mój tchórzyk schowany u mnie pod piersią...
Adolf obrażał się, cofał szukające dłonie, zamykał oczy.
Objąwszy go nogami, wychylała się z łóżka ku oknu aby ją mogli widzieć przejeżdżający żołnierze... I przechylona, wołała zcicha —: On chce do was przystać, zabierzcie go, zabierajcie!...
Wtedy Adolf porywał ją, niczem wielki kielich przychylał do ust i chłonąc rozkosz, odrzekał się już wszystkiego.
— Tylko niech cię nikt nie widzi, nie ogląda, ja jeden cała jesteś moja...
— Twoja?... — Odpychała go oburącz; — Niczyja jestem... Niczyja...
Buntowało się w niej wszystko na myśl, że może Adolf ma więcej racji w tem co mówi, niż przypuszcza... Bowiem od owej nocy, gdy mu się pierwszy raz rzeczywiście oddała, — stało się coś...
Chwilami miała pewność, że to się wtedy stało, to znów próbowała się jeszcze ratować złą rachubą czasu, jakąś pomyłką, może zaziębieniem.
Byłoby straszne, — jeśli rzeczywiście Adolf... Nie można mieć przecież dziecka, — z dzieckiem...
Delikatnie, w różnych osłonkach wspomniała mu, coby powiedział, gdyby... I czyby chciał...
W odpowiedzi przytuliwszy się do niej jeszcze goręcej: — Cóż znowu!... Nigdy mu to nawet na myśl nie przyszło.
Wydało się Maryśce, że Adolf śmieje się bezmyślnie, że poprostu beczy, jak ciele... I właśnie naprzekór, po tym głupim śmiechu, poddała mu się jeszcze zupełniej.
— Rozerwij mnie, rozszarp, uduś!...
Dała się szarpać, kazała się bić i poniewierać, — a kiedy Adolfa ogarnęła już istotnie dzika, nieprzytomna furja, gdy gniotąc jej ręce, rzucił ją sobie do nóg, zaczęła całować i łzami oblewać jego dłonie...
Właśnie na drugi dzień odjeżdżali oficerowie na front i miało się jeść z nimi wspólną kolację w Grandzie.
Byli Smolarscy, Ramkie, jeszcze parę osób z miasta.
Nawet Zatorska była proszona, ale nie przyszła.
— Nie może, nie może, — tłómaczył Ramkie, któremu powierzono zaproszenie jej, — dla niej zadrogo...
I opowiadał Maryśce rozwlekle, jakie skąpstwo ogarnęło teraz Zatorską... Składa na ten tom, — ale to, proszę pani, beczka Danaid, nie tom. Pieniądz leci w dół, a cena papieru w górę, — co uskłada, to zamało, beczka Danaid...
— Więc cóż z tego, cóż z tego, — Maryśkę niecierpliwił ton Ramkiego i wogóle cała kwestja Zatorskiej.
— Z tego nic, — zacierał Ramkie urzędowo ręce, — tylko dramat coraz większy...
Dość miała dramatów, pełno ich było wszędzie, widziała je tu przed sobą dokoła... Smolarski, — mokry dramat, Ramkie, — żydowski dramat, Adolf, — młodociany dramat, a w niej samej, żywej, — w jej wnętrznościach, może się też już lęgnie macierzyński dramat...
— Dlaczego pan kracze panie Ramkie?... Odrzuciła w tył głowę gwałtownie, jak młody koń. — Dlaczego pan zawsze jakieś smutki wywleka? Jest światło, — powiodła spojrzeniem po stole, otoczeniu, po oficerach, krzątających się około wódek, — jest młodzież, są mundury, ordery...
Zmrużywszy oczy, rozdymając nozdrza, uśmiechnęła się: Ja się też chcę bawić! Rozumie pan?! Też chcę trochę żyć wesoło! Na złość wam wszystkim!...
Ramkiemu ciemne fiolety przeleciały po zielonych źrenicach.
— Bawić się?... Tego nikt nie może słyszeć... — Rudą peruczką przynikł pokłonnie do jej ręki, zatrzymując jej palce w swych dłoniach: — Bawić się?... Tego nikt nie może słyszeć, mężczyźni umieją to tak wykorzystać, że niech Pan Bóg broni... Takie „bawić się“, pani Maryśko, to jest zupełnie to samo, co mała szara skaza na szkle... Mała kreska, cieńsza, niż pajęczyna, cień pajęczyny... Pokazywałem to pani kiedyś na tym kielichu purpurowym... Popielate włókienko cienia... A w życiu kobiety, — największe nieszczęścia idą z tego...
Słuchając, patrzyła na Smolarską. Przyszło Maryśce do głowy, że możeby się do niej udać... Tego rodzaju kobiety napewno znają jakieś sposoby... Inaczej pełnoby miały dzieci na każdym kroku... Nauka za naukę: — Ja ciebie czytać, ty mnie...
Postanowiła się przesiąść, mimo błagalnych spojrzeń Adolfa. Trudno jej było pomyśleć w białym pokoście tego „Grandu“, gdzie zatrzymują się hrabiowie i kiedyś sam Cyganiewicz zajechał, — że niedawno pragnęła, by się nad nią Adolf znęcał... Że całowała go po rękach...
W granatowym mundurku gimnazjalnym, przy wojskowym uniformie kolegów, wobec ich krzykliwej rozrzutności, taki się wydawał nikły i żałosny... Tylko ładny, bardzo ładny.
I pomyśleć, że ten chłopaczyna, jest już może ojcem...
Postanowiła przez cały wieczór nie popatrzeć w jego stronę. Koniec stołu, gdzie siedziała Nastusia, przyjął Maryśkę entuzjastycznie. Oficerowie jęli rozdzielać, znacznie już zaawansowane, hołdy między obie panie.
— Na złość cywilom, — krzyczał blondyn, były towarzysz Zatorskiego. — Cywile dość mają czasu... Teraz my! A cywile niech grają w szachy „przez ten czas“.
Maryśka postanowiła się przezwyciężyć...
Zaczęła rozmowę z Nastką. Nie wiedząc jak nawiązać, palona spojrzeniami Adolfa, któremu uszy czerwieniły się ze zdenerwowania, jęła pytać o warunki w pensjonacie, — „u pani, pani Naściu“.
— A czy pani szuka mieszkania?
Nagle obie umilkły... Maryśka zbladła, jak ściana, a Nastka wcześniej odzyskawszy równowagę, zaczęła się śmiać...
Z głównych drzwi wchodzili godnie Ciąglewicz, w czarnym żakiecie, z twarzą jak zachód słońca płonącą nad żałobnym krawatem i generał, ów były pułkownik, ów przyjaciel „wuja“ Nastki, zmarłego na Podgórzu.
— Z czego się pani śmieje? — pytała Maryśka, dźwigając poprzez układ uprzejmego zapytania, ciężar kłopotliwego przestrachu...
— Z radości, — odpowiedziała Nastusia, — z radości, że może pani u nas zamieszka... Razem z synkiem też można...
Jęła szczegółowo opowiadać o pensjonacie, bez cienia chciwości, przedmiotowo, przyzwoicie, jakby o cudzym, a nie własnym.
Oczywiście były to ceny za duże dla Maryśki. Za duże, — tembardziej, że teraz nie mogła się w nich połapać... Ciągnęło ją coś, by koniecznie patrzeć na Smolarskiego, czuła, że mimo złotych świateł knajpy, rozściela się wokół jego, trójkątnej głowy martwa, głucha cisza, w której twarz Smolarskiego trwa, szara i nieżywa, jak w topieli.
Nareszcie przeliczyła to sobie Maryśka, — nie, mowy, niema o takiem płaceniu. Ale właśnie, dla dobra tonu stwierdziła, że to bardzo tanio, w dzisiejszych czasach za bezcen...
Wszedłszy już na ów ton lekkiej przyjaźni i porozumienia, nie wiedziały obie panie, jak z niego zejść. Nie patrząc tedy w stronę Ciąglewicza i generała, prawiły sobie komplementa i nawet umówiły się co do wizyty.
Maryśka czuła się lekko, jak nigdy. Oto tak, przezwycięża się ból... Oto tak „idzie się“ naprzód, mimo błagających oczu jakiegoś Adolfa i ceglastych rumieńców jakiegoś Smolarskiego...
Gdy już wstawali, zbliżył się Smolarski do Maryśki i zaczął mówić coś, długo, o jakichś psychicznych szrankach... Nie zważała na to, widząc równocześnie, jak Adolf od jednego z oficerów — pożycza pieniądze i płaci, — za siebie i za nią.
Zresztą cóż dużo mówić, — kończył Smolarski, — pani mnie rozumie...
Oczy trzymał utkwione w zmiętej serwecie, leżącej na podłodze.
— Pani mnie rozumie... Trzeba przyjaciół podtrzymywać... Ja wiem, że żona moja... Słowem, za tę serdeczną rozmowę... Słowem dziękuję pani za żonę.
Maryśka zdziwiła się niepomiernie.
Wielkie znużenie legło na twarzy Smolarskiego.
Już przy samym wyjściu, w drzwiach, nie mogła wytrzymać Maryśka i odwróciła się, by popatrzeć na Ciąglewicza.
Siedział chmurny i tęskny, z ręką zatopioną w długich kasztanowatych włosach. Trzymał ją na nich, jakby na strunach jakiejś harfy, myślącą i omdlałą... Generał obok... Generał niósł złotym galonem rękawa, ku czarnej głębi otwartych ust, kieliszek czerwonego wina. Marszczył czoło od srogiego namysłu, a oczy utkwił w dal, jakby tym winem czerwonym spełniał jakąś wielką ofiarę.
Bóg wojny, — przeleciało Maryśce przez myśl dawne wspomnienie.
— Maa? — spytał Adolf, gdy zostali sami. — Chcesz się wyprowadzać od nas?
Nie miała zupełnie tego zamiaru, ale nie odpowiedziała.
W milczeniu doszli do domu. Wszedł za nią do jej pokoju.
— Maa? — powtórzył, — chcesz się wyprowadzić od nas?... Dlaczego mówiłaś z Nastką o pensjonacie? O cenach?
— Nadzieja, że Nastka może coś poradzi „na płod“ napełniła Maryśkę przekorą i poczuciem niezmiernej wyższości wobec Adolfa.
— Nie wiem, — odrzekła, — a gdyby?... To co?...
Stanąwszy przy oknie, słuchał jak się Maryśka rozbiera. Chłonął chciwie malutki głos odpinanych zatrzasków, szum spadających sukien i oschły chrzęst zdejmowanego gorsetu.
Okno wychodziło na klasztor Jezuitów, przestronny ogród, na ogromne drzewa i kościste zręby kościoła. W stalowym błękicie letniej nocy rysowało się wszystko tak wyraźnie...
Adolf miał wrażenie, że ostatni raz patrzy na ten zakątek, który tylekroć oglądali wspólnie, po wielkim wyczerpaniu słodkich spotkań...
Oto kamienne schody konwiktu, na których, — jak mawiał, — chciałby popełnić samobójstwo w cichą letnią noc...
Maryśka szybko rozsznurowywała sobie trzewiki.
Schody te rysowały się teraz bladymi płaszczyznami, wstępując harmonijnie ku czarnym drzwiom...
Oto drzewa, ich korony wysokie, dyszące wonią i spokojem, — a z pomiędzy wielkich gałęzi, ucieka perłowy cent księżyca... Oto szara wełna trawników, a oto w ciemnym boku kościoła, — gwiazda!...
— Lampa naszej miłości!...
Była to latarnia, która paliła się co noc we wgłębieniu muru, a gasła koło piątej rano, to jest wtedy, kiedy i ich szczęście do cna już wyczerpane ze wszystkich sił, ustawało, — snu tylko jeszcze pragnąc...
Ileż razy znużeni, upici miodem pocałunków, odurzeni wonią własnych oddechów, patrzyli jak gaśnie to światełko!...
I do czegóż go nie przyrównywali?... Do serca, do gwiazdy, do jakiejś twarzy złotej, a gasnącej, — którą każdy w sobie nosi, kto kocha...
Maryśka oświadczyła ponownie, że jest zmęczona i idzie spać... Że się źle czuje i żeby jej dał spokój...
Och, — da jej spokój, oczywiście, że da... Już wiedział, co zrobi, nim odejdzie... Coś niepotrzebnego, dla niej samej, coś co jej złoży w ofierze, tak sobie, dla fantazji... Nie zda matury...
— Nie zdałem matury, bo nic nie mogę robić, gdy się odwracasz odemnie... O tak, to jej powie, tego ostatniego popołudnia...
Zbliżył się na palcach do łóżka... Maryśka udała, że śpi... Wypracowywała właśnie w tej chwili plan, który już następnego dnia wprowadziła w życie...
Nie poszła do biura, udała chorą, a gdy Karowska zjawiła się u niej ze śniadaniem, — oświadczyła jej Maryśka, że ma ogromne zmartwienie... Ogromne... Przyjaciółka jej otruła się i to w jaki głupi sposób, — chininą!...
— Właśnie pisze mi matka... Okropność... Bo matka miała przyjechać, starać się o pożyczkę jakąś i właśnie z tego powodu, na razie nie może... Mała, górska mieścina, więc wyobraź pani sobie, jaki taki wypadek tam, ludzi w strząsa... I coto tam znaczy...
Chininą nie mogła się otruć, — zaprzeczyła Karowska.
— Otóż to, — podchwyciła z rozgoryczeniem Maryśka, dlaczego chininą?! Małe miasto, samotność, te czasy dzisiejsze, ten już zupełny brak moralności... Podobno nawinął się jakiś oficer... Czy może tylko jednoroczniak...
Nie mogła się Maryśka dość nadziwić tak płaskim gustom...
— Oficer, czy jednoroczniak, więc niby inteligient, ale nawet nie z „linji“, tylko skądś z trenu... Jak to teraz... Porządni ludzie, poważni, giną na froncie, — a w kraju, cóż zostaje?...
Karowska słuchała z wielkiem zaciekawieniem...
— Zawrócił dziewczynie głowę i przyszły skutki tego... Jakto w takim małym mieście, — ktoś jej poradził, — że chinina „na to “ pomoże, widać... Czy co?...
Karowska zastanowiła się głęboko... Oparłszy twarz na rękach, szerokimi, jak guziki do płaszczy dziecinnych, oczyma, zapatrzyła się w okno...
— Pani skończyła felczerskie kursy w Moskwie, — przerwała milczenie Maryśka, — czy możliwa jest rzecz, żeby „na to ” zalecano chininę?... Przecież to środek na febrę, czy na malarję, — no nie?... Ale cóż, takie małe miasto...
— Małe miasto nic do tego nie ma, — odpowiedziała Karowska. — Czy w małem mieście, czy w dużem, wszędzie ta sama apteka... Owszem można i chininę... — Poprawiła się na krześle, zgarniając razem swe tłuste piersi...
Jej ciężkie ciało okrzepło w bezruchu, a oczy zapatrzyły się martwo w pogodne, cudne niebo...
Maryśka zniecierpliwiła się. I nagle, choć serce poczęło się w niej tłuc ze zdwojoną szybkością i choć fala gorącego powietrza podpłynęła do piersi, — spytała śpiesznie: — No dobrze, ale to przecież chyba muszą powiedzieć w takiej aptece, ile można wziąć, a jaka dawka grozi śmiercią?...
Karowska, zwróciwszy nagle nieruchome oczy od okna, obiegła niemi całą postać Maryśki...
Nożami to przez nią przeleciało...
— Świństwa to wszystko są! — Karowska nachyliła się serdecznie nad Maryśką. I wsunąwszy rękę pod kołdrę klepiąc po biodrach, powtórzyła, z oczami w oczach: — To wszystko świństwa!... Co to taką młodą łanię, jak pani, obchodzić może?!... To są świństwa...
Maryśce straszno się zrobiło... Wzrok Karowskiej pełny i ostry, wbity twardo w źrenice, napełnił ją niesamowitą obawą...
O nie, nie. — już nigdy więcej nie będzie o tem mówić z Karowska! Cały dzień prześladowało Maryśkę to dziwne rozwarte spojrzenie... Wołałaby już nie wiem komu się zwierzyć, Smolarskiej, Zatorskiej, Jamnie, nawet Ramkiemu...
Poszła z wizyta, do Smolarskich... Ależ zmieniło się w tym pensjonacie nie do poznania...
Na bramie wspaniały napis — „Pensjonat Przystań pod Matką Boską“. Na drzwiach pierwszego piętra święty obrazek Rodzicielki w srebrnych ramach... Dwie służące na czarno, w białych fartuchach. Na drzwiach bocznego salonu czerwonemi literami przez glansowaną tekturę wypisane „Zarząd“ — i godziny przyjęć...
Eleganckie wprowadzenie, — służba co krok. Co krok — „do usług jaśnie pani“ i „wielmożna paniu (to o Nastce) zaraz pozwoli...
