Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXIV.

Na dwa dni przed oznaczoną uroczystością przybyłyśmy do Rodowa. Jakże zdziwiłam się, gdy, w przededniu prawie licznego zebrania, zobaczyłam dom moich babek tak samo spokojny, cichy i niby w półsenném pogrążony milczeniu, jak był zawsze.
W bawialnym, głęboko ocienionym salonie, babka Hortensya i babka Ludgarda siedziały wyprostowane i spokojne; jedna z nich wyrabiała frywolitki, druga włóczkowe kwadraty, tak, jak gdyby żadna zmiana nie miała zajść w zwyczajnym trybie ich życia.
Liczna służba, jak zwykle, powoli i na palcach przesuwała się po pokojach, nigdzie nie słychać było wzmożonego ruchu, nikt się z niczém nie śpieszył, nikt na pozór nie wydawał żadnych rozkazów, ni rozporządzeń. Z oficyn tylko, w których mieściły się kuchnie, buchał z kominów dym obfitszemi niż zwykle kłębami; w cieplarniach ogrodnicy wybierali najgrubsze drzewa pomarańczowe i najpiękniejsze kwitnące rośliny i ustawiali je na stronie; w ogrodowych alejach kilku rzemieślników, bez najmniejszego stuku lub hałasu, podnosiło liczne rusztowania w kształcie wieńców, gwiazd i spiralnych piramid, na których miano w noc balową, zawiesić różnobarwne lampy. Była pewna powaga i duma w téj ciszy i niezmąconym spokoju domu, mającego nazajutrz przyjąć w swych ścianach przeszło sto zaproszonych osób. Znać było, że dom ten z dawna był przywykł do przyjęć podobnych, a pani jego uważała ten wypadek za tak zwyczajny w swém życiu, iż z jego powodu nie raczyła uczynić choćby jeden krok więcéj, niż zwykle, wymówić choćby jedno zbyteczne słowo, zaniedbać zrobienia choćby jednego kółka lub gzygzaczka w swoich ulubionych frywolitkach. Sprężyny gospodarstwa domowego, nakręcone tam snać z dawien dawna, działały same przez się: może pani domu pobudzała kiedy niekiedy ich poruszenia jedném jakiém słowem, lub jednym wyrzeczonym rozkazem; ale ani słowa tego, ani rozkazu, nikt z niewtajemniczonych nie słyszał, a przybyłym mogło się zdawać, że dom ten, zamiast do świetnego balu, gotuje się do cichéj poobiedniéj drzemki.
I dopiéro w dniu oznaczonym na zjazd gości, wychodząc z rana ze swego pokoju, poczułam się na dobre ogarnięta przed-balową atmosferą. W przeciągu upłynionéj nocy posępne szuflady zmieniły postać, nie żeby się stały wesołe i jasne, bo przeszkadzała temu sama już domu architektura, ale rozszerzyły się jakoś i napełniły nie błyszczącém i olśniewającém, ale poważném i wytwornego smaku bogactwem.
Przestrzenie w salonach powiększyły się, pod ścianami stały wysokie grupy drzew zamorskich, a z pomiędzy zieleni ich wychylały się gdzie niegdzie złociste pomarańcze, albo kielichy kwiatów o gorącéj barwie i upajającéj woni. Wielkie zwierciadła odbijały te z zieleni i kwiatów potworzone altany, i łamały w sobie srebrnawe światło kryształów, zwieszających się od licznych pająków na wzór soplów lodu, które zdobią w zimie drzewa i gzymsy domów. Ściany gabinetów przykryły się starożytnemi makatami, a tu i owdzie, od niechcenia, zarzucono na sprzęty kobierce wschodnie, z których każdy sam jeden przewyższał w wartości wszystkie modne sprzęty i błyskotne nowożytne cacka niejednego z sąsiednich, zbytkownie urządzonych, domów.
Na widok tych, po raz piérwszy dających się spostrzedz w Rodowie, przygotowań do balu, wzmogło się trwożne i radośne zarazem oczekiwanie moje.
Nogi drżały pode mną, gdy przechadzałam się po wonnych i wspaniale ustrojonych salonach, żadnego pokarmu do ust wziąść nie mogłam i tylko matka moja, spostrzegłszy zbyteczną mą bladość, kazała mi wypić kilka kropel wzmacniającego wina.
Tymczasem, w kilka godzin po południu, zaczęły przed ganek zajeżdżać liczne powozy, na dziedzińcu brzmiał ustawiczny turkot kół, klaskanie z batów, tentent koni i głosy służby, a salony napełniały się coraz liczniejszymi gośćmi.
Babki moje siedziały obok siebie na jednéj z kanap, wyprostowane, i uprzejmie witały przybywających, na-pół tylko podnosząc się z siedzenia i końce białych swych palców podając do uścisku damom, a panom do pocałowania. Żadna z nich nie powstała całkiem ni razu, ani zbliżyła się ku drzwiom na niczyje spotkanie. Za to matka moja i pani Rudolfowa robiły honory domu: piérwsza z właściwym sobie wdziękiem, pełnym godności i światowego taktu, druga — ze zwyczajną jéj także przesadną grzecznością, w któréj był odcień fałszu i obłudnego pochlebstwa. Spotykały one damy przy wejściu, panów na środku salonu, zapoznawały z sobą osoby, które po raz piérwszy się spotykały; rozpoczynały nici rozmów, związywały niemi rozliczne kółka, a potém, przechodząc od jednego z nich do drugiego, utrzymywały pomiędzy liczném zebraniem tę równowagę towarzyską, to powszechne ożywienie i zadowolenie, które jest arcydziełem gospodyń, biegłych w misternym kunszcie prowadzenia salonowéj zabawy.
Ja i Rozalia zajmowałyśmy się pannami. Dział nasz z pozoru tylko mógł wydać się łatwiejszym od działu naszych matek.
Usiłowania, jakie czyniłyśmy z Rozalią dla ożywienia licznego grona panien, które zasiadły pod jedną ze ścian salonu, mało miały powodzenia, témbardziéj, że młodzi mężczyzni, według przyjętego zwyczaju, nie zbliżali się do nas od razu, ale mieli sobie za obowiązek bawić rozmową poważne panie, lub łączyć się do kółek poważnych panów.
Siedziałyśmy więc wszystkie rzędem, tworząc rozmaitość tylko barwami sukien, bo pozy nasze i wyrazy twarzy były tak jednostajne, jakbyśmy wszystkie były mniéj więcéj wiernym portretem jednéj i téj saméj osoby. Wydawałyśmy się, jak róże na jednym krzaku kwitnące! a jednak, w głębi, jak wielkie, jak nieskończone pomiędzy nami leżały różnice!...
I nie założyła-bym się teraz oto, czy, w przeciągu mniéj więcéj godziny takiego pod ścianą posiedzenia, nie widziałam dwóch lub trzech ziewnięć, ukrytych naprędce batystową chusteczką, albo przysłonionych rozszerzonym nieco stereotypowym uśmiechem. Ale ręczyła-bym za to, że ziewnięcia te nie wyszły z ust moich, ani téż Rozalii. Dla mnie wszystko, co mię otaczało, było zbyt nowe i zajmujące, abym się choć na mgnienie oka znudzić miała; drżałam zresztą cała od oczekiwania rozpoczęcia się na dobre zabawy i czułam, że z przeciwnéj strony salonu, z pomiędzy grupy z ożywieniem rozmawiających mężczyzn, wysnuwały się i leciały ku mnie promienie pewnych wielkich, ciemno-siwych oczów... Rozalia zaś zdawała się być pod wpływem wewnętrznéj jakiéjś gorączki. Na śniadych jéj policzkach wybijały się krwiste rumieńce, oczy paliły się, wyrazy wypadały z ust prędko, z pośpiechem, niby gorączkowo, najczęściéj z towarzyszeniem wpół cichego chichotu. Utraciła całkiem marmurowy spokój czoła i pokorę postaci. Wyglądała, jak osoba, która się bardzo lęka, a pragnie okazać się odważną. Chwilami wpatrywała się we mnie tak dziwnie, że mi to aż przykrość sprawiało. Nie spuszczałam wszakże oczu i wytrzymywałam jéj spojrzenie. Alboż się czułam względem niéj winną?... Piątą godzinę uderzyły zegary, za oknami widać było, jak słońce schylało się już ku zachodowi, drzwi od jadalnéj sali otworzyły się na oścież, a na progu stanęło dwóch lokajów i zawiesiło serwety na swych ramionach na znak, że podano do stołu.
