Niuniek ma hiszpankę

>>> Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Niuniek ma hiszpankę
Podtytuł Żywy kinomatograf w jednej odsłonie
Wydawca Księgarnia A. Cybulskiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Cyryl Danielewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
17SCENA POLSKA17
Niuniek ma hiszpankę.
Żywy kinomatograf w jednej odsłonie Marka Twaina.
Przekład Cyryla Danielewskiego.
Nakładem księgarni A. Cybulskiego w Poznaniu.
Warszawa: E.Wende & Sp. — New York: The Polish Book Im­porting
Co. Inc. — Czcionkami Drukarni Dziennika Poznańskiego. 1921.
OSOBY:

PAPA, rozsądny.
MAMA, nierozsądna.
NIUNIEK, synuś, lat 9.
MURCIA, córuchna, lat 8.
FRAJLAJN.
KUCHARKA.
STANGRET.
PAN DOKTÓR.
Rzecz dzieje siej w mieście.


(Bogata sypialnia małżeńska. Dwa łóżka pod baldachimem, nocne stoliki, krzesła, radiator do centralnego ogrzewania, bogata toaleta pani, piecyk gazowy. W głębi tylko jedno wejście, przez które widać umywalnię na dwie osoby. Po obu stronach wejścia słupki, na których dwie palmy w wazonach. Ampla elektryczna. Przed toaletą i łóżkami skóry.)
SCENA I.
Papa — Mama.
(Papa stoi w balowem ubraniu przed toaletą i wiąże sobie biały krawat, poczem wkłada frak. Mama wchodzi po chwili w toalecie balowej. On lat 35 — ona 29. Oboje ludzie z najlepszego towarzystwa; kłótnie ich i docinki znamionują ludzi z najwyższej sfery.)
Papa.

Adelciu! proszę cię — pospiesz-że się! Jan już zajechał — poco koniom kazać marznąć?!... Co tobie? zkąd to zmieszanie?

Mama.

Henryku! nowe nieszczęście. Lolcia u Konradów zachorowała!

Papa.
Hiszpanka?
Mama.

Hiszpanka! a potem, jak zwykle, zapalenie płuc! To już trzecia uczenica na pensyi naszej Murci. Boże! jak się to skończy?! Nie mam ani chwili spokoju! Boję się jechać na bal i dzieci same zostawić domu!

Papa.

Nasze, chwała Bogu, zdrowe!

Mama.

Ale mogą każdej chwili zachorować!

Papa.

Przecież nie możemy z zegarkiem w ręku oczekiwać w domu, aż nam które z nich zachoruje?!

Mama.

Jesteś człowiekiem bez serca!

Papa.

Teraz jestem bez serca!

Mama.

Ja tego nie powiedziałam!

Papa.
Nie?
Mama.

Chciałam tylko powiedzieć, że okazujesz za mało serca wobec — naszych dzieci!

Papa.

Wybacz mi, ale to chyba to samo!

Mama.

Zechciej tylko pomyśleć logicznie.

Papa.

Wybacz, moja droga...

Mama.

Wybaczam — przebaczam — zrobię wszystko, co chcesz. Ty masz przecie zawsze słuszność!

Papa. (poszedłszy do nocnej szafki, bierze..zegarek, pugilares, klucze itp, i wzdychając).

Ach!

Mama.

Niepotrzebnie wzdychasz! Przyznałam ci słuszność, więc poco wzdychasz? Jesteś niesprawiedliwy!

Papa.

Przepraszam — już wzdychać nie będę. (pukanie)



SCENA II.
Frajlajn (w okularach)SynuśCóruchna.
Mama.

Proszę wejść!

Frajlajn.

Pardon — gnejdige Frau — dij Kynder! (wchodzą dzieci w nocnych koszulkach — każde z nich ma kawał drzazgi, którą gryzie)

Syn.

Myśmy przyszli powiedzieć dobranoc! Dobranoc, mamusiu!

Mama. (do córki).

Główka cię nie boli?

Córka.

Nie, mamusiu!

Mama.
To daj tatusiowi buzi na dobranoc! (do syna) Dobranoc, mój skarbie! Dobranoc, Niuteczku!
Syn.

Dobranoc, mamusiu! Mnie też nic nie boli. Niech mamusia dużo, dużo tańczy!

Mama.

Dziękuję ci, mój skarbie!

Syn.

Tatusiu! Dobranoc!

Papa (pocałowawszy).

Dobranoc, mój zuchu! Co wy tak gryziecie?

Syn.

Drzazgi!

Papa.

Jakie drzazgi?

Córka.

Mamusia nam kazała.

Papa.

Mamusia??

Mama.

Tak jest — to ja im dałam!

Papa.
Drzewo? — dzieciom do gryzienia?
Mama.

A właśnie, że do gryzienia!

Papa.

Przyznam się, moja droga...