Aż nareszcie w szumach kanausu, słychać już wielmożną panią, płynącą przez korytarz.
Maryśka w nadmorskiem otoczeniu krzeseł i foteli, plecionych z jakiejś pstrej trzciny pod fjołkami Wyczółkowskiego, naprzeciw grającego na harmonijce „Legjonisty“ Gottlieba, — uszom własnym nie chciała wierzyć... Oto słyszała z korytarza głos Nastusi, ciurlikający z litewska, kresowo, — widać dla większego szyku.
Podały sobie ręce, jak siostry, czy też, jak jakieś damy, które się spotykają po długiej, rozkosznej podróży, tylko, że jedna uboga, na szaro, druga (Nastka) w czarnej, jedwabnej sukni i w pantofelkach z czerwonym brzeżkiem.
Zwiedziły razem „budę“, całe pierwsze piętro i drugie. Wszędzie lśniło od metalowych kulek, gzymsików i ramek.
— Prawda, że pierwszorzędnie, — chwaliła się Nastusia, to syrpiąc wytwornie koniuszkami warg, to przestawiając jeszcze mimochodem jakiś drobiazg.
— Publiczności coprawda, — mówiła nie mam pierwszorzędnej, ale to już tylko przez męża... Ciągle mi tu zwozi z Królestwa, tych polityków... Płacić, płacą i futra mają nie złe, ale to nie to, co trzeba... „Mie“ trzeba jakiegoś prałata, profesorów, trochę hrabiów, — to wtedy wiem, żem wypłynęła na czyste... A ci politycy? Tyle że płaszcze, — jak to w przedpokoju wisi, — to jeszcze niezgorzej robi...
Spoczęły w prywatnem mieszkaniu Smolarskich, w dwóch pokojach. W salonowej jadalni była nadzwyczajna lampa. Miała ośm różowych kloszów. Nastusia, twierdząc, że pcha się tu tę biedę, jak się da, — odkręciła światło. Od sufitu aż po nad stół rozbłysły lampki, podobne do ogromnych pomarańczy.
Maryśka pragnęła się jeszcze dowiedzieć, gdzie jest pracownia Smolarskiego.
W sypialni, przy oknie.
— Za co męża mego kocham (Nastka mówiła o nim tylko „per mąż“) — to za to, że w tych rzeczach, co się „tęczą“ jego pracy, — nic zmienić nie pozwoli... Kto w życiu czem był, tem ma zostać i niema się co wstydzić, — dodała pobłażliwie.
Istotnie w sypialni, przy oknie wszystko stało tak, jakby mogło stać w kawalerskich pokojach, gdzieś na ulicy Sobieskiego... Drewniany, prosty stół, zwykła półka, gromada szarych książek i zakurzonych notesów.
— Tego mu ruszyć nie wolno! Inaczej w całym świecie nauczycielskim niktby niczego nie doszedł! Bo mąż, jak pani wie, „wciągle“ jest sekretarzem tego ich związku. Nawet dużo szkody mam przez to. Bo to wciąż nazwisko wycierają po gazetach!.. Wciągle z tym głodem, strajkiem! A to do mojej pracy wcale nie pasuje!... Ale chcesz, — to i to ci wytrzymam... — śmiała się Smolarska, klepiąc książki po zakurzonych grzbietach... — Widzi pani, jak to mężczyzna! Sam tu nigdy porządku nie zrobi, a „tchnąć“ nie wolno!
Maryśka wyszła z tamtąd niepewna, niespokojna... Następnego dnia była u Zatorskiej.
Dopiero w pokoiku biednej wdowy, przy stuku maszyny do pisania spostrzegła Maryśka, że nie wie, po co tu przyszła?...
Rozpoczęły rozmowę o dzieciach, o wychowaniu. Zatorska miała tak dużo do zarzucenia Felusiowi, a obok, chłopcy jej wrzeszczeli, jakby ich kto ze skóry obdzierał!...
Tu też niepodobna było mówić o „nieszczęściu“, na które musiała Maryśka dostać skądś lekarstwo...
I tak wszędzie... Maryśką miotał niepokój, a nigdzie nie znajdowała uspokojenia... Nawet Janina, zamiast wysłuchać o co chodzi, wyłożyła własne udręki. I nie mogła tego wszystkiego gdzieindziej wypowiedzieć, jak tylko w parku Jordadana!... W tym kółku ze strzyżonego żywopłotu, gdzie w nyżach zieleni, podobni do białych podłużnych karmelków, wetkniętych w połyskliwy wianek kandyzowanej cykaty, stoją wielcy polscy ludzie piaskowi...
Nikt chyba nie był w trudniejszem położeniu od Janiny!
— Mam przeciw sobie oficjalną kochankę i prawną żonę... Tak go niby obie kochają, tego Kałuckiego, a odmawiają mu, pomyśl, człowiekowi, któremu z pięknego głosu pozostał w gardle szelest zmiętego afisza, — odmawiają mu odrobiny, ubogiego zresztą całkiem, szczęścia!... Bo nie daję mu przecież tak wiele!... Nikomu go zasadniczo nie zabieram... Nie kocham go nawet właściwie...
Zwróciła się raptownie ku Maryśce: — Kochać mężczyzny nie można!... Bo w danym razie, — każę ci wypruć z siebie wszystko, żyć tylko jego życiem... To już ja wolę sama przynieść mu ten piment, — niepokój...
Zapatrzyła się przed siebie...
Trawniki płynęły ku granicom parku, pełne słońca i blasku, złote jak miód. Z przepaści gęstego błękitu aż tu, aż na ławki, zsuwała się brzęcząca latanina much i komarów. Z za drzew widać było biały gościniec i szarą ciżbę przechodniów, ciągnącą się, gęstym, nierównym płotem.
— A ja myślałam, że po Smolarskim, który wiesz...
— Wiem, — Smolarski ożenił się, jest podobno szczęśliwy,.. — Janinie zabrakło oddechu... — To mi już zupełnie, do reszty odebrało wiarę we własne siły... Wierz mi, że wobec tego, czuję się uprawnioną do wszystkiego...
— A ja myślałam, — podchwyciła Maryśka, — że się zakręcisz koło doktora... — O doktorze chciała była mówić od — razu... Przecie to ostatnia deska ratunku...
Janina wzruszyła ramionami: — Niemożliwe... Pomyśl, ile się kobiet dziennie przewala przez ręce takiego doktora... Jeszcze teraz w czasie wojny... Akuszer... Specjalista od chorób kobiecych... Ty wiesz, jak dziś żyją kobiety?... Na to, aby się z nim zejść, trzeba w sobie nie mieć nic z prostytutki... Nic a nic...
Maryśka odsunęła się niechętnie.
Janina brawowała dalej: — No tak, tak... My wszystkie, w tych czasach zostałyśmy jakoś złamane... Każda z nas ma teraz do opowiedzenia jakąś „dobrą wiarę zawiedzioną“ i jakieś „porzucenie gwałtowne“... Każda z nas opłakuje w głębi serca, — jak to jest podobno we zwyczaju u ulicznic, — tego „pierwszego jenerała”. Zawsze u prostytutek pierwszym jest jenerał... Tego pierwszego, który uwiódł i rzucił... Cóż ty myślisz?!? Taki doktór!! Owszem, żebym była ośmnastoletnią jałóweczką ze dworu, świeżą, głupią, na serwatce chowaną...
Maryśka, doszła do przekonania, że chyba nie pozostaje jej nic innego, tylko iść do doktora...
W wielkiem zdenerwowaniu tych gorzkich postanowień zbliżała się do domu. To, co zoczyła, otwarłszy furtkę, wydało się jej nie rzeczywistością, a jakby przypowieścią, minioną dawno sielanką, jakimś haftem wyrocznym, jak te gobelinowe sceny, co wiszą w katedrze na Wawelu...
Karowski, podobny do żebraka, w starej aresztanckiej kurcie plewił grzędę, raczkując wolno, wzdłuż zielonych, niby w marmurze rzeźbionych kielichów rozłożystej kapusty... Naprzeciw z ochronki dolatywał śpiew dzieci i mięszał się ze śmiechem Felusia... Feluś w granatowem ubranku stał na schodach oficyny i powodowany rękami Adolfa strzelał z trzcinowego luku do białego foksa, który biegał po podwórku.
Maryśka zatrzymała się przy furtce z ogromnym żalem... Pragnęłaby, żeby teraz wszystko w słońcu więdło, umierało z posuchy, jak ona, — tymczasem wszystko się cieszy...
Głowy chłopców, pochylone nad lukiem, jedna przy drugiej, były śliczne: — Dzień i noc... Złote włosy Felka i czarna czupryna Adolfa... Z profilu, — całkiem, jak na medalach pamiątkowych, wybitych na cześć zapomnianego już całkiem uroczystego wjazdu...
Stary dziad pełznie wzdłuż grzędy, z daleka śpiewa chór dzieci, na moście pociąg szybuje w słońcu, ci znów, niby amory puszczają strzałę za strzałą... Zaś między sztachetami, przewija się śnieżny pies...
Gorzkie pobłażanie ogarnęło Maryśkę. Zachciało się jej też być tutaj z nimi, też strzelać i śmiać się, — z czarnym lękiem w sercu... Ominąwszy więc przelatujące strzały, podeszła wolno do chłopców.
— Strzelaj, Felusiu sam, pokaż mamusi, jak potrafisz, — Adolf, podając mu z kołczanu nowe strzały, zwrócił się do Maryśki: — Ach, Ma, rodzice jeszcze nic nie wiedzą, — śmiał się zalotnie, — cóż można zrobić z takim chłopcem jak ja, bez matury!? Najlepiej oddać go do wojska... Wtedy może i ze mnie będą ludzie?!...
Już są z ciebie ludzie, — pomyślała niechętnie, — zdaje się niestety, że już są... Mój Boże, teraz ten znów z tą maturą... Wybrał się z nowym prezentem na ołtarz miłości...
Pogłaskała Adolfa lekko po twarzy: — Dziecko, — dziecko... — I poszła na górę, aby, póki jeszcze niema Karowskiej, wziąć swą za gorącą kąpiel... Ile tylko można wytrzymać... A potem gorczyca... Czy też lepiej szafran pić?...
Parzyła się w gorącej wannie, nieomal do omdlenia. Gdyby mogła, rozdarłaby się, byle tylko wpuścić tam tę wodę i sparzyć nią „to“, sparzyć, sparzyć...
Adolf przyszedł, jak zwykle, koło jedenastej, gdy się już wszyscy do snu pokładli... Przyszedł pożegnać się... Nie mówił tego wyraźnie, ale czuła to z jego osobliwie natchnionego sposobu bycia...
Leżała w łóżku, zwrócona ku oknu. Właśnie myślała o doktorze, — trzeba będzie iść, powiedzieć, — taki wstyd... Powiedzieć jakiemuś obcemu mężczyźnie taką rzecz?...
Adolf uklęknął przy łóżku, głowę skłonił na jej kolanach...
— „Ma“?... Ja ci ciążyłem bardzo ostatnimi czasy?... Nudziłem cię... Prawda?...
Zamiast odpowiedzi położyła mu rękę na głowie.
— Ma?... Czy myślisz, że nie potrafiłbym zdać matury, gdybym chciał?... Czy myślisz, że tych parę przedmiotów?...
Wsunął rękę pod kołdrę, głaszcząc ją nieśmiało po nogach...
— I cóż jeszcze, cóż jeszcze, — spytała cierpko, wpatrzona w niebieską noc i czarne korony drzew, spiętrzone wysoko, nad dachem kościoła.
— Ma — a... Nie zdałem matury, żeby cię uwolnić od siebie... I żeby siebie uwolnić... Ja wiem, że ty tylko za to słowo honoru, które dałem ci „wtedy“, jesteś ze mną... Za słowo honoru, że i tak pójdę... Ale nie może ci się znudzić twój ciura... Nie może...
Odsłonił ją zupełnie i klęcząc, patrzył na jej nagą postać, zmrużonymi ze szczęścia oczami.
Oparła głowę na ręku, wypoczywając w tym bezwstydzie i ubóstwieniu od okropnych swych myśli...
— Czemu nic nie mówisz? — pytał.
Wzruszyła ramionami... Cóż miała mówić i czemże były te jego deklamacje, wobec przejść, które ją czekały niebawem?...
— O tak, — jestem ci wdzięczny... Jestem ci wdzięczny za to, — mówił przychwytując wargami gładką skórę jej bioder, — za to, że zrobiłaś ze mnie człowieka... Dzięki tobie pójdę nareszcie właściwą drogą... Nie?...
Potwierdziła skinieniem głowy.
— Tylko żal mi strasznie, że już teraz my razem, nigdy... Ale jeszcze ostatni raz... — Począł ją przyciągać, łowić w uściski, i całować całe ciało...
Wreszcie rzucił się na nią i obejmując ze wszystkiej mocy, szukał jej ust. Usuwała je obojętnie. Nie mogąc tego pojąć, podniósł ją ku sobie, tak, że twarz jej znalazła się w promieniu lampy elektrycznej, świecącej z toru.
— Dlaczego nie chcesz, — pytał, — dlaczego nie chcesz?!
Twarz Maryśki, powleczona poświatą, miała teraz urok zjawy...
— Nie rozumiesz mnie „Ma — a“... Ach, — całkiem mnie nie rozumiesz...
Wysunęła mu się z rąk. — A czy ty mnie rozumiesz Adolfie, czy myślisz o mnie poważnie?... — Skulona usiadła na poduszkach, Adolf leżał opodal, nisko, opierając czoło o jej uda.
— Mój kochany, wielkie historje, wielkie subtelności, matury, — wojenka! — Zaśmiała się ironicznie. — Może mi jeszcze raz opowiesz wszystko o zbiorach, o chramie, o motylach, o Piłsudskim... A czy ci kiedy przychodzi serjo na myśl, co się ze mną dzieje?... Ogromna sztuka — pójdziesz sobie do wojska! A tu co, — kto będzie wychowywał twoje dziecko?!?
— Jakie, gdzie?! — krzyknął Adolf.
Wzięła go za rękę i położyła ją sobie ostrożnie na brzuchu...
— Gdzie?... Tu ono jest, mój kochany... Już jest tu, jest...
— Dlaczego, dlaczego, — miotał się bezsilnie, — skąd, skąd?!? To pomyłka!!
— Ładna pomyłka... — Maryśka obrażona śmiertelnie, zamilkła...
— Więc co będzie?... — Przytulił się do niej całym sobą, — co będzie, powiedz „Ma“?...
Zaczął ją prosić, pieścić, jakby się temi pieszczotami dało to odrobić i cofnąć... — Co można na to poradzić, Ma — a?...
Patrzyła z bólem i obrzydzeniem na ten strach i niepokój...
Adolf dotykał bojalźiwie całego jej ciała, jakby w poszukiwaniu tej fatalnej rzeczy...
Wszystkie jego ruchy wydały się Maryśce w tej chwili nieskończenie niestosowne, — dziecinne...
— Widzisz, mój kochany, — rzekła cicho i dobitnie, — nie na wszystko umiesz zaradzić... — I z nagłym gniewem chwytając go za ramiona: — Co?!? Tego niema w podręczniku dla skautów, — prawda?!?
Począł, łasząc się do niej, tłomaczyć, że to „wogóle“ co innego... Wszystko inneby zrozumiał, — niema rzeczy, ani zbrodni, którejby jej nie przebaczył, ale cóż można „na to“ poradzić?... To się tyczy kobiety, nie mężczyzny, — to kobieta powinna chyba wiedzieć...
— Oddałem ci przecież całe moje życie...
— Ale mego przyjąć się boisz, — żachnęła się Maryśka, — ale mego boisz się przyjąć ode mnie... Cóż cię to obchodziło, że od tylu tygodni chodziłam z tą wiadomością?! I z tym ciężarem?... Cóż cię obchodziło, co się wogóle we mnie dzieje? Tak postępuje mężczyzna?.
Adolf przylgnął do niej, usta na ustach, pierś o pierś, — co się w ich języku nazywało muszlą... I prosił pokutnie, by powiedziała, co ją jeszcze dręczy, co dręczyło przez ten cały czas...
— Wszystko, — wszystko powiedz, — zobaczysz, że jestem mężczyzną... Zobaczysz, że wszystko zrozumiem... Tak, to nikczemność, brałem od ciebie tylko szczęście, — a ty tymczasem... Więc tyle smutnych myśli chodziło po tej głowie... Tyle tajemnic...
Maryśka, dając się pieścić, zarzuciwszy sobie niedbale ręce pod głowę, jęła mu opowiadać o sobie wszystko, — jakby mówiła do samej siebie, obojętna na wrażenie, jakie to sprawi...
— Bo widzisz Adolfie, to nie sztuka kochać laleczkę gładką i różową, ale człowieka!... Kobieta też jest człowiekiem...
