<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nihil difficile amanti.

Dzień był piękny zimowy... bo są i w zimie dni piękne. Naprzykład, gdy się wszystko szronem, puchem i brylantami okryje, gdy mróz nie jest zbyt ostry by życie z istot dobywał, gdy powietrze ciche i spokojne, niebo blado-szafirowe, słońce uśmiechnięte obietnicą wiosny; gdy na ziemi leży śnieg jako świeżuchna pościołka, a w zakryciu od północnego przewiewu, nawet po troszę, ostrożnie przygrzewa.
Tak bywa w styczniu, gdy już dni rosną, gdy słońce się coraz podnosi, a ludzie liczą, że przebrną nareszcie mroki i chłody, i doczekają zieloności. Naówczas zima listopadowa i grudniowa, czarna, smutna, grobowa, przybiera nowe oblicze i pogodzić się z nią można i można powiedzieć, że piękny jest dzień zimowy. — Chociaż!! Bogiem a prawdą! kiedyż zima piękna? ona co mrozi ubogich, a chorych zabija, którą można przeżyć, przebyć, przebiedować, ale się nią cieszyć — niepodobna. Zima zawsze jest śmiercią.
Nie musiała się ona jednak tak wydawać dwom młodym, wesołym, rumianym paniczom, których rzeźkie koniki pędziły po dobrze utartej drodze, ku zdaleka widnemu dworowi, stojącemu pośród drzew właśnie okrytych puchami szronu i wyglądających jakby były świeżo na bal upudrowane. — Ci ichmoście jechali na dwóch saniach, pozaprzęganych czwórkami koni, przybranych z fantazją wielką. Bo to u nas nigdy może nie występowano wystawniej, świetniej, suciej jak w czasie zapust i kuligów, a był właśnie mięsopust i obaj kawalerowie, którzy się tylko co spotkali na zbiegu dwóch dróg, sadzili się teraz kto kogo wyprzedzi i kto pierwszy stanie u mety, to jest przed gankiem panny podczaszanki.
Byli z sobą dobrze znajomi, pono nawet koligaci, ale teraz, gdy obaj zamyślali konkurować o cudowną Ewunię, z dawnej przyjaźni, koleżeństwa szkolnego i myśliwstwa, zostało tylko w sercach obu, pragnienie wzajemne, wyścignienia się nie tylko na gościńcu, ale i w sercu Ewuni.
Do dworu, drogi był kawał spory, ale sanna kopna strasznie i wyminąć się prawie niepodobieństwo. Przodem leciały sanki Walka Brochwicza, cztery siwe mierzynki, grzywy długie, ogony po ziemi, wschodnia krew, jak wiatr skore, szalone, rozbujane, niepotrzebujące nie tylko bata, ale nawet ręki machnięcia nad sobą, dość było na nie świsnąć, to cię jak wiatr niosły. Znać je Walek bardzo kochał, bo to było wycacane, wystrzyżone, wychuchane. Niewiadomo zkąd dobrał cztery skóry lamparcie na deki dla nich, a uprząż cała świeciła, dzwoniła, brzęczała. Sanki też miał śliczne, okryte niedźwiedziami, leciuchne jak piórko, zwinne i ostro podkute, bo miejscami suchy śnieg wiatr pozmiatał i lód był po niedawnej odwilży, jak szkło ślizki.
Za nim tuż, tuż jadący, tak że chwilami konie jego prawie na sanki Walka wpadały, Szczepek Junosza Zboiński, także niczego wystąpił. Konie miał roślejsze, karę, silne, znać wyrobione dobrze i nie tak młode, ale wytrzymałe. Przednie były siatkami pokryte, uprząż srebrem nabijana, pióra nade łbami, woźnica w kołpaku sobolim, na saniach białe wilki. On sam w rysiej szubie, czapeczka na jedno ucho, powoził. Bat miał też zatknięty, konie go znały i bez tego.
Gdy tak gonią, Szczepek najechawszy na Wałkowe sanki, począł wołać: — Walek! słuchaj-że Walek, co mamy konie ochwycać — stój, pogadamy! Licho nam po tem kto z nas pierwszy przed ganek zabieży.
Walek się odwrócił cały, w boki się ujął śmiejąc.
— A o czem-że gadać będziemy?
— Znajdzie się — rzekł Szczepek — o małe staje karczemka, każ przystanąć, ze śniegu się otrzepiemy i — dwa słowa.
— A no, dobrze, dobrze! — rozśmiał się Walek — widzę żeś mi dał za wygranę, bo byś mnie nie przegonił. Twoje konie sporsze, ale ciężkie, moim równych nie ma, to darmo, a jak siwki wyprzedziły karuszki, tak ja pana Szczepana, da Bóg... wyścignę.
Szczepan ramionami ruszył.
— Da się to widzieć! — rzekł — da się to widzieć! Jeżeli mnie wyprzedzisz, juścić się o to zabijać nie będziemy. Byle poczciwie i bez wszelkiej zdrady.
Walkowi oczy się zaiskrzyły. Nie odpowiedział nic. Zwrócił się do woźnicy. — Bartek — zawołał — u Pociechy stań, daj koniom wytchnąć.
Pociechą zwała się owa karczemka nad drogą. Dwór coraz było ztąd lepiej widać, z kominów dwa słupy dymu parły się w niebo prościuteńko — na pogodę.
Już ku karczmce podjeżdżali, gdy Szczepek, który stał na saniach, dojrzał, że tam przed Pociechą sanki, że czwórka też koni wytchnąć przed niemi stanęły. Przymrużył oczy. Zmarszczyło mu się czoło.
— A wiecie, toż to tam już licho pana Celestyna niesie.
— Gdzie? gdzie?