Zabawa bowiem wieczorna miała być poprzedzona wielkim obiadem.
Wkoło ogromnego stołu, ustawionego w podkowę, uginającego się nieledwie pod ciężarem sreber i kryształów, zasiadło około stu osób: poważne panie w koronkach na głowie i aksamitnych ciężkich sukniach, panny w różnobarwnych jedwabiach, panowie we frakach, na których czerni odznaczały się tylko bogate od zegarków łańcuchy. Wpół ciche rozmowy, prowadzono przy stole, rozeszły się po sali stłumionym szmerem, podobnym do brzęczenia roju pszczół, i łączyły się z dźwiękiem sreber i cichém licznéj służby stąpaniem.
Siedziałam pomiędzy dwiema pannami, najmniéj mi znajomemi, a tak milczącemi, że wszelkie usiłowania moje zawiązania z niemi rozmowy nie osiągały pożądanego skutku. Z razu więc zajęłam się śledzeniem fizyognomii i ubiorów siedzących wkoło stołu osób; ale im więcéj przeciągał się obiad, tém mniéj zajmowała mię ta monotonna zabawa, i zaczęłam nakoniec jak zbawienia wyglądać chwili, w któréj skończy się obnoszenie półmisków, następujących po sobie w takiéj ilości, że już i liczby ich zapamiętać nie mogłam.
Zegar w sali uderzył szóstą, potém siódmą godzinę, wskazówki jego dobiegały już do ósméj, a półmiski unosiły się jeszcze nad głowami towarzystwa, jak złowieszcze duchy gastronomii, zapowiadające nieskończoną nudę. Na wszystkich twarzach malowało się znużenie i przymus; kobiety, a szczególniéj panny, wyglądały jak istoty, znoszące z bohaterską i godną lepszéj sprawy cierpliwością dotkliwe katusze.
Nareszcie podano wety, a w téj saméj chwili, niby pistoletowe wystrzały, stuknęły korki, wydobywane z butelek szampana.
Jeden z gości, poważny mężczyzna o szpakowatych włosach i wąsach, wielce szanowany w okolicy obywatel, a przytém daleki nasz krewny, powstał napół z siedzenia, uniósł w górę kieliszek i, zwracając się do babki Hortensyi, pełnym poważnéj galanteryi głosem wyrzekł:
— Pozwolisz, szanowna pani, abyśmy, tu zebrani w jéj zacnym i gościnnym domu, w dowód głębokiego szacunku i życzliwych uczuć, jakie nas względem pani przejmują, wypili za jéj zdrowie.
Na hasło to, podnieśli się wszyscy panowie, i gwar głosów a dźwięk kieliszków stwierdził wyrazy poprzedzające.
Babka moja grzeczném, lubo zawsze wyniosłém skinieniem głowy podziękowała wszystkim i uczyniła ręką gest, dający znać, że pragnie coś powiedziéć. Wszyscy umilkli i patrzyli na nią z uszanowaniem. Babka Hortensya powiodła wkoło wzrokiem, wyprostowała się jeszcze bardziéj, i zaczęła mówić głosem tak dźwięcznym, że mógłby być wziętym za głos młodéj osoby, gdyby nie właściwe jéj, lubo znacznie złagodzone, twarde i surowe modulacye tonów.
— Wdzięczna wam jestem, szanowni sąsiedzi i krewni, za łaskawe usposobienia wasze dla mnie, których daliście dowód, nawiedzając dziś wspólnie moje progi. Życzliwości téj zresztą byłam pewną, bo, przebywszy między wami całe życie, miałam nieraz sposobność przekonać się o niéj z radością. Nie mogę jednak powstrzymać się od wyznania, że dzisiejszego zebrania pragnęłam najbardziéj dlatego, aby módz własną ręką i we własnym domu przedstawić wam córkę mojéj ukochanéj synowicy, Matyldy, pannę Wacławę, i polecić ją waszym pokrewieńskim i sąsiedzkim względom. Jestem stara, a ona zaledwie piérwsze w świecie zaczyna stawiać kroki; może być, że wkrótce zabraknie mię między wami, — przed nią długa jeszcze leży przyszłość. Niechże, gdy mnie nie stanie, ona mię w téj ukochanéj zastąpi okolicy i niech na nią przeleje się ten ogólny szacunek i przychylność, któremi cieszyłam się i zaszczycałam zawsze, przez czterdzieści blizko lat mieszkając w Rodowie.
Słowa te elektrycznym prądem przebiegły po całém towarzystwie, a we mnie ugodziły jak piorun. Przez chwilę zdawało mi się, że zemdleję pod gradem skierowanych na mnie spojrzeń, pod wpływem złączonych uczuć wdzięczności dla babki, radości, dumy i zmieszania.
Poważny obywatel, który wprzódy przemawiał, podniósł znowu swój kielich i, obiegłszy spojrzeniem towarzystwo, zawołał:
— Panowie! pijemy zdrowie panny Wacławy!
— Zdrowie panny Wacławy! — zawołał chór mężczyzn, dźwięknęły kielichy i wszystkie twarze zwróciły się ku mnie...
Stanowczo zostałam pasowaną na bohaterkę zabawy i byłam punktem, na którym powszechna skupiła się uwaga. Nakoniec babki moje podniosły się, a za niemi całe towarzystwo powstało od stołu. Po wyjściu z sali jadalnéj panny i młodsze panie udały się do swych oddzielnych pokojów, aby obiadową toaletę na balową zamienić. Matka moja poprowadziła mię także do mego osobnego pokoju. Tam z przygotowanym strojem czekała Zosia, ale matka moja usunęła ją i sama ubierać mię zaczęła.
Nad czołem podniosła mi włosy wysoko, a na nie lekko położyła wianuszek z konwalii; potém kilka długich loków spuściła mi na obnażone ramiona, a na szyi spięła naszyjnik z pereł. Własną też ręką ułożyła fałdy różowéj mojéj sukni, rozsiała między niemi gdzie niegdzie drobne konwalii gałązki i w rękę mi podała wachlarz, misternie rzeźbiony z kości słoniowéj.
Gdy już wszystko było skończone, kazała mi przejść się po pokoju parę razy, stanąć od niéj o kilka kroków, obejrzała mię od stóp do głowy i z zadowoleniem rzekła: dobrze! W téj saméj chwili ozwały się w oddali piérwsze akordy muzyki i przeciągłe tony jakiéjś, przez orkiestrę wykonywanéj aryi włoskiéj, rozpłynęły się po domu.
Jednocześnie dom cały i dziedziniec zagorzał od świateł, a w ogrodzie zapłonęły różnokolorowe lampy, rzędem pozawieszane w głębiach cienistych alei, unoszące się nad trawnikami w gwieździste koła i wieńce, albo rozrzucone gdzie niegdzie pomiędzy gęstwiną parku, jak błąkające się nieśmiałe ogniki.
Matka moja oparła moję rękę na swém ramieniu i obie wyszłyśmy do salonów, wrzących gwarem rozmów, a zalanych powodzią światła i muzyki.
Kiedy stanęłyśmy na progu sali do tańca, muzyka, jakby oczekująca tylko naszego wejścia, uderzyła ostatni akord tęsknéj aryi i zagrzmiała hucznym polonezem.
