Podróż do Polski (Balzac, 1931)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż do Polski |
Pochodzenie | Podróż do Polski |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdybym nie miał wam do udzielenia rzeczy nadzwyczaj ciekawych, nie trudziłbym się pisaniem tego listu, ani opowiadaniem mojej podróży. W ostatnich czasach tak nadużyto idei i faktu podróży, że postanowiłem nigdy nic nie publikować — tak samo jak nigdy nic nie opowiadam — o krajach, które zwiedziłem; popierwsze, aby się nie pospolitować; powtóre aby nie mówić o sobie, ile że ja jestto dla czytelnika notorycznie najnudniejszy zaimek. Przytem jestem (ja!) nadzwyczaj wesoły, śmieszek, a publiczność nigdy nie wierzy tym, którzy piszą sposobem rozkosznego księdza Galliani. Wzgardliwe słowo pajac jest udziałem każdego pisarza, który wam rzuca w sposobną porę żarcik, niby deskę dającą przeskoczyć nudę przeprawy. To mi się wydaje dość naturalne w kraju pełnym czci dla ludzi poważnych, to znaczy tych, których książki, ciężkie od teoryj, pisane są na korzyść dentystów, zniewolonych nastawiać zwichnięte szczęki. Jedyny czytelnik, którego zdobył purytański wędrowiec, autor podróży po Ameryce, dotknięty został tą straszliwą karą: nazywa się Garnier, mieszka przy ulicy de l’Eperon. Istnieje wreszcie ostatnia trudność i ta zdaje mi się wystarczająca; ogłaszam ją światu literackiemu w nadziei że mu się przyda: niepodobna wrócić do jakiegoś kraju, jeśli się chce być zabawnym i mówić prawdę o ludziach, rzeczach i o wszystkich właściwościach, które czynią jeden kraj zgoła niepodobnym do innych. Ponieważ Kijów leży w Rosji, wyobrażacie już sobie, że ja piszę satyrę, że nie powiem ani słowa prawdy, że będę niesłychanie dyskretny, ile że pewne słynne dzieło uraziło Rosję w osoosobie jej cesarza; ale ja znajduję się w położeniu specjalnie usposabiającem do mówienia prawdy. Oto czemu. Nie jestem obłudnikiem, oddawna wyraziłem mój podziw dla władzy absolutnej, z tem wszelako zastrzeżeniem: niema władzy absolutnej na ziemi. Moje racje, to nie żadne paradoksy. Wolę rząd jednego człowieka od rządów tłumu, bo nie potrafię nigdy, czuję to, porozumieć się z ludem, ani pozyskać go, a ci którzy tego próbowali, bardzo źle na tem wyszli; podczas gdy mam przekonanie — może to zarozumiałość z mojej strony — że potrafiłbym się porozumieć z jednym człowiekiem, choćby to był największy despota.
Zważ, drogi redaktorze, że jesteś podporą rządu, który sobie wyobraża, że złagodził problem porozumienia się ludu z monarchą, a złagodzenie to polega na tem, aby zaspokoić duszę, serce, żołądek siedmiuset osób — wybrańców ludu — nie licząc opinji publicznej, reprezentowanej przez prasę, która jest, mojem zdaniem, ludem abstrakcyjnym, duszą ludu, krwią, jeżeli wolisz. Otóż, prasa komplikuje nieustannie problem (zważ, że nie mówię, tak jak zuchwała opozycja: system) insurekcją idej, zawsze siostrzycą wielkiej insurekcji ludowej. Zatem, nie będąc Rosjaninem, nie jestem urodzonym cenzorem tego rzekomego despotyzmu, jak każdy Europejczyk lądujący w tem Cesarstwie. Idę dalej: daję pierwszeństwo rządowi rosyjskiemu: jest on, z punktu widzenia komiki, nieskończenie ucieszniejszy niż rząd dwóch Izb.
Wśród żarcików Charivari, Korsarza i wszystkich naszych dzienniczków na temat kolosa Północy, samowładztwa, knuta, pochlebstw Encyklopedystów, Grimma i Woltera wobec Katarzyny II, sądzę że istnieje złoty środek. Tego kraju zawsze niedoceniano, zawsze zeń drwiono, artylerja myśli ostrzeliwała go, zohydzano go: ale on, niby niedźwiedź którego nie imają się kule, wciąż kroczy. Otóż, Rosję należy rozważać w interesie Europy; wszak Napoleon, umierając, widział w niej niebezpieczeństwo dla Europy; albo ślepa siła republik, albo ślepa siła podboju barbarzyńców. Taki jest testament wielkiego wodza. Nie mam tu pretensji pisać wielkiej książki zatytułowanej: O Rosji; chcę tylko powiedzieć, w formie przedmowy, moim czytelnikom: „Uwaga!“ Nie mogę, ani <nie chcę drukować całej prawdy; ale wszystko to, mimo że mówione mimochodem, żartobliwie, jest prawdą. Głupcy opowiadali, że cesarz Wszechrosji miał intencję odeprzeć książkę pana de Custine piórem francuskiem i że mi ofiarowywał przyzwoitą ilość chłopów w czasie mego pobytu w Petersburgu. Zaczynam tedy od oświadczenia, że widziałem cesarza Mikołaja na odległość pięciu metrów, że on mnie nigdy nie widział ani tem samem nie mówił ze mną, a wreszcie, że wyjechał do Warszawy w sześć dni po mojem przybyciu do stolicy, coby mi pozwoliło, w stylu wrażeń z podróży, powiedzieć, że uciekł. Nietylko nie dał mi pieniędzy, ale przeciwnie wziął je odemnie za podróż z Petersburga do Taurogów w powozie z jego herbami, zaprzężonym często w dwadzieścia koni, pospolicie nazwanym we Francji karetką pocztową, pozwoliwszy mi wprzód spędzić sześć tygodni w Petersburgu, gdzie nie widziałem nikogo. Wszystko co mówiono i pisano o piękności cesarza jest prawdą; nie istnieje w Europie, ani tem samem w innych częściach świata, człowiek któregoby można z nim porównać. Fizjognomja jego jest lodowata z umysłu, umie bowiem, jak Napoleon, uśmiechać się w sposób nieodparty. Dziś cesarz Mikołaj jest jedynym przedstawicielem władzy, tak jak ją malują w Tysiącu i jednej Nocy. To kalif w mundurze. Padyszach Stambułu jest marnym podprefektem w porównaniu z carem. Co do mnie, żałuję, że nie mogłem obserwować tego wielkiego starożytnego fenomenu, zniszczonego przez Anglików w Azji wszędzie gdzie Kompanja indyjska dotarła z kupieckim łokciem w ręku. Ginie już w Persji, tak dalece, że Chiny i Japonja są jedynemi krajami, gdzie monarcha jest tem czem jest w Rosji.
Jednym z największych błędów wszystkich, którzy w ostatnich czasach pisali o Rosji, jest to, że chcieli sądzić ten kraj oczami konstytucyjnemi, widzieć go przez angielskie lub paryskie okulary. Ci pisarze nie biorą w rachubę charakteru rosyjskiego, który jest z gruntu azjatycki; podobni są do graczy w wista, którzy, pojmując tylko wista, piorunowaliby na ludzi, którzyby grali w preferansa (gra rosyjska) albo w reversi, strojąc mniej lub więcej dowcipne żarty z głupoty ludu, który się oddaje innym grom niż szlachetna gra w wista.
Zawiele już tych przedmów; przystępuję do tematu. Ale czy to nie będzie przysługą, oddaną amatorom nieznanych prawd, uczynić jeszcze ostatnią wstępną uwagę o książkach ogłoszonych do dziś o Rosji? Powiedzmy głośno: nikt nie był w Rosji. Kupcy francuscy, zamieszkali w rozmaitych miastach rosyjskich, w rozmaitych stronach cesarstwa, stają się wszyscy Rosjanami i, wróciwszy do Francji, nie powiedzą nigdy nic, coby nie było na korzyść cesarza i narodu rosyjskiego. Świadectwo ich niema tedy znaczenia. A teraz, co się tyczy komiwojażerów myśli, ludzi ciekawych, dla nich Petersburg i Moskwa są całą Rosją. Pędzą zobaczyć dwie stolice połączone wspaniałym sześćsetwiorstowym gościńcem, i wyobrażają sobie, że widzieli Rosję.
Widzieli Rosję tak, jak ten kto był w Kantonie widział Chiny; i za powrotem piszą, jako autentyczne spostrzeżenia, tysiąc banialuków o cesarstwie większem już niż cesarstwo rzymskie za Augusta. Oto moje zdanie o słynnem dziele pana de Custine. Jeśli się wytnie z tej książki wszystkie myśli księcia Kozłowskiego którego można wymienić skoro umarł, jeśli się usunie dwa czy trzy romanse na temat cesarza, znajdzie się jedynie koncepty o rzeczach będących koniecznością klimatu, poglądy zupełnie fałszywe na politykę, opisy przepychu rosyjskiego oraz bardzo wykwintnie przybrane komunały. Pani de Stael, w kilku stronicach swoich Dziesięciu lat wygnania, lepiej odmalowała Rosję niż to uczynił pan de Custine.
Ostatnim poważnym podróżnikiem był pan Cyprien Robert; podjął podróż pełną wszelkich bohaterstw, widział wiele; ale oglądał narody słowiańskie przez lornetkę panslawistyczną, opanowany ideą niewykonalną, ideą przyszłej unji ras słowiańskich; podróżował tak, jakby podróżował po Niemczech apostoł Młodych Niemiec. Otóż unja Słowian, jako wielka kula śniegu któraby się toczyła przez świat, jest na razie systemem równie niedorzecznym, jak połączenie ludów Niemiec. Politycy z przedmieścia Saint-Marceau, którzy marzą o federacjach, nie znają, jak wszyscy francuscy utopiści, głębokich nienawiści, które dzielą tych członków jednej rodziny. Polak i Rosjanin, Rosjanin i Serb, Bułgar, są równie dobrymi przyjaciółmi jak Prusacy i Austrjacy, jak Bawarzy i Nadreńczycy, równie dobrymi przyjaciółmi jak janseniści i jezuici, republikanie i monarchiści we Francji. Ta idea spaczyła tedy sąd pana Cyprien Robert, który, z punktu widzenia sztuki, uległ również zanadto manji bizantyzmu! Bądź co bądź, prace tego podróżnika, który nie objął ani dziesiątej części ogromnego państwa, mają wielką wartość: zebrał wiele faktów, i prawdziwych faktów. Poza tem pisarz ten posiadł wiadomości filologiczne o wiele poważniejsze niż wielu rusologów. Czy był na wysokości zadania, którego się podjął? Dzieła jego w Rosji małe zrobiły wrażenie. Oto jedyna odpowiedź, jaką można dać na to pytanie. A teraz, jedźmy!
Francuz jest istotą tak wyłączną — bo nacóż zdałaby się jego inteligencja, jeżeli nie na to, aby się stać wyłącznym, uważać wszystko co nie-francuskie za barbarzyńskie — że olbrzymia większość Francuzów nie wie co to jest Kijów, miasto, które wymawia się powszechnie Quieffe, nawet kiedy się pisze Kijów, jak pan Cyprien Robert. Kijów tedy, stolica Ukrainy, jest świętem miastem Rosji, dawną metropolją, Rzymem Tatarów i Rosjan, starszym od Moskwy, rezydencją carów, w czasach gdy carowie zawiśli byli od wielkich hord i musieli, jako znak lenna, chłeptać wszystko co chan uronił, pijąc podane przez nich mleko. W ubiegłym wieku carowie wychłeptali samego chana. Jest tylko jeden car, a ostatnim chanem, czysto nominalnym, był książę Krimgerai; ale nie rozumiem, czemu carowie nie zachowali nazw tych państw przez dumę zwycięzców; uważam, że jakich pięć czy sześć tytułów dokoła cara tworzyłoby bardzo ładny polityczny rzut. Ale niema już chanów ani udzielnych władców w Rosji, tak jak niema książąt Burgundji, Akwitanji, Bretanji, ani hrabiów Szampanji we Francji. Chanat był jednem z największych mocarstw ziemi. Obejmował w średnich wiekach dobre dwie trzecie kuli ziemskiej. Została z tego tylko ceremonja ogłaszania przy dźwiękach trąby: „Królowie ziemi mogą jeść obiad“, kiedy władca azjatycki wstawał od stołu; ceremonjał, który wydaje nam się śmieszny zastosowany do chana Chiwy, ale który daje pojęcie o potędze barbarzyńskiego cesarza, od którego zawiśli byli carowie. Wielki chan był niedościgły pośród swoich pustyń, a historja jego panowania, jego polityka, były z pewnością szkołą polityczną dzisiejszej Rosji.