— Stoi — zawołał głośno Szczepek — ot przed nami, poznałem go łatwo po chabetach jego i po czerwonej dece u sanek, obramowanej niedźwiedziem a podszytej lisami, ale bo i Celesio lisami podbity.
— Cha! cha! — rozśmieli się oba. —
A toż trzeba było zatrzymać rozpędzone konie, bo przed Pociechą nadbiegli.
Pan Celestyn Brdęski, tylko co znać ze swych sanek wysiadłszy przechadzał się właśnie koło koni i wyprostowywał. Mężczyzna był — nie stary pewnie, ale też i nie młody, statury pięknej, trochę chudy, szyja wyniosła, głowa śpiczasta, wąs rudawy w górę zakręcony, twarz nie pięknej cery, śniada, oko wpadłe... Spojrzawszy nań, trudno było pokochać, ale coś ciągnęło poznać się i zbliżyć, ciekawą miał fizjonomię, a spojrzenie jak szydło. Strach brał po trosze, a zarazem jakiś urok rzucał, że i uciekać się nie chciało. Czuć było w tym człowieku jakąś naturę schowaną, a każdy ukrytego ciekaw — to darmo, nie byłby człekiem.
Pan celestyn Brdęski obu młodym był znany, boć wszyscy nie zbyt od siebie daleko mieszkali. Niegdy sługiwał wojskowo, i za granicą w cesarskich pułkach i w domu w chorągwi hetmańskiej, spadło na niego małe dziedzictwo po bezdzietnej ciotce, wioseczka dziesięć chat i rzuciwszy szablę, od lat dwóch zaprzągł się do gospodarstwa. Wiedzieli wszyscy, że był niemajętny, ale prezentował się przystojniej i wstydu unikając, jak mógł i umiał występował z żołnierska, a schludnie. Już to spojrzawszy na uprząż i konie, domyśleć się było łatwo, iż tam potroszę koło nich łatano, ale zdala wydawało się niczego. On też sam odziany był pokaźnie, delię miał na sobie niedźwiedzią, burą ale sutną, przy czapce czaple piórko i spinkę świecącą.
Celestyna zwano chorążym, Walek był sędzicem, a Szczepek się tytułował pisarzowiczem, bo to tam o te czasy bez tytułu stąpić było trudno. Świadczył on zkąd kto szedł lub co robił, nie tylko próżności dogadzał, ale obywatelstwa dowodził.
Zdala na przybywających, z pewnego rodzaju ironią, spoglądał pan Celestyn Brdęski, oni go też oczyma jedli.
— Otośmy się pięknie zjechali! — zawołał Walek, wyskakując z sanek — a pono wszyscy do podczaszego!
Chorąży milcząco ich przywitał.
— A jużciż, to się łatwo domyśleć — mruknął pod nosem, wskazując na dwór.
Szczepek też wysiadł.
— Niech się konie wysapią! — rzekł, wyciągając się nieco.
Podczaszy się może ani spodziewa tylu gości, — rozśmiał się Szczepek — byle by nam radzi byli.
— Mnie się zda, że nie tam i nie tyle jeszcze będzie — począł zwolna cedząc wyrazy chorąży — bodajbym się mylił, ale na drodze widziałem ślady kutych sanek i zdala mi się parę mignęło, także ku Górze zmierzających.
— Co dziwnego! — rzekł Brdęski — wszak to zapusty, u podczaszego dwór i serce szerokie, panna piękna, młodzież jak na lep leci.
Ruszył ramionami.
— Czy pan chorąży do młodzieży i siebie liczy? — spytał Walek nieco uszczypliwie.
Chorąży nań popatrzał zimno i pomilczawszy, rzekł.
— Ja, jak sędzia wiesz, nie mam prawa do młodzieży się liczyć, ale są ludzie co mnie jeszcze starym nie zwą. I dobrze mi z tem, bo do dwu obozów należeć mogę.
— Czy na dwóch stołkach siedzieć? — podchwycił sędzia.
Brew się zmarszczyła chorążemu, od stóp do głów opatrzył zwinnego chłopaka, mierząc go oczyma z góry, bo był o wiele słuszniejszego wzrostu.
— Czy sędzia chcesz mi łatkę przypiąć? — spytał.
— O! uchowaj Boże! — począł Walek — przecież te dwa stołki nikomu nie czynią krzywdy.
— Jam bo nawykł — zimno zakończył chorąży, więcej do stołków, więcej do szabli niż do żartów, i — drwinek choćby niewinnych nie lubię.
To rzekłszy skłonił głowę.
— Stasiek! — zawołał — na koziołek! ruszać! —
Skoczył w sanki, zabrzęczała uprząż, pojechał.
Walek i Szczepek stali długo patrząc na siebie, to na odjeżdżającego chorążego.
— Patrz — rzekł pisarzewicz — licowy podsobny brzydko się ściąga, aż krwawi, a ot! jedną nogę z bólu do góry niesie i kula. Dyszlowy jeden niezły, drugi wywloka. Czwórka licha warta, a przecież od nas obu wprzódy zajedzie przed ganek i umie zatoczyć, wyda się to w oczach podczaszanki niezgorzej.
Westchnął.
— Czyżby ten o naszym pączku, o tej różyczce śmiał pomyśleć — odezwał się z oburzeniem Walek — o! do kata! toćby już tego było zanadto! Stary wybój taki, do tego goły, familja nie osobliwsza, on niepokaźny.
Ramionami ruszył, zadumali się obaj, potem spojrzeli sobie w oczy bystro. Szczepek był zamyślony, Walek się już śmiał, położył mu rękę na ramieniu.
— No, stary towarzyszu — rzekł — cożeśmy to się rozgadać wieli?
— Ta bestja chorąży humor mi popsuł — ozwał się Szczepek — bo to nic, nic, a jakoś nie miło, że się nas tyle koło niej uwija.