Mama.

Proszę cię, mój drogi — dałam im sosnowe drzazgi do gryzienia — niech ci to wystarczy! A teraz idźcie, moje dzieci, spać. Frajlajn was dobrze okryje i otuli... Więc nic was nie boli?

Dzieci.

Nic, mamusiu!

Córka.

Dobranoc mamusi!

Mama.

Dobranoc!

Synuś.

Dobranoc!

Mama.

Dobranoc, synusiu!

Synuś.
Dobranoc, tatusiu!
Papa.

Dobranoc! Dobranoc!! już dosyć tego dobranocowania! prędzej do łóżka!

Frajlajn.

Gute nacht!

Mama.

Dobranoc, frajlajn!

Frajlajn (do papy).

Gute nacht!!

Papa (zniecierpliwiony).

Gute nacht!! (Dzieci i Frajlajn wychodzą)


SCENA III.
Papa — Mama.
(Podczas następnej sceny siedzi Mama przed toaletą, zajęta nakładaniem biżuteryi i manikurą.)
Papa.

Proszę cię z góry, żebyś się nie gniewała — ale ja nie dawałbym dzieciom drzazg do gryzienia!

Mama (dobitnie).
Sosnowych drzazg!
Papa (patrząc na nią).

Jeszcze dotąd nie słyszałem, żeby sosnowe drzewo było dla dzieci pożywne!

Mama.

One ich też jeść nie mają! To nie pożywienie.

Papa.

Ja sądzę, że kawał bułki z masłem i szynką lepiej im będzie smakował i większą z tego będą miały korzyść.

Mama. (panując jeszcze nad sobą).

Mój drogi — pozwól — już ja wiem, co robię.

Papa.

Ale i ja chciałbym się nareszcie do wiedzieć...

Mama.

A więc się dowiedz! Czytałam, że terpentyna, zawarta w drzazgach sosnowych, wzmacnia u dzieci kręgosłup i nerki. Dlatego właśnie murzyni...

Papa.
Pierwszy raz słyszę, żeby nasze dzieci miały osłabiony kręgosłup albo nerki — a potem nasze dzieci są białe!
Mama.

A któż ci mówi, że nasze dzieci są czarne?

Papa.

U Nie! bo ty powiadasz, że dzieci u murzynów...

Mama (zrywając się).

Jak matkę kocham, Henryku! z tobą trzeba mieć świętą cierpliwość!

Papa.

Nie, nie! pozwól tylko, duszko, powiedziałaś...

Mama (zniecierpliwiona).

Powiedziałam, że nasze dzieci mają gryźć drzazgi sosnowe — a jak powiedziałam, to będą gryzły — i koniec!!

Papa.

I owszem — niech sobie gryzą do samej pełnoletności!

Mama (siada znowu przy toalecie).

Ach!!

Papa.
Wiesz — przekonałaś mnie. — Jutro sprowadzam cały wagon drzazg sosnowych, — żeby moim dzieciom drzazg nie zabrakło.
Mama.

Proszę cię po raz ostatni! zostaw mnie w spokoju! Słowem nie można się do niego odezwać! Wszystko przekręci — z wszystkiego ironizuje! (wstając) Zajrzę jeszcze do dzieci, czy je frajlajn dobrze okryła. Na wszelki przypadek zawiążę im wełniane chusteczki na szyjki. A ty włóż tymczasem futro. Zapominasz, że tam konie marzną przed domem. Boże! o wszystkiem ja tylko myśleć muszę. (wychodzi)

Papa (sam).

Ta-tak! (wzdycha) A no — tak!... Trudno!... trzeba być cierpliwym... Ta-ta-tak!

Mama (wpadając wzburzona).

Mężu!!

Papa.

Co się stało?!

Mama.

Niuniek kaszle! już zakasłał dwa razy!

Papa.

To i co?

Mama.
To i co?! I on się pyta „to i co?“
Papa.

Krócej się chyba zapytać nie mogłem?... Więc co dalej?

Mama.

Co dalej? nie jadę na żaden bal! zostaję w domu!

Papa.

Ależ, dziecko...

Mama.

Ty możesz sobie pojechać! jeżeli jesteś ojcem bez serca...

Papa.

Ani myślę jechać bez ciebie! Więc co jest z Niuńkiem? Boli go gardło?

Mama.

Mówił, że nie — z początku! Ale kiedy go wzięłam energicznie w obroty, przyznał się nareszcie, że go coś łechce w gardziołku! (Siada na łóżku)

Papa.
Adelciu — proszę cię — tylko spokojnie. Powiadasz, żeś go wzięła energicznie w obroty?...
Mama (zrywając się).

On jest straszny! okrutny! bez litości! Tyran, nie ojciec! On nie wierzy w chorobę swoich własnych dzieci!

Papa.

Nie wierzę, póki się nie przekonam!