Poznawszy Rzym katolicki, czułem gorące pragnienie poznania Rzymu greckiego. Petersburg jest miastem w kołysce, Moskwa ma wiek męski, ale Kijów, to jest wieczne miasto Północy. Ciekawość moja, wyznaję, była wszakże jedynie upozorowaniem mego pragnienia. Prawdziwa i głęboka pobudka tkwiła w przyjaźni trwającej już piętnaście lat: pragnąłem odwiedzić w ich własnym domu przyjaciół, których spotykałem zawsze gdzieś na szerokich gościńcach świata. Słyszałem o stepach, o chłopach, o rządcach, o saniach, o Żydach, o małżeństwie cywilizacji z barbarzyństwem, w takich słowach, w tak fantastycznej postaci, że Ukraina zdała mi się jedynym krajem w świecie, gdzie mógłbym ujrzeć zupełnie nowe rzeczy i nowych ludzi. Cala ta część cesarstwa rosyjskiego jest zresztą najmniej znana. Ale co za podróż, zwłaszcza dla kogoś, kto znał Harela i kto słyszał jego odyseję, wówczas gdy, jako kornak panny Georges, zamierzył wtajemniczyć Kozaków z nad Dniepru w piękności tragedji francuskiej i w brzydotę nowoczesnego dramatu. Liszt, Berlioz, ostatni podróżnicy z wielkiej rodziny artystów, nie rzekli mi ani słowa o swoich przeprawach w tem wielkiem cesarstwie, gdzie ściągnęli srogie podatki swemi knutami dyrygentów. Uderzony doskonałą zgodą między ludem a carem, Berlioz zrozumiał z pewnością, że nie ma nic do roboty w kraju tak pełnym harmonji; co za wspaniały akord organów płynie między Archangielskiem a Warszawą, Wiatką a morzem Czarnem, zatoką Kamczatki a zatoką Fińską. Ci dwaj artyści, zwabieni wieścią o namiętności cara do muzyki, uznali, że jest on autorem partytury o wiele wspanialszej niż wszystkie ich symfonje i fantazje. Cóż za glos, który wibruje od jeziora Bałkajskiego do jeziora Poipus, od Ameryki do Azji, z akompanjamentem dzwoneczków feldjegra! Z tego wszystkiego wyciągnąłem wniosek, że, gdybym nawet nie miał przyjaciół zamieszkałych blisko Kijowa, i tak pojechałbym do Kijowa w interesie literatury i prawdy lokalnej.
Kiedy Diderot, Mercier de la Rivière i Napoleon udawali się do Rosji, Bóg wie co za ostrożności przedsiębrali! Pierwszy wziął pięćdziesiąt tysięcy franków, ostatni pięćset tysięcy ludzi. Mercier zrobił testament, Diderot puścił się przez Holandję; Napoleon szedł różnemi drogami. Mówię wam, z chwilą gdy chodzi o podróż do tego kraju, czy się szuka przykładów najświetniejszych czy najpospolitszych, wszystko jest niepokojące.
Gdybym był Lamartinem albo Wiktorem Hugo, mógłbym, jak Napoleon, pociągnąć Europę za sobą, nie potrzebując, jak on, tylu magazynów i ambulansów; ale byłem bohaterski na swój sposób, wyruszyłem sam, bez służącego, z listem polecającym barona Jamesa Rotszylda na sumę dziesięć razy mniejszą niż suma rajcy parlamentu pana Mercier de la Rivière. Ale miałem tę przezorność, aby napisać do hrabiego Uwarow, że nie znam absolutnie rozmaitych gwar krajów które mam przejeżdżać, i że go proszę aby mnie polecił władzom. Co więcej, pan Kisielew był tak uprzejmy, że mnie polecił dobrej woli władz na granicy, i oto, opatrzony w małą walizkę i torbę, puszczam się w podróż — ośmset mil lądem — po angielsku, ale bez pulpitu: nie miałem ani źdźbła papieru, wyjąwszy mój paszport. Gdyby to co uczyniłem nie zdumiało Rosjan, których nic nie dziwi w zakresie szybkości, nie mówiłbym o tem; ale tych ośmset mil przebyłem w ośm dni. Nie umiem czekać, to nieuleczalny błąd mojej natury. W podróży nie rozumiem wleczenia się, zwłaszcza kiedy się jedzie do przyjaciół. Przestrzeń tę listy idące szybko przebywają w trzynaście dni; wyprzedziłem o dziesięć dni list, którym oznajmiłem swoje przybycie.
Nic klamliwszego niż anonse kolei żelaznej. Czytałem trzydzieści razy, na czwartej stronicy Debatów, że przybywa się — koleją Północną — z Paryża do Berlina w ciągu sześćdziesięciu godzin, w co włączono szesnaście godzin pocztą z Hamn do Hanoweru. Ponieważ z Hanoweru do Berlina i z Berlina do Krakowa kolej żelazna idzie bez przerwy (poza przesiadaniem z jednej linji na drugą) i ponieważ jedzie się dniem i nocą, liczyłem, że przybędę w cztery dni z Paryża do Krakowa. Udałem się na plac Giełdy, do urzędu ruchu, aby kupić za pięć franków rękojmię tej bajecznej szybkości. Urząd ruchu wręczył mi rozkład zupełnie ścisły, gdzie oznaczone są godziny odjazdu i ceny miejsc; ale zwrócono mi uwagę, że istnieje dwugodzinna luka między Mysłowicami a Krakowem. Tak więc, między Paryżem a Krakowem, istniały, w r. 1847, dwie luki: z Hamm do Hanoweru, i z Mysłowic do Krakowa; jedna szesnaście godzin, druga dwie godziny. Pośpieszam zaznaczyć, że, w chwili gdy to piszę, te dwie luki są zapełnione, że odbywa się inauguracja połączeń, i że można dostać się w sześć dni z Paryża do Berdyczowa, w miejsce ośmiu które ja zużyłem, nie licząc czterdziestu ośmiu godzin które straciłem, jak się to okaże. Od Paryża do Hamm prospekt kolei Północnej mówił prawdę. Pędzi się jak strzała z Paryża do Kolonji. Zabrałem w małym bardzo poręcznym koszyczku suchary morskie, skondensowaną kawę, cukier, ozór wędzony i małą buteleczkę anyżówki. To stanowiło zapasy na ośm dni; potrzebowałem starać się tylko o mleko: Milk po niemiecku, liko po polsku.
Kiedy się przyjeżdża do Brukseli około siódmej rano, przewożą cię na stację kolei kolońskiej, przez całą Brukselę. Ponieważ zarząd kolei potrzebuje pewnego czasu aby przewieźć towary i bagaże, udziela dwóch godzin pauzy więźniom rail-way’u. Korzystamy z tego, aby się ogarnąć i zjeść śniadanie. Podczas śniadania spożytego w olbrzymiej hali przed dworcem, spostrzegam w oczach jednego z moich towarzyszów niedoli, który śniadał również, ową uwagę, z jaką ogląda się nieszczęśliwe małpy sawańskie, zwane sławami europejskiemi, do których słusznie czy niesłusznie należę. Ale, mimo mojej rzekomej znajomości serca ludzkiego, absolutnie nie wiedziałem, czy nieznajomy był mi przyjazny czy wrogi. Żartuje się z roli trafu u autorów dramatycznych, ale oto co mi się zdarzyło. Pani Kisielew wspominała mi w Paryżu o swojej bratowej, z domu Potockiej, mojej znajomej od dwunastu lat, żonie rosyjskiego ambasadora, która sobie buduje pałac w Palermo. Wchodząc do poczekalni aby tam zająć miejsce, spostrzegam na peronie z desek panią Kisielew i całą jej rodzinę, wraz z panią Olgą Naryszkin, jej siostrą; ta królowa Homburga wracała do pałaców z kart swojej rezydencji. No i jesteśmy oczywiście w jednym wagonie. Te panie znały przyjaciół, do których jechałem, bo Potoccy spowinowaceni są z wszystkiemi rodzinami w Polsce, ucięliśmy tedy dobrą pogawędkę od Brukseli do Kolonji. Ponieważ komora była niezbyt bita we francuzczyźnie, te panie oddały mi ogromną przysługę, wydobywając moje bagaże z pośród tysiąca waliz wyrzucanych przez gardziele furgonów. Ten zalew bagażów na tak małej przestrzeni jest jednym z największych idjotyzmów biurokratycznych. Gdyby nie te panie, które były cudownie uprzejme, byłbym się rozbił, ja i moje walizy, na tej rafie, bo nikt nie mówił po francusku, a była dziewiąta wieczór, czas niezbyt sposobny dla znalezienia tłumacza. Pożegnałem się wesoło-melancholicznie z mojemi opiekunkami, wkraczałem bowiem w pustynię, jaką stwarza dla podróżnika absolutna nieznajomość języków. Zrozumiałem doniosłość Zielonych Świątek. Dziś cud ten spełnia się zapomocą odrobiny inteligencji, trzydziestu su za godzinę i dużo pamięci. Gospodarz z hotelu Reńskiego gościł mnie już raz, mam zaś na szczęście fizjognomję dosyć wyrazistą aby jej nie zapomnieć; w istocie, zacny ten oberżysta zaopiekował się mną tak, że znalazłem się na peronie nazajutrz o piątej rano.
Oto pomykam ku Hamm bez towarzysza więzienia w wagonie, sam, nie znając nic, nawet frazesu potrzebnego aby upomnieć się o bagaże. A gospodarz hotelu Reńskiego, po godzinnej naradzie między jedenastą a dwunastą w nocy, ukazał mi możliwość zostania przez dzień w Hamm, zdradził mi bowiem to, co afisz kolei w Paryżu zataił. Między Hamm a Hanowerem, komunikacja odbywa się przez wagony gatunku ślimaczego, których szybkość olśniewa Niemców: nazywają je schnell-post to znaczy poczta pospieszna. Ta poczta pospieszna robi mniej więcej dwie mile na godzinę, tyle, co nasze ciężkie dyliżanse francuskie w r. 1820. Zmienia się powóz na każdym postoju, nazwanym w Niemczech stacją, i na każdej stacji zabiera się pasażerów. Tym trybem, dwadzieścia cztery mil niemieckich, które dzielą Hamm od Hanoweru, musiałoby się robić w pięćdziesiąt godzin, a nie w szesnaście; i to jeszcze, aby się dostać na kolej hanowerską, trzebaby pisać do Hamm i zatrzymać miejsce, bo podróżni zapisani mają pierwszeństwo przed niezapisanymi, a biuro w Kolonji przekazuje ilość zatrzymanych miejsc urzędnikowi w Hamm. Ponieważ nie mogłem się dać zapisać o jedenastej w nocy, uniosłem w niespokojnej duszy tę nieznośną wątpliwość: jeżeli chybię odjazd z Hamm, zniszczę harmonję przyjazdów i odjazdów na wszystkich linjach kolei; będę tkwił w Hamm, w Hanowerze i w Berlinie. To znaczyło potrojenie czasu, potrojenie wydatków, i — gorzej jeszcze — potrojenie nudy!
Przybywam do Hamm, zatrzymują nas w szczerem polu; ale na szczęście pogoda wspaniała.
— Ha, powiadam sobie, czas przypomnieć sobie lekcje mimiki, mimo woli pobrane u pp. Mazillier, Petitpas i Natalji Fitzjames w Operze, na baletach które oglądałem.
Rzucają nasze bagaże w przestrzeń określoną sznurami przywiązanemi do palików; widząc moją walizkę i moje pudełko z kapeluszem, walę w nie wołając „Moje“ i pokazując kwit. Młody Niemiec, w którym zgaduję cechy numerowego, chwyta moje rzeczy i ciągnie mnie do omnibusu, który tak łudząco przypominał dyliżans, że myślałem iż już jestem w drodze do Hanoweru. Zawieziono mnie jedynie do biura pocztowego w Hamm. Tam powtórzył się widok oceanu bagażów, kłębiących się na małej przestrzeni; trzydziestu podróżnych, trzysta paczek! Trzydziestu podróżnych oblega okienko, a trzysta paczek bombarduje dwóch Prusaków, mających wszystko zważyć i wszystko zapisać. Mówi się o furji francuskiej, mówi się o lawinach: nic nie da się porównać z burzą egoizmu, jaki rozwijają podróżni. Anglicy pruli tłum i ocean paczek jak nóż rozcina jabłko; i, wspomagani swoją flegmą, swoim ambasadorem, na którego powołują się bezustanku, dostają się pierwsi. Małe żydki prześlizgują się między nogami Anglików i podnoszą się między nimi a okienkiem, ku zdumieniu synów Albjonu i ich ladys, które powiadają: Hao! Dwadzieścia razy odepchnięto mnie, ale miałem podwójne szczęście: jeden żyd, zmylony podobieństwem kolorów, załatwił moją walizę; kiedy rzuciłem na nią pudło z kapeluszem, ku swemu wielkiemu zdumieniu poznał swój błąd. Zaczem, widząc to, mój towarzysz z Brukseli rzekł do mnie w dobrej francuzczyźnie:
— Pan ma kłopoty, panie de Balzac, niech mi pan pozwoli służyć sobie za tłumacza.
