I tacy bywają... (Zapolska, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł I tacy bywają...
Pochodzenie I tacy bywają...
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I TACY BYWAJĄ...


I jak ogniki na bagnisku płoną!...
Wiktor Gomulicki.

...posądzą mnie o donkiszoterję. Niech sobie!... Los pozwolił mi być świadkiem wielu cichych poświęceń, z bohaterstwem graniczących niemal. O! biedne, zbolałe mary! Świat dla was ma nieraz tylko uśmiech i żart na ustach. Pod świecącym łachmanem scenicznej nędzy jakże piękne serca się kryły!... Maska waszej twarzy, warstwą szminki pokryta, nieraz szlachetną łzą świeciła! Szlachetne, piękne duchy... ciało wasze kryje zimna mogiła... wianki na niej śmieją się do grobowych krzyżów!... marmurowe mauzolea koronkowych szczytów ku niebu nie wznoszą. Darujcie, iż na chwilę poruszę wasze biedne trumny, uniosę wieko i do życia was powołam, a ludziom, tym, którzy w was tylko śmiesznych komedjantów widzieli, bez błazeńskiej szaty, bez dzwonków klownowskich pokażę. Wstańcie wy, lilje w bagnisku wyrosłe! Wy, perły, błyszczące wśród śmieci, raz jeszcze jeden stańcie wśród nas poto, by nie uśmiech bezmyślny, lecz żal w sercu obudzić. Potem wam spać pozwolę, spać długo, bez końca! Ziemia wam lżejszą będzie, niż szyderstwo świata, bo ja wiem, czuję, jak wam wśród ludzi było nieraz łzawo, smutno, ciężko!...