Mama.

Ja zmysły postradam!

Papa.

Więc dobrze! dla twojego spokoju nietylko, że zostaniemy w domu, ale jeszcze poślemy po naszego lekarza. Jan czeka z powozem! (woła w głąb) Frajlajn!... (do żony) Czy ma gorączkę?

Mama.

Tybyś naturalnie chciał, żeby od razu miał i gorączkę! (Frajlajn wchodzi)


SCENA IV.
Papa — Mania — Frajlajn(potem) Kucharka(potem) Dzieci.
Papa (do Frajlajn).

Niech pani kogo pośle do Jana, żeby natychmiast pojechał po naszego doktora. Niech go poprosi, żeby w tej chwili z nim razem przyjechał. (Frajlajn wychodzi)

Mama (od tej chwili silnie podniecona).

Dzieci muszą spać w naszym pokoju, (wola w głąb) Agnieszka! Agnieszka!! Wołajcie tu kucharki!... Prędzej!... prędzej! (do męża) I właśnie dzisiaj dałam wychodnię pokojówce! (Kucharka wchodzi)

Mama.

Łóżeczka dzieci trzeba przenieść do naszego pokoju. Pan Agnieszce pomoże. Pootwierać wszystkie kaloryfery!

Kucharka.

Dobrze, proszę pani! (chce odejść)

Mama.

Czekaj! Zejdź na dół do stróża, żeby w tej chwili jeszcze raz pod kotłem napalili — pan osobno za to zapłaci — ale tylko drzewem — drzewo prędzej się rozpala.

Kucharka.
Dobrze! samem drzewem! (wybiega szybko)
Mama (woła za nią)

Ale najprzód przenieść łóżeczka!.... Idźże za nią!

Papa.

Najprzód przenieść łóżeczka! (wybiega za Kucharką. — Mama usuwa z wysiłkiem na bok toaletę, ażeby zrobić miejsce dla łóżeczek)

Frajlajn.

Johan już pojechał! Płukać ciepli woda i sól — to być bardzo dobre na gardło!

Mama.

Frajlajn Hulda — moja złota — przygotuj mu pani ze solą ciepłej wody — ale bardzo gorącej — niech płócze gardziołko!... Albo nie — najprzód przeniesiemy tutaj ich łóżeczka! Nie gniewaj się pani — ale ja zmysły tracę! (wyciąga ją za sobą — scena przez chwilę pusta za sceną słychać głosy. — Papa z Kucharką wnoszą łóżeczko i stawiają je pod lewą ścianą)

Papa.

Pogniotłem sobie całą frakową koszulę — a chłopak wesół, jak nigdy!

Kucharka.

Proszę pana, ja miałam maluśką siostrzyczkę, to też umarła na gardło — na dyfterysa.

Papa.

Kobieto! na miłość Boską! nie mów o tem pani — miałabyś się z pyszna!

(Mama i Frajlajn wnoszą drugie łóżeczko i stawiają je obok pierwszego)
Papa (podbiegając).

Pozwól — pomogę ci!

Mama.

Daj mi pokój! Przenieś lepiej dzieci! (Papa wybiega)

Kucharka.

Gardło natrzeć wędzoną słoniną — to też ma być dobrze!

Mama.

Przynieście słoniny! dużo słoniny! Przynieście wszystką słoninę, jaka jest w śpiżarni!

Kucharka.

Całe cztery funty? (chce odejść)

Mama.
Rozumie się! Czy to nacierać od wewnątrz?
Kucharka.
Ale gdzież tam! na zewnątrz! (odchodzi)
Frajlajn.

Letni kompressa tysz ma być bardzo dobra.

Mama.

Frajlajn Hulda! niech pani natychmiast przygotuje letni kompres.

(Frajlajn wybiega. — Mama woła za nią)
Frajlajn (za sceną).

Jawoul?

Mama.

Niech kucharka idzie natychmiast — albo nie! — niech idzie. — Nie! nie! Najprzód letni kompres!

Frajlajn (za sceną).

Jawoul!

(Papa wnosi dzieci — córeczkę niesie na reku — chłopca na barana na plecach. Dzieci zawinięte w kołderki — na szyjach mają wełniane chusteczki. Dzieci ogromnie rozbawione)
Syn.

Wio konik! wio! Mamusiu! Ja jadę na tatusiu! Wjo!

Mama.

Niuniek! na miłość Boską! Zamknij buzię! Szanuj swoje chore gardziołko! Ty masz hiszpankę!

Syn.

Nie, mamusiu! ja mam tatusia!

Mama.

Synusiu! miej litość nademna! ty jesteś chory — bardzo chory!

Papa.

Adelciu! czy to można tak straszyć dziecko?

Mama. (nr. str.).

To człowiek bez serca!

Kucharka (wchodząc z kawałem słoniny).

Jest słonina!

Papa.