Byłem ocalony; zaszliśmy się posilić do tej samej oberży i pojechaliśmy tym samym wehikułem. Opuszczając Hamm, spytaliśmy zacnego Niemczyka kiedy mniej więcej będziemy w Hanowerze: dowiadujemy się, że jest dwadzieścia cztery mil, i że możemy sobie winszować bajecznej szybkości, jeśli to będzie trwało tylko pięćdziesiąt godzin!... Wydaję okrzyk zgrozy, na myśl, że, wskutek trzech godzin straconych w Hamm, nie będziemy mogli wyjechać wieczornym pociągiem z Hanoweru, z którym afisz paryski mnie łączy; i że trzebaby jechać z szybkością najszybszej francuskiej poczty, aby przybyć na szóstą rano, na pierwszy odjazd z Hanoweru. Bajeczna okoliczność sprawiła, że mój towarzysz chciał podróżować tak jak ja to rozumiem, czyli dwanaście mil na godzinę: był to doktór Roth, lekarz ambasady austrjackiej, który wiózł depesze dla Meternicha. Bierzemy natychmiast na spytki poczciwego Niemczyka, który zachęca nas do zrealizowania idei, którą już sam powziąłem: mianowicie, w razie gdyby schnell-post nie mogła mnie wziąć, aby zażądać extra-post.
Niemcy mają cztery rodzaje szybkości; jak się okaże, jest to kraj najbardziej skubiący jaki znam. Pozitivus poczty to eilwagen, dyliżans przy pomocy którego robi się milę na godzinę, jest to wehikuł-rak. Z chwilą gdy droga wysklepia się jak grzbiet zbyt tłustej kobiety, konduktor zsiada, podróżni wysiadają, zapala się fajki, konie idą stępa; kiedy zaś chodzi o zjazd z wysokości takiej jak spadek bulwaru Montmartre, zakłada się hamulce, która-to operacja wykonywana jest z niemiecką dokładnością. Comparativus poczty w Niemczech, to schnell-post, wehikuł-ślimak, którym jechaliśmy właśnie. Pięć do sześciu karetek jedzie razem, a na ich czele kroczy główny powóz, w którym podróżni siedzą nie zmieniając miejsc, podczas gdy wehikuły poboczne zmienia się od stacji do stacji. Superlativus poczty to extrapost; extrapost robi rzekomo milę niemiecką w godzinę i robi ją w istocie; że jednak trzeba zmieniać powóz na każdej stacji, stwierdzam, że wciąż extrapost wyprzedzana jest przez schnellpost.
Kiedy się ma własny powóz, extra-post, wówczas — przepłacając pocztyljonów niemieckich, dając im o wiele więcej niż pocztyljonom francuskim wtedy kiedy pocztyljoni francuscy mówią między sobą: „Możesz jechać ostro z panem, to Francuz!“ — wówczas extrapost robi trzy mile na godzinę. Jest to tempo poczty niemieckiej między Forbach a Frankfurtem, która wydaje się w Niemczech cudem szybkości. To też, kiedyśmy wzięli extrapost, ujrzeliśmy rychło, że mija nas kawalkata, którąśmy opuścili, nie bez straszliwych trudności, a oto czemu. Trzysta kuferków władowano na trzy główne powozy, bez ładu; i kiedy, na pierwszej stacji, chcieliśmy skorzystać z naszego prawa zmieniając schnell na extra — co wydało się szaleństwem wszystkim podróżnym niemieckim, a zwłaszcza żydom, którzy śmieli się z nas, znając dobrze zwyczaje tego kraju — konduktor tej olbrzymiej karawany stawił najgwałtowniej szy opór; ale ja, spytawszy doktora czy ma paszport kurjera wiozącego depesze, poradziłem mu aby skorzystał ze swojego dostojnego charakteru. Konduktor, przerażony odpowiedzialnością za opóźnienie kurjera wysłanego przez księcia Metternicha, oddał nam trzy imperjalki do przejrzenia; trzeba było naszej furji oraz żądzy przybycia na miejsce, aby zużyć tylko godzinę na odnalezienie naszych rzeczy. Cóż za rewolucję byłaby taka operacja wznieciła we Francji! Byłoby z pewnością przyszło do rozruchów. Co zrobili Niemcy? Nabili fajki, i zaczęli palić, uśmiechając się z bezcelowości tej operacji.
Flegmę tę Niemiec posuwa do wzniosłości. Oto jedna z tysiąca przygód tego rodzaju, mogących posłużyć do odmalowania tego narodu. Dwa pociągi przybywają na dworzec w Sorau, gdzie każdy z nich ma zmienić szyny. Zmiana ta odbywa się zawsze około ósmej wieczór. Zwyczajnie jeden pociąg przybywa wcześniej; ale, pewnego wieczora, ten na który zwykle czekano przybył wcześniej i coś się w nim zepsuło. Późniejszy, nawykły że zwykle jest pierwszy, zatrzymuje się nawprost tamtego, tak że nikt nie mógł przypuszczać przyśpieszenia, każdy konduktor bowiem uprzedził drugiego znakiem: Przybyłem. Przypuszczają, że to jest jakiś pociąg towarowy, i spokojni Niemcy siedzą, czekając na siebie wzajem — mimo że mają siebie prosto nosa — przez całą noc, drzemiąc albo paląc. Urzędnicy przechadzają się po swoich peronach, nie zapytując się wzajem o nic. Około ósmej rano, jakiemuś Radcy Dworu zamkniętemu w wagonie zachciało się jeść i poszedł do restauracji, gdzie siedzieli pasażerowie obu pociągów. Natknął się na drugiego Radcę Dworu, skłonili się sobie poważnie i wypytawszy się wzajem o przyczynę tego czekania, które im się wydało zbyt długie, dowiedzieli się, że każdy z nich znajduje się właśnie w pociągu na który drugi czeka. Żaden podróżny nie podniósł skargi; ci zacni Niemcy zacierali ręce, podziwiając szczęśliwe spotkanie dwóch radców, któremu zawdzięczali tak rychłe oswobodzenie.
Anegdotę tę opowiadało mi młode małżeństwo, podróżujące jednym z tych pociągów, i które miało z pewnością przyczyny nie bardziej się skarżyć niż poczciwi Niemcy. Ponieważ oba pociągi wyprzęgły, pasażerowie zaś jedli śniadanie, wszystko siedziało w kawiarni, w doskonałych humorach. Ogrzano lokomotywy. Te śniadania kotłów i Niemców zajęły półtorej godziny, kiedy zaś trzeba było siadać, konduktorzy, nie chcąc okazać się barbarzyńcami, musie li czekać, aż ci, którzy siedli do stołu ostatni, skończą śniadanie.
Odnalazłszy nasze bagaże, zaledwie zdołaliśmy dogonić schnellpost na najbliższej stacji, i zrozumieliśmy mistyfikację, jaką stanowi extrapost, o ile człowiek nie podróżuje własnym powozem. W biały dzień, z pieniędzmi w dłoni i z wielkiemi ułatwieniami, zmiana powozu, przeprzęganie i załatwianie kwitów trwa około dwudziestu minut. Trzeba użyć czwartego stopnia szybkości, który jest przywilejem, zachowanym, jak się okaże, dla dyplomacji. Podróżny posiadający paszport kurjera wiozącego depesze może sobie kazać dać konie kurjerskie. Konie kurjerskie obowiązane są, łącznie z pocztyljonem, robić milę niemiecką w pół godziny; jest to tempo naszej zwykłej poczty, i trzeba powiedzieć, aby Niemcy wiedzieli to dobrze, konie niemieckiej poczty robią ten kurs śpiewający, bardzo łatwo i bez wysiłku, ile że drogi w Niemczech są bardzo płaskie, bez częstych falistości jak we Francji. Wystarczył dobry napiwek, aby zwiększyć tę szybkość w sposób pozwalający nadrobić przeprzęganie. Mimo to, słysząc nasze postanowienie, że chcemy zdążyć na pierwszy pociąg hanowerski o szóstej rano, aby być w Berlinie w dzień, i odjechać w trzy godziny później do Wrocławia, każdy naczelnik stacji mówił nam, że żądamy niepodobieństwa, zwłaszcza straciwszy sześć godzin w Hamm oraz przy naszej zmianie schnellpost na extrapost. Jak wam się wydaje ten wyzysk podróżnych, te cztery stopnie, z których każdy ma odmienną cenę? W tem są całe Niemcy; ta gama cen powtarza się u oberżystów, u fabrykantów; wszędzie spotkacie positivus, comparativus i superlativus. Prawie wszyscy Niemcy zadowalają się komparatywem, schnellpost; rzekłbyś, że ci ludzie mają kilka dni do rozporządzenia w ciągu dnia, wyglądają jakby mogli robić pożyczki na hipotekę wieczności. A komuniści francuscy wyobrażają sobie, że potrafią zrewolucjonizować Niemcy! Pewien Niemiec, bardzo inteligentny, pełen patrjotyzmu, mówi! mi: „Czekajcie, kiedy ten niedźwiedź podniesie łapę, nie zatrzyma się! Pamiętajcie o Lutrze!“ Nie palono fajki za czasów Lutra, no i Luter ofiarował Niemcom piękny łup w postaci dóbr kościelnych do podziału.
Dotarliśmy do jakiejś małej mieściny w Hanowerze późno w nocy; tam, uważając że o wiele za dużo czasu tracimy na zmianę powozu i na przeprzęganie, osądziłem, że mój doktór ma za mało energji; poradziłem mu aby wpadł w pasję, i wpadł w pasję. Stajenny, który w ciągu kwadransa zdołał wyciągnąć powóz z głębin dziedzińca, zostawia wszystko, poczem wraca. — Z końmi? powiecie. — Ani trochę.
Przybywa, opatrzony rozporządzeniem policji, które zdjął ze ściany w stajni, a które to rozporządzenie uprawniało go, po północy, do użycia tylko pół godziny czasu na zmianę powozu i koni. Zważcie, że na żadnej stajni w Niemczech pocztyljon który wyprzęga nie pomaga temu który zaprzęga; nowoprzybyły zajęty jest tylko swojemi końmi; dobrze czy źle zapłacony, nie wzrusza się tem, co się dzieje poza nim, tak jakby miał głęboki interes w tem, aby podróżny nie mógł jechać dalej. Zirytowany w najwyższym stopniu, rozumiejąc całą wagę straty kilku minut, wydobywam z kieszeni pięciofrankówkę, krzycząc po francusku: „Oto mój regulamin“! Powiadają, że Ludwik Filip nie ma władzy; otóż, zaświadczam, sam widok portretu tego monarchy pokonał hanowerską flegmę.
Ruszyliśmy w sześć czy siedem minut. Ujrzycie jaka była cena tych minut. Nigdy nie odbywałem, z cudzoziemcem rozumie się, przyjemniejszej podróży, niż te dwadzieścia cztery mile. Doktór Roth jest, jak wszyscy Niemcy średniej klasy, człowiek nadzwyczaj wykształcony, któremu pobyt w Paryżu dał, jak Korefowi, jak Heinemu, jak radcy Koelbowi, nieco żywości francuskiej. Był zbieraczem, rozmawialiśmy o porcelanie, rozprószył pewne moje niepewności w ważnych kwestjach ceramiki. Słowem, gawędziliśmy przez dwadzieścia cztery mile bez przerwy.