Mówiła wszystko o Zdzichu, o Ciąglewiczu, wszystko, jaknajdokładniej... O litości swej dla Ciąglewicza, której tak haniebnie nadużył... O opiece nad Ciąglewiczową, o tej opiece, tak bezecnie przez „niego“ wykorzystanej... Wszystko... Nawet o hotelu francuskim i winogronach i całej tej scenie, którą w duszy nazywała „à la Esterhazy“... Wszystko... Nawet o Smolarskim...
W miarę tego, jak mówiła, ogarniały ją z powrotem wspomnienia, biegnące ku samemu źródłu wszystkich nieporozumień, zawodów i pomyłek... Aż ku tym chwilom, gdy żyli ze Zdzichem, nim odjechał...
— Trzeba być takim, — rzekła cicho, — jak Zdzich, gdy się kocha... Trzeba być tak dobrym, tak chciwym w tej miłości...
Piekący war tych wspomnień przesycił teraz wszystkie jej myśli... Gorzkie okrucieństwo prawdy trawiło Maryśkę coraz gwałtowniejszem pożądaniem... Żaląc się Adolfowi o to wszystko, czego z nim nie zaznała, za czem tęskniła jej dusza i ciało od lat już całych, — z tryumfującym bezwstydem jęła go obdarzać najśmielszemi pieszczotami... I żądać ich od niego... Żądać takich, jakie sobie dają ludzie, gdy nic ich już nie dzieli, gdy oboje są jedną strugą płynącą, — i już wszystko jedno, co ta fala ze sobą niesie...
— Jeśli potrafisz zrozumieć, że nie o to chodzi, co człowiek robił, ale o to, co czuł... Jeśli potrafisz zrozumieć... Wtedy będziesz mężczyzną jedynym, słodkim...
Rzuciła się naprzód, aby ją łowił, ścigał, aby ją dognał pocałunkiem rozpłomienionych ust, — czekającą radośnie na poduszce...
Lecz nie ścigały ją ramiona, ani usta...
Pochyliła się ku pościeli... Leżał bezwładnie, zimny, jak trup... Tylko zęby mu szczękały leciutko, co się mięszało w ciszy nocnej z drżącym dźwiękiem elektrycznych dzwonków, od strony stacji.
Maryśka dotknęła go... Uchylił się... I stoczył się z łóżka bezwładnie, ciężko, jak mokry łachman...
Nic nie mówiąc, jął się pośpiesznie ubierać...
Wyskoczyła za nim z pościeli. — Co ci jest, Aa?... Co ci jest?...
Tchnął głośno syczącym, zimnym oddechem, zapinał się pośpiesznie... Na wszystkie guziki, na wszystkie haftki... Przerażonymi oczyma patrzył na jej nagą postać, rysującą się na tle świtu połyskiem palonej gliny...
— Adolfie!!! — My już, — dzwonił zębami, — my już nie mamy sobie nic do powiedzenia... Nic do powiedzenia... Nic do powiedzenia... — Otworzywszy drzwi, zawahał się...
Czekała przy oknie, przekonana, że zawróci... Machnął rękami i wyszedł.
Jakże wyraźnie słyszała w tej chwili ciszę poranka, szelest rosy na liściach drzew, żelastwo jakieś, przesuwane gdzieś, daleko... Chyba na stacji, na Podgórzu... I krok samotnego przechodnia pod mostem...
Ach, — wróci napewno... Zresztą nie zależało jej na tem tak bardzo... Okrywszy się szalem, usiadła przy oknie... Niechże, gdy wróci ma wrażenie, że czekała tu na niego, czy marzyła, tak, jak ją zostawił, opuszczona i naga... Słyszała, że z przedpokoju wszedł do jadalni... Kroki... Chrzęst łóżka polowego, spowodowany upadkiem...
A więc wciąż jeszcze rozpacza... Jakież to marnowanie czasu, taka samotna rozpacz... Tymczasem mgła nasyca się różowością, już linje wież występują z opalowych rozłogów powietrza...
Więc zazdrość i rozpacz... Więc o to idzie?... — Maryśka otuliła się szalem, przysposabiając się do dłuższego czekania... Z pokoju Adolfa dochodził cichy jęk... Cichy i kołujący upartym nawrotem boleści młodej, naiwnej... Wzruszyła niecierpliwie ramionami, niespokojna tylko o to, by starych nie pobudził...
Wszyscy, wszyscy, — myślała z niesmakiem, — takie same sobki...
Drzewa dalekich plant znaczyły się już przez mgłę szarym polotnym zarysem, lampa, ukryta w załomie kościoła, gasła, — światło jej zdawało się bić żółtymi skrzydłami, jak ćma... Już dzwonił wśród liści przebudzony świegot ptaków...
Im więcej światła drgało w powietrzu, im wyraźniej rysowały się kształty domów i drzew i miejsc, — tem głośniej płynął uparty jęk Adolfa...
Nagle żachnęła się Maryśka całą sobą... Usłyszała najwyraźniej, że ktoś wszedł tam... Po kroku poznała natychmiast starą Karowską.
Szeptali coś do siebie półgłosem, — Maryśka przylgnęła uchem do drzwi... Słów nie dało się rozróżnić, tylko bieg i natężenie obu głosów... Urywane, strzępiące się skargi Adolfa i leniwy, łagodny tok mowy Karowskiej...
Po chwili, rzekłbyś z przechylonej gwałtownie karafki woda, — wybuchł, głośny płacz z wezbranej piersi Adolfa...
Maryśka na palcach odszedłszy ode drzwi, wróciła do łóżka...
No, — teraz sobie ulżył, — powiedział z pewnością wszystko!...
Schowała się pod kołdrę, zakryła sobie nią twarz, aby nie słyszeć... Wstręt nią wstrząsał... Doktór, doktór, — jedyna rada...
Układała sobie to zdanie mądre, chytre, oparte na tem, co kiedyś mówili z nim, z doktorem, we dwoje: „Czy pan doktór przypomina sobie, co mi powiedział kiedyś na początku wojny, gdyśmy się spotkali w kawiarni“?...
Powtarzała to zdanie, by się go nauczyć na pamięć... „Co mi powiedział na początku wojny, w kawiarni“... Trudno było chyba sprytniej zacząć tę rozmowę... Ale, jak ją skończyć?...
Jeszcze raz wysunęła głowę z pod kołdry, nie pamiętając już zgoła, czy to na jawie widzi, czy śnij: Różowe promienie słońca płynęły z czystego nieba, a w pośród nich, jak źródło, bił wciąż głośny, serdeczny płacz Adolfa...
Obudziła się późno, — ktoś wszedł... To Karowska!!.
Maryśka chciała udać, że śpi, — ale już się nie dało... Usiadła więc na łóżku. Karowska kroczyła wolno przez pokój... Posuwistym, niewstrzymanym krokiem wieży oblężniczej... Jej ciemne oczy i duże dziurki od nosa zdawał się rozszerzać dostojny gniew... Usta zwierały się nieruchomo. Nic nie mówiąc, postawiła na nocnym stoliku torebkę z gorczycą, przyniesioną ostentacyjnie na japońskim talerzyku...
Twarz Maryśki oblały rumieńce... Wzięła do rąk talerzyk... Wymalowane były na nim ibisy, w jakichś powykręcanych pozach... I dopiero gdy Karowska była już z powrotem przy drzwiach, — rzekła tak spokojnie, że aż ją ździwił dźwięk własnego głosu: — Może pani wywiesić kartę na mój pokój... Zapłacę do pierwszego, ale w tych dniach już się wyprowadzam...
Karowska, po krótkiem wahaniu, zbliżyła się znów do łóżka... Chwilę stała bez ruchu nad Maryśką, a potem nachyliwszy się krzyknęła: — Tfy, tfy, tfy!!! Teraz dopiero tak jasno przedstawiło się wszystko Maryśce: Te różne rozmowy i ów fartuch wtedy, w lustrze... Wyskoczywszy z łóżka, schwyciła Karowską za rękę: — Tylko bez tego, moja pani! Boś pani sama ułatwiała!!...
Karowska żegnała się znakiem krzyża tak nieszczerze, że ostatnie wątpliwości Maryśki rozwiały się..
— A pani wie, moja stara pani, jak się to nazywa ułatwiać tak?! Stare stręczyciele!! Stręczyciele! — krzyknęła z całych sił, — nie mogąc już wytrzymać.
Karowska, zgarbiwszy plecy, zasłaniając się, wyszła.
Omal, że się niedobrze nie zrobiło Maryśce... Tylko, że mimowoli spojrzała do lustra. W długiej koszuli nocnej, z podkrążonymi oczyma, zgrabna i biedna, czyż nie była podobna do madame Butterfly?...
Postanowiła ubrać się starannie i iść na miasto. Do Smolarskich, zamówić pokój, Ramkie niech pomoże przy rzeczach i do doktora...
Zostawiwszy Felka u Zatorskiej, poszła do konserwatorjum, umówić się z Ramkiem. Koniecznie potrzebowała jakiegoś towarzystwa... Ramkie może jeszcze najmniej ją drażnił... Sprawiało jej bolesną, okrutną przyjemność, że to właśnie on, ten śmieszny, rudy żydek będzie towarzyszyć, być może ostatnim już dniom jej życia...
Nakłamała mu całą furę dziwnych jakichś głupstw w korytarzu konserwatorjum, gdzie stali w półcieniu, Ramkie ze skrzypcami pod pachą, niby z wędzonym tułowiem suszonego, jakiegoś płaza.
— Więc kiedy, profesorze, kiedy, gdzie?
Ostatecznie umówili się...
Ledwo się dostała do laboratorjum swego akuszera...
Jak zawsze siedział przy stole, powleczonym „błyszczącą śliną” nauki, — bo tak kiedyś nazwała Janina te wszystkie retorty, epruwetki i flaszki rozłożone dookoła.
Między flakonami paliły się bezgłośnie malutkie trójkąty gazowych płomyków, — jasne, przezroczyste, stałe... Od czasu do czasu, któryś z boków trójkąta nabiegał złotym blaskiem i znów gasł, przechodząc w wątek niebieski.
Doktór trzymał w ręku, długie, jakby szydło szklane, przez które przeciekała na wskroś, to ku końcowi, to w tył, karmazynowa nitka... W białym kitlu szpitalnym, nieruchomy cichy, z głową wtuloną między ramiona, podobny był do bezkształtnej masy ciasta, zakończonej wąskim szklanym lewarem, z którego sączyła się na miseczkę cieniusieńka nitka krwi...
— Zaraz kończę, — burknął, — zaraz kończę...
Patrzyła to na niego, to na jakieś budynki szpitalne, zamykające perspektywę. Ach, — coby dała za to teraz, by być oknem, które właśnie ktoś otworzył... Czy kawałkiem muru, czy zakurzoną małą akacją, przy skraju chodników, — być wszystkiem, tylko nie sobą...
Nareszcie skończył. Przywitali się. Podeszła do stołu, pytając, co to za takie ciekawe doświadczenie?...
— Nic ciekawego. — Coś się tam zastrzyknęło śwince morskiej, a teraz wypompowaliśmy jej trochę krwi.
— Śwince morskiej?! — Ucieszyła się bez powodu Maryśka. Ucieszyła się, bo jakiż to kolosalny zysk czasu...
— Niechże mi pan pokaże, doktorze, jak wygląda taka morska świnka?...
Więc będzie jej pokazywać, — potem jeszcze „wogóle o śwince“... Wielki zysk czasu...
— Mam także interes do pana, panie doktorze...
— Służę pani, ale prosiła — pani, aby jej pokazać...
— Oczywiście, — najprzód świnka.
Przyniósł nieduże, drewniane pudełeczko, — bo to przecież nie była klatka! Odsunął jedną połowę bocznej ściany, tak, że świnkę widać było doskonale. Musiało być biedactwo bardzo zmęczone... Jej mały, szary, szczecinowaty tułów chwiał się niepewnie, malusie, siwe oczki w rąbkach różowej oprawy, patrzyły tak sennie!...
Jaka szczęśliwa, — pomyślała Maryśka, — już po operacji... Już po operacji...
— A czy ją to boli, panie doktorze?...
— No tak, zapewne, to musi boleć, — wzruszył ramionami, — ale cóż?...
Maryśka umilkła, patrząc, jak świnka zbliża się do kąta klatki i malusim ryjem niepewnie szturka mały pakułek, leżącego w kącie jedzenia swego... Łzy zakręciły się w oczach Maryśki.
— Okropne, okropne jest panie doktorze, że to wszystko na świecie, tak koniecznie chce żyć...
Zagryzła usta, kapiąc łzami na szklaną płytę stołu. Doktór, roześmiawszy się cierpliwie, przygarnął Miechowską do siebie i klepiąc po biodrze: — No, no, jakież to mamy czułe serce?... Lada świnka, jak to nas wzrusza?...
Maryśka rozszlochała się na dobre. — Nie o to, panie doktorze, nie o to, nie o to...
— Więc cóż takiego, pani Marjo?...
Głaskana dobrotliwie jego mocną ręką, zaczęła przez łzy, od początku, całą zadaną lekcję...
— Czy pamięta pan, panie doktorze, jak-eśmy się wtedy spotkali, na początku wojny, w dzień odjazdu mego męża?... W kawiarni? Co to ja wtedy zbierałam... Na Polskę, czy na armaty?... Pan mówił wówczas, że to będzie kosztować pięć miljonów trupów... I że, — łzy płynęły jej obficie jedna za druga., — i że...
— Że co?...
— I że, co maja, robić kobiety...
— No cóż mają robić? Buntować się...
— Buntować się, — i w sprawie macierzyństwa... Nawet jeszcze potem, gdyśmy wracali od Zatorskich, co to ja byłam u pana... Jak u nich świecy nawet nie było, a chłopcy spali w kuchni, pod parasolem, — obozowali tak... I Zatorska, — już chora...
— No, no, — nie wszystko pamiętam, ale być może... Zresztą nie myliłem się. Kosztuje to ludzkość o wiele więcej, niż pięć miljonów trupów...
— Otóż panie doktorze, — prosiła Maryśka, unikając jego wzroku, wpatrzona w ten mały pakułek jedzenia świnki, — panie doktorze, ja nie chcę, nie chcę być znowu matką!!!
— A któż pani każę? — Odsunął się. — Któż panią do tego zmusza?...
— To już się stało...
— Jakto stało się?! Przecież mąż pani?... — Zapóźno spostrzegłszy swą niedyskrecję, — umilkł.
— Nie mogę, panie doktorze, — głaskała go po rękawie, — nie mogę... I pocóż rodzić ludzi, — poco?... — Chciała go jakoś filozoficznie przekonać.
— No tak. — podniósł wesoło swe żółte uszy, aż ku różowej łysinie. — No tak, widzi pani, przypuśćmy, że pani nie może... Cóż z tego, — natura nie zna ludzkiego „nie mogę“... Na to nikt nic nie poradzi...
— Poradzi, panie doktorze, poradzi...
Zmarszczył się tak, że aż okulary wysoko odsunięte, spociły się od poprzecznych zmarszczek czoła.
— Pan doktór może na to poradzić...
— Nie mam prawa, nie wolno, nie wolno, dziecko moje...
— A męża zabierać wolno?!? — Rozjuszyła się Maryśka, — a męża zabierać macie prawo, — prawda?!? Macie?!!
Umilkli.. Słychać było tylko chrzęst sierści świnki, ocierającej się o drewnianą klatkę i płacz Maryśki. Doktór pozakręcał kurki, — stożki niebieskiego płomienia pogasły... Odstawił talerzyk z krwią i mył ręce... Maryśka stanąwszy bliżej okna, głaskała w zamyśleniu sierść zwierzątka.
Nagle akuszer, niby zły, a przecież z serdecznem ciepłem w oczach, przystąpił do niej blisko: — Proszę pani, — żachnął się, — czy tu jest miejsce na takie rozmowy?! Nic nie wiem i nic nie słyszałem... Proszę przyjść do mnie wieczorem, choćby jutro, po szóstej... Ja tu wogóle, ani myśleć, ani mówić nie mogę!...
I skrzyczał ją znowu, by mu wogóle dano „święty spokój“ i co to za jakieś rozstrząsania i „skąd on do tego przychodzi“, — no „jednem słowem do widzenia!“
Niby wyrzucił ją, ale Maryśka teraz była już pewną swego...
Śmieli się tego dnia z Ramkiem, w Sukiennicach, jak dawno już nie pamiętała, — od niepamiętnych czasów... I odrazu wiele ważnych rzeczy omówili... Maryśka musiała teraz rzucić posadę...
— Bo tak się składa, profesorku...
Zapewnił ją, że kiedy tylko zechce, otrzyma tę posadę z powrotem... Nie u wdów i sierot, to w „Odbudowie Kraju“. Cała ta odbudowa, to jak dziurawy worek, jedno ziarnko więcej, jedno mniej, nic nie znaczy... Obiecał też na razie pożyczyć jej pieniędzy. Ma się rozumieć...