I.
Dla Mani...

Przesuwała się tak cichutko w garderobie, że chwilami aktorki zapominały o jej obecności. Wchodziła lękliwie, bojaźliwie, zajmując najgorszy kącik tuż przy drzwiach prawie.
Ustawiała nadtłuczone lusterko, opierając je o koszyk, wyjmowała słoik z waseliną, papierek z karminem i zgniecioną blaszaną puszkę z pudrem.
Poczem zdejmowała wyszarzane okrycie i wieszała je na kołkach, pytając rozpartych pod ścianami służących: „czy tu można“?
Aż gdy znalazła wolne miejsce, rozpoczynała wyjmować z kosza suknie, biedne, stare, przerabiane, lub upstrzone pękami wstążek staniki. Wieszając, oglądała się na wszystkie strony, czy komukolwiek nie przeszkadza, usuwając się młodszym dziewczynom, które z szelestem króciutkich spódniczek kręciły się po ciasnej przestrzeni, rozlewając dokoła bielidło, rozrzucając tumany pudru i setki szpilek.
Wszystkie te kobiety rozmawiały pomiędzy sobą, śmiejąc się, śpiewając, kłócąc naprzemiany.
Teatr był źle zbudowany, garberób prawie nie było. Zapomniano o nich w pośpiechu. Przerobiono więc rekwizytornie i kazano się wszystkim kobietom razem ubierać. Mężczyzn umieszczono na piętrach.
Gwar więc wylewał się całemi potokami z tych ciasnych izdebek, w których szmer głosów kobiecych, szelest spódnic, syk płomieni gazowych mieszał się z wonią mydeł i swędem spalonych włosów.
Na ścianach blade kolory atłasów mieszały się z ostremi tonami welwetów i delikatnemi fałdami iluzjowych welonów. Tu i owdzie sztuczne róże gniotły się, ocierając o ścianę, na której porozpinano wielkie kawałki kretonu lub prześcieradła, czasem w pośpiechu od kołder odpięte.
Sukienka baletowa, jak balon z tarlatanu wydęty i srebrną rosą zmoczony sterczała, przypięta szpilką podwójną do zrudziałego płaszczyka, kryjącego swą nędzę w fałdach błyszczących tkanin.
Kobiety siedziały rzędem przed stolikami, z oczyma utkwionemi w stojące przed niemi lusterka.
Lusterka te dla bacznego obserwatora były najdoskonalszem świadectwem sposobu życia aktorki.
Są tam lusterka „porządne“, oprawne w dębowe ramy, bezpretensjonalne, niezmiernie dobrze wytarte.
Inne mają minki strojnych w plusz kokietek, weneckie, kryształowe, mówią, że właścicielka jeździła... daleko.
Wielkie, w srebro oprawne lustro „naiwnej“ opowiada o staranności, jaką ją otacza... stryjaszek; kawałek nadtłuczonego szkła naśladuje lustro subretki, która minjową szminką smaruje monogramy na swych wybladłych policzkach.
Od stolika podnosi się chuda, drobna dziewczyna z kaskadą płowych włosów na nagich ramionach; powoli, systematycznie wdziewa różową bareżową sukienkę, sukienkę dziecka, rozszerzoną na ciało trzydziestoletniej kobiety.
Poczem, założywszy jeszcze fartuszek z szeleczkami, zaczyna swą wieczną wędrówkę po garderobie, pytając każdą prawie sługę:
— Czy jestem dobrze ucharakteryzowana?
Nikt jej nie odpowiada — wszyscy się śpieszą; z poza drzwi źle przymkniętych słychać dzwonek inspicjenta; w kącie tęga i dziobata aktorka krzyczy mdlejącym głosem na wystraszoną sługę:
— Psia krew! cholero!... gdzie flakon z wodą kolońską? — a potem, zwracając się do towarzyszek, dodaje: — żyć bez wody kolońskiej nie mogę...
Kilka znaczących chrząknięć jest na to odpowiedzią. W samym kącie, tuż obok lustra zawieszonego na ścianie, ziewa stara kobieta, niedawno czczona jubilatka; drapie sługę za to, że jej imitację urjańskich pereł podała zamiast weneckich. Tłusta, ordynarna dziewka wytrzeszcza swe oczy na rozirytowaną staruszkę, która zawzięcie smaruje gors bielidłem, mrucząc ku słudze skierowane przekleństwa: — Bodaj cię piorun rozszarpał na dwoje! — co wprawia w niemałą wesołość siedzącą obok silną brunetkę, wciągającą właśnie trykoty na kształtne nogi.
Tak zwana statystka, która przed chwilą weszła do garderoby, opowiada paniom „artystkom“ o cudownej kabalarce, mieszkającej na Chwaliszewie, która za cenę kilkunastu fenigów przepowiada przyszłość.
Dziobata aktorka z miną zdetronizowanej królowej objawia, iż ona „bojałaby się badać, bo wie, że co Menezis zechce, to i nie minie!...“ Przeciągły, chóralny śmiech odpowiada na podobne słowa; dobry humor ogarnia wszystkie te kobiety, posmarowane tłustemi farbami, ściśnięte w gorsety, z nogami wyciągniętemi daleko pod rzędem stołów.
Ta „baronowa“ ma zawsze sposób mówienia: a niechże ją!...
Jedna „naiwna“ krąży ciągle pomiędzy armją sług, krąży jak żyd wieczny tułacz, pytając ciągle: „jestem dobrze ucharakteryzowana?“ Pod ścianą, koło drzwi tylko cicho, spokojnie. Aktorka tam siedząca już się ubrała i teraz siedzi, patrząc wybladłemi oczyma na płomień gazu, przedzierający się przez stłuczone szkiełko.
Drobna jej twarz, zmarszczona ma dziwnie regularne rysy, skrzywione jednak jakiemś wewnętrznem cierpieniem. Bielidło odznacza tylko bruzdy i zmarszczki dokoła nosa i oczu, róż tworzy chorobliwe ceglaste rumieńce na policzkach.
Włosy blond, starannie ufryzowane, przysypane pudrem i przystrojone różami, mają w swych złotych cieniach jakąś dziewczęcą świeżość, coś pozostałego z młodości i wdzięku tej kobiety.
Biała jedwabna suknia ubogiemi fałdami okala wychudłą postać, tak wychudłą, że prawie szkieletem jeno zwaćby się ją godziło. Girlanda z róż okala wycięcie stanika; z poza tych różanych kwiatów sterczy deka piersiowa, cienką tylko powleczona skórą. Szyja pomarszczona, ustrojona w trzy rzędy fałszywych pereł i iluzjowe frou-frou, biedna, cienka szyja wynędzniałej kobiety, kurczy się co chwila w jakiejś czkawce nerwowej. Ręce chude, przecięte żyłami, mną nerwowo zapisany świstek, na którym wielkiemi literami wypisano:
„Rola margrabiny Villafrancha“.
Na boku czerni się dopisek, snać ołówkiem reżysera zrobiony:
„Pani Maryszewska“.
Drugi dzwonek dał się słyszeć, przeciągły, jęczący.
Chuda kobieta drgnęła, oderwała oczy od gazu i zaczęła czytać półgłosem rolę, powtarzając machinalnie:
— Pięćkroć, które daję mej córce, margrabiance Villafrancha, są zaledwie cząstką tego, co dostanie po mej śmierci...
Frazes ten błąkał się ciągle na jej spieczonych wargach, pociągniętych silną warstwą sproszkowanego karminu.
— Pięćkroć, które daję mej córce...
Teraz urwała nagle i jakby sama do siebie powtórzyła:
— Mej córce... pięćkroć!...
Rola wysunęła się z jej ręki i utkwiła w koronkowej falbanie, wzrok powrócił machinalnie w stronę gazu.
Kobieta znów milczała, pochłonięta zwykłą swą zadumą.
Lecz dokoła niej gwar i hałas potężniał coraz więcej. Z poza drzwi dolatywały brzęki ostróg i szybkie kroki mężczyzn, zbiegających po schodach na scenę.
Ochrypłe głosy maszynistów mieszały się z krzykiem reżysera, przyciszony śmiech zaczepionej na schodach służącej — z piosenką, śpiewaną w jednej z oddalonych piętrowych garderób.
Aktorki, potrącając się wzajemnie, kładły długie suknie, plącząc i mieszając treny, pożyczając sobie wzajemnie szpilek, kawałków gazy lub igieł z resztkami nici.
Na podłodze w masie jedwabiu i koronek tonęły sługi, upinając treny, podszywając baleuzy, wyrywając sobie jednę parę nożyczek i kawałek białej tasiemki.
Subretka malowała sobie nozdrza, a staruszka jubilatka zakrywała zbyt wycięty stanik kawałkami koronki.
Aktorka dziobata wycierała ręce opoponaxem, mrużąc oczy z dystynkcją niezrównaną.
Nagle, jakby sobie coś przypomniawszy, porwała się z miejsca.
— Rejent Milczek! — zawołała — gdzież jest rejent Milczek?
Chuda, milcząca kobieta drgnęła i oderwała oczy od gazu.
— Jestem tu! — wyrzekła nierównym, drżącym głosem.
— Pokaż się pani! — wołała tamta — niechże zobaczę ten panache, który kupowałaś dziś na Wodnej ulicy... Powiadam paniom, panache jak... dynia, z samych strusich piór.
Wszystkie aktorki zwróciły oczy na Maryszewską, tulącą się do swego kącika.
— Gdzie panache? gdzie? — pytały.
W oczach im migotały blaski, jakie mają zwykle kobiety na widok nowości tualetowej.
Maryszewska jednak nie odpowiadała — szukała teraz nerwowo roli i, znalazłszy ją, czytać zaczęła.
— Zapłaciła dwa talary i nie ubrała się.... skąpica!...
A subretka, przypadłszy prawie na kolana, zawołała:
— Gdzie panache?... pokaż pani!... pokaż!
Maryszewska zniecierpliwiona poruszyła się na krześle.
— Kupiłam, prawda! — odrzekła powoli — ale nie dla siebie!...
— Dla kogo? Dla kogo? — nalegano ze wszystkich stron.
Ona uśmiechnęła się teraz łagodnie, rzewnie prawie.
— Dla... Mani.
Kobiety zamilkły na chwilę.
Lecz ona mówić teraz zaczęła.
Tak, dla Mani kupiła panache do kapelusza, a wczoraj sukienkę i pończochy półjedwabne, długie, za kolana. Wszystko granatowe, do garnituru. Chodzi jej teraz tylko o płaszczyk i parasolkę. Mania będzie wystrojoną na całe lato! Och, zobaczą wszyscy, jaką ma ładną córkę!... bo skoro tylko przyjadą na letni sezon do Warszawy, ona córkę przyprowadzi na próbę i zaprezentuje. Pisała wczoraj do niej, prosząc o pieniądze na zeszyty i szarfy popisowe. Już jest w drugiej klasie... mój Boże!... choć ma dopiero jedynasty rok. Duża jest bardzo na swój wiek, wygląda co najmniej na trzynaście lat.
I umalowana aktorka promienieje nagle pod wpływem uczucia, które jej wychudłą pierś podnosi. Ożywia się, mówi prędko, chwilami tylko rękę do czoła przykładając; wyblakłe oczy mają jakiś połysk, uśmiech usta rozchyla.
I wszystkie inne aktorki słuchają jej z uśmiechem.
O, tak! znają one dobrze tę „Manię“ chowającą się na pensji w Warszawie. Słyszą o niej bardzo często, bo Maryszewska tak chętnie o niej opowiada. I teraz słuchają wszystkie, ogrzane nagle tem ciepłem macierzyńskiego uczucia, objawiającego się w atmosferze teatralnej garderoby.