— No, niechże my dwaj, ale chorąży!! ale rejent, ale Herciński, ale Machcewicz, ale...
Walek począł się śmiać. — O! jest tam tego, jest... co za dziw, panna piękna, posag piękny, ojciec poczciwość sama... majątek złote jabłko, w kuferku kapitały nie na ladajakich kartkach... imię szlacheckie stare, a ważne jak holenderskie złoto. Tylko to sztuka, kto ten fant drogocenny weźmie.
Znowu popatrzyli sobie w oczy.
— Wy się staracie? — spytał po chwili — zaprzeć trudno?
— A wy to nie?
— Ja się i nie zapieram.
— Więceśmy towarzysze z pod chorągwi jednej — dodał Szczepek podając rękę Walkowi — a cóż? mamy przeto koty drzeć i rąbać się i nienawidzieć i doły pod sobą kopać? Wy na mnie koso patrzycie — za co? pytam — albo to mnie nie wolno tak dobrze jak wam. Gwałtem ją żaden z nas nie weźmie.
— Masz słuszność — zawołał Walek — gniewać się i marszczyć nie o co. Ale jak Ewunia na was słodko popatrzy, to mi się wszystko burzy; a ręce szabli szukają mimowoli.
— Mnie też, gdy do was słodkie oczy zrobi — odparł Szczepek — a potrzeba się mitygować i mieć rozum. Juźci przecie kiedyś wybierze.
Westchnęli obaj.
— Słuchajno — rzekł Walek — co ty myślisz? jak się tobie zdaje? kto z nas najpodobniejszy?
Szczepek głowę pochylił.
— A kto ją zrozumie! a kto wie i podsłuchał co ona tam myśli, to dziewczyna niby prosta i jak dziecko szczera, otwarta i wesoła, chichotka i nie zalotna, a taka mądra, że się tam nikt nie pochwali więcej jak na pięć minut, żeby u niej prym zyskał. Wczoraj śmiała się do was, aż ci serce rosło, poszedłeś spać w siódmem niebie, nazajutrz rano powracasz, ani spojrzy, ani odpowie, do drugiego ząbki szczerzy.
— Albo filut wielki dziewczyna — skonkludował Walek — albo taka niewinna i chłodna, że się w niej jeszcze serce nie poruszyło.
— I mnie się tak widzi — dodał Szczepek — więc też dajmy sobie ręce, starajmy się obaj, niech to naszej przyjaźni nie rozrywa, a komu Bóg da szczęście...
— Siadajmy razem do jednych sani — odrzucając swoje niedźwiedzie zaprosił sędzia — zajedziemy i wejdziemy jak dobrzy starzy przyjaciele, a ja wam zaczepne i odporne przymierze proponuję — ot jakie: — Starajmy się poodpędzać współzawodników, abyśmy sami zostali — kogo z nas wybierze... w woli Bożej!!
— No! dobrze — rozśmiał się Szczepek siadając do sani — będziemyż figle płatali antagonistom co wlezie, a potem.
Konie ruszyły z miejsca, bo woźnica na nie świsnął, sanki Szczepka szły próżne za niemi. Jechali milczący. Dwór jak zdala, tak też zbliżając się doń wyglądał pięknie, a była to stara siedziba szlachecka, nienowomodnym smakiem, a wygodna i poważna. Ogromne olchy, lipy i klony, które w lecie cień miły dawać musiały, okalały je zewsząd, stała, jak nazwisko wsi i folwarku zwiastowało, na podniosłym pagórku.
Dwór bez piętra na podmurowaniu z ogromnym gankiem, z wysokim dachem, z herbowym wietrznikiem rozlegał się szeroko, w prawo i lewo miał jeszcze przybudowane skrzydła...
Z poza niego widać było czarną kopułkę domowej kaplicy, i wierzchołki świerków, co ją otaczały. Choć wieczór ledwie nadchodził i na dworze jasno jeszcze dosyć było, już w oknach domu czterech, widać było rzęsiste światło. W prawo też przy obszernych stajniach stała moc sani i ludzi się uwijało wesołych kupa. Z boku widać było drzwi kuchni, koło której ruch parobków, dziewcząt, kucharzy i kuchtów był znaczny.
W dawnych dworach, gdy gości Bóg dał, musiało wszystko być, drobiu starczyło zawsze, a w potrzebie nim pomogła, baran tłusty się znalazł, wołowinę dostarczał ćwierciami arendarz, cielę zapaśne zawsze stało, prosię też, a co do innych zapasów, o tych niema co i mówić. W zapusty też kto doma siedział, musiał się mieć na ostrożności że go najadą, a wymówić się od przyjęcia, honor nie pozwalał. Najskąpszy naówczas broniąc czci domu, worka musiał rozwiązać.
Przede dworem schodziły się drogi, jedna którą Walek ze Szczepkiem jechali, druga od miasteczka, i właśnie w chwili, gdy się tu dobili, przed niemi ogromne przesunęły się sanie dworskiemi końmi, widocznie wiozące skrzypki. Siedziało na nich trzech żydków i kilka kożuchowych figur, między któremi ogromna brzuchata sterczała basetla i bębenek.
Rozśmieli się tedy do siebie goście.
— A no taniec pewny, bo podczaszy o muzyce zawczasu pomyślał! — zawołał Walek — byle panien nie zabrakło, kawalerów będzie dosyć.
Ledwie sanki zabrzęczały przed gankiem, zjawił się w progu sieni olbrzymiej tuszy, rumiany, z twarzą księżycową gospodarz, otworzył ramiona szeroko.
— O toście mi dopiero pożądani! — zawołał — niech wam Bóg sąsiedzką miłość płaci! Jużem chciał umyślnych słać, bo mi bez was było smutno.