— Wie pani dlaczego pożyczę?... Bo pani ma przyszłość... — Pochylił nisko peruczkę nad jej ręką. — Zapach, zapach przyszłości bije od pani!..
Uśmiechnęła się melancholijnie. Obiecał również zająć się sprzedażą tych resztek... Tych ostatnich mebli...
— Bo małego mieszkanka i tak pani nie znajdzie... Trzeba brać pensjonat... już widać takie prawo, — śmiał się pękniętą fistułką, — żebym był likwidatorem wszystkich zmian, jakie w życiu pani zachodzą... Bo zaszły, zaszły, — prawda?... Nawet, czy nie w związku z zielonymi jabłkami?...
— Z zielonymi jabłkami?... — Wiedziała o czem myślał... — Stróże zielonych jabłek sądzą, — odpowiedziała, że każdy tylko na nie dybie...
— Widzi pani, — rzekł Ramkie, przystając, — tylko człowiek, rozumiejący starość rzeczy, może być dobrym dla ludzi... Dlaczego ze mną można wszystko zrobić?... I chętnie pożyczę i chętnie wszystko?... Bo cóż, — rozumiem, że my i całe jedno pokolenie, to nic... A wszystkie nasze bóle i cierpienia i sprawy, to tyle, co woda, a która zakipi... A ile razy ta sama woda kipieć może?...
Och, — już wołałaby Maryśka, żeby nigdy nic nie kipiało... Czyż nie lepiej tak żyć, jak ten stary Karowski, czytać codzień fałszywy pamiętnik syna, nie wiedzieć, co się właściwie dzieje, dać się tak okłamywać i w jesiennym słońcu raczkować wzdłuż grzędy...
Przez wzgląd na męża musiała się przed Maryśką ukorzyć Karowska. Przyszła wieczorem do pokoju Maryśki z pewną prośbą, chwiejna, zmieszana, taka odrażająca...
— To ranne przemówienie, — rzekła, — pozwól pani, że chyba obie puścimy w niepamięć...
Maryśka układała już rzeczy w koszu, — bieliznę i pończochy, które lustrowała przy sposobności, nawlekając je na rękę i ramię, aż po pachę.
— Może pani przemówienia puszczać, czy zatrzymywać, — jest mi to zupełnie obojętne...
— Bo ojciec nic nie wie — i niech się niczego nie dowie... Maryśka wzruszyła ramionami.
— Więc czego pani chce?... — Więc, żeby pani, odjeżdżając od nas (dla starego, tylko dla niego) pożegnała się z nami, jakbyśmy się rozstawały w najlepszej komitywie...
Znów się układaj, znów te stare listy Zdzicha, już pożółkłe, niektóre pokreślone niebieskim ołówkiem, — dlaczego, kiedy, przez kogo?... Znów pliki papierów, zbrudzonych wstążek i stosy niepotrzebnych potrzebności i w kącie kosza, jakieś coś, w bibułce... Znów to wszystko, co się wylania stęchłym uwiądem z poniechanych rzeczy, wlokących się uparcie za człowiekiem...
— Owszem, owszem, rozstaniemy się, — powtórzyła obojętnie, — w jaknajlepszej komitywie...
Układała w koszu swój galowy bordo kostjum, gdy nagle zaszemrał jej nad uchem żarliwy stroskany głos Karowskiej: — Mnie pani wierz, skończyłam kursa w Moskwie, najlepiej w trzecim miesiącu... Wtedy operacja...
Maryśka odepchnęła ją, wybuchając brutalnym, pewnym siebie śmiechem...
Pożegnanie odbyło się „pierwszoklaśnie“, — jakby powiedziała Smolarska... Ramkie siedział na koszu i od wszelkiego wypadku czekał, gdyby jakieś wybuchy, lub coś w tym rodzaju... Bił cierpliwie estradowymi lakierkami w ścianę kosza i ślinił kościaną kulę swej laseczki, jak małpa...
— Niechże pan uważa, — zaleciła mu Maryśka raz jeszcze, wychodząc...
Stary Karowski czekał wyelegantowany, w jadalni. Miał na sobie czarny „trumienny“ surdut i białą jedwabną krawatkę, w granatowy rzucik. A że mu ust, z pośród siwego zarostu widać nie było, więc się widziała ta krawatka, jakby przyczepiona odrazu pod nosem...
Karowska w kapeluszu, z różnokolorowymi szkiełkami, niby do wyjścia...
— Opuszcza nas pani, widzisz ojcze, — zaintonowała, — wygód się zachciewa i żeby było bliżej do biura, do wszystkiego... Bliżej do życia i do świata... Karowscy za daleko, — za koleją...
Stary wyciągnął do niej obie ręce... Był istotnie wzruszony...
— Nie zapomnij, młoda pani, — prawił, wachlując znużone, przygasłe oczy zmarszczonemi powiekami, — że idzie z tobą wszędzie wdzięczność starych ludzi... Wdzięczność ludzi, którzy będą ci zawsze pamiętać, że swoim wpływem ocaliłaś im ostatnie ich dziecko... Samotnym, starym rozbitkom... Niech ci to dodaje sił i pozwól, że jak ojciec ucałuję cię z błogosławieństwem...
Siwe, ostrzejsze, niż oset wąsy, zroszone łzami, przylgnęły do jej czoła. Maryśka też uroniła parę łez.
— No, — rzekła, wróciwszy do Ramkiego, — nie dałam się, nie dałam... Ale musiała rozdymać nozdrza, dźwigać brwi i żyły jej na skroniach nabiegły ze wzruszenia...
— Niech pan wyjdzie, panie Ramkie, jeszcze muszę coś przepakować... Zaczeka pan na dole, małą chwileczkę...
Gdy wyszedł, wyciągnęła z szafy malutkie zawiniątko... I prędko, prędko, prędko przebiwszy duńskim nożem te trzy złote kopuły, rzuciła je w kąt na śmieci...
Potoczyły się ze śmiesznym szelestem, jak puste skorupy dziwnych jakichś, złotych jaj... Wyrzuciła też zieloną siatkę i duński nóż.
A ściereczka, w której to wszystko było zawinięte, — zostanie, na złość zostanie, — bo płótno teraz drogie...
— Tak...
O ileż przyjemniej było jej w pensjonacie! Od samego początku, od samych schodów z dywanem zaczynając... I kulturalne światło elektryczne i służba i jakieś cudze walizy, z bogatej skóry, napełniające człowieka otuchą...
Dostała pokój bardzo malutki, dla siebie wraz z Felkiem, ale przecież na czas przejściowy, — wszystko jedno...
Jutro, — jutro już wszystko się rozstrzygnie... O ileż lepiej ten ostatni raz wychodzić stąd... Jutro, po szóstej może już będzie porznięta?... A jeśli umrze?... Bo to się zdarza... Felek, Felek, — trzebaby przecież troszczyć się o Felka?...
Przebiegła myślą to cale, całe zdarzenie, które było jej synem... Ach, — tak, o tem też mówiła kiedyś, pierwszy raz w życiu w cukierni, w Sukiennicach... Jedli wtedy ze Zdzichem czekoladowe bomby na koniaku... Zaś mogła była nie powiedzieć, iść gdzieś, coś zaradzić — i tak samo mogło nie być Felka...
Tymczasem jedli tu w pensjonacie z Ramkiem i z Felkiem cukierki, tramwaj z ulicy dzwonił na dole, śmierć zaciągała chmurą serce Maryśki... To znów cieszyła je zbytkowna nowość, błyskająca tu zewsząd... Nowość bezmyślna, ostateczna, połyskująca z atłasowych kołder, z politurowanych mebelków, ze starannej oprawy okien, z gładkich drzwi...
— Najważniejsze, — pocieszał ją Ramkie, — aby pani była dobrej myśli... Trzeba pamiętać, że jak coś było w tę stronę, to potem musi być w tamtą...
— Dlaczegóż mam być dobrej myśli, — mistyfikowała się Maryśka, — nic się przecież nie dizeje...
— No naturalnie, — godził się Ramkie, — nic się nie dzieje, raz w tę stronę, raz w tamtą, — życie jest zupełnie, jak tkanina.,. Ścieg poprzeczny, ścieg podłużny...
— Czy pan zawsze, — spytała, wciągając z sykiem powietrze, — mówi o tkaninach i ściegach wtedy, gdy coś się ma stać z kimś?...
— Dlaczego? — Nie rozumiał zupełnie jej pytania.
— Dlaczego? — Pamięta pan tę noc, tam u nas, w górach?... Gdy się zjawili Strzelcy, — Zatorski?... Wtedy też opowiadał pan długo o tkaninach, a na drugi dzień, o świcie, był już Zatorski ciężko ranny.
— Ależ nic podobnego, — oponował Ramkie, — przeciwnie! Ile razy znajduję się w towarzystwie młodej, uroczej kobiety, właśnie wtedy tylko przychodzi mi na myśl to porównanie... Nieobraźliwe przecież, lekkie, lekkie jak muślin...
Służąca wniosła na dużej tacy z orzechowego drzewa kolację.
O ileż subtelniej, — pomyślała Maryśka, — umiera się w komforcie. Niby w pierwszorzędnym hotelu...
Wzruszali się wspólnie z Ramkiem na temat jego wierności dla niej.
— A niech pan sobie wyobrazi, ile jeszcze będę od pana potrzebować...
— No cóż naprzykład?
Obwieściła mu możliwy przyjazd matki... Po jakąś pożyczkę rządową, czy zasiłek... Jeszcze i to...
Cały następny dzień, do szóstej wieczór, postanowiła Maryśka spędzić razem z Felkiem. Dać mu użyć, zabawić się z nim, bo bądź co bądź, może to już ostatni dzień, — w którym twoja matka, nieboże, chodzi po świecie.
Ale nie składała się im ta zabawa... Chłopak wyrywał się, uciekał, nudził w Parku Krakowskim przy łódkach, mało mu po łapach nie dała.
Gdy wsiedli nakoniec do łodzi, pod tytułem „Wanda“ i znaleźli się na środku stawu, spytała Maryśka syna: Powiedz mi dziecko, co ty sobie myślisz o swojej matce?... Czy myślisz kiedy i co myślisz?
Wiosłował z ogromnem zajęciem, twarzą zwrócony ku niej. — Co ja sobie myślę? — Nic. — Że masz mało pieniędzy...
— Dlaczego?
— Dlatego, że gdybyś miała więcej, tobyśmy mogli dwie godziny jeździć a nie jedną...
— Tak myślisz?
Z ponad zielonych brzóz, rozrośniętych dokoła stawu, wychylały się duże, cieniem i srebrem karbowane chmury, niby białe żagle, sunące po niebieskiej toni błękitu.
— A jak myślisz, — pytała dalej, — co ja myślę o tobie?
— Nie wiem, — odpowiedział.
— Jakto nie wiesz?... Nie wiesz, że cię kocham?!
— E-e-e. — Zniecierpliwił się.
— A cobyś zrobił mój drogi, gdybym umarła?...
— Cobym zrobił?
— No tak, — cobyś zrobił?...
Felek, nie przerywając sobie wiosłowania, namyślał się. — Oddałbym twoje rzeczy pani Natalji, żebym mógł dalej u niej mieszkać.
— Masz rację, — uśmiechnęła się Maryśka. Zdało się jej, że załatwili z sobą, w tej chwili jakiś ważny porachunek. Patrzyła na syna, szukając na jego twarzy jakiejś oznaki żalu...
Chłopiec pracował z wysiłkiem, — wiosła mu się z rąk wyrywały... Nareszcie zajechali jakoś z powrotem.
— Widzisz, — rzekła, wysiadając z łódki, — dobiłeś z matką do brzegu...
Wszystko, co mówiła teraz, miało dla niej znaczenie przenośne...
Objad też, aby się spełniły prorocze, choć nieistniejące słowa, — zjedli u Drobnera, pod czerwonym parasolem... Feluś zamawiał dumnie potrawy, wpychając ręce głęboko, do kieszeni od spodni...
Potem poszli do Esplanady na lody. Tu, w kącie, między różnymi odętymi politykami siedział Smolarski, trójkątnie ździwiony, z powiekami nisko na oczach.
Maryśka, pragnąc jakiegoś towarzystwa, wywołała go.
— Pan wie, my już u was mieszkamy?... — Uśmiechnęła się do niego najszczerszym blaskiem oczu, jakby lekką łuną całej twarzy, nagle rozpromienionej... Uśmiechnęła się bez powodu... Niech za to, kiedyś powiedzą ludzie, jeśli teraz umrze, — jaki miała wdzięk...
— Tak, wiem, że u nas mieszkacie, — podchwycił. — Jestem szczęśliwy (Słowo „szczęśliwy“ zwinęło mu się w ustach w kluskę) jestem szczęśliwy, że i nasz dom może komuś służyć za schronienie... Nigdybym tego nie przypuszczał...
— I niech pan powie, — pytała, nagłym objęta strachem, — czegoby pan jeszcze nie przypuszczał nigdy?...
— Czegobym jeszcze nie przypuszczał?... Tego nie trzeba mówić... Takich rzeczy są tysiące... Tysiące okropności, — mamrotał sennie, — które nas straszą... Które, być może nawet, wkrótce się staną?... Najlepiej udawać, że się nic nie wie o przepaści...
Wyszła z synem do Rynku. Tu już musiała się rozstać z nim.
— Wracaj do domu, kochanie... (Jakiż to dom?) Przyjdę dziś późno może...
Przewróciło się coś w jej sercu — i zgasło... Patrzyła, jak malec idzie na wskos Rynku, ku Sukiennicom... Z głową, naprzód podaną, pochylony, całkiem, jak Zdzich...
Uczucie zimnego spokoju przepełniło wszystkie jej myśli... Cóż miała więcej jeszcze zrobić?... Na miejsce ojca jest syn i idzie i będzie chodzić, tak samo pochylając głowę... Więc w końcu i to jest załatwione...
— Doktór (służącego nie było) przyjął ją sam w przedpokoju.
Dała mu wiązankę białych lewkonji. — Niech pan przyjmie, doktorze, ten kwiat, wygląda, jak zmięty, a tyle ma w sobie świeżości i woni...
Doktór przestraszył się wiązanki... Przyjął ją jednak i wziąwszy Maryśkę pod ramię, wprowadził do „ordynacji“.
— Tyle razy mnie pan tu łatał; panie doktorze... Usiadła cichutko na krześle, obok ginekologicznego łoża... Przyszło jej na myśl, że gdyby się wszystko dobrze skończyło, poprosi doktora, by jej poprostu zwiedzić pozwolił te różne szafy z przyrządami... Bo czyż jest coś ciekawszego na świecie?...
I że to człowiek zawsze obojętnie obok tego przechodzi?!... Jest to przecież o wiele ciekawsze od gazet i głupich wiadomości z frontu...
— Nic się nie zmieniło u pana doktora, — mówiła dziwnie nizko i głucho. — Nic się nie zmieniło od czasu...
Nie odpowiadał, schylony nad płomykiem, nad którym grzały się jakieś metalowe przyrządy...
Maryśka chciałaby się jeszcze koniecznie „przed tem“ dowiedzieć, czy ten obraz Wyspiańskiego, który wisiał tu gdzieś, w jadalni...
Z kąta szafy, jakgdyby wskazywały na nią katetry, wiązką czerwonych palców gumowych...
— No, — moje dziecko...
Już kończył myć ręce...
— Och, panie doktorze, — zaczęła szybko, żeby jeszcze jakoś zagadać, — tak doskonale pamiętam, jak pan wtedy... Chodziło o tę Zatorską, — tu przy szafie włosy mi pan z czoła odsunął, aby zobaczyć ślad od obcęgów... Nie chciałam przyjść na świat, — śmiała się gorzko, — wiedziałam, co mnie czeka... I poco mnie oni wyciągnęli?... — Och — wiedziałam...
— No, moje dziecko... Doktór odwrócił się nagle...
Maryśka chwyciła się poręczy łoża, tlącego się połyskliwemi płaszczyznami przez jasną przestrzeń sali...
Jakby nic więcej nie umiał powiedzieć i teraz i potem. „Moje dziecko“ — brzmiało jej też w uszach, gdy najostrożniej sprowadzał ją ze schodów do dorożki...
— Jedź wolno, — zalecił dorożkarzowi...
— Jedźcie powoli, jedźcie pomaluśku, ojcze, — prosiła rzewnie Maryśka, mimowolnym ruchem głowy strząsając z powiek świeże łzy.
Płynęły ciągle, same, jedna za drugą, — jak rosa...
To znów, na widok wysokiego pierścienia plant, przesianych błyszczącą łuską zachodu słońca, na widok wież, tam i sam w tę gęstwę powtykanych i ludzi, którzy chodzą i domów, które stoją, — taka ją radość ogarniała...
Zdobyła sobie ten Kraków i życie i wszystko...
