Podróż do Polski (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Podróż do Polski
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Voyage à Kieff
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
PODRÓŻ DO POLSKI

BIBLJOTEKA BOY’A, WARSZAWA, SMOLNA 11


Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie


OD TŁUMACZA

Podróż Balzaka do Polski, której opis niedawno wygrzebał i wydał w swoich Cahiers balzaciens niezmordowany Marcel Bouteron[1], jest epizodem długotrwałego stosunku uczuciowego, jaki wiązał genjalnego pisarza do naszego kraju. Przez kilkanaście lat, zanim on sam odbył tę drogę, szły z Paryża do Wierzchowni foljały jego listów, pełne zaklęć, zwierzeń, wyznań; zarazem cała kronika — niezawsze ściśle autentyczna, — jego paryskiego życia. Listy te, wydane pod tytułem Lettres a l’Etrangère, zajmują dwa wielkie tomy; przeszło drugie tyle jeszcze oczekuje druku.
Historja osiemnastoletniego stosunku pisarza z adresatką owych listów, Eweliną z hr. Rzewuskich Hańską, jest bardzo interesująca. W lutym r. 1832, młody ale już głośny autor Szuanów, Jaszczura, Fizjologji małżeństwa i paru opowiadań, które dały mu sławę znawcy serca kobiecego, otrzymał z dalekiej i jakże egzotycznej — dla ówczesnego paryżanina — Ukrainy list, który uderzył go swym tonem i treścią. Podpisany był „Cudzoziemka“. Po nim przyszły dalsze. Ton listów był nader romantyczny, w stylu epoki; nieznajoma pisała, między innemi:

Pańskie pisma przejęły mnie uczuciem głębokiego entuzjazmu, pan jesteś świetnym meteorem, który ma dać życie i ruch nowej treści, ale niech się pan strzeże raf... Otaczają pana, czuję to... Chciałabym być jasnym aniołem, i ustrzec pana od wszelkiego błędu... Podziwiam pański talent, składam hołd pańskiej duszy, chciałabym być pańską siostrą, etc.
Przyszła w porę. Balzac był wówczas po epizodzie z margrabiną de Castries, który rozdarł jego serce, a zarazem upokorzył głęboko jego ambicję. Przez chwilę chciał podobno rzucić świat i wstąpić

do Kartuzów. Wówczas otrzymał z Ukrainy przesyłkę: książka, oprawna w zielony safjan, Naśladowanie Chrystusa. Właśnie obmyślał swoją ewangeliczną powieść Lekarz wiejski. Ta telepatja sprawiła głębokie wrażenie na umyśle pisarza, w którym realizm kojarzył się w zadziwiający sposób z mistycyzmem.
Balzac wciągnął się tedy w korespondencję. Był to dla niego wymarzony sposób romansu. Pochłonięty pracą, mógł oddać kobiecie nadmiar swojej wyobraźni — na odległość; dla żywej kobiety nie miał poprostu czasu. Pisze listy coraz dłuższe, coraz gorętsze, niemal miłosne. W lutym 1833 pisze: „Kocham cię, choć nieznaną“... W marcu: „Już zanadto panią kocham, mimo że cię nigdy nie widziałem. Są pewne zdania w twoich listach, które przyprawiają mnie o bicie serca... Wolę jeden twój list, niż sławę lorda Byrona“...
Łatwo pojąć, że pani Hańska obmyśla tymczasem sposób wyrwania się ze swej pustelni w Wierzchowni i zbliżenia się do idealnego przyjaciela. Nie było to tak proste: aby wyjechać za granicę, trzeba było ni mniej ni więcej jak pozwolenia cara; otóż car nie pozwolił panu Hańskiemu udać się do Paryża. Podejrzewają, że chytry szlachcic, który zresztą nie wiedział nic o żoninej korespondencji, sam postarał się o ten zakaz, aby nie musieć wieźć żony do tego miejsca zepsucia! Ale pozwolono państwu Hańskim na podróż do Szwajcarji, i tam też, w Neuchâtel, Balzac miał poznać swą tajemniczą damę.
Kim była nieznajoma, która umiała do tego stopnia zająć wyobraźnię wielkiego człowieka, wówczas trzydziestotrzyletniego mężczyzny? Ewelina Hańska[2] miała lat dwadzieścia sześć czy ośm. Pochodziła z możnej rodziny Rzewuskich, była siostrą znakomitego pisarza Henryka Rzewuskiego, autora Listopada, oraz Karoliny Sobańskiej, głośnej miłostką Adama Mickiewicza. Rodzice, będąc w kłopotach majątkowych, wydali ją za starszego od niej o ćwierć wieku, nie równego jej rodem, ale bardzo bogatego Wacława Hańskiego.
Życie w Wierzchowni wypełniała sobie pani Ewa lekturą. Władając językiem francuskim lepiej niż swoim własnym, pogrąża się w literaturze francuskiej, śledzi wszystkie nowości, duchem przebywa w owem mieście, które wówczas wywierało tak fascynujący urok na Europę, — w Paryżu. Rezultatem ów list, pisany do Balzaka; och, z wszelkiemi ostrożnościami, niepodpisany, kreślony ręką guwernantki Francuski.
W półtora tedy roku po tym pierwszym liście nastąpiło spotkanie kochanków — bo można ich tak nazwać, mimo iż nie widzieli się na oczy — w Szwajcarji. Pierwsze widzenie miało być rozczarowaniem poetycznej Ewy, gdy ujrzała w oznaczonem miejscu krótkiego i grubego, dość ekscentrycznie ubranego Francuza: ale drugie wrażenie — urok werwy, genjuszu, olśniewająca rozmowa Balzaka, poryw jego entuzjazmu — rychło zatarło chwilowy zawód. Co się tyczy Balzaka, ten jest w upojeniu. Czyż mógł wiedzieć, kogo spotka w swojej korespondentce? Młoda, piękna, bogata i — wielka dama! Spowiada się ze swego szczęścia w liście do siostry, liście którym pani Ewa nie byłaby zachwycona, gdyby go mogła znać, tak jak go zna dziś — historja literatury:

...Grunt, że mamy dwadzieściasiedem lat, śliczną buzię, najpiękniejsze w świecie czarne włosy, miękką i rozkoszną cerę brunetki, maciupą rączkę, dwudziestosiedmioletnie naiwne serduszko...

Nie mówię ci o niesłychanych bogactwach. Cóż to znaczy wobec arcydzieła piękności... Do tego oko powłóczyste, które, skoro się weźmie do roboty, staje się bosko rozkoszliwe. Byłem pijany miłością...

...Nie wiem, komu to opowiedzieć: to pewna, że nie mogę tego opowiedzieć ani jej, wielkiej damie, straszliwej margrabinie (pani de Castries), która, podejrzewając tę podróż, spuszcza z tonu i przesyła mi rozkaz, aby się z nią spotkać u księcia de F...; ani też jej, prostej i rozkosznej mieszczaneczce.
Jestem ojcem: to inny sekret, który ci miałem zwierzyć — i posiadaczem milutkiej osóbki, najnaiwniejszej istotki pod słońcem, która spadła mi niby kwiat z nieba, która przychodzi do mnie pokryjomu, nie wymaga ani listów ani nadskakiwań, i powiada: „Kochaj mnie rok, a ja będę cię kochała całe życie...“

Ani też jej, najukochańszej (pani de Berny), zazdrosnej o mnie bardziej jeszcze niż matka o mleko swoje, które daje dziecku! Nie lubi Cudzoziemki, właśnie dlatego, że „Cudzoziemka“ tak bardzo mi odpowiada.
Wreszcie nie jej, która chce mieć swoją codzienną porcję miłości i która, mimo że lubieżna jak tysiąc kotek, nie ma ani wdzięku ani kobiecości.

Tobie zatem, moja dobra siostro etc.

Ten pierwszy pobyt trwał pięć dni i spłynął nijako. Kochankowie zaledwie mogli uszczknąć parę chwil poufniejszej rozmowy. Ale w miesiąc potem następuje nowe spotkanie w Genewie, i tu już zobopólna skłonność wybucha prawdziwą namiętnością. Balzac musi wręcz hamować swoją Cudzoziemkę, która chciałaby wszystko rzucić i jechać za nim do Paryża. Kiedy Balzac kreśli w albumie to zdanie: „Wielcy ludzie są jak skały, czepiają się ich tylko ostrygi“, Ewa dopisuje: „w takim razie ja jestem ostrygą“...
Po kilku tygodniach pełnego szczęścia, zaledwie zmąconego obecnością męża, którego Balzac umiał również oczarować, — rozłączenie. Mówią nam o niem listy Balzaka, oddychające miłością, tęsknotą. Żyje nadzieją spotkania ukochanej we Włoszech, ale prace jego — jest wówczas w największej furji twórczości — sieć jego straszliwie powikłanych interesów, wszystko trzyma go w Paryżu. Znów musi mitygować Ewę, gdy ta chce na skrzydłach miłości lecieć do niego: cóżby z nią począł, w dwuznacznej pozycji, w Paryżu, w pełni swoich zatrudnień i kłopotów. „Aniele mój, żadnych szaleństw. Nie, nie opuszczaj swego palika, biedna spętana kózko. Twój kochanek przybiegnie, kiedy zawołasz. Ale przestraszyłaś mnie“... Stanowczo woli kochać na odległość możną, wykwintną i czarującą „hrabinę“.
Nadzieja spotkania się we Włoszech zawiodła, Balzac nie mógł opuścić Paryża. W lecie r. 1835, państwo Hańscy wracają całym dworem do Wierzchowni. Kochankowie nie widzieli się rok, nie zobaczą się Bóg wie jak długo. Wówczas Balzac rzuca wszystko, prace, wierzycieli, pędzi do Wiednia, aby pożegnać kochankę, zanim jego Ewa przepadnie w niedostępnych stepach ukraińskich. Drogę do Wiednia obliczał na dziesięć dni: miał zabawić cztery dni i wrócić! I jeszcze, w ciągu tych czterech dni, zamierzał zwiedzić pola bitwy pod Wagrain i Essling, potrzebne mu do jego epopei napoleońskiej której nie napisał.
Został w Wiedniu trzy tygodnie, zapominając o wszystkiem. Wszystkie nieporozumienia, żale, spowodowane jego opieszałością, rozpłynęły się we wzajemnej tkliwości. Na wyjezdnem Balzac pisze do ukochanej:

„Nic mnie nie może oderwać od ciebie: ty jesteś mojem życiem i mojem szczęściem, całą mą nadzieją. Czegóż możesz się obawiać? Prace moje dowodzą ci mojej miłości: przyjechać tutaj, znaczyło przełożyć obecność nad przyszłość. To szaleństwo pijanej miłości; bo, aby zakosztować tej chwili, oddaliłem o wiele miesięcy dni, w których sądzisz że będziemy wolni: wolniejsi, bo wolni... och, nie śmiem myśleć o tem...“

Bo, od czasu pobytu w Genewie, Honorjusz i Ewa uważają się za narzeczonych. Mieli czekać na siebie, aż pani Ewa... zostanie wdową. Pan Hański miał pięćdziesiąt parę lat. Osobliwe były obyczaje Romantyzmu.
Było to w czerwcu r. 1835. Balzac miał ujrzeć panią Hańską aż po siedmiu latach w lipcu r. 1843, istotnie jako wdowę. Siedem lat! kawał czasu. Gdyby brać dosłownie wszystko co pisał Balzac swojej „cudzoziemce“, możnaby myśleć, że tych siedem lat wypełnia mu jedynie myśl o niej. Było może trochę inaczej; ale chce aby w to wierzyła. Stworzył nawet na jej intencję swoją słynną „teorję czystości“, którą niektórzy cnotliwi historycy literatury wzięli tak dosłownie. W istocie życie jego było bardzo wypełnione. Olbrzymia produkcja literacka, borykanie się z wymykającą się wciąż fortuną, fantastyczne plany i przedsięwzięcia oraz wynikające stąd kłopoty finansowe, długi, których ciężar miał za sobą wlec całe życie, — przytem podróże, towarzystwo, miłostki wreszcie, mniej lub więcej przelotne, to był jego codzienny Paryż. Ewa stawała się potrosze mitem, daleką gwiazdą na horyzoncie, uwielbioną ale jakże odległą... Z Paryża na Ukrainę wówczas było dalej niż dziś do Chin; sam list wędrował tygodniami, gdy który zawieruszył się w drodze, można było brnąć z nieporozumienia w nieporozumienie... Korespondencja rozpoczęła się z tonu namiętności, w którym dość trudno było ją latami podtrzymywać; toteż zaczyna słabnąć. I byłaby może upadła, gdyby nagle tej wspaniałej ale już tylko nawpół realnej miłości nie zelektryzowała żałobna koperta, w której pani Ewa doniosła mu o swojem wdowieństwie.
Co się przez te lata działo z Ewą Hańską? Po owej dwuletniej podróży po Europie — pierwszej swojej podróży — wraca do Wierzchowni. Organizuje sobie życie, wypełnione czytaniem — ulubioną jej książką stają się Myśli Pascala — wychowaniem ukochanej córki i — listami Balzaka. Ale te listy — zawsze zbyt skąpe dla niej — niepokoją ją, drażnią. Obce jest jej to życie Paryża, którego nie zna. Zazdrosna bywa o tego człowieka, o którym wie że jest bożyszczem kobiet. Drażnią ją jego światowe stosunki, drażni ją jego finansowa gospodarka, dzięki której wciąż jest bez grosza, niewolnik pióra przykuty do miejsca, wydając równocześnie ogromne sumy. Drażni ją jego wyprawa na Sardynję po jakieś złote runo, wówczas gdy nie mógł się ruszyć z Paryża gdy szło o widzenie z nią, z Ewą! Przyjaciele sączą jej w ucho niekorzystne wieści o panu de Balzac; cóż ona właściwie wie o nim? — gotowa jest uwierzyć — jak jej mówią — że jest gracz, nawet że jest żonaty! Jego znowuż, zmęczonego pracą, męczą jej rekryminacje: po ośmnastu godzinach spędzonych przy biurku, ciężko mu brać znowuż za pióro, aby usprawiedliwiać się na wielu stronicach z prawdziwych i urojonych przewin...
Naraz — wdowa. To słowo zmienia wszystko. Miłość staje się czemś realnem, czemś pełnem nadziei, pragnień. Wdowa. I jaka wdowa!
Dla Balzaka nowa ta rzeczywistość krystalizuje się natychmiast w jednem słowie: małżeństwo. Wspaniałe, wymarzone małżeństwo. Od tej chwili żyje tylko przez Ewę i dla niej. Wszystkie dawne uczucia — spotęgowane jeszcze — odkwitły.
Dla pani Eweliny rzecz jest bardziej skomplikowana. Przedewszystkiem, przez tych ośm lat, od czasu poznania Balzaka, Ewa zmieniła się, dojrzała. Ta pani Hańska to już nie młodziutka parafjanka, która, urodziwszy pięcioro dzieci (uchowało się tylko jedno), pierwszy raz wyjrzała na Europę i przyczepiła się „jak ostryga“ do wielkiego człowieka. Nie: ta Ewa, którą widzimy teraz, jest inna. To kobieta, której inteligencja, bogata z natury, zmężniała i rozwinęła się pod wpływem duchowego obcowania z genjalnym pisarzem. Idealna matka, która niezaspokojone potrzeby czułości przeniosła na jedyną córkę. To wreszcie kobieta trzydziestokilkoletnia, wielka dama, pani ogromnego majątku, przed którą otwiera się swoboda i przyszłość, najświetniejsze partje. Wymiana przyrzeczeń z przed lat, o której i sam Balzac zaczynał już zapominać, nie dziw że uległa dla niej pewnemu przedawnieniu. Na razie zresztą pani Ewa ma bardzo poważne troski. W jesieni r. 1842 wyjeżdża do Petersburga, aby tam pilnować procesu, który wbrew oczywistej słuszności, wytoczyli jej krewni męża.
Równocześnie, cała rodzina Ewy, znająca potrosze dzieje jej stosunków z Balzakiem, drży, aby Ewusia nie popełniła „szaleństwa“. W ich oczach, małżeństwo z tym francuskim literatem, porówni dla nich sławnym co osławionym, byłoby najokropniejszym z mezaljansów. Umieją znaleźć skuteczne argumenty. Zarazem w niej odzywają się owe wątpliwości, gorycze, które nazbierały się przez poprzednie lata. Kiedy Balzac nie chce ani chwili wątpić o rychłem połączeniu, ona odpowiada wymijająco; pragnie się poświęcić cała szczęściu córki, boi się tego okropnego Paryża. Wreszcie, w jednym liście pisze mu nawet to straszne słowo „Jest pan wolny“. Wyrok ten zawinęła w list jednej z ciotek, wymierzony przeciw Balzakowi. Ale nieporozumienie to nie trwa długo, namiętnej wymowie Balzaka udało się zażegnać ten negatywny nastrój Ewy.
Czemuż on sam nie podąży do niej, aby obecnością swoją rozwiać resztki nieufności? Nie może. Podróż do Petersburga, w zimie, w owym czasie... Przytem położenie jego, prace, długi, wieczne długi! Ale główny powód jest, zdaje mi się, ten, że ona sobie tego nie życzy. Zjawienie się Balzaka w tej chwili w Petersburgu mogłoby fatalnie usposobić przeciw pani Hańskiej sfery, od których zależy rozstrzygnięcie procesu; byłoby kompromitującą nieprzyzwoitością dla tej procesującej się wdowy w żałobie. Trzeba więc czekać, aż ona uzna za właściwe zezwolić. Upływa półtora roku; wreszcie, w lipcu r. 1845, Balzac przybywa do Petersburga i bawi tam miesiąc. Lody stopniały. Znów wszystkie nieporozumienia rozproszyły się, te dwa młode serca odniosły zwycięstwo nad latami rozłąki. Niedawno odszukał p. Bouteron dzienniczek pani Hańskiej z owej epoki; posłuchajmy jej samej, piszącej (oczywiście po francusku) dla siebie, tylko dla siebie:

Byłam tedy szczęśliwa!... Wiem wkońcu, co jest szczęście czyste i bez wyrzutów. Czyż ośmielę się kiedy powiedzieć, nawet tutaj, jak bardzo to moje szczęście było ogromne i zupełne? Ale czyż można opisać na zimno, z piórem w ręku, to, co się czuło tak żywo?
A jednak jak nie mówić o nim w książce, którą przeznaczyłam na to, aby w nią przelewać całą moją duszę?... Jak nie wyrazić wszystkiej wielkości i dobroci jaka jest w tym człowieku; wszystkiej wzniosłości i słodyczy, płomiennej inteligencji i młodości serca, świeżej, uroczej, wiosennej! To niezrównane serce nie osłabło w swojem biciu od pierwszej chwili wzruszenia... Och! za stara jestem i ciałem i duszą, aby być kochaną w ten sposób, czuję jakgdyby wstyd, wyrzut... Ileż razy, gdy on mówił i gdy ta cudowna inteligencja służyła za tłumacza żywości jego uczuć, ja, słuchając go z rozkoszą, myślałam smutno, że jestem zbyt szczęśliwa, że jestem niegodna takiego szczęścia...
Znów tedy narzeczeni: tym razem już na dobre. Mimo to, sześć

lat jeszcze upłynie do dnia ślubu; mimo to chwile ich szczęścia będą rzadkie, kradzione. Czemu? Wielu powierzchownych biografów pani Hańskiej składało całą odpowiedzialność za tę odwłokę na nią, mieniąc ją kobietą oschłą, bez serca, samolubną, etc. Sądzić te sprawy w ten sposób, znaczy nie rozumieć sytuacji, której trudności sam Balzac rozumiał doskonale. Aby zaślubić cudzoziemca, pani Hańska musiała mieć pozwolenie cara, którego car stale odmawiał: w przeciwnym razie musiałaby, wyjeżdżając, zrzec się majątku na rzecz małoletniej sieroty, czyli zostawić go na łup drapieżnej rodziny. Pani Hańska chciała tedy najpierw wydać córkę za mąż, za człowieka którego uczuć dla siebie mogłaby być pewna. Balzac, który kochał w Ewie conajmniej w równym stopniu wielką damę jak kobietę, który znał się przytem na sprawach finansowych, rozumiał te jej względy, tembardziej że sam mógł dać swojej żonie pozycję nader problematyczną. Ilustruje to sprawa domu przy ulicy Fortunee, gniazdka które Balzac przez kilka lat gotuje dla siebie i dla Ewy, ale w które sama Ewa musiała włożyć paręset tysięcy franków...
Bądź co bądź, od tej pory następuje nowa faza w życiu Balzaka. Zmęczony już nadludzką pracą, mimo że jeszcze stworzy szereg arcydzieł, nawpół obojętnieje na swą twórczość; główny cel jego życia to ukraść sobie samemu jakieś parę tygodni czy parę miesięcy, i spotkać się gdzieś w Europie z Ewą i jej córką: później do trójki tej przyłącza się narzeczony Anny, hr. Mniszech; stanowią we czworo doskonale zgraną, kochającą się i lubiącą się kompanję. Włóczą się razem po Niemczech, Belgji, Holandji, po Włoszech. Przez chwilę zdaje się pani Ewie że zostanie matką; to byłby argument bez repliki; przygotowuje się wszystko do tajnego małżeństwa.
Wreszcie, w r. 1846, szesnastoletnia Anna zaślubia Jerzego Mniszcha; pani Hańska, spędziwszy jakiś czas w Paryżu incognito, udaje się za córką i zięciem do Wierzchowni, aby tam młodą parę wprowadzić w zarząd gospodarstwa. Niebawem i Balzac podąży do Wierzchowni, do tej rezydencji, o której słyszał cuda i którą uważa obecnie poniekąd za swój dom rodzinny. Umożliwia mu tę podróż niedawno otwarta linja kolejowa, która tylko z dwiema przerwami zawiezie go w kilka dni z Paryża do Krakowa, skąd dostanie się dyliżansem, bryczką, kibitką, budą, aż na samo miejsce. Puszcza się w drogę, z niesłychaną jak na człowieka już nadwątlonego zdrowia determinacją, we wrześniu r. 1847; cała podróż trwała osiem dni bez przerwy, dzień i noc, bez rozbierania się. Zaledwie stanął na miejscu, zaledwie ochłonął z podziwu dla rezydencji, o której pisze do siostry, że to „istny Luwr, a majątek jest tak wielki jak cały nasz departament", już odzywa się w nim żyłka do komponowania fantastycznych interesów; już kombinuje transport dębów polskich do Francji, gdzie wartość ich zwiększyłaby się dziesięciokrotnie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie dwie przerwy w linji kolejowej: przeładowanie kosztowałoby więcej niż całe dęby są warte. Balzac porzuca z lekkiem sercem projekt, na którym budował fortunę swoją i swego szwagra inżyniera, i oddaje się cały przyjemności bytowania bez troski wśród ukochanej gromadki: gdybyż tylko nie ten klimat, tak straszliwy dla jego płuc! Druga ciemna strona, to wiadomości, jakie dochodzą z Paryża: interesy wikłają się coraz bardziej, i to nietylko jego ale i interesy pani Hańskiej, w której imieniu zajmował się lokatą kapitałów. Francja przechodzi kryzys związany z bliską rewolucją. Sytuacja staje się taka, że, nie bacząc na zimę, Balzac puszcza się z końcem stycznia 1848 do Paryża. Przybywa, i zastaje tam — rewolucję, ruinę swoich prac i nadziei. W tych gorących dniach niema miejsca na literaturę, nie oddaną namiętnościom chwili. Pisarz myśli tylko o tem aby uciec z Paryża i dobić do Wierzchowni, która coraz bardziej staje mu się domem. Jakoż, jeszcze we wrześniu r. 1848, przebywa znów tę samą drogę i znajduje się między swymi. Ale tym razem zmiana klimatu odbiła się jeszcze ciężej na zdrowiu Balzaka: przebył zapalenie płuc, serce wypowiedziało posłuszeństwo, przechorował więcej niż rok, pielęgnowany najczulej przez panią Hańską i jej dzieci.
Wśród tego, najdroższy zamiar jego życia, — małżeństwo — wciąż się odsuwa. Ewa waha się: czując się królową w swoich dobrach, w otoczeniu kochających dzieci, boi się „czerwonego“ Paryża, niepewnej przyszłości, wiecznych nieporządków finansowych Balzaka. Ale wkońcu ta wierna miłość, to gorące pragnienie przemogło jej wahania: 14 marca 1850, w kościele w Berdyczowie Ewa zostaje żoną Honorjusza i zaraz potem udaje się z mężem do Paryża. Niestety, choroba nie wypuściła go już ze swych szponów: 18 września 1850, licząc ledwie 51 lat, wielki pisarz zakończył życie w Paryżu. Wdowa przeżyła go o dwadzieścia kilka lat.
W uzupełnieniu tego opisu podróży do Polski, przeznaczonego przez Balzaka do Journal des Debats, ale wydanego dopiero obecnie po raz pierwszy, zamieszczam nieco listów Balzaka do matki i siostry, pisanych z Wierzchowni. Wyjęte są z ogólnej korespondencji Balzaka. Wydają mi się charakterystyczne przez to, że pozwalają zrozumieć właściwy ton jego stosunku z Ewą Hańską. Dziś, gdy Balzac urósł do rozmiarów kolosu, natomiast uroki światowego Olimpu znacznie zbladły, skłonni jesteśmy fałszywie oceniać proporcje. Nieraz zdarza się spotkać ze zdaniem, że pobudką pani Hańskiej w zaślubieniu Balzaka była próżność, snobizm, etc. Otóż, z listów Balzaka do rodziny, widzimy do jakiego stopnia było inaczej; widzimy że, jeżeli można mówić o próżności i snobizmie, to raczej były one po jego stronie. Między pozycją Balzaka, na szczycie europejskiej sławy, a pozycją damy sytuowanej tak jak pani Hańska, była, mimo wszystko, przepaść, i Balzac odczuwał to bardzo żywo. Odczuwał tak dalece, że chwilami, czytając te listy, aż przykro robi się za niego. Ale czyż ten epizod życia pisarza nie jest nieoszacowanym przyczynkiem do Komedji ludzkiej?