Słonina? do czego tyle słoniny?

Mama.

Do natarcia gardziołka?

Papa (załamując ręce nad głową).

Rany Boskie!

Mama.
Mężu!!! (zapanowawszy nad sobą — do kucharki) Przynieście, Agnieszko, dwa pledy wełniane.
Kucharka.

Proszę pani — ludzie na wsi to kładą tarty chrzan na piersi!

Papa.

Ale my nie jesteśmy „ludzie na wsi“!

Mama.

Agnieszko! nie słuchajcie pana! — Utrzyjcie w kuchni chrzanu — dużo chrzanu! (Kucharka wychodzi) Boże! Czemu ten doktór tak długo nie przyjeżdża?

Papa.

Adelciu! przecież Jan dopiero co pojechał!

Syn.

Mamo, ja nie chcę doktora! ja jestem zupełnie zdrów!

Mama.

Cicho, cicho, moje chore biedactwo! Tyś chory, synusiu — ty masz hiszpankę — pan doktór cię wyleczy — pan doktór ci znowu powróci zdrowie!

Frajlajn.
Tu jest slony woda — i ciepłego kompresa!...
Mama (do męża).

Potrzymaj tymczasem słoninę! Podać mi miednicę! (do córki, która siedziała w łóżeczku) Córuchno — połóż się na wznak i przykryj się dobrze! (Papa i Frajlajn biegną w głąb do umywalni po miednicę i wnoszą równocześnie dwie miednice — spostrzegłszy się, że są dwie, odnoszą obie — nareszcie zostaje Frajlajn ze swoją miednicą) Niuniek — wypłucz teraz gardziółko słoną wodą! (Syn płucze) Frajlajn Hulda będzie dzisiaj razem z nami spała — żeby ją od razu mieć pod ręką — do pomocy.

Frajlajn (zawstydzona).

Ja?... Pardon — a pan?

Mama.

Niema się czego żenować w takim wypadku. Zresztą będziemy wszyscy spali w ubraniu. Henryku! przynieś szezląg ze swojego pokoju dla Frajlajn. Niech Frajlajn panu pomoże! Jabym sobie bez pani nie dała rady!

Papa.

Przecież i ja będę razem z tobą!

Mama.

Ty mi nie wystarczysz. Ty będziesz też zdenerwowany, a Frajlajn ma najwięcej zimnej krwi z nas wszystkich. (krzyczy nagle) Niuniek! Niuniek|! Na miłość Boską! On pije tę wodę, zamiast nią płukać gardło.

Syn (wesoło).

Aj! mamusiu! to takie słodkie!

Mama.

Słodkie?

Syn.

Jak woda z cukrem!

Frajlajn.

Ach, herrjess! To ja może zamiast sól wziela cukier!

Papa (parsknął śmiechem).

Hahaha!

Mama (strofując męża).

Mężu!... Przynieście szezląg!

Papa.

Kiedy bo...

Mama (zrozpaczona).

Boże!

Papa (z humorem).
Pójdź Frajlajn po szezląg! (wychodzą)
Mama.

Tak, mój skarbie, teraz ci mamusia położy na gardziołko śliczny kompresik. Zaraz zobaczysz, jakie to przyjemne!

Syn.

Mamusiu! ale ja jutro nie pójdę do szkoły?

Mama.

Nie, moje złoto! Ani jutro — ani pojutrze — może dopiero za sześć tygodni!

Syn.

Hurra!! Hurrrra! (skacze po łóżku) Słyszysz Lala?

Córka (która się na słowa braciszka także na równe nóżki zerwała w łóżeczku).

Mamusiu! mnie się zdaje, że mnie też gardło boli!

Mama.

Boże wielki!

Syn.

Niech mamusia jej nie wierzy! ona tylko tak mówi — naumyślnie, żeby też nie iść na pensję.

Mama.

Wstydź się, córuchno! z takich rzeczy żartować nie wolno. (przynosi dla dzieci kołdry z wielkich łóżek. — Papa i Frajlajn wnoszą szezlag).

Papa (wyczerpany).

Uff!

Kucharka (z dwoma pledami).

Są pledy!

Papa.

To dla Frajlajn?

Mama.

A to zkąd? dla Niuńka!

Papa.

Co, jeszcze? przecież chłopak się udusi pod tylu kołdrami!

Mama.

On miałby się udusić? mój skarb — moje słonko! Proszę cię, Henryku, nie wymawiaj tak strasznego słowa! Teraz mamusia otuli swojego synusia, żeby mu było ciepcio — zamknie oczki i będzie spał.

Kucharka.
Proszę pani — przyniosłam chrzan! tylko nie wiem, gdzie go się kładzie — na plecy, czy na piersi?
Mama.

Nic nie szkodzi — położymy mu i tu i tam!

Papa.

Mnie się zdaje...

Mama.