Pomaluśku, ojcze, pomaluśku, — śmiała się do szerokich pleców woźnicy.
Jechał noga za nogą.
Byle tylko przestać płakać!... Skądże się brały te łzy?... Nie mając przy sobie drugiej chustki, łapała je w dłoń. Pragnęłaby teraz każdemu, choćby najobojętniejszemu przechodniowi, podziękować za te chwile... Po owym strasznym bólu, gdy wszystko się już skończyło, poklepał ją doktór po gołej łydce... Poklepał ją, jak się klepie małe dzieci w nagrodę za to, że były grzeczne...
Ależ tak, tak, — czuła się na nowo małą dziewczynką... Ileż radości!... Małą dziewczynką dzięki własnej decyzji i odwadze...
Mimo wielkiego bólu kazała się stępem obwieźć dwa razy dokoła Rynku. W tryumfie, prawdziwym tryumfie i we łzach najświeższych... Zdawało się jej, że się jeszcze raz wita ze starymi murami, między którymi nizko, pod zgarbioną strażą straganów, ścieliła się, niby kurz czerwony, — chmara, chmara jabłek. Z jasnych beczek, rzekłbyś ze złotych słupców pękatych, zdawały się kipieć krwawym wylewem, a woń ich czarująca, zdało się Maryśce, że balsamuje piersi...
Teraz wszystko będzie inaczej, — myślała, poddając się wspomnieniom, na skórzanych poduszkach dorożki... — Inaczej będzie się Maryśka patrzeć na mężczyzn... Z wdzięcznością... Męczy się przez was kobieta bardzo, ale tylko dzięki wam może się nauczyć polegania na samej sobie...
Chciałaby w tej chwili módz zwołać wszystkie swoje przyjaciółki i ogłosić im to uroczyście... Niech zapełnią cały Rynek, niech czekają między stosami czerwonego owocu na jej słowo, soczystsze, niż te krwawe, wonne jabłka... I nikogo się nie zabiło... To nie był ani człowieczek, ani nawet jeszcze ślimak... Mała malinka, którą się oderwało i już... Mała malinka...
Wygramoliwszy się z niesłychanym trudem na górę, spoczęła nareszcie w łóżku... Komfort... Pod atłasową kołdrą...
Mała malinka, — szeptała Maryśka ile razy przechodził ktoś po korytarzu. Felkowi, który wpadł przez drzwi z wrzaskiem, że już kolacja, poleciła sprowadzić Smolarskiego... Musiała była bowiem jakoś wytłomaczyć swą chorobę. Antyseptyczne zapachy i tak już zapewne przenikają cały pokój.
Smolarski obiecał przysłać żonę.
— Nie, nie, niech pan sam posiedzi... To tak nagle przyszło... Tak mi się niedobrze zrobiło... Coś kobiecego... Przedźwigałam się widocznie...
Mała malinka, — mała malinka...
Maryśka uśmiechała się tkliwie do hotelowej prawie obcości, w której przyszło jej chorować.. Tam, przez ten czas, z ponurych schodów starego domu za koleją, pod kierunkiem Ramkiego wynoszą już zapewne robotnicy resztę jej rzeczy... I lustro... I wszystko, co można jeszcze sprzedać...
Prosiła Smolarskiego, by zajął się Felusiem tych parę dni... Na czas choroby chciała być koniecznie sama... I jeszcze, — niech pan nie odchodzi... Proszę mi wytłomaczyć, co to jest za gatunek, — morska świnka....
Maryśka mimowoli aranżowała takie pytania, jakby sobie samej pragnęła wmówić gorączkę.
— Morska świnka należy do gryzoniów, — jak chomik... Właściwie nic więcej o tem Smolarski nie wiedział.
— A niech mi pan jeszcze jedno powie, — pan, który tyle organizuje... Bo to ma się takie dziwne myśli, gdy się jest chorym... Czy rzeczywiście można kiedy czuć w życiu, że się przybiło do brzegu?.... Bo naprzykład ja, osobiście, — znów czyste, pełne łzy poczęły jej wypływać z pod powiek, — mam wrażenie, że lekko mi, ale, że już nigdy do żadnego brzegu... Tylko będę płynąć, — płynąć..
— Do brzegu?... — Taka się pustka otwarła w głosie Smolarskiego, taka dal... — Proszę pani, jako człowiek społecznie pracujący, nie znam żadnych brzegów... Płynie się gdzieś bez końca, a cała otucha, jeśli się własnem hasłem pocieszać można. Lecz czy to hasło ma jakiś ostateczny sens?... Nic więcej nie wiem o brzegu...
Smolarski zaniepokoił się, czy ta rozmowa nie jest jakiemś nawiązywaniem do tego głupstwa, które raz się im zdarzyło, raz, — ale nigdy więcej... Stwierdził więc, że ostatecznie, owszem, przybił do brzegu...
— Czuję dobrze ziemię pod stopami... Oczywiście dlatego musi się wiele przecierpieć... Ale stworzyłem sobie grube, kowalskie kleszcze, w których już nie łatwo drgnąć...
Maryśka rozpłakała się cichutko... Wszyscy coś mają, gdzieś są, do czegoś dążą, a ona, — nic, nigdzie nic... Mogłaby dziś umrzeć i cóż?...
— Pani musi mieć gorączkę, — zauważył. Po chwili wyszedł na palcach...
— Jeśli mam gorączkę a nie będzie lodu, to rzeczywiście umrę... Cóż się więc wtedy stanie?... Nic... Znów się wszyscy spotkają... Znów będzie Adolf z Felkiem strzelać z łuku, a stary Karowski raczkować wzdłuż grząd kapusty... Tylko się już drzwi nie otworzą i nie wejdzie Maryśka tą furtą...
Późnym wieczorem odwiedziła ją Nastusia.
— Cóż to pani jest, pani Marjo?
Maryśka nie wiedziała, co odpowiedzieć... — Jakaś gorączka na tle kobiecem... Na poczekaniu, zaniepokojona badawczym wzrokiem Nastusi, wymyśliła byle co: — Podźwignęłam się widać, czy oberwałam przy pakowaniu...
— A była pani u doktora?
— Tak.
— To dobrze, — zauważyła rozsądnie Nastusia, — dlatego tak karbol czuć...
— Czuć karbol?
— Jeszcze jak! — Nastusia, poprawiwszy koronek fartucha, usiadła naprzeciw, jak do dłuższej gawędy. — Bo co my, kobiety?... Słabe jesteśmy i byle co, — to zaraz się coś przerwie... Ale to jeszcze nic... Inne, moja pani, jeszcze same w sobie coś przekręcają... — Mówiła o tem z zabobonnym strachem zupełnej nieświadomości... — Potem kwękają całe życie... Przekręcić łatwo, — ale załatać!!... Za to się powinno karać, — nie wiem jak... — No, — pani nic się nie stanie, bo pani u mnie choruje... To jedno, co mnie cieszy... I tu, że przy tem mogę też powiedzieć — u dobrych ludzi... Nie?... Proszę panią, — Nastka uporczywie szukała spojrzeniem oczu Maryśki, — powiedzieć naprzykład — Karowska i ja... Niby Karowska szacunek ma i tego i coś, — a ja co?... Tymczasem, możesz pani u mnie chorować, jak chcesz, a tamci co? Chorą panią na bruk wyrzucili... I wiesz pani dlaczego?!... Ta stara z pewnością myślała, że to jakiś „niewłaściwy“ przypadek...
Męczyła Maryśkę ta gadanina nad wszelki wyraz... Cały mozół tej prawomyślnej uczciwości wydał się jej tak niepotrzebnym...
— Co prawda i tak bywa na świecie, — kończyła swój wywód Nastusia, — jednaby niebo dała, żeby się mogła doczekać, a druga, sama sobie weźmie i zepsuje... Naprzykład my...
Maryśka przytakiwała żałośnie, myśląc z przekąsem, że na bitych drogach nic się pono nie rodzi...
Nie było innej rady, trzeba było czekać na Ramkiego. Wobec niezłomnych zasad Nastusi nie mogła jej wtajemniczać w przebieg choroby...
Ramkie przyszedł dopiero w dwa dni później. Minęli się w drzwiach z akuszerem. Maryśka przywitała profesora, jak brata...
Pociągnął parę razy nosem, chrząknął, przetarł okulary strzepnął palcami, obwąchał jakiś sprzęt, spróbował zamków od szafy i nagle usiadł naprzeciw Maryśki.
— No cóż?...
— A ja tu chorowałam, — chwaliła mu się śpiewnie, — mało nie umarłam...
— Umierać nie warto, — zauważył, — nie warto wcześniej, nim śmierć sama nie przyjdzie... I na cóż pani umierała, — dodał gładkim falsetem.
— Na co?...
Ponieważ Ramkie nie podchwycił pytania, — nie odpowiedziała mu wcale. Umilkli. Na korytarzu słychać było głosy kilku panów, rozprawiających o jakimś zjeździe...
— Bardzo sobie tę politykę Nastusia chwali, — rzekła Maryśka, — podobno dużo znów bieganiny koło sprawy polskiej i pensjonat wciąż przepełniony...
Ramkie siedział do niej skosem. W perspektywie okna, tuż nad rudą peruczką profesora, szedł ku górze sztywny schód attyki kościoła Dominikanów. Wyglądało to, jakby się Ramkiemu łamany piorun z głowy wyrywał...
— Więc chorowała pani?...
— Tak i bałam się, że mi tu lodu nie będzie miał kto przynieść... Boby lód trzeba było przykładać, gdyby było gorzej... A gdzież tu kto mógłby się tem zająć...
To głupstwo, — Ramkie byłby się zawsze o to postarał...
— Więc lód, — mówi pani...
— Tak lód, to była poprostu jakaś kobieca choroba...
Ramkie natychmiast zaczął się zachwycać ustrojem kobiety, jego delikatnością... To jest takie kruche, takie łomkie! Tylko stare rasy mogą zrozumieć kobietę... Na niewiastę trzeba uważać, jak na cenną, rzadką sztukę...
Obracał i głaskał rękami w powietrzu, jakby już taką sztukę miał na podołku...
Nie mogła sobie na czas choroby wymarzyć lepszego opiekuna, od Ramkiego. Uprzedzał wszystkie jej życzenia. Wszystkiem obiecał się zająć... Ulokować gdzieś na mieście starą Biernacką, której przyjazd „wisiał już na włosku“... Pomóc w wyrabianiu tej pożyczki... Nawet obmyślił Maryśce podarunek dla doktora...
— Da mu pani ten czerwony puhar, — pamięta pani?... Oglądaliśmy go razem, w oknie, akurat w dzień bitwy... Taki podobny do owoca granatu?...
Wzbraniała się przyjąć, — musiało to być bardzo drogie...
Ramkie twierdził, że taka drogość teraz niema dla niego żadnego znaczenia. — Teraz, jako rzeczoznawca, wszystkim „wzbogaconym“ paskarzom stręczył staroświeczczyznę...
Co znaczy taki puhar?...
— A dlaczego właśnie puhar, — przekomarzała się Maryśka, nie wiedząc, czy sprawi tem doktorowi przyjemność... — Dlaczego szkło?...
— Bo na dobrym szkle, — wzdychał Ramkie, — od delikatnego używania pozostaje taka sama szrama, taki sam szary cień... Taka wąziutka, mdła blizna czasu...
— Jaka?
Ramkie nie chciał powiedzieć, jaka szrama i jaki cień...
— Dlaczegóż pan nie chce powiedzieć?...
— Dlaczego?... Bo najsłodszy jest owoc, już przez innego ptaka ugryziony... Najsłodsza jest w ciele owocu rana, już przez innego zadana...
„Nie mógł“ tego bliżej tłomaczyć, tylko gulgotał maluśkim śmiechem z zielonej, gęsią skórką pokrytej grdyki...
Jeszcze nie wolno było Maryśce wychodzić, gdy przyjechała matka. Oczywiście innym pociągiem, niż można było przewidywać...
Biedny Ramkie niepotrzebnie sterczeć będzie na dworcu cały dzień może...
Pani Biernacka zjawiła się u Maryśki w całym majestacie ubóstwa i opuszczenia... Z walizką, owiązaną kosmatymi sznurami, z koszykiem, z którego wypinały się twarde kupry bułek i lepka szyja dużej butli z mlekiem. Sama, — w kapeluszu na bakier, z gumką pod brodą, w czarnych rękawiczkach, z szarą parasolką w ręku...
W pierwszej chwili nie wiedziały, jak mają się witać... Czule, czy obojętnie?...
Coś nieznanego, jakaś nieuchwytna wola sprawiła, że padły sobie w objęcia...
— Niech mama siada, — niech się mama rozgości...
Biernacka zaczęła natychmiast od usprawiedliwień: — Ty wiesz, że ja nikomu ciężarem... A wy tu w mieście nic nie macie... Nie bój się, nie z próżnemi rękoma...
Na dowód prawdy wyłożyła z koszyka bułki i miód w garnuszku...
Nie chciała się myć na takiej „królewskiej“ umywalni, — „bój się Boga, ja byle gdzie“ — na miseczce, w komórce... I wogóle takie szyki, powiedże mi, gdzie ty mieszkasz, u kogo?!...
Maryśka opowiedziała dokładnie u kogo.
— Więc to ten sam Smolarski! A że się też, — westchnęła mimochodem Biernacka, — z tobą nie ożenił?... Mówisz, — tensam, który tam, wtedy u nas kosz twój taskał?... A teraz taki dom, takie urządzenie!...
Nie śmiała rzeczy roztasować, sukni oczyścić...
— Co mama wyrabia, — zniecierpliwiła się Maryśka.
— Co ja wyrabiam?! — Ty nawet sama nie wiesz, jaka dama teraz z ciebie!
— Jakto dama?...
— Ależ tak!... To wszyscy u nas w miasteczku mówili... A córka pani to, owo, tu, tam, ówdzie... Widziano cię w pierwszych towarzystwach, nawet na jakimś świetnym pogrzebie... Podobno docent jakiś, czy profesor stara się o ciebie?... Znów inni, że do teatru wstępujesz, że dyrekcja karetę po ciebie posyła codziennie... No, — myślę sobie, jak moja córka takie kręgi zatacza, tak się wzbija, — to i mnie dopomoże...
— Jakie kręgi, mamo, jakie kręgi?...
— Mało ci tego... Weźże choćby to mieszkanie. Tak chyba śpiewaczki mieszkają, czy jakieś gwiazdy przejezdne?... A ta twoja właścicielka?... Nigdybym nie pomyślała!... Taka grzeczna, dworska...
Pani Biernacka przyciągnęła córkę do siebie i oparłszy głowę potulnie o jej ramię, rzekła z głębokiem westchnieniem — A nie będziesz się teraz wstydzić starej, biednej matki?... No, powiedz, powiedz, — jakże tam z tym docentem? Kiedyż to będzie?...
— Ale, — co docent! — Maryśka wyciągnęła się, strzepnąwszy niedbale rękami... — Najprzód, że mam męża, — a potem, pocóż się spieszyć?... Owszem starał się docent, nawet, bardzo zabiegał, ale to wdowiec dzieciaty, a przedewszystkiem nie podobał się Maryśce. Nie miał jej serca...
— Dzisiaj... — Nagle, jakby się upusty blasku i potęgi otwarły w piersiach Maryśki... — Dzisiaj robi się nie takie partje!...
Gdyby chciała, mój Boże, — mogłaby sobie dookoła palca nie takich docentów owijać, a znacznie innych ludzi!...
I ni z tego, ni z owego, odmalowała matce obraz swego życia — obraz wspaniały, wygodny... — Teraz nikt niema czasu na biedę, ani na małe gospodarstwo... Dlatego sprzedała wszystkie swoje stare meble...
Widoki?! — Miała świetne widoki ze wszystkich stron... Posadę na zawołanie, czy to w biurach odbudowy kraju, czy w Namiestnictwie! Dziesięć, — sto posad!... Ale z niczem się nie trzeba śpieszyć...
Aż przestraszał ją prąd własnej wymowy... Jakby wszystkie, doznane zawody miały się teraz zemścić temi przechwałkami...
Pod względem pieniędzy?... To jest tylko kwestja potrzeby... Kto na prawdę chce i potrzebuje, — ten ma... Przedewszystkiem nie liczyć się z ludźmi, — a wszystko będzie... Mama wie, ile ja tu płacę w pensjonacie dziennie? — Teraz jeden dzień kosztuje więcej, niż dawniej pół miesiąca, — ale na to się nie zważa, — nie zważa...
Wszystko, co stanowiło powód niepokoju, co napełniało Maryśkę strachem, — przedstawiała jako zdobycz i tryumf...