Warszawa, sierpień 1931.


PODRÓŻ DO POLSKI



Gdybym nie miał wam do udzielenia rzeczy nadzwyczaj ciekawych, nie trudziłbym się pisaniem tego listu, ani opowiadaniem mojej podróży. W ostatnich czasach tak nadużyto idei i faktu podróży, że postanowiłem nigdy nic nie publikować — tak samo jak nigdy nic nie opowiadam — o krajach, które zwiedziłem; popierwsze, aby się nie pospolitować; powtóre aby nie mówić o sobie, ile że ja jestto dla czytelnika notorycznie najnudniejszy zaimek. Przytem jestem (ja!) nadzwyczaj wesoły, śmieszek, a publiczność nigdy nie wierzy tym, którzy piszą sposobem rozkosznego księdza Galliani. Wzgardliwe słowo pajac jest udziałem każdego pisarza, który wam rzuca w sposobną porę żarcik, niby deskę dającą przeskoczyć nudę przeprawy. To mi się wydaje dość naturalne w kraju pełnym czci dla ludzi poważnych, to znaczy tych, których książki, ciężkie od teoryj, pisane są na korzyść dentystów, zniewolonych nastawiać zwichnięte szczęki. Jedyny czytelnik, którego zdobył purytański wędrowiec, autor podróży po Ameryce, dotknięty został tą straszliwą karą: nazywa się Garnier, mieszka przy ulicy de l’Eperon. Istnieje wreszcie ostatnia trudność i ta zdaje mi się wystarczająca; ogłaszam ją światu literackiemu w nadziei że mu się przyda: niepodobna wrócić do jakiegoś kraju, jeśli się chce być zabawnym i mówić prawdę o ludziach, rzeczach i o wszystkich właściwościach, które czynią jeden kraj zgoła niepodobnym do innych. Ponieważ Kijów leży w Rosji, wyobrażacie już sobie, że ja piszę satyrę, że nie powiem ani słowa prawdy, że będę niesłychanie dyskretny, ile że pewne słynne dzieło uraziło Rosję w osoosobie jej cesarza; ale ja znajduję się w położeniu specjalnie usposabiającem do mówienia prawdy. Oto czemu. Nie jestem obłudnikiem, oddawna wyraziłem mój podziw dla władzy absolutnej, z tem wszelako zastrzeżeniem: niema władzy absolutnej na ziemi. Moje racje, to nie żadne paradoksy. Wolę rząd jednego człowieka od rządów tłumu, bo nie potrafię nigdy, czuję to, porozumieć się z ludem, ani pozyskać go, a ci którzy tego próbowali, bardzo źle na tem wyszli; podczas gdy mam przekonanie — może to zarozumiałość z mojej strony — że potrafiłbym się porozumieć z jednym człowiekiem, choćby to był największy despota.
Zważ, drogi redaktorze, że jesteś podporą rządu, który sobie wyobraża, że złagodził problem porozumienia się ludu z monarchą, a złagodzenie to polega na tem, aby zaspokoić duszę, serce, żołądek siedmiuset osób — wybrańców ludu — nie licząc opinji publicznej, reprezentowanej przez prasę, która jest, mojem zdaniem, ludem abstrakcyjnym, duszą ludu, krwią, jeżeli wolisz. Otóż, prasa komplikuje nieustannie problem (zważ, że nie mówię, tak jak zuchwała opozycja: system) insurekcją idej, zawsze siostrzycą wielkiej insurekcji ludowej. Zatem, nie będąc Rosjaninem, nie jestem urodzonym cenzorem tego rzekomego despotyzmu, jak każdy Europejczyk lądujący w tem Cesarstwie. Idę dalej: daję pierwszeństwo rządowi rosyjskiemu: jest on, z punktu widzenia komiki, nieskończenie ucieszniejszy niż rząd dwóch Izb.
Wśród żarcików Charivari, Korsarza i wszystkich naszych dzienniczków na temat kolosa Północy, samowładztwa, knuta, pochlebstw Encyklopedystów, Grimma i Woltera wobec Katarzyny II, sądzę że istnieje złoty środek. Tego kraju zawsze niedoceniano, zawsze zeń drwiono, artylerja myśli ostrzeliwała go, zohydzano go: ale on, niby niedźwiedź którego nie imają się kule, wciąż kroczy. Otóż, Rosję należy rozważać w interesie Europy; wszak Napoleon, umierając, widział w niej niebezpieczeństwo dla Europy; albo ślepa siła republik, albo ślepa siła podboju barbarzyńców. Taki jest testament wielkiego wodza. Nie mam tu pretensji pisać wielkiej książki zatytułowanej: O Rosji; chcę tylko powiedzieć, w formie przedmowy, moim czytelnikom: „Uwaga!“ Nie mogę, ani <nie chcę drukować całej prawdy; ale wszystko to, mimo że mówione mimochodem, żartobliwie, jest prawdą. Głupcy opowiadali, że cesarz Wszechrosji miał intencję odeprzeć książkę pana de Custine piórem francuskiem i że mi ofiarowywał przyzwoitą ilość chłopów w czasie mego pobytu w Petersburgu. Zaczynam tedy od oświadczenia, że widziałem cesarza Mikołaja na odległość pięciu metrów, że on mnie nigdy nie widział ani tem samem nie mówił ze mną, a wreszcie, że wyjechał do Warszawy w sześć dni po mojem przybyciu do stolicy, coby mi pozwoliło, w stylu wrażeń z podróży, powiedzieć, że uciekł. Nietylko nie dał mi pieniędzy, ale przeciwnie wziął je odemnie za podróż z Petersburga do Taurogów w powozie z jego herbami, zaprzężonym często w dwadzieścia koni, pospolicie nazwanym we Francji karetką pocztową, pozwoliwszy mi wprzód spędzić sześć tygodni w Petersburgu, gdzie nie widziałem nikogo. Wszystko co mówiono i pisano o piękności cesarza jest prawdą; nie istnieje w Europie, ani tem samem w innych częściach świata, człowiek któregoby można z nim porównać. Fizjognomja jego jest lodowata z umysłu, umie bowiem, jak Napoleon, uśmiechać się w sposób nieodparty. Dziś cesarz Mikołaj jest jedynym przedstawicielem władzy, tak jak ją malują w Tysiącu i jednej Nocy. To kalif w mundurze. Padyszach Stambułu jest marnym podprefektem w porównaniu z carem. Co do mnie, żałuję, że nie mogłem obserwować tego wielkiego starożytnego fenomenu, zniszczonego przez Anglików w Azji wszędzie gdzie Kompanja indyjska dotarła z kupieckim łokciem w ręku. Ginie już w Persji, tak dalece, że Chiny i Japonja są jedynemi krajami, gdzie monarcha jest tem czem jest w Rosji.
Jednym z największych błędów wszystkich, którzy w ostatnich czasach pisali o Rosji, jest to, że chcieli sądzić ten kraj oczami konstytucyjnemi, widzieć go przez angielskie lub paryskie okulary. Ci pisarze nie biorą w rachubę charakteru rosyjskiego, który jest z gruntu azjatycki; podobni są do graczy w wista, którzy, pojmując tylko wista, piorunowaliby na ludzi, którzyby grali w preferansa (gra rosyjska) albo w reversi, strojąc mniej lub więcej dowcipne żarty z głupoty ludu, który się oddaje innym grom niż szlachetna gra w wista.
Zawiele już tych przedmów; przystępuję do tematu. Ale czy to nie będzie przysługą, oddaną amatorom nieznanych prawd, uczynić jeszcze ostatnią wstępną uwagę o książkach ogłoszonych do dziś o Rosji? Powiedzmy głośno: nikt nie był w Rosji. Kupcy francuscy, zamieszkali w rozmaitych miastach rosyjskich, w rozmaitych stronach cesarstwa, stają się wszyscy Rosjanami i, wróciwszy do Francji, nie powiedzą nigdy nic, coby nie było na korzyść cesarza i narodu rosyjskiego. Świadectwo ich niema tedy znaczenia. A teraz, co się tyczy komiwojażerów myśli, ludzi ciekawych, dla nich Petersburg i Moskwa są całą Rosją. Pędzą zobaczyć dwie stolice połączone wspaniałym sześćsetwiorstowym gościńcem, i wyobrażają sobie, że widzieli Rosję.
Widzieli Rosję tak, jak ten kto był w Kantonie widział Chiny; i za powrotem piszą, jako autentyczne spostrzeżenia, tysiąc banialuków o cesarstwie większem już niż cesarstwo rzymskie za Augusta. Oto moje zdanie o słynnem dziele pana de Custine. Jeśli się wytnie z tej książki wszystkie myśli księcia Kozłowskiego którego można wymienić skoro umarł, jeśli się usunie dwa czy trzy romanse na temat cesarza, znajdzie się jedynie koncepty o rzeczach będących koniecznością klimatu, poglądy zupełnie fałszywe na politykę, opisy przepychu rosyjskiego oraz bardzo wykwintnie przybrane komunały. Pani de Stael, w kilku stronicach swoich Dziesięciu lat wygnania, lepiej odmalowała Rosję niż to uczynił pan de Custine.
Ostatnim poważnym podróżnikiem był pan Cyprien Robert; podjął podróż pełną wszelkich bohaterstw, widział wiele; ale oglądał narody słowiańskie przez lornetkę panslawistyczną, opanowany ideą niewykonalną, ideą przyszłej unji ras słowiańskich; podróżował tak, jakby podróżował po Niemczech apostoł Młodych Niemiec. Otóż unja Słowian, jako wielka kula śniegu któraby się toczyła przez świat, jest na razie systemem równie niedorzecznym, jak połączenie ludów Niemiec. Politycy z przedmieścia Saint-Marceau, którzy marzą o federacjach, nie znają, jak wszyscy francuscy utopiści, głębokich nienawiści, które dzielą tych członków jednej rodziny. Polak i Rosjanin, Rosjanin i Serb, Bułgar, są równie dobrymi przyjaciółmi jak Prusacy i Austrjacy, jak Bawarzy i Nadreńczycy, równie dobrymi przyjaciółmi jak janseniści i jezuici, republikanie i monarchiści we Francji. Ta idea spaczyła tedy sąd pana Cyprien Robert, który, z punktu widzenia sztuki, uległ również zanadto manji bizantyzmu! Bądź co bądź, prace tego podróżnika, który nie objął ani dziesiątej części ogromnego państwa, mają wielką wartość: zebrał wiele faktów, i prawdziwych faktów. Poza tem pisarz ten posiadł wiadomości filologiczne o wiele poważniejsze niż wielu rusologów. Czy był na wysokości zadania, którego się podjął? Dzieła jego w Rosji małe zrobiły wrażenie. Oto jedyna odpowiedź, jaką można dać na to pytanie. A teraz, jedźmy!
Francuz jest istotą tak wyłączną — bo nacóż zdałaby się jego inteligencja, jeżeli nie na to, aby się stać wyłącznym, uważać wszystko co nie-francuskie za barbarzyńskie — że olbrzymia większość Francuzów nie wie co to jest Kijów, miasto, które wymawia się powszechnie Quieffe, nawet kiedy się pisze Kijów, jak pan Cyprien Robert. Kijów tedy, stolica Ukrainy, jest świętem miastem Rosji, dawną metropolją, Rzymem Tatarów i Rosjan, starszym od Moskwy, rezydencją carów, w czasach gdy carowie zawiśli byli od wielkich hord i musieli, jako znak lenna, chłeptać wszystko co chan uronił, pijąc podane przez nich mleko. W ubiegłym wieku carowie wychłeptali samego chana. Jest tylko jeden car, a ostatnim chanem, czysto nominalnym, był książę Krimgerai; ale nie rozumiem, czemu carowie nie zachowali nazw tych państw przez dumę zwycięzców; uważam, że jakich pięć czy sześć tytułów dokoła cara tworzyłoby bardzo ładny polityczny rzut. Ale niema już chanów ani udzielnych władców w Rosji, tak jak niema książąt Burgundji, Akwitanji, Bretanji, ani hrabiów Szampanji we Francji. Chanat był jednem z największych mocarstw ziemi. Obejmował w średnich wiekach dobre dwie trzecie kuli ziemskiej. Została z tego tylko ceremonja ogłaszania przy dźwiękach trąby: „Królowie ziemi mogą jeść obiad“, kiedy władca azjatycki wstawał od stołu; ceremonjał, który wydaje nam się śmieszny zastosowany do chana Chiwy, ale który daje pojęcie o potędze barbarzyńskiego cesarza, od którego zawiśli byli carowie. Wielki chan był niedościgły pośród swoich pustyń, a historja jego panowania, jego polityka, były z pewnością szkołą polityczną dzisiejszej Rosji.
Poznawszy Rzym katolicki, czułem gorące pragnienie poznania Rzymu greckiego. Petersburg jest miastem w kołysce, Moskwa ma wiek męski, ale Kijów, to jest wieczne miasto Północy. Ciekawość moja, wyznaję, była wszakże jedynie upozorowaniem mego pragnienia. Prawdziwa i głęboka pobudka tkwiła w przyjaźni trwającej już piętnaście lat: pragnąłem odwiedzić w ich własnym domu przyjaciół, których spotykałem zawsze gdzieś na szerokich gościńcach świata. Słyszałem o stepach, o chłopach, o rządcach, o saniach, o Żydach, o małżeństwie cywilizacji z barbarzyństwem, w takich słowach, w tak fantastycznej postaci, że Ukraina zdała mi się jedynym krajem w świecie, gdzie mógłbym ujrzeć zupełnie nowe rzeczy i nowych ludzi. Cala ta część cesarstwa rosyjskiego jest zresztą najmniej znana. Ale co za podróż, zwłaszcza dla kogoś, kto znał Harela i kto słyszał jego odyseję, wówczas gdy, jako kornak panny Georges, zamierzył wtajemniczyć Kozaków z nad Dniepru w piękności tragedji francuskiej i w brzydotę nowoczesnego dramatu. Liszt, Berlioz, ostatni podróżnicy z wielkiej rodziny artystów, nie rzekli mi ani słowa o swoich przeprawach w tem wielkiem cesarstwie, gdzie ściągnęli srogie podatki swemi knutami dyrygentów. Uderzony doskonałą zgodą między ludem a carem, Berlioz zrozumiał z pewnością, że nie ma nic do roboty w kraju tak pełnym harmonji; co za wspaniały akord organów płynie między Archangielskiem a Warszawą, Wiatką a morzem Czarnem, zatoką Kamczatki a zatoką Fińską. Ci dwaj artyści, zwabieni wieścią o namiętności cara do muzyki, uznali, że jest on autorem partytury o wiele wspanialszej niż wszystkie ich symfonje i fantazje. Cóż za glos, który wibruje od jeziora Bałkajskiego do jeziora Poipus, od Ameryki do Azji, z akompanjamentem dzwoneczków feldjegra! Z tego wszystkiego wyciągnąłem wniosek, że, gdybym nawet nie miał przyjaciół zamieszkałych blisko Kijowa, i tak pojechałbym do Kijowa w interesie literatury i prawdy lokalnej.
Kiedy Diderot, Mercier de la Rivière i Napoleon udawali się do Rosji, Bóg wie co za ostrożności przedsiębrali! Pierwszy wziął pięćdziesiąt tysięcy franków, ostatni pięćset tysięcy ludzi. Mercier zrobił testament, Diderot puścił się przez Holandję; Napoleon szedł różnemi drogami. Mówię wam, z chwilą gdy chodzi o podróż do tego kraju, czy się szuka przykładów najświetniejszych czy najpospolitszych, wszystko jest niepokojące.
Gdybym był Lamartinem albo Wiktorem Hugo, mógłbym, jak Napoleon, pociągnąć Europę za sobą, nie potrzebując, jak on, tylu magazynów i ambulansów; ale byłem bohaterski na swój sposób, wyruszyłem sam, bez służącego, z listem polecającym barona Jamesa Rotszylda na sumę dziesięć razy mniejszą niż suma rajcy parlamentu pana Mercier de la Rivière. Ale miałem tę przezorność, aby napisać do hrabiego Uwarow, że nie znam absolutnie rozmaitych gwar krajów które mam przejeżdżać, i że go proszę aby mnie polecił władzom. Co więcej, pan Kisielew był tak uprzejmy, że mnie polecił dobrej woli władz na granicy, i oto, opatrzony w małą walizkę i torbę, puszczam się w podróż — ośmset mil lądem — po angielsku, ale bez pulpitu: nie miałem ani źdźbła papieru, wyjąwszy mój paszport. Gdyby to co uczyniłem nie zdumiało Rosjan, których nic nie dziwi w zakresie szybkości, nie mówiłbym o tem; ale tych ośmset mil przebyłem w ośm dni. Nie umiem czekać, to nieuleczalny błąd mojej natury. W podróży nie rozumiem wleczenia się, zwłaszcza kiedy się jedzie do przyjaciół. Przestrzeń tę listy idące szybko przebywają w trzynaście dni; wyprzedziłem o dziesięć dni list, którym oznajmiłem swoje przybycie.
Nic klamliwszego niż anonse kolei żelaznej. Czytałem trzydzieści razy, na czwartej stronicy Debatów, że przybywa się — koleją Północną — z Paryża do Berlina w ciągu sześćdziesięciu godzin, w co włączono szesnaście godzin pocztą z Hamn do Hanoweru. Ponieważ z Hanoweru do Berlina i z Berlina do Krakowa kolej żelazna idzie bez przerwy (poza przesiadaniem z jednej linji na drugą) i ponieważ jedzie się dniem i nocą, liczyłem, że przybędę w cztery dni z Paryża do Krakowa. Udałem się na plac Giełdy, do urzędu ruchu, aby kupić za pięć franków rękojmię tej bajecznej szybkości. Urząd ruchu wręczył mi rozkład zupełnie ścisły, gdzie oznaczone są godziny odjazdu i ceny miejsc; ale zwrócono mi uwagę, że istnieje dwugodzinna luka między Mysłowicami a Krakowem. Tak więc, między Paryżem a Krakowem, istniały, w r. 1847, dwie luki: z Hamm do Hanoweru, i z Mysłowic do Krakowa; jedna szesnaście godzin, druga dwie godziny. Pośpieszam zaznaczyć, że, w chwili gdy to piszę, te dwie luki są zapełnione, że odbywa się inauguracja połączeń, i że można dostać się w sześć dni z Paryża do Berdyczowa, w miejsce ośmiu które ja zużyłem, nie licząc czterdziestu ośmiu godzin które straciłem, jak się to okaże. Od Paryża do Hamm prospekt kolei Północnej mówił prawdę. Pędzi się jak strzała z Paryża do Kolonji. Zabrałem w małym bardzo poręcznym koszyczku suchary morskie, skondensowaną kawę, cukier, ozór wędzony i małą buteleczkę anyżówki. To stanowiło zapasy na ośm dni; potrzebowałem starać się tylko o mleko: Milk po niemiecku, liko po polsku.