Tak jak w oném dawném, dziecinném o balu marzeniu, czułam zawrót głowy, tak teraz przed oczyma momi rozciągnęła się mgła delikatna, z za któréj olśniewającym blaskiem widniały twarze mnóztwa ludzi, barwy sukien i kwiatów i połyskliwe światła dyamentów. W głowie mojéj wszelka myśl ustała nagle, a stał się w niéj szum i wir niewypowiedziany, i tylko wyraźnie, bardzo wyraźnie, czułam i widziałam, że mnóztwo oczu wpatrywało się we mnie, że matkę moję i mnie otoczyło liczne koło mężczyzn, że rozległ się wkoło nas szmer słów, półgłosem wymówionych, z których każde miało upajający dźwięk uwielbienia. Wzrok mój ćmił się i niewyraźnie rozpoznawał przedmioty, ale słuch zaostrzył się i z dziwną przenikliwością chwytał w przelocie te półciche wyrazy, które, jak grad, nagłe i urywane, sypały się z ust otaczających nas z blizka, i biegły po sali coraz daléj, jak echa powtarzające się w nieskończoność.
Słyszałam, jak nazywano mię piękną, uroczą, zachwycającą, i jak podziwiano wspaniałą, nieuszkodzoną latami, piękność mojéj matki. Pytano się wzajemnie: która z nas jest piękniejszą? I odpowiadano sobie, że matka moja była pięknością w pełni rozkwitu, a ja młodziuchnym pączkiem cudownego kwiatu.
Nagle ocknęłam się i silniéj oparłam rękę o ramię mojéj matki, bo wir w méj głowie ustał, ale za to przez piersi ostra przemknęła błyskawica.
Obok mnie stanął pan Agenor i podawał mi ramię do poloneza. Świetnym a długim szeregiem posuwały się pary wokół salonu. Na przodzie szły panie poważne, o długich szeleszczących sukniach, oparte na ramionach panów podżyłych, a daléj młode panny obok młodych towarzyszów wieńcem mnóztwobarwnym. I całe koło, posuwistym, wdzięcznym krokiem, falowało w różne zwroty i skręty, niby wąż olbrzymi, mieniący się kameleonową grą kolorów, świetny połyskiem drogich kamieni, ożywiony ludzkiemi oczyma, które pałały wezbraném życiem.
Ręka mojego towarzysza drżała trochę, w lekkim uścisku trzymając dłoń moję; wzrok jego tkwił w mojéj twarzy, rozkochany, rozmarzony, a mnie się zdawało, że idziemy tak wszyscy poważnym pochodem, kierowani cudowną melodyą muzyki, prosto ku wrotom raju, które się wnet otworzą przed nami... Stopniowo, muzyka coraz wolniejsze przybierała tempo; pary rozłączały się, rozstawały z ukłonami; świetne koło rozprysnęło się po salonie; polonez był skończony, a natomiast szybki walc zaszumiał.
Pan Agenor znowu stał przy mnie i podawał mi ramię do tańca. Bal wrzał w całéj pełni, tańce następowały jedne po drugich, a przed rozpoczęciem każdego, wpadałam w formalne oblężenie od młodych panów, którzy dobijali się o szczęście tańczenia ze mną. Nawet pan Henryk, z okularami zsuniętemi na sam środek nosa i z policzkami okrytemi niezwykłym rumieńcem, stał nieustannie za mojém krzesłem, pilnował chwili, w któréj-bym mogła podać mu rękę do tańca, trzymał mój wachlarz gdy tańczyłam z kim innym i ilekroć miał ku temu sposobność, obdarzał mię komplementami, których końca dosłuchać nie miałam nigdy cierpliwości. Nawet Franuś zdobył się na rozpaczliwą jakąś energią i śmiałość, nie ustępował kroku innym, i chociaż wprawdzie nie wiele mówił, i zdawał się być bardzo wzruszonym, zaprosił mnie jednak do mazura, którego tańczył bardzo zgrabnie. Kilku innych, nieznanych mi dotąd, młodych panów, otaczało mię także ciągle, starając się o tańczenie lub rozmawianie ze mną i wyrywając sobie, jakby na wyścigi, najmniejsze słowo, choćby przelotne moje spojrzenie.
Pomimo tych hołdów, których widocznie byłam przedmiotem, pomimo szału zabawy, jaki mię ogarniał, czułam pewien niepokój i na serce coraz cięższe spadało mi uczucie. Pan Agenor nie zawsze należał do koła mężczyzn, którzy mię wciąż otaczali. Zbliżał się wprawdzie, tańczył ze mną, rzucał spojrzenia pełne rozkochania i rozmarzenia; nie mniéj jednak nie mogłam nie spostrzedz, że w sali pełnéj ludzi był punkt pewien, punkt, który jakby z umysłu i upornie trzymał się ciągle w jak największéj ode mnie odległości, a na pana Agenora wywierał wpływ przyciągający, któremu on oprzéć się nie mógł. Punktem tym była Rozalja...
I zaprawdę nigdy Rozalii nie widziałam tak piękną, jak wtedy. Była ona bez zaprzeczenia najpiękniejszą z całego licznego zebrania kobiet, i patrząc na nią, zapytywałam myślą: dlaczego ja właśnie zostałam uznaną za królową zabawy i najliczniejsze odbierałam hołdy, gdy właściwie jéj-to należały się one?
Pośród świetnie i bogato ustrojonych panien, wyróżniała się surową niemal skromnością ubioru: najmniejsza nie zdobiła jéj błyskotka, a pewna duma spoczywała w jéj prostéj sukni z białego muślinu, któréj krój, nie zastosowany do mody, okrywał klasyczne jéj kształty fałdami, podobnemi do posągowych draperyi. W czasie, gdy wszystkie głowy kobiece zdobne były w wieńce, perły, dyamenty i w misterny uplot włosów, na którym znać było długogodzinne przed źwierciadłem studya; Rozalia z hardą prostotą odrzuciła z nad czoła swoje czarne włosy, i opuściła je w bogate, lecz proste, warkocze na ramiona, które same jedne śród wszystkich pokryte były muślinem. W warkoczach tych tkwiło kilka różnokolorowych naturalnych astrów, niedbale i bez symetryi włożonych, widocznie bez uwagi, a nawet bez pomocy źwierciadła. Jeżeli ten strój, do zbytku skromny, bardziéj polny niż balowy, bardziéj pasterski niż do salonów zastosowany, był wynikiem rachującéj na efekt kokieteryi; należało przyznać, że Rozalia zręcznie umiała dopiąć swego celu. W istocie wyróżniała się z pośród nas wszystkich: postać jéj uwydatniła się na jednostajném tle naszém z wypukłą wybitnością płaskorzeźby, i pośród mnóztwa podobnych do siebie strojem i układem istot, sama jedna stanowiła odrębną, a energicznie wydatną indywidualność.
Układ i wyraz swéj twarzy Rozalia mistrzowsko potrafiła zastosować do dumnéj i poetycznéj prostoty swego ubrania. Wyglądała, jak wiejska niewinna dziewczyna, trafem jakimś wplątana w koło światowych i rozbawionych panien; jak dziewica, pełna słodyczy i spokoju, śród istot, które w zabawie coraz więcéj traciły konwenansową sztywność, a objawiały ten szał i to upojenie, które tém nagléj wybuchają na zewnątrz, im dłużéj i ściśléj ukrywane były w piersi. Wysokim wzrostem swym przenosząc wszystkie towarzyszki, panowała nad niemi spokojem ruchów i pogodą czoła, które podniosło się wysoko, zda się, z dumą ubóztwa, niewinności i prostoty.
Za każdém spojrzeniem na Rozalią, nie mogłam stłumić w sobie jakiegoś gorzkiego, niemal trwożnego uczucia; widok jéj zdawał się być czarną plamą, rzuconą ręką nieznanego fatalizmu na tło świetne, śród którego czułam, że błyszczałam najjaśniéj.