I mieszają się do rozmowy, zapominając o wkładaniu rękawiczek, bieleniu rąk, przylepianiu muszek — powoli dając się ogarniać tym troskom matczynym, zapominając o swem rzemiośle dla budzącej się kobiecości.
Maryszewska właśnie mówi o skrofułach, które się pokazały za uszkami Mani.
— Na to najlepszy Iwonicz — wyrokuje jubilatka.
— Tak, tak, Iwonicz! — potwierdza subretka, która przyklękła prawie na trenie Maryszewskiej, a smarując przód jej sukni ubielonemi rękami, pyta: — Mania... blondynka? co?
— Tak, blondynka!
— A ładna?...
Maryszewska się uśmiecha.
Miły Boże! Czy jej Mania ładna? Ależ tak — i to bardzo!... O, nie dlatego, że ona jest matką, mówi w ten sposób — nie! Ale każdy będzie mógł osądzić, czy ona przesadza. Mania ma już teraz śliczne włosy, oczy, rysy — a cóż to będzie, gdy się uformuje! Przytem sprytna, rozmowna, dobrze ułożona. Będzie guwernantką... aktorką, broń Boże!... Mania musi być od niej szczęśliwszą... o, tak! Szczęśliwszą bezwarunkowo.
Teraz powoli wszystkie aktorki otoczyły Maryszewską ciasnem kołem.
Ten kącik koło drzwi zapełnia się strojnemi i pięknemi damami. Wszystkie się uśmiechają, a purpurowe ich wargi odcinają się ostro od upudrowanych twarzy.
Ta „Mania“ to czysta „córka regimentu“ — wszystkie się nią interesują, odczuwają w głębi swych istot jakąś nieprzepartą potrzebę zajmowania się dziećmi, pełne chęci zaspokojenia choć częściowo, chybionego powołania kobiety.
Maryszewska ożywiona podnosi głos, rzuca pod stół rolę margrabiny Villafrancha i, podnosząc się z krzesła, pokazuje teraz koleżankom wysokość wzrostu Mani.
— O, prawie mi sięga pod pachę — mówi, wyciągając swą chudą rękę; lecz nagle przymyka oczy, twarz jej kurczowo się wykrzywia i z głuchym jękiem upada na krzesło, ginąc w powodzi róż i zżółkłych jedwabiów. Aktorki przerażone pochylają się nad nią, rozpinają stanik, podają wodę kolońską.
Całe dobre serce tej cygańskiej dziatwy ujawnia się w tej chwili. Strwożone, ze łzami w oczach, starają się przyprowadzić Maryszewską do przytomności.
Jedna z nich wysyła służącą do cukierni po kieliszek konjaku, druga po herbatę lub buljon.
Ona jednak, zsiniała cała, wije się w jakichś strasznych boleściach, szarpiących jej wnętrzności. Róże z włosów jej wypadają, rozpięty stanik ukazuje pierś wyschłą jak zapadła mogiła.
Głowa pochyla się na prawo i lewo, jakby szukając oparcia — z oczu wielkie łzy cieką.
Aktorki smutno patrzą po sobie.
Nie pierwszy to raz kobieta ta pada im na ręce, jęcząc i wijąc się z bolu. Raz przywołany doktor oświadczył, iż jedynie tylko troskliwe odżywianie i ciągłe pielęgnowanie może ją przy życiu utrzymać — wewnątrz tkwi bowiem straszny zarodek złego, niosący ze sobą zniszczenie i śmierć. Lecz ona uśmiechnęła się tylko i dalej wiodła swe życie — życie matki, dla której „córka“ jest wszystkiem.
I teraz, widząc, że aktorki chwytają z jej kosza ciepłą wełnianą chusteczkę, aby natrzeć jej sztywniejące ręce i nogi, z najwyższym wysiłkiem szepce:
— Nie ruszajcie!... to... Mani!...
Życie jej było tak smutne, jak płomyk spirytusowej maszynki, na której gotowała sobie obiady. Były to tak ubogie, nędzne posiłki, tworzone cudem z resztek, pozostałych z dnia poprzedniego, że zagadką prawdziwie było, w jaki sposób ta kobieta trzyma się na nogach. Pensję miała wypłacaną najregularniej i stosunkowo niezłą na jej sceniczne uzdolnienie.
Lecz „Mania“ pochłaniała wszystko. To słabe, wątłe dziewczę, chowające się daleko, w murach pensyjnych, potrzebowało wiele, zabierało bezwiednie wszystko... odejmowało matce kawałek pożywniejszej, a tak koniecznej strawy. Mania była celem jej życia, szczęście córki — ideałem, do którego dążyła. W zimnym i pustym pokoiku, ponad ubogiem łóżkiem Maryszewskiej, w tanich pluszowych ramkach śmiało się młode dziewczę, strojne w elegancką sukienkę. Maryszewska, powróciwszy z teatru, zdejmując z siebie pocerowane spódniczki, robiła znak krzyża nad fotografją pensjonarki, a zmuszając się do przełknięcia szklanki czystej herbaty, uśmiechała się do dziecka, które w marzeniach swoich widziała bogate, wykształcone, szczęśliwe...
Czasem obok złotej główki Mani mignęła w jej myślach twarz inna, twarz mężczyzny, z tych zdrowych, silnych egoistów, którzy swoje „ja“ tak wysoko cenią! — Twarz człowieka, który, zamieniwszy z nią ślubną obrączkę i serce, odebrał jej serce, a zostawiwszy obrączkę i dziecko, poszedł w świat, nie troszcząc się, co robić będzie porzucona kobieta... lecz widziadło to znikło szybko. Snać samolub nawet we wspomnieniach nie chciał dłużej gościć w tym biednym pokoiku, obok wychudłej, znękanej kobiety, której zapadłe policzki i jęk siłą woli tłumiony raził jego nadmiarem siły i zdrowia tryskającą postać.
Pusto było i ubogo w tym pokoiku, pusto i ubogo w koszach, zawierających sceniczną garderobę aktorki, — lecz w osobnych szufladach komody leżały codziennie prawie skupowane ubrania i bielizna dziecinna. Nierzadko ozdobna książeczka złociła się wśród stosu koszulek, hafty spódniczek mieszały się z różową morą zeszytów.
W podłużnem pudełeczku duńskie rękawiczki służyły za podkładkę ołówkom i ozdobnym piórom lub wiszorkom.
I wszystko to było dla.. Mani!
Co wieczór Maryszewska otwierała komodę i przeglądała te skarby. Ze śladami różu na twarzy, z głową upudrowaną, z gałązkami mchu lub konwalij we włosach, pochylała się drżąca z zimna nad szufladą, układając, przyciskając fałdy sukienek, przeglądając książki, uśmiechając się do obrazków...
Czasem brakło nagle nafty w maluchnej lampeczce i światło gasło powoli, pozostawiając kobietę w ciemności zupełnej; czasem herbata, nalana i stojąca na rogu komody, wystygła zupełnie na podobieństwo mętnego żuru... lecz Maryszewska nie dostrzegała tego wcale.
Była tak szczęśliwą, kupiwszy dla Mani długie włóczkowe kamaszki, że jej własne skurczone nogi zdawały się w tej ciepłej wełnie rozgrzewać i nie czuć przenikliwego zimna, panującego w izdebce.
Jeśli nafty starczyło, aktorka wyjmowała z szuflady paczki listów, zabazgranych śmiałem, choć dziecinnem pismem, kreślonem w „dwóch linjach“ — i, kiwając głową, czytała po raz setny te korespondencje, zaczynające się od słów: „Kochana Mamo“, a kończące się zawsze jednakowo: „tata nic nie pisał“...
Czasem znów przy świetle tej małej lampki zaczynała przerabiać sceniczną swą garderobę, chcąc się zastosować do wymagań mody. Pruła więc i zszywała napowrót, ocierając łzy, które mimowoli wzrok jej zasłaniały. Bolały ją oczy, popsute od gazu i podkreślań tuszem, zresztą bolało ją wszystko — całe ciało, każdy muskuł, każda kosteczka. Nie skarżyła się przecież nigdy, kryjąc się we framugi bram, gdy na ulicy iść dalej nie mogła, — czepiając się kamiennych murów, lub przebywając na czworakach schody, gdy nikt tego nie widział. Chwilami przecież traciła przytomność, wijąc się w szalonych boleściach, które szarpały jej wnętrzności, oblana łzami i potem, drżąc, aby wiadomość o jej chorobie nie doszła do uszu dyrekcji, a tem samem nie sprowadziła jej dymisji.
Byłby to dla niej cios śmiertelny; tułając się lata całe po prowincjonalnych scenach, tak mało dla dziecka swego oszczędzić mogła! Lata całe dobrowolnego głodzenia się i odmawiania sobie najniezbędniejszych potrzeb zamieniły ją w szkielet, trawiony śmiertelną chorobą. Teraz... zabłysła dla niej szczęśliwsza gwiazda — zaangażowano ją do stałego teatru.. Mania mogła być wreszcie pomieszczoną na pensji!
Lecz straszna, śmiertelna dręczyła ją trwoga. Choroba, pożerająca jej organizm, wyniszczała ją z dniem każdym. Gdy stała na scenie w pełnem świetle gazowem, przystrojona w róże i białe jedwabie, robiła wrażenie zniszczonego grobowca, który litościwa ręka w noc Zaduszną przystroiła w kwiaty i błyszczące światełka...
Publiczność krzywiła się; damy, siedzące po lożach, wzruszały ramionami; studenci na parterze śmiali się głośno... a ona stała, jak skazana na karę pręgierza, skrzywiona w bolesnym uśmiechu, usiłująca rzucać kokieteryjne spojrzenia na nalepioną brodę scenicznego bohatera... nędzna w swem poniżeniu, czująca szyderstwo i niechęć publiczności, a przecież tak wielka, tak wspaniała miłością macierzyńską, dla której wszystko poświęciła!... A gdy mówiła, wachlując się z dystynkcją: „jakto, wice-hrabio?... więc mnie uwielbiasz?“ — oczy jej, te biedne, zmęczone oczy schorowanej kobiety, śledziły z niepokojem chmurną twarz dyrektora, rozpartego w pierwszym rzędzie krzeseł i zdającego się nienawidzieć ją poprostu.
W twarzy tej czytała jaknajwyraźniej słowo jedno, straszne, zabójcze...
Dymisja!...
Prostowała się wtedy w rozpaczliwym wysiłku, poprawiała fałdy sukni, nasuwała koronkę na wychudłe ramiona...
Napróżno!...
Dymisja była dokoła niej — dymisja w litościwych spojrzeniach koleżanek, w szyderczych uśmiechach kolegów, w lodowatym chłodzie, z jakim publiczność przyjmowała jej każde pojawienie się na scenie!
O, gdyby mogła stanąć tak tuż przed kinkietami i zamiast słów roli wypowiedzieć to, co ją udręcza, — powiedzieć tym niemiłosiernym ludziom, o aksamit ramp opartym, że ona nie dla siebie, nie z własnej rozkoszy maluje twarz szminkami i zbolałe ciało w sznurówkę wciska! Że jeśli jest tak bladą, wychudłą, smutną... jeśli mówiąc: „więc, panie wice-hrabio, pan mnie naprawdę uwielbiasz?“ nie ma zalotności upudrowanej kurtyzany, to dlatego, że... od lat tylu idzie przez życie sama, opuszczona, znieważona w uczuciach żony, mając troskę o dziecko za całą życia osłodę...
Więc nie powinna mieć z końcem roku dymisji... o, nie, przez Boga żywego!... jeśli nie dla niej, to dla Mani... dla Mani!