Kiedy się przyjeżdża do Brukseli około siódmej rano, przewożą cię na stację kolei kolońskiej, przez całą Brukselę. Ponieważ zarząd kolei potrzebuje pewnego czasu aby przewieźć towary i bagaże, udziela dwóch godzin pauzy więźniom rail-way’u. Korzystamy z tego, aby się ogarnąć i zjeść śniadanie. Podczas śniadania spożytego w olbrzymiej hali przed dworcem, spostrzegam w oczach jednego z moich towarzyszów niedoli, który śniadał również, ową uwagę, z jaką ogląda się nieszczęśliwe małpy sawańskie, zwane sławami europejskiemi, do których słusznie czy niesłusznie należę. Ale, mimo mojej rzekomej znajomości serca ludzkiego, absolutnie nie wiedziałem, czy nieznajomy był mi przyjazny czy wrogi. Żartuje się z roli trafu u autorów dramatycznych, ale oto co mi się zdarzyło. Pani Kisielew wspominała mi w Paryżu o swojej bratowej, z domu Potockiej, mojej znajomej od dwunastu lat, żonie rosyjskiego ambasadora, która sobie buduje pałac w Palermo. Wchodząc do poczekalni aby tam zająć miejsce, spostrzegam na peronie z desek panią Kisielew i całą jej rodzinę, wraz z panią Olgą Naryszkin, jej siostrą; ta królowa Homburga wracała do pałaców z kart swojej rezydencji. No i jesteśmy oczywiście w jednym wagonie. Te panie znały przyjaciół, do których jechałem, bo Potoccy spowinowaceni są z wszystkiemi rodzinami w Polsce, ucięliśmy tedy dobrą pogawędkę od Brukseli do Kolonji. Ponieważ komora była niezbyt bita we francuzczyźnie, te panie oddały mi ogromną przysługę, wydobywając moje bagaże z pośród tysiąca waliz wyrzucanych przez gardziele furgonów. Ten zalew bagażów na tak małej przestrzeni jest jednym z największych idjotyzmów biurokratycznych. Gdyby nie te panie, które były cudownie uprzejme, byłbym się rozbił, ja i moje walizy, na tej rafie, bo nikt nie mówił po francusku, a była dziewiąta wieczór, czas niezbyt sposobny dla znalezienia tłumacza. Pożegnałem się wesoło-melancholicznie z mojemi opiekunkami, wkraczałem bowiem w pustynię, jaką stwarza dla podróżnika absolutna nieznajomość języków. Zrozumiałem doniosłość Zielonych Świątek. Dziś cud ten spełnia się zapomocą odrobiny inteligencji, trzydziestu su za godzinę i dużo pamięci. Gospodarz z hotelu Reńskiego gościł mnie już raz, mam zaś na szczęście fizjognomję dosyć wyrazistą aby jej nie zapomnieć; w istocie, zacny ten oberżysta zaopiekował się mną tak, że znalazłem się na peronie nazajutrz o piątej rano.
Oto pomykam ku Hamm bez towarzysza więzienia w wagonie, sam, nie znając nic, nawet frazesu potrzebnego aby upomnieć się o bagaże. A gospodarz hotelu Reńskiego, po godzinnej naradzie między jedenastą a dwunastą w nocy, ukazał mi możliwość zostania przez dzień w Hamm, zdradził mi bowiem to, co afisz kolei w Paryżu zataił. Między Hamm a Hanowerem, komunikacja odbywa się przez wagony gatunku ślimaczego, których szybkość olśniewa Niemców: nazywają je schnell-post to znaczy poczta pospieszna. Ta poczta pospieszna robi mniej więcej dwie mile na godzinę, tyle, co nasze ciężkie dyliżanse francuskie w r. 1820. Zmienia się powóz na każdym postoju, nazwanym w Niemczech stacją, i na każdej stacji zabiera się pasażerów. Tym trybem, dwadzieścia cztery mil niemieckich, które dzielą Hamm od Hanoweru, musiałoby się robić w pięćdziesiąt godzin, a nie w szesnaście; i to jeszcze, aby się dostać na kolej hanowerską, trzebaby pisać do Hamm i zatrzymać miejsce, bo podróżni zapisani mają pierwszeństwo przed niezapisanymi, a biuro w Kolonji przekazuje ilość zatrzymanych miejsc urzędnikowi w Hamm. Ponieważ nie mogłem się dać zapisać o jedenastej w nocy, uniosłem w niespokojnej duszy tę nieznośną wątpliwość: jeżeli chybię odjazd z Hamm, zniszczę harmonję przyjazdów i odjazdów na wszystkich linjach kolei; będę tkwił w Hamm, w Hanowerze i w Berlinie. To znaczyło potrojenie czasu, potrojenie wydatków, i — gorzej jeszcze — potrojenie nudy!
Przybywam do Hamm, zatrzymują nas w szczerem polu; ale na szczęście pogoda wspaniała.
— Ha, powiadam sobie, czas przypomnieć sobie lekcje mimiki, mimo woli pobrane u pp. Mazillier, Petitpas i Natalji Fitzjames w Operze, na baletach które oglądałem.
Rzucają nasze bagaże w przestrzeń określoną sznurami przywiązanemi do palików; widząc moją walizkę i moje pudełko z kapeluszem, walę w nie wołając „Moje“ i pokazując kwit. Młody Niemiec, w którym zgaduję cechy numerowego, chwyta moje rzeczy i ciągnie mnie do omnibusu, który tak łudząco przypominał dyliżans, że myślałem iż już jestem w drodze do Hanoweru. Zawieziono mnie jedynie do biura pocztowego w Hamm. Tam powtórzył się widok oceanu bagażów, kłębiących się na małej przestrzeni; trzydziestu podróżnych, trzysta paczek! Trzydziestu podróżnych oblega okienko, a trzysta paczek bombarduje dwóch Prusaków, mających wszystko zważyć i wszystko zapisać. Mówi się o furji francuskiej, mówi się o lawinach: nic nie da się porównać z burzą egoizmu, jaki rozwijają podróżni. Anglicy pruli tłum i ocean paczek jak nóż rozcina jabłko; i, wspomagani swoją flegmą, swoim ambasadorem, na którego powołują się bezustanku, dostają się pierwsi. Małe żydki prześlizgują się między nogami Anglików i podnoszą się między nimi a okienkiem, ku zdumieniu synów Albjonu i ich ladys, które powiadają: Hao! Dwadzieścia razy odepchnięto mnie, ale miałem podwójne szczęście: jeden żyd, zmylony podobieństwem kolorów, załatwił moją walizę; kiedy rzuciłem na nią pudło z kapeluszem, ku swemu wielkiemu zdumieniu poznał swój błąd. Zaczem, widząc to, mój towarzysz z Brukseli rzekł do mnie w dobrej francuzczyźnie:
— Pan ma kłopoty, panie de Balzac, niech mi pan pozwoli służyć sobie za tłumacza.
Byłem ocalony; zaszliśmy się posilić do tej samej oberży i pojechaliśmy tym samym wehikułem. Opuszczając Hamm, spytaliśmy zacnego Niemczyka kiedy mniej więcej będziemy w Hanowerze: dowiadujemy się, że jest dwadzieścia cztery mil, i że możemy sobie winszować bajecznej szybkości, jeśli to będzie trwało tylko pięćdziesiąt godzin!... Wydaję okrzyk zgrozy, na myśl, że, wskutek trzech godzin straconych w Hamm, nie będziemy mogli wyjechać wieczornym pociągiem z Hanoweru, z którym afisz paryski mnie łączy; i że trzebaby jechać z szybkością najszybszej francuskiej poczty, aby przybyć na szóstą rano, na pierwszy odjazd z Hanoweru. Bajeczna okoliczność sprawiła, że mój towarzysz chciał podróżować tak jak ja to rozumiem, czyli dwanaście mil na godzinę: był to doktór Roth, lekarz ambasady austrjackiej, który wiózł depesze dla Meternicha. Bierzemy natychmiast na spytki poczciwego Niemczyka, który zachęca nas do zrealizowania idei, którą już sam powziąłem: mianowicie, w razie gdyby schnell-post nie mogła mnie wziąć, aby zażądać extra-post.
Niemcy mają cztery rodzaje szybkości; jak się okaże, jest to kraj najbardziej skubiący jaki znam. Pozitivus poczty to eilwagen, dyliżans przy pomocy którego robi się milę na godzinę, jest to wehikuł-rak. Z chwilą gdy droga wysklepia się jak grzbiet zbyt tłustej kobiety, konduktor zsiada, podróżni wysiadają, zapala się fajki, konie idą stępa; kiedy zaś chodzi o zjazd z wysokości takiej jak spadek bulwaru Montmartre, zakłada się hamulce, która-to operacja wykonywana jest z niemiecką dokładnością. Comparativus poczty w Niemczech, to schnell-post, wehikuł-ślimak, którym jechaliśmy właśnie. Pięć do sześciu karetek jedzie razem, a na ich czele kroczy główny powóz, w którym podróżni siedzą nie zmieniając miejsc, podczas gdy wehikuły poboczne zmienia się od stacji do stacji. Superlativus poczty to extrapost; extrapost robi rzekomo milę niemiecką w godzinę i robi ją w istocie; że jednak trzeba zmieniać powóz na każdej stacji, stwierdzam, że wciąż extrapost wyprzedzana jest przez schnellpost.
Kiedy się ma własny powóz, extra-post, wówczas — przepłacając pocztyljonów niemieckich, dając im o wiele więcej niż pocztyljonom francuskim wtedy kiedy pocztyljoni francuscy mówią między sobą: „Możesz jechać ostro z panem, to Francuz!“ — wówczas extrapost robi trzy mile na godzinę. Jest to tempo poczty niemieckiej między Forbach a Frankfurtem, która wydaje się w Niemczech cudem szybkości. To też, kiedyśmy wzięli extrapost, ujrzeliśmy rychło, że mija nas kawalkata, którąśmy opuścili, nie bez straszliwych trudności, a oto czemu. Trzysta kuferków władowano na trzy główne powozy, bez ładu; i kiedy, na pierwszej stacji, chcieliśmy skorzystać z naszego prawa zmieniając schnell na extra — co wydało się szaleństwem wszystkim podróżnym niemieckim, a zwłaszcza żydom, którzy śmieli się z nas, znając dobrze zwyczaje tego kraju — konduktor tej olbrzymiej karawany stawił najgwałtowniej szy opór; ale ja, spytawszy doktora czy ma paszport kurjera wiozącego depesze, poradziłem mu aby skorzystał ze swojego dostojnego charakteru. Konduktor, przerażony odpowiedzialnością za opóźnienie kurjera wysłanego przez księcia Metternicha, oddał nam trzy imperjalki do przejrzenia; trzeba było naszej furji oraz żądzy przybycia na miejsce, aby zużyć tylko godzinę na odnalezienie naszych rzeczy. Cóż za rewolucję byłaby taka operacja wznieciła we Francji! Byłoby z pewnością przyszło do rozruchów. Co zrobili Niemcy? Nabili fajki, i zaczęli palić, uśmiechając się z bezcelowości tej operacji.
Flegmę tę Niemiec posuwa do wzniosłości. Oto jedna z tysiąca przygód tego rodzaju, mogących posłużyć do odmalowania tego narodu. Dwa pociągi przybywają na dworzec w Sorau, gdzie każdy z nich ma zmienić szyny. Zmiana ta odbywa się zawsze około ósmej wieczór. Zwyczajnie jeden pociąg przybywa wcześniej; ale, pewnego wieczora, ten na który zwykle czekano przybył wcześniej i coś się w nim zepsuło. Późniejszy, nawykły że zwykle jest pierwszy, zatrzymuje się nawprost tamtego, tak że nikt nie mógł przypuszczać przyśpieszenia, każdy konduktor bowiem uprzedził drugiego znakiem: Przybyłem. Przypuszczają, że to jest jakiś pociąg towarowy, i spokojni Niemcy siedzą, czekając na siebie wzajem — mimo że mają siebie prosto nosa — przez całą noc, drzemiąc albo paląc. Urzędnicy przechadzają się po swoich peronach, nie zapytując się wzajem o nic. Około ósmej rano, jakiemuś Radcy Dworu zamkniętemu w wagonie zachciało się jeść i poszedł do restauracji, gdzie siedzieli pasażerowie obu pociągów. Natknął się na drugiego Radcę Dworu, skłonili się sobie poważnie i wypytawszy się wzajem o przyczynę tego czekania, które im się wydało zbyt długie, dowiedzieli się, że każdy z nich znajduje się właśnie w pociągu na który drugi czeka. Żaden podróżny nie podniósł skargi; ci zacni Niemcy zacierali ręce, podziwiając szczęśliwe spotkanie dwóch radców, któremu zawdzięczali tak rychłe oswobodzenie.
Anegdotę tę opowiadało mi młode małżeństwo, podróżujące jednym z tych pociągów, i które miało z pewnością przyczyny nie bardziej się skarżyć niż poczciwi Niemcy. Ponieważ oba pociągi wyprzęgły, pasażerowie zaś jedli śniadanie, wszystko siedziało w kawiarni, w doskonałych humorach. Ogrzano lokomotywy. Te śniadania kotłów i Niemców zajęły półtorej godziny, kiedy zaś trzeba było siadać, konduktorzy, nie chcąc okazać się barbarzyńcami, musie li czekać, aż ci, którzy siedli do stołu ostatni, skończą śniadanie.
Odnalazłszy nasze bagaże, zaledwie zdołaliśmy dogonić schnellpost na najbliższej stacji, i zrozumieliśmy mistyfikację, jaką stanowi extrapost, o ile człowiek nie podróżuje własnym powozem. W biały dzień, z pieniędzmi w dłoni i z wielkiemi ułatwieniami, zmiana powozu, przeprzęganie i załatwianie kwitów trwa około dwudziestu minut. Trzeba użyć czwartego stopnia szybkości, który jest przywilejem, zachowanym, jak się okaże, dla dyplomacji. Podróżny posiadający paszport kurjera wiozącego depesze może sobie kazać dać konie kurjerskie. Konie kurjerskie obowiązane są, łącznie z pocztyljonem, robić milę niemiecką w pół godziny; jest to tempo naszej zwykłej poczty, i trzeba powiedzieć, aby Niemcy wiedzieli to dobrze, konie niemieckiej poczty robią ten kurs śpiewający, bardzo łatwo i bez wysiłku, ile że drogi w Niemczech są bardzo płaskie, bez częstych falistości jak we Francji. Wystarczył dobry napiwek, aby zwiększyć tę szybkość w sposób pozwalający nadrobić przeprzęganie. Mimo to, słysząc nasze postanowienie, że chcemy zdążyć na pierwszy pociąg hanowerski o szóstej rano, aby być w Berlinie w dzień, i odjechać w trzy godziny później do Wrocławia, każdy naczelnik stacji mówił nam, że żądamy niepodobieństwa, zwłaszcza straciwszy sześć godzin w Hamm oraz przy naszej zmianie schnellpost na extrapost. Jak wam się wydaje ten wyzysk podróżnych, te cztery stopnie, z których każdy ma odmienną cenę? W tem są całe Niemcy; ta gama cen powtarza się u oberżystów, u fabrykantów; wszędzie spotkacie positivus, comparativus i superlativus. Prawie wszyscy Niemcy zadowalają się komparatywem, schnellpost; rzekłbyś, że ci ludzie mają kilka dni do rozporządzenia w ciągu dnia, wyglądają jakby mogli robić pożyczki na hipotekę wieczności. A komuniści francuscy wyobrażają sobie, że potrafią zrewolucjonizować Niemcy! Pewien Niemiec, bardzo inteligentny, pełen patrjotyzmu, mówi! mi: „Czekajcie, kiedy ten niedźwiedź podniesie łapę, nie zatrzyma się! Pamiętajcie o Lutrze!“ Nie palono fajki za czasów Lutra, no i Luter ofiarował Niemcom piękny łup w postaci dóbr kościelnych do podziału.
Dotarliśmy do jakiejś małej mieściny w Hanowerze późno w nocy; tam, uważając że o wiele za dużo czasu tracimy na zmianę powozu i na przeprzęganie, osądziłem, że mój doktór ma za mało energji; poradziłem mu aby wpadł w pasję, i wpadł w pasję. Stajenny, który w ciągu kwadransa zdołał wyciągnąć powóz z głębin dziedzińca, zostawia wszystko, poczem wraca. — Z końmi? powiecie. — Ani trochę.
Przybywa, opatrzony rozporządzeniem policji, które zdjął ze ściany w stajni, a które to rozporządzenie uprawniało go, po północy, do użycia tylko pół godziny czasu na zmianę powozu i koni. Zważcie, że na żadnej stajni w Niemczech pocztyljon który wyprzęga nie pomaga temu który zaprzęga; nowoprzybyły zajęty jest tylko swojemi końmi; dobrze czy źle zapłacony, nie wzrusza się tem, co się dzieje poza nim, tak jakby miał głęboki interes w tem, aby podróżny nie mógł jechać dalej. Zirytowany w najwyższym stopniu, rozumiejąc całą wagę straty kilku minut, wydobywam z kieszeni pięciofrankówkę, krzycząc po francusku: „Oto mój regulamin“! Powiadają, że Ludwik Filip nie ma władzy; otóż, zaświadczam, sam widok portretu tego monarchy pokonał hanowerską flegmę.
Ruszyliśmy w sześć czy siedem minut. Ujrzycie jaka była cena tych minut. Nigdy nie odbywałem, z cudzoziemcem rozumie się, przyjemniejszej podróży, niż te dwadzieścia cztery mile. Doktór Roth jest, jak wszyscy Niemcy średniej klasy, człowiek nadzwyczaj wykształcony, któremu pobyt w Paryżu dał, jak Korefowi, jak Heinemu, jak radcy Koelbowi, nieco żywości francuskiej. Był zbieraczem, rozmawialiśmy o porcelanie, rozprószył pewne moje niepewności w ważnych kwestjach ceramiki. Słowem, gawędziliśmy przez dwadzieścia cztery mile bez przerwy.
Nasz przyjazd do Hanoweru określał się w miarę jak mijaliśmy stacje. Wreszcie mogliśmy, ku wielkiemu zdziwieniu Niemców, już na nogach o tej wczesnej porze, spaść jak piorun, w wielkim galopie koni dyszących jak lokomotywa, przed stację w chwili gdy rozlegał się ostatni dzwonek. Stał się cud; ale to jedynie dzięki długości ostatniej stacji, która ma, zdaje mi się, cztery mile; gdybyśmy mieli przeprzęgać jeszcze raz, wszystko byłoby przepadło; ten olbrzymi wydatek byłby poszedł zupełnie na marne. Ale, dzięki dukatowi w zlocie na piwo, ostatni pocztyljon jechał jak nasza poczta do Bordeaux, która robi miejscami pięć mil w godzinę; droga jest zresztą plaska jak ćwiartka papieru. Byliśmy o trzeciej popołudniu w Berlinie, nazajutrz rano we Wrocławiu, a około drugiej pożegnaliśmy się z doktorem przy odnodze idącej do Wiednia: ale ten uroczy człowiek wynalazł wśród pasażerów brata konsula rosyjskiego w Krakowie, który udawał się do Krakowa i któremu mnie powierzył. To uprzejme przekazywanie mnie z rąk do rąk, które towarzyszyło mi aż do Brodów, pozwoliło mi podróżować bez niepokoju. Ten Rosjanin, adjutant, zdaje mi się gubernatora wileńskiego, był dla mnie pełen względów. Wszelako, ponieważ nie jechaliśmy w tym samym wagonie, musiałem sam jeden rozwinąć niewiarygodną siłę mimiczną, na szczęście bowiem, będąc na peronie i widząc jak przewożą bagaże idące do Wiednia, ujrzałem moją walizkę, którą pakowano do pociągu wiedeńskiego. Natychmiast zacząłem walić laską w walizę krzycząc: „A moi! A moi! Mislowitz! Krakau!
Nic tak nie dziwi Niemców jak francuski hałas; to jest dla nich coś tak niezwykłego, tak bardzo niskiego, tak sprzecznego z ich obyczajem, iż budzą się ze swej zadumy absolutnie tak, jak na krzyki „Gore“! widzi się w oknie małego miasteczka wszystkie głowy; ciekawość bowiem bije z wszystkich tych dobrodusznych twarzy i rozpala ich oczy. Mimo to, w Heidelbergu, w Lozannie, gdzie zdarzyły mi się dwie podobne przygody, wzięto moją żywość za pijaństwo, której-to opinji — przyznaję — moja rumiana cera daje niejakie prawdopodobieństwo. Ta rewolucja wszczęta przeze mnie jednego sprowadziła na widownię wyższego urzędnika, który mówił po francusku i który zrozumiał doniosłość tej pomyłki, zwłaszcza dla człowieka nie umiejącego po niemiecku: kazał załadować moją walizę do wagonu mysłowickiego, upewniając mnie, że nigdy nie zdarzyła się podobna zbrodnia obrazy walizy, w co uwierzyłem, widząc powszechne zdumienie jakie wiadomość o tym fakcie rozlała na wszystkich tych niemieckich fizjognomjach.