Proszę się do dzieci nie mieszać! ja już sama wiem, co i jak zrobić. (nagle) Boże! Przecie Murcia może się od Niuńka zarazić hiszpanką. Precz! natychmiast precz ztąd z jej łóżeczkiem! Zanieście ją w tej chwili z powrotem do dziecięcego pokoju. Henryku! ruszże się z miejsca!

Papa.

Już znowu? (chwyta łóżeczko)

Mama.

Nie bierz łóżka — bierz dziecko! (Papa bierze córkę, otuloną w kołderkę. — Kucharka i Frajlajn wynoszą łóżeczko) Prędzej! no! grzebcie się! (wynosząc łóżeczko, potrącają słupek — wazon z palma rozbija się).

Papa.

A co? Taki śliczny wazonik!

Mama.
Nic nie szkodzi! skorupy to szczęście! a nam chyba tego szczęścia potrzeba!
Papa.

Przepraszam — nie wiedziałem! (Kucharka i Frajlajn wynoszą łóżko)

Mama.

Prędzej z dzieckiem do łóżeczka!

Papa.

Kiedy bo...

Mama.

Ona się jeszcze przez niego przeziębi!

Papa.

Eh! (wynosi dziecko)

Mama.

Usiądź, synusiu! Teraz położę ci chrzanu na piersiki i na plecki! (kładzie)

Syn (na str. za plecami matki z figlami).

Ja to zaraz zrzucę! (głośno) Mamusiu — prawda? ja jestem chory i ja tego przepisywania na poniedziałek już robić nie potrzebuję? prawda, mamusiu? To mi się podoba!! (fika nogami)

Mama.
Spokojnie, dziecko, spokojnie!
Syn (wesoło rytmicznie).

Wie mamusia — wie mamusia — mnie już teraz coraz gorzej boli gardło!...

Mama.

Dziecko! na miłość Boską — nie mów tego, bo mnie serce pęknie!

Syn (z czułością serdeczna głaszcząc matkę).

Nie, nie, mamusiu! ja tylko tak — naumyślnie! Ale ja przed gwiazdką nie pójdę do szkoły! prawda?

(Papa, Frajlajn i Kucharka wracają)
Mama.

A dobrzeście tam małą okryli?

Kucharka.

Sama ją otuliłam!

Mama.

Dziękuję — dziękuję — ale dla pewności pójdę sama zobaczyć!... O mój Boże!

Papa.

Znowu coś innego!

Mama.

Murcia przecie sama spać nie może!
gdyby przypadkiem w nocy dostała hiszpanki?

Papa.

Zkądże ci znowu...

Mama (Stanowczo).

Frajlajn będzie dziś spała przy Murci!

Papa.

Dobryś! teraz znowu dźwigaj szezląg do dziecięcego pokoju!

Mama.

Jeżeli ci tak trudno, to ja mogę. (chwyta szezląg)

Papa.

Dajże pokój, Adelciu! także pomysł! Niech Agnieszka chwyci ze mną! Frajlajn! proszę dla pewności potrzymać drugą palmę.

Mama.

Już ja wolę sama potrzymać — Frajlajn niema u nas szczęścia do szkła i porcelany! (ledwo chwyciła za wazon — wazon spada i rozbija się)

Papa (śmiejąc się).

Wiwat!!

Mama.
A ty się jeszcze śmiejesz?!
Papa.

Mam płakać? sama przecież powiedziałaś, że skorupy przynoszą szczęście! (wynoszą szezląg. — Frajlajn wychodzi za nimi)

Mama.

Teraz mój mały synuś zamknie ślipki, a tatuś i mamusia będą czuwali przy jego łóżeczku! (Papa wraca z szczotką i szufelką i zabiera się do zmiatania skorup) To przecież może zrobić Agnieszka?

Papa.

Nie może, bo sobie guza nabiła i robi sobie zimny okład!

Mama.

Nieostrożna! bądź tak grzeczny i powiedz jej, żeby poszła do łóżka.

Papa.

Ona bez nas pójdzie, serdeńko!

Mama (obrażona).

Niech Agnieszka natychmiast się położy!

Papa.
Oj!! w krzyż mi wlazło!
Syn (grymasząc).

Mamo!...

Mama.

Co, mój skarbie?

Syn (j. w.).

Mamo!... mnie tak gorąco!...

Mama (cofając się w przerażeniu, chwyta męża gwałtownie za rękę tak, że upuszcza szufelkę ze skorupami).

Słyszałeś?! Gorączka się wzmaga!!

Papa.

I cóż dziwnego, że dziecku gorąco? wpakowałaś na niego całą górę betów — dwa pledy — jego dwie kołdry — nasze dwie kołdry — kompres — chrzan na plecy i na piersi i szalik na szyję i jeszcze mu niema być gorąco? To przecież biały niedźwiedź spociłby się od tego w Lodowatem Morzu!