∗                    ∗

Co ma się stać, nie minie.
Z końcem sezonu teatralnego dyrektor nie wezwał Maryszewskiej do odnowienia kontraktu.
I rozpoczęła znów biedna kobieta ciężką wędrówkę po małych prowincjonalnych miasteczkach, w których na wiadomość o przybyciu teatralnej trupy zamykają się hotele i zajazdy żydowskie.
Wówczas na głównej ulicy stoją wozy, wypakowane kuferkami i koszami, pomiędzy któremi, oparte o kanty, drzemią znużone aktorki, zbite, stłuczone forsowną jazdą na niewygodnych wózkach lub w smrodliwych wagonach trzeciej klasy.
Nierzadko pomiędzy niemi widnieje główka dziecka, przytulonego do matki, dziecka, zrodzonego pomiędzy płótnami kulis i mającego na twarzyczce wypiętnowany jakiś grymas klonowski, to „coś“, z czem dzieci aktorskie na świat już przychodzą...
Często deszcz leje strumieniami, mocząc dery, maty, kawałki płócien, któremi aktorki osłaniają kosze w śmiertelnej trwodze o zniszczenie „rzeczy“, w koszach tych zamkniętych.
Mój Boże!... Wszakże to lata całe nędzy i niedostatku, wszakże to owoc głodzeń się i wszelkich prywacyj te łachmanki, oszyte koronkami, — te kostjumy operetkowe, nieraz kosztem łez i wstydu nabyte, — te fartuszki naiwne za grosz hańby kupione!... Czasem śnieg wśród mroźnej nocy sypie gęstemi płatami — wozy stoją wciąż na środku ulicy, nie mając gdzie zajechać; furmani drwią i wymyślają... tylko kobiety siedzą cicho jak statuy, otulając się w zniszczone okrycia... tylko dzieci zdają się być nieczułemi bryłami na zimno i brak dachu...
Dyrektor tymczasem biega za wynalezieniem schronienia. Płaci w dwójnasób i gotówką, często futro z pleców zrzuca, często chwyta okrycie żony i w zastaw właścicielowi hotelu daje.
Czasem którykolwiek z aktorów oddaje swój zegarek, często która z kobiet obrączkę z palca ściąga.
Wreszcie wozy ruszają i wszystko znika.
Od lat dwóch Maryszewska wiodła już takie życie, życie ciężkie, gorzkie — pełne nędzy i upokorzeń.
Jeśli, będąc w stałym teatrze, łożąc wszystko na wychowanie córki, odmawiała sobie wszystkiego — cóż teraz dziać się z nią musiało? Teraz, gdy o stałej pensji mowy być nie mogło... teraz, gdy hotele i restauracje pochłaniały całe dochody z przedstawień teatralnych!
A jednak, mimo to, kobieta ta dokazywała niemal cudów.
W nędzy robiła oszczędności! Mania miała jeszcze sukienki, buciki, chodziła na pensję!
Na doktora, lekarstwa, znalazły się pieniądze.
Dziewczę rosło, rozwijało się jak kwiat. Lecz jak kwiat, pozbawiony ożywczych soków, zwiędła matka, dając swe życie, krew serdeczną dla córki.
Pergaminowa skóra pokrywała jej kości, za każdym krokiem zdawało się słyszeć klekot szkieletu... Gdy wlokła się do garderoby na wieczorne przedstawienia, żydówki, kręcące się po zajazdach, oglądały się z politowaniem; ona szła mimo nich zgarbiona, drżąca, w ciągłych kurczach wewnętrznych, ściskając konwulsyjnie nadłamaną rączkę parasolki.
Twarz jej miała zielonawą barwę, właściwą ludziom, będącym blisko grobu.
Prosty lud nazywa taką cerę „ziemią przysypana“...
Często teraz padała na ziemię, wijąc się w konwulsyjnych boleściach, lecz się z chorobą swą już nie kryła, nie lękając się dymisji.
Zanadto dyrektor zaległ jej gaży, aby mógł nie odnowić kontraktu.
Wreszcie tego rodzaju engagement znajdzie wszędzie. Pożywieniem jej były zupki, gotowane na maszynce — zupki, złożone z bułek, wody, kawałków wędliny. Czasem jadła bułkę z musztardą, pozostawioną przez którąkolwiek z koleżanek — czasem dzień cały żyła czekoladkami, nadesłanemi dla „naiwnej“ do garderoby.
Wodę piła ciągle, oszukując w ten sposób głód i gasząc ogień, który ją pożerał wewnętrznie — chwilami zdawało się, że ma wewnątrz rozpaloną pochodnię.
Wpijała wtedy paznokcie w swe chude piersi i chwytała powietrze, jęcząc chrapliwie...
Czuła, że życie z niej ucieka, a przecież żyć chciała!... musiała!... O, nie dla siebie — dla... Mani!