francuska odniosła nad niemiecką flegmą, wszyscy bowiem wydawali okrzyki Mein Gott, Terteifel, które dowiodły tej setce pasażerów, że ja nie byłem pijany i że słuszne były moje okrzyki: A moi! A moi! które-to okrzyki wznieciły istny popłoch, rozwinąłem bowiem skarby głosu. Rad byłem z tego zwycięstwa, jakie niecierpliwo które zachowuję sobie na to, aby kiedyś uśmierzać burze parlamentu. Nasi wnukowie nie będą wiedzieli nigdy, na jakie przykrości narażały ich dziadków te przerwy w linjach kolejowych; oni, którzy zastaną całą Europę polinjowaną żelazem i urządzoną jak fortepian: skoro staną na jednym końcu klawisza, kolej żelazna wyrzuci ich tak, jak muzyk wyrzuca nutę, u celu podróży.
Kiedyśmy się z trudem wlekli do Krakowa ciągnieni przez dychawiczną lokomotywę, która, opalana drzewem sosnowem, szła wolniej niż nasz dyliżans do Bordeaux, poradzono mi, abym został w Gleiwitz zamiast jechać aż do Mysłowic. Mimo że z Mysłowice jest tylko trzy mile do Krakowa, trzeba (powiedziano mi) posyłać po konie do Krakowa; otóż, przy powolności, jaka cechuje Niemców, można zostać dziesięć albo dwanaście godzin w szczerem polu w Mysłowicach i spędzić tam noc, aby się w końcu dowiedzieć, że niema powozu. Gleiwitz jest to małe miasteczko, z którego odjeżdża wehikuł, dyliżans, wprost do Krakowa. Obaj z adjutantem rosyjskim byliśmy tego samego zdania, wysiedliśmy w Gleiwitz. Boże miłosierny! te okolice usprawiedliwiają najzupełniej myśl owego żołnierza francuskiego, który, prowadzony tamtędy, wykrzyknął: „I ci ludzie nazywają to ojczyzną!“ Co za gospody! Co za kuchnia! Co za straszliwy sposób podawania! Mięso jest tu tkaniną z grubych sznurów. Myślisz że jesz, krajesz konopie, które ci zostają w zębach, i w końcu masz w ustach pakiet niestrawnego włókna; ale kosztuje to szalone sumy.
Pomiędzy Gleiwitz a Krakowem znajduje się granica; trzeba było przebyć rewizję i zmienić powóz, bo z jednego kraju do drugiego nie pożyczają tam powozu. Wpuścić powóz na sześć mil na swoje terytorjum, to operacja, która nazywa się tranzytem międzynarodowym. Nigdy w życiu nie zapomnę sceny, jaką mi zrobił urzędnik austrjacki: widząc mnie z obiema rękami pełnemi pakunków i w kapeluszu na głowie, nie wiedząc że ja nie umiem po niemiecku, wpadł w furję, że nie odkryłem głowy w jego kancelarji; on sam był w szlafroku, w pantoflach i w szlafmycy. Pytał, gdzie ja się chowałem. Rosjanin odpowiedział mu, że jestem o wiele lepiej wychowany niż on myśli; że jednak powtórzył mi przedmiot sprzeczki, złożyłem mój kapelusz na ołtarzu pokoju, to znaczy na kasie. Ten urzędnik strawił blisko pół godziny na szukaniu wagi i na ważeniu dukatów, których zażądał jako kaucji za kilka krawatów kupionych w Wiedniu, które przeszły przez Prusy i które tem samem uznano za pruskie. Odważył trzydzieści dukatów, zanim wybrał z nich pięć, które mu się spodobały. Utrzymywał, że nie jest zdolny rozpoznać, czy krawaty są pochodzenia austrjackiego. Ta operacja miała się odbyć w Krakowie; on, pobrawszy cło, wydał kwit, każąc zarazem opieczętować krawaty. Zostaliśmy tam półtrzeciej godziny. Rozumie się samo przez się, że konsul rosyjski, dowiadując się o tej sprawie, prosił brata, aby nie czynił żadnych kroków dla odzyskania swoich pięciu dukatów. Wyniknąłby z tego proces z cłem austrjackiem, który, w razie wygranej, zająłby pięć do sześciu tygodni.
Czy uwierzyłby kto, że to już druga tego rodzaju sprawa, której byłem świadkiem! Pani Naryszkin miała ze sobą koszyczek, pełen wełny do robótek kupionej w Niemczech, wyższość bowiem niemieckiej wełny do haftu jest znana i muszę wyznać, że przemysł francuski jest daleko w tyle za przemysłem niemieckim w tej mierze; otóż, opłaciwszy w Belgji cło za wełnę w swoim koszyczku, pani Naryszkin musiała płacić jeszcze raz na granicy pruskiej, mimo że to była jej robótka na drogę. Reklamowała, urzędnik pruski wskoczył do wagonu, zabrał koszyczek i oddał go swemu przełożonemu w Akwizgranie. Czy uwierzy kto? Ten przełożony zajmował się sprawą przez dwadzieścia minut, pochwalił swego podwładnego za tę szykanę, i zdecydował, że ta wełna, najoczywiściej niemiecka, ma opłacić cło.
Kto kiedy pomści podróżnych za okrucieństwa komory! Mimo iż, z mojej strony, nie mam powodu skarżyć się na żadnego celnika i na żadną komorę w jakimkolwiek kraju, minio że spotkałem się wszędzie jedynie z grzecznością i że uważałbym za głupie i nędzne przemycać na tak małą skalę, byłem świadkiem procederów zdolnych przyprawić o rumieniec dzikich. Ot, w obu tych wypadkach, jak nazwać hultajstwo popełnione w imieniu rządu? A co czasu straconego! A rzeczy porozrzucane, które trzeba rozpakowywać i pakować na nowo! Tak mnie przerażono komorą rosyjską w Radziwiłłowie, że wiozłem z sobą starą bieliznę, stare ubrania, stare rękawiczki, stare buty, słowem rzeczy nienaganne.
W Krakowie pożegnałem zacnego Rosjanina i miałem wziąć kurjer austrjacki, pocztę która idzie z Krakowa do Lwowa przecinając całą Galicję; ale kurjer wiedeński nie przybył, musiałem wziąć kurjer krakowski i zostać w Krakowie cały dzień. Aż dotąd, jechałem od Paryża dniem i nocą bez zatrzymania się; sądziłem, że gdybym się zatrzymał, byłbym zgubiony; uczułbym zmęczenie, którego zapominałem zajęty podróżą; zwiedziłem tedy Kraków, obejrzałem chwałę zmarłej Polski, słynną katedrę zamku krakowskiego, który pan de Choisy uświetnił w ubiegłym wieku swoją obroną.
Kościół krakowski wart jest aby jechać do Krakowa; pełen jest kaplic z grobowcami, gdzie nagromadzone bogactwa nie mają nic równego, chyba w Rzymie lub w niektórych kościołach belgijskiich. Widzi się srebrne rzeźbione trumny, na których bokach wyobrażono bitwy liczące po osiemset figur, ludzi i koni. Istnieją tam w kaplicach bronzowe drzwi, na których z obu stron widnieją arabeski zupełnie różne, jak na owych szalach bez podszewki, a cudowne wykonanie świadczy, że w XIV wieku robiono w bronzie i w miedzi może bieglej niż dzisiaj. W tym kościele są istne skarby, a i tak nie mogłem widzieć tego, co nazywają specjalnie skarbcem, nic stało czasu na uzyskanie koniecznego pozwolenia. Pełno tam zresztą srebrnych posągów, ołtarzy z rzeźbionego srebra, świętych naczyń. Batorowie, Korybutowie, Jagielloni i inne konstelacje polskie są tam. Co się tyczy Krakowa, jest to trup stolicy; aby zaś niczego nie brakło porównaniu, Żydzi, te toczące robaki, zostali.
Kurjer wiedeński przybył i odjechał równocześnie z krakowskim; nie zdarzyło mu się nic złego, jedynie miał nadmiar pasażerów, dwa wozy zwyczajne, trzy dodatkowe, wiele pakunków. Tak więc, dla kogoś, kto zna Niemcy, spóźnienie było zupełnie wytłumaczone.
Spędziłem noc w Wieliczce, nie zdoławszy obejrzeć owych słynnych kopalni soli; to będzie na drugi raz. Jechałem tedy przez Galicję, gdzie wszyscy właściciele ziemscy przeklinali okrutny kaprys komitetu polskiego w Paryżu, który uroił sobie wydać bitwę bez karabinów, bez białej broni, bez artylerji i bez prochu; o ile bowiem Austrja była okrutna, emigranci polscy we Francji byli głupi. Ale lekkomyślność polityczna emigrantów równa jest ich nienawiści do wiernopoddańczych rodaków. Słyszałem skargi ofiar: o wiele bardziej jeszcze przeklinali spiskowców paryskich niż ciemięzców wiedeńskich. Polacy paryscy upajają się mrzonkami, nie wiedzą już nic o swoim kraju; aby galwanizować naród, niczem jest dla nich zaryzykować rzeź sześciu tysięcy obywateli i śmierć sześćdziesięciu tysięcy chłopów, trzeba bowiem wiedzieć, że sześćdziesiąt tysięcy chłopów umarło z głodu i chorób w ciągu tej zimy. Nieszczęśnicy ci, którym rząd przyrzekł ziemię i wolność, uważali się wszyscy za bogaczy, żaden nie pracował, ziemia leżała odłogiem i zginęli z nędzy, głodu i tyfusu. Niewątpliwie, odwet wymyślony przez Austrję jest wstrętny: rozpętała, może przez oszczędność, ciemne masy przeciw szlachcie; ale rząd miał wymówkę: był zaczepiony, podczas gdy Polacy paryscy atakowali bez żadnej szansy powodzenia. Błąd u spiskowca jest zbrodnią, zbrodnia u ciemięzcy staje się błędem. Taka jest czysta prawda co do ostatnich wypadków w Galicji.
Szlachta galicyjska może tylko marzyła o tem aby powstać, bo jarzmo Austrji jest nieznośne w Galicji jak we Włoszech i budzi tęsknotę za jarzmem rosyjskiem, ale to pewna, że Galicjanie, gdy im mówiono o spisku, wszyscy odpowiadali jednogłośnie: „Gdzie są wasze armaty? Gdzie wasza broń? Gdzie wasza pomoc, wasze posiłki? Powstanie jest szaleństwem, nie mamy już nic, nawet szabel naszych przodków!“ Zażarci komuniści odpowiadali jak w 1792 r.: „Niech zginą ludzie, niech żyją zasady“. I to krwawe głupstwo kosztowało sto tysięcy ludzi i zrujnowało Galicję na dziesięć lat. We Francji, mówcy z obu Izb słuchali Polaków, a wiadomo jakie echo zyskują tam słowa, wielkie krzyki. Faktycznie, Galicja została zarżnięta, a ta rzeź, jak rzeź Turków w Chio, mówi głośno całą prawdę. To, co wam mówię, nie będzie miało wielkiego sukcesu, ale to jest prawda: na wszystkich drogach wygłodniałe widma, odpędzane batem, oblegały powozy, z których padały, powiedzmy to, obfite jałmużny.
Siódmego dnia od wyjazdu, wjechałem o piątej rano do Brodów, miasta, które należy w całości do pewnego wołyńskiego szlachcica. Jestto siedziba wielkiego handlu. Nasze więzienia mają weselszy wygląd niż pokoje w oberży mieniącej się hotelem Rosyjskim: — pierwszy hotel w Brodach. Czekałem pięć godzin aż gospodarz i służba wstaną. Dla mnie, podróż zaczynała się dopiero w Brodach; sto mil bowiem dzielących Berdyczów od Brodów zdawały mi się trudniejsze do przebycia niż siedemset mil z Paryża do Brodów.
Zaraz na początku wybuchły trudności. Żydzi obchodzili swoje święto; kiedy zaś Żydzi święcą swoje obrzędy, życie handlowe ustaje. Wszystko, począwszy od Brodów, jest w rękach Żydów. Nie czytałem w żadnem dziele ścisłych wiadomości o tym podboju Polski przez Hebrajczyków. Żyd panuje a nie rządzi! to jest pewne. Żydzi w Niemczech, we Francji, to są ludzie tacy jak wy i ja; ich religja, ich obyczaje, tak się roztopiły w społeczeństwie którego stanowią cząstkę, że wszystko co tworzy Żyda znikło, wyjąwszy spryt handlowy i chciwość; ale chciwość jego wkłada białe rękawiczki, jego spryt sfrancuzia się; jest poetą jak Heine, muzykiem jak Meyerbeer i Halevy, zbieraczem jak Fould, hojnym jak Rotszyldy; podczas gdy począwszy od Krakowa widzi się prawdziwych talmudystów. To też, kiedy cesarz Franciszek, ten kpiarz na tronie, którego życie oczekuje historyka — niemożliwego jeszcze przez trzydzieści lat — wszedł do wielkiej synagogi w Brodach, kiedy, ujrzał prawdziwych Żydów w stroju wielkich kapłanów, w pontyfikalnych szatach wszelkiego stopnia, nachylił się do towarzyszącego mu księcia, i rzekł z miną człowieka który znalazł słowo zagadki:
— A, już teraz wiem, czemu jestem królem Jerozolimy!
W żadnym kraju świata narodowość żydowska nie wrosła tak zuchwale, niby mech w polu, jak w Polsce, i rozumiem awersję, jaką przypisują carowi Mikołajowi do tej uzurpowanej władzy. Żydzi nie porzucili żadnego ze swych obyczajów i nie zrobili żadnego ustępstwa dla obyczajów kraju, w którym rasa ich miała się rozplenić. Nie wolno im posiadać, a w Rosji i dzierżawić ziemi, mogą tylko handlować i uprawiać lichwę: jakoż handlują i pożyczają na lichwę że niech Bóg broni! Widziałem ich w małych miasteczkach, gdzie roją się jak muchy, jak idą do synagogi w pontyfikalnych strojach, które bawiły mnie naksztalt maskarady, ale które nie dziwiły nikogo. Żyd polski lęka się wciąż wymuszeń, jakie cierpieli w średnich wiekach jego przodkowie; to też niezniszczalny instynkt rasowy każe mu trzymać majątek w malej i przenośnej objętości. Z wyjątkiem paru kolosalnych rodów żydowskich — jeden w Berdyczowie, drugi w Mikołajewie — które zresztą dążą do szlachectwa, do baronji, wszyscy Żydzi kondensują swoje zyski w następujący sposób. Żony ich noszą charakterystyczny czepek, składający się z dwóch olbrzymich kapuścianych liści z klejnotów, umocowanych z dwu stron ponad czołem, na tle zahaftowanem perłami. Tam jest majątek każdej żydowskiej rodziny. Żyd myśli tylko o tem, aby zamienić swoje małe perły na wielkie, wielkie na jeszcze większe, perły lichszego blasku na szlachetniejsze, wreszcie na perły bez skazy. Tożsamo z brylantami. Rozumiecie tedy, że są Żydówki które noszą czepki po sto, dwieście, trzysta a nawet sześćset tysięcy franków, co czyni w Polsce miljon.
Jestto zatem kraj, w którym znajduje się najwięcej pereł w świecie i gdzie są najpiękniejsze perły. Tem tłumaczą się słynne naszyjniki Walewskich, hrabiny Kisielew, księżnej Sanguszkowej. Naszyjnik pereł za tysiąc dukatów, to w Polsce nic, zaledwie na to zwraca się uwagę! Za pierwszym razem kiedy widziałem w Dreźnie perły hrabiny Tadeuszowej Walewskiej, osłupiałem, nie że widzę perły — widziałem wszak perły skarbca drezdeńskiego, wiedeńskiego i petersburskiego — ale że widzę perły niepojętej regularności, wielkości i blasku, na piersi białej jak śnieg, należące do osoby, której majątek, minio iż bardzo pokaźny, nie może się mierzyć z glośnemi fortunami Branickich, Hańskich, Potockich, Sanguszków, Czartoryskich, etc. Dowiedziałem się wówczas, że hrabina Walewska odziedziczyła po rodzinie trzy takie naszyjniki, jeden o szesnastu rzędach pereł.
W Polsce nosi się zresztą zawsze perły, nawet w nocy, aby nie umarły. Perła jest jak moda, wymaga aby ją dobrze nosić. Tylko w Polsce wiedzą co to są perły. Perły hrabiny Kisielew są olbrzymie; w dniu gdy je ujrzałem w ambasadzie austrjackiej, nitka się przerwała, rozsypały się na dywan. Czy to była kokieterja? Nie wiem; jako zapinkę mają słynny djament sławnej Greczynki, djament wartości miljona, znany zresztą w handlu pod nazwą djamentu Potockich.
— Żydzi, mówiła mi hrabina ze zwykłą nonszalancją, pożyczają mi na to pięćset tysięcy franków!
Perły domu Sanguszków są również bardzo sławne, ale będziemy mieli sposobność mówić jeszcze o perłach mówiąc o skarbcu kijowskim. Łatwo pojąć, że zaopatrzeni w swoje kolje pereł i djamentów i czepki swoich żon, Żydzi wędrują gdzie chcą, drwią sobie z nieszczęścia. Znawstwo djamentów i pereł jest jak z tego widać, wiedzą wrodzoną u wszystkich Żydów: przechodzą szkołę u piersi swoich matek; od najwcześniejszego wieku oczy ich nawykłe są do oglądania drogich kamieni, pereł i szacowania ich.
Nigdy Żydzi nie łączą się z chrześcijanami, ale zmieniają religję aby zyskać szlachectwo i posiadać ziemię. Cytowano mi wiele rodzin polskich i rosyjskich pochodzenia żydowskiego. Z Żydami w Polsce jest jak z metysami w Stanach Zjednoczonych: w piątem pokoleniu pierworodna plama jeszcze się nie starła, magnaci polscy pamiętają ją ciągle. Żyda w chrześcijanina zmienia zawsze chęć utrwalenia ogromnych bogactw: chrzest, to jest ich savonnette à vilain. Żydzi trzymają się między sobą jak galernicy, jak aktorzy, jak wszystkie plemiona wyjęte z pod prawa; to znaczy iż mają osobny zakon. Niema nic równego zuchwalstwu ich w spekulacji. Olbrzymie fortuny wznoszą się i padają, nie wiadomo gdzie i jak. Piętnaście lat temu naprzykład, dom Nathansonów w Brodach miał pięćdziesiąt miljonów. Co się stało z tym majątkiem. Zagadka. Dziś szwajcarski dom Hausenerów zajął miejsce Nathansonów; toż samo dom Halperynów, zawdzięczających swój początek rodzinie, której mam być gościem, jest królem Berdyczowa. Żydzi są straszliwi złodzieje; pod tym względem są bliskimi krewnymi Chińczyków. Niepodobna sobie wyobrazić ilości koni które giną skradzione, zwłaszcza na granicy. Żyd nie cofa się przed morderstwem, gdy chodzi o znaczną sumę. Rasa ta ma osobliwe zwyczaje i zabobony, zachowała tradycje z czasów dzikości. I tak, kiedy w rodzinie znajduje się Żyd pozbawiony wszelkiego zmysłu do łupiestwa, niezdolny do płukania dukatów w kwasie, obrzynania rubli, oszukiwania chrześcijanina, i żyjący w bezczynności, rodzina żywi go, daje mu pieniądze, uchodzi za genjusza; przeciwnie jak w krajach cywilizowanych, gdzie człowiek genjalny uchodzi za głupca w oczach mieszczuchów; ale wówczas ten święty rodziny żydowskiej musi czytać wciąż Biblję, pościć, modlić się jak fakir. Rotszyldy mają swego świętego, genjusza w tym rodzaju.
Żydzi w Brodach, nawet za miljony, nie zaniedbaliby swoich obrzędów, niepodobna zatem było dobić targu o mój przejazd z Brodów do Berdyczowa, nie chciałem bowiem spocząć aż pod opiekuńczym dachem moich przyjaciół. Nowy kłopot: komora rosyjska otwiera się aż o dziesiątej, a komora rosyjska jest zarazem instytucją polityczną; sprawdza paszporty; przyczem kogoś, kto ma paszport w porządku, mogą zupełnie dobrze niepuścić przez granicę. Gospodarz hotelu Rosyjskiego poradził mi tedy posłać tam mój paszport, dla przekonania się czy go uznają. Nie zdawał się zbytnio polegać na liście polecającym, o którym mówiłem. Ten zacny młodzian był mało obyty z językiem francuskim, znał Francję, ze słyszenia, i zwierzył mi się że nie przejeżdża tędy ani trzech Francuzów na rok, wyjąwszy panien do towarzystwa, nauczycielek i nauczycieli których importuje się do Rosji konwojem; zachęcał mnie bardzo abym zaczekał na dzielnego żydka, który ma przedsiębiorstwo tych transportów i który mnie dostawi (powiadał) bardzo bezpiecznie do Berdyczowa w ciągu tygodnia. Na to słowo w ciągu tygodnia wydałem okrzyk, lub, aby rzec ściślej, wycie zdolne narazić mnie na zamknięcie jako warjata.
— Ależ ja chcę być w Berdyczowie w dwadzieścia cztery godzin! — Pretensja ta, dopuszczalna u cara rosyjskiego, wyrażona przez podróżnego który przybył sam jeden dyliżansem lwowskim i który sam mógłby unieść swój bagaż, wywołała uśmiech mego gospodarza; potrząsnął głową i rzekł, że konsul rosyjski mieszka w jego hotelu. „Brawo, wszystko pójdzie dobrze!“ wykrzyknąłem. I dobywając bilet z pugilaresu, rzekłem: „Niech mu pan odda mój bilet i zapyta czy może mnie przyjąć“. Muszę oddać tę sprawiedliwość zacnemu młodzieńcowi że w istocie poszedł i że wrócił zdumiony. Znalazłem w konsulu w Brodach człowieka niezmiernie uprzejmego, jak prawie wszyscy Rosjanie stacjonowani poza krajem. Skoro mnie wysłuchał i skoro ujrzał pieczęć poselstwa w Paryżu, sam napisał list dołączony do mego paszportu, adresowany do pana de Hackel, głowy celników rosyjskich w Radziwiłłowie, i przesiał mu wszystko sztafetą, na mój koszt, rozumie się.
— Pan de Hackel, rzekł, to przemiły człowiek, który niie codzień ma tak szczęśliwą niespodziankę; nie puści pana. (Zadrżałem). — Nie, nie puści pana, nie zatrzymawszy go kilka chwil dla siebie. (Odetchnąłem).
Konsul zaprosił mnie na śniadanie, przedstawił mnie swojej siostrze, ale stan mojej tualety po siedmiu dniach podróży, dniem i nocą, we wszystkich znanych wehikułach, kolejach, pocztach wszystkich krajów, nie pozwolił mi przyjąć zaproszenia; wymówiłem się tem, że potrzeba mi rosyjskich pieniędzy na dalszą podróż. Oczekiwałem bankiera żydowskiego z Berdyczowa, starego Halperyna który odprawiał swoje modły a do którego adresowany był mój list polecający. Ten król Berdyczowa oświadczył, że nie opuści synagogi przed wieczorem; musiałem tedy udać się do kantoru bogatej firmy Hausener, gdzie zmieniłem napoleony na ruble, półruble, trzecie, czwarte, piąte i dziesiąte części rubla. Czegóż mii nic naopowiadał faktor hotelu Rosyjskiego, który mnie oprowadzał po Brodach!
— Pan nie wie, powiedział, co to jest podróżować w Rosji! To bardzo mało pięćdziesiąt rubli na podróż do Berdyczowa; najsprytniejsi kupcy, ci którzy jeżdżą sześć razy na rok z Brodów do Kijowa, i ci nie dostają koni inaczej niż przepłacając poczmistrzów. Konie są zawsze zajęte, etc...
Pięćdziesiąt rubli stanowi dwieście dwadzieścia franków, rubel bowiem srebrny znaczy cztery franki dziesięć centymów, a rubel papierowy — jeden frank i dziesięć centymów. Oberżysta potwierdził mi wszystkie trudności podróży w Rosji i przybrał znów minę drwiącą, kiedy wspomniałem o jeździe do Berdyczowa w dwadzieścia cztery godzin, to znaczy licząc cztery mile na godzinę, jak je robi karetka pocztowa z Petersburga do Taurogów. Ponieważ konieczny był powóz, zaproponowano mi, abym przewiózł powóz do Rosji: ofiarowano mi nawet pewną kwotę, aby się przyczynić do kosztów podróży. Obejrzałem powóz, była to rozkoszna bryczka przeznaczona do Kijowa; ale, dowiedziawszy się, że ja biorę konie pocztowe, komisjoner, który już mi dawał sześć rubli na dwadzieścia pięć których żądałem, odmówił wręcz. Ta odmowa zaintrygowała mnie: uciekłem się do żydka hotelowego, który mi wyjawił sekret mej nieostrożności.
— Pocztyljoni rosyjscy to dzicz, jadą tak szybko, że powóz rozleciałby się w kawałki zanimby dojechał do Dubna...
To mi nie zwiastowało dobrego stanu dróg. Gościńce rosyjskie są niewątpliwie wytyczone; są wspaniałe, szerokie jak wielka aleja Pól Elizejskich, ale to i wszystko: drogę trzebaby zrobić. W całem cesarstwie istnieje jedynie gościniec z Petersburga do Moskwy, z Petersburga do Taurogów, który, w dwóch trzecich, jest zarazem gościńcem do Warszawy. Poza tem niema dróg gminnych ani powiatowych: prawdziwy czas komunikacji to zima, sankami po śniegu. Oberżysta powiedział mi, że podróżny przybyły z Żytomierza ma powóz do sprzedania: budę; poszedłem obejrzeć ten pojazd zrobiony z drzewa i trzciny. Jestto podłużny koszyk umocowany na żerdzi, opatrzonej czterema kolami. Ofiarowałem pięć rubli, tyle ile dawał oberżysta; Polak żądał dwadzieścia pięć rubli (sto franków), potem piętnaście rubli, potem odszedł rozmyślnie, abym ja do niego wrócił. Taki jest Polak. Nie dostał nic i pewno stracił swój wózek.
Gdyby był zażądał sześciu rubli, byłby je dostał, a musiał z pewnością zadowolić się trzema. Oberżysta zwrócił mi uwagę, że ten wóz jest w złym stanie; że, gdyby się złamał, wpadłbym w ręce żydów, którzyby mi kazali zapłacić za naprawę drożej niż za wóz, i że, na każdej stacji, znajdę na swój użytek tego rodzaju wóz ale mocniejszy. Oto co się zowie uczciwy oberżysta. Sztafeta nie wracała. Mój gospodarz poradził mi zjeść śniadanie, mówiąc że mam dużo czasu. Naraz, wchodzi jakaś osobistość, która siada i mówi:
— Czy pan jest pan de Balzac?...
— Tak, panie, odparłem przypuszczając jakąś wizytę policji.
— Och! bardzo jestem szczęśliwy! Jestem Janin.
— Czem mogę panu służyć?
— To ja jestem do pańskich usług, odparł Janin. Jestem prawie jedyny człowiek w Brodach, który mówi dobrze po francusku; jestem z Neuchatel. Ilekroć przybędzie tu jaki Francuz, posyłają po mnie, pomagam mu, bo Francuz jest tu w wielkim kłopocie; ale przyjeżdżają tak rzadko! Francuz tutaj, to osobliwość.
Wszystko to było powiedziane w jednym tonie.
— Jakto, panie, pan chce jechać w ten sposób do Rosji? Ależ pan nie wie, co pan czyni!... Pan nie wie, co to jest; pan już nie jest tutaj w Europie: jest pan w Chinach; granica chińska jest w Radziwiłłowie. Umie pan po polsku?
— Nie.
— Zatem po rosyjsku?
— Nie.
— I jest pan sam!
— Sam.
Janin zmierzył mnie oczyma od stóp do głów, niby osobliwe zwierzę, i wyszedł, aby opowiedzieć całym Brodom ten fakt nadzwyczajny, niesłychany. Ostatni Francuz nie kupiec, który przejeżdżał przez Brody, to był pan de Fougeres. Przyjechał do wuja, który został na Ukrainie od r. 1790 i który tu zrobił majątek. Lęk przed nieznanem zaczynał mnie trawić, traciłem moją niezmąconą niecierpliwość, która jest u mnie objawem gorącej krwi, o wiele lepszej niż zimna krew. Naraz, około południa, wróciła moja sztafeta, przywożąc mi paszport i pewność wpuszczenia mnie do Chin, wedle Szwajcara Janin. Widząc to, oberżysta pożyczył mi bardzo uprzejmie własnego powozu i koni aż do Radziwiłłowa.
Możecie mnie teraz pytać o przyczynę mego milczenia o rozmaitych miastach, krajach, które przebywałem; to dlatego, że wszędzie jest ta sama równina, to samo miasto, miasto niemieckie mniej, albo więcej podobne do Wiesbaden, większe albo mniejsze. Od Renu po Karpaty, to wszystko jest równina, częściej piaszczysta niż żyzna. Krajobraz francuski odnajduje się pod Krakowem. Galicja, która jest podszewką Karpatów, jest falista i urozmaicona jak Francja; te same drogi, tylko bez wsi i mieszkań. Każda stacja znajduje się w miasteczku, pałace kryją się dosyć starannie; tak starannie, że nie widziałem Przeworska, należącego do księcia Henryka Lubomirskiego, mimo że jadłem tam obiad.
Hanower, Magdeburg, Wrocław to są miasta w typie Frankfurtu. Berlin, który już znałem, to, jako miasto, coś o wiele mniej od Nantes. Nigdy, cobądźby czynili królowie pruscy, nie potrafią uczynić Berlina zabawnym. To miasto podobne jest do słownika; jakiekolwiek będzie czyniło postępy — bo rośnie w mieszkańców i w znaczenie, tak że niedługo przesłoni Wiedeń — Wiedeń będzie zawsze przyjemny, a Berlin nudny. Sądzę, że to jest skutek protestantyzmu. Berlin jest w zakresie nudy kuzynem Genewy. Natura wszystko zrobiła dla Genewy, a człowiek wszystko zniszczył. Pomyślcie, czem byłaby Genewa zgubiona w pustyni piasków, a będziecie mieli pojęcie o Berlinie. To będzie może kiedyś stolica Niemiec, ale to będzie zawsze stolica nudy. To ta rozpaczliwa nuda skłania królów pruskich do tego, aby ubierać swoich żołnierzy w kociołki ze szpicem, zmieniać guziki u mundurów; próbują się zabawić, bawią się w żołnierzy. Duch pruski, który poruszy Niemcy, czerpie ustawiczną podnietę w tej chęci rozerwania się, dzięki której pewnego pięknego poranka Niemcy ujrzeli farsę konstytucji i parlamentu. Cała monarchja bawiła się tem uroczem widowiskiem. Posłowie, zwłaszcza ci z nad Renu, nie zrozumieli, że król pruski chciał się tylko rozerwać i chociaż szlachta krzyczała że to zabawa, posłowie nadreńscy upierali się brać rzecz serjo. Wielkie dzienniki francuskie, które mało znają Berlin, omal nie zaogniły sprawy z przyczyny bardzo uciesznych inwektyw króla pruskiego przeciw Francji. Nie rozumiały potrzeby tego hałaśliwego śmiechu.