Pod wpływem tej potęgi i możnej karjery córki Biernacka malała coraz bardziej. Kurcząc się posłusznie, patrzyła na Maryśkę z miękkim połyskiem podziwu w oczach. Zaś im bardziej dawała sobie imponować, — tembardziej ponosiło Maryśkę. Bo równocześnie taki bunt, taki żal wzbierał w jej piersiach... Istotnie, — czyż nie byłoby lepiej żyć tak, jak przedstawiła to matce?... A nie więdnąć, nie schnąć na pieprz w jakimś wiernym małżeństwie, z którego się wszyscy śmieją?...
— Proszę mamy, — tak jest, matce też miała dużo do wyrzucenia, — proszę mamy, żeby mama, rzeczywiście była matką i rzeczywiście babką, toby mama wzięła do siebie na wieś Felusia, z którym tutaj tak trudno... Żebym ja miała całkiem wolną rękę, — to wszyscybyśmy dziś inaczej stali!...
— Bój się Boga, jakbyśmy stali? Cóżby się zmieniło?!... — pytała Biernacka, siedząc przed swem puzderkiem i czerniąc sobie siwe włosy wytartą szczoteczką do zębów...
— Coby się zmieniło?. Mogłabym rzeczywiście zakręcić się między ludźmi! — Maryśka nie wiedziała, co wynaleźć, w coby matka uwierzyła...
— Mogłabym zakręcić się między ludźmi i dostać trafikę!! Czy mama rozumie, co to dzisiaj znaczy trafika?! to są tysiące, — tysiące!!
Nad wieczorem wpadł Ramkie, zziajany, nieszczęśliwy... Czekał bowiem tyle godzin napróżno!
— Tymczasem mama, jak pan widzi...
Zabrał ją do hotelu, razem z kuframi i bułkami, bo tu wszystko zajęte, — tani, doskonały hotelik!... A tu, na dostawionych kanapach, czy materacach nie wypada...
— Wnuczka mi nawet nie pokazałaś, — skarżyła się Biernacka w drzwiach.
— Jutro, mamo, — dziś interesa!...
Gdy tylko wyszedł, zaczęła się Maryśka ubierać... Dokąd, poco, dla kogo?
Dla siebie...
We wszystko, co miała najlepszego... W batystową koszulę, w najlepszą bieliznę, w bordo suknię, w czarne jedwabne pończochy... Rozgościło się w niej jakieś srogie postanowienie... Każdy ruch wykonywała tak, jakby ją śledziły nieprzeliczone mrowia obcych, pożądliwych spojrzeń...
Niech się patrzą!... Przyglądała się sobie w lustrze uważnie i badawczo!.. Jakże to wygląda jeszcze ta kobieta o małej stopie i suchej, zwięzłej kostce?... Czy jeszcze można się zapomnieć na widok takich bioder i czy pomarańczowy cień rozbiegających się piersi, — dość jest jędrny?...
Uporządkowawszy wszystko w pokoju, napachniła powietrze sosnowym rozpylaczem i czekała Ramkiego.
Po korytarzu chodzili jacyś goście, tam i napowrót. Ktoś wyjeżdżał, niesiono kufry.
Maryśka postanowiła też gdzieś wyjechać... Rozłożywszy przed sobą pilniczki, zaczęła doprowadzać do porządku paznogcie... W trakcie tego przypomniały się jej dawne jakieś, górskie śpiewanki.,. Pod tę nutę budziła się co rano w dzieciństwie... Matka, widać, przypomniała jej to teraz... Dlaczegóż nie miała sobie zaśpiewać?... Owszem, właśnie, — na złość... — O jakiejś turni, na której się coś czerni... O czyimś przyjeździe na czyjś grób... — Dlaczegóż nie?...
Zadziwił ją jej własny głos, trochę fałszywy, jakby z zapomnianego kącika głowy wyciągnięty... Ale śpiewała z przyjemnością... jakgdyby wszystko, co przeszła dotąd, było już po za tym śpiewem... Jakgdyby w tych kilku piosenkach pożegnała się ze wszystkiem... Odchodziło to już w nieznaną głąb... W odległym, niewymiernym zbiegu wrażeń straciła się Maryśka całkowicie... I w pustce tej, po jakimś czasie, zaczął znów brzmieć dźwięk własnych słów, mówionych do matki... Jakgdyby słowa te miały przedziwną siłę proroctwa...
Już wiedziała napewno, już jakby się to stało: — Odda babce syna, wyrobi jej pożyczkę, z tej pożyczki weźmie sobie na nowy kostjum, sama dostanie trafikę, i pójdzie i poleci inną drogą...
Wrócił zdyszany Ramkie. Zamknęła za nim drzwi na klucz... Zdziwił się tem i zmięszał...
— Chce mi pan rzeczywiście pomódz, panie Ramkie?... Proszę siadać.
Pochyliła się nad nim tak, by mógł patrzeć na jej piersi, wynurzające się z koronek żabotu.
— Panie Ramkie! Potrzebuję, — muszę wyrobić matce pożyczkę... Rozumie pan? Potrzebuję dużo pieniędzy... Ale żadnych pożyczek prywatnych! Żadnych łask!... Jestem zrujnowana... Państwo, urząd, instytucja, co pan chce, słowem jakieś społeczeństwo, coś, wobec czego nie ma się właściwie żadnej odpowiedzialności, — musi mi dać pożyczkę... Rozumie pan?...
Pochylała się nad nim z świadomą kokieterją, on zaś wyciągał rudą głowę z garbatych pleców swej granatowej marynarki...
— Rozumie pan?... Dalej: — Skoro Zatorska może się starać o trafikę, to i ja mogę się starać... Z tą różnicą, że ja powinnam dostać trafikę... Rozumie pan?...
— Skądże znowu trafikę?... Patrzył na nią zdumiony, a zielone jego oczy przysłaniała coraz pośpieszniej biała powieka, czerwonym zakończona brzegiem...
— Pożyczka matki, — moja pożyczka, — trafika... Rozumie pan?... Trzy rzeczy?...
Twarz mu się nagle zmąciła, chciał chwycić Maryśkę przez pół, ona zaś, nie cofając się nawet, odbiła rękami jego ręce...
— Hoho, — śmiała się nad nim zalotnie, — to już minęło, przedpotopowe czasy się panu przypominają, moja małpko!... Stare dzieje, mój profesorku!...
Uderzywszy lekko płaskiemi dłońmi w jego szare, odęte policzki, — powtórzyła: — Pożyczka dla mnie, dla matki, trafika... Rozumiesz?...
Nie rozumiał...
Uderzyła raz jeszcze o wiele mocniej: — Pożyczka, — pożyczka, — trafika... Rozumiesz?...
Pijana słodycz mrużyła mu się w oczach... Wyciągnął ku Maryśce szorstkie szczęki, podniósł czoło do góry: — Rozumiem już, rozumiem...
Prędziutko, piersiowym głosem zaczął chwalić tę przemianę i znów pleść coś o skazie... O tej skazie, — widzi pani, która jest na szkle od używania... Ta blizna użycia, — to popielate nic... To małe piętno dymu... Cień czasu... Taki sam cień ma pani teraz pod oczami...
— Być może, profesorku, — ale już dosyć tego sam — na sam... Idziemy na miasto, kolacja, narada, — i niech pan uważa, kogo spotkamy pierwszego, bo nową erę zaczynam...
Zaraz na schodach spotkali wspólną znajomą...
— Doskonale, doskonale, — szepnął Ramkie...
Naprzeciw nich szła z bramy wdowa po śpiewaku.
— Zaczepić, zagadać uprzejmie, — informował Ramkie pośpiesznie, — ogromne wpływy...
Usunęli się z szacunkiem, czekając, aż przejdzie...
Kroczyła powoli, dzwoniąc obrożami dwóch piesków brukselskich. Kudłate, ciemno złote ich łebki wychylały się z pod obu pach wdowy, podobne do wielkich chryzantem.
— Jakie śliczne! — zawołał Ramkie.
Wdowa, postawiwszy pieski na ziemię, przywitała się serdecznie. Coprawda nie pamiętała Maryśki. Tak, być może, w biurze Wdów i Sierot, — ale tyle się teraz ciągle wszelakiej nędzy i najrozmaitszego pogotowia odwiedzać musi, że pani chyba wybaczy...
— Jak ślicznie odziane! — przypochlebiła się pieskom Maryśka...
Były bowiem ubrane w blado niebieskie kołderki, każdy ze złotą gwiazdą, pięknie haftowaną, na tyłeczku.
— Z koronacyjnego płaszcza jej męża porobione te kapy, — śmiał się Ramkie, już na ulicy, — pamiętam go jeszcze w tym płaszczu na scenie, był wspaniały...
Maryśka zaś zapytała profesora, ni z tego ni z owego, czy widział kiedy morską świnkę, oswojoną?...
Odpowiedział, że nie, — ona zaś obiecała mu pokazać kiedyś jedną, oswojoną i w jeszcze piękniejszej kołderce...
Musiało się udać... Zacięła się, jakby od tego zależało zbawienie świata... Ramkie kręcił się w jej obrotach, prędzej niż fryga...
Otwarła się przed Maryśką szara, gładko pokostowana, niezgruntowana chyba przez nikogo, czeluść władzy państwowej i odpowiedzialnych czynników.
Odpowiedzialne czynniki obstawione były zgrają fagasów, woźnych, władały tajemniczymi dzwonkami ze swych kancelarji... Pędziły osobliwy sposób życia, przechodząc z biura do biura w „zakoconych“ spodniach, z szaremi tekami na prążkowanych brzuchach...
Cały ten urząd ogromny, — w którym mieściło się szczęście bezzwrotnych pożyczek, zależne od paru pociągnięć niebieskiego ołówka i znaku pierwiastka, rzuconego na róg arkusza, — rozpierał się w dawnym hotelu, na plantach.
Trzeba tu było czekać całe godziny w proszalnych ogonkach, z oddechami późniejszych petentów na karku, z niechętnym wypięciem poprzednika, ogrzewającym obleśnie podołek... Trzeba było na godzinę, lub na całe popołudnie uczynić sobie z woźnego najdroższe swe, za dziesięć koron zdobyte, przeznaczenie...
Trzeba było zalotnie patrzeć, jak oddaną skwapliwie kartą wizytową, czyści sobie przy drzwiach chłopak odźwierny paznogcie... Trzeba było nawet pod nieobecność władzy pobłażającym uśmiechem rozgrzeszać ją wobec jakiejś wyrzuconej nauczycielki, która blademi rękoma chwytała się zimnych guzików bedela...
A potem dostawał się człowiek przed oblicze miarodajnego czynnika... Ze zbitego tłumu, wyłuskwiony nagle do przestronnego pokoju, radośnie witał wzrokiem, rozłożoną między papierami bułeczkę z szynką pana komisarza... Olśniony blaskiem władzy zaczynał prosić, oparłszy się subtelnie, nieomal wbrew wszelkim prawom równowagi, o decydujące biurko...
Nie mogło się Maryśce pomieścić w głowie, że ci pospolici ludzie, o palcach żółtych od kręcenia papierosów, mają do rozdania tyle pieniędzy.
Wykonawszy swój nizki dyg, zwijała wargi w różowiutką trąbkę i odświętnym tenorkiem, patrząc z ukosa, zalotnie, na cesarza w banderji krakusów, lub na wesele Wierzynka, lub Kraszewskiego nad księgami, — wygłaszała swą prośbę...
Ramkie podziwiał ją... Wiedziała, gdzie iść samej, komu pokazać zbolałą matkę, do kogo udać się z Felusiem w nowej krawatce... Jak ominąć jakiegoś wyrzuconego redaktora, który w wystrzępionych spodniach czeka tu pod drzwiami całe tygodnie... Jak przyczepić się do dwóch starych aktorek, które siały sukniami na prawo i lewo, przechodząc koronacyjnie... Jak wreszcie wybiec na spotkanie generała, byłego przyjaciela „wuja“ Nastusi, który zjawiał się tu w czerwonej łunie generalskich podszewek...
Obyła się, otrzaskała w tym świecie, ogłady nabrała...
— A cóż pan myśli, — tłomaczyła to Ramkiemu u Sauera w kawiarni, czekając na lody, — cóż pan myśli, że się wstydzę?... Wszyscy sławni nasi ludzie, wszyscy o których się kiedykolwiek czytało w gazetach, wszyscy tam łażą... Nawet Tetmajer... Bardzo lubi, „kiedy kobieta omdlewa w objęciu“, ale czeka tam, taksamo, jak ja... Jak każdy najzwyklejszy śmiertelnik... Cała Polska tam waruje, a jabym się miała krępować?.. Rozbili nas, zniszczyli, — teraz wynagradzają, — to może mamy nie brać?!...
Przykrość w tym czasie miała tylko raz, jedną, gdy czekały razem z Zatorską...
Ale Maryśka postanowiła sobie z góry, „nie drgnąć”, żeby tam nie wiem co...
Bo trzeba było w końcu złożyć podanie o tę trafikę... Czekały obie przed temsamem biurem. Gadały sobie we framudze okna, tak cicho i ostrożnie... Klinek odkrytego ciała Zatorskiej padał tak nizko...
Z okna widać było wezbraną jesiennym bronzem falę plant. Cały korytarz przepełniały szepty złotego drzewa, stojącego samotnie w podwórzu.
Zatorska, że to, owo, tamto, — dzieci...
Dzieci, dzieci!... Maryśka słuchała bez współczucia: — Wiemy już... Gdybyś nie chciała, tobyś mogła ich nie mieć...
Dzieci, kłopoty i znów ten tom wierszy pośmiertnych...
— Jedyna nadzieja teraz na wydanie tego tomu, — w tytoniu... No, — gdyby mąż żył!... Pani rozumie, — on, — taki skrupulatny!... Gdzieżby on pozwolił, żeby z takiego brudnego handlu jego książka...
Maryśka, — że zapewne, — ma się rozumieć...
Zaś obie o celu czekania ani słowa...
Aż gdy się otwarły drzwi i z prostych ich ram wystrzeliła „pod szczotkę“ ostrzyżona głowa radcy, — Maryśka nagłym ruchem zrzuciła Zatorskiej papiery z parapetu okna... A sama, zyskawszy przez to na czasie, — szust do drzwi...
Wracając od miarodajnego czynnika, pewna zwycięstwa, zobaczyła w oczach Zatorskiej tak przerażony podziw, tyle bezradnej, bezsilnej zazdrości i skargi... Takie pytanie w rozłożonych trwożnie rękach...
Ale tylko skinęła uprzejmie głową i poszła dalej... Nie odwracając się po za siebie, — o nie, — o nie...
Już minął czas oglądania się po za siebie....
Odrazu w pierwszej walce odniosła Maryśka zwycięstwo: — Matka otrzymała pożyczkę i to, dobrych parę tysięcy koron...
— Z tego, mamo, jeden tysiąc mój, zwrócę później, — na nowy kostjum, płaszcz, to, owo, — mama widzi przecież, że naga prawie chodzę...
Postanowiła babkę z wnukiem wyprawić teraz w góry, na parę miesięcy, na przeżywienie się, — aż się „sama ustali“...
Jakie miało być owo ustalenie, z tego sobie Maryśka wcale nie zdawała sprawy... Czuła, że unosi się ono, poprostu, w powietrzu, — gdzie?... Między jednem biurem a drugiem... Wśród chodów i dygów rozmaitych ważnych urzędników i dyrektorów...
— Jak mamusia zdobędzie pieniądze, to wrócisz, wrócisz do niej, synku... A u babci bądź grzeczny...
Felek nie odpowiadał na żądne tego rodzaju napomnienia i wogóle całym tym odjazdem wcale się nie wzruszał...
Odprowadziła ich na dworzec... Sama kupiła im bilety drugiej klasy, mimo protestu matki („i trzecią można jechać bardzo dobrze”). Sama nadała rzeczy. Miała wrażenie, czyniąc to wszystko, że załatwia sprawę, bezspornie przykrą, dotkliwą, ale w dalszych wynikach zbawczą.
Ramkie przyniósł malcowi pudełko cukierków.
— Pamiętasz? — pytała, gdy już siedzieli w wagonie, — jak odjeżdżaliśmy na ewakuację?
Po jednej stronie okna widać było szarą głowę Biernackiej, na przeciw zaś rumiane policzki Felusia. Słońce padało mu na ręce, w których trzymał kandyzowaną morelę, podobną z peronu do aksamitnego pompona.
W złotym, jesiennym cieple, w rozprażonych błyskach dalekich znaków kolejowych, w drganiu atłasowej fali powietrza, opadły Maryśkę dawne, minione echa...
Felek nie odpowiedział, czy pamięta tę jazdę na ewakuację...
Tutaj, gdzieś tutaj, kiedyś, przechodziła straszną rozłąkę i rozpacz, której, zdaje się, że człowiek nie przeniesie...
Tymczasem przenosi, — wszystko powoli mija...
— Mamo! Dwa razy na tydzień, regularnie, będzie mi mama pisać co i jak, najdokładniej... — I znów do Felka: — Żałujesz, że jedziesz?...