Strzepnęli się w ganku obaj przybyli, i nuż gospodarza witać, który przy swej cyrkumferencji mógł obu do piersi przytulić, i nie było im ciasno.
— Chodźcie ichmość, nie marznijmy! — dodał, biorąc obu za ręce.
Kozaczek drzwi otworzył szeroko, zajaśniała sala wielka, rzęsisto jarzącemi świecami obsadzona przy ścianach i weszli. Chorąży prowadził ich do córki i śmiał się, aż mu podbródki skakały.
— Sędzica i pisarzowica, mojej doni kochanej prowadzę — wołał zdala — a co prawda żem się spisał, dwa dobre szczupaki na raz. Cha! cha!
W głębi obszernej sali, widocznie już do przyszłych tańców oczyszczonej z zawadnego sprzętu, cała gromadka kobiet się tuliła, a postrojone były ślicznie i jedna w drugą jak malowane. Choć która może mniej była piękną, każda hoża, świeża i zdrowie a młodość śmiały się im w oczach figlarnych. Trochę na przodzie stała młoda gosposia (bo matki oddawna domowi brakło) istny pączek różany, na który żaden ostry wiaterek w życiu nie powiał. Słuszna, smukła, biała, różowa, kibić giętka i zręczna, rączka i nóżka maluśkie, a na białej szyjce twarzyczka kwiatek...
Spojrzysz raz, zdaje się, to dziecię, spojrzysz drugi, w oczach bardzo rozumna, patrzysz trzeci, koło serca mrówki chodzą i głowa się zawraca. Czarownica! A takie to niewinniutkie, wesołe, śmiejące się, dobre, jakby w życiu nie gniewało się ani razu, nie umiało płakać i nie rozumiało co zdrada. Z obu stron ustek wydatnych, dwa dołki, w których się śmiech chowa, w oczach łzy brylantowe i wesołe, które nie osychają nigdy, nie smucą nikogo, a świadczą tylko, że serce bije i czuje. Czoło jak biała przepaska, a po nad niem włosy bujne, niepożyte grzebieniem, wyskakujące pierzchliwie tu i owdzie, buntujące się wstążkom i spięciom. Bursztynowa burza, w której przy słońcu złote nici świecą.
Ubioru żal się Boże opisywać, we wszystkiem jej było do twarzy, a kto na nią patrzał, nigdy stroju nie widział, ją tylko. Jak ojciec, obie ręce wyciągnęła, witając Walka i Szczepka. Dla obu miała dwa uśmiechy, wyważone równiutko, dwa wejrzenia słodkie, oba jednego kalibru.
— O to panowie grzeczni, że dziś przyjechali? — zadźwięczało im słodko w uszach — dziękujemy bardzo.
Po za Ewunią gasły już owe mniejsze gwiazdki, których tam dosyć było.
Młodzi goście się skłonili, podczaszy ich prowadził po staroświecku naprzód do kieliszka, bo po podróży trzeba się ogrzać i pokrzepić, a do wieczerzy czekać długo.
Obok sali pokój duży pełen był łaskawych sąsiadów, którzy już dawszy za wygrane paniom, politykowali i śmieli się i anegdotki siali jak z za rękawa. A węgrzyn gęsto obchodził. Powitano młodzieńców wielkim głosem, powyciągały się szerokie dłonie, pootwierały ramiona do uścisków, brzęknęły szkła. Podczaszy, choć już dobrze rumiany, sobie nalał też.
— Nie darmom ja podczaszy — trzeba obowiązek sumienia pełnić, nikt mi się tu nie wykręci. Wino czyste jak łza panowie... kto mi dobrze życzy... mam tego za cztery litery, kto ze mną i z sędzicem a pisarzewiczem do dna nie wychyli.
Wszyscy aklamowali zgodnie. Wypijemy.
Uszła tylko kielicha młodzież, która przy pannach dworowała, lepiej rzec przy pannie, gdyż choć tam który do innej się przysiadł, za Ewunią oczyma wodził. Chorąży ów, co to się do młodych już nie liczył, a do starych liczony nie był, stał też na oczach Ewuni, skromnie, opodal nieco, ale zdaleka posyłał ku niej wejrzenia, w których djable gorzało. Szczęściem że mało kto to widział, oprócz Ewuni, co niby nie patrząc, chwytała wszystkie wzroki wymierzone ku sobie, a ze swemi oczyma uciekała tak, aby się nikomu nie dostało nadto.
Cały rój admiratorów, czcicieli, konkurentów ją otaczał, i było w czem wybierać, bo ich stała gromada, tylko nie wszyscy, jak Walek i Szczepek mogli się młodością pierwszą i piękną podstawą pochlubić. Zbieranina była zabawna, że się w niektórych konkury wierzyć nie chciało. Za dawnych czasów ludzie śmielsi byli, a gdy któremu przyszło darmo powzdychać, cieszył się tem, że się kochał, boć to słodka rzecz. Już chorąży, choć przystojny jeszcze mężczyzna, niezbyt do tego pączka był wymierny, a cóż mówić o innych.
Rejent był niegdyś bardzo pięknym mężczyzną i kochliwego nader serca, dziś wszakże roztył się dużo i choć rumiany, świeży, twarzy przystojnej, ruchów młodych i humoru wesołego, potroszę szpakowaciał.
Wszyscy wiedzieli, że miał lat pod czterdzieści, a nikomu nie było tajno, że podczaszanka dwudziestu wiosen nie przeżyła. Z drugiej strony, miał za sobą wymowę, dowcip, majątek znaczny, kolligacye szlacheckie piękne, w stolicy stosunki wielkie, i umiejętność wielką podobania się kobietom. Co tam o nim nie opowiadano! połowa w tem pewnie bajek była, a no z ust do ust podawano sobie niestworzone rzeczy. Zwał się Modestem Nieczują Żubryckim. Chorąży go lubił bardzo, panna się nim bawiła, ludzie ramionami ruszali, w domu wszakże bywał i widocznie do rączki aspirował.