∗                    ∗

Ósma wybiła.
Publiczność zwolna schodziła się do teatru stając małemi grupami, rozmawiając w przedsionku.
Woleli bowiem wszyscy chodzić po śniegu, rozgrzewać się choć w ten sposób, niż siedzieć w nieopalonym teatrze, kostniejąc z zimna w przemarzłej atmosferze sali.
Za kurtyną gwar był niemały.
Grano kostjumową sztukę ludową, a aktor, zwłaszcza prowincjonalny, odżywa, gdy sukmanę na grzbiet wdzieje.
Ubierano się za kulisami, rozdzieliwszy przestrzeń na dwie połowy podartą firanką.
Garderób nie było.
Aktorki dzwoniły masą szklanych paciorek, szeleściły spódnicami, klnąc zimno i złą budowę teatru.
Wstawiony żelazny piecyk nie rozgrzewał, lecz tylko wydzielał swąd nieznośny, od którego mdłości porywały.
Poprzyczepiane na stołach świeczki tworzyły dziwny widok — paliły się pomiędzy stosami szychu, wstążek i świecideł, odbijały się w potłuczonych lusterkach, mnożąc swą liczbę do nieskończoności.
Z poza firanki słychać było głosy mężczyzn, rzucanie butami, przekleństwa lub gardłowy śpiew tenora.
Wszyscy drżeli z zimna; ukarminowane wargi aktorek trzęsły się, wyrzucając kłęby pary; ręce siniały pod bielidłem, nogi kurczyły się, kryjąc się w fałdach krótkich spódniczek.
Co chwila słychać było:
— Jezus Marja!... To psie zimno!
Czasem skargi wybuchały gwałtowniejsze, — wówczas z poza firanki dawał się słyszeć schrypnięty głos męski:
— Cicho, hołoto Branickiego!
Wreszcie teatr napełniać się zaczął, orkiestra zagrała fałszywie polkę, ze sceny dolatywał skrzyp opuszczanej ławki lamp.
Z poza firanki mignęła ręka suflera:
— Pani Maryszewska, proszę o egzemplarz!
Z kącika około pieca podniosła się powoli Maryszewska i z pod połatanej siermięgi dobyła zeszyty sznurkiem egzemplarz.
Była tego dnia dziwnie zmieniona — rysy twarzy wyciągnęły się, nos zarysował się ostro.
Chwilami oczy jej zasuwały się za powieki i tylko zżółkłe białka migały w mdłem świetle świeczek.
Jednak przyszła w oznaczonym czasie i z najwyższym wysiłkiem włożyła na siebie wiejskie łachmany.
Twarzy jednak umalować nie zdołała.
Farby wypadły z jej drżących palców — mgła wzrok zasłaniała.
— Nie ucharakteryzowałaś się pani! — krzyknął sufler, odbierając egzemplarz.
Maryszewska machnęła ręką.
— Nie warto,... wreszcie... kończę w pierwszym akcie... — odparła i, trzymając się stolików, wysunęła się za kulisy.
Tam upadła na kawałek pniaka i pozostała tak nieruchoma, oczekując swej kolei.
Gdy wreszcie wyszła na scenę, grając Motrunę w Dziewczęciu z chaty, już wejściem samem zrobiła silne wrażenie.
Majestat śmierci bił z jej pokurczonej postaci. Kir jakiś żałobny otulał ją całą, drżącą, zalaną łzami, gdy głosem urywanym, chrapliwym, błagała Ratajów o opiekę nad sceniczną swą córką.
Cała treść życia tej nieszczęśliwej skupiła się w tej chwili w rozdzierającej prośbie, jaką słała ze sceny w dal mroźną ze stygnącym oddechem na sztywniejących ustach.
— Skoro ja umrę... co się z córką mą stanie? — pytała, łamiąc ręce.
Cisza uroczysta panowała w sali.
Tak wielką była ta rozpaczna troska konającej matki, że widzowie siedzieli na swych miejscach nieruchomi, czując tragedję śmierci, która powoli ze sceny ku nim spływała.
To nie aktorka klęczała przed nimi... to matka, która odejść musiała w dal ciemną i zostawić na ziemi sierotę... córkę ubóstwianą, dla której kosztem swego życia wywalczała dobrobyt na świecie.
Po skończonym akcie podniosła się Maryszewska z ziemi; gorące oklaski rozlegały się za kurtyną, lecz ona uczepiła się kulisy i próbowała skierować się ku garderobie.
Przytomność jednak ją opuszczała, bo kilkakrotnie zachwiała się, obdzierając stare płótno, którego się czepiała.
Wreszcie, zatoczywszy się, runęła na ziemię, wydając jęk przeciągły, bolesny, kurcząc się i kryjąc w całej masie przystawek i obszarpanych płócien.
Tam leżała, rwąc na sobie zgrzebną koszulę, w którą była przyodziana, bijąc się o kanty, o łaty i świdry, któremi dekoracje bywają podlepiane
— Boże!... Boże!... — wołała.
Lecz huczny marsz turecki, grany w tej chwili przez orkiestrę, głuszył jej jęki.
Raz jeszcze uniosła się na rękach, pragnąc powstać koniecznie, lecz purpurowy płomień przesunął się jej przed oczami, w piersiach zabrakło oddechu, krwawa piana wydobyła się na usta.
Tysiące nożów przeszywało jej wnętrzności... z łoskotem upadła znów na podłogę.
Czuła, że umiera, lecz już o pomoc wołać nie mogła. Krwawe plwociny dławiły ją, stygnąc na zbielałych wargach; ręce opadły wzdłuż ciała, a tylko palce poruszały się chwilami, jakby pragnąc znaleźć jakiś punkt oparcia.
Wreszcie oczy stygnąć zaczęły, wlepione nieruchomo w belki, zawieszone nad jej głową... chrapnęła kilkakrotnie, jak konające zwierzę, i pozostała z oczyma otwartemi, z ustami oblanemi krwią, z głową wciśniętą kurczowo pomiędzy ramionami.
Skonała.
Orkiestra grała ciągle, hałasując przeraźliwie — na scenie drżące od zimna cyganki próbowały czardasza, podnosząc wysoko nogi, obute w czerwone buciki.
W garderobie mężczyźni pili wódkę, chcąc się zabezpieczyć przed zimnem... dyrektor na kawałku wolnego stołu robił rachunek, kłócąc się z kasjerem.
Poza kulisami tymczasem stygnął trup kobiety, trup biedny, nędzny, pokurczony cierpieniem, oblany krwią i łzami, a przecież tak wielki, tak wspaniały w swej miłości macierzyńskiej — trup kobiety, zda się, swem grobowem milczeniem mówiącej:
— Zginęłam dla dziecka!... Dla... Mani!...