Mama.

Ach! ty jesteś...

Papa.
Bez serca! ja już wiem! Ale ty zajrzyj teraz do małej, czy już ją w porządku ulokowali.
Mama.

A ty nie możesz?

Papa.

Nie mogę — bo może się już Frajlajn roznegliżowała, a nie chcę jej żenować.

Mama.

Żeby w takiej poważnej chwili mieć takie nieprzyzwoite myśli, to już szczyt wszystkiego!

Papa.

Chyba mnie nie posądzisz... Eh! idę!

Mama.

Wiesz, żeś ty sobie doskonały... Najprzód masz jakieś arrière-pensées — a potem jednak się decydujesz! O nie! teraz ja pójdę sama!! (wychodzi)

(Papa okręca się na obcasie, poczem wybuchnąwszy śmiechem, rzuca się na łóżko i śmieje się spazmatycznie, wymachując nogami)
Syn (widząc wesołość ojca, skacze w łóżku na równe nogi i podskakuje).

Tatusiu — Tatusiu! (scena ta powinna być wygrana)

Papa (zobaczywszy syna w podskokach, zrywa się do niego).

A ty smarkaczu! Zaraz mi się połóż!...
Daj rękę!... Ależ puls najnormalniejszy w świecie. Pokaż język!... Czyściutki!... Otwórz buzię — patrz na sufit! Ani źdźbła zapalenia w gardle! Dlaczego ty matkę straszysz chorobą, ty bębnie niegrzeczny?

Syn (płaczliwie).

Ja nie straszę — tylko ja musiałem odkaszlnąć, bo mnie coś w gardle załechtało — a mamusia powiedziała od razu, że ja mam hiszpankę. — Tatuś wie — mamusia tak zawsze!

Papa.

Ani słowa o mamusi! Widzicie go! smarkacz! Ja się tu zaraz inaczej z tobą rozprawię!... A teraz daj buzi! zamknąć oczy i spać! — Bo i ja nareszcie chciałbym mieć trochę spokoju! ciszej) A jak ci będzie za gorąco — to zrzuć na podłogę kilka kołder — ale dopiero wtedy, jak my już będziemy spali.

Syn.

Ja wiem, dlaczego tatuś tak mówi!

Papa.
No, dlaczego?
Syn.

Bo jak ja będę duży i będę też miał żonę, to ja nie będę jej na wszystko tak pozwalał, jak tatuś mamusi.

Papa.

A to co? Ani słowa! (śmieje się) Bęben przemądrzały! Ale on ma słuszność!

(Mama wraca. Syn przytula się do poduszki)
Mama (widząc śmiejącego się męża).

I on się może śmiać! Henryku!!

Papa.

Przepraszam, ale to nerwowe!

Syn.

Bo ja po wiedziałem tatusiowi...

Papa.

Zamknij buzię! ani słowa!

Mama.

Mała już śpi! Z miejsca zasnęła! Oho! w tem coś jest!

Papa (zmiatając powtórnie skorupy).
Przecież ona zawsze zasypia od razu!
Mama.

Nie wiem, czy to oznaka zdrowia?... Ona wogóle... jakoś tak... dziwnie zasypia...

Papa.

Dziwnie?

Mama.

Ona ma wogóle za twardy sen.

Papa.

To właśnie zdrowie oznacza — wierzaj mi, złotko...

Mama.

Chciałabym ci wierzyć — a jednak...

Papa.

Jednak co?

Mama.

Ona przez sen oddycha — ale to tak regularnie — jakby nie dziecko, ale jakaś maszynka!...

Papa.

To właśnie dowód, że dziecko ma zdrowe płucka!

Mama.

Nie, nie — nikt mi tego nie wytłomaczy — to nie jest normalne!... Heniusiu! Tobie nie zimno? bo ja mam dreszcze! Zapal z łaski swojej piecyk elektryczny.

Papa (spojrzawszy na termometr, stojący na nocnej szafce).

Ależ, dziecko kochane — osiemnaście i pół stopnia Réaumura!

Mama.

Jeżeli ci tak trudno, to sama zapalę!

Papa.

Przepraszam cię — nie o to idzie! Chciałem ci tylko zwrócić uwagę...

Mama (z desperacją błagalnie).

Henryku!...

Papa (energicznie).

Już się pali! (pukanie)


SCENA V.
Papa — Mama — Syn — Stangret.
Papa.

Proszę wejść!

(Stangret wchodzi w liberyjnem futrze i grubych rękawicach — w ręku liberyjny cylinder)
Mama.

A doktór gdzie?

Stangret.

Pan doktór kazał przeprosić — ale sam jest chory i leży w łóżku i przyjechać nie może!

Mama (złamana).

Oto karząca ręka Opatrzności! Bóg nas karze, Henryku!!

Papa.