Nasz przyjazd do Hanoweru określał się w miarę jak mijaliśmy stacje. Wreszcie mogliśmy, ku wielkiemu zdziwieniu Niemców, już na nogach o tej wczesnej porze, spaść jak piorun, w wielkim galopie koni dyszących jak lokomotywa, przed stację w chwili gdy rozlegał się ostatni dzwonek. Stał się cud; ale to jedynie dzięki długości ostatniej stacji, która ma, zdaje mi się, cztery mile; gdybyśmy mieli przeprzęgać jeszcze raz, wszystko byłoby przepadło; ten olbrzymi wydatek byłby poszedł zupełnie na marne. Ale, dzięki dukatowi w zlocie na piwo, ostatni pocztyljon jechał jak nasza poczta do Bordeaux, która robi miejscami pięć mil w godzinę; droga jest zresztą plaska jak ćwiartka papieru. Byliśmy o trzeciej popołudniu w Berlinie, nazajutrz rano we Wrocławiu, a około drugiej pożegnaliśmy się z doktorem przy odnodze idącej do Wiednia: ale ten uroczy człowiek wynalazł wśród pasażerów brata konsula rosyjskiego w Krakowie, który udawał się do Krakowa i któremu mnie powierzył. To uprzejme przekazywanie mnie z rąk do rąk, które towarzyszyło mi aż do Brodów, pozwoliło mi podróżować bez niepokoju. Ten Rosjanin, adjutant, zdaje mi się gubernatora wileńskiego, był dla mnie pełen względów. Wszelako, ponieważ nie jechaliśmy w tym samym wagonie, musiałem sam jeden rozwinąć niewiarygodną siłę mimiczną, na szczęście bowiem, będąc na peronie i widząc jak przewożą bagaże idące do Wiednia, ujrzałem moją walizkę, którą pakowano do pociągu wiedeńskiego. Natychmiast zacząłem walić laską w walizę krzycząc: „A moi! A moi! Mislowitz! Krakau!“
Nic tak nie dziwi Niemców jak francuski hałas; to jest dla nich coś tak niezwykłego, tak bardzo niskiego, tak sprzecznego z ich obyczajem, iż budzą się ze swej zadumy absolutnie tak, jak na krzyki „Gore“! widzi się w oknie małego miasteczka wszystkie głowy; ciekawość bowiem bije z wszystkich tych dobrodusznych twarzy i rozpala ich oczy. Mimo to, w Heidelbergu, w Lozannie, gdzie zdarzyły mi się dwie podobne przygody, wzięto moją żywość za pijaństwo, której-to opinji — przyznaję — moja rumiana cera daje niejakie prawdopodobieństwo. Ta rewolucja wszczęta przeze mnie jednego sprowadziła na widownię wyższego urzędnika, który mówił po francusku i który zrozumiał doniosłość tej pomyłki, zwłaszcza dla człowieka nie umiejącego po niemiecku: kazał załadować moją walizę do wagonu mysłowickiego, upewniając mnie, że nigdy nie zdarzyła się podobna zbrodnia obrazy walizy, w co uwierzyłem, widząc powszechne zdumienie jakie wiadomość o tym fakcie rozlała na wszystkich tych niemieckich fizjognomjach.
francuska odniosła nad niemiecką flegmą, wszyscy bowiem wydawali okrzyki Mein Gott, Terteifel, które dowiodły tej setce pasażerów, że ja nie byłem pijany i że słuszne były moje okrzyki: A moi! A moi! które-to okrzyki wznieciły istny popłoch, rozwinąłem bowiem skarby głosu. Rad byłem z tego zwycięstwa, jakie niecierpliwo które zachowuję sobie na to, aby kiedyś uśmierzać burze parlamentu. Nasi wnukowie nie będą wiedzieli nigdy, na jakie przykrości narażały ich dziadków te przerwy w linjach kolejowych; oni, którzy zastaną całą Europę polinjowaną żelazem i urządzoną jak fortepian: skoro staną na jednym końcu klawisza, kolej żelazna wyrzuci ich tak, jak muzyk wyrzuca nutę, u celu podróży.
Kiedyśmy się z trudem wlekli do Krakowa ciągnieni przez dychawiczną lokomotywę, która, opalana drzewem sosnowem, szła wolniej niż nasz dyliżans do Bordeaux, poradzono mi, abym został w Gleiwitz zamiast jechać aż do Mysłowic. Mimo że z Mysłowice jest tylko trzy mile do Krakowa, trzeba (powiedziano mi) posyłać po konie do Krakowa; otóż, przy powolności, jaka cechuje Niemców, można zostać dziesięć albo dwanaście godzin w szczerem polu w Mysłowicach i spędzić tam noc, aby się w końcu dowiedzieć, że niema powozu. Gleiwitz jest to małe miasteczko, z którego odjeżdża wehikuł, dyliżans, wprost do Krakowa. Obaj z adjutantem rosyjskim byliśmy tego samego zdania, wysiedliśmy w Gleiwitz. Boże miłosierny! te okolice usprawiedliwiają najzupełniej myśl owego żołnierza francuskiego, który, prowadzony tamtędy, wykrzyknął: „I ci ludzie nazywają to ojczyzną!“ Co za gospody! Co za kuchnia! Co za straszliwy sposób podawania! Mięso jest tu tkaniną z grubych sznurów. Myślisz że jesz, krajesz konopie, które ci zostają w zębach, i w końcu masz w ustach pakiet niestrawnego włókna; ale kosztuje to szalone sumy.
Pomiędzy Gleiwitz a Krakowem znajduje się granica; trzeba było przebyć rewizję i zmienić powóz, bo z jednego kraju do drugiego nie pożyczają tam powozu. Wpuścić powóz na sześć mil na swoje terytorjum, to operacja, która nazywa się tranzytem międzynarodowym. Nigdy w życiu nie zapomnę sceny, jaką mi zrobił urzędnik austrjacki: widząc mnie z obiema rękami pełnemi pakunków i w kapeluszu na głowie, nie wiedząc że ja nie umiem po niemiecku, wpadł w furję, że nie odkryłem głowy w jego kancelarji; on sam był w szlafroku, w pantoflach i w szlafmycy. Pytał, gdzie ja się chowałem. Rosjanin odpowiedział mu, że jestem o wiele lepiej wychowany niż on myśli; że jednak powtórzył mi przedmiot sprzeczki, złożyłem mój kapelusz na ołtarzu pokoju, to znaczy na kasie. Ten urzędnik strawił blisko pół godziny na szukaniu wagi i na ważeniu dukatów, których zażądał jako kaucji za kilka krawatów kupionych w Wiedniu, które przeszły przez Prusy i które tem samem uznano za pruskie. Odważył trzydzieści dukatów, zanim wybrał z nich pięć, które mu się spodobały. Utrzymywał, że nie jest zdolny rozpoznać, czy krawaty są pochodzenia austrjackiego. Ta operacja miała się odbyć w Krakowie; on, pobrawszy cło, wydał kwit, każąc zarazem opieczętować krawaty. Zostaliśmy tam półtrzeciej godziny. Rozumie się samo przez się, że konsul rosyjski, dowiadując się o tej sprawie, prosił brata, aby nie czynił żadnych kroków dla odzyskania swoich pięciu dukatów. Wyniknąłby z tego proces z cłem austrjackiem, który, w razie wygranej, zająłby pięć do sześciu tygodni.
Czy uwierzyłby kto, że to już druga tego rodzaju sprawa, której byłem świadkiem! Pani Naryszkin miała ze sobą koszyczek, pełen wełny do robótek kupionej w Niemczech, wyższość bowiem niemieckiej wełny do haftu jest znana i muszę wyznać, że przemysł francuski jest daleko w tyle za przemysłem niemieckim w tej mierze; otóż, opłaciwszy w Belgji cło za wełnę w swoim koszyczku, pani Naryszkin musiała płacić jeszcze raz na granicy pruskiej, mimo że to była jej robótka na drogę. Reklamowała, urzędnik pruski wskoczył do wagonu, zabrał koszyczek i oddał go swemu przełożonemu w Akwizgranie. Czy uwierzy kto? Ten przełożony zajmował się sprawą przez dwadzieścia minut, pochwalił swego podwładnego za tę szykanę, i zdecydował, że ta wełna, najoczywiściej niemiecka, ma opłacić cło.
Kto kiedy pomści podróżnych za okrucieństwa komory! Mimo iż, z mojej strony, nie mam powodu skarżyć się na żadnego celnika i na żadną komorę w jakimkolwiek kraju, minio że spotkałem się wszędzie jedynie z grzecznością i że uważałbym za głupie i nędzne przemycać na tak małą skalę, byłem świadkiem procederów zdolnych przyprawić o rumieniec dzikich. Ot, w obu tych wypadkach, jak nazwać hultajstwo popełnione w imieniu rządu? A co czasu straconego! A rzeczy porozrzucane, które trzeba rozpakowywać i pakować na nowo! Tak mnie przerażono komorą rosyjską w Radziwiłłowie, że wiozłem z sobą starą bieliznę, stare ubrania, stare rękawiczki, stare buty, słowem rzeczy nienaganne.
W Krakowie pożegnałem zacnego Rosjanina i miałem wziąć kurjer austrjacki, pocztę która idzie z Krakowa do Lwowa przecinając całą Galicję; ale kurjer wiedeński nie przybył, musiałem wziąć kurjer krakowski i zostać w Krakowie cały dzień. Aż dotąd, jechałem od Paryża dniem i nocą bez zatrzymania się; sądziłem, że gdybym się zatrzymał, byłbym zgubiony; uczułbym zmęczenie, którego zapominałem zajęty podróżą; zwiedziłem tedy Kraków, obejrzałem chwałę zmarłej Polski, słynną katedrę zamku krakowskiego, który pan de Choisy uświetnił w ubiegłym wieku swoją obroną.
Kościół krakowski wart jest aby jechać do Krakowa; pełen jest kaplic z grobowcami, gdzie nagromadzone bogactwa nie mają nic równego, chyba w Rzymie lub w niektórych kościołach belgijskiich. Widzi się srebrne rzeźbione trumny, na których bokach wyobrażono bitwy liczące po osiemset figur, ludzi i koni. Istnieją tam w kaplicach bronzowe drzwi, na których z obu stron widnieją arabeski zupełnie różne, jak na owych szalach bez podszewki, a cudowne wykonanie świadczy, że w XIV wieku robiono w bronzie i w miedzi może bieglej niż dzisiaj. W tym kościele są istne skarby, a i tak nie mogłem widzieć tego, co nazywają specjalnie skarbcem, nic stało czasu na uzyskanie koniecznego pozwolenia. Pełno tam zresztą srebrnych posągów, ołtarzy z rzeźbionego srebra, świętych naczyń. Batorowie, Korybutowie, Jagielloni i inne konstelacje polskie są tam. Co się tyczy Krakowa, jest to trup stolicy; aby zaś niczego nie brakło porównaniu, Żydzi, te toczące robaki, zostali.
Kurjer wiedeński przybył i odjechał równocześnie z krakowskim; nie zdarzyło mu się nic złego, jedynie miał nadmiar pasażerów, dwa wozy zwyczajne, trzy dodatkowe, wiele pakunków. Tak więc, dla kogoś, kto zna Niemcy, spóźnienie było zupełnie wytłumaczone.
Spędziłem noc w Wieliczce, nie zdoławszy obejrzeć owych słynnych kopalni soli; to będzie na drugi raz. Jechałem tedy przez Galicję, gdzie wszyscy właściciele ziemscy przeklinali okrutny kaprys komitetu polskiego w Paryżu, który uroił sobie wydać bitwę bez karabinów, bez białej broni, bez artylerji i bez prochu; o ile bowiem Austrja była okrutna, emigranci polscy we Francji byli głupi. Ale lekkomyślność polityczna emigrantów równa jest ich nienawiści do wiernopoddańczych rodaków. Słyszałem skargi ofiar: o wiele bardziej jeszcze przeklinali spiskowców paryskich niż ciemięzców wiedeńskich. Polacy paryscy upajają się mrzonkami, nie wiedzą już nic o swoim kraju; aby galwanizować naród, niczem jest dla nich zaryzykować rzeź sześciu tysięcy obywateli i śmierć sześćdziesięciu tysięcy chłopów, trzeba bowiem wiedzieć, że sześćdziesiąt tysięcy chłopów umarło z głodu i chorób w ciągu tej zimy. Nieszczęśnicy ci, którym rząd przyrzekł ziemię i wolność, uważali się wszyscy za bogaczy, żaden nie pracował, ziemia leżała odłogiem i zginęli z nędzy, głodu i tyfusu. Niewątpliwie, odwet wymyślony przez Austrję jest wstrętny: rozpętała, może przez oszczędność, ciemne masy przeciw szlachcie; ale rząd miał wymówkę: był zaczepiony, podczas gdy Polacy paryscy atakowali bez żadnej szansy powodzenia. Błąd u spiskowca jest zbrodnią, zbrodnia u ciemięzcy staje się błędem. Taka jest czysta prawda co do ostatnich wypadków w Galicji.
Szlachta galicyjska może tylko marzyła o tem aby powstać, bo jarzmo Austrji jest nieznośne w Galicji jak we Włoszech i budzi tęsknotę za jarzmem rosyjskiem, ale to pewna, że Galicjanie, gdy im mówiono o spisku, wszyscy odpowiadali jednogłośnie: „Gdzie są wasze armaty? Gdzie wasza broń? Gdzie wasza pomoc, wasze posiłki? Powstanie jest szaleństwem, nie mamy już nic, nawet szabel naszych przodków!“ Zażarci komuniści odpowiadali jak w 1792 r.: „Niech zginą ludzie, niech żyją zasady“. I to krwawe głupstwo kosztowało sto tysięcy ludzi i zrujnowało Galicję na dziesięć lat. We Francji, mówcy z obu Izb słuchali Polaków, a wiadomo jakie echo zyskują tam słowa, wielkie krzyki. Faktycznie, Galicja została zarżnięta, a ta rzeź, jak rzeź Turków w Chio, mówi głośno całą prawdę. To, co wam mówię, nie będzie miało wielkiego sukcesu, ale to jest prawda: na wszystkich drogach wygłodniałe widma, odpędzane batem, oblegały powozy, z których padały, powiedzmy to, obfite jałmużny.