— Nie. — W ciemnym oknie wagonu kiwał przecząco głową, w obie strony. Jasne kudły chwiały się w takt ruchów, niby białe, wiotkie płomienie...
— Wcale nie żałujesz, że jedziesz?...
— Nie. — Zobaczę góry... — Wyliczał wszystkie szczęśliwości, które go czekają... — Zobaczę góry, zobaczę Ambrożego... Szkołę... — I wszystko...
— A jeśli ja przyjadę później, — pytała, — i ty mnie nie poznasz?...
Nie odpowiadał.
— Poznasz mnie?...
— Nie.
— Wcale a wcale, synku?...
— Nie, nie, nie, wcale a wcale, — rozpłakał się nagle, głośno... Kandyzowana morela wypadła mu z palców.
Pociąg już ruszał.
Trwożna pustka rozprzestrzeniła się w piersiach Maryśki... Jakby naraz pękły tysiączne, niezliczone spójnie... Nieznana dotąd, przemożna zbędność, rozpostarła się po — wszędy... Maryśka zdumionymi oczami spojrzała na Ramkiego...
— Dlaczego się pani boi, — pytał swobodnie, — nic się chłopcu nie stanie, a pani musi mieć teraz wolną rękę...
— Niby do czego ja potrzebuje wolnej ręki? — A drżały jej ręce tak, że opanować ich ruchu nie mogła... — Ciąglewicz jej mówił o wolności, Adolf też, samej sobie też mówiła, teraz Ramkie...
Jeszcze tętniły w szklannej hali echa oddalającego się pociągu... Obok szli jacyś żołnierze, kaleki, po dwóch, po trzech, stukający drewnianymi kikutami po kamiennej kostce peronu. Jeden z nich odkręcał i przykręcał sztuczną rękę w rakowej rękawiczce.
Wirowała ona potwornie z piskliwym odgłosem nienasmarowanych śrub.
— Pojedziemy dorożką? — pytał Ramkie, gdy wyszli z dworca.
Maryśka przystanęła chwilę. Miała wrażenie, że ostre blaski słońca przeszywają ją na wskroś... Ze jest lekką, przezroczystą...
— Tak, — pojedziemy.
— A gdzie? — spytał, nachylając się ku niej, gdy już siedzieli w dorożce.
— Gdzie?... No, — niech jedzie dookoła, przez bramę Florjańską.
Rozmawiali o matce, o starym Ramkiem, o sklepie... Profesor dowodził, że Felkowi świetnie będzie, — powietrze, zdrowy, obfity wikt!
— Dokąd my jedziemy?! — spytał, tknięty jakiemś przeczuciem.
Mijali rynek na wskos.
— Jedziemy do bibljoteki Jagiellońskiej... Mam interes...
Ramkie zbladł i zwinął się na poduszkach. — Do bibljoteki?! Może pani jeszcze powie, że do pana Ciąglewicza?!?
— Powiem, — bo tak jest. Jadę do pana Ciąglewicza. A cóż panu to szkodzi?...
Dreptał po dywaniku dorożki, obzierał się, sapał, pluł...
Kazała woźnemu wywołać pana docenta Ciąglewicza, a sama poszła wzdłuż krużganku. Krew biła jej w skroniach tak mocno... Z przyjemnością słuchała tego rytmu krwi, który się mięszał z szelestem piachu, miotanego po kątach...
Tak cicho było na podwórzu i pod arkadami... Powyżej dachów gmachu, szumiał złoty pierścień plant, jarzący się wspaniale w błękicie nieba.
Owszem, owszem, Maryśka miała interes, — ale nie o to chodziło!... To wszystko, dotąd nieodebrane, razem z Batorym leżało u Ciąglewicza... Nie może to tam leżeć w żadnym razie... Lecz przedewszystkiem spróbować, posmakować chciała tej równowagi, w której dojrzewało teraz od nowa całe jej ciało i dusza...
Trzasnęły jakieś drzwi. To już on... Szła dalej, w głąb krużganku, poprawiając żabot.
Ach, chyba tak samo, jak po tych szarych kamieniach białe iskry i strzały blasku się tną, tak samo zderza się w niej drobniuchne mrowie mądrych, ostrych uśmiechów. Obróciła się zgrabnie na pięcie.
Naprzeciw niej, wlokąc śmiesznie jedno ramię za sobą, szedł Ciąglewicz, skupiony i groźny, z obliczem, oblanem jeszcze krwistszym zachodem słońca, niż parę miesięcy temu... Szedł z głową naprzód podaną, niczem na spotkanie burzy groźnej...
— Proszę cię, — zaczęła Maryśka, — wszystko bardzo ładnie i szczerze się odbyło, ale w końcu, zostały u ciebie papiery, — bez których teraz ani rusz!...
Ciąglewicz aż usta otworzył, z podziwu... Nigdy nie widziała go tak niepewnym i zmieszanym...
— Chciałabym, żebyś mi pomógł...
Nie mógł się pogodzić z tą sytuacją. Przybrał głęboki, piersiowy ton i rękę przewiesiwszy „beznadziejnie“ przez balustradę: — To wszystko, czego sobie pani życzy?...
— Ale — le! Wcale nie wszystko! To się tak nie da... Panie Franciszku! Ani nie robię panu wyrzutów, ani nie mam żadnych specjalnych pretensji... Przedewszystkiem, — niech pan wykreśli ze swej pamięci wszystkie rutynowane zerwania, jakie pan dotąd, z pewnością wiele razy przechodził... Nie dybię na pańską cnotę, — ani pan na moją... Mój drogi!... Nie przybywam do ciebie, ani jako „pokutujący“ duch, ani jako wyrzut sumienia, — ani nic... Trzeba porzucić te różne formułki... — Spokojny, zimny blask rozświetlił jej oczy: — Czyż nie pamięta pan swojej własnej teorji o rytuale?...
Zaśmiała się, słuchając, jak w szarych zakątach starego podwórza powtarza się ten śmiech i bije lekko o blade kamienie...
Ciąglewicz spoważniał. — Proszę cię więc, — rzekł. — Możesz żądać, czego chcesz...
Z dawnego przyzwyczajenia spojrzał na nią pełnem, tłustem okiem miłości.
— Możesz żądać czego chcesz, ale nie możesz burzyć spokoju człowieka...
— Spokoju człowieka, — podchwyciła Maryśka. Wszystko, co razem przeżyli, w jednej sekundzie zjawiło się i znów na zawsze rozpłynęło w mętnem wspomnieniu... — Fran, — czy panu nie wstyd tak mówić?...
— Hehe! He hop! — zawołało coś z dołu, z pod galerji.
Spojrzeli oboje w tę stronę. Był to Ramkie. Wychylony z pod filaru, w rudej peruczce, która na słońcu mieniła się fjoletowo, z oślepiającymi błyskami szkieł na oczach, podobny był do maszkar, jakie kiedyś rzeźbiono w nyżach kościołów.
— Pan Ramkie powie panu dokładnie, o co chodzi...
Ramkie dowiódł odrazu, że doskonale wie, które sprężyny należy poruszyć, aby przyśpieszyć pożyczkę Maryśki i trafikę...
— Myśli pan, że nie zrobi, — zwróciła się do Ramkiego, gdy siedzieli już znowu w dorożce. — Wszystko zrobi...
Zaś profesor klepał ją ukradkiem po fałdach sukni, wystawiał zieloną, spłaszczoną twarz ku jej spojrzeniom i mrużył oczy w gorącym, zmysłowym podziwie: — Ja mówiłem, — łasił się, — że żaden owoc nie ma tyle smaku, ile zraniony... Pani może teraz nas wszystkich prowadzić na koniec świata! —
Maryśka zamyśliła się poważnie i bujając się lekko w dorożce, głaskana ciepłymi promieniami jesieni, odpowiedziała niedbale: — Och, z żadnym z was nie warto chodzić tak daleko...
Ciąglewicz sprowadził zupełnie pożądany zwrot w przebiegu starań Maryśki. Nadał im bardziej szanowną, uniwersytecką cechę. Działał nie z takim pośpiechem, jak Ramkie, lecz bardziej równo i wytrawnie. Umiał też zahaczyć przez jakieś koligacje, via jacyś starostowie i różne dziesiąte wody po kisielach, — nawet o posłów...
— U nas zawsze tak, — tłómaczył jej to u Noworolskiego w Sukiennicach, — każda sprawa, jaką się chce przeprowadzić, wzbiera powoli, jak wrzód... Użycie posła jest nożem, wypuszczającym materję...
Wszystko, co mówił teraz do Maryśki, owiane było zdyszanym, trochę tajemniczym przydechem niepewności. Bardzo lubiła ten przydech, ten jakiś pośpiech wewnętrzny... Napajał on ją błogą pewnością siebie...
Z jakimż spokojem dosytu patrzyła teraz na Rynek, na podbite słońcem arkady Sukiennic i szare łuki parasoli nad straganami.
— Jakie to dziwne, — rzekła nagle. — Zastanowiło ja. bowiem, że właściwie nic oddawna już niema na tym targu... Trochę jabłek, trochę suszonych grzybów, trochę cebuli...
— Co jest dziwne?
Powiedziała mu swą myśl. Tak zbiedniało wszystko, że już nawet na sprzedaż nic niema... Cóż pozostaje? I jak bardzo szanować trzeba choćby te strzępy dawnej, odgrzewanej przyjaźni... Widzisz Fran, — czym źle zrobiła, zwracając się do ciebie znowu?... Powiedz?... Nie przyjemniejże ci teraz myśleć o mnie?...
Nie rozumiał, do czego zmierza?
— Zmierzam do tego, że my kobiety, niczego nie żądamy od mężczyzn za miłość, — i to was demoralizuje... Nie ceni się rzeczy, za którą się nie zapłaciło... My kobiety, kochamy was tylko dlatego, że nas tak strasznie drogo kosztujecie...
Nachylił ku niej swą ciepłą głowę, pachnącą tytoniem i znanym jej jeszcze z dawna vegetalem. — No, — spytał, — a jeśli i nas zaczyna to kosztować?... Jeśli my też zaczynamy płacić i to bardzo drogo?...
— To się jeszcze pokaże... To się jeszcze pokaże... — Rzuciła mu przytem swój nowo zdobyty uśmiech... Polegało to na tem, iż dziwiły się uśmiechowi wysoko uniesione brwi, wzrok pobłażał, zaś usta rozchylały się cichutko, nie wydając wcale głosu a tylko przyśpieszone tchnienie...
— Więc idziemy na posiedzenie Sejmu?...
Poszli na to posiedzenie, gdzie Ciąglewicz miał nadzieję w przerwie załatwić kwestję trafiki napewno...
— Nie wiedziałam, że takie wystawne schody znajdują się tu u nas, w krakowskim magistracie! —
Wchodzili na górę, powoli, głównym wejściem. — Czy pan się orjentuje?
— Nie trzeba wcale, — zaśmiał się po chwili wyrozumiale, — wystarczy iść za głosem... Nie słyszy pani?
Z głębi budynku donosił się głuchy gwar, przerywany od czasu do czasu wybuchami gwałtownego rżenia.
— To napewno tam, — uśmiechnął się Ciąglewicz, biorąc ją pod rękę, — napewno tam...
W westibulu pierwszego piętra czekała ciemna gromadka polityków, niemających prawa głosu i wstępu... Przełykali niespokojnie jakieś milczące postanowienia, trąc ze zdenerwowanych dłoni czarne wałeczki potu na podłogę...
Czekał tu także na Maryśkę Ramkie, lecz o dziwo, nie sam, ale z Kałuckim.
— A cóż pan tu robi, panie Kałucki?
— Czemś trzeba żyć, czemś koniecznie, chociażby polityką, — zachrypiał w odpowiedzi. — Patrzę, jak się Polskę robi i czekam na protekcję.
— No to będziemy razem czekać...
W wielkiej sali za szklanemi drzwiami odbywało się posiedzenie sejmowe... Jakiś ksiądz, czerwony, jak piwonja starał się przekrzyczeć wrzaski całej zgraji posłów. Sala tonęła pół na pół w mroku, tak, że przez szyby nie można było rozpoznać poszczególnych postaci. Zlewały się one w jedno szare gorączkowe drżenie mankietów, ramion, pleców, torsów. Ponad nimi zaś, niby puste pęcherze, to w tym, to w tamtym kierunku, przepływały, nabrzmiałe mętnym połyskiem, głowy posłów...
— To się nigdy nie skończy, — zwróciła się Maryśka do Ciąglewicza, — kiedyż pan dojdzie do swego dygnitarza, z moją trafiką?...
— Ale skończy się, — uspakajał ją Kałucki — wnet się skończy. Niech się pani nie boi... już się żrą o rezolucję... Zobaczycie państwo, gdy będzie się zbliżać głosowanie... Nadzwyczajny widok... Słyszy pani?...
Z dalekich kątów sali, niczem rozdzierająca się chmura, walił ostry ryk, godząc impetem ku ławom, wprost prezydjum. Siedziało tu kilkunastu zwiędłych i uśmiechniętych staruszków.
— O teraz się kończy, ucieszył się zjadliwie Kałucki, — już ja to znam!... Jak się ma stać coś decydującego, — wtedy stare wirylisty nie mogą wytrzymać ze zdenerwowania i sznureczkiem idą siusiu... Ile to się te nerki napracują przy tych uchwałach narodowych!,..
Pokazywał bezczelnie palcem, przechodzących...
— Widzi pani, ten stary cybuszek z pianki?... To Tarnowski... A to jajko przekłute, świszczące, z tymi szarymi odgniotami, jakby mu się brudna słomka do skorupy po — przylepiała?... To Jaworski... A ten rekin czarnooki?... To Abrahamowicz...
Jednego z tych starców przyłapał w przejściu Ciąglewicz...
— Ekscellencja pozwoli...
Ekscellencja, nazbyt jednak widocznie zbolały przebiegiem posiedzenia, nie zatrzymał się, a dreptał dalej ku celowi dyskretnego spacerku.
Ciąglewicz trawersem, z boku.
— Łatwo się panu śmiać, panie Kałucki, — wyrzucała mu Maryśka, — tu się moja trafika waży... — Wydostała się z tłumu, aby chociaż z boku śledzić przebieg rozmowy Ciąglewicza z ekscellencją...
Fran wciąż szedł trzema czwartemi postaci zwrócony ku swemu rozmówcy, kłaniając się przy tem skwapliwie... W tych honorach i czołobitnych „prysiudach“ weszła ekscellencja, na końcu korytarza we drzwi, zamykające się hygienicznie tłocznią powietrza.
— No co, no co? — Ramkie wydostawszy się z tłumu, razem z Kałuckim przyłączył się do niej...
— Nic nie wiem jeszcze, — patrzyła wciąż w tamtą stronę, — nic nie wiem jeszcze, widać jeszcze się waży...
— Żeby się nie zważyło, — żartował Kałucki.
Z sali posłów dolatywały ustawiczne wrzenia opozycji jacyś dziennikarze w czarnych, wyświechtanych surdutach zatrzymali się na środku poczekalni. Obok nich, podobna do spasionej myszy, biegła pod górę, brzegiem schodów, znana społecznica, w szarym rajtroku...
Nareszcie wyszedł ekscellencja. Żółtymi, jak selery palcami zapinał notes. Złoty ołówek na czarnym sznurku bełtał mu się aż po kolana...
Z boku Ciąglewicz, w dziękczynnych lansadach...
— Zrobione, zrobione, — oznajmił czekającym... — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, sam widziałem... Sam widziałem, jak notował... I pożyczka i trafika... Pewne, całkiem pewne... Nie cieszy się pani?...
— Tak, zapewne, cieszę się, tylko jeszcze troszkę tego nie rozumiem!... — Istotnie trudno jej było zrozumieć, że będzie żyć bez kłopotów i bez trosk... Jakby skały, które ją dotąd otaczały, — rozpadły się — i powstała tak przestronna pustka...
— Owszem, cieszę się, ale żebym to naprawdę zrozumiała, to musimy to oblać... Jakąś elegancką prawdziwą kolacją w hotelu Saskim, czy co?... Potem i tak już wyjadę...
Trafika miała być aż gdzieś w lubelskiem.
Stanęło na tem, że się zejdą wieczorem w Saskim Hotelu. Tembardziej, że jada tam zawsze generał i wdowa po śpiewaku. Ludzie wpływowi, którym wypada podziękować... Zrobi się wspólny stół... Kałucki obiecał przyprowadzić Janinę... Jak się uda, to sobie potem zagramy, zaśpiewamy...
Maryśkę miał konwojować Ramkie.
Zła była na niego, bo niepotrzebnie ubrał się we frak. — Pocóż takie parady?!
— Po co?... — Pani nie wie, co pani dziś przeżywa... W inny świat pani wchodzi!
— W jaki świat? — Dreptała śpiesznie po krągłych kamykach Rynku, bo późno już było.