Kiedy się tak przebywa Niemcy z szybkością gołębia, kiedy się widzi to samo płaskie pole przez dwanaście godzin dziennie, każdy inteligentny człowiek zrozumie, czemu nikt nigdy nie mówił o tych smutnych krajach. Rozumie się wówczas, czemu Niemcy są tak dumni z Renu i Dunaju, z okolic Drezna i z Baden; dlatego, że na tej wielkiej przestrzeni niema nic więcej. A jeszcze piękności Baden są ostatnim zakątkiem Szwajcarji, tak samo jak ładne krajobrazy Wirtembergji, Turyngji i Drezna są ostatniemi zaułkami Alp.
Skoro raz minie się Karpaty, równina ta zaczyna się na nowo: ciągnie się od Galicji do morza Czarnego, od Bałtyku do Uralu, bez innych wzniesień terenu jak tylko wzgórza Kijowa, z których najwyższe przypomina Montmartre. Opuściwszy Brody, dostałem się tedy w ławę piasku, zdobną owemi wiekuistemi lasami świerkowemi, poprzez które międzynarodowe stosunki Austrji i Rosji wypisane są w drogach tak licznych, iż rzekłbyś że każdy podróżny obrał sobie inną. Powóz wywiązywał się zresztą doskonale z żeglugi pełnej raf, omijając pnie ściętych świerków, i w pół godziny dość szybkiej jazdy przybyłem na wielką nagą przestrzeń, rozmiarów Marsowego Pola w Paryżu, gdzie z jednej strony znajdowała się olbrzymia szopa, komora austrjacka, i naprzeciw niej drewniana barjera. Nie znając języka, nie mogłem nic rzec woźnicy; zatrzymał się przed inną szopą, która była z pewnością rodzajem gospody. Widząc to, udałem się — ile że była pogoda — pieszo, poprzez to olbrzymie pole, do barjery; tam ujrzałem po stronie rosyjskiej dwie budy, gdzie z pewnością znajdowały się posterunek wojskowy i komora. Nie omyliłem się. W Brodach, zacny oberżysta uprzedził mnie, że nie można opuścić cesarstwa austrjackiego bez pozwolenia wydanego przez komisarza policji austrjackiej w Brodach, który mieszkał także w hotelu Rosyjskim. Urzędnik ten, który mówił po francusku, był pełen uprzejmości i wydał mi natychmiast mały niebieski papierek, który miałem oddać naczelnikowi posterunku austrjackiego.
Ujrzałem u granicy rosyjskiej urzędnika o miłej i inteligentnej fizjognomji, zupełnie w typie Francuza z wyższych klas: przypominał mi łudząco Juljusza de Resseguier. Widząc liczne ordery na piersi tego urzędnika, zląkłem się że się mylę: nie mogłem sobie wyobrazić, aby pan de Hackel wyjechał ma moje spotkanie. Kiedym się przybliżył z ukłonem, spytał mnie w najlepszej francuzczyźnie, bez cienia akcentu, czy to ja; na moją twierdzącą odpowiedź, przedstawił mi się jako de Hackel, naczelnik granicy. Mimo że w Petersburgu pan de Temirasew rozwinął dla mnie uprzejmość i uczynność równe uprzejmości wyższych urzędników na komorach francuskich, zdziwiony byłem, że uprzejmość petersburską przewyższono jeszcze w Radziwiłłowie. Na znak pana radcy Stanu, zajechał wspaniały powóz zaprzężony w cztery konie, służba wzięła moje pakunki i złożyła je na przedzie powozu, i w ten sposób wjechałem w rzekome Chiny Szwajcara Janin.
— Przedewszystkiem obowiązek! rzekł pan de Hackel; trzeba jechać na komorę i dopełnić rewizji.
W istocie zastaliśmy komorę pod bronią; otwarłszy moją walizę, zbadano ją z wszelkiemi względami. Pan de Hackel rzekł wówczas: „Zostawiam pana moim ludziom, bo pani de Hackel liczy że pan jej zrobi tę przyjemność aby podzielić nasz posiłek: mam ją uprzedzić“.
Broniłem się stanem, w jakim się znajduję, przybywszy z Paryża do Radziwiłłowa tak szybko bez zatrzymania się. Pan de Hackel odpowiedział, że urok mego nazwiska kryje wszystkie braki, i na tem się skończyło. W kilka chwil przybyłem przed drewniany dom znanego mi typu, jakich tyle znajduje się w okolicach Petersburga. Przedstawiony pani de Hackel, dowiedziałem się, że to stadło przybyło świeżo z Archangielska, gdzie pan de Hackel był naczelnikiem komory przez dziesięć lat. Taka jest Rosja. Przeskakuje się tam z klimatu lodowatego w strefy południowe w mgnieniu oka.
Opowiadano mi, że grecki arcybiskup z Irkucka, przeniesiony na Wołyń, umarł w krótkim czasie zmożony upałami. Z chwilą gdy nadchodziła zima ze swemi dwudziestoma stopniami zimna, odżywał; lato spędzał w piwnicy. Pan de Hackel opowiedział mi, że jego poprzednik zajął miejsce pana Temorasew w Petersburgu, ów zaś wszedł do Rady Stanu, co mnie szczerze ucieszyło, bo życzyłem wszystkiego najlepszego temu poczciwemu i zacnemu naczelnikowi grodzkich celników petersburskich.
Pan de Hackel nietylko jest człowiekiem inteligentnym, ale i wykształconym; wspaniałością swego „skromnego obiadku“ przypomniał mi mój ostatni obiad spożyty we Francji w Tillay u Verona. Wina przednie, ryby potwornych rozmiarów, wyborna dziczyzna. Od Paryża do Rosji to był mój pierwszy obiad, i znalazłem go w tem malutkiem mieście Radziwiłłowie! Na to słowo „miasto“ wyobraźnia francuska uzmysłowi sobie domy, ulice, zakłady; tymczasem Radziwiłłów jest to kupa drewnianych chałup, które trzymają się na nogach dzięki specjalnej łasce Opatrzności na Rosję. Ani metra bruku, wszystkie ulice są z ubitej ziemi. Wytłumaczyłem moje położenie panu de Hackel, który, z cudowną uprzejmością, przyrzekł mi usunąć wszystkie przeszkody.
Ofiarował się dać mi jednego ze swoich ludzi, który będzie płacił za mnie pocztę i za którego wierność odpowiada. Skoro ujrzałem możliwość dotarcia do Berdyczowa bez żadnych przykrości, czułem że odżywam. Wyzbywszy się obaw, widząc że trudności mojej podróży rozwiały się jakby czarami dzięki temu właśnie, który, widziany z Paryża, wydawał mi się zmorą, stałem się sobą, wesołym, rozmownym, radość zmogła moje zmęczenie, które doszło do niepokojącego paroksyzmu. Ten dobry humor zmąciła nieugiętość policmajstra, który, nie mając urzędowego blankietu na przepustkę pocztową, nie chciał mi dać pozwolenia pisanego ręką. Nic nie mogło go ugiąć; przyszedł mi wytłumaczyć, że mu jest bardzo przykro, ale że nie może nic uczynić wbrew przepisom. Od dwóch miesięcy żąda druków i druki nie przychodzą. W tem jest cała Rosja. Słuchać, słuchać mimo wszystko, słuchać z niebezpieczeństwem życia, słuchać nawet gdy posłuszeństwo jest niedorzecznością i sprzeciwia się instynktowi. Po okresie głębokiej niesubordynacji ludzi i myśli we Francji, szczególnie uderza ślepe posłuszeństwo Rosjan. To znamienne posłuszeństwo stanowi zasadniczą różnicę między Rosją a Polską. Polak nie może ścierpieć władzy: chce rozkazywać, a nie słuchać. Ta bezgraniczna niepodległość polskiej natury, jej burzliwość, rozciąga się na wszystko w życiu, rozluźnia węzły rodzinne; nigdzie więcej niż w Polsce nie widzi się procesów między członkami jednej rodziny. Kraj dyscypliny, Słowianin posłuszny, musiał pożreć Słowianina niesfornego, kraj któremu uległość była wstrętna. Dyscyplina była źródłem wielkości Rzymu, a ślepe posłuszeństwo wodzom było racją europejskiego podboju przez wielkie hordy północne. Dyscyplina wydała Europę na chwilę Napoleonowi, a jeżeli później, w czasie nie do przewidzenia, Rosja zaleje świat, będzie zawdzięczała wszystko swojemu duchowi posłuszeństwa. Jak to wytłumaczę niebawem, ujrzycie, że żaden naród w świecie nie jest lepiej zorganizowany do podbojów. To też każdy inteligentny człowiek musi wzdychać nad obecnym brakiem dyscypliny we Francji, gdzie dyskutuje się wszystko, gdzie ludzie gotowi są przeczyć wszystkiemu, gdzie niekonsekwencje polskiej natury są we wszystkich mózgach, gdzie każdy chce być czeinś wyższem, tak jak, za Cesarstwa, każdy chciał być pułkownikiem; gdzie stwarza się teorje, aby mieć pozory do buntu.
Odmiana naszego narodowego charakteru powinna dać do myślenia, kryje bowiem w sobie wszystkie nieszczęścia Polski. Czemu, jeśli nie wadzie ducha narodowego, można przypisać zniszczenie — dziś zupełne — narodu wybitnie wojennego, który liczył, blisko dwieście lat temu, trzydzieści dwa miljony ludzi, który, w ciągu dwóch wieków, stracił kolejno Koenigsberg, Gdańsk, Galicję, wielkie księstwo Poznańskie, Ukrainę, Litwę, kraje wielkie jak całe królestwa, i który dziś — wedle wyrażenia pewnego bystrego człowieka — straciwszy nawet swoje imię, widzi swoje ostatnie szczątki, swoich ostatnich magnatów, zawziętych na własną zgubę!
Posłuszeństwo, to jest cała konstytucja Rosji, i carowie uczynili wszystko, aby wzmocnić tego ducha w swoich poddanych. Oto dwie anegdoty, które wskażą, jak daleko carowie posuwają wychowanie tłumu. To jest wzniosłe w swoim rodzaju, ale mało kto zrozumie we Francji wielkość tej nauki. Nazwą to barbarzyństwem. Po wielkich zasługach, jakie oddal Rosji Suworow, car Paweł przyznał mu tryumf. Zbudowano luk tryumfalny w Petersburgu i polecono ukazem oddawać w drodze Suworowowi honory podobne tym, jakie się oddaje panującemu. Cesarz miał się znajdować pod lukiem tryumfalnym, aby przyjąć rosyjskiego bohatera. Niedyskrecja powiadomiła cara, że, w czasie swej kampanji pod Trebią i Novi, Suworow, w zamęcie wojny, dał rozkaz dzienny generałowi, któremu wedle przepisów cesarskiego regulaminu, nie należało poruczać tego zadania. Natychmiast car piorunuje Suworowa swą niełaską, pozwala mu wjechać samotnie; lud i magnaci naśladują cesarza, i Suworow umiera ze zgryzoty. Jak chcecie, aby, po takich przykładach, Rosjanie zagranicą nie czuli się wciąż pod okiem swego władcy? Po śmierci Suworowa, car bierze udział w jego pogrzebie; po ukaraniu winnego, został bohater, Paweł tedy, bardzo niesłusznie pomawiany o szaleństwo, musiał reprezentować Rosję na pogrzebie Suworowa. — Oto drugi fakt. Obecny car wracał na swoim parowym statku do Kronstadu. W chwili gdy steamer noszący flagę cesarską miał wpływać, wielki kupiecki okręt angielski wypływał z rozwiniętemi żaglami, mając wiatr z tyłu. Kapitan steamera usuwa się na bok, aby przepuścić okręt, który nie mógł się zatrzymać. Car pyta, czemu jego statek nie płynie prosto do Kronstadu; kapitan tłumaczy się, pokazując okręt kupiecki i nadmieniając, że zderzenie jest nieuniknione. Cesarz czyni tylko jeden gest, ale gest rozstrzygający: car musi iść naprzód, nie troszcząc się o przeszkody. Kapitan puszcza się wprost, przewraca statek angielski, dziurawi go, wyrządza własnemu steamerowi znaczne szkody, ale cesarz nie zboczył z drogi. Kapitana nagrodzono awansem i krzyżem, okręt angielski otrzymał hojne odszkodowanie. Oto jak Rosja musi przejść wszędzie.
To też jakie pojęcie ma Rosja o swoim carze! Dwaj żołnierze słyszą o rozdźwiękach w kościele greckim; jeden mówi do drugiego swoją gwarą:
— Zdaje się, że z Bogiem coś krucho.
— Ba, odparł drugi, co nam do tego! Car da czyn świętemu Mikołajowi.
Czyn jest tem, czem są klasy w cesarstwie chińskiem; to jest marka znacząca stopień istnienia Rosjanina w Cesarstwie. Car spostrzegł się, jak słychać, że ograniczył swą władzę i wiele mówi się o zniesieniu czynów, car bowiem może, wedle hierarchji czynów, powołać na dane miejsce jedynie człowieka którego czyn odpowiada wysokości stanowiska. Nie mógłby tedy wznieść genjusza czternastej rangi do funkcyj, które naprzykład wymagają czwartej klasy. My we Francji mamy wszystkie nieszczęścia czynu, nie mając kompensaty samowładztwa. I tak, ministrów trzeba brać z pomiędzy Parów albo posłów. Obstawiono warunkami wszystkie stanowiska, nawet posłowie muszą mieć czyn pięciuset franków podatku. To też przywilej rządzenia znajduje się z konieczności przydzielony conajwyżej dwudziestu osobom. Władza nie ma już, jak Ludwik XIV, prawa brania talentu tam, gdzie go znajdzie. Wiek, cenzus, wszystko jest czynem. Stąd ta gerontokracja — rządy starców — które hamują sprawność francuskiego gabinetu i które go wydadzą bez obrony wszelkiemu niebezpieczeństwu, z którejkolwiek pochodziłoby ono strony.
Bądź co bądź, moi improwizowani przyjaciele znaleźli sposób pokonania tej trudności; wynajęto mi prywatne konie i skierowano mnie na Dubno z listem do policmajstra, który, mając przepustki, będzie mógł mnie załatwić prawidłowo. Nie można podróżować w Rosji pocztą bez specjalnego pozwolenia, które upoważnia poczmistrza do dania koni. Pozwolenie to nazywa się podróżnia.
Wszystkie te przygotowania ukończono dopiero koło jedenastej wieczór; tak więc, straciłem na szybkości podróży osiemnaście godzin w Brodach i w Radziwiłłowie, godzin zresztą dobrze zużytych dzięki pani Hackel i jej salonowi, gdzie zebrały się naczelne władze. Nasze dyrekcje komor we Francji nie mają nic odpowiadającego stanowisku pana de Hackel w Radziwiłłowie. Dyrekcja jego obejmuje sto pięćdziesiąt mil granicy, z nadzorem politycznym i handlowym, co daje wielką ilość urzędników pod jego rozkazami. Pensja jego wynosi czterdzieści tysięcy franków, a zależny jest od generał-gubernatora kijowskiego. Zachęcano mnie, abym się mu przedstawił. Gubernator ten, bardzo sławny, generał Bibikow, włada Wołyniem, Ukrainą, Podolem i częścią Malorosji: przestrzeń o wiele większa od Francji. Ten prosty rzut uprzytomni wam wielkość Rosji, gdzie wszystko ma kolosalne wymiary.
Odjechałem obsypany uprzejmościami, napojony wyborną herbatą, opatrzony własną poduszką pana de Hackel dla złagodzenia wstrząśnień kibitki, którą miałem podróżować. Wyobraźcie sobie, że być ciągniony kibitką czy czterema końmi, to jedno. Ten pojazd z drzewa i trzciny, pędzący z szybkością lokomotywy, odciska w waszych kościach wszystkie nierówności drogi z okrutną wiernością. Skacze się na trzech nogach, opada się na siano, woźnica nie troszczy się o was, jego rzeczą jest jechać, waszą trzymać się. Raz cesarz — który podróżuje w ten sposób — został na drodze; pocztyljon przybywa na postój, obraca głowę, nie widzi cesarza. Cesarza, wysypanego w śnieg, znaleziono na drodze; nie miał urazy do pocztyljona.
Oto więc pędzę przez bezkresne pola, w kibitce, obok nieznajomego, któremu dano trzydzieści dwa ruble srebrem na koszta podróży, obliczone przez poczmistrza w Radziwiłłowie. Noc była wspaniała, niebo podobne do błękitnej zasłony upiętej srebrnemi gwoździami. Tę głęboką samotność, tę pustynię, ożywia! dzwonek, który zawsze dźwięczy u szyi konia, i którego jasny i jednostajny dźwięk staje się w końcu czemś niewypowiedzianie miłem. Co za refleksje mnie ogarnęły! Właśnie osiem dni temu jadłem obiad w Tillay u Verona, i wszyscy zaczęli się śmiać, słysząc że jadę do Kijowa, osiemset mil od Paryża. Co za różnica, podróżować gościńcem z Paryża do Gonesse, a jechać z Radziwiłłowa do Dubna. Jechałem przez ciemne lasy świerkowe, myśląc co chwila, że nasza łódka rozbije się o pnie zostawione przez chłopów ruskich na ziemi; ale chłop, który powoził, widział wszystko w ciemności. To była jedna z najpiękniejszych nocy, jakie spędziłem w podróży. Niepodobna sobie wyobrazić uroku, jakiego się kosztuje, sunąc przez nieznaną pustynię z chyżością gołębia. Dusza upaja się jak tańcem derwiszów. Rytm dzwonka wspomaga siłę tego marzenia.
Wreszcie, o wpół do trzeciej, dotarłem do Dubna; zatrzymano mnie na stacji. Pewny mego przewodnika, rzuciłem się na kanapę twardą jak łóżko połowę, i spałem pierwszy raz od dziewięciu dni; spałem snem dziecka, snem zmęczonych zapaśników, snem którego nie przerwie salwa karabinowa.
Rano, policmajster, typowy Rosjanin, świeżo ożeniony, w pełnym uniformie, z orderami i w czterokonnym powozie, zaskoczył mnie przy rannej kawie. Wszystkich ceremonji przepustki pocztowej dopełniono. Ten ex-oficer gwardji cesarskiej żałował bardzo, że się spieszę; żona jego byłaby chciała zaprosić mnie na śniadanie. Odłożyliśmy to do mego powrotu, i wyruszyłem o dziesiątej z intencją dorzucenia wystarczającej ilości kopiejek na piwo, aby jechać tak, jak jedzie cesarz, to znaczy trzydzieści wiorst na godzinę. I tak się stało. Gdyby nie niezliczone zmiany wehikułów, formalności przeprzęgów, byłbym przebył sto mil w piętnaście godzin, ale trzeba mi było trzydziestu, traciłem bowiem pół godziny, a niekiedy trzy kwadranse w nocy na stacjach. Dobić do Ukrainy! to była już nie chęć, ale namiętne pragnienie, bo to był spoczynek, a nie czułem już sił więcej niż na dobę. Co za podróż! Mój przewodnik, jeden z tych ludzi których hart jest przysłowiowy, prosił mnie dziesięć razy aby się zatrzymać, dając mi znaki, które wyrażały jego zmęczenie i potrzebę snu, ale odpowiadałem: Berdyczów! I człowiek ten, włożony do posłuchu, siadał spokojnie z powrotem na kibitkę, i patrzał na mnie aby sprawdzić czy jestem z ciała i kości, jak on. Namiętność udziela człowiekowi najbardziej zniewieściałemu, najsłabszemu napozór, siłę oporu wyższą od wszelkiej siły materjalnej; ale w żadnym momencie życia nie rozwinąłem tyle woli, tyle siły nerwowej. Kopyta końskie słały na mnie fale piasku i kurzu, tak biegły szybko. Przyjemność, że mnie niosą rosyjskie konie szybciej niż niemiecka kolej żelazna, podtrzymywała mnie. Żywiłem mego przewodnika sucharami i francuskim ozorem, pił zwłaszcza niezmącenie anyżówkę, którą mu dawałem.
Z Dubna do Annopola, dokąd przybyłem około szóstej wieczór, widziałem jedynie łany zboża, strzechy płaskie jak tabakierki. Co jakieś pięćdziesiąt wiorst, widziałem przy drodze lub na horyzoncie jedną z owych siedzib rzadkich ale wspaniałych, otoczonych parkiem i błyszczących zdała miedzianym dachem. Ale co za różnica z Galicją! Wszędzie gromadki chłopów i wieśniaczek idących do pracy lub wracających z pracy, wesoło, swobodnym krokiem, prawie wszyscy śpiewając. Z pewnością nikt nie przewidywał mego przejazdu i żadna władza nie zaleciła tym ludziom aby się weselili; to była natura schwytana na gorącym uczynku. Nie mówię o obecnym stanie Galicji, bo to jest wyjątek spowodowany katastrofą, ale mieszkańcy trzech prowincyj które przebyłem, wyglądali o wiele weselsi niż ludzie których spotyka się na drodze we Francji. I nie dziw; kiedy się dowiedziałem o warunkach życia chłopów w Polsce i w Rosji, tłumaczyłem sobie doskonale szczęście tych ludzi.
Bez paradoksu, można powiedzieć, że chłop ruski jest sto razy szczęśliwszy niż dwadzieścia miljonów Francuzów, z których się składa lud, to znaczy ci, którzy się nie liczą do bogatych, lub, jeśli wolicie, dostatnich. Chłop ruski ma swój domek z drzewa i uprawia poza tem, na własne dobro, około dwudziestu naszych morgów. Z tej ziemi nie jest winien żadnego rachunku swemu panu, który zostawia mu jej płody; winien mu jest tylko trzy dni pracy w tygodniu, a jeżeli pracuje ponad ten czas, wówczas otrzymuje zapłatę. Tych sto pięćdziesiąt dni na rok potrzebne są na zoranie i obsianie ziemi pańskiej oraz na zebranie zboża. Tak więc, chłop płaci poniekąd czynsz za swoich trzydzieści morgów stoma pięćdziesięcioma dniami pracy, coby wypadło we Francji na trzysta franków. Podatki płacone przez chłopów są nieznaczne. Co więcej, pan jest obowiązany mieć zapasy zboża dostateczne dla wyżywienia jego chłopów w razie nieurodzaju. Zważcie, że ta przymusowa praca wykonywana jest tak licho, iż korzystniej byłoby dla właścicieli aby chłopi byli wolni, i zmuszeni, jak nasi, pracować za zapłatę; jakoż chłop żyje wolny od trosk niby dziecko pańskie. Żywią go, płacą, a niewola nietylko nie jest dla niego klęską, ale staje się dlań źródłem szczęścia, spokoju. To też zaproponujcie ruskiemu chłopu wolność pod warunkiem pracy, opłacania podatków: nie zechce jej. Ci chłopi, którzy się wykupują, to są bogacze, ludzie stateczni, którzy, zamiast pić, zbierali pieniądze. To wyjątki w tej klasie. Kiedy wybuchły rozruchy w Galicji, chłopi na Wołyniu dowiedzieli się o tem; jeden z nich, spytany na wiecu coby poczęli bez panów, odpowiedział:
— Musielibyśmy ich wynająć.
Czyż nie trzeba powiedzieć z Janem Hussem: Sancta simplicitas!
Barbarzyńska ciemnota, oto cecha chłopów; są zręczni, sprytni, ale trzeba będzie wieków aby ich oświecić. Mówić im o wolności, to znaczy dla nich, jak dla murzynów, że nie będą pracować. Toby było rozprzężenie całego cesarstwa, opartego na posłuszeństwie. Rząd i właściciele, wszyscy ci którzy widzą nikłe rezultaty pańszczyzny, najchętniej radziby przejść z obecnego stanu do systemu pracy za zapłatę; ale trzebaby przebyć straszliwy kryzys, pijaństwo chłopów. Obecnie chłop myśli o zarobieniu pieniędzy jedynie po to aby się upić wódką. Handel wódką jest jednym z głównych dochodów właścicieli, którzy odbierają w ten sposób to, co dają chłopu jako zapłatę. Zatem, słowo wolność wyraziłoby się dla chłopa w swobodzie picia. Cóż za nieszczęścia towarzyszyłyby tej fazie! Można odgadnąć niektóre z nich. Po pierwsze, ziemia byłaby nieuprawioną, ustałyby dochody, galicyjski głód i tyfus wytrzebiłyby ludność, państwo otrzymałoby cios; całe życie rosyjskiego organizmu osłabłoby od tej choroby.
Chłop ma mało potrzeb. Ubiór jego jest prosty i niekosztowny. W zimie ma kożuch i czapkę baranią, które trwają dwadzieścia lat; w lecie płótnianka. Skóry baranie i płótna są bajecznie tanie. Siekiera służy mu za narzędzie do wszystkiego. Żywność, składająca się z chleba i z kilku gatunków kaszy, jest obfita i zdrowa. Chłop ma swoje bydło, które mu daje cielęta i mleko: życie tedy sprowadza się dla niego do rzeczy bardzo prostych. Sam sporządza sobie wóz, konie są prawie darmo. To też chłop ruski może iść wszędzie, wszystko nosi z sobą. Siła jego fizyczna jest nadzwyczajna, znosi najcięższe trudy, jest fatalistą jak ludzie Wschodu. Całe to państwo, na jedno słowo cara, mogłoby przewędrować z Rosji do Europy; znalazłoby za powrotem wszystko bez zmiany. Drewniane chaty, wsie, miasta, mają charakter obozowiska, wszystko obliczone jest na krótkie trwanie. Można tu policzyć na palcach domy z cegiel. W trzech gubernjach, wielkich razem jak cała Francja, któremi włada generał Bibikow, niema ani pięciuset dworów takich jak ten do którego jechałem.
Od granicy do Berdyczowa to jakgdyby nasza Beauce, ale Beauce sto mil długa a sto mil szeroka, przecięta piaszczystemi przestrzeniami, porosłemi świerkowym lasem. Pod wieczór, przybyłem do małego miasteczka, Annopola; ale zanim w nie wjechałem, ujrzałem na gościńcu właściciela, który się przechadzał w towarzystwie żony pod murem okalającym jego siedzibę. Jestto jedna z osobliwości tej pustyni, prawie wszystkie bowiem dwory, nawet najparadniiejsze, mają ogrodzenie z wikliny plecionej na palikach, albo z gliny, z desek, lub pni rozciętych na dwoje. Park Branickiego na drodze kijowskiej to jedyny, który jest otoczony murem.
W tej chwili, na widok jedynego cywilizowanego człowieka jakiego spotkałem, upadając ze zmęczenia i głodu, miałem chętkę wysiąść i poprosić o gościnę; ale pewność że zwaliłbym się tam chory, obawa zostania zbyt długo u nieznajomego, dały mi straszliwą odwagę jechania dalej. I w istocie, nazajutrz rano koło ósmej ujrzałem wielkie miasto; myślałem że to jest Berdyczów. „Był już czas“, powiedziałem sobie w duchu, czując w tej chwili całe zmęczenie. Omyłka, wynikła z przeświadczenia że jestem w Berdyczowie gdy byłem dopiero w Żytomierzu, przyprawiła mnie o stratę dwóch godzin, ale z wydarzeniami tak komicznemi i w których charakter Żydów ujawnił się tak doskonale, że opowieść tych cudownych scen, w których pięć rozmaitych osób grało swoje role, miałaby wszystkie cechy powieści i komedji. Zachowuję ten epizod aby rozweselać smętne obiady, jakie przychodzi czasem cierpieć w świecie. Ta komedja pomnoży skarbiec moich anegdot z podróży.
Wściekły że straciłem dwie godziny, podwoiłem extra-napiwki, i robiłem blisko trzydzieści sześć wiorst na godzinę; to też ujrzałem koło południa wzgórze, na którem mieści się znamienite miasto Berdyczów, należące, podobnie jak siostrzane Brody, do Radziwiłłów. Tam ujrzałem z nowem zdziwieniem domy tańczące polkę, to znaczy wszystkie pochylone, jedne na prawem biodrze, drugie na lewem, niektóre jakby kiwające nosem, większość rozłażąca się, niektóre mniejsze od naszych bud jarmarcznych, czyste jak chlewki. Jest to widok tak nieoczekiwany dla Europejczyka, dla Paryżanina, że trzeba go oglądać kolejno w kilku miastach, nim się do niego przywyknie. Ten obóz żydowski był pełen Żydów, wszyscy wylegli na ulicę. Widząc Berdyczów, człowiek pyta się czy te domy, które trzech komisjonerów paryskich zabrałoby na jeden zawód, są zamieszkałe. Ciżba była tak zbita, że mój powóz zaprzężony w sześć koni, mimo dzikich krzyków pocztyljona, przebijał się przez nią z wielką trudnością; kiedy zaś osie trącały jakiegoś głuchego, woźnica troszczył się o to bardzo niewiele.
Wreszcie przybyłem na dziedziniec pocztowy, ale tam, pod pozorem że książę Warszawski ma przejeżdżać, odmówiono mi koni. Policmajster zrobił uwagę, że moje pozwolenie pocztowe kończy się w Berdyczowie; zaczem poczta zażądała sześciu rubli za przejazd do Wierzchowni. Do pałacu jest sześćdziesiąt wiorst, jedzie się bocznemi drogami, słowem cała masa rosyjskich argumentów. Wszystko to wytłumaczył mi krawiec Francuz, osiadły w Berdyczowie, który był dla mnie bardzo grzeczny i usłużny. Chmara Żydów (naliczyłem ich do dwudziestu pięciu) oblegała mnie, wszyscy czarni jak seminarzyści, z brodami które podrygiwały w słońcu, z oczyma które błyszczały jak karbunkuły i chciwemi rękami które odpychałem laską, wszystkie bowiem chciały macać mój łańcuszek od zegarka aby sprawdzić jego wagę i rzetelność złota. Ten sabbat chciwości przejął mnie dreszczem. Krawiec zaciągnął mnie do sklepu z suknem, i tam postawił na straży subjektów, aby nie dopuścić do wtargnięcia do magazynu, gdzie mogłem wypić filiżankę kawy. Tymczasem targowano się za mnie z Żydami, którzy o połowę taniej niż poczta podjęli się mnie zawieźć, i to w szybszem tempie, do Wierzchowni. Dzięki uprzejmości pana Ravel, autokraty kamizelek i dyktatora elegancji na Ukrainie, wyruszyłem o drugiej budką żydowską. Ujrzałem wówczas prawdziwe stepy, Ukraina bowiem zaczyna się od Berdyczowa.
To, co widziałem dotąd, to było nic. To jest pustynia, królestwo zboża, prerja Coopera i jej cisza. Tam zaczyna się gleba ukraińska, ziemia czarna i tłusta na głębokość pięćdziesięciu stóp, a często i więcej, której nie nawozi się nigdy i gdzie wciąż się sieje.
Ten widok wprawił mnie w osłupienie, zapadłem w głęboki sen: o wpół do szóstej obudził mnie krzyk Hebrajczyka, witającego Ziemię Obiecaną. Ujrzałem mały Luwr, świątynię grecką, ozłoconą zachodem słońca, wznoszącą się nad doliną, trzecią doliną, jaką oglądałem od granicy!...