Siódmego dnia od wyjazdu, wjechałem o piątej rano do Brodów, miasta, które należy w całości do pewnego wołyńskiego szlachcica. Jestto siedziba wielkiego handlu. Nasze więzienia mają weselszy wygląd niż pokoje w oberży mieniącej się hotelem Rosyjskim: — pierwszy hotel w Brodach. Czekałem pięć godzin aż gospodarz i służba wstaną. Dla mnie, podróż zaczynała się dopiero w Brodach; sto mil bowiem dzielących Berdyczów od Brodów zdawały mi się trudniejsze do przebycia niż siedemset mil z Paryża do Brodów.
Zaraz na początku wybuchły trudności. Żydzi obchodzili swoje święto; kiedy zaś Żydzi święcą swoje obrzędy, życie handlowe ustaje. Wszystko, począwszy od Brodów, jest w rękach Żydów. Nie czytałem w żadnem dziele ścisłych wiadomości o tym podboju Polski przez Hebrajczyków. Żyd panuje a nie rządzi! to jest pewne.
Żydzi w Niemczech, we Francji, to są ludzie tacy jak wy i ja; ich religja, ich obyczaje, tak się roztopiły w społeczeństwie którego stanowią cząstkę, że wszystko co tworzy Żyda znikło, wyjąwszy spryt handlowy i chciwość; ale chciwość jego wkłada białe rękawiczki, jego spryt sfrancuzia się; jest poetą jak Heine, muzykiem jak Meyerbeer i Halevy, zbieraczem jak Fould, hojnym jak Rotszyldy; podczas gdy począwszy od Krakowa widzi się prawdziwych talmudystów. To też, kiedy cesarz Franciszek, ten kpiarz na tronie, którego życie oczekuje historyka — niemożliwego jeszcze przez trzydzieści lat — wszedł do wielkiej synagogi w Brodach, kiedy, ujrzał prawdziwych Żydów w stroju wielkich kapłanów, w pontyfikalnych szatach wszelkiego stopnia, nachylił się do towarzyszącego mu księcia, i rzekł z miną człowieka który znalazł słowo zagadki:
— A, już teraz wiem, czemu jestem królem Jerozolimy!
W żadnym kraju świata narodowość żydowska nie wrosła tak zuchwale, niby mech w polu, jak w Polsce, i rozumiem awersję, jaką przypisują carowi Mikołajowi do tej uzurpowanej władzy. Żydzi nie porzucili żadnego ze swych obyczajów i nie zrobili żadnego ustępstwa dla obyczajów kraju, w którym rasa ich miała się rozplenić. Nie wolno im posiadać, a w Rosji i dzierżawić ziemi, mogą tylko handlować i uprawiać lichwę: jakoż handlują i pożyczają na lichwę że niech Bóg broni! Widziałem ich w małych miasteczkach, gdzie roją się jak muchy, jak idą do synagogi w pontyfikalnych strojach, które bawiły mnie naksztalt maskarady, ale które nie dziwiły nikogo. Żyd polski lęka się wciąż wymuszeń, jakie cierpieli w średnich wiekach jego przodkowie; to też niezniszczalny instynkt rasowy każe mu trzymać majątek w malej i przenośnej objętości. Z wyjątkiem paru kolosalnych rodów żydowskich — jeden w Berdyczowie, drugi w Mikołajewie — które zresztą dążą do szlachectwa, do baronji, wszyscy Żydzi kondensują swoje zyski w następujący sposób. Żony ich noszą charakterystyczny czepek, składający się z dwóch olbrzymich kapuścianych liści z klejnotów, umocowanych z dwu stron ponad czołem, na tle zahaftowanem perłami. Tam jest majątek każdej żydowskiej rodziny. Żyd myśli tylko o tem, aby zamienić swoje małe perły na wielkie, wielkie na jeszcze większe, perły lichszego blasku na szlachetniejsze, wreszcie na perły bez skazy. Tożsamo z brylantami. Rozumiecie tedy, że są Żydówki które noszą czepki po sto, dwieście, trzysta a nawet sześćset tysięcy franków, co czyni w Polsce miljon.
Jestto zatem kraj, w którym znajduje się najwięcej pereł w świecie i gdzie są najpiękniejsze perły. Tem tłumaczą się słynne naszyjniki Walewskich, hrabiny Kisielew, księżnej Sanguszkowej. Naszyjnik pereł za tysiąc dukatów, to w Polsce nic, zaledwie na to zwraca się uwagę! Za pierwszym razem kiedy widziałem w Dreźnie perły hrabiny Tadeuszowej Walewskiej, osłupiałem, nie że widzę perły — widziałem wszak perły skarbca drezdeńskiego, wiedeńskiego i petersburskiego — ale że widzę perły niepojętej regularności, wielkości i blasku, na piersi białej jak śnieg, należące do osoby, której majątek, minio iż bardzo pokaźny, nie może się mierzyć z glośnemi fortunami Branickich, Hańskich, Potockich, Sanguszków, Czartoryskich, etc. Dowiedziałem się wówczas, że hrabina Walewska odziedziczyła po rodzinie trzy takie naszyjniki, jeden o szesnastu rzędach pereł.
W Polsce nosi się zresztą zawsze perły, nawet w nocy, aby nie umarły. Perła jest jak moda, wymaga aby ją dobrze nosić. Tylko w Polsce wiedzą co to są perły. Perły hrabiny Kisielew są olbrzymie; w dniu gdy je ujrzałem w ambasadzie austrjackiej, nitka się przerwała, rozsypały się na dywan. Czy to była kokieterja? Nie wiem; jako zapinkę mają słynny djament sławnej Greczynki, djament wartości miljona, znany zresztą w handlu pod nazwą djamentu Potockich.
— Żydzi, mówiła mi hrabina ze zwykłą nonszalancją, pożyczają mi na to pięćset tysięcy franków!
Perły domu Sanguszków są również bardzo sławne, ale będziemy mieli sposobność mówić jeszcze o perłach mówiąc o skarbcu kijowskim. Łatwo pojąć, że zaopatrzeni w swoje kolje pereł i djamentów i czepki swoich żon, Żydzi wędrują gdzie chcą, drwią sobie z nieszczęścia. Znawstwo djamentów i pereł jest jak z tego widać, wiedzą wrodzoną u wszystkich Żydów: przechodzą szkołę u piersi swoich matek; od najwcześniejszego wieku oczy ich nawykłe są do oglądania drogich kamieni, pereł i szacowania ich.
Nigdy Żydzi nie łączą się z chrześcijanami, ale zmieniają religję aby zyskać szlachectwo i posiadać ziemię. Cytowano mi wiele rodzin polskich i rosyjskich pochodzenia żydowskiego. Z Żydami w Polsce jest jak z metysami w Stanach Zjednoczonych: w piątem pokoleniu pierworodna plama jeszcze się nie starła, magnaci polscy pamiętają ją ciągle. Żyda w chrześcijanina zmienia zawsze chęć utrwalenia ogromnych bogactw: chrzest, to jest ich savonnette à vilain. Żydzi trzymają się między sobą jak galernicy, jak aktorzy, jak wszystkie plemiona wyjęte z pod prawa; to znaczy iż mają osobny zakon. Niema nic równego zuchwalstwu ich w spekulacji. Olbrzymie fortuny wznoszą się i padają, nie wiadomo gdzie i jak. Piętnaście lat temu naprzykład, dom Nathansonów w Brodach miał pięćdziesiąt miljonów. Co się stało z tym majątkiem. Zagadka. Dziś szwajcarski dom Hausenerów zajął miejsce Nathansonów; toż samo dom Halperynów, zawdzięczających swój początek rodzinie, której mam być gościem, jest królem Berdyczowa. Żydzi są straszliwi złodzieje; pod tym względem są bliskimi krewnymi Chińczyków. Niepodobna sobie wyobrazić ilości koni które giną skradzione, zwłaszcza na granicy. Żyd nie cofa się przed morderstwem, gdy chodzi o znaczną sumę. Rasa ta ma osobliwe zwyczaje i zabobony, zachowała tradycje z czasów dzikości. I tak, kiedy w rodzinie znajduje się Żyd pozbawiony wszelkiego zmysłu do łupiestwa, niezdolny do płukania dukatów w kwasie, obrzynania rubli, oszukiwania chrześcijanina, i żyjący w bezczynności, rodzina żywi go, daje mu pieniądze, uchodzi za genjusza; przeciwnie jak w krajach cywilizowanych, gdzie człowiek genjalny uchodzi za głupca w oczach mieszczuchów; ale wówczas ten święty rodziny żydowskiej musi czytać wciąż Biblję, pościć, modlić się jak fakir. Rotszyldy mają swego świętego, genjusza w tym rodzaju.
Żydzi w Brodach, nawet za miljony, nie zaniedbaliby swoich obrzędów, niepodobna zatem było dobić targu o mój przejazd z Brodów do Berdyczowa, nie chciałem bowiem spocząć aż pod opiekuńczym dachem moich przyjaciół. Nowy kłopot: komora rosyjska otwiera się aż o dziesiątej, a komora rosyjska jest zarazem instytucją polityczną; sprawdza paszporty; przyczem kogoś, kto ma paszport w porządku, mogą zupełnie dobrze niepuścić przez granicę. Gospodarz hotelu Rosyjskiego poradził mi tedy posłać tam mój paszport, dla przekonania się czy go uznają. Nie zdawał się zbytnio polegać na liście polecającym, o którym mówiłem. Ten zacny młodzian był mało obyty z językiem francuskim, znał Francję, ze słyszenia, i zwierzył mi się że nie przejeżdża tędy ani trzech Francuzów na rok, wyjąwszy panien do towarzystwa, nauczycielek i nauczycieli których importuje się do Rosji konwojem; zachęcał mnie bardzo abym zaczekał na dzielnego żydka, który ma przedsiębiorstwo tych transportów i który mnie dostawi (powiadał) bardzo bezpiecznie do Berdyczowa w ciągu tygodnia. Na to słowo w ciągu tygodnia wydałem okrzyk, lub, aby rzec ściślej, wycie zdolne narazić mnie na zamknięcie jako warjata.
— Ależ ja chcę być w Berdyczowie w dwadzieścia cztery godzin! — Pretensja ta, dopuszczalna u cara rosyjskiego, wyrażona przez podróżnego który przybył sam jeden dyliżansem lwowskim i który sam mógłby unieść swój bagaż, wywołała uśmiech mego gospodarza; potrząsnął głową i rzekł, że konsul rosyjski mieszka w jego hotelu. „Brawo, wszystko pójdzie dobrze!“ wykrzyknąłem. I dobywając bilet z pugilaresu, rzekłem: „Niech mu pan odda mój bilet i zapyta czy może mnie przyjąć“. Muszę oddać tę sprawiedliwość zacnemu młodzieńcowi że w istocie poszedł i że wrócił zdumiony. Znalazłem w konsulu w Brodach człowieka niezmiernie uprzejmego, jak prawie wszyscy Rosjanie stacjonowani poza krajem.
Skoro mnie wysłuchał i skoro ujrzał pieczęć poselstwa w Paryżu, sam napisał list dołączony do mego paszportu, adresowany do pana de Hackel, głowy celników rosyjskich w Radziwiłłowie, i przesiał mu wszystko sztafetą, na mój koszt, rozumie się.
— Pan de Hackel, rzekł, to przemiły człowiek, który niie codzień ma tak szczęśliwą niespodziankę; nie puści pana. (Zadrżałem). — Nie, nie puści pana, nie zatrzymawszy go kilka chwil dla siebie. (Odetchnąłem).
Konsul zaprosił mnie na śniadanie, przedstawił mnie swojej siostrze, ale stan mojej tualety po siedmiu dniach podróży, dniem i nocą, we wszystkich znanych wehikułach, kolejach, pocztach wszystkich krajów, nie pozwolił mi przyjąć zaproszenia; wymówiłem się tem, że potrzeba mi rosyjskich pieniędzy na dalszą podróż. Oczekiwałem bankiera żydowskiego z Berdyczowa, starego Halperyna który odprawiał swoje modły a do którego adresowany był mój list polecający. Ten król Berdyczowa oświadczył, że nie opuści synagogi przed wieczorem; musiałem tedy udać się do kantoru bogatej firmy Hausener, gdzie zmieniłem napoleony na ruble, półruble, trzecie, czwarte, piąte i dziesiąte części rubla. Czegóż mii nic naopowiadał faktor hotelu Rosyjskiego, który mnie oprowadzał po Brodach!
— Pan nie wie, powiedział, co to jest podróżować w Rosji! To bardzo mało pięćdziesiąt rubli na podróż do Berdyczowa; najsprytniejsi kupcy, ci którzy jeżdżą sześć razy na rok z Brodów do Kijowa, i ci nie dostają koni inaczej niż przepłacając poczmistrzów. Konie są zawsze zajęte, etc...