II.
Grandziarz.

Wielka nowina wstrząsnęła wszystkimi aktorami.
— „Grandziarz“... ma syna!
— Nie, to niemożliwe; grandziarz-rafa ojcem? Cóż znowu, do czego to podobne?
— Ależ tak... został ojcem „z przyległościami“; sam opowiadał o tem w knajpce.
— A matka?
— Umarła!
— A to go wzięła na grandę!
— Już ją pochowali.
— Eh, moje dzieci, może to dla niej najlepiej... z takim grandziarzem...
— Tak, ale cóż on teraz zrobi ze szkrabem?
— Phi!... może odda do szpitala!
— Ha! ha! Bamberger we śpitalu...
— No, dalej, dalej! Kończmy to czytanie, bo dokądże tu tkwić będziemy!
W nieopalonej garderobie, gdzie kawałki papieru z resztką smalcu walały się po podłodze, a podarte trykoty zwieszały się na gwoździach, siedziało kilkanaście osób z zeszytami ról w rękach.
Była to czytana próba, odbywająca się zwykle w „męskiej garderobie“, najobszerniejszej ze wszystkich garderób tego nędznego, prowincjonalnego teatru.
Ciężka atmosfera ludzkich wyziewów i starych kostjumów panowała tu wszechwładnie. Z poza źle domkniętych drzwi widać było kostjumernię i słychać było ujadanie psa, przywiązanego do skrzyni ze zbroją i kapeluszami.
Chwilę trwało czytanie sztuki. Reżyser, skulony koło wystygłego pieca, z ołówkiem w ręku, czytał ustępy swej roli z egzemplarza; aktorzy mu odpowiadali.
Wreszcie akt się skończył. Aktorzy tupali nogami, pragnąc się rozgrzać.
Jeden z nich zaproponował:
— A gdybyśmy posłali po sznapę i serdelansy?
— Dobrze!
— Ale kobiety płacą, tak jak i mężczyźni.
— Cie go!... voilà du nouveau!...
— Nuwo, czy nie nuwo!... Chcecie, to płaćcie, zatabaczone siroty...
— No, dobrze! Ale wyrażaj się dystyngowaniej...
— Jutro rano... jak będę księciem de Bligny, ale nie teraz... No, dawajcie każde po dwa szóściele, bo tak będzie, jak z szewcem w „Gałganduchu“...
Z pod ziemi wyrósł obszarpany maszynista, który na brzęk dziesiątek zjawia się zawsze, jak duch nagle wywołany.
— Uważaj, ubogi młodzieńcze, co masz przynieść. Nadstaw łapcie, niech ci pieniądze policzę. A żeby się co po drodze nie przylepiło!...
Lecz reżyser uznaje za stosowne użyć swej władzy:
— Panowie, do stu djabłów!... Jan de Thomeray czeka! Proszę na miejsca!... Akt drugi... gdzież pan Nadniżyński?....
— Grandziarz?
— Rafa?
— Ma syna!
— Jak Boga kocham, ma syna!
— Panowie, na Boga! Trochę spokoju... Skoro niema pana Nadniżyńskiego, sam jego rolę czytać będę...
I wśród chwilowej ciszy monotonny, nosowy głos reżysera czytać zaczął olbrzymią rolę nieobecnego grandziarza.

∗                    ∗

Nazywano go dlatego „grandziarzem“, że wszystkich nabierał na tak zwaną... grandę. „Grandę“ znaczy zrobienie komuś kawału na wielką skalę.
Wyraz „lapiarz“ — wobec potężnych rozmiarów, do jakich dochodziły „kawały“ Nadniżyńskiego — był zanadto słabym.
— Chwilami zdawało się, że pod tą czaszką nic więcej istnieć nie może, jak tylko myśl wypłatania komuś figla, ma się rozumieć z korzyścią dla siebie.
Powoli „nabieranie na grandę“ przeszło u Nadniżyńskięgo w nałóg. Nabierał, bo to mu do życia było potrzebne — oszukiwał, okłamywał, wyprowadzał w pole, drwił ze wszystkiego i wszystkich, kąpiąc się w ironji, w sceptycyzmie bez granic.
Mały, chudy, zżółkły, ukazywał w demonicznym uśmiechu bezzębną jamę ust, które zionęły krwawą ironją na ludzi, na świat, ba, czasem na... Boga.
Nieporównany to był Vauclin w „Safandułach“, a jego stary sceptyk w „Niby małżeństwach“ Paillerona wgryzał się poprostu w pamięć słuchaczy.
Niepospolita była to inteligencja, umysł bystry, silnie obserwacyjny. Humor gryzący, aż w jad przechodził; ukośne, zielonawe oczy przeszywały do głębi i wydzierały z głębi serca wiarę i to, co entuzjaści „ideałami“ zowią.
Grandziarz nie wierzył w nic, przeczył wszystkiemu; była to chodząca negacja, wspaniałe uosobienie chłodu ducha, ironicznej trzeźwości, demonicznej chęci wydzierania pełnemi garściami z duszy bliźnich tego, co im jeszcze życie złociło...
Gdy mówił, „po nas... potop“! — miał w kącikach ust tyle przekonywającego jadu, że mimowoli opuszczało się głowę, powtarzając:
— Po nas potop!...
Miłość, uczucie, przywiązanie — nie istniały dla tego cygana. Nabierał kobiety na kawały, ograniczając się przeważnie na głupkowatych chórzystkach. Te mu jeszcze wierzyły i w zielonawych oczach „grandziarza“ nie dostrzegały ironji, z jaką je traktował.
Gdy „przyszły do rozumu“ — nie pozwalały więcej drwić ze siebie i oddalały się od grandziarza bogate w doświadczenie.
Publiczność dzielił grandziarz na „szarą“ i „bębenków“.
Szara, to ta, która aktora zna jedynie ze sceny i na tem się ogranicza, „Bębenki“, to cała falanga próżniaków, włócząca się dokoła garderób i wyciągająca źle odcharakteryzowanych aktorów na „fundy“, „biby“ i „włóczęgi“.
„Bębenki“ dają się naciągać grandziarzom, fundują, deklamują „Czarny szal“ i pozwalają się zgrywać w stukułkę. Ten rodzaj „bębenków“ uwielbiał grandziarz najbardziej.
W nocnej tej włóczędze rozwijał Nadniżyński wszystkie swe wspaniałe kawały: przemieniał szyldy sklepowe, dzwonił do mieszkań prywatnych, pytając się o samego siebie; rozlepiał klepsydry, zapraszające na pogrzeb dyrektora teatru; na rogach ulic rozwieszał tablice ze zmianą nazwiska ulicy; dzwonił gwałtownie do apteki, żądając „tłuszczu komarowego“, lub kładł się wpoprzek chodnika, udając nieżywego.
Był niewyczerpany w pomysłach, włócząc się noc całą od knajpy do knajpy, wdając się w rozmowę z nocnymi stróżami, śmiejąc się ze strażników.
Świt zastawał go jeszcze na chodniku lub we drzwiach knajpy, zżółkłego, z oczyma zaczerwienionemi.
Na scenie drwił ze wszystkich szlachetnych „figur“, jakie przedstawiał. Gdy grał jakiego z tych pięknych starców, którzy w sztukach Feuilleta przesuwają się jak relikwie w głębi sceny — stawał wtedy przed lustrem i, przekrzywiając głowę, mówił:
— Patrzcie, z tą brodą mam minę porządnego człowieka!...
Gdy błogosławił syna, idącego na wojnę, ręce mu drżały ze wzruszenia, a pocichu dorzucał kilka „zatabaczonych sierot“, lub „oczu brandeburskich“, od których aktorzy pokładali się ze śmiechu; nieraz unosił poważny płaszcz arcykomtura lub delję kanclerską, aby w rozczochranym galopie wstrząsać kulisami.
Co jednak było najdziwniejszem, to łatwość, z jaką demoniczny ten sceptyk zmieniał się w dobrodusznego starca. Często łzy z oczu widzów wyciskał, gdy drżącym głosem wygłaszał długie tyrady tuż koło budki suflera. A jednak nigdy prawie roli nie umiał, idąc jedynie za głosem, usłyszanym z budki.
Raz, grając olbrzymią rolę, błądził między kulisami, pytając się nawet dyżurnych strażaków:
— Powiedzcie mi do djabła jak ja się w tej sztuce nazywam?
Lecz za chwilę słychać już było rzewny i drżący głos jego, jak z zupełną pewnością siebie wygłaszał koło rampy olbrzymi monolog, mrugając jednem okiem ku kulisom, w których zbici w masę aktorzy z rodzajem niemego uwielbienia wpatrywali się w „grandziarza“...
A gdy zeszedł ze sceny, obsypany oklaskami, śmiał się, zdzierając nalepioną siwą, szlachetną brodę, i mówił z jadowitym uśmiechem:
— A to ich wzięłem na grandę!...