LISTY Z WIERZCHOWNI


DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU
Wierzchownia, 8 października 1847.
Droga siostro!

Zajechałem tu bez wypadku, poza straszliwem zmęczeniem: zrobiłem ćwierć średnicy ziemi, a nawet więcej, w ciągu tygodnia, nie zatrzymując się ani nie kładąc; gdybym zrobił drugie tyle, byłbym już za Himalajami! Ponieważ przybyłem na dziesięć dni przed moim listem, zdumiałem wielce moich przyjaciół, miłe ujętych tym pośpiechem.
Ta siedziba to istny Luwr, a majątek jest wielki jak u nas departament. Niepodobna sobie wyobrazić obszaru i żyzności tych ziem, których nie nawożą nigdy i gdzie sieją zboże co roku. Mimo że młody hrabia i młoda hrabina mają we dwoje jakieś dwadzieścia tysięcy chłopów, co stanowi czterdzieści tysięcy dusz, trzebaby ich czterysta tysięcy, aby móc uprawić całą tę ziemię. Obsiewa się tylko tyle, ile mogą zebrać.
Ten kraj jest osobliwy w tym sensie, że obok największych wspaniałości brak jest najpospolitszego komfortu. Ten majątek jest jedyny, który posiada lampę Carcel i szpital. Są tu lustra na dziesięć stóp wysokie, a niema obić na ścianach. A i tak Wierzchownia uchodzi za najzbytkowniejszą siedzibę na Ukrainie, która jest wielka jak Francja. Zażywa się tu cudownego spokoju. Władze były wobec mnie pełne względów, powiedziałbym nawet galanterji; ale też bez tych cudów nie zdołałbym zrobić kroku, nie znając języków krain, które przebywałem. Od granicy europejskiej aż do Odessy to niby jedno pole naszej Beauce.
Moje przybycie poprzedził smutny zwiastun: pożar, który zniszczył szereg domów; a w dwa dni później, wybuchł drugi, przerażające widowisko, które oglądałem własnemi oczami.
Mimo żyzności ziemi, przeobrażenie zbiorów w pieniądze jest bardzo trudne, bo rządcy kradną; brakuje też rąk do młócenia zboża, które młóci się maszynami. Mimo to, nie wyobrażacie sobie bogactwa i potęgi Rosji; trzeba to widzieć aby uwierzyć. Ta potęga i bogactwo są całe w ziemi; i to uczyni wcześniej czy później Rosję panią europejskiego rynku ziemiopłodów.
W tym przedmiocie, oto wiadomości, jakie przesyłam twemu mężowi, i pytania, na które proszę o odpowiedź.
Hrabiostwo Mniszech mają dobra jedne z najpiękniejszych w cesarstwie, i położone, szczęściem dla nich, na granicy rosyjskiej, o pięć francuskich mil od miasta Brody. W Brodach zaczyna się gościniec galicyjski, który prowadzi do kolei żelaznej w Krakowie; od Krakowa zaś do Francji kolej będzie skończona na 15-ty tego miesiąca, była już bowiem tylko kilkumilowa luka dla dokończenia odcinka między Hamm a Hanowerem, który otwierają w chwili gdy otrzymacie ten list. Otóż w tej chwili, we Francji, gdzie jest ogromne zapotrzebowanie dębiny na progi kolei żelaznej, prawie że brak dębowego drzewa. Wiem, że dębina wzrosła prawie w dwójnasób w cenie w budownictwie i w stolarstwie.
Na tej zasadzie, ci państwo, którzy mają dwadzieścia tysięcy morgów wysokopiennego lasu dębowego, mogą sprzedać sześćdziesiąt tysięcy pni dębowych dziesięciometrowych, mających w przecięciu piętnaście cali średnicy u podstawy, a dziesięć cali w miejscu gdzie się ucina pień z cieńszego końca. Trzebaby obliczyć cenę, jaką można dać za każdą sztukę właścicielowi, biorąc w rachubę: 1) transport z Brodów do Krakowa (80 mil), 2) fracht kolejowy z Krakowa do Paryża, licząc w to przeprawę Renem w Kolonji i Elbą w Magdeburgu; te punkty bowiem (jako że niema mostu w Kolonji, a robi się dopiero w Magdeburgu) wymagają przeprawy wodą; przewóz takich sześćdziesięciu tysięcy belek, to nie bagatela. Ale, jeżeli pierwotna cena byłaby np. 10 franków, a koszta transportu wynosiłyby 20 franków (podają jakieś cyfry by objaśnić moje rozumowanie), jeżeli tedy tram wypada po trzydzieści franków, chodzi o wiadomość, co warte jest w Paryżu sześćdziesiąt tysięcy sztuk dębiny trzydziestu stóp długości (z ociosaniem), które dałyby sześćdziesiąt tysięcy tramów po dwadzieścia stóp i sześćdziesiąt tysięcy progów kolejowych po dziesięć stóp. Gdyby to dało tylko po dwadzieścia franków zysku, toby wynosiło miljon dwieście tysięcy franków.
Sprawy tego rodzaju nie da się załatwić bez bankiera; dalej, rozumie się samo przez się, że można to uskutecznić tylko częściowo, zacząć od dziesiątej części i przyjąć dwa lata na tę olbrzymią eksploatację, dając rękojmie. Otóż, wiem, że we Francji dąb tych rozmiarów sprzedaje się po sto franków. Powiedz mężowi, że w dyrekcji kolei północnej znajdzie wszystkie możebne informacje, czy to co do frachtu na czterech linjach kolejowych, które łączą się z sobą i biegną od Paryża do Krakowa, czy też co do tranzita i rabatów jakie dają towarzystwa, gdy chodzi o podobną operację.
Trzeba mi kategorycznej odpowiedzi w tej sprawie, która, gdyby nam dała tylko pięć franków zysku od tramu i dwa franki od progu, wówczas, po pokryciu wszystkich kosztów, stanowiłaby majątek czterystu dwudziestu tysięcy franków. Rzecz warta jest, aby o niej pomyśleć. Otóż, niema wątpliwości co do istnienia sześćdziesięciu tysięcy pni dębowych, a jeszcze mniej co do mojej możności kupienia ich po cenie x; ale wątpię, aby je można było dostać taniej niż po ośm franków; to byłaby ostatnia cena. Ponieważ mówię tylko o pniach a nie o gałęziach, dałoby się może, gdybyśmy się podjęli wycięcia, wykroić stodwadzieścia tysięcy progów z grubych konarów, nie licząc nieprzebranej ilości drzewa na opał. Z Krakowa do Brodów liczą ośmdziesiąt francuskich mil wybornej drogi; w zimie jest sanna. Funkcjonują poczty, oprócz tego konie utrzymywane przez żydów, którzy są inteligentni, śmiali w interesach i którzy przedstawiają tem samem wszystkie korzyści konkurencji. Odpowiedzcie mi zatem możliwie najrychlej, i niech mi Surville sporządzi ścisły wykaz wszystkich kosztów, jakie pociągnąłby przewóz z Krakowa do Paryża, transita, cel, jeżeli są we Francji etc. Dowiem się tutaj, ile wynosiłby koszt transportu z Brodów do Krakowa i doliczą go. Wyświetlimy ten interes listownie, a na wiosną będzie go można zrobić, jeżeli, po dojrzałem zbadaniu, jest do zrobienia. Nie trzeba się dziwić temu że jeszcze jest do zrobienia, kiedy się zna beztroskę właścicieli ziemskich w tym kraju: to rodzaj mrożonych Antyllów, gdzie właściciele są kreolami exploatującymi ziemią rękami mużyków. Ci dwaj panowie Mniszchowie to chodząca uczciwość; nie może być najmniejszej obawy o solidność ich słowa lub kontraktu; co zaś do wyrębu, mają zamiar wykarczować dwa tysiące morgów; zatem w zakresie dwóch tysięcy morgów niema żadnej trudności. Nacechowałoby się drzewa na pozostałych czternastu tysiącach morgów. Pragnąłbym aby ten interes przyszedł do skutku, a wiadomość jaką wam przesyłam świadczy że zawsze myślę o was i o moich siostrzenicach. Rzecz sprowadza się do dowiedzenia się, jaki transport jest droższy, wodą czy koleją; jeżeli bowiem przewozi się z olbrzymim zyskiem świerki z Rygi i z Archangielska do Hawru, stwarzając fortuny w Rydze, w Hawrze i w Paryżu, cóż będzie dopiero, kiedy, zamiast przewozić świerki, będzie się przewoziło dęby, których wartość jest conajmniej podwójna.
A teraz, dają ci zlecenia dla mnie niezmiernie ważne: mianowicie czytać uważnie dzenniki i przesyłać mi natychmiast wiadomości, czy kolej Północna powiększa kapitał i czy wzywa do wpłaty. Jestto, powtarzam ci, rzecz największej wagi. Oto mój adres, którego proszę cię nie dawaj nikomu: „Pan de Balzac, Wierzchownia, koło Berdyczowa, gubernia kijowska (cesarstwo rosyjskie), przez Forbach, Kraków i Brody.
'Życzę, aby ten list zastał was wszystkich w dobrem zdrowiu i aby zawierał dla was więcej niż nadzieję'Tekst tłustą czcionką. Zaziębiony jestem od dwóch dni, co potrwa prawdopodobnie dwa miesiące; na razie nie mogą wychodzić z domu. Mam jechać do Kijowa, Rzymu północy, miasta o trzystu kościołach, aby się pokłonić generał-gubernatorowi, wicekrólowi trzech gubernij wielkich jak królestwo, i uzyskać pozwolenie pobytu. Fizycznem niepodobieństwem jest, abym mógł wrócić do Francji wcześniej niż za sześć lub osiem miesięcy, zaczyna się bowiem zima, a nie mogę ryzykować podróży w zimie. Prawdopodobnie będę w Paryżu w kwietniu, ale wrócę z pewnością tutaj, chcemy bowiem zrobić podróż na Krym, na Kaukaz, aż do Tyflisu. Ta podróż bardzo mi się uśmiecha; niema nic piękniejszego niż tamte strony. Powiadają, że to Szwajcar ja, z dodatkiem morza i podzwrotnikowej wegetacji.
Bywaj więc zdrowa; prawda, jeszcze słówko. Cholera wraca do nas, jest już w Kijowie lub blisko tego, i czyni sumienne spustoszenia. Nie miej o mnie żadnych obaw, bo cholera zabija jedynie ciepłych wujaszków, a moja sukcesja nie jest jeszcze dość poważna, aby mnie cholera wzięła pod uwagę; zostawia w spokoju łudzi, którzy mają jeszcze długi.
Tysiąc serdeczności wszystkim, a tobie w szczególności.

DO TEJŻE
Listopad 1847.
Droga siostro!

Powiedz mężowi, że drzewa mają właśnie te rozmiary których brak we Francji, i że jest z pewnością ze sto tysięcy pni; ale jego rachunki są ścisłe, aż nadto prawdą jest, że transport z jednej linji kolejowej na drugą we Wrocławiu, w Berlinie, w Magdeburgu, udaremnia wyzyskanie tych bogactw. Myślałem właśnie o tem w czasie gdy szedł twój list.
Niema sposobu przewiezienia drzewa do Wisły i załadowania go w Gdańsku do Hawru, bo niema drogi między miejscem produkcji a Bugiem, który jest jednym z dopływów Wisły. To mi przypomina historję czterdziestu tysięcy morgów lasu kupionego za pół miljona w Owernji, który zrujnował nabywcą dla braku środków transportu. W swoim czasie opowiadano mi, że w Archangielsku są miljony ogromnych pni, które pokrywają niby olbrzymią tratwą morze lodowate.
Niepodobna sobie wyobrazić olbrzymich bogactw, nagromadzonych w Rosji a bezwartościowych dla braku środków transportu. Palimy tutaj (a Wierzchownia to jest pałac!) słomą: spala się w ciągu tygodnia w piecu wszystką słomą, jaką się widzi na targu św. Wawrzyńca w Paryżu. Kiedyś zaszedłem w Wierzchowni na folwark, to jest miejsce gdzie się ustawia stogi zboża, gdzie się młóci zboże maszynami: było tam, na tę jedną wieś, dwadzieścia stogów trzydzieści stóp wysokich na pięćdziesiąt kroków długości i dwanaście kroków szerokości. Ale kradzieże rządców, koszta, uszczuplają znacznie dochód. Nie ma się pojęcia u nas o tem życiu. W Wierzchowni trzeba mieć wszystkie przemysły u siebie w domu: jest cukiernik, tapicer, krawiec, szewc, etc., przywiązani do domu. Rozumiem teraz trzystu domowników, o których mówił mi w Genewie nieboszczyk p. H., który miał na swoich usługach całą orkiestrę. Hrabia Jerzy Mniszech, szczęśliwy małżonek hrabiny Anny, posiada na Wołyniu zamek, który jest niby polski Wersal; mam jechać go oglądać. Mieszka tam jego brat, bo hrabia Mniszech przebywa stałe w Wierzchowni.
Moje najgorętsze chęci jeszcze nie są bliskie spełnienia. Pani Hańska nieodzowna jest swoim dzieciom; prowadzi je, oświeca w rozległym i trudnym zarządzie tych majątków. Oddała wszystko córce, znałem jej intencje od czasu Petersburga. Jestem zresztą bardzo rad, że szczęście mego życia oczyszczone jest z wszelkiego interesu; tem żarliwiej strzegą tego, co mi powierzono. Będą w kłopotach jeszcze na jakie dwa lata, rok 1848 bowiem będzie tak trudny do przeżycia, że będę musiał opóźnić o kilka miesięcy całkowitą spłatę matki; chyba że prace literackie byłyby bardzo wydajne. Trzeba mi było przyjechać tutaj, aby sobie zdać sprawę z niewiarygodnych trudności, jakie stają na drodze spełnienia moich pragnień.
Cholera sroży się dokoła nas w okrutny sposób. W Sauatawie zmiotła dziewięć tysięcy osób, a w Kijowie, dokąd się udałem, zabierała po czterdzieści do pięćdziesięciu osób dziennie; wybrałem się bowiem w końcu do Kijowa, a moje panie towarzyszyły mi. Młody hrabia spotkał nas w drodze; wracał z olbrzymiego majątku, wielkiego jak cały departament Seine et Marne, i przeciętego trzema rzekami: Dniepr, Prypeć i Teterów; chodziło o to, aby oddalić nieuczciwego rządcę. Udaliśmy się na jego spotkanie; widziałem tedy Rzym Północy, prawowierne miasto o trzystu kościołach, bogactwa Ławry, św. Zofję stepów. To warto raz widzieć. Spotkałem się z niesłychaną uprzejmością. Czybyście uwierzyli, że pewien bogaty mużyk czytał wszystkie moje książki, że pali na moją intencję co tydzień świecę przed świętym Mikołajem, i że chciał opłacić służbę jednej z sióstr pani Hańskiej, aby się dowiedzieć kiedy będę wracał aby mnie zobaczyć. Cholera przeszła również przez Wierzchownię; w tej chwili, powiadają, jest w Wiedniu; ale my wszyscy mamy się dobrze. Zabrała syna bogatej pani Branickiej, pięćdziesiąt wiorst stąd. Mamy zresztą wybornego lekarza, osiadłego tutaj od dwudziestu łat; Wierzchownia bowiem ma sporo ludności dzięki fabryce sukna, bardzo dobrego. Robią mi paltot podbity syberyjskim lisem, z krajowego sukna, abym mógł przebyć zimę; i to sukno nie gorsze jest od francuskiego. Wyrabia się go dziesięć tysięcy sztuk rocznie.
Mam rozkoszny apartamencik: salon, gabinet i sypialnię; gabinet jest z różowego stiuku, z kominkiem, wspaniałemi dywanami, i wygodnemi meblami, okna całe ze szkła bez cynfolji, tak że widzę krajobraz na wszystkie strony. Możesz sobie wyobrazić, co to jest za Luwr ta Wierzchownia, gdzie jest pięć czy sześć apartamentów tego rodzaju dla gości.
Pracuję w tej chwili wiele, chcę za powrotem wydać tyle książek, aby załatać moje sprawy. Jem śniadanie u siebie i schodzą aż na obiad; ale panie i hrabia Jerzy odwiedzają mnie potrosze. Życie nawskroś patrjarchalne, bez żadnego przymusu. Wszystko tu jest na miejscu, podczas gdy gdzieindziej jestto ciekawe połączenie zbytku i nędzy. Takie wrażenie robi Kijów. Przywiozę, dla przybrania schodów u siebie, widoki z Kijowa, wykonane przez jakiegoś Niemca i bardzo dobrze litografowane.
Listy wasze sprawiły mi wiele przyjemności; zachwycony jestem wiadomością, jaką mam od matki, że domek przy ulicy Fortunée jest pod dobrą pieczą; pani Hańska była pełna obaw o tę siedzibą, gdzie jest tyle bogactw. To owoc sześciu lat oszczędności; obawia się złodziei lub nieszczęścia.
Cofnąłem się przed kosztem ubezpieczenia mebli, wszelki bowiem wydatek przeraża, kiedy jest jeszcze wszystko do zapłacenia i wszystko do wydania na srebro, bielizną, resztą umeblowania, powozy, etc. To gniazdko usłane jest źdźbło po źdźble. Dobrze byłoby, gdyby matka zachodziła tam co tydzień pytać czy nie przyjechałem; toby trzymało ludzi w pogotowiu.
Bądź zdrowa: dziś jest dzień, w którym posyła się kozaka z listami do Berdyczowa, sześćdziesiąt wiorst przez stepy, trzeba więc kończyć.
Piszcie, ile będziecie mogli i wierzcie w pełne przywiązanie wuja, brata i syna.
Potwierdzaj mi zawsze odbiór listu, bo kozacy upijają się, gubią listy; choćby dostali w skórę, to nie wróci korespondencji!

DO TEJŻE
Wierzchownia, 26 stycznia 1848
Droga siostro!.

Otrzymałem dziś wszystkie twoje listy i ledwie mam czas podziękować ci, bo gotuję się do wyjazdu, a odbędę tę podróż w takie mrozy (mieliśmy 21 stopni dziś rano!), że trzeba poczynić wszelkiego rodzaju przygotowania. Ale kochani moi przyjaciele rozumieją się na tem; właśnie przymierzałem płaszcz do włożenia na futro, który jest jak istny mur
Kilka dni temu, w czasie przejażdżki sankami, spostrzegłem, że moje futerko z syberyjskiego lisa jest niby listek bibuły wobec tego straszliwego mrozu. Jadą za piąć dni. Wpłata, jaką muszą uskutecznić w moje akcje kolei żelaznej, wzywa mnie bezwarunkowo do Paryża, a wszelka przyjemność kończy się wobec interesów, zwłaszcza jeżeli są nie moje! Piszą tedy to słówko w pośpiechu, prosząc cię, abyś powiedziała matce, niech pójdzie na ulicą Fortunée uprzedzić, że, począwszy od 16 lutego, trzeba się mnie spodziewać codzień.
To nie byłby powód aby się niepokoić gdybym nie przyjeżdżał; z powodu nagromadzenia śniegów, może być opóźnienie ośmio a nawet dziesięciodniowe; mogę być uwięziony w okropnych małych miasteczkach.
Nie mów o moim przyjeździe nikomu; chcę być jakiś czas w Paryżu sam; mnóstwo ludzi, wizyt, rzuciłoby się na mnie, a ja chcę przedewszystkiem skończyć moją pracę.
Do zobaczenia zatem, niedługo. Uściskaj odemnie matkę i córki. Serdeczności dla męża, dla ciebie najczulsze słowa.

DO PANA FROMENT MEURICE W PARYŻU
Wierzchownia, 1848.
Drogi panie Froment Meurice.