— W świat interesów, władz, urzędów... Tam, gdzie się robi pieniądz... Gdzie się robi i gdzie się obraca obficie, jak parzona łupa w korycie...
— Cóż to, wiersze panie Ramkie?...
— Tak, wiersze, zobaczy pani!...
— No dobrze, — mówiła, gdy już wchodzili do hotelu, — a gdy będę miała pieniądze, to co wtedy?...
— Wtedy, — wzruszył się szczerze tem, co mówił, — wtedy zachce się pani innych rzeczy... Będzie pani miała do wyboru: — Albo wybrać sobie porcyjkę szczęścia rodzinnego, albo jakąś sielankę... Czy też „haché” rozpustne, — czy może stare konserwy?...
— Będę miała do wyboru?...
W przedsionkach hotelu owiał ją ciepły wywar bajcowanych mięsiw, zgryz dymu tytuniowego i nuta jakiegoś walca, granego na sali.
Ramkie, przebierając kluczami w kieszeni, czekał, aż sobie Maryśka poprawi w lustrze fryzurę. — Już są nasi... — Poznał bowiem w przedpokoju palto Ciąglewicza. — Już są...
— Nagadał mi pan głupstw i teraz mam tremę.
Nie miała żadnej... Niemożna przecież nazywać tremą, niepokoju z powodu nowej sukni... Sukienka prosta, skromna, niby jedwabny liść hawana, ćmiący na twarz złocistem ciepłem. Przy rękawach z wolno puszczonej gazy, przy wycięciu na piersiach i nad paskiem parę smug różowych — oto już cała suknia...
Kapelusz miała do tego, jak marzenie, — w formie malusiej, aksamitnej ruinki, z której, zmarszczoną wstęgą pąsowej liberty, przelewa się, jakby sama krew... Aż na czoło. Jej ciemna twarz, wpisana w łuk przydymionych gazą ramion, podobała się jej w lustrze. Oczy mrużyły się lekko, niczem w przeciągu radosnego światła, po matowych policzkach zsuwał się blask, więznąc w bladych, szeroko rozkrojonych ustach... Ramkie miał rację, te usta miały rzeczywiście kształt zadanej rany...
Odjęta ręce wolnym ruchem od głowy: — No to wejdźmy...
Szli głównem wejściem, między stolikami, przez błyszczące opalonym dymem powietrze, Maryśka, za nią Ramkie, aż spocony ze szczęścia. Aby sobie dodać animuszu, wysuwał naprzód dolną szczękę, ruchem górnej wargi zapychając ryży wąsik do dziurek od nosa.
Maryśka rozdęła chrapki: Znajome towarzystwo siedziało pod ścianą. Na pierwszem miejscu, w zielonych jedwabiach, niby gładka renkloda, tkwiła szanowna wdowa, po prawem jej ręku generał w śliwkowej bluzie, po lewem, w czarnym żakiecie Ciąglewicz, podobny do czarnego strąka. Dalej między panami Janina. Na szarym końcu, jak owalany ziemią kartofel, — Kałucki w polowym mundurze.
W czasie zawijasów przywitania zauważyła Maryśka, że stół przybrany jest białymi kwiatami. To już z pewnością pomysł Ciąglewicza.
Nadawały one sztywnemu płótnu zwiewnej płynności, tuląc się tu i ówdzie do białej tkani, niby niebieskawym cieniem grające perły.
Ledwo zdążyła usiąść, gdy wziął ją w obroty swej kościstej konwersacji wyświeżony generał.
Poczesując stalowe poły wypomadowanego rozdziałku, dzwoniąc szeregiem pstrych orderów, brał od czasu do czasu przedramię Maryśki i przypatrując mu się, uważnie, ni to cennej klindze, składał na niem dziękczynne pocałunki.
— Bowiem tak, tak, rzeczywiście, — skrzeczał dziw z najrozmaitszych języków słowiańskich, skleconą gwarą, — wtedy na górce bei Limanowa... Zjawiła się pani, — wie eine Walkürie...
Ścigał te komplementy tępem spojrzeniem profesor Ramkie i wdowa, z której pleców, niby zielona skóra owocu, zsunął się jedwabny szal, odsłaniając miąższ, znacznie zwiotczały...
Ciąglewicz zaś, stale obrzucając ją komplementami, wyciągał się tęsknie ku Maryśce... Układał przy tem swą twarz w model pięknej rzeźby, zupełnie podobnej do tych, jakie wieńczą oparcia empirowych foteli.
A gdy nakoniec koło świetnego stołu, na specjalnym stoliku stanęła jakaś flaszka osobliwa, w srebrnej wazie, z lodem, — miała Maryśka wrażenie, że dociera do mety, poza którą, od dziś, nigdy się już nie cofnie...
— Nie może być większego święta, — rzekł Ciąglewicz napełniając jej kieliszek, — jak gdy dawni znajomi nawiązują węzły stargane... W każdem słowie tyle wrogiej przeszłości, w każdym ruchu tyle nadziei się rodzi...
Maryśka powiodła wzrokiem po sali, by się przekonać, czy ludzie widzą dobrobyt jej i blask... Niestety znaczna część stolików opustoszała już... To, co mówił Ciąglewicz napełniało ją pustą wesołością... Och, — śmiała się z tego wesoło, jak muszą się śmiać bogate kobiety, gdzieś chyba na ucztach, w Nizzy, na południu...
Podawano już kompoty, można się było ruszać swobodniej. Maryśka przesiadła się do Janiny.
— Czy nie marzyłaś kiedy w życiu, — pytała, — żeby spróbować prawdziwie wesołego życia? Żeby było wino ładnie ubrani mężczyźni, duża sala... Ja sobie teraz postanowiłam otworzyć taki sezon... Niech na mnie też raz patrzy ktoś zazdrośnie, płaszcząc sobie nos o szybę...
Nie, — Janina nigdy serjo nie marzyła o tem... Prawdę mówiąc, to właśnie czuje się stworzoną do miłego skromnego życia rodzinnego. Właśnie szukając go, zabrnęła aż tu...
— To jest, — gdzie?...
Trzymały się za ręce, po przyjacielsku...
— Gdzie?... Tu... Szukając tego życia rodzinnego, poszłam do teatru, na scenę, do szpitala, — i aż do Kałuckiego... Nie można bezkarnie chcieć prawdy, — zamyśliła się, przerzucając w sinych ze zdenerwowania palcach, białe jak śnieg płateczki róży. — Gdy tylko chcemy jednego, — życie nas ku czemu innemu na przekór ponosi...
— Nie wierz temu, — dyszała Maryśka lekko, nowym swym uśmiechem, którego nie słychać, bo tylko wązko rozchylone wargi wioną tchnieniem spłoszonym, — temu nie wierz... Jest całkiem inaczej... Trzeba tylko pamiętać, co mawiał jeszcze Smolarski, że człowiek sam nigdy nie jest winien... Chyba już teraz można z tobą o Smolarskim mówić całkiem swobodnie?...
— Och... — Najzupełniej...
— Otóż, proszę cię, Smolarski miał rację... Ja sobie też w pewnej chwili mego życia powiedziałam, że nie jestem winna!... Oczywiście, że taką rzecz trzeba okupić.. Ale teraz, — co za ulga!! Jakie zdrowie w tych obitych bokach!... I teraz już wszystko może ze mnie być... Nic mnie nie może złamać...
Musiały przerwać tę serdeczną gawędę, gdyż generał opowiadał coś ważnego, z czego, jak to czuli wszyscy, toast uroczysty wyniknie...
Opowiadał mianowicie historję, która może się wydaje unzulässig i schoking, — a jednak... Jako żołnierz i patryota nie mógł tej sprawy pominąć... A mianowicie, skoro wszyscy narzekają, — czy wojna jest szkodliwa, czy też przeciwnie, — może jest ona błogosławieństwem kraju i ludzi?... Najlepiej, — przykład z praktyki...
Generał z klubowym rozmachem trzasnął językiem o podniebienie: Wojna podnosi sfery i daje ludziom się wybić... Kto nie ma dziś „pieniądze“?! Każdy ma!... Kto niema dziś stanowisko?! Każdy ma! Każdy się wybija!...
Generał sam znał tu w Krakowie „frisches Mader!“... Zwykłą służącą... Nie mówi się kto... Ona w przeciągu, trochę więcej, niż rok, — jest już dama... Podczas oblężenia, — pokoje umeblowane dla panów oficerów... W przeciągu, trochę więcej, niż rok, — ona już jest dama... Dziś, — tu zwrócił się pojednawczo do wdowy, — dziś ma pension de familie, gdzie stoją pierwsze osoby... Dziś jest eine bübsche Erscheinung, ożeniona z mężem, pani profesorowa... I tak jest wszędzie z całą Polską... Czy pani, — zwrócił się do Maryśki, — mogłaby kiedyindziej tak spokojnie siedzieć, tak pięknie ubrana!...
Dlatego generał, szanując przekonania wszystkich, wniósł na ręce zielonej wdowy, tak zasłużonej przy wdowach i sierotach, — mały toast na cześć wielkiej wojny.
— A krzyczeć można, — dodał, marszcząc czerwoną i jak zbity befsztyk popękaną twarz, — na zdar, czy jak kto chce!...
Dopiero po odejściu wdowy rozpętała się zabawa na dobre. Przyłączyło się jeszcze cale towarzystwo jakichś obcych ludzi. Kałucki chciał śpiewać, ale mu się głos z gardła wydobyć nie chciał... Płakał więc na kamizelkę Ciąglewicza i odgrażał się, że mu nic nie pozostało, jak tylko wózek kupić i śliwki w nim rozwozić...
— Co też pan wygaduje, droga malmazjo?!
— Mówię pani. — Z oczu kapały rzeczywiste łzy. Wychylił głowę z kapralskiego kołnierza, jak z obroży: — Bo na co to wszystko? Żebym przynajmniej wiedział, na co człowiek stracił głos, siebie całego stracił?!... Wszystką radość... I niczego się doczekać nie może! Nie tak się dawniej śpiewało! Nie tak się żyło! Tylkośmy tak zżołdaczeli, że ludzie nawet już nie widzą i nie rozumieją wdzięku wspominania...
Znów przysiadł się do nich Ciąglewicz, potwierdzając skinieniem głowy, ostatnie słowa profesora.
— Czy ja nie wołałem siedzieć z wami, — chlipał Kałucki, — tak jak, kiedyś, kiedyś... Czy pani pamięta, — wtedy, tuż przed wybuchem?... Ten idjota, generał wznosi toast na cześć wojny!... Czy ja nie wołałem siedzieć z wami pod Czarnym Osłem?!... Słuchać improwizacji tego warjata Zatorskiego?!... Jak to on nam wtedy „tradował“?...
Ciąglewicz, który miał uniwersytecką pamięć, przypominał sobie bieg tej dyskusji doskonale. Przerabiając subtelnie palcami w pasmach swych włosów, — streścił owo przemówienie Zatorskiego, wychodzące mniej więcej z wichrowatej zasady, — że niby „słońce, krew i łzy”. Coś w tym duchu...
Musiało być bardzo późno, bowiem światła pogasły. Dla zwykłej publiczności lokal był już zamknięty. Wielka sala grążyła się w pomroku. Tylko jeszcze po bokach błyszczały oświetlone ściany skrzydłowych ubikacji. Jakgdyby mroczna przestrzeń, w której siedziało całe towarzystwo miała sztywne, złociste skrzydła...
Generałowi zachciało się muzyki... — Grać, śpiewać, proszę, — a potem będziemy tańczyć... Kałucki sam śpiewać nie mógł, ale jego uczennica...
Wyprowadzili ją we dwóch, z Ramkiem, na ciemną estradę.
— Będzie, — modlitwa świętej Elżbiety z Tannhausera, — objaśniał Kałucki, — zaraz to państwo usłyszycie... A ty, Janinko, trzymaj się!
— Te białe róże znaczą, — szeptał demonicznie do ucha Maryśki Ciąglewicz, — że to, co było, jest bezpowrotnie skończone...
Umilkli, bo zaczął się śpiew. Niesforne fale twardego głosu rwały się z piersi Janiny, Kałucki w polowym mundurze chwiał się przy fortepianie, jak szary ziemniak, cała sala drżała od nieokiełznanych wylewów frazy...
— To nie jest żaden śpiew, — wrzasnął nagle Kałucki. — Morduje się tylko człowiek, słuchając, jakby trupa ciągnął!...
Janina zaczęła coś mówić na swe usprawiedliwienie i znów przeplotła to kilku frazami, wyciągnąwszy je sobie z piersi bezradnym ruchem rąk...
— Also, drugi numer programu, drugi numer, — komenderował generał.
Ramkie, — na skrzypcach, pozostawionych przez muzykanta...
— Mój motecik, pani Maryśko!... — Zeszedł z estrady i blady, jak płótno, zjawił się przed Miechowską: — Więc wie pani, co gram?... Na dole afisza, na samym brzeżku, mój mały motecik...
Ciemne, błyszczące skrzypce wychyliły mu się z pod brody, niby kadłub kościsty... W połowie drogi motecik się zawiązał na jakiś nierozplątany guz... Wpadł w to Kałucki, tłukąc po klawiaturze rozbuchanego walca...
Zaczęto tańczyć. Generał z Janiną, Ciąglewicz z Maryśką...
Te białe róże, — mówił wśród tury Fran, oddychając wonnie na przegiętą szyję Miechowskiej, — znaczą, że wszystko skończone... Ze możemy zacząć na nowo...
Odpowiedział mu jej nowy śmiech, — któremu dziwią się brwi maluśkim aksamitnym łukiem.
Tańczyło się między stolikami.
Maryśce wirowała w oczach twarz Ciąglewicza, zmięszana ze sylwetką Ramkiego. Skrzypek stał na brzegu podjum, oświetlony od dołu, z trupim odblaskiem białego gorsu na twarzy. A smykiem, który lśnił w mruku, niczem sztywna blizna, kreślił takt, — w prawo i w lewo...
— Że możemy zacząć na nowo? — pytała Maryśka, mrużąc w tańcu oczy. — Ach Fran!... Gdyby lew szwajcarski uciekł z pomiędzy wiszących w przedpokoju płaszczów... Gdyby klucz szambelański, ten co leży u ciebie, w gablotce, na kościuszkowskiej filiżance, stanął tam nagle dęba... Gdyby ten krzywonogi Dwernicki, u ciebie, z obrazu wyruszył... Przyznaj, że te wszystkie rzeczy są na swych dawnych miejscach... Widzisz, musiałbyś ponieść zbyt wiele ofiar... A ja teraz już jestem trochę niebezpieczna... Ja też szukam sobie życia na cudzy rachunek... Dopiero teraz wiem, jak polować na prawdziwą miłość...
Było już chyba nad ranem, gdy wyszli całą bandą z hotelu.
Obrażony Ciąglewicz pożegnał się i odrazu odłączył od towarzystwa. Kałucki, Janina z generałem pociągnęli ku plantom, Ramkie odprowadzał Maryśką.
We dwoje szli wolno przez Rynek, słuchając płaskiego echa własnych kroków.
Nagle, tuż przy kościele Panny Marji, naprzeciw srogiego frontonu świętej Barbary, Ramkie zatrzymał Maryśkę...
Czy pamiętasz?...
Odwróciła się... Patrzyły na nią zielone oczy profesora, okrągłe, blade, jak oczy psa... Cieniutkie piski wyrywały mu się nieskładnie z pomiędzy słów...
— A czy pamiętasz, że myśmy też, już raz w życiu, mieli altankę naszą... — Oczy mu usztywnił szklany blask. — W szkole... W szkole... Wszyscy cię tam oglądali, wszyscy cię tam ruszali... Taka kwaśna słodycz... Taki śliczny nadmiar... Zielone liście. blade nagie nóżki i różowa ranka wąziutka...
Skomląc żałośnie, z oczyma utkwionymi w jej oczy, ukląkł na bruku: — Wszyscy, tylko ja jeden nie chciałem... Za to teraz... Za to teraz... Za to teraz...
— Poszedł precz! — krzyknęła tupnąwszy nogą.
Bez szelestu, z niepojętą zręcznością odskoczył w tył, nie podnosząc się... I patrzył na nią wciąż okrągłymi oczami, w których się paliła biała iskra psiej wierności...
Podeszła ku niemu spokojnie, jak do opanowanego już zwierzęcia...
— Nie trzeba tak, profesorze, nie trzeba, — nie ładnie... Ja też, kiedyś, na tem samem miejscu biegałam, jak opętana... Nie ładnie, bardzo nie ładnie...
Dyszał na jej ręce pośpiesznym, niespokojnym oddechem.
— No dość już, — pochyliła się, biorąc żartobliwie w palce rude włosy jego peruczki, zimne, jak kudły.
— No dość już... Wstać i grzecznie za nogą iść...

KONIEC.

Grudzień, Kraków 1917 — Wrzesień, Krynica 1918.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.