Pięćdziesiąt rubli stanowi dwieście dwadzieścia franków, rubel bowiem srebrny znaczy cztery franki dziesięć centymów, a rubel papierowy — jeden frank i dziesięć centymów. Oberżysta potwierdził mi wszystkie trudności podróży w Rosji i przybrał znów minę drwiącą, kiedy wspomniałem o jeździe do Berdyczowa w dwadzieścia cztery godzin, to znaczy licząc cztery mile na godzinę, jak je robi karetka pocztowa z Petersburga do Taurogów. Ponieważ konieczny był powóz, zaproponowano mi, abym przewiózł powóz do Rosji: ofiarowano mi nawet pewną kwotę, aby się przyczynić do kosztów podróży. Obejrzałem powóz, była to rozkoszna bryczka przeznaczona do Kijowa; ale, dowiedziawszy się, że ja biorę konie pocztowe, komisjoner, który już mi dawał sześć rubli na dwadzieścia pięć których żądałem, odmówił wręcz. Ta odmowa zaintrygowała mnie: uciekłem się do żydka hotelowego, który mi wyjawił sekret mej nieostrożności.
— Pocztyljoni rosyjscy to dzicz, jadą tak szybko, że powóz rozleciałby się w kawałki zanimby dojechał do Dubna...
To mi nie zwiastowało dobrego stanu dróg. Gościńce rosyjskie są niewątpliwie wytyczone; są wspaniałe, szerokie jak wielka aleja Pól Elizejskich, ale to i wszystko: drogę trzebaby zrobić. W całem cesarstwie istnieje jedynie gościniec z Petersburga do Moskwy, z Petersburga do Taurogów, który, w dwóch trzecich, jest zarazem gościńcem do Warszawy. Poza tem niema dróg gminnych ani powiatowych: prawdziwy czas komunikacji to zima, sankami po śniegu. Oberżysta powiedział mi, że podróżny przybyły z Żytomierza ma powóz do sprzedania: budę; poszedłem obejrzeć ten pojazd zrobiony z drzewa i trzciny. Jestto podłużny koszyk umocowany na żerdzi, opatrzonej czterema kolami. Ofiarowałem pięć rubli, tyle ile dawał oberżysta; Polak żądał dwadzieścia pięć rubli (sto franków), potem piętnaście rubli, potem odszedł rozmyślnie, abym ja do niego wrócił. Taki jest Polak. Nie dostał nic i pewno stracił swój wózek.
Gdyby był zażądał sześciu rubli, byłby je dostał, a musiał z pewnością zadowolić się trzema. Oberżysta zwrócił mi uwagę, że ten wóz jest w złym stanie; że, gdyby się złamał, wpadłbym w ręce żydów, którzyby mi kazali zapłacić za naprawę drożej niż za wóz, i że, na każdej stacji, znajdę na swój użytek tego rodzaju wóz ale mocniejszy. Oto co się zowie uczciwy oberżysta. Sztafeta nie wracała. Mój gospodarz poradził mi zjeść śniadanie, mówiąc że mam dużo czasu. Naraz, wchodzi jakaś osobistość, która siada i mówi:
— Czy pan jest pan de Balzac?...
— Tak, panie, odparłem przypuszczając jakąś wizytę policji.
— Och! bardzo jestem szczęśliwy! Jestem Janin.
— Czem mogę panu służyć?
— To ja jestem do pańskich usług, odparł Janin. Jestem prawie jedyny człowiek w Brodach, który mówi dobrze po francusku; jestem z Neuchatel. Ilekroć przybędzie tu jaki Francuz, posyłają po mnie, pomagam mu, bo Francuz jest tu w wielkim kłopocie; ale przyjeżdżają tak rzadko! Francuz tutaj, to osobliwość.
Wszystko to było powiedziane w jednym tonie.
— Jakto, panie, pan chce jechać w ten sposób do Rosji? Ależ pan nie wie, co pan czyni!... Pan nie wie, co to jest; pan już nie jest tutaj w Europie: jest pan w Chinach; granica chińska jest w Radziwiłłowie. Umie pan po polsku?
— Nie.
— Zatem po rosyjsku?
— Nie.
— I jest pan sam!
— Sam.
Janin zmierzył mnie oczyma od stóp do głów, niby osobliwe zwierzę, i wyszedł, aby opowiedzieć całym Brodom ten fakt nadzwyczajny, niesłychany. Ostatni Francuz nie kupiec, który przejeżdżał przez Brody, to był pan de Fougeres. Przyjechał do wuja, który został na Ukrainie od r. 1790 i który tu zrobił majątek. Lęk przed nieznanem zaczynał mnie trawić, traciłem moją niezmąconą niecierpliwość, która jest u mnie objawem gorącej krwi, o wiele lepszej niż zimna krew. Naraz, około południa, wróciła moja sztafeta, przywożąc mi paszport i pewność wpuszczenia mnie do Chin, wedle Szwajcara Janin. Widząc to, oberżysta pożyczył mi bardzo uprzejmie własnego powozu i koni aż do Radziwiłłowa.
Możecie mnie teraz pytać o przyczynę mego milczenia o rozmaitych miastach, krajach, które przebywałem; to dlatego, że wszędzie jest ta sama równina, to samo miasto, miasto niemieckie mniej, albo więcej podobne do Wiesbaden, większe albo mniejsze. Od Renu po Karpaty, to wszystko jest równina, częściej piaszczysta niż żyzna. Krajobraz francuski odnajduje się pod Krakowem. Galicja, która jest podszewką Karpatów, jest falista i urozmaicona jak Francja; te same drogi, tylko bez wsi i mieszkań. Każda stacja znajduje się w miasteczku, pałace kryją się dosyć starannie; tak starannie, że nie widziałem Przeworska, należącego do księcia Henryka Lubomirskiego, mimo że jadłem tam obiad.
Hanower, Magdeburg, Wrocław to są miasta w typie Frankfurtu. Berlin, który już znałem, to, jako miasto, coś o wiele mniej od Nantes. Nigdy, cobądźby czynili królowie pruscy, nie potrafią uczynić Berlina zabawnym. To miasto podobne jest do słownika; jakiekolwiek będzie czyniło postępy — bo rośnie w mieszkańców i w znaczenie, tak że niedługo przesłoni Wiedeń — Wiedeń będzie zawsze przyjemny, a Berlin nudny. Sądzę, że to jest skutek protestantyzmu. Berlin jest w zakresie nudy kuzynem Genewy. Natura wszystko zrobiła dla Genewy, a człowiek wszystko zniszczył. Pomyślcie, czem byłaby Genewa zgubiona w pustyni piasków, a będziecie mieli pojęcie o Berlinie. To będzie może kiedyś stolica Niemiec, ale to będzie zawsze stolica nudy. To ta rozpaczliwa nuda skłania królów pruskich do tego, aby ubierać swoich żołnierzy w kociołki ze szpicem, zmieniać guziki u mundurów; próbują się zabawić, bawią się w żołnierzy. Duch pruski, który poruszy Niemcy, czerpie ustawiczną podnietę w tej chęci rozerwania się, dzięki której pewnego pięknego poranka Niemcy ujrzeli farsę konstytucji i parlamentu. Cała monarchja bawiła się tem uroczem widowiskiem. Posłowie, zwłaszcza ci z nad Renu, nie zrozumieli, że król pruski chciał się tylko rozerwać i chociaż szlachta krzyczała że to zabawa, posłowie nadreńscy upierali się brać rzecz serjo. Wielkie dzienniki francuskie, które mało znają Berlin, omal nie zaogniły sprawy z przyczyny bardzo uciesznych inwektyw króla pruskiego przeciw Francji. Nie rozumiały potrzeby tego hałaśliwego śmiechu.
Kiedy się tak przebywa Niemcy z szybkością gołębia, kiedy się widzi to samo płaskie pole przez dwanaście godzin dziennie, każdy inteligentny człowiek zrozumie, czemu nikt nigdy nie mówił o tych smutnych krajach. Rozumie się wówczas, czemu Niemcy są tak dumni z Renu i Dunaju, z okolic Drezna i z Baden; dlatego, że na tej wielkiej przestrzeni niema nic więcej. A jeszcze piękności Baden są ostatnim zakątkiem Szwajcarji, tak samo jak ładne krajobrazy Wirtembergji, Turyngji i Drezna są ostatniemi zaułkami Alp.
Skoro raz minie się Karpaty, równina ta zaczyna się na nowo: ciągnie się od Galicji do morza Czarnego, od Bałtyku do Uralu, bez innych wzniesień terenu jak tylko wzgórza Kijowa, z których najwyższe przypomina Montmartre. Opuściwszy Brody, dostałem się tedy w ławę piasku, zdobną owemi wiekuistemi lasami świerkowemi, poprzez które międzynarodowe stosunki Austrji i Rosji wypisane są w drogach tak licznych, iż rzekłbyś że każdy podróżny obrał sobie inną. Powóz wywiązywał się zresztą doskonale z żeglugi pełnej raf, omijając pnie ściętych świerków, i w pół godziny dość szybkiej jazdy przybyłem na wielką nagą przestrzeń, rozmiarów Marsowego Pola w Paryżu, gdzie z jednej strony znajdowała się olbrzymia szopa, komora austrjacka, i naprzeciw niej drewniana barjera. Nie znając języka, nie mogłem nic rzec woźnicy; zatrzymał się przed inną szopą, która była z pewnością rodzajem gospody. Widząc to, udałem się — ile że była pogoda — pieszo, poprzez to olbrzymie pole, do barjery; tam ujrzałem po stronie rosyjskiej dwie budy, gdzie z pewnością znajdowały się posterunek wojskowy i komora. Nie omyliłem się. W Brodach, zacny oberżysta uprzedził mnie, że nie można opuścić cesarstwa austrjackiego bez pozwolenia wydanego przez komisarza policji austrjackiej w Brodach, który mieszkał także w hotelu Rosyjskim. Urzędnik ten, który mówił po francusku, był pełen uprzejmości i wydał mi natychmiast mały niebieski papierek, który miałem oddać naczelnikowi posterunku austrjackiego.
Ujrzałem u granicy rosyjskiej urzędnika o miłej i inteligentnej fizjognomji, zupełnie w typie Francuza z wyższych klas: przypominał mi łudząco Juljusza de Resseguier. Widząc liczne ordery na piersi tego urzędnika, zląkłem się że się mylę: nie mogłem sobie wyobrazić, aby pan de Hackel wyjechał ma moje spotkanie. Kiedym się przybliżył z ukłonem, spytał mnie w najlepszej francuzczyźnie, bez cienia akcentu, czy to ja; na moją twierdzącą odpowiedź, przedstawił mi się jako de Hackel, naczelnik granicy. Mimo że w Petersburgu pan de Temirasew rozwinął dla mnie uprzejmość i uczynność równe uprzejmości wyższych urzędników na komorach francuskich, zdziwiony byłem, że uprzejmość petersburską przewyższono jeszcze w Radziwiłłowie. Na znak pana radcy Stanu, zajechał wspaniały powóz zaprzężony w cztery konie, służba wzięła moje pakunki i złożyła je na przedzie powozu, i w ten sposób wjechałem w rzekome Chiny Szwajcara Janin.
— Przedewszystkiem obowiązek! rzekł pan de Hackel; trzeba jechać na komorę i dopełnić rewizji.
W istocie zastaliśmy komorę pod bronią; otwarłszy moją walizę, zbadano ją z wszelkiemi względami. Pan de Hackel rzekł wówczas: „Zostawiam pana moim ludziom, bo pani de Hackel liczy że pan jej zrobi tę przyjemność aby podzielić nasz posiłek: mam ją uprzedzić“.
Broniłem się stanem, w jakim się znajduję, przybywszy z Paryża do Radziwiłłowa tak szybko bez zatrzymania się. Pan de Hackel odpowiedział, że urok mego nazwiska kryje wszystkie braki, i na tem się skończyło. W kilka chwil przybyłem przed drewniany dom znanego mi typu, jakich tyle znajduje się w okolicach Petersburga. Przedstawiony pani de Hackel, dowiedziałem się, że to stadło przybyło świeżo z Archangielska, gdzie pan de Hackel był naczelnikiem komory przez dziesięć lat. Taka jest Rosja. Przeskakuje się tam z klimatu lodowatego w strefy południowe w mgnieniu oka.
Opowiadano mi, że grecki arcybiskup z Irkucka, przeniesiony na Wołyń, umarł w krótkim czasie zmożony upałami. Z chwilą gdy nadchodziła zima ze swemi dwudziestoma stopniami zimna, odżywał; lato spędzał w piwnicy. Pan de Hackel opowiedział mi, że jego poprzednik zajął miejsce pana Temorasew w Petersburgu, ów zaś wszedł do Rady Stanu, co mnie szczerze ucieszyło, bo życzyłem wszystkiego najlepszego temu poczciwemu i zacnemu naczelnikowi grodzkich celników petersburskich.