W dzień mego wyjazdu byłem tak zajęty, że zapomniałem przypomnieć o puharze z kornaliny, który miałeś pan wykonać od dwóch lat. Bardzo mi przykro, że muszę stąd panu pisać, że tę rzecz trzeba wykonać; rujnuje pan opinję handlu francuskiego, którego niesłowność jest na antypodach obyczajów tego kraju, żyjącego posłuszeństwem i punktualnością. Toteż Francuzi uchodzą słusznie za warjatów, zwłaszcza od lutego 1848. Jestem bardzo upokorzony, kiedy widzę, że poszczególni obywatele utwierdzają tę opinję.
Ale może pan naprawić to zaniedbanie przy odrobinie dobrej woli. Oto szczegóły sprawy, które panu powtarzam, bo z pewnością ich pan zapomniał.
Chcę, aby puhar podtrzymywały z dwóch stron dwie postacie, jedna przedstawiająca Nadzieję, druga Wiarę. Znajdzie pan te alegorje na grobowcu księcia Bretanji, albo w jakim podręczniku. W potrzebie p. Laurent-Jan narysowałby je panu dla mnie, gdyby go pan poprosił. Nadzieja ma trzymać kartę, na której będzie wypisane błękitną emalją: Neuchatel, 1883, a Wiara kartę, na której Amor, na kolanach, będzie trzymał puhar w obu rękach. Podstawa, na której wszystko będzie spoczywało, ma przedstawiać kaktusy, cierniste rośliny i głogi. Wszystko z pozłacanego srebra.
Ponieważ daję panu pięć do sześciu miesięcy na wykonanie tej małej roboty, może mi pan sporządzi szkic i wręczy go mojej matce, która mi go prześle.
Tysiąc uprzejmości dla pana i dla szanownej małżonki.

DO PANA LAURENT-JAN W PARYŻU
Wierzchownia, 1848.
...Mamy tu człowieka, który obrabia żelazo w cudowny sposób: gdybyś mi zechciał przesłać rysunek jakiego puharu, choćby najbogatszy, onby go potrafił wykonać, bądź w srebrze bądź w żelazie. To istny Benvenuto Cellini wyrosły niby grzyb w stepach Ukrainy. Gdybyś mógł dołączyć do tego rysunku trochę dobrych rycin, które trafiają się czasami za bezcen, i złożyć małą kolekcyjkę ornamentów, zwróciłbym ci te koszta z przyjemnością; podałbym ci zarazem drogę, którą mógłbyś mi je przesłać. Pomoglibyśmy w ten sposób godnemu i wielkiemu artyście, dostarczając mu wzorów.
DO PANI DE BALZAC W PARYŻU
Wierzchownia, 6 listopada 1848.

Droga matko. Posyłam ci sumę, którą zapowiedziałem. Od czasu jak pisałem do ciebie, chwycił mnie rodzaj ostrego bronchitu, tak że przez dziesięć dni nie mogłem ani pisać ani wychodzić; ta choroba nie zrobiła mi dobrze w trakcie kuracji płuc! Zatem nie będę mógł być na nowy rok w Paryżu, jak przypuszczałem.
Mamy tu czas bardzo ciepły, tak iż sanny nie będzie przed styczniem, i będę mógł jechać dopiero wtedy. Ponieważ pani Hańska otrzymuje swoje czynsze w tym czasie, a chce umorzyć dług zaciągnięty dla ulicy Fortunée, prawdopodobne jest, że ci wyślę potrzebną sumę z instrukcjami dla pana Gavault, iżby ta sprawa była ukończona w pierwszych dniach stycznia. Napiszę do ciebie w tej mierze, w swoim czasie i miejscu.
Byłem bardzo chory przed moim bronchitem, ale w chwili gdy do ciebie piszę, jest takie polepszenie w sercu i płucach, że trzeba wierzyć, iż te dwie kolejne choroby stanowiły szczęśliwe przesilenie dla chronicznego cierpienia, które kuru je doktór. Obecnie przychodzi duszność jedynie kiedy się schylam, albo kiedy poruszam ramionami. Mogę chodzić a nawet mogę wspinać się na pagórki bez zbytniej trudności. Zacznie się znowu kurację na dwa miesiące.
Skoro tylko przyjadę, zakończę wszystkie rachunki za dom i zaległości dostawców.
Nie zapominaj kazać palić we wszystkich kominkach w wilgotne dni, nie oszczędzaj na tem i staraj się przy pomocy kaloryfera utrzymać jednostajną temperaturę w całym domu.
A więc, droga mamo, skończył się straszliwy rok! był dla mnie wysiłkiem, którego niepodobna powtórzyć. I czy nie straszne jest pomyśleć, że jeszcze będziemy dłużni tyle pieniędzy za ten dom?

Do widzenia: uważaj na siebie, oczekuj mnie z końcem stycznia lub najpóźniej w pierwszych dniach lutego. Najczulsze słowa etc.
DO PANIEN ZOFJI I WALENTYNY SURVILLE W PARYŻU
Wierzchownia, listopad 1848.
Moje drogie i szanowne siostrzenice!

Jestem bardzo rad z waszych listów, które sprawiły mi tu wielką przyjemność i które w każdym innym niż w waszym wujaszku, znanym z przyjemnych opowiastek, obudziłyby najczarniejszą zazdrość swą wdzięczną lekkością oraz doskonałością stylu. Toteż przyniosą one, tak jednej jak drugiej, jako nagrodę należną za tak piękne talenty, futerka, wspaniale termolama, podbite najpiękniejszem futrem, które wasz dostojny wuj będzie się starał przemycić przez komorę, i które ściągną na was zazdrość wszystkich waszych koleżanek z lekcji rysunków. Nie zużyjecie zapewne nigdy waszych termolama; ta piękna i mocna materja czerkieska trwa dziesięć i piętnaście lat; z termolamą jest tak jak z ciepłymi wujaszkami; trzeba je — czy ich — dobijać, niszczyć własnoręcznie, z rozmysłem, co prowadzi za wujów do kryminału, a za termolama do sprawienia nowych; ot co!
A teraz, moja dobra Zośko, nie trzeba się bać muzykowania z hrabiną Jerzową, bo ona ma dar do muzyki równie wielki jak zamiłowanie, i gdyby nie była z domu posażną jedynaczką, byłaby wielką artystką. Jeśli będzie mogła za półtora roku albo za dwa lata przyjechać do Paryża, będzie tam brała lekcje kontrapunktu i kompozycji, bo tylko tej umiejętności jej brak. Ma ręce bez przesady ośmioletniego dziecka, i te ręce niedostrzegalne, miękkie, białe, których trzy zmieściłyby się w mojej, mają siłę żelazną, jak ręce Liszta, oczywiście w odpowiednich proporcjach. Nie palce ale klawisze się gną; obejmuje dziesięć klawiszów, trzeba widzieć ten cud aby uwierzyć. Muzyka, matka i mąż, — oto w trzech słowach cały jej charakter. To Fenella domowego ogniska, błędny ognik naszych dusz, nasza wesołość, życie zamku. Kiedy jej niema, same mury wiedzą o tem, tak je rozwesela swą obecnością. Nigdy nie znała nieszczęścia, nie wie co to przeciwność, jest bożyszczem wszystkiego co ją otacza, — a ma wrażliwość i dobroć anioła; mówiąc o niej trzeba w jednem zdaniu złączyć przymioty, które wszelki moralista uważałby za niemożliwość, a przecież to jest prawda, bijąca w oczy wszystkich co ją znają.
Jest głęboko wykształcona bez pedanterji; rozkosznie naiwna, wesoła jak dziecko, mimo iż mężatka; śmieszka jak mała dziewczynka, co jej nie przeszkadza żywić święty zapał dla wszystkiego co piękne. Fizycznie, posiada wdzięk piękniejszy od samej piękności; wdzięk, który rozświetla cerę jeszcze śniadą (ma ledwo szesnaście lat!), nosek ładnie zarysowany ale zachwycający jedynie z profilu; kibić czarująca, szczupła, smukła; nogi, ręce, cienkie, wytworne, i takie maleńkie jak mówiłem. A wszystkie te zalety podnosi wzięcie dumne, rasowe, ta jakaś naturalna wyniosłość, którą nie wszystkie królowe mają i która zupełnie się zatraciła we Francji, gdzie wszyscy chcą być równi. Ta dystynkcja, to wzięcie wielkiej damy, to jeden z najcenniejszych darów, jakie Bóg — Bóg kobiet — może im dać.
Hrabina Jerzowa mówi czterema językami jak własnym. Bystrość jej obserwacji zdumiewa mnie samego; nic jej nie uchodzi, a przytem jest niesłychanie delikatna i cudownie pewna w przyjaźni. Słowem, po dwóch tygodniach spędzonych z nią, nie znajduje się dla niej lepszego określenia niż rzadka perła. Mąż ubóstwia ją, ja ją ubóstwiam, dwie staropanniejące kuzynki ubóstwiają ją, i będzie się ją ubóstwiało zawsze, bo zawsze znajdą się nowe przyczyny aby ją więcej kochać.
Byłbym bardzo rad dowiedzieć się, że Walentyna uczy się tyle co hrabina Jerzowa, która, poza wszystkiemi swojemi studjami, pracuje jeszcze specjalnie i codzień nad fortepianem. Owo cudowne wykształcenie, to owoc pracy, od której miss Walentyna stroni trochę zanadto; otóż, powiem mojej drogiej siostrzenicy, że robić tylko to co się lubi, to źródło wszelkiej deprawacji, zwłaszcza u kobiet. Zasady, spełniony obowiązek, rządziły dziecinstwem młodej hrabiny, mimo że bogatej jedynaczki; toteż jeszcze dzisiaj czuje się małą dziewczynką wobec matki, współzawodniczy ze wszystkimi o zaszczyt usługiwania jej, odnosi się do matki z szacunkiem iście angielskim, feudalnym; umie połączyć głęboką miłość z głębokim szacunkiem, czułość z poufałością, bez najmniejszego niebezpieczeństwa dla olbrzymiego dystansu jaki istnieje między matką, która ją zrobiła tem czem jest, a córką, choćby najbardziej skończoną i doskonałą. Młoda hrabina nigdy nie powiedziała do matki ty; cudownie rozwiązuje problem najtkliwszej czułości oraz pełnych szacunku względów. To nie jest krytyka naszych obyczajów, to próba wytłumaczenia tego wielkiego tonu, tego niewytłumaczonego wzięcia pani Hańskiej i jej córki, które polega jedynie na odcieniach; otóż my, we Francji, skasowaliśmy odcienie, dystanse; nie spotyka się już u kobiet owego połączenia godności osobistej z domowemu i religijnemi cnotami. Odmierzając każdemu co mu się należy i oddając mu to z godnością i wdziękiem, można się mniej lub więcej zbliżyć do tego tonu.
Dosyć morałów, bo wy jesteście małe szelmeczki, zdolne pomyśleć, że ja wam ciężko każę kupić wasze caraco; niech mnie Bóg broni, abym był podobny do rodziców, którzy każą przyjemności okupywać plagami albo też ciasteczkami pelnemi moralnego rumbarbarum.
Bądźcie zdrowe, drogie moje małe. Ściskam was i kocham.

DO PANI DE BALZAC W PARYŻU
Wierzchownia, 29 listopada 1848.
Droga matko!

Pisząc do Laury i jej małych, nie mogę nie napisać do ciebie paru słów: interes i czułość. Nie odpowiedziałaś na pytanie, jakie ci zadałem na dwa zawody co do Franciszka: mianowicie czy go dobrze wyuczyłaś opatrywać i czyścić lampy, bo to jest punkt zasadniczy. Wolałbym raczej usłyszeć, że posiada twoją zręczność oraz schludność w tej czynności, niż dowiedzieć się, że umie robić dywany. Dozór nad kaloryferami, dbałość o ciepło w domu, obsługa kominków, drzwi i staranie o cenne przedmioty, oto do czego przeznaczam imć Franciszka. Otóż ty jedna możesz go wychować, aby miał ręce jak jaka Niemeczka, aksamitne w dotykaniu tych cacek, w traktowaniu ich z całą delikatnością, nie upuszczaniu miotły ani szczotki na wszystko. Staraj się zwłaszcza wszczepić mu przywiązanie do domu, do mnie, pobudzając jego ambicję, tłumacząc mu, że powinien być dumny że służy u mnie, że ja się nim interesuję, że liczę na niego. On jest doprawdy z tej gliny, z której się lepi dobrych starych służących, z tych co to wrastali w rodzinę.
Od listu, który pisałem do ciebie przed kilku dniami, wróciłem do mojej kuracji; doktór żąda sześciu tygodni, aby mnie doprowadzić do stanu pozwalającego myśleć o podróży. Będę z pewnością z końcem stycznia w Paryżu, ale napiszę do ciebie, tak jak sobie życzysz, dwa tygodnie naprzód, abyś mogła przygotować dom i dać mu cały blask. Skrzepiłem się nieco, chudość znikła, wrócę odmłodzony mimo choroby.
Mam nadzieję, że masz się dobrze i że wytrzymasz cierpliwie dwa miesiące, które trzeba ci jeszcze przebyć w twojej paryskiej pustelni. Och! gdybyś była tutaj, cóżby się z tobą stało?... Trzeba robić cztery miłe śniegiem albo zbożem, zanim się znajdzie księdza, który, tylko za to aby się pokazać, żąda szesnaście franków i nie udziela sakramentów inaczej niż za brzęczącą monetę. Haha! po dwóch tygodniach Ukrainy wydałaby ci się twoja ulica Fortunée rozkoszna, zwłaszcza iż, będąc pewna Franciszka, możesz odwiedzać Laurę i jej dziewczęta ile ci się podoba. Bylibyśmy w rozpaczy, gdybyś miała być niewolnicą, która nie śmie wychodzić kiedy zapragnie; toteż baw się ile tylko zdołasz. Gdybyś wiedziała, jacy my ci tu jesteśmy wdzięczni za trudy, jakie sobie zadajesz, aby dobrze utrzymywać ulicę Fortunée. Bo to byłoby okropne wydać tyle pieniędzy i nie znaleźć tego domu w całej jego świeżości: jako ponoszący odpowiedzialność, byłbym w rozpaczy.
Dowidzenia, droga mamo, ściskam cię najtkliwiej, z całym szacunkiem.

DO PANI DE BALZAC W SURESNES
Wierzchownia, 20 grudzień, 1848.
Droga matko!

Sytuacja jest tak ciężka, tutaj jak wszędzie, że zmuszony jestem napisać do p. Souverain z prośbą aby zaczekał jeszcze. To ci mówi dosyć wyraźnie, że ofiary mają swoje granice i że nie trzeba nużyć nikogo, nawet tych którzy są nam najbardziej oddani. Te ustawiczne długi domowe nie mogły nie wywrzeć złego wrażenia, i gdyby się wyłoniła jakaś nowa historja, nie wiem, czy przyszłość moja nie zachwiałaby się od tego.
Mimo to, pamiętaj, że co się tyczy ciebie, nic się nie zmieniło; swoją pensyjkę będziesz zawsze otrzymywać regularnie, i bardzo mnie martwi kiedy się dowiaduję z listu pana Souverain, że ty, w swoim wieku, idziesz pieszo z ulicy Fortunée aż do niego. Pamiętaj, że jeżeli idziesz pieszo, to dlatego że sama chcesz, bo ja cię upoważniam, we wszystkiem co mnie dotyczy, abyś brała dorożki i zapisywała je na mój rachunek.
Nie chcę wracać wprzód, aż będzie wszystko skończone, na dobre albo na złe. Bądź więc nadzwyczaj ostrożna we wszystkiem co mnie tyczy; byłoby fatalne gadać o moich nadziejach, które stają się bardzo problematyczne.
Wolę raczej, abyś się wydawała zrozpaczona, niż przeciwnie. I mam moje powody aby ci to pisać. Mów ciągle, że spodziewasz się mnie za trzy miesiące.
Skończyliśmy inwentarz domu, i oceniliśmy, że meble i dom warte są do trzystupięćdziesięciu tysięcy franków! To właśnie przeraża; nie prędko będziemy mogli z nich korzystać, i przykro działa to, że się uwięziło tak znaczną sumę, wobec zysków jakie możnaby z niej mieć obecnie w rencie państwowej wedle kursu.
Zamykam w tym liście moje życzenia na rok 1849; życzę ci, abyś się miała dobrze, aby interesy szwagra szły jak najlepiej, aby wielka sprawa mojego życia zakończyła się, i abyś wówczas mogła żyć spokojnie i szczęśliwie.
Odczytaj uważnie moje notatki tyczące interesów, aby wszystko wykonać co do litery.
Bądź zdrowa, droga matko; pomyśl, że trudy, jakie sobie zadajesz dla mnie, będą ostatnią małą przykrością jaką ci sprawię.
Najtkliwsze wyrazy szacunku od przywiązanego syna.

DO PANI LAURY SURYILLE W PARYŻU
Wierzchownia, styczeń 1849.

Twój list, droga siostro, sprawił mi wielką zgryzotę, z przyczyny niewypłacalności pana C... Interesy nie mogą dobrze iść we Francji, dopóki nie będzie regularnego rządu; Ludwik Napoleon to jest, jak powiada Laurent-Jan, drabina, po której możemy wydostać się z rynsztoka republiki. Toteż jeszcze przez rok interesy będą kuleć we Francji. Niech nas Bóg ma w swojej opiece!
Pracuję dużo, bo nie patrzę na rzeczy różowo. Moi przyjaciele mają trzy wielkie procesy na karku; pojedziemy z pewnością do Petersburga, dokąd ściągną ich te procesy. Hrabina nie chce nic postanowić, dopóki dzieci jej nie będą spokojne i wolne od trosk majątkowych. Zresztą długi twego brata, czy osobiste czy familijne, niepokoją ją ogromnie. Mimo to, spodziewam się wrócić z końcem sierpnia; w każdym zaś razie, nie chcę się już rozstawać z osobą którą kocham. Tak więc, jestem niby Spartanin: wracam albo z tarczą albo na tarczy.
Jak my żałujemy domu, tej szelmy bombonierki, która pochłonęła czterysta tysięcy franków! Co możnaby dziś zrobić z czterystoma tysiącami franków! Prawda, że jeszcze winni jesteśmy sto tysięcy...
Wszystko jest rozpaczliwe! Bo wyobraź sobie, że z tego kraju nie można wysyłać pieniędzy. Nie licząc zakazu cesarza, żydzi biorą piętnaście i dwadzieścia od sta prowizji; tak, że gdyby nawet chciało się i mogło, toby była ruina! Niema się wyobrażenia o chciwości tutejszych żydów. Szylok przy nich jest figlarnem niewiniątkiem. Pomyśl, że chodzi tylko o zmianę. Co do pożyczki, to biorą czasami pięćdziesiąt od sta, i to jeden żyd od drugiego.

DO PANI DE BALZAC W SURESNES
Wierzchownia, luty 1849.
Droga matko!

Skarżysz się na moje milczenie, a przecież, jeżeli dobrze rachuję, pisałem do ciebie najmniej siedem razy od mego wyjazdu. Pozatem, nie wiesz że poczta kosztuje bardzo drogo w tym kraju, że płacą tutaj porto za listy które wysyłam, płacą za te które otrzymuję, a są zbyt delikatni aby mi wspominać o tem. Otóż, ja jestem tutaj jedynie gościem, wspaniale, królewsko przyjmowanym, ale tylko gościem, który nie może nadużywać gościnności.
Wydaje ci się szczególne, że ja nie piszę do moich siostrzenic. I to ty, ich babka, masz tego rodzaju pojęcia o etykiecie rodzinnej! Ty uważasz, że twój syn, pięćdziesięcioletni, obowiązany jest pisywać do swoich siostrzenic! Dziewczęta powinny się czuć bardzo zaszczycone i bardzo szczęśliwe kiedy do nich nakreślę kilka słów; piszę do nich kiedy mam czas, ich listy są zresztą bardzo mile i zawsze robią mi przyjemność.
To co mi piszesz o położeniu Surville’a jest rozpaczliwe! Domyślałem się, że od roku nie spoczywa na różach, i bardzo mi przykro, że jeszcze nie mogę przyjść mu z pomocą.
Surville, tak bogata inteligencja, tęgi i dzielny pracownik, nękany losem, jak ja byłem przez dwadzieścia lat! Ale ja byłem sam, a on ma żonę i dzieci, i żona jego jest moją siostrą, a córki jego to moje siostrzenice! Jakże żałuję, że podjąłem sprawy domu przy ulicy Fortunée tak kosztownie! Jestem winien jeszcze siedemdziesiąt tysięcy franków, a siedemdziesiąt tysięcy franków, przy obecnym kursie renty, to dziś majątek, w chwili gdy wszystkie źródła zawiodły naskutek bezrobocia literackiego!... Kiedy pomyślę, że, gdyby nie Souverain, który mi pożyczył pięć tysięcy franków, nie byłbym mógł wyjechać, i że te pięć tysięcy franków płatne sq w kwietniu! Wesołe! Ale na co zda się jęczeć; trzeba zapłacić, i postaram się to uczynić.
Bywaj zdrowa, droga matko, bo mam dużo do pisania, a jutro jest dzień pocztowy. Wszystko co ci mogę jeszcze powiedzieć, to abyś dbała o siebie, nie dręczyła się, i abyś brała, we wszystkiem co się mnie tyczy, omnibusów i fijakrów ile wlezie. Kiedy mówię we wszystkiem co się mnie tyczy, wiesz dobrze że mówię i o sprawach hrabiny, i ona też pragnie abyś się jaknajmniej trudziła.
Na biedną hrabinę spada jedno nieszczęście po drugiem: nietylko dotknęły ją dwa pożary, ale jeszcze ograbiono ją na znaczne sumy ze spadku po wuju. Wszystkie te opłakane wydarzenia odbiły się na szczęśliwych planach przyszłości: i oto wciąż jesteśmy jak ptaki na gałęzi i ja jestem wciąż tylko gościem, bardzo kochanym, bardzo mile widzianym gościem w Wierzchowni.
Jeszcze raz bądź zdrowa. Tysiączne serdeczności synowskie, a zwłaszcza tysiączne dzięki za wszystkie starania i trudy dla mnie.

Błagam cię, jak najmniej opuszczaj dom przy ulicy Fortunée, bo Franciszek wprawdzie jest wierny i poczciwy, ale nie jest zbyt rozgarnięty i może narobić wiele głupstw.
DO PANI LAURY SURVILLE W PARYŻU
3 marca 49.

Dawno już nie miałem listów od ciebie, droga siostro, i pewnie już ich nie dostaną; bo kiedy ten cię dojdzie, będę gdzieindziej niż w Wierzchowni, gotując się do wyjazdu, który o tej porze nie jest rzeczą łatwą. Kiedy się kończy sanna, przy odwilży drogi się robią niemożliwe, wskutek wylewów każdy strumień staje się niezwalczoną przeszkodą, bo rzeki są bez mostów. Zima nie oszczędziła nas tutaj; mieliśmy mrozy niczem rok 1812. Załapałem w Kijowie czwarty bronchit, na który długo i okrutnie cierpiałem. Leczenie choroby serca i płuc trzeba było przerwać, nie miałem sił, bo znajdują się w fazie zupełnego osłabienia mięśni obu organów. Stąd duszność z lada powodu, nawet przy każdem głośno powiedzianem słowie... Wszystko to nie jest wesołe.
Wiem o waszych sprawach tylko z kilku wierszy, które mi pisze matka. Zdaje się że idą dobrze? Wiem, że twoje małe bawią sią, i że ty balujesz też od czasu do czasu.
Rad byłbym się dowiedzieć, że p. M... bierze udział w tych wszystkich balach i że ta rzecz dobiega końca. Ale milczenie babci w tej mierze każe mi sądzić, że, mimo straszliwych przeszkód na które się natykam, i które są iście bez końca, pięćdziesięcioletni wujaszek wyprzedzi może młodą siostrzenicą i wygra wreszcie zakład. Pozbawieni jesteśmy oddawna miłego szczebiotu twoich panien, z wielkim naszym żalem.
Mam nadzieją być w Paryżu 15 albo 30 kwietnia, to zależy od wielu rzeczy. Stan Galicji przedstawia w tej chwili tak wielkie niebezpieczeństwa dla podróżnych, że trzeba czekać rezultatu kroków przedsięwziętych przez rząd dla bezpieczeństwa dróg. Całe bandy uzbrojonych złodziei rabują po miastach w biały dzień i porywają ludzi. Przytem ziszczenie wielkiej sprawy mego życia natrafia tutaj na trudności, przewidziane niestety i spowodowane formalnościami; tak że, mimo iż pilno nam obojgu, wyjazd jest niepewny.
Widziałem na kontraktach kijowskich wspaniale dywany perskie w rodzaju portjery, jaką mi dał p. H. w zeszłym roku, i między innemi tuzin krzeseł cudownej roboty. Ale wszystko za taką cenę, że trzeba było się wyrzec. Woleliśmy kupić termolamę dla Zosi i Walentynki, które znajdą w nich rzecz wiekuistej trwałością Młoda hrabina ma futro pokryte termolamą, które jej matka nosiła w r. 1830: jeszcze zachowało kolory. Nie wiem, jak ci Judzie Wschodu robią, aby przeobrażać swoje słońce na materje wszelkiego rodzaju. Te ludy są pijane światłem.
Spędziłem trzy tygodnie w swoim pokoju; jedyną moją przyjemnością było oglądać hrabinę Jerzową Mniszech idącą na bal w strojach królewskiej wspaniałości. Nikt nie ma pojęcia, co to są tualety w Rosji; to o wiele o wiele więcej, niż wszystko co się widzi w Paryżu. Większość kobiet rujnuje swoich mężów przepychem tualet, a tancerze rujnują tualety kobiet swoją brutalnością. W figurze mazura, w której walczy się o chusteczkę tancerki, podarto w sztuki chusteczkę młodej hrabiny wartości więcej niż pięćset franków, jedną z najpiękniejszych w jej wyprawie. Kochana matka wynagrodziła to, dając jej najpiękniejszą ze swoich, dwa razy bogatszą; płótna tyle tylko, aby się uszczypać w nos, wszystko inne koronka point d’ Angleterre. Oto nasze wielkie wydarzenia, osądź z nich o reszcie.
Bądź zdrowa; tysiąc czułości dla ciebie i dla twoich niemych córek, na które się dąsam i tysiączne serdeczności dla męża, której mu życzę powodzenia.