Za co? Alboż nie żyjemy, jak Pan Bóg przykazał?

Mama.

Nie wzywaj imienia Boskiego nadaremnie! — Przypomnij sobie zeszłego roku w Biarritz...

Papa.

Proszę cię — Jan!... (do Jana) Czy pan doktór nic nie powiedział? — nic ci nie dał?

Stangret.

Dał — prawda — tę małą buteleczkę. (podaje buteleczkę z receptą) Proszę Jaśnie pani — ja jak byłem maluśki — to też chorowałem — ale nie na hiszpankę — bo wtedy jeszcze nie było takiej mody, jeno na krup — to wtedy ludzie matce naraili, żeby mi zrobili okłady z mokrej gliny!

Mama.

Tak? to niech Jan idzie i przyniesie mi mokrej gliny! A gdzie się kładzie te okłady?

Stangret.

Tak akuratnie to już nie wiem, ale...

Papa.

Moje dziecko! może spróbujemy wprzód tego środka, który nam doktór przyseła.

Mama (czytając receptę).

Co godziną łyżeczkę od herbaty! — Henryku, proszę cię — przynieś mi z kredensu łyżkę stołową!

Papa.

Łyżeczkę! — tu pisze wyraźnie łyżeczkę od herbaty...

Mama.

Człowieku! nie doprowadzaj mnie do rozpaczy! (Papa wybiega) Niech Jan jeszcze raz pojedzie po doktora! tu idzie o życie jedynego naszego syna! Ja go błagam, żeby się zlitował i zaraz przyjechał; Niech mu Jan nie ustępuje — niech go Jan przywiezie chociażby w pościeli!

Stangret.

Już ja go wydostanę, proszę Jaśnie pani.

Mama.

Już ja Janowi zrobię śliczny prezent, jeżeli doktór przyjedzie!

Stangret.

Musi, proszę Jaśnie pani! Musi! przecie od tego doktór! A jakżeby to było!? (wychodzi)

Mama.

Czuję jakiś przewiew! skąd ten przewiew? (Papa przynosi łyżkę stołowa i szklankę wody) Proszę cię — pomóż mi łóżeczko — —

Papa.

Co? znowu?

Mama.
Nie! tylko chciałabym łóżeczko przesunąć bliżej do pieca elektrycznego bo tu czuję jakiś przewiew.
Papa.

Czy ty chcesz tego chłopca upiec czy ugotować? Przez całe swoje życie tyle się mebli nie nadźwigałem, co dzisiaj!

Mama.

Podaj mi łyżkę. Dam mu co kwadrans łyżkę stołową.

Papa.

Kobieto! przeczytajże receptę! łyżeczka od herbaty co godzina!

Mama.

Moje macierzyńskie przeczucie każe mu dać łyżkę co kwadrans. Przeczucie macierzyńskie nigdy nie zawodzi! Wypij, synusiu — wypij! ja wiem, że to brzydkie lekarstwo, ale od tego będziesz zdrowiuchny!

Syn (wypiwszy)

Brr... Mamusiu... jakie to niedobre!

Mama.
Ja wiem, ale trudno! Przytul się teraz do poduszeczki!
Papa.

Adelciu! i tybyś się mogła troszeczkę przytulić do poduszeczki i odpocząć — bo ty się naprawdę rozchorujesz. Ja będę tymczasem czuwał!

Mama.

Dobrze! położę się, ale spać nie będę.

Papa.

Byleś tylko, leżąc, trochę wypoczęła.

Mama

Heniu! i ty połóż się także!

Papa.

Zaraz! (zdejmuje frak)

Mama.

Ty masz na tyle zimnej krwi, żeby się rozbierać?

Papa.

Zdejmuję tylko frak — przecież we fraku nie pójdę do łóżka. Nikt chyba we fraku nie sypia! (ubiera się w piżamę — gasi żyrandol — tylko ampla świeci — poczem rzuca się na łóżko. — Pauza. — Papa wzdycha.)

Mama (szeptem).
Cicho — bo go obudzisz.
(Długa pauza)
Mama (szeptem).

Henryku...

Papa.

Hę?

Mama.

Zapomnieliśmy mu gardziołko wytrzeć wędzoną słoniną... Henryku...

Papa (pół przez sen).

Tak... hm... naturalnie, serdeńko...

Mama (ciągle szeptem).

Henryku... Henrysiu...

Papa.

Hę?

Mama.

Heniu! słonina! słonina!

Papa (przez sen).

Słonina! wędzoną?... lubię... z grochem... bardzo lubię słoninę wędzoną z grochem.

Mama.

Taki człowiek może usnąć! (po krótkiej pauzie wstaje z łóżka i podchodzi cichutko na palcach do łóżeczka syna, patrzy na niego długo z rosnącym niepokojem, nagle krzyczy przeraźliwie) Henryku!! Henryku!!!