∗                    ∗

Dyrektorzy teatrów i lichwiarze, kręcący się wokoło kulis, najwięcej się obawiali Nadniżyńskiego.
Jedyną jego myślą i staraniem było „wykierować“ każdego dyrektora i „ubrać“ wierzyciela.
Nieraz po wzięciu znacznego forszusu, znikał nagle w nocy, przyczepiając swoje role do sikawek, stojących w kącie kulis.
Angażował się do kilku naraz towarzystw — i nigdzie nie jechał, bijąc się z uciechy po łysinie na samą myśl, jaką to „kurtę dyrektorom skroił“.
O żydów, od których pożyczał pieniądze, nigdy się nie troszczył. W mieszkaniu swem, oprócz stosu ról, hamaka, zastępującego łóżko, i potłuczonej lampy, nic nie miał. Ubranie miał pochowane w rozmaitych miejscach, w obawie przed „zajęciem“ — i urządziwszy się w ten sposób, pocieszał każdego lichwiarza następującemi słowy:
— Panie kochany,... nie desperuj!... i po mnie i po panu... potop!...
Lecz żyd targał się za pejsy i wołał:
— Po panu to potop, ale po mnie... dzieci!
Grandziarz wzruszał ramionami.
— Dzieci?... phi... to granda!
Wogóle Nadniżyński „szkrabów“ nie cierpiał i wykręcał uszy wszystkim aktorskim dzieciom, drzemiącym pomiędzy kulisami.
— Projekty na kryminalistów — mawiał, wykrzywiając się ironicznie.
— Bóg dał — tłumaczył się ojciec przyszłego kryminalisty.
Grandziarz wzruszał ramionami.
— Bóg?... eh. Nie bierz mnie na grandę z Bogiem!
I mrucząc, odsuwał się od drzemiącego dziecka, odwracając ze wstrętem głowę.
Te małe stworzenia wzbudzały w nim wstręt nieokreślony. Robiły na nim wrażenie żab, skaczących koło nóg jego. Szczególniej biedni ludzie, według niego, dzieci mieć nie powinni.
Uwielbiał Malthusa i cytował go co chwila, szczególniej w dniu chrzcin jakiego aktorskiego dziecka.
Gdy rozgniewane matki życzyły mu serdecznie, aby sam został ojcem sześciorga co najmniej dzieci, on uśmiechał się triumfująco i wołał:
— O, ja nie dam się wziąć na grandę!
A jednak... został ojcem!
Po całonocnej hulance sprowadzono go do szpitala i zostawiono samego z trupem kobiety, którą poślubił w chwili dobrego humoru, a później nie dbał o nią wcale, śmiejąc się z jej łez i cichego przywiązania, jakie żywiła dla niego — grandziarz otworzył szeroko oczy.
Ta mała chórzystka, którą „wziął na grandę“ leżała teraz zżółkła, martwa, smutna, z wyrazem boleści na zmienionej twarzy.
Majestat śmierci bił od tego biednego trupa kobiety-matki, która, krew swą i życie dziecku oddawszy, sama zastygła w wiecznem milczeniu, ze łzą, szklącą się pod źle przymkniętą powieką.
Szary, wybladły świt wpływał przez okna szpitalnej salki.
Zżółkłe liście drzew szeleściły; w oddali jakaś warjatka śmiała się przeciągle.
— Grandziarz stał tuż koło łóżka zmarłej i nieporuszony zdawał się myśleć, rozważać... Całą noc spędził w handelku, „nabierając na grandę” właściciela sklepu, obrabiając „bębenków“, „naciągając“ przyjaciół. Z ciasnej atmosfery knajpowej został nagle przerzucony w tę ciszę szpitalną i znalazł się wobec trupa kobiety, która jego „grandę“ życiem opłaciła... Grandziarz na scenie chętnie umierał. Często właził w trumny, potrzebne do sztuki, — a razu jednego ciężką chwilę sprawił artyście, grającemu rolę wojewody w „Mazepie“, gdy zamknięty w trumnie Zbigniewa jęczał i skrobał się w niej przez akt cały.
Śmierci jednak nigdy w całym trjumfalnym majestacie nie widział i trup tej biednej chórzystki był pierwszy, jaki stanął przed jego oczyma, zimny, groźny, surowy... Grandziarz uczuł zawrót głowy.
Pragnął dla dodania sobie humoru powtórzyć: „po nas potop!“ — lecz obecność zmarłej odbierała mu zwykłą fantazję.
Stał i patrzył, patrzył na to uosobienie poświęcenia, na tę niedolę kobiecą skamieniałą, cichą, szacunku się domagającą.
Nikogo w pokoju nie było — tylko on... i trup. Grać więc komedji sceptycyzmu i ironji nie potrzebował.
Liście tylko za oknem szumiały, świt tylko trupa coraz więcej oświetlał.
Przez chwilę zdawało mu się, że coś się w nim budzić zaczyna, jakieś nowe życie... to którego żaden „potop“ zniszczyć nie może.
Coś go w gardle dławiło i w oczach piekło.
Wreszcie... dwie łzy, prawdziwe łzy, spłynęły z jego czerwonych od bezsenności oczu.
Powoli, jakby ze wstydem, osunął się na kolana i, chwytając kraj prześcieradła, w które trup kobiety był owinięty, szepnął:
— Przebacz!
I pozostał tak, z głową ukrytą w fałdach całunu.
Drzwi lekko skrzypnęły.
Jak cień wsunęła się ciemno ubrana kobieta, jedna z tych, które Boga najlepiej kochać umieją — i, kołysząc zwolna dziecko, uśpione wśród białych płócien, zbliżyła się do klęczącego aktora.
— Syn pana! — wyrzekła.
Jego syn?
— Grandziarz podniósł głowę i przez łzy wpatrzył się w uśpione dziecko.
— Tak... tak... mój syn!... — odpowiedział.
I uczuł nagle jakiś prąd magnetyczny, łączący go z tem drobnem stworzonkiem, tak nędznem, tak słabem, a przecież tak potężnem młodem życiem i nadzieją przyszłości.
— Czy dziecko to zostanie w szpitalu, czy też pan zabierze je ze sobą?
Grandziarz stał chwilę niezdecydowany.
Dziecko?
Co z niem pocznie w swej ubogiej kawalerskiej izbie? W jaki sposób je wychowa? A koledzy? Ileż drwin znieść będzie musiał...
Lecz dziecko w tej samej chwili otworzyło wielkie ciemne oczy, i, mrużąc troszkę powieki, spojrzało w okno. Oczy te upiększyły tak bardzo tę maluchną twarzyczkę i tak targnęły sercem „grandziarza“, że machinalnie wyciągnął ręce, poplamione jeszcze winem i kurzem knajpowym.
— Chodź... szkrabie! — wyrzekł, uśmiechając się, a w uśmiechu tym nie było ani śladu ironji, ani demonicznej siły.
Pierwsze promienie jesiennego słońca wpadły teraz do szpitalnej izby i oświeciły twarz zmarłej kobiety.
Grandziarz, trzymając dziecko, zwrócił się w stronę łóżka i zdawało mu się, że trup stracił bolesny wyraz, a łzy znikły z pod zastygłych powiek...
I powoli pochylił się wielbiciel Malthusa nad dzieckiem i złożył na jego delikatnej główce gorący, ojcowski pocałunek.