DO TEJŻE
22 marca 49.
Droga Lauro!

Niema nowin z pustyni; są tylko te, które mnie dotyczą osobiście, a te nie są pomyślne.
Moje sprawy psują się. Toteż wahałem się z pisaniem do ciebie: poco gryźć się fatalnym obrotem rzeczy, nad którym można jedynie ubolewać i poddać się mu. Nie pisałem nic matce o tych zgryzotach; nadto je powiększyła, komplikując moje położenie listem, w którym pierwszy raz pisze do mnie przez „vous“!... Chyba nie wiedziałaś o tem, bo byłabyś zapobiegła, ty, taka dobra, taka pojednawcza! W okolicznościach, w jakich się znajdują, to było fatalne. Pisać do mnie list, z którego dla ludzi logicznych musi wynikać albo zły syn, albo matka o charakterze trudnym, drażliwym etc. Przytem to był list matki do piętnastoletniego chłopca, który coś zbroił... I przy tem wszystkiem, matka oddana jest cała moim sprawom, zastępuje mnie, zasługuje na same pochwały, i ja ją czczę!
Jest prawie pewne, że wrócę tak jak wyjechałem; gdyby nie stan Galicji, który budzi niepokoje, już byłbym w drodze. Ten list tak nie w porę, w którym mama nietylko nie mówi mi czulszego słowa, ale kończy oświadczeniem iż uzależnia swoją czułość od mego postępowania (matka, która może kochać albo nie kochać takiego syna jak ja; siedemdziesiąt dwa lata z jednej strony, pięćdziesiąt z drugiej!), przybył w chwiLi, gdy ja wychwalałem pomoc mojej matki, gdy mówiłem jaka jest rachunkowa, ile trudów sobie zadaje w swoim wieku etc., etc.
Wreszcie udało mi się wytłumaczyć hrabinie, że trzeba aby matka miała służącą w Suresnes, że trzeba się nią zająć, stworzyć jej szczęśliwą starość, kiedy przyszedł ten mroźny podmuch w formie jej listu, w dWa miesiące po wymówce, jaką zrobiłem matce, a ty wiesz czy była usprawiedliwiona!... Cośmy tu przeszli niepokoju przez cały wielki miesiąc! Ja nie byłem niespokojny, ale czy mogłem zapobiec domysłom osoby niesłychanie ostrożnej, nawet nieufnej, i której to wyłącznie dotyczyło! Odgadłem jak się to wszystko działo, tak jakbym patrzał na to. Wreszcie, gdy ja piszę do niej całe tomy, mama skarży się że do niej nie piszę; co Więcej narzuca mi obowiązek pisania do moich siostrzenic i odpisywania na ich listy, co jest wywróceniem zasadniczych praw rodziny; a trzeba abyś wiedziała czem są osoby u których bawię, aby zrozumieć złe wrażenie takich uwag, które matka w swojej odpowiedzi traktuje jako źLe zrozumiane żarty. Mówią ci to, abyś zrozumiała, jak olbrzymie rozmiary mogą przybierać głupstwa kiedy się jest daleko od siebie. Z czego chcesz, aby sądzono moją rodziną, jeśli nie z naszych wzajemnych stosunków?
Otóż właśnie list matki przyszedł w okolicznościach o których mówią, i w innych o wiele cięższych. Uzyskałem prawo napisania do Petersburga, aby prosić o zezwolenie cesarza, i nie tylko cesarz nie zezwolił, ale jeszcze przez ministra kazał nam powiedzieć, że istnieją prawa i że należy się im poddać.
Zmęczona wreszcie tem wszystkiem, pani Hańska radziła mi, abym jechał sprzedać wszystko przy ulicy Fortunée. Tutaj jest bogata, kochana, szanowana; życie nie kosztuje jej nic, nie śpieszno jej udać się w miejsce, gdzie widzi tylko swary, długi, wydatki i nowe twarze; dzieci jej drżą o nią! Dołącz do tego godny i zimny list matki, która łaje swego maleńkiego (pięćdziesiąt lat!), a zrozumiesz, że na takie wątpliwości wyrażone co do szczęścia i przyszłości, ambitny człowiek wyjeżdża, oddaje dom przy ulicy Fortunée temu do kogo należy, bierze się z powrotem do pióra i zakopuje się w dziurze gdzieś na Passy. Dla kobiety czterdziestopięcioletniej wzglądy majątkowe mają ogromną wagę.
Ty, która masz dwie córki na wydaniu, pozwól sobie dać lekcję bardzo przyjacielską i praktyczną.
Zrobiłaś — przypuśćmy — jakieś świetne interesy, masz sto tysięcy renty, zamek, dajesz czterysta tysięcy franków posagu każdej z córek; oczywiście są bardzo poszukiwane, najznaczniejsi ludzie, synowie najlepszych rodzin, starają się o Zosią; ale Zosia spotkała rzeźbiarza, jak np. Dawid, jak Pradier, kocha go, pozwoliliście mu bywać; mieszka w zamku, żyjecie od trzech lat jak rodzina, stosunki ułożyły się najserdeczniej, niema żadnych tajemnic, wszystko jest jasne, przejrzyste. Naraz, dowiadujesz się, że zawód rzeźbiarza przechodzi kryzys, że rząd ogranicza zamówienia, że prace ustają, że artysta miał długi, zapłacił je, że jednak winien jest hanlarzowi marmuru, komornikom, i że liczy na swoją pracę aby to spłacić. List jego żonatego brata zdradza ci, że ów brat walczy mężnie o byt dla swojej żony i dzieci i jest zagrożony; że siostra, licho wydana za mąż, żyje w Kalkucie w głębokiej nędzy, na małej posadce, która Ledwie jej starczy na życie. Dochodzą cię inne wieści; że rzeźbiarz ma starą matkę, której obowiązany jest wypłacać pensję; ta matka, przedtem osoba dostatnia, mieszka gdzieś na wsi, i ta matka pisze do swego syna, którym jest Dawid, ałLbo Pradier, albo Ingres, list, gdzie traktuje go jak smarkacza i mówi mu, że będzie go kochała pod takiemi a takiemi warunkami.
Przypuśćmy jeszcze, że w tych okolicznościach nastręcza się inna partja. Młody człowiek, przyzwoity, bez długów, trzydzieści tysięcy franków renty, jest prokuratorem. Co robią pani Surville i jej mąż? Widzą z jednej strony ubogą rodzinę, niepewną przyszłość; znajdują pretekst, i Zosia zostaje żoną generalnego prokuratora z trzydziestoma tysiącami franków renty.
Odprawiony rzeźbiarz powiada sobie: „Ależ mnie matka urządziła swoim listem: po kiegoż licha siostra Karolina pisała mi o swojem położeniu! Czegóż mój brat nie siedział spokojnie! Dużośmy na tem zyskali: miałem w ręku małżeństwo, które zapewniało mi los, ale ponad wszystko szczęście, i ot, wszystko przepadło przez głupstwo!
Wiedz, że z małżeństwem bywa tak jak ze śmietaną: lada co, zmiana powietrza, zapach, warzy ją. Złe małżeństwo zawiera się z największą łatwością; dobre wymaga nieskończonych względów, najbaczniejszej uwagi, albo też wszystko djabli biorą; ja też mam szanse zostać kawalerem.
Mam i będę miał w pani Hańskiej najlepszą, najoddańszą przyjaciółkę, przyjaciółkę taką jaką się ma tylko raz w życiu, dzieci jej będą mnie kochały tak jakbym należał do rodziny; ale nie chcą narażać przyszłości matki, którą ubóstwiają; i — mają rację.
Niepodobna sobie wyobrazić rozsądku, rozumu pani Hańskiej; dorównują jej wykształceniu, które jest olbrzymie; jest jeszcze piękna, ale nienawidzi świata i jego utrapień; lubi spokój, samotność i książki.
Jesteśmy coraz bardziej niespokojni o położenie Francji, a trzeba przyznać, że wieści z Paryża nie są zachęcające.
Co robi Surville? Jak przebyliście burzą? Te pytania, wśród spokoju i samotności w jakich żyją, zaprzątają mnie nieustannie, a przyjaciele moi, którzy dzielą moje uczucia, dręczą się niemniej odemnie. Hrabina Jerzowa Mniszech zna Zosię i Walentynką, mówi o nich, opisałem je, interesują się tu niemi. Dziewczęta powinnyby pisać do mnie raz na miesiąc. Mimo iż list z zagranicy kosztuje dziesięć franków, zawsze powitanoby okrzykami radości szczebiot tych dwóch ładnych papużek.
Pomyśl, moja dobra Lauro, że nikt z nas, jak się to mówi, nie zrobił karjery; że gdybym, zamiast musieć pracować aby żyć, został mężem jednej z kobiet najlepiej urodzonych i spokrewnionych, o majątku solidnym chociaż ograniczonym, wówczas, mimo jej chęci aby żyć w domu i nie utrzymywać żadnych stosunków, nawet z rodziną, o wiele łatwiej mógłbym być pomocny wam wszystkim. Jestem pewien życzliwości i zainteresowania pani Hańskiej dla twoich drogich dziewcząt.
Jest zatem więcej niż obowiązkiem mojej matki i wszystkich moich nie szkodzić mi w szczęśliwem ziszczeniu tego związku, który przedewszystkiem jest dla mnie szczęściem... Nie trzeba też zapominać, że o tą osobę, tak dla jej urodzenia jak dla wielkiej reputacji piękności, inteligencji, majątku (bo przypisywano jej miljony córki), ubiegały się osoby najznakomitsze i najwyżej położone, i to ciągłe. Jest więcej niż bogata i szlachetna, jest cudownie dobra, anielskiej słodyczy, zdumiewająco łatwa w pożyciu i wreszcie szczerze pobożna. Toteż, kiedy ludzie biorą pod uwagą wielkie i tylostronne korzyści, nadzieje moje są przedmiotem niedowierzania, niemal drwiny. Zaprzeczają, i to ze wszystkich stron, możliwości sukcesu.
Gdybyśmy mieli żyć wszyscy na jednym okręcie i pod jednym dachem, rozumiałbym kwestje godności, które podnosi matka; ale dla utrzymania się w granicach w których powinna znaleźć się ta osoba, przynosząca z sobą (poza majątkiem) najcenniejsze korzyści socjalne, sądzą, że trzeba poprzestać na tem, aby dać wrażenie rodziny bardzo kochającej i bardzo oddanej człowiekowi, którego ona kocha. To najlepszy sposób, aby obudzić jej życzliwość i zapewnić sobie jej wpływ, który będzie olbrzymi! Możecie wszyscy mówić, w pięknym przystępie niezależności, że nie potrzebujecie nikogo i że dacie sobie rady o własnych siłach. Ale ja, mówiąc między nami, sądzę, że wypadki ostatnich lat dowiodły wam, że nic się nie robi bez stosunków, bez cudzej pomocy, a najmniej do pogardzenia są te siły, które są najbliższe.
Tak, Lauro, to jest w Paryżu coś, móc otworzyć, kiedy się zapragnie, salon i zgromadzić elitę społeczną, która znajdzie w nim kobietą wytworną, imponującą jak królowa, wysokiego rodu, spokrewnioną z najświetniejszemi rodzinami, dowcipną, wykształconą i piękną; to nielada narzędzia władzy. Świat liczy się z domem tak postawionym i wielu ludzi najwyżej sytuowanych będzie go zazdrościło, zwłaszcza gdy twój kochany braciszek przyda do niego sławę i bardzo zręczną politykę. Wdawać się tedy w jakiekolwiek walki z kobietą, która skupia w sobie tyle potęg, to szaleństwo, mówię ci to poufnie. Ani służalstwa, ani pychy, ani podejrzliwości, ani za wiele nadskakiwań; naturalność i godna serdeczność, oto co zdrowy rozsądek dyktuje jako linję i regułę postępowania wobec takiej kobiety.
Zaledwie śmiem ci powiedzieć, że dla tych trojga jestem, jako talent, przedmiotem podziwu, który nie sprzeniewierzył się sobie od ośmiu lat, i że serdeczna zażyłość podróży we czworo, znajomość mego charakteru, moich uczuć, moich przyzwyczajeń, mego obejścia, jeszcze go wzmogły. Wyobrazisz sobie, że ja sobie kadzę; nie, mówię ci fakt, niewątpliwy fakt, który opiera się na fikcjach serca albo na rzeczywistości. Otóż te trzy kochane osoby nie przebaczają nigdy tym, którzy zranią ich uczucia dla mnie. To starałem się dać do zrozumienia mojej matce w liście, który wywołał jej list, a ten ostatni list nie naprawił złego. Gdybym był wiedział co zawiera to pismo, byłbym je zachował dla siebie, bo mogę oczywiście nie pokazywać listu; ale mimowoli wykrzyknąłem: „Matka pogniewała się na mnie!“ Stąd wynikła cała szkoda.
Pojmujesz, że list w którym odpowiedziałem matce i obecny, piszę, pieczętuję i oddaję hrabiemu Jerzemu przed odjazdem kozaka do Berdyczowa; w razie gdybyś mi pisała rzeczy, które przeznaczałabyś tylko dla mnie, wystarczy, jeżeli zaznaczysz u góry: „Dla ciebie“, albo „Poufne“, i na tem koniec. Osoby, u których bawię, pokazują mi wszystkie swoje listy najbardziej poufne, w interesach czy rodzinne, ale mają dla mnie tyleż szacunku co przywiązania; jestem patrjarchą rodziny, i nie wyobrażajcie sobie że jestem spętany. Związek, w którym żyjemy we czworo można rzec jednem sercem, da się porównać jedynie z naszem wzajemnem przywiązaniem. Moje zgryzoty są zgryzotą trojga innych, i kiedy przyszedł twój list, ów pierwszy, w którym tak czarno malowałaś swoje położenie, podzielono tutaj moje zmartwienie tak żywo, że zapomniano niemal o swojej niemożności, i to niemożności rozmaitego rodzaju: niemożności płynącej z praw, i niemożności realnej; bo wiesz, że dwaj bracie Mniszchowie muszą ratować królewskie dobra Wiśniowiec, które mają siedem tysięcy chłopów i szesnaście tysięcy morgów lasu sadzonego przez króla Michała Wiśniowieckiego, którego są spadkobiercami bo król zostawił jedynie siostrzenice. Ojciec pani Hańskiej pochodzi od jednej z tych siostrzenic, a Mniszchowie od drugiej; trzeci raz te dwa wielkie rody kojarzą się. W chwili gdy otrzymasz ten list, młody hrabia Andrzej zaślubia hrabiankę Annę Potocką, jedną z paru bogatych dziedziczek jakie zostały w Polsce, bo dziedziczki są równie rzadkie tutaj jak we Francji! To małżeństwo jest pod każdym względem bardzo szczęśliwe.
Widzisz, że piszę do ciebie jak do ukochanej siostry; toteż, nie zdradź nic poza tem co będziesz uważała za właściwe: staraj się przywieść matkę do rozsądku. Nie bierz w złym sensie wszystkiego co mówię; to płynie z dobrego serca i chęci oświecenia cię jak należy postępować w sprawach małżeństwa. Tak, drogie dziecko, trzeba obchodzić się z tem jak z jajkiem, zastanawiać się nad każdem słowem, nad każdym postępkiem. Wreszcie, jeżelim w czem pobłądził w tym długim liście, nie trzeba mieć mi tego za złe; a zwłaszcza nie mówmy już o tem; o to też proszę matki. Wbij sobie dobrze w głowę, że ja nie mam najmniejszej ochoty przewodzić nad moją rodziną, być absolutnym i tyranem: toby mi było czemś najbardziej uprzykrzonem. Jedyna rzecz której pragnę to spokój, życie domowe i umiarkowana praca, aby skończyć Komedję ludzką. Mam nadzieję, jeżeli przypadkowo moje tutejsze projekty się nawiążą, że dam sobie rady: gdybym się załamał zupełnie, zabiorę to co do mnie należy przy ulicy Fortunée i rozpocznę filozoficznie moje życie na nowo: ale tym razem ulokuję się w jakimś pensjonacie, wezmę poprostu umeblowany pokój, aby być niezależny od wszystkiego, nawet od mebli. I czy uwierzysz? ta perspektywa w niczem mnie nie przestrasza, chyba dla matki; a i to będę mógł, wydając tylko stopięćdziesiąt franków miesięcznie, wypłacać jej pensję. Cóż chcesz! dla mnie, obecna sprawa, poza uczuciem (niepowodzenie zabiłoby mnie moralnie), to jest wszystko albo nic, cetno czy licho. Skoro raz przegram partję, nie będę już żył, zadowolę się poddaszem, i stoma frankami na miesiąc; ręce, dusza, ambicja, nie żądają we mnie innej rzeczy prócz tego co ścigam od szesnastu lat; jeżeli mi się to olbrzymie szczęście wymknie, nie potrzebuję i nie chcę już niczego. Nie trzeba myśleć, że ja kocham zbytek: kocham zbytek ulicy Fortunée ze wszystkiem co się z nim wiąże, piękną i dobrze urodzoną kobietę, w dostatku, ze wspaniałemi stosunkami, ale nie mam żadnego przywiązania do rzeczy samej w sobie. Ulica Fortunée była zrobiona tytko dla niej i przez nią. Oczekuję tedy wszystkiego od tego trudnego sukcesu, przeciw któremu wszystko się spiknęło. Jeżeli nie jestem wielki przez Komedję ludzką, będę nim przez ten sukces, jeżeli przyjdzie...
Ponieważ działam wciąż roztropnie i w nadziei tryumfu, powiedz matce, aby założyła podwójne portjery w alkowie i aby obszyła je koronkami, które ma. Powiedz jej także, aby przewietrzyła dywany, które są w szufladzie komody królowej.
Bądź zdrowa, droga Lauro, niech Bóg strzeże ciebie i twoich, i obyśmy się mogli ujrzeć szczęśliwi! Tysiąc czułości dla twoich dziewcząt i dla męża.
Nie można tu nic sprowadzać z Paryża; prawdopodobne jest, że wasze kasztany w cukrze przyjdą w lecie. Zamęt w Galicji utrudnia przesyłki handlowe; regularnie dochodzą tylko listy.
Ale ale: z mego portretu Boulangera zrobił się najokropniejszy knot pod słońcem; farby musiały być złe albo źle skombinowane, jest cały czarny, ohydny! Nie mamy malarzy: żaden nie wie, jakich farb użyć, a bez wiedzy o farbach, niema malarstwa. Wstyd mi za Francję za podobny obraz; umieszczono go też w bibljotece, do której mało się zachodzi. Co za różnica z Holbeinem z mojej galerji, czystym i świeżym po trzystu latach!

DO PANI DE BALZAC, W PARYŻU
Wierzchownia, 9 kwietnia 1849.

Dostałem przedwczoraj twój list z 23 marca, droga matko, i odpowiadam na niego natychmiast. Niema sposobu uiszczenia w tym roku najmniejszej wpłaty, i — jeżeli wrócę sam — co mi się wydaje, niestety, prawdopodobne! — trzeba mi będzie pracować jak w najtwardszych latach mego życia.
Twoja skrzynka z cukierkami przyszła wczoraj, ale niestety wszystko było pomieszane i mniej lub więcej zniszczone wskutek trzęsienia. Z pewnością wypełniłaś puste miejsca gazetami i wszystko co drukowane wyrzucono na cle! Widzę, że wy nigdy nie zrozumiecie Rosji ani jej mieszkańców. Posyłać druki, to znaczy gotować mi największe przykrości; można być wydalonym za ten prosty fakt. Poleć usilnie Souterainowi, aby używał do paczek jedynie szarego lub białego papieru, to nieodzowne; i tak, instrukcje co do lamp i wszystkie druki Gagneau znajdują się na cenzurze w Petersburgu i zaprzątają cenzorów, którzy starają się w nich znaleźć sens polityczny.
Co się tyczy Małgorzaty, biorę ją; nie będzie nigdy wchodziła do pokojów, będzie miała do czynienia tylko w kuchni, i nie będzie wychodziła stamtąd.
Mówisz mi o klęskach, chcesz zarobić na tytuł Kasandry; zapominasz, że Laura pretenduje do tego tytułu. Ale błagam cię, nie pisz mi nigdy o podobnych rzeczach, wiem o nich lepiej od ciebie; co się tyczy spraw pieniężnych, nie mogłabyś być przezorniejsza niż osoba do której się zwracasz. Ta osoba posiada niewiele, ale zależy jej na tem: toteż jest skąpa i przewidująca ponad wszelki wyraz, bo nie uważa aby twój syn był, mimo swoich zalet, zdolny do przezorności, skąpstwa i przewidywań. Widzisz, jak ją przeraziło to że się naruszyło jej dochód, i jak wszystko wisi na włosku z powodu trochy głupich długów!
Kiedy cię proszę abyś zrobiła jakiś wydatek na dom, to nie z mojej inicjatywy, to dlatego że ona sobie tego życzy. Nie chce nawet myśleć o małżeństwie, dopóki wszystkie długi za dom nie będą spłacone, bo osoba która minęła czterdziestkę, to nie jest postrzelona młódka i nie życzy sobie najmniejszego źródła zamętu w głębokim spokoju w jakim pragnie żyć.
Bądź zdrowa, droga matko; uważaj na siebie, nie szczędź niczego dla swej wygody; mam nadzieję, że około lipca przybędę aby cię zwolnić z twego ciężaru, wyprawić cię na dobre do twego Suresnes, gdzie ze swą służącą i przy małej pensyjce będziesz nieco mniej nieszczęśliwa. Będę się starał zwolnić cię od wszelkich zobowiązań, skoro tylko skończę z mojemi, bo chciałbym już mieć pewność że żyjesz sobie w swoim kąciku, dobrze obsłużona, zażywająca wszelkich wygód, jakie się należą starej matce.
Nie dziw sią, gdyby się opóźniały moje odpowiedzi, bo za kilka dni trzeba mi będzie jechać do Kijowa, przedstawić się generał-gubernatorowi; jest to obowiązek ciążący na każdym cudzoziemcu. Musiałem to odłożyć z powodu ciągłych przeziębień; to zresztą nie bagatelka ta kosztowna podróż. Nie wiem, ile mi czasu zajmie i kiedy będziemy z powrotem.

DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU
Wierzchownia, 9 kwietnia 1849.

Byliśmy tak wzruszeni tem coś mi pisała o rozpaczy męża, droga Lauro, że wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Na szczęście wróciłaś nam nadzieję na następnej stronicy. Czekamy wszyscy, czy rzeczy się ułożą; Bóg wie, jak wam życzymy najlepszego uładzenia się waszych interesów. Donieś mi coś w tej mierze, skoro tylko będzie co pewnego; nie wyobrażasz sobie, jak my tu się troszczymy o was i o wasze dziewczynki.
Czy pojmujesz, że zgryzoty pozbawiły mnie dwóch zębów: zdrowe, całe, białe, wypadły mi, i to bez bólu! Nikt nie wie, co mnie kosztuje rok 1847 i luty 1848-go; a zwłaszcza obecna niepewność mego losu! Mam tutaj spokój materjałny; — to wszystko. I co byłbym robił we Francji? dzienniki i teatr nie dają dziś na życie, a tak przynajmniej, mimo mego oddalenia, mogłem matce zapewnić egzystencję.
Pisze mi, że nie zatrzymujesz