Papa (zrywając się ze snu na równe nogi).

Rany Boskie!! Co się stało?! (biegnie do niej)

Mama.

Dziecko... dziecko... się nie rusza! Dziecko...

Papa (kończąc).

...pewnie usnęło. (Syn chrapie) Słyszysz, jak smacznie chrapie?

Mama (z wyrzutem).

Boże! jakżeś ty mnie przestraszył...

Papa.

Ja?? Ciebie??... A no, tak!

Mama (wpatrując się przez chwilę w dziecko z lubością, nagle kamienieje).

Henryku — a jednak — patrz — on się poci...

Papa.
No, myślę! Przy takiej temperaturze! Ja już dawno cały spocony!
Mama (załamując ręce).

On się poci! on się poci! To hiszpanka — za chwilę dostanie zapalenia płuc! Co począć? co począć?

Papa.

Okno otworzyć! (idzie w głąb)

Mama.

Warjat!! Ani mi się waż!! (pukanie)

Papa.

Ktoś puka!? proszę!


SCENA VI.
Papa — Mama — Syn — Stangret(potem) Doktór.
Stangret (tryumfująco).

A co?! przywiozłem doktora!

Mama.

Prosić! prosić! (Stangret wychodzi)

Papa.
No, no — o tej porze? że mu się też chciało?!
(Doktór stary, bielutki człowieczek w okularach — głos widocznie zakatarzony — szyja owiązana szalem — w futrze — w ręku chustka do nosa. Po wejściu kicha kilkakrotnie)
Mama.

Dziękuję pand — z głębi serca — panie doktorze!

Doktór (kaszle).

Ledwo się zwlokłem — (kicha) sam jestem strasznie przeziębiony.

Mama.

Nie naprzykrzałabym się panu — ale życie mojego syna wisi na włosku!

Doktór.

No, no — zobaczymy! Ależ tutaj kompletna łaźnia! (zdejmuje futro; Papa pomaga doktorowi) Ach! dobry wieczór panu.

Papa.

Dobry wieczór, doktorze! (na stronie) To żona po pana posłała. — Broń Boże, nie ja!

Doktór (kicha znowu).

A gdzież mały? Ach, tam!

(Papa zapala światło)
Mama.

Obudź się, synusiu! Patrz! pan doktór przyszedł do ciebie.

Doktór.

Oddech we śnie zupełnie normalny! Zobaczymy! (budzi go) No i cóż, mały zuchu?

Syn (rozgrymaszony).

No!... daj pokój!... ja chcę spać!...

Mama.

Zaraz, złotko — zaraz znowu zaśniesz.

Doktór.

Musi mieć trochę febry — bo buzia bardzo czerwona!

Mama (rozpakowując dziecko tryumfująco).

Słyszałeś? słyszałeś?

Doktór.

Daj mi łapkę, mały obywatelu! (liczy puls — poczem patrzy na matkę i potrząsa głową) Puls zupełnie normalny!

Papa.
Słyszałaś? słyszałaś?
Doktór.

Teraz trochę usiądziemy i zajrzymy w gardziołko! Proszę o łyżeczkę. (Papa podaje. — Doktór kichnąwszy) Dziękuję!... za łyżeczkę. Otwórzno buzię — jeszcze trochę — tak!... Powiedz A!

Syn.

A-a-a-a...

Doktór.

Proszę pani — pocoście mnie państwo w nocy — chorego człowieka — z łóżka wyciągali? Chłopiec zdrów, jak ryba — ani źdźbła jakiejś hiszpanki!

(Papa śmieje się)
Mama.

Ty się śmiejesz?

Papa.

Naturalnie! bo się cieszę! Myślę, że i ty tak samo?

Mama.

Ale on kasłał, doktorze!?

Doktór.

I to nie bez powodu! Ma w gardle jakieś maleńkie zadraśnięcie — pewnie mu tam wpadło jakieś źdźbło. Zaraz się przekonamy! (nalawszy z buteleczki) Wypij to! To lekarstwo sprowadza sztuczny kaszel. (dziecko wypiwszy kaszle) Proszę o chusteczkę. — A co? wyrzucił jakiś kawałeczek drzewa, czy drzazgi!

Papa (wybuchając śmiechem).

To drzazga mojej żony! Winszuję ci; pysznie ci się z tą drzazgą udało!

Syn.

Tatusiu! to ja nie mam wcale hiszpanki?

Papa.

Nie, mój synu! jesteś zdrów jak ryba!

Syn (zaczyna beczeć).

Mamo! ja nie chcę być zdrów — ja chcę hiszpanki! (fika nogami rozgrymaszony)

Papa.

Dobrze! dobrze! Jak będziesz duży, to będziesz miał hiszpankę, włoszkę, niemkę, a nawet murzynkę. — A teraz spać, smarkaczu!

(Zasłona spada.)
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.