∗                    ∗

— Dobry wieczór panom!
— A, — rafa!
— Grandziarz!
— Dobrze, żeś przyszedł; wystaw sobie, trzeba grandę urządzić. Dziś dyżuruje ten gruby strażak!...
Lecz Nadniżyński zatrzymał się koło wielkiej skrzyni, na której leżały porozrzucane kostjumy.
— Proszę was, bądźcie ciszej, bo mi dziecko obudzicie.
I powoli, spokojnie, choć jeszcze bardzo niewprawnie, układał poduszkę z dzieckiem, podsuwając całe stosy trykotów i butów, aby się nie stoczyło.
Dziecko?
Wszyscy aktorzy porwali się z miejsc.
Ten rafa znów bierze ich na jakiś kawał. Dziecko przynosi do garderoby, coż znowu? zwarjował, czy co? — pewnie jakiś tłomok gałganów i lalkę ma we środku.
Pochylają się nad poduszką i zdziwieni cofają się.
Dziecko, prawdziwe dziecko! Ubrane w ciepły, włóczkowy kaftanik i czepeczek, owinięte jakąś starą portjerą ze złotemi frendzlami.
Wyjść nie mogą z podziwienia, wzruszają ramionami, wykrzywiają pomalowane twarze, machają trzymanemi w rękach laskami szminek.
— A pomiędzy nimi grandziarz, niezwruszony grandziarz, wyjmuje z kieszeni palta maszynkę spirytusową, mleko... i flaszkę do karmienia niemowląt...
Rozkłada to całe gospodarstwo na brzegu paki, otula dziecko jakimś haftowanym frakiem z czasów Ludwika XIV i siada obok, mówiąc jakimś innym niż zazwyczaj tonem:
— Panie fryzjer!... proszę o rudą perukę...
Powoli aktorzy powracają do swoich lusterek i szminek.
Grandziarz zbył ich krótko, mówiąc tylko:
— To mój synek; proszę was, bądźcie cicho, bo mi go zbudzicie...
I cisza jakaś dziwna panuje w garderobie.
To zbudzona nagle ojcowska miłość w tak sceptycznym jak grandziarz człowieku zaczyna imponować im.
Dziecko, śpiące pod stosami galonów, powoli tyranizuje wszystkich. Milcząc, nakładają trykoty i peruki. Grają dziś „Fausta“, a grandziarz naturalnie „robi“ Mefista.
W czerwonych trykotach, w rogatej czapce, stoi obok paki i grzeje mleko na maszynce. Aktorzy przypatrują mu się z jakiemś poszanowaniem. Pod rudawą brodą i śpiczastemi wąsami rysuje się uśmiech grandziarza, ale źle pasujący do kostjumu i roli. Uśmiech ten ma w sobie coś łagodnego, rzewnego, coś, co ma na wargach swoich matka, schylona nad kołyską dziecka.
I gdy, odchylając galony i hafty fraka, podaje dziecku pożywienie, ukazuje się nagle w słabem świetle naftowych lampek taki inny, tak zmieniony... że zdaje się niepodobnem, aby on właśnie był owym sławnym „grandziarzem“, postrachem dyrektorów, rozpaczą lichwiarzy i „obrabiaczem bębenków“...

∗                    ∗

Już śnieg dawno pokrył ulice małego miasteczka, a grandziarz codziennie niesie swego syna do garderoby.
Układa go przy piecu, poi, przewija z całą zręcznością matki, z pieszczotliwością kobiecą.
Aktorzy i aktorki powoli przyzwyczaili się do widoku tej poduszki, owiniętej starą portjerą, wnoszonej zawsze przed przedstawieniem do męskiej garderoby. Dziecko, prawdziwie aktorskie dziecko, śpi spokojnie wśród stosu szychów i świecidełek, nie budząc się na odgłos hałaśliwej orkiestry lub dzwonka inspicjenta.
Ścisnąwszy maluchne piąstki w kułaki, gdy się obudzi, rozgląda się dokoła, spokojne, ciche, pewne siebie, czując się dobrze w atmosferze szminek, mastyksu i zleżałych kostjumów.
Uśmiecha się nawet, gdy pochyla się nad niem twarz ojca, twarz wymalowana, oszpecona tysiącznemi kreskami.
A jednak jest teraz coś w twarzy grandziarza, co imponuje i zapominać o jego „kawałach“ każe.
Cały oddany roli ojca, matki i piastunki w jednej osobie, nie naciąga nikogo, śpieszy po próbie do domu, gdzie w hamaku leży jego syn, czekający na odegrzanie mleka i na swoją flaszkę.
Dyrektor odetchnął, nie obawiając się ról przypiętych do sikawki, koledzy — kawałów, koleżanki — ciągłych drwin i ironji.
Ta maluchna, różowa istotka dokazała istotnego cudu.
— Ocaliła człowieka!
A jednak czasem jeszcze dawna natura bierze górę w starym grandziarzu.
Gdy kończy się przedstawienie, grandziarz szybko rozcharakteryzowuje się i zabiera swoje „gospodarstwo“. Chowa maszynkę, spirytus, mleko i, owijając dobrze małego, bierze go na rękę.
— Chodź, szkrabie! — mówi z powagą.
Gdy wychodzi, aktorzy usuwają mu się z drogi, ba! otwierają mu drzwi nawet. Kobiety zaglądają pod portjerę, uśmiechając się dobrodusznie.
— Biedactwo!
Grandziarz idzie teraz szybko ulicą, śpiesząc do mieszkania. Do handelku nie zagląda już nigdy. Woli siedzieć przy małym i czytać „Essais sur les moeurs“ Voltaira.
Śnieg pada dużemi płatami, dziecko budzić się zaczyna i płacze coraz głośniej.
— A, a! lulu! lulu! — mruczy grandziarz.
Jeszcze kilka ulic przejść trzeba, ulic ciemnych, zaledwie dwoma latareczkami oświetlonych.
— A! a! kotki dwa! szare, bure obydwa!...
Przypomina sobie piosnki zasłyszane z lat dziecinnych.
Zdejmuje ze szyi szalik, okręca nim poduszkę.

— Jeden biały, drugi szary —
Obydwa się pokochały

Lecz i śpiew nic nie pomaga — dziecko płacze coraz żałośniej.
Grandziarz znieść tego płaczu nie może. On, który tak energicznie drwił ze wszystkich wzruszeń, czuje się do głębi wstrząśnięty żałosną skargą swego syna.
— Pewnie jesteś głodny, szkrabie? — pyta, przykładając twarz do gęstych fałd portjery i hiszpańskiej kurtki, w którą zawinął dziecko przed wyjściem z garderoby.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie gwałtowny płacz rozległ się z poduszki.
Grandziarz przystaje, myśli chwilkę — wreszcie wsuwa swą rękę pomiędzy portjerę.
Dziecko chwyta jego długi, kościsty palec i chciwie ssać zaczyna.
Na twarz aktora występuje uśmiech zadowolenia; dawna grandziarska natura ukazuje się na chwilę. Spogląda ukośnie na milczące dziecko i zielonawe błyski świecą w jego oczach.
— A widzisz, szkrabie! — mówi tryumfująco — widzisz, wzięłem cię na... „grandę“!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.