Pan de Hackel nietylko jest człowiekiem inteligentnym, ale i wykształconym; wspaniałością swego „skromnego obiadku“ przypomniał mi mój ostatni obiad spożyty we Francji w Tillay u Verona. Wina przednie, ryby potwornych rozmiarów, wyborna dziczyzna. Od Paryża do Rosji to był mój pierwszy obiad, i znalazłem go w tem malutkiem mieście Radziwiłłowie! Na to słowo „miasto“ wyobraźnia francuska uzmysłowi sobie domy, ulice, zakłady; tymczasem Radziwiłłów jest to kupa drewnianych chałup, które trzymają się na nogach dzięki specjalnej łasce Opatrzności na Rosję. Ani metra bruku, wszystkie ulice są z ubitej ziemi.
Wytłumaczyłem moje położenie panu de Hackel, który, z cudowną uprzejmością, przyrzekł mi usunąć wszystkie przeszkody.
Ofiarował się dać mi jednego ze swoich ludzi, który będzie płacił za mnie pocztę i za którego wierność odpowiada. Skoro ujrzałem możliwość dotarcia do Berdyczowa bez żadnych przykrości, czułem że odżywam. Wyzbywszy się obaw, widząc że trudności mojej podróży rozwiały się jakby czarami dzięki temu właśnie, który, widziany z Paryża, wydawał mi się zmorą, stałem się sobą, wesołym, rozmownym, radość zmogła moje zmęczenie, które doszło do niepokojącego paroksyzmu. Ten dobry humor zmąciła nieugiętość policmajstra, który, nie mając urzędowego blankietu na przepustkę pocztową, nie chciał mi dać pozwolenia pisanego ręką. Nic nie mogło go ugiąć; przyszedł mi wytłumaczyć, że mu jest bardzo przykro, ale że nie może nic uczynić wbrew przepisom. Od dwóch miesięcy żąda druków i druki nie przychodzą. W tem jest cała Rosja. Słuchać, słuchać mimo wszystko, słuchać z niebezpieczeństwem życia, słuchać nawet gdy posłuszeństwo jest niedorzecznością i sprzeciwia się instynktowi. Po okresie głębokiej niesubordynacji ludzi i myśli we Francji, szczególnie uderza ślepe posłuszeństwo Rosjan. To znamienne posłuszeństwo stanowi zasadniczą różnicę między Rosją a Polską. Polak nie może ścierpieć władzy: chce rozkazywać, a nie słuchać. Ta bezgraniczna niepodległość polskiej natury, jej burzliwość, rozciąga się na wszystko w życiu, rozluźnia węzły rodzinne; nigdzie więcej niż w Polsce nie widzi się procesów między członkami jednej rodziny. Kraj dyscypliny, Słowianin posłuszny, musiał pożreć Słowianina niesfornego, kraj któremu uległość była wstrętna. Dyscyplina była źródłem wielkości Rzymu, a ślepe posłuszeństwo wodzom było racją europejskiego podboju przez wielkie hordy północne. Dyscyplina wydała Europę na chwilę Napoleonowi, a jeżeli później, w czasie nie do przewidzenia, Rosja zaleje świat, będzie zawdzięczała wszystko swojemu duchowi posłuszeństwa. Jak to wytłumaczę niebawem, ujrzycie, że żaden naród w świecie nie jest lepiej zorganizowany do podbojów. To też każdy inteligentny człowiek musi wzdychać nad obecnym brakiem dyscypliny we Francji, gdzie dyskutuje się wszystko, gdzie ludzie gotowi są przeczyć wszystkiemu, gdzie niekonsekwencje polskiej natury są we wszystkich mózgach, gdzie każdy chce być czeinś wyższem, tak jak, za Cesarstwa, każdy chciał być pułkownikiem; gdzie stwarza się teorje, aby mieć pozory do buntu.
Odmiana naszego narodowego charakteru powinna dać do myślenia, kryje bowiem w sobie wszystkie nieszczęścia Polski. Czemu, jeśli nie wadzie ducha narodowego, można przypisać zniszczenie — dziś zupełne — narodu wybitnie wojennego, który liczył, blisko dwieście lat temu, trzydzieści dwa miljony ludzi, który, w ciągu dwóch wieków, stracił kolejno Koenigsberg, Gdańsk, Galicję, wielkie księstwo Poznańskie, Ukrainę, Litwę, kraje wielkie jak całe królestwa, i który dziś — wedle wyrażenia pewnego bystrego człowieka — straciwszy nawet swoje imię, widzi swoje ostatnie szczątki, swoich ostatnich magnatów, zawziętych na własną zgubę!
Posłuszeństwo, to jest cała konstytucja Rosji, i carowie uczynili wszystko, aby wzmocnić tego ducha w swoich poddanych. Oto dwie anegdoty, które wskażą, jak daleko carowie posuwają wychowanie tłumu. To jest wzniosłe w swoim rodzaju, ale mało kto zrozumie we Francji wielkość tej nauki. Nazwą to barbarzyństwem.
Po wielkich zasługach, jakie oddal Rosji Suworow, car Paweł przyznał mu tryumf. Zbudowano luk tryumfalny w Petersburgu i polecono ukazem oddawać w drodze Suworowowi honory podobne tym, jakie się oddaje panującemu. Cesarz miał się znajdować pod lukiem tryumfalnym, aby przyjąć rosyjskiego bohatera. Niedyskrecja powiadomiła cara, że, w czasie swej kampanji pod Trebią i Novi, Suworow, w zamęcie wojny, dał rozkaz dzienny generałowi, któremu wedle przepisów cesarskiego regulaminu, nie należało poruczać tego zadania. Natychmiast car piorunuje Suworowa swą niełaską, pozwala mu wjechać samotnie; lud i magnaci naśladują cesarza, i Suworow umiera ze zgryzoty. Jak chcecie, aby, po takich przykładach, Rosjanie zagranicą nie czuli się wciąż pod okiem swego władcy? Po śmierci Suworowa, car bierze udział w jego pogrzebie; po ukaraniu winnego, został bohater, Paweł tedy, bardzo niesłusznie pomawiany o szaleństwo, musiał reprezentować Rosję na pogrzebie Suworowa. — Oto drugi fakt. Obecny car wracał na swoim parowym statku do Kronstadu. W chwili gdy steamer noszący flagę cesarską miał wpływać, wielki kupiecki okręt angielski wypływał z rozwiniętemi żaglami, mając wiatr z tyłu. Kapitan steamera usuwa się na bok, aby przepuścić okręt, który nie mógł się zatrzymać. Car pyta, czemu jego statek nie płynie prosto do Kronstadu; kapitan tłumaczy się, pokazując okręt kupiecki i nadmieniając, że zderzenie jest nieuniknione. Cesarz czyni tylko jeden gest, ale gest rozstrzygający: car musi iść naprzód, nie troszcząc się o przeszkody. Kapitan puszcza się wprost, przewraca statek angielski, dziurawi go, wyrządza własnemu steamerowi znaczne szkody, ale cesarz nie zboczył z drogi. Kapitana nagrodzono awansem i krzyżem, okręt angielski otrzymał hojne odszkodowanie. Oto jak Rosja musi przejść wszędzie.
To też jakie pojęcie ma Rosja o swoim carze! Dwaj żołnierze słyszą o rozdźwiękach w kościele greckim; jeden mówi do drugiego swoją gwarą:
— Zdaje się, że z Bogiem coś krucho.
— Ba, odparł drugi, co nam do tego! Car da czyn świętemu Mikołajowi.
Czyn jest tem, czem są klasy w cesarstwie chińskiem; to jest marka znacząca stopień istnienia Rosjanina w Cesarstwie. Car spostrzegł się, jak słychać, że ograniczył swą władzę i wiele mówi się o zniesieniu czynów, car bowiem może, wedle hierarchji czynów, powołać na dane miejsce jedynie człowieka którego czyn odpowiada wysokości stanowiska. Nie mógłby tedy wznieść genjusza czternastej rangi do funkcyj, które naprzykład wymagają czwartej klasy. My we Francji mamy wszystkie nieszczęścia czynu, nie mając kompensaty samowładztwa. I tak, ministrów trzeba brać z pomiędzy Parów albo posłów. Obstawiono warunkami wszystkie stanowiska, nawet posłowie muszą mieć czyn pięciuset franków podatku. To też przywilej rządzenia znajduje się z konieczności przydzielony conajwyżej dwudziestu osobom. Władza nie ma już, jak Ludwik XIV, prawa brania talentu tam, gdzie go znajdzie. Wiek, cenzus, wszystko jest czynem. Stąd ta gerontokracja — rządy starców — które hamują sprawność francuskiego gabinetu i które go wydadzą bez obrony wszelkiemu niebezpieczeństwu, z którejkolwiek pochodziłoby ono strony.
Bądź co bądź, moi improwizowani przyjaciele znaleźli sposób pokonania tej trudności; wynajęto mi prywatne konie i skierowano mnie na Dubno z listem do policmajstra, który, mając przepustki, będzie mógł mnie załatwić prawidłowo. Nie można podróżować w Rosji pocztą bez specjalnego pozwolenia, które upoważnia poczmistrza do dania koni. Pozwolenie to nazywa się podróżnia.
Wszystkie te przygotowania ukończono dopiero koło jedenastej wieczór; tak więc, straciłem na szybkości podróży osiemnaście godzin w Brodach i w Radziwiłłowie, godzin zresztą dobrze zużytych dzięki pani Hackel i jej salonowi, gdzie zebrały się naczelne władze. Nasze dyrekcje komor we Francji nie mają nic odpowiadającego stanowisku pana de Hackel w Radziwiłłowie. Dyrekcja jego obejmuje sto pięćdziesiąt mil granicy, z nadzorem politycznym i handlowym, co daje wielką ilość urzędników pod jego rozkazami. Pensja jego wynosi czterdzieści tysięcy franków, a zależny jest od generał-gubernatora kijowskiego. Zachęcano mnie, abym się mu przedstawił. Gubernator ten, bardzo sławny, generał Bibikow, włada Wołyniem, Ukrainą, Podolem i częścią Malorosji: przestrzeń o wiele większa od Francji. Ten prosty rzut uprzytomni wam wielkość Rosji, gdzie wszystko ma kolosalne wymiary.
Odjechałem obsypany uprzejmościami, napojony wyborną herbatą, opatrzony własną poduszką pana de Hackel dla złagodzenia wstrząśnień kibitki, którą miałem podróżować. Wyobraźcie sobie, że być ciągniony kibitką czy czterema końmi, to jedno. Ten pojazd z drzewa i trzciny, pędzący z szybkością lokomotywy, odciska w waszych kościach wszystkie nierówności drogi z okrutną wiernością. Skacze się na trzech nogach, opada się na siano, woźnica nie troszczy się o was, jego rzeczą jest jechać, waszą trzymać się. Raz cesarz — który podróżuje w ten sposób — został na drodze; pocztyljon przybywa na postój, obraca głowę, nie widzi cesarza. Cesarza, wysypanego w śnieg, znaleziono na drodze; nie miał urazy do pocztyljona.
Oto więc pędzę przez bezkresne pola, w kibitce, obok nieznajomego, któremu dano trzydzieści dwa ruble srebrem na koszta podróży, obliczone przez poczmistrza w Radziwiłłowie. Noc była wspaniała, niebo podobne do błękitnej zasłony upiętej srebrnemi gwoździami. Tę głęboką samotność, tę pustynię, ożywia! dzwonek, który zawsze dźwięczy u szyi konia, i którego jasny i jednostajny dźwięk staje się w końcu czemś niewypowiedzianie miłem. Co za refleksje mnie ogarnęły! Właśnie osiem dni temu jadłem obiad w Tillay u Verona, i wszyscy zaczęli się śmiać, słysząc że jadę do Kijowa, osiemset mil od Paryża. Co za różnica, podróżować gościńcem z Paryża do Gonesse, a jechać z Radziwiłłowa do Dubna. Jechałem przez ciemne lasy świerkowe, myśląc co chwila, że nasza łódka rozbije się o pnie zostawione przez chłopów ruskich na ziemi; ale chłop, który powoził, widział wszystko w ciemności. To była jedna z najpiękniejszych nocy, jakie spędziłem w podróży.
Niepodobna sobie wyobrazić uroku, jakiego się kosztuje, sunąc przez nieznaną pustynię z chyżością gołębia. Dusza upaja się jak tańcem derwiszów. Rytm dzwonka wspomaga siłę tego marzenia.
Wreszcie, o wpół do trzeciej, dotarłem do Dubna; zatrzymano mnie na stacji. Pewny mego przewodnika, rzuciłem się na kanapę twardą jak łóżko połowę, i spałem pierwszy raz od dziewięciu dni; spałem snem dziecka, snem zmęczonych zapaśników, snem którego nie przerwie salwa karabinowa.