Im dłużéj ciągnął się bal i im więcéj się ożywiał, tém dotkliwszém dla mnie stawało się to gorzkie uczucie. Widziałam wyraźnie, że stopniowo i jakby ulegając sile, potężniejszéj od jego woli, pan Agenor oddalał się ode mnie, a zbliżał do téj czarodziejki, co patrzyła na niego swemi czarnemi oczyma tak słodko i niewinnie, a pałająco zarazem... W mazurze postać jéj chyliła się ku niemu wiotko a miękko, na wzór gałązki powoju, która pragnie dąb poblizki otoczyć swemi sploty; gdy w walcu obejmował jéj kibić, powieki zapadały na gorejące jéj źrenice, ale policzki pałały szkarłatnym rumieńcem, lub mieniły się w bladość namiętną, a energiczne pąsowe wargi roztwierały się uśmiechem tak niewinnéj słodyczy, ale zarazem tak rozkosznego wzruszenia, że stawała się podobną do tych dziewic, malowanych na obrazach, które, porywane przez kochanków, zasłaniają sobie oczy ze wstydem, ale drżą z rozkoszy i namiętnie uginają się w ich objęciu...
Kto ją nauczył téj dziwnéj sztuki splatania dziewiczéj niewinności z płomiennością namiętną? Kto jéj powiedział, że uplót tych dwóch sprzeciwieństw stworzy nieprzeparty urok tajemniczości i zagadki? Zkąd brała siłę do urobienia według woli twarzy swéj i postaci? Co było w niéj sztuką, a co naturą? Dlaczego, w jakim celu, ubiorem i układem pragnęła wyróżnić się pośród nas wszystkich? Nie mogąc być najświetniejszą, widocznie pragnęła pokazać się najuboższą, a tém ubóztwem owinęła się, jak królowa purpurą. Nie mogąc zaćmić sobą mnie, która zajmowałam wszystkich młodością mą, świeżością i wysoką pozycyą, jaką babka w domu swym mi nadała, postanowiła odciągnąć ode mnie człowieka, o którego uwagę, hołd i uczucie najwięcéj mi chodziło.
Zaczynałam poczuwać w sercu dziwne jakieś wzruszenia, których dotąd nie znałam; były one niewyraźne i zmieszane, ale porównywałam je do huczącéj kędyś w oddali i zbliżającéj się burzy... Każda z towarzyszek moich, tak samo jak ja, ścigała kogoś mniéj lubo więcéj płonącemi oczyma i pragnęła spojrzenia te ukryć przed wzrokiem innych, a one pomimo jéj woli wyrywały się ze źrenic, biegły ku wybranemu punktowi, w drodze spotykały się i krzyżowały z mnóztwem podobnych spojrzeń, tworząc w przestrzeni błyszczącą i drżącą siéć, splecioną niby z naelektryzowanych nici.
Uszu moich dolatywały urywane rozmowy, złożone z półsłówek, wymawianych półgłosem, a w każdéj z nich była sielanka, mogąca się zamienić w dramat prawdziwy, lubo bardzo podobny do komedyi.
W ogromnéj sali zaczęło robić się parno i duszno, wachlarz mój łagodnym swym powiewem nie mógł mi ochłodzić pałającego od zmęczenia i wzruszeń czoła. Po walcu, którego przetańczyć musiałam ze wszystkimi prawie z kolei młodymi ludźmi, zdyszana i z zawrotem głowy, wbiegłam do małego gabinetu, łączącego salę do tańca z jadalną i upadłam na stojącą przy drzwiach kanapkę,
W gabinecie nie było nikogo, u góry paliła się kolorowa lampa, a etażerka, pełna cacek, stojąca obok kanapki, zasłaniała mię całkiem przed oczyma osób, przechodzących niekiedy z jednéj sali do drugiéj. Naprzód dwaj mężczyzni, trzymając się pod ręce, z wolna weszli do gabinetu.
— Jak myślisz? — mówił jeden z nich półgłosem — co znaczyła przemowa pani Hortensyi o wnuczce w czasie obiadu?
— Hm! — odpowiedział drugi z namysłem — według mnie, może się ona tłómaczyć co najmniéj pół milionową cyfrą testamentowego zapisu pani Hortensyi...
— Jeśli nie zapisu całego Rodowa — dorzucił piérwszy.
— Być może! Nic dziwnego, że Agenor...
— Ha, ha, ha! — dokończył głośnym śmiechem piérwszy mężczyzna, urwany frazes drugiego — i obaj weszli do sali jadalnéj.
Na ich miejsce weszły do gabinetu dwie panny, trzymając się także pod ręce i powiewając wachlarzami.
— Czy uważasz, Franiu — mówiła z nich jedna — jak dziś wszyscy panowie upędzają się za Wacławą?
— Jakże-bym miała tego nie widziéć! — odparła druga; — z jéj-to przecie powodu jesteśmy dziś tu, jak na pustyni...
— Co to znaczy miéć taką babkę, jak pani Hortensya!...
— Ha, ha, ha! — głośnym śmiechem dokończyła druga panna i obie weszły napowrót do sali tańca.
Coraz cięższe uczucie spadało mi na serce; w głowie myśli wirowały zawrotnie. Nie wiedziałam dlaczego, ale posłyszane urywki rozmów upokorzeniem i wstydem oblewały mi czoło. Na progu, tuż obok etażerki, która mię zasłaniała, trzech już stanęło mężczyzn, z po-za cacek rozstawionych na etażerce mogłam nawet widziéć ich twarze.
— Henryku! — zainterpelował jeden z nich towarzysza — jak uważam, naprawdę zająłeś się panną Wacławą.
— Śliczna osoba! — wycedził pan Henryk S.
— To prawda, ale bodaj stracona już dla nas.
— Dlaczego?
— Alboż nie widzisz? toć Agenor...
— Nie pojmuję, dlaczego matka i babka życzą sobie wydać za niego pannę Wacławę?
— Czy nie znasz pani Hortensyi? Dla niéj brzmiące nazwisko i liczne stosunki stanowią wszystko, a Agenor...
— Co po tytule, kiedy pustka w szkatule... — wycedził znowu pan Henryk.
— Pustka w szkatule, ale za to pałacyk piękny!...
— Ha, ha, ha! sprytny z niego człowiek! zostawił fundusz na bruku paryzkich bulwarów, a teraz szuka indemnizacyi w pięknych oczach panny Wacławy...
— Gdzie tam w pięknych oczach! Powiedz raczéj: w testamencie pani Hortensyi...
— Ha, ha, ha! — zaśmiały się trzy głosy i mężczyzni zniknęli z progu.
Siedziałam jak przykuta do miejsca; obu dłońmi przycisnęłam serce, które uderzało trwogą, wstydem i gniewem. Upokorzyły mię te rozmowy, w których przeważną rolę odegrywała nie osoba moja, ale moje domniemane bogactwo, a z których każda zakończoną była wybuchem śmiechu, krew ścinającym mi w żyłach. Po raz piérwszy trwożne zadałam sobie pytanie: czy pan Agenor istotnie mię kochał i czy w myśli jego nie zarysowała się także nieszczęsna cyfra mego posagu? Z gniewem przypuszczenie to odrzuciłam od siebie i zadrżałam z oburzenia przeciwko tym, którzy posądzać śmieli o tak nizkie uczucie jego, ubranego przeze mnie najświetniejszemi blaskami, jakie wysnuć z siebie może wyobraźnia rozmarzonéj i wierzącéj dziewczyny...
Jeszcze nie zdołałam dobić się ładu z myślami i uczuciami memi, gdy za etażerką zamigotało kilka różnobarwnych sukien.
— Boże! jakże mię głowa boli! — ozwał się przeciągle słaby głos Heleny i blada istota zakaszlała kilka razy suchym kaszlem.
— A jednak bawisz się wybornie, Helenko — zarzuciła jedna z towarzyszek.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się Helena — bawię się! O ile sobie przypominam od dwóch lat ani razu nie bawiłam się tak dobrze!
— Dlaczego od dwóch lat?
— Bo przed tém zdawało mi się, że patrzyłam na twarze ludzkie, a teraz coraz więcéj widzę, iż są to tylko maski i nudzą mię te wieczne komedye!
— Nie wierzysz nawet w sentyment dla ciebie pana Alfonsa?
— Komedyant! — wycedziła Helena.
— Ani w miłość dla Wacławy pana Agenora?
— Zrujnowany panicz, który chce reparować się jéj posagiem!
— Mój Boże! Helenko, czy sądzisz, że pan Ludwik mnie nie kocha?
— Wątpię!
Usłyszałam westchnienie panny, pytającéj o prawdziwość sentymentów pana Ludwika.
— Albo ten z igły zdjęty pan Michał — ozwała się znowu Helena — czy myślicie, że na prawdę zajęty jest Zenią? Gdzie tam! chce się dorobkowiczowi przyjść co najprędzéj do zaszczytnych w świecie stosunków, a wié, że gdy się z Zenią ożeni, będzie ich miał mnóztwo...
— Jakże to smutno, moje drogie!
— Bardzo smutno!
— Więc można przypuszczać, że niéma na świecie prawdziwéj miłości?
— Może gdzie i jest, ale ja o niéj nic nie wiem.
— Więc niéma i prawdziwego szczęścia...
— Może gdzie i jest, ale to kruk biały i łabędź czarny...
— Powiedźcie mi więc, moje drogie, po cóż tu przybyłyśmy wszystkie?...
— Żeby się bawić...
— Kiedyż-bo na prawdę nie bardzo się i bawimy.
— Żeby się ludziom pokazać...
— W jakim celu?...
— W celu wyjścia za mąż.
— Mój Boże! jakże tu wyjść za mąż, kiedy nikt prawdziwie nie kocha?
— Ale są ludzie, którzy stanowią dobre partye.
— A jeśli która z nas nie zechce dobréj partyi, bez domieszania chociaż odrobinki miłości?
— Zostanie starą panną!
— To straszna perspektywa!
— Zapewne, to téż robimy wszystko, co możemy, aby jéj uniknąć.
Milczały kilka sekund. Helenka znowu ozwała się piérwsza:
— Co myślicie o Irenie, która widocznie wyda się za tego tłustego i skąpego pana Prota?
— Praktycznie uczyni, ale nie zazdroszczę jéj wcale, ani pana Prota, ani sześciorga przyszłych pasierbów.
— Lituję się nad nią serdecznie...
— I cóż ma począć, skoro nikt z młodych panów nie starał się nigdy o jéj rękę.
— To dziwna rzecz! bo, według mnie, Irenka to bardzo dobra i miła dziewczyna. Nie jest wprawdzie piękną, ale ma wcale zgrabną figurkę, ładne oczy i może się podobać...
— Cóż z tego, kiedy nie ma posagu!
Milczały znowu chwilę, potém jedna z nich rzekła:
— Czy uwierzycie panie, że choć zabawa bardzo jest świetną i ożywioną, mnie jakoś dziwnie smutno.
— I mnie także! — potwierdziło parę głosów.
— A mnie przeciwnie, śmiać się chce ze wszystkiego, co się na świecie dzieje — rzekła Helenka i zakaszlała parę razy.
— Twój śmiech, Heleniu, smutniejszy od płaczu — zarzuciła któraś z towarzyszek, zmienionym głosem.
I posłyszałam kilka na raz westchnień, słabo i nieśmiało wydobywających się z piersi. Lecz nagle westchnienia zagłuszone zostały śmiechem.
— Ha, ha, ha! — chórem zaśmiały się rozmawiające towarzyszki — jakeśmy śmieszne! Zebrałyśmy się tu w kątku i medytujemy nad marnościami tego świata, a tam walca tańczą... pójdźmy tańczyć!...
Podały sobie ręce, a gdy wchodziły do sali, przede mną z za cacek ustawionych na etażerce, zamigotało złoto bransolet, zdobiących ich obnażone ramiona, i od powiewu ich sukien rozwiała się wkoło woń wytwornéj perfumy.
Zerwałam się z miejsca i stanęłam nieruchomie, z czołem spuszczoném na dłonie.
Umilkły smętne a zawrotne takty walcowe, a natomiast rozbrzmiały wesołe akordy, wzywające pary do czwartego już, czy piątego kadryla. Zamyślona, z oczyma zasnutemi jakąś mgłą wilgotną, stanęłam na progu sali. Obok mnie stanął natychmiast pan Agenor.
— Pozwolisz pani przypomniéć sobie, że miałem szczęście otrzymać od niéj obietnicę tego kadryla — rzekł, podając mi ramię.
Stanęliśmy do tańca, a naprzeciw mnie zobaczyłam stojącą Rozalią. Kiedy muzyka grała przed wstępne takty, patrzyłam uważnie na pana Agenora. Oczy jego tkwiły także w mojéj twarzy, ale — dziwna rzecz! wydało mi się, że wzrok jego dwoisty był jakiś, i gdy połowa ocznych jego promieni spływała na mnie, druga połowa w ukośnym kierunku dążyła do Rozalii.
Daremnie usiłowałam wmówić w siebie, iż spostrzeżenie to było prostém przywidzeniem; w piersi huczały i burzyły się uczucia dziwne, niby coraz bardziéj zbliżająca się burza...
W tańcu pan Agenor mówił mi mnóztwo pięknych rzeczy, a gdy go słuchałam, wszelkie obawy i przykre uczucia znikały, jak zaklęte mocą jego słowa i dźwiękiem głosu. Lecz skoro tylko przestawał mówić, wracały tłumem i widziałam już tylko czarne płonące oczy Rozalii, które z pod rzęs długich patrzyły na niego tak niewinnie a namiętnie zarazem, i dwoiste promienie jego wzroku, z których połowa zawsze wyrywała mu się z pod powiek, jakby przemocą, i uciekała ode mnie...
W ostatniéj figurze kadryla pan Agenor nachylił się nieco ku mnie i szepnął:
— O jakże wdzięcznym jestem pani za ten ofiarowany mi kadryl! każda chwila, obok pani spędzona, unosi mię w niebo wybranych!
Gdy kończył te wyrazy, koléj tańczenia przyszła na niego i na Rozalią. Postąpili oboje na przód i widziałam, jak przy zbliżeniu się rzucili sobie w twarze ogniste spojrzenia.
Ale pan Agenor wrócił do mnie i kontynuował rozmowę:
— Jestem podobny do spragnionego wędrowca — mówił — który, długo po piaszczystych wędrując pustyniach, znalazł nareszcie oazę, a na niéj kwiat cudownéj piękności...
Tu przyszła nań znowu koléj podania ręki Rozalii, i spostrzegłam, że obie ich dłonie splotły się silnym i dłuższym, niż trzeba było, uściskiem.
Utworzyliśmy wielkie koło, pan Agenor dokończył mi rozpoczęte słowa:
— Oazą tą — rzekł — na któréj zatrzymałem się w wędrówce mego życia, są chwile przy pani spędzone, a kwiatem wspaniałym, jaki na téj oazie znalazłem, jest uczucie...
Nie dopowiedział, bo w téj chwili koło rozrywało się w pojedyńcze pary. Objął moją kibić drżącém ramieniem, ale głowa jego, niby słonecznik za słońcem obróciła się w stronę Rozalii, która okręcała się z innym tancerzem.
Kadryl był skończony. W sercu mojém wzmogły się przykre uczucia, burza wrzała już w niém i huczała na dobre...
W sali coraz duszniéj było i parniéj, pomimo, że otworzono na oścież drzwi od ogrodu. Dążyłam ku drzwiom tym, aby ochłodzić się nieco na progu, gdy na drodze mojéj zobaczyłam Rozalią, stojącą tak, że koniecznie przejść obok niéj musiałam. Stała oparta ręką o konsolę, z takiém rozpromienieniem na twarzy, jakiego nigdy jeszcze u niéj nie widziałam.
Okropność! Radość, rozlana po twarzy kuzynki, ugodziła mi w samo serce ostrém zakłuciem: pomyślałam sobie, że zapewne wzniecał ją długi uścisk ręki pana Agenora i ogniste spojrzenie jego, i poraz piérwszy w życiu doświadczyłam uczucia głuchéj niechęci, podobnéj do nienawiści.
— Kuzynko! — rzekłam, zatrzymując się nieco obok Rozalii — dziwnie jesteś ubrana! Toć wiész zapewne, że na bale nie używają się suknie pod szyję, a te astry, tak niedbale włożone, wypadają ci z warkoczów!
Nie zastanowiłam się ani sekundy nad słowami, jakie wyrzekłam, i ani pomyślałam, czy zawierają one w sobie choć szczyptę zdrowego rozsądku. Widziałam tylko, że ubiór Rozalii wyróżniał ją z pomiędzy nas wszystkich i czynił ją cudownie piękną i uroczą.
Podniosła na mnie oczy, pełne słodyczy, a zarazem brwi jéj w harde zagięły się łuki i na ustach osiadł uśmiech przejmującéj ironii. Dotknęła ręką kwiatów, które w malowniczym nieładzie spuszczały się na jéj ramiona, i odpowiedziała zwolna:
— Życzę ci, śliczna kuzynko, aby na wzór moich biednych astrów, które mi opadają z warkoczów, nie opadły z ciebie kwiaty marzeń i złudzeń dziecinnych!
Odpowiedź Rozalii, słodkim wymówiona głosem, zasyczała mi w uchu, jak ostry sarkazm i prosto w oczy rzucone naigrawanie się z młodości mojéj i wiary. Zakryłam twarz wachlarzem, czując, że blednę, i nie chcąc, aby ktokolwiek zmianę tę dojrzał, żywo odwróciłam się od Rozalii. Obok siebie zobaczyłam Emilkę, pochwyciłam jéj ramię i wybiegłyśmy obie do ogrodu.
Noc sierpniowa, ciepła i cicha, pogodne sklepienie rozpościerało się nad gorejącym różnobarwnemi światłami ogrodem. Pomiędzy oświetloną lampami przestrzenią w dole, a gwiaździstemi u góry blaskami, wisiał pas grubych cieni, niby przepaść, którą-by trzeba przebyć, ażeby z ziemi dostać się pod niebo. Idąc w milczeniu obok Emilki, myślałam, że takie same cienie leżą pomiędzy sercem człowieka, a wymarzoną przez niego krainą ideałów. Te lampy na ziemi, które wnet pogasną, to może symbole połysków świata, obok których tyle błąkających się spostrzegałam cieni; te gwiazdy na niebieskim stropie, to jakby obrazy prawd wiekuistych i niezmąconych radości, kto wié, niedosięgniętych może, jak niebo? Emilka może téż podobne zadawała sobie pytania, może téż była smutna, bo, milcząc, szła koło mnie, i obie cicho przemykałyśmy się pod jodłami, których stopy kąpały się w rozsianych po ziemi lamp promieniach, a szczyty tonęły w ciemności i czarne w górze tworzyły sklepienia. Tu i owdzie zaszeleściły ciche stąpania, zaszemrał odgłos rozmowy, stłumionemi prowadzonéj głosami, zamigotało za drzewami parę sukien kobiecych, a my biegłyśmy coraz daléj i głębiéj w ogród, unikając spotkania z przechadzającemi się osobami. Po chwili znalazłyśmy się w parku, w którym, nikogo już, jak się nam zdawało, nie było, i gdzie wśród gęstwiny, zrzadka tylko, zapalone błąkały się lampy. Za to czarny pas, rozdzielający ziemię od nieba, mniéj tam był ciemnym, gwiazdy świeciły widoczniéj, i wyraźniéj słychać było, jak wietrzyk łagodny poruszał w głębi gajów młode brzóz gałązki. Objęłyśmy się ramionami i usiadłyśmy obok siebie na ławeczce, w zupełnie ocienioném miejscu. Pałac ze swemi gorejącemi oknami pozostał za nami daleko, zakryty gęstą drzew zasłoną, i tylko kiedy niekiedy dochodziły nas oderwane dźwięki muzyki, albo nagłe wybuchy głosów, rozpływające się wnet w szmer monotonny i tłumiony przestrzenią.
Zbliżyłyśmy do siebie nasze uwieńczone głowy i splotłyśmy dłonie silnym uściskiem.
— Smutno mi! — szepnęłam Emilce do ucha prawie.
— Smutno mi! — odszepnęła.
I milczałyśmy obie, patrzyłyśmy w gwiazdy, pytając je o tajemnice tego dziwnego świata, który nas pochłaniał, a może i o zagadki własnych serc naszych.
— Emilko! — rzekłam po chwili — powiedz mi, czém jest to wesele, z za którego widnieją tak rozliczne cierpienia?
— Złudzeniem! — odpowiedziała zwolna.
— A ten blask olśniewający, po którym włóczą się takie brzydkie, tajemnicze plamy?
— To opium, którém poją się ludzie, aby uśpić bóle swoje — odrzekła ciszéj jeszcze.
— A taż dwulicowość ludzka, w któréj prawdy dopytać się nie można?
— To wielka maskarada świata.
— Emilko! — zawołałam — gdzież więc jest prawda?
— Nie wiem — odrzekła, i długo milczałyśmy znowu.
— Prawda — zaczęła po chwili Emilka — każda z nas, gdy w świat wstępuje, czuje ją w sercu swojém, ale dlaczego potém traci ją, kędy ona ulata? ja nie wiem.
W głosie Emilki drżał żal bez granic, a w burzę moich uczuć wlał nowy żywioł boleści.
— A więc — zaczęłam — niepodobna nam dociec, co prawdą jest na ziemi, a co udaniem? Co treścią istotną serc i myśli ludzkich, a co pustą tylko formą? Może to, co widzimy, nie exystuje wcale? Emilko! możeśmy chore obie? Słyszałam o chorobie, która wprawia ludzi w dziwaczne przywidzenia. Myślę, że to, co widziałam dziś i słyszałam, było tylko przywidzeniem!
— Nie, to było prawdą — szepnęła Emilka.
— A więc — zawołałam — którąż z nas on kocha? mnie czy ją? — Emilka silniéj otoczyła mię ramieniem i skroń swą do mojéj przycisnęła skroni.
— Wacławo — mówiła z cicha z pieszczotą — jestem starsza, wiele starsza od ciebie, kocham cię, prawda niezupełnie jeszcze uleciała z mego serca... żal mi cię... on ciebie nie wart!... a jednak musisz go przyjąć...
— Dlaczego? — zawołałam.
— Bo nie masz prawa wyboru... bo żyjesz w sferze, któréj granic przekroczyć ci nie wolno; bo jeśli serce pociągnie cię do kogoś, kto nie będzie miał takiego jak on pięknego pałacyku i takiego brzmiącego nazwiska, matka twoja powié ci tak, jak mi dziś moja powiedziała: ten człowiek nie dla ciebie...
Każde słowo Emilki ból mi sprawiało. Ideał mój chwiał się na swym piedestale; na wspaniałym kwiecie, który mi w sercu rozkwitnął, chwiały się purpurowe listki, a czułam, że każdy z nich, gdy uleci, uniesie z sobą skrwawioną szmatkę mego serca... Zebrałam wszystkie siły mego ducha, kwiat mój otoczyłam niemi i cała drżąca przyciskałam dłoń do piersi, aby z niéj nie uleciały, długiemi wypiastowane marzeniami, uczuć listeczki.
A przed oczyma memi stała wciąż Rozalia... przy niéj widziałam pana Agenora; może tam w sali tańca stoją teraz obok siebie i patrzą sobie w twarze, albo w szalonym walcu ona zwiesza się na jego ramieniu, anielsko niewinna, szatańsko namiętna. Na widok tego obrazu, zdawało mi się, że serce zamrze mi w piersi z boleści, a tu obok niego stawała twarz Heleny, zbladła w pogoni za ideałem, i w uszach brzmiały gorzkie jéj słowa: może i jest miłość na świecie, ale ja o niéj nic nie wiem! Pod ciężarem tych słów młodéj towarzyszki uginała się myśl moja, a w piersi méj wzmagała się walka prawdy, która tkwiła w mém sercu z oblegającemi mię zewsząd zmorami fałszywych pozorów...
Spojrzałam w twarz Emilki, — smutnemi oczyma patrzyła w gwiazdy. Skroń moję mocniéj na jéj czole oparłam, a po płonących moich policzkach powolne i gorące spływały łzy... Nagle wzrok Emilki oderwał się od nieba, wyciągnęła przed siebie rękę i rzekła cicho:
— Patrz, Wacławo! myliłyśmy się, sądząc, że same jedne jesteśmy w parku.
Spojrzałam w kierunku jéj ręki.
O kilkadziesiąt kroków od ławeczki, na któréjśmy siedziały w ukośnym nieco kierunku, było sztucznie usypane dość wysokie wzgórze, a u szczytu jego, pomiędzy kilku staremi modrzewiami, szarzała grota kamienna, oświetlona teraz w głębi bladawą lampką.
W otworze téj groty, otoczonym gęstemi splotami dzikiego bluszczu, stał mężczyzna, którego po raz piérwszy w życiu widziałam. Po balowém ubraniu poznać mogłam, że był także gościem mojéj babki, lecz ani przy obiedzie, ani w ciągu zabawy nie spostrzegłam obecności jego w salonach. Może przyjechał przed chwilą dopiéro, może go w różnobarwnym i ściśniętym nie dojrzałam tłumie. Bądź co bądź, oczy moje utkwiły w téj postaci i oderwać się od niéj nie mogły; nawet mgła łez, która je zaćmiewała przed chwilą, rozstąpiła się nagle i zwiększyła się siła wzroku, jakby zrządzeniem wyższéj jakiéjś woli, która chciała abym jasno widziéć mogła. Był brzydki prawie i cudownie piękny zarazem. Wzrost miał średni i ręce skrzyżowane na szerokiéj piersi. Światło od dwóch na modrzewiach zawieszonych latarni padało na czoło wielkie, wypukłe, ciemnemi ocienione włosami i ukazywało spokojne, podłużnie wykrojone oczy i myślące, łagodne usta.
Rysy jego były nieregularne, a mimo to, rozlewała się po nich harmonia niewymowna; w postaci artysta-snycerz nie znalazł-by wzoru na wykucie kształtów Apolina, lecz urobił-by z niéj posąg siły i spokoju.
Był tak niepodobny do wszystkich mężczyzn, których znałam, iż trzeba było koniecznie pomyśléć, że z innego pochodził świata. Nie miał ani źdźbła połyskliwych pozorów, któremi świetnieli tamci, a jaśniał za to cały niezmiernym spokojem i wielką podniosłością ducha.
Stopy jego opierały się o ziemię, lecz byłam pewna, że duch unosi się pod gwiazdami. Nie patrzył jednak w niebo. Wielkie, spokojne jego oczy, spoczywały na widniejącym z za drzew rozrzedzonych, płonącym od świateł, pałacu. Zdawało mi się, że uśmiech łagodnéj litości, przesuwał się mu po ustach, a smętna zaduma osiadła na wypukłém czole i ducha jego jeszcze wyżéj pod niebo uniosła.
— Kto jest ten człowiek, Emilko? — szepnęłam, ściskając rękę towarzyszki.
— To hrabia Witold — odpowiedziała po cichu.
— Jaki on spokojny! — wymówiłam.
— Prostotę ma w postaci, a rozum w obliczu — powtórzyła Emilka.
Stał ciągle w otworze groty, nieruchomy, zamyślony, ani wiedząc o tém, że tam, pod ciemną ścianą gaju, dwie biedne młode istoty, o głowach zwieńczonych kwiatami, a płonących niepokojem, patrzą na niego i wyczytują w nim upragnione wyrazy spokoju i prawdy.
— Ten człowiek nosi prawdę w sercu — szepnęłam.
I dziwne trafu zrządzenie! Wtedy właśnie, gdy wszystko zaczynało ćmić się przede mną, gdy zwodne połyski wzniecały burzę uczuć w méj piersi, gdy głowa mi gorzała od pytań palących, a łzy płynęły z oczu w tęsknocie za prawdą, ujrzałam jedno oblicze ludzkie, światłością prawdy oblane, jednę postać, w któréj leżała siła i spokój świadomego siebie ducha.
Im dłużéj patrzyłam na hrabiego Witolda, tém spokojniéj oddychałam, tém widniéj robiło mi się w myśli, lżéj na sercu, tém mniejszym ogniem płonęły policzki.
Bezwiednie wywierał na mnie wpływ tak orzeźwiający, jaki na człowieka upojonego narkotykiem wywiera przezroczysta, świeża woda źródlana.
I dla nieznanego człowieka tego zrodziło się w méj piersi nieokreślone uczucie, podobne do wdzięczności i do dziwnego pociągu myśli, która się rwała ku niemu.
Po chwili zstąpił zwolna ze wzgórza i poszedł ku domowi. Krok jego był równy, pewny, jednostajny. Kiedy przechodził oświetlone przestrzenie, postać jego zdawała się być wysoką przez siłę i męzkość kształtów, a profil ogorzałéj twarzy odskakiwał wyrazistym spokojem od ruchomego tła, utworzonego z drżących lam promieni.
Gdy zniknął, powstałam zwolna i pociągnęłam za sobą towarzyszkę.
— Emilko — rzekłam — dziwnie uspokojoną się czuję!
W kilka minut potém wchodziłyśmy obie do wrzącéj tańcem i rozmowami sali. W mgnieniu oka porwaną zostałam w wir ogólny, ale tańcząc i rozmawiając przebiegłam wzrokiem wszystkie twarze, szukając między niemi téj, która pozostała w méj pamięci, jak w miękkim gipsie pozostaje odcisk wypukłego medalionu. Daremnie jednak siliłam się ją odszukać. Widziałam znowu twarze, zalane rumieńcami wrażeń; oczy, w których głębi migotały błyskawice burz wewnętrznych a tajonych; usta, śmiejące się zalotnemi lub dwuznacznemi uśmiechy; postacie, porywane szałem i upojeniem zabawy, plączące się z sobą chaotycznie i na wyścigi uciekające od bladéj rzeczywistości: ale spokojnego oblicza i silnéj postaci hrabiego Witolda dojrzéć nie mogłam. Obejrzałam się, szukając kogobym mogła o niego zapytać i na oczy nawinął mi się Franuś.
— Kuzynku — rzekłam mu z cicha i pośpiesznie — przejdź po salonach i odszukaj hrabiego Witolda, a gdy go znajdziesz, uczyń tak, aby zechciał zostać mi przedstawionym.
— Przykro mi kuzyneczko, że nie mogę spełnić twego rozkazu, ale hrabia Witold przed kilku minutami odjechał, zabrawszy ze sobą pana Rudolfa.
— Jak-to! tak krótko bawił?
— Zdaje mi się, że dlatego tylko przyjechał, aby nie pokazać się niegrzecznym względem cioci Hortensyi, która mu przesłała zaproszenie... Przybył, jak mógł, najpóźniéj i odjechał wcześnie.
— I nie wiész, kuzynku, dlaczego postąpił w ten sposób?
— Powiadają, że ogólnie zabaw nie lubi...
— Ani przypuszczałam, że babcia go zaprosi; słyszałam przecie, jak się o nim nieprzychylnie odezwała...
— To prawda; zawsze jednak jest on hrabią, nosi najznakomitsze w prowincyi nazwisko, zresztą szacunek ogólny, którego używa...
Nie dokończył Franuś zaczętego frazesu, bo siedząca niedaleko babka Hortensya skinęła na niego palcem, poskoczył więc ku niéj ze zwykłym pośpiechem, a ja usiadłam przy mojéj matce. Uczucia moje były znacznie spokojniejsze, niż wprzódy, ale głębszy jakiś i rzewniejszy zapanował w nich smutek. Czy żal mi było, że tak szybko zniknęła ta postać męzka, szlachetna i spokojna, która bezwiednie przelała na mnie część swego spokoju? Czy tęskno mi się zrobiło za jedném ludzkiém obliczem, na którém, śród tłumu szalejącego koło mnie, ujrzałam światły obraz prawdy? Nie wiem. To tylko pewna, że przez kilka minut ani pomyślałam o panu Agenorze; dusza moja biegła wciąż w głąb’ parku, pod wzgórze, ku grocie kamiennéj, i widziała stojącego tam hrabiego Witolda. Czułam, że nić nieokreślonego uczucia związała mię z tym nieznanym, zaledwie dojrzanym, człowiekiem, a uczucie to najpodobniejszém było do tego uwielbienia, z jakiém spoglądamy na obraz, przedstawiający symbole cnót ulubionych.
Zamyślenie, w jakie popadłam, chociaż pokrywałam je uśmiechem i rozmową, nie uszło bystrych a przenikliwych oczu pana Agenora. Postrzeżenie to zdawało się go zatrważać i zasmucać zarazem; zbliżył się do mnie i aż do końca zabawy nie odstępował nawet na małą chwilkę. Z razu wydał mi się dziwny jakiś, jakby obcy i nie ten, o którym tyle chwil przemarzyłam. Zmarszczka, co przez wieczór cały nie opuszczała jego czoła, w trwożne wprawiała mnie uczucie, a połyskliwy blask oczu migotał przede mną niekiedy przykrym ogniem żółtych błyskawic. Piérwszy raz spostrzegłam, że zgrabnéj i wytwornéj jego postaci brakowało wysokiego wdzięku, jaki spokój tylko nadać może, że dwuznaczny uśmiech delikatnie wykrojonych ust jego nie był tak sympatyczny, jakim mi się dotąd wydawał, i że nie było w uśmiechu tym ani prawdy wesela, ani prawdy uczucia.
A jednak tak dziwném jest serce ludzkie, serce młode w ruchliwości swojéj, że zmęczona, zniepokojona, chwiejąca się i niepewna, nie mogłam jednak oprzéć się urokowi rozmowy i głosu pana Agenora. Głos ten szczególniéj czarodziejsko działał na mnie, ależ bo podobnego ani przedtém, ani późniéj, nie słyszałam nigdy. Czarował mię wtedy najbardziéj, gdy wibrowała w nim tłumiona, niby z przemocą wyrywająca się z piersi, tkliwość. A właśnie takiéj tkliwości tony brzmiały w głosie pana Agenora, gdy, widząc mię zamyśloną i smutną, przemawiał do mnie. Słuchałam go, nowy zamęt powstawał w méj głowie, nowe wrażenia wpływały do piersi, zapomniałam już prawie o wszystkiém, co w ciągu wieczora widziałam i słyszałam, i co mię w okropną wprawiło wątpliwość...
Nagle tuż przed nami przeszła Rozalia, wsparta na ręku innéj jakiéjś panny. Twarz odwróciła w inną stronę, niby zajęta rozmową ze swą towarzyszką, ale lekkie fałdy jéj sukni wionęły i otarły się o nas. Przyczém wstrząsnęła głową niedbale na pozór; liliowa astra wymknęła się z jéj warkocza i upadła pod stopy pana Agenora. Lecz on zdawał się najmniejszéj nie zwracać uwagi na kwiat upadły, i rozmarzonemi oczyma wpijał się w twarz moję, która może zbladła trochę w téj chwili.
Pochyliłam się, podjęłam astrę i, podając ją panu Agenorowi, rzekłam:
— Dlaczego nie podnosisz pan kwiatów, które leżą u stóp pana? Ludzie mówią, że kwiaty w życiu rzadko napotkać się dają... pogardzać więc niemi nie należy...
Nie wiem, czy przyśpieszone serca bicie, z jakiém wymawiałam te słowa, ozwały się w mym głosie sarkazmem lub bólem, ale pan Agenor nie wyciągnął ręki po kwiat, który mu podawałam. Wpatrzył się we mnie jeszcze głębiéj, jeszcze przenikliwiéj i wyrzekł zwolna:
— Dla mnie jeden jest tylko kwiat, który podjąć pragnę... jakim on, domyśl się pani... ja panią kocham!..
Ostatni wielki wyraz po raz piérwszy wymawiał do mnie i — dziwna rzecz! — głos jego, tak mistrzowski, tak wprawny w różnych odcieni wibracye, omylił się. Była w nim jedna nuta jakaś za wysoka, czy za nizka, nie wiem, ale która fałszywie zabrzmiała w mém uchu, niby klawisz źle dobrany w muzycznym akordzie... Nie wiedziałam, jakie brzmienie właściwe było dla wyrazu tego, ale czułam, że źle on wymówionym został...
Ten fałsz tonu osłabił wrażenie i zmniejszył wielkość słowa, i dlatego może nie ugodziło ono we mnie piorunowém uderzeniem, lecz tylko zwolna przeszyło mię wpółrozkosznym, wpółbolesnym prądem. Rozkosz płynęła z serca, które poczuło się u celu swych tajemnych marzeń, boleść — z myśli, która w dźwięku potężnego wyrazu nie dosłyszała upragnionéj prawdy.
Zwolna podniosłam na pana Agenora wilgotne oczy i zobaczyłam, że był bardzo blady, usta drżały mu trochę, a wzrok palił się dziwnym ogniem. Na widok ten, umilkł fałsz, co mi słuch raził; wzruszenie pana Agenora owiało mię siłą niepokonaną i, sama nie wiedząc prawie, co czynię, z zawrotem głowy i biciem serca rozrywającém piersi, wyciągnęłam do niego rękę.
Uścisnął ją i wymówił cicho:
— Za kilka dni zaniosę do babki i matki pani gorącą prośbę o tę rękę, którąś mi w téj chwili podać raczyła; a jeśli potém wolno mi będzie nazwać cię, pani, narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszy z ludzi!
Tym razem głos pana Agenora nie omylił się ni razu; był on tkliwy i męzki, ufny i błagający zarazem. To też odrzuciłam daleko od siebie astrę Rozalii, którą dotąd machinalnie trzymałam w ręku, i patrząc w twarz pana Agenora, rzekłam serdecznie:
— Jestem bardzo młoda i mało świadoma spraw i serc ludzkich, ale panu wierzę całém sercem i ufam, a pewna jestem, że nikt na świecie nie chciałby zawieść téj młodéj ufności i wiary.
Nie wiem, coby mi na te słowa odpowiedział pan Agenor, bo spostrzegłam tylko, że usta jego widoczniéj zadrżały i twarz mocniéj zbladła. W téj saméj chwili rozdzielono nas; kilka odjeżdżających panien zbliżyło się, aby mię pożegnać. Zegary wskazywały piątą poranną godzinę, lampy w ogrodzie dawno pogasły, z za sztorów przysłaniających okna wdzierały się do salonów piérwsze promienie słoneczne. Towarzystwo rozjeżdżało się, bal był skończony. W godzinę potém, w pokoju moim, śród sztucznie utworzonego zmroku, matka moja trzymała mię w objęciu, głowę mą tuląc do swych piersi. A ja po cichu, na ucho jéj prawie, z uśmiechem na ustach a łzami w oczach opowiadałam, że jest ktoś na świecie, ktoś bardzo piękny, tkliwy, szlachetny, który śród nocy balowéj powiedział mi, że mię kocha.
I widziałam wielką radość na twarzy méj matki, dłonie jéj splotły się na méj gorącéj głowie z miłością i błogosławieństwem.
A gdy zostałam sama, uchyliłam sztor, otworzyłam okno i, patrząc na ranek sierpniowy, który perłami rosy i słonecznemi iskrami osypywał drzewa i kwiaty, myślałam, że w sercu mojém rozkwita stokroć wspanialszy kwiat uczucia, niż te wszystkie, które w ogrodzie podnosiły do nieba wonne kielichy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.