Ludzie go reflektowali. Bój się Boga rejencie! gdzie się tobie o Ewunię starać. Tyś stary dziad przy niej! Rejent nie mówił nic, ramionami dźwignął, westchnął, a koperczaki stroił.
Herciński młodszym był od niego, a zarzucić mu też nie można było nic. Szlachcic był to pewno, acz nie wielkiego dworu, ale majętny, gospodarny, wytrawny, postawa piękna, twarz niczego. Mężczyznie wedle powszechnej opinii, dosyć by trochę od djabła był piękniejszym. Herciński też acz blady i nie wesołej twarzy, nie odrażał. Chodził sztywno, obracał się jak z jednej sztuki wyciosany, ruchy miał niezbyt wdzięczne, za to wiedzieli ci, co go lepiej znali, że nań w każdym razie rachować było można, kto go nie lubił, szanować musiał. W konkurach natarczywym się okazywał, cierpliwym za to bardzo, panna go lubiła dosyć i nie zrażała — on czekał.
Machcewicz Litwin, nie dawno przesiedlony w Brzeskie, utrapionym był i bodaj najdokuczliwszym dla Ewuni. Mały, gruby, krzepki, zdrów, ruchomy jak żywe srebro, krzykliwy, śmiechu pełen, czysty komedjant, choć pierza nie miał, a mięsa mało, nadrabiał za oboje fantazyą i wszędzie go było pełno.
Sam podczaszy nieustannie go mitygować musiał i za rękaw od córki odciągać. Ten ze swych konkurów, miłości, zapalczywości, żadnej nie czynił tajemnicy, śmieli się zeń, śmiał się z niemi, klękał na środku sali przed Ewunią, bo historye lubił, nędzne wiersze kleił, zaklinał się, że rywalów porąbie. Ewunia ramionami ruszała. Nikomu on nie wydawał się niebezpiecznym, nikt też go nie odpychał, a biedaczysko korzystał z tego o tyle, że na piękną swą patrzał.
Nie było trzech dni, żeby do Góry nie zawitał, nieproszony nocował, niezaproszony powracał, przychodził pieszo, przyjeżdżał konno, saniami, wózkiem, czepiał się przy drugich, byle się swemu słońcu przyglądać.
Oprócz tych, jeszcze się tam kręciło mniej pokaźnej młodzieży, o której zamilczeć można, z wyjątkiem jednego ubożuchnego chłopca, który przy mecenasie się aplikował. Zwał się Sykstus Warka Wawrzyński, i był dobrego rodu, z niegdyś majętnej familji, która wszystko przez procesy straciła. Krewni zaopiekowawszy się sierotą, popchnęli go do szkół, a potem do palestry, w nadziei bodaj, że prawa liznąwszy, utracone mienie choć w części odzyska. Tymczasem chłopak nie miał nic, ino tyle co sobie skrypturą zarobił. Za to mu Pan Bóg dał urodę, i twarz śliczną, budowę Herkulesową, zdolność wielką, i skromność bodaj większą jeszcze. Kochali go wszyscy, litując się nad nim, a no mało kto go popychał i sam weselnie drogę trzebić musiał.
Przez pamięć na ród i na dawne w powiecie zasługi ojca, ten i ów go poprosił, podczaszy też, bo nawet było tam jakieś dalekie pokrewieństwo. Sykstus stawał zawsze za drugimi, położenie swe znając, cichy był, układny, potulny i to mu serce jednało. Jego też tam nikt by był ani śmiał liczyć między konkurentów, bo do ręki bogatej podczaszanki, ani mu się było umywać, ale ktoby był się przypatrzył jakim na nią wzrokiem ciskał, odgadłby łatwo, co się w sercu biedaka działo.
Często gęsto, jak krewniak, używany był do Góry, żeby coś przepisać, w interesie poradzić, za sprawą pojechać, i podczaszy się nim chętniej posługiwał, że mu za to sowicie zawsze wynagradzał, a chłopca bardzo lubił, tylko te nieszczęśliwe odwiedziny i przesiadywanie w Górze, przyczyną były, że chłopak zaszłapał brzydko. A no rozum miał i chował to w sobie jako mógł, gdyby tylko miłość i kaszel, wedle włoskiego przysłowia, ukryć było można. Jego się nikt nie obawiał i nikt nań nie zważał, a on się sobie karmił też i poił tym widokiem Ewuni, za którą wszyscy szaleli. W młodości byle kochać, wielkie to już szczęście, a nie jednego poczciwa miłość od niepoczciwego życia wybawiła. Sykstus sobie swym obyczajem stał w najciemniejszym kącie. Podczaszy po niego posłał furkę sam, bo mu był do pomocy potrzebny. Gości się zjechało dosyć, miał się kim wyręczyć, bo jemu i klucze i dozór i oko nad ludźmi, i od ognia bezpieczeństwo powierzyć było można śmiało. Do tego też tylko i służył tu, że go wszyscy posyłali i miotali nim jak chcieli.
Ani się skrzywił na to, leciał wesół na wysługę, wracał prędko do swojego kąta i skromniuchno ubrany stał sobie w cieniu, nie zawadzając nikomu.
Długa była sprzeczka o to, czy przed wieczerzą zacząć tańce, bo się młodzież dowiedziała, że skrzypki nadjechały, ale żydów trzeba było odegrzać, bo to naród na zimno bardzo czuły, i tak się ciągnęło że i wieczerza była gotowa. Wszystkim się to podobało, bo już po niej nieprzerwanie można było do białego dnia hasać, podkurek mając zawsze pod ręką w drugiej izbie gotowy.
Podkomorzy, człek poważny, wziął gosposię, bo się uparł z nią iść przodem, i pociągnęli do stołu zastawionego gdyby na dwa razy liczniejsze towarzystwo. Nie szkodziło to, bo zimą jada się wiele, po podróży jest apetyt zawsze, wino też otwiera głód, a młodzi muszą się posilić, mając zwłaszcza ciężki trud przed sobą.
Tłumnie, wrzawnie, ochoczo obiegli stół, gdy z bata raz po razu nie wiem wiele razy wypalono przed gankiem. Goście nowi jechali! kulig! kulig!
I zerwano się od stołu.
Kulig, jak się domyślano, przybywał z Kurzej Piętki; a dla tych co dworu tego, gospodarstwa i ludzi nie znali, długoby potrzeba tłomaczyć co się tam działo i na czem to stało. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiano dobrze ani gospodarstwa, ani gospodarzy, choć się na nich od lat kilku patrzano.
Ludzie byli nowi, przybyli z Rusi ode Lwowa, objęli wioskę w spadku, a była i niewielka i zrujnowana, i licha z natury, ani ziemi, ani boru, ani żadnej rzeczy, z którejby można grosz wyciągnąć. Ostatni dziedzic, stary Przyrowa, biadał, stękał, długi robił, i zamęczył się na tej Kurzej Piętce. Włościan się dużo rozeszło po świecie, grunta leżały odłogiem, że na nich tylko aptekarze dziewannę zbierali, w lesie kradł kto chciał, i z sąsiedztwa żydek nikogo nie pytając pnie kopał, a smołę pędził. Pustka to była aż się serce ściskało, gdy pan Herman Przyrowa z żoną swą Heleną z Purstlów i synem Dydakiem przybyli na objęcie spadku. Głos powszechny był, iż Przyrowa, synowiec, niepomny swojego szlacheckiego herbu, gdzieś się tam kupiectwem trudnił, drudzy przeczyli. To pewna, że przybywszy tu a zobaczywszy, co się im za szmat ziemi darmo dostał, głowy potracili. Stanął jakby czarodziejską rószczką wzniesiony pałacyk, zasadzono ogród, murowano budynki folwarczne, pieniędzmi sypano, włościanie dostali zarobek i pustka się zaludniła. Przyrowa niemca sobie do gospodarstwa sprowadził, a tymczasem jakby mu na sercu leżało szlachcicem się i po szlachecku okazywać, otworzył podwoje i począł bardzo gościnnie panów szlachtę przyjmować. Poił i karmił co wlazło, przecie nosami kręcili mówiąc, że im pieprzem śmierdział. Prawdą było, że do naszego pospolitego szlachcica podobny nie był, nosił się po niemiecku w tabaczkowym fraku z guzikami ogromnemi, z harcapem, w spodeńkach opiętych. Jejmość też z cudzoziemska zarywała mówiąc, a chłopiec Dydak był wychowany na niemiaszka, tak że go dopiero na wsi zaczęli odczyszczać, żeby do ludzi był podobniejszy.
Nauczył się nieźle mówić, ale wyglądał śmiesznie i Pan Bóg go upośledził, bo jak był duży, rosły, zdrów jak wół, tak na umyśle leniwy i do zbytku prostak. Nie wiele brakło by zupełnym został głuptaskiem. Ale stroili go rodzice, niczego wyglądał, i wszyscy mówili że będzie bogaty, więc mu się panny śmiały.
Zkąd owe Przyrowów dostatki się brały, nie zgadnął nikt, to pewna iż o pieniądze nie zatroszczył się nigdy i sypał niemi bez zastanowienia. Wracający z Rusi, nigdy tam o nim, ani o bogactwach tych nie słyszeli.
Ponieważ młodym byle skakać a śmiać się, wszędzie dobrze, a u Przyrowów lustyk był nieustający, drzwi się w domu nie zamykały. Gospodarz i gospodyni uprzejmi byli nad podziw, byle im synalka promowano. Byli zaś tacy co go byli gotowi, mimo upośledzenia nawet, posłem na sejm kreować. I dziwić się nie bardzo można, boć na sejmowych ławach, i milczących figur potrzeba, inaczej by rozprawom końca nigdy nie było.
Kulig w istocie jechał z Kurzej Piętki, dokąd się dosyć gości zgromadziło, a że muzykę z miasteczka zabrał podczaszy, postanowili wszyscy najechać hurmem, gromadnie na dwór w Górze. Ktoś weselszy skomponował sobie, aby tak z prosta nie jechać, ale niby z chłopskiem weselem.
Więc się wszyscy poprzebierali, oprócz starego Przyrowy i jejmości. Dydak w sukmanie, czapce baraniej, pasie, butach do kolan, grał pana młodego, i niczego mu z tem było. Panna Ciwunówna Marta Żyrowska, piękna i rozumna a dojrzała już dziewica, narzeczoną, jeden z sąsiadów marszałka, drugi starostę, inni druhów i drużki.
Koszul szytych, pasów, korali, bursztynów, napożyczano, inne też stroje nie bardzo były ściśle naśladowane, a dość, iż to być miało wesele i starosta wpadłszy naprzód, oświadczył, że do dworu wytańcować się przyjechali.
Podczaszy niezmiernie się radował, i w oka mgnieniu Sykstus zarządził, aby stół przedłużono, bo trafiwszy na wieczerzę, naprzód weselisko musiano uraczyć, potem w tany prowadzić. Dydaka więc z panną Martą Żyrowską posadzili, jako państwa młodych na honorowem miejscu, reszta się rozsiadła jak mogła i harmonja a wesołość ożywiły ucztę. Jedynym dysonansem w niej był stary Przyrowa, w peruce z harbejtlem i jego połowica z Purstlów, zarywająca z niemiecka. Wydawali się oboje jak dwa gwoździki czarne w biały placek wetknięte. Dydak też, który musiał przez grzeczność odgrywać rolę męża panny Marty, jako prostoty pełna istota, siedział nachmurzony, bo twarzą kłamać nie umiał, a na sercu mu było ciężko. Wiedzieli wszyscy że się w Ewuni szalenie kochał, zdało mu się więc złą wróżbą, tak przed nią występować, niby żonatym i zmuszonym odpowiadać na śmiałe zaczepki panny Marty Żyrowskiej, która mu umyślnie pokoju nie dawała.
Trzeba było znać Ciwunównę, która trzydziestego roku w panieństwie dożyła, polując na mężów, trzy razy zaręczana pono, a nie poślubiona ani razu, aby pojąć, co z biednym prostaczkiem Dydakiem dokazywała. Panna Marta była brunetką i bardzo piękną, śmiałą, dowcipną, a złośliwą. Miała do świata i ludzi srogi żal, i mściła się z rozkoszą. Gdy jej wpadł w łapki, a bronić się nie umiał, dawała mu się dobrze we znaki. Pokoju chwili nie miał. Śmiechu dokoła było dosyć.
Działo się to w jadalnym pokoju, kędy dla wrzawy trudno było się rozgadać, część poufalszych gości po napływie nowych, wyniosła się do bokówki, gdzie Sykstus naprędce nakryć kazał dla domowych i znajomych. Zasiedli tu starsi, którym więcej szło o wygodę i spokój, niż o towarzystwo niewieście. Młodzież z talerzami uwijała się za krzesłami pań i panien. Z półmisków ledwie który i to z resztkami dostał się do siedzących na stronie.
Tu się zebrali, ksiądz Reformat, kapelan, zwany Gulą, gdyż miał koło lewego ucha guz duży i pan skarbnik Zarzecki, staruszek, żadnego już oddawna nie strzegący skarbu, bo od dworu do dworu po krewnych i przyjaciołach sobie jeździł, i pan Paweł Sinicki, rządca obszernych dóbr Sapieżyńskich, człek skromny. Sykstus im postawił półmisek z resztkami sarniny, mieli też parę butelek wina, a później nadeszła kaszka zamrożona z sokiem, głodu więc nie doznali. Skarbnik siedział bokiem, tak że mu przez pustą salę na jadalny pokój otwartemi drzwiami wszystko widać było, patrzał też z pod brwi siwych nawisłych, uważnie i coraz to westchnął.
— Co asindziej tak tęskno powzdychujesz? — spytał Gula — czy jegomości żal młodości, czy zazdrość że tamtym na świecie wesoło?
— I, nie! — odparł szepleniąc skarbnik — a no sobie myślę, myślę i przemyślam, kto tę jagódkę zerwie.
— Jeśli asindziej mówisz o pannie Marcie — przerwał rubasznie Gula — turbacja słuszna, bo jagódka dojrzała, dojrzała!!
Skarbnik się omal sarniną nie zadławił ze śmiechu, ręką o stół uderzył.
— Co też to sobie, reverendissime, żartujesz — zawołał — toć to już jagoda, jagoda! jagódka co ją ledwie słońce zarumieniło, to nasz aniołek kochany, panna podczaszanka. — Hej! hej! — mówił dalej, potrącając na pół próżnym kieliszkiem — jak człek patrzy na tę świeżość, młodość, śliczność, a pomyśli jakie to ją może losy czekają! aż się serce ściska.
— Co za losy czekać mają — ofuknął Bernardyn — takiego ojca córka, piękna, bogata, rozumna, dobrego rodu, też to aspirować może bodaj do największych splendorów! A ma, chwalić Boga, w czem wybierać!
Skarbnik głową pokiwał, jakby niedowierzająco.
— Zapewne że ma w czem wybierać — szepnął cicho pan Paweł — ojciec dobrodziej ma słuszność, wszystko w niej zakochane, jak koty.
— Ale to wszystko, wszystko, ta dzisiejsza młodzież, to plewa, mospanie, lekka, faryna, fiu! fiu! — mówił skarbnik — na oko niby się to świeci, a w rzeczy, niewiele warto.
— O! o! przerwał Gula — nibyście wy lepsi byli, co to za gadanie. Popatrz-że no asindziej, dalipan, młodzieży tej zarzucić nic nie można.
— Ino że to młodzież nie jest... — zająkując się i szepleniąc, a sarniny sobie na talerz dokładając mówił skarbnik. — Fantazji to nie ma, humoru mało, potulne jak baranki, wycieńczone, zbladłe, tfu! lekka faryna! — powtórzył — ona co lepszego warta.
I wskazał ręką na drzwi.
— Ojciec powiadasz że jest w czem wybierać... no, egzaminujmy.
— A no, by cenzurować, tak może by się nie godziło — przebąknął pan Paweł.
— Czemu? czemu? nie ujmując nikomu — rzekł skarbnik — niech ojciec przywołuje sprawy, ja się sędzią obieram.
Gula się począł śmiać.
— Naprzód pan Walenty Brochowicz, sędzic nasz, no cóż, chłopiec jak lalka? majętny, ładny i poczciwy.
— Ino lalka — rzekł skarbnik — a to bieda, że lalka. Wojskowo nie służył, prawa się nie uczył, pisze jak kura, gospodarz z niego nie ciekawy, koniki ma ładne i po wszystkiem. Toć to dopiero ciasto, z którego żona kołacz albo obwarzanek zamiesi.
— E! e! jaki bo z asindzieja krytyk! — mruknął komisarz — jeszcze kto posłyszy.
— A no, ja na siebie biorę... — szeplenił stary — dalej kto?
— Pan Szczepan Janosza Zboiński, pisarzowicz, co przeciw niemu?
— Ino to że niewiadomo co w nim siedzi. Ja nie lubię młodzieży, co zawcześnie na zagonie legnie, z fuzyjką chodzi, bąki zbija i nie służy gdzie powinna.
— No, a rejent?
— Co znowu? obraza Boża! — zawołał skarbnik — szpak już, niech się z Martą żeni, nie powiem nic, ale z aniołkiem tym!
— A Herciński?
— Szanowny człek, tylko go przymierzcie do naszej pani, jakaby to para była, oset z różą. Nawet mi się zda że ospowaty. I — nie!
— A Machcewicz?
— To utrapiony Litwin, pokoju by z nim nie miała i ogłuchła od jego śmiechu, gadania a krzyku, a baryła już dziś; cóż będzie potem?
— A pan Dydak?
— A pan Dydak! — parsknął skarbnik, ruszając ramionami — jeszczeby też, jeszcze! dajcie mi z nim pokój. Widzicie, — dodał — przebrało się wam konkurentów, a wszyscy robaczliwi.
— To wy jesteście robaczliwym satyrykiem, zoilem! — zawołał Gula — wstydzilibyście się na starość tyle jeszcze mieć żółci.
— A kiedyż ją mieć jeśli nie na starość — przerwał skarbnik — przecie na nią człek całe życie pracuje?
Nie uważali, że od kwadransu, Sykstus wsparty o stół, rozmowie się przysłuchywał. Zrozumiał o co chodziło i pokraśniał cały, zdawało się że coś przemówi, bo mu usta drżały, milczał przecie. Wtem Gula nań długo popatrzał, wyzywająco.
— No, a waść co na to?
— Ja? a mnie co do tego? — zniżonym głosem odezwał się młodzik — mnie co do tego.
— Jak to? jak to? asindziejowi obojętna rzecz, jaki los spotka córkę jego dobroczyńcy i kolligata, i w tak serdecznej materji nie masz asindziej zdania? — zapytał skarbnik.
— Jestem za młody, abym o starszych i godniejszych wyrokował — ozwał się Sykstus skromnie.
— Chwalebna bardzo wstrzemięźliwość — przerwał skarbnik — ale zarywa na ostygnięcie i obojętność.
Zarzut ten wywołał rumieniec na twarz Sykstusa, podniósł się i wyprostował, wzrósł jakoż.
— Chcesz waćpan — zawołał — abym powiedział co myślę i dał dowód, że czuć umiem — no, to powiem, powiem, że mi się tu tego bóstwa nikt nie wydaje godnym, że nie ma, a raczej nie widziałem jeszcze istoty coby ziemię, którą ona stopą dotknęła, ucałować był godzien. Cóż dopiero podać jej do ołtarza rękę.
Zarumienił się, zawstydził, pomiarkował i pod pozorem, że go potrzebowano, pierzchnął. Wszyscy po sobie spojrzeli, skarbnik głową potrząsł, komisarz spuścił oczy, Gula uśmiechnął się.
— Słyszeliście? — spytał skarbnik — co to przez niego zagadało? hę?
Reformat dobył tabakierki zwolna, pokręcił wierzch jej aż zapiszczał, począł zgarniać tabakę w stożkowatą formę, ujął niuch w szerokie palce, pociągnął mocno i zapatrzył się w sufit. Nagle, jakby sobie co przypomniał, tabakierkę wyciągnął ku skarbnikowi, który podziękował i podał komisarzowi, który przyjął i palce w niej umoczył.
— A wiecie waćpanowie? — rzekł skarbnik — prawdą a Bogiem, ten oto mizerota, ubożuchny Sykstus, więcej wart od nich wszystkich, i gdyby sprawiedliwość była na święcie, jemuby się jagódka dostać powinna.
— O! o! o! jeszcze! co asindziej bałamucisz! co? gadaj-że, pleć pleciucho! — zawołał Gula — koszałki opałki! Ten! chłopak, pauper! golissimus! Gdzież to asindziej widziałeś by się takie dobierały stadła! Dalibyście gadaniu pokój.
Komisarz podniósł głowę ostrożnie, jak żółw ze skorupy.
— Za pozwoleniem — odezwał się — mnie się widzi, że w tej rejestradzie popełniono omyłkę.
— Jaką? — spytał Reformat.
— O jednym poważnym konkurencie zapomniano.
— A mianowicie? — podchwycił skarbnik.
— O panu chorążym Brdęskim.
— Widzisz asindziej, szanowny panie Pawle — począł skarbnik — rzeczą nie jest cale dowiedzioną, ażeby chorąży Brdęski ważył się posunąć ku podczaszance. Człek niemłody, niezamożny, sterany, bo to pono wsze kąty świata wycierał, jakżeby oczy podnieść śmiał na tę lilję.
— Tylko co była różą — przerwał Reformat.
— Róża, lilia, fijołek, aniołek, gwiazda, wszystko to jej przystało — rzekł skarbnik. — Litanię bym całą ułożył.
Reformat paska dobył z pod stołu i po rękach strzepnął starego.
— A co to ty mi stary bezbożniku będziesz tu takie androny plótł? Cicho mi, cicho.
I mówić też dłużej było trudno, bo się wrzawa zbliżała. Wstawano od stołu, skrzypki i basetla poczynały się stroić w większej sali, towarzystwo gromadnie do niej przechodziło, a część jego zabiegała i do pokoju, w którym nad próżnym już półmiskiem naszych trzech siedziało.
Trzeba i im było wstać, bo oto pan Dydak Przyrowa, kwaśny i skonfundowany, pannę w wieńcu wiodąc, szedł, przodując weselu; a za nim wiódł Ewunię podkomorzy, choć stary, uśmiechając się do niej, jakby w cudowny obraz patrzał.

∗             ∗



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.