Rano, policmajster, typowy Rosjanin, świeżo ożeniony, w pełnym uniformie, z orderami i w czterokonnym powozie, zaskoczył mnie przy rannej kawie. Wszystkich ceremonji przepustki pocztowej dopełniono. Ten ex-oficer gwardji cesarskiej żałował bardzo, że się spieszę; żona jego byłaby chciała zaprosić mnie na śniadanie. Odłożyliśmy to do mego powrotu, i wyruszyłem o dziesiątej z intencją dorzucenia wystarczającej ilości kopiejek na piwo, aby jechać tak, jak jedzie cesarz, to znaczy trzydzieści wiorst na godzinę. I tak się stało. Gdyby nie niezliczone zmiany wehikułów, formalności przeprzęgów, byłbym przebył sto mil w piętnaście godzin, ale trzeba mi było trzydziestu, traciłem bowiem pół godziny, a niekiedy trzy kwadranse w nocy na stacjach. Dobić do Ukrainy! to była już nie chęć, ale namiętne pragnienie, bo to był spoczynek, a nie czułem już sił więcej niż na dobę. Co za podróż! Mój przewodnik, jeden z tych ludzi których hart jest przysłowiowy, prosił mnie dziesięć razy aby się zatrzymać, dając mi znaki, które wyrażały jego zmęczenie i potrzebę snu, ale odpowiadałem: Berdyczów! I człowiek ten, włożony do posłuchu, siadał spokojnie z powrotem na kibitkę, i patrzał na mnie aby sprawdzić czy jestem z ciała i kości, jak on. Namiętność udziela człowiekowi najbardziej zniewieściałemu, najsłabszemu napozór, siłę oporu wyższą od wszelkiej siły materjalnej; ale w żadnym momencie życia nie rozwinąłem tyle woli, tyle siły nerwowej. Kopyta końskie słały na mnie fale piasku i kurzu, tak biegły szybko. Przyjemność, że mnie niosą rosyjskie konie szybciej niż niemiecka kolej żelazna, podtrzymywała mnie. Żywiłem mego przewodnika sucharami i francuskim ozorem, pił zwłaszcza niezmącenie anyżówkę, którą mu dawałem.
Z Dubna do Annopola, dokąd przybyłem około szóstej wieczór, widziałem jedynie łany zboża, strzechy płaskie jak tabakierki. Co jakieś pięćdziesiąt wiorst, widziałem przy drodze lub na horyzoncie jedną z owych siedzib rzadkich ale wspaniałych, otoczonych parkiem i błyszczących zdała miedzianym dachem. Ale co za różnica z Galicją! Wszędzie gromadki chłopów i wieśniaczek idących do pracy lub wracających z pracy, wesoło, swobodnym krokiem, prawie wszyscy śpiewając. Z pewnością nikt nie przewidywał mego przejazdu i żadna władza nie zaleciła tym ludziom aby się weselili; to była natura schwytana na gorącym uczynku. Nie mówię o obecnym stanie Galicji, bo to jest wyjątek spowodowany katastrofą, ale mieszkańcy trzech prowincyj które przebyłem, wyglądali o wiele weselsi niż ludzie których spotyka się na drodze we Francji. I nie dziw; kiedy się dowiedziałem o warunkach życia chłopów w Polsce i w Rosji, tłumaczyłem sobie doskonale szczęście tych ludzi.
Bez paradoksu, można powiedzieć, że chłop ruski jest sto razy szczęśliwszy niż dwadzieścia miljonów Francuzów, z których się składa lud, to znaczy ci, którzy się nie liczą do bogatych, lub, jeśli wolicie, dostatnich. Chłop ruski ma swój domek z drzewa i uprawia poza tem, na własne dobro, około dwudziestu naszych morgów. Z tej ziemi nie jest winien żadnego rachunku swemu panu, który zostawia mu jej płody; winien mu jest tylko trzy dni pracy w tygodniu, a jeżeli pracuje ponad ten czas, wówczas otrzymuje zapłatę. Tych sto pięćdziesiąt dni na rok potrzebne są na zoranie i obsianie ziemi pańskiej oraz na zebranie zboża. Tak więc, chłop płaci poniekąd czynsz za swoich trzydzieści morgów stoma pięćdziesięcioma dniami pracy, coby wypadło we Francji na trzysta franków. Podatki płacone przez chłopów są nieznaczne. Co więcej, pan jest obowiązany mieć zapasy zboża dostateczne dla wyżywienia jego chłopów w razie nieurodzaju. Zważcie, że ta przymusowa praca wykonywana jest tak licho, iż korzystniej byłoby dla właścicieli aby chłopi byli wolni, i zmuszeni, jak nasi, pracować za zapłatę; jakoż chłop żyje wolny od trosk niby dziecko pańskie. Żywią go, płacą, a niewola nietylko nie jest dla niego klęską, ale staje się dlań źródłem szczęścia, spokoju. To też zaproponujcie ruskiemu chłopu wolność pod warunkiem pracy, opłacania podatków: nie zechce jej. Ci chłopi, którzy się wykupują, to są bogacze, ludzie stateczni, którzy, zamiast pić, zbierali pieniądze. To wyjątki w tej klasie. Kiedy wybuchły rozruchy w Galicji, chłopi na Wołyniu dowiedzieli się o tem; jeden z nich, spytany na wiecu coby poczęli bez panów, odpowiedział:
— Musielibyśmy ich wynająć.
Czyż nie trzeba powiedzieć z Janem Hussem: Sancta simplicitas!
Barbarzyńska ciemnota, oto cecha chłopów; są zręczni, sprytni, ale trzeba będzie wieków aby ich oświecić. Mówić im o wolności, to znaczy dla nich, jak dla murzynów, że nie będą pracować. Toby było rozprzężenie całego cesarstwa, opartego na posłuszeństwie. Rząd i właściciele, wszyscy ci którzy widzą nikłe rezultaty pańszczyzny, najchętniej radziby przejść z obecnego stanu do systemu pracy za zapłatę; ale trzebaby przebyć straszliwy kryzys, pijaństwo chłopów. Obecnie chłop myśli o zarobieniu pieniędzy jedynie po to aby się upić wódką. Handel wódką jest jednym z głównych dochodów właścicieli, którzy odbierają w ten sposób to, co dają chłopu jako zapłatę. Zatem, słowo wolność wyraziłoby się dla chłopa w swobodzie picia. Cóż za nieszczęścia towarzyszyłyby tej fazie! Można odgadnąć niektóre z nich. Po pierwsze, ziemia byłaby nieuprawioną, ustałyby dochody, galicyjski głód i tyfus wytrzebiłyby ludność, państwo otrzymałoby cios; całe życie rosyjskiego organizmu osłabłoby od tej choroby.
Chłop ma mało potrzeb. Ubiór jego jest prosty i niekosztowny. W zimie ma kożuch i czapkę baranią, które trwają dwadzieścia lat; w lecie płótnianka. Skóry baranie i płótna są bajecznie tanie. Siekiera służy mu za narzędzie do wszystkiego. Żywność, składająca się z chleba i z kilku gatunków kaszy, jest obfita i zdrowa. Chłop ma swoje bydło, które mu daje cielęta i mleko: życie tedy sprowadza się dla niego do rzeczy bardzo prostych. Sam sporządza sobie wóz, konie są prawie darmo. To też chłop ruski może iść wszędzie, wszystko nosi z sobą. Siła jego fizyczna jest nadzwyczajna, znosi najcięższe trudy, jest fatalistą jak ludzie Wschodu. Całe to państwo, na jedno słowo cara, mogłoby przewędrować z Rosji do Europy; znalazłoby za powrotem wszystko bez zmiany. Drewniane chaty, wsie, miasta, mają charakter obozowiska, wszystko obliczone jest na krótkie trwanie. Można tu policzyć na palcach domy z cegiel. W trzech gubernjach, wielkich razem jak cała Francja, któremi włada generał Bibikow, niema ani pięciuset dworów takich jak ten do którego jechałem.
Od granicy do Berdyczowa to jakgdyby nasza Beauce, ale Beauce sto mil długa a sto mil szeroka, przecięta piaszczystemi przestrzeniami, porosłemi świerkowym lasem. Pod wieczór, przybyłem do małego miasteczka, Annopola; ale zanim w nie wjechałem, ujrzałem na gościńcu właściciela, który się przechadzał w towarzystwie żony pod murem okalającym jego siedzibę. Jestto jedna z osobliwości tej pustyni, prawie wszystkie bowiem dwory, nawet najparadniiejsze, mają ogrodzenie z wikliny plecionej na palikach, albo z gliny, z desek, lub pni rozciętych na dwoje. Park Branickiego na drodze kijowskiej to jedyny, który jest otoczony murem.
W tej chwili, na widok jedynego cywilizowanego człowieka jakiego spotkałem, upadając ze zmęczenia i głodu, miałem chętkę wysiąść i poprosić o gościnę; ale pewność że zwaliłbym się tam chory, obawa zostania zbyt długo u nieznajomego, dały mi straszliwą odwagę jechania dalej. I w istocie, nazajutrz rano koło ósmej ujrzałem wielkie miasto; myślałem że to jest Berdyczów. „Był już czas“, powiedziałem sobie w duchu, czując w tej chwili całe zmęczenie. Omyłka, wynikła z przeświadczenia że jestem w Berdyczowie gdy byłem dopiero w Żytomierzu, przyprawiła mnie o stratę dwóch godzin, ale z wydarzeniami tak komicznemi i w których charakter Żydów ujawnił się tak doskonale, że opowieść tych cudownych scen, w których pięć rozmaitych osób grało swoje role, miałaby wszystkie cechy powieści i komedji. Zachowuję ten epizod aby rozweselać smętne obiady, jakie przychodzi czasem cierpieć w świecie. Ta komedja pomnoży skarbiec moich anegdot z podróży.
Wściekły że straciłem dwie godziny, podwoiłem extra-napiwki, i robiłem blisko trzydzieści sześć wiorst na godzinę; to też ujrzałem koło południa wzgórze, na którem mieści się znamienite miasto Berdyczów, należące, podobnie jak siostrzane Brody, do Radziwiłłów. Tam ujrzałem z nowem zdziwieniem domy tańczące polkę, to znaczy wszystkie pochylone, jedne na prawem biodrze, drugie na lewem, niektóre jakby kiwające nosem, większość rozłażąca się, niektóre mniejsze od naszych bud jarmarcznych, czyste jak chlewki. Jest to widok tak nieoczekiwany dla Europejczyka, dla Paryżanina, że trzeba go oglądać kolejno w kilku miastach, nim się do niego przywyknie. Ten obóz żydowski był pełen Żydów, wszyscy wylegli na ulicę. Widząc Berdyczów, człowiek pyta się czy te domy, które trzech komisjonerów paryskich zabrałoby na jeden zawód, są zamieszkałe. Ciżba była tak zbita, że mój powóz zaprzężony w sześć koni, mimo dzikich krzyków pocztyljona, przebijał się przez nią z wielką trudnością; kiedy zaś osie trącały jakiegoś głuchego, woźnica troszczył się o to bardzo niewiele.
Wreszcie przybyłem na dziedziniec pocztowy, ale tam, pod pozorem że książę Warszawski ma przejeżdżać, odmówiono mi koni. Policmajster zrobił uwagę, że moje pozwolenie pocztowe kończy się w Berdyczowie; zaczem poczta zażądała sześciu rubli za przejazd do Wierzchowni. Do pałacu jest sześćdziesiąt wiorst, jedzie się bocznemi drogami, słowem cała masa rosyjskich argumentów.
Wszystko to wytłumaczył mi krawiec Francuz, osiadły w Berdyczowie, który był dla mnie bardzo grzeczny i usłużny. Chmara Żydów (naliczyłem ich do dwudziestu pięciu) oblegała mnie, wszyscy czarni jak seminarzyści, z brodami które podrygiwały w słońcu, z oczyma które błyszczały jak karbunkuły i chciwemi rękami które odpychałem laską, wszystkie bowiem chciały macać mój łańcuszek od zegarka aby sprawdzić jego wagę i rzetelność złota. Ten sabbat chciwości przejął mnie dreszczem. Krawiec zaciągnął mnie do sklepu z suknem, i tam postawił na straży subjektów, aby nie dopuścić do wtargnięcia do magazynu, gdzie mogłem wypić filiżankę kawy. Tymczasem targowano się za mnie z Żydami, którzy o połowę taniej niż poczta podjęli się mnie zawieźć, i to w szybszem tempie, do Wierzchowni. Dzięki uprzejmości pana Ravel, autokraty kamizelek i dyktatora elegancji na Ukrainie, wyruszyłem o drugiej budką żydowską. Ujrzałem wówczas prawdziwe stepy, Ukraina bowiem zaczyna się od Berdyczowa.
To, co widziałem dotąd, to było nic. To jest pustynia, królestwo zboża, prerja Coopera i jej cisza. Tam zaczyna się gleba ukraińska, ziemia czarna i tłusta na głębokość pięćdziesięciu stóp, a często i więcej, której nie nawozi się nigdy i gdzie wciąż się sieje.
Ten widok wprawił mnie w osłupienie, zapadłem w głęboki sen: o wpół do szóstej obudził mnie krzyk Hebrajczyka, witającego Ziemię Obiecaną. Ujrzałem mały Luwr, świątynię grecką, ozłoconą zachodem słońca, wznoszącą się nad doliną, trzecią doliną, jaką oglądałem od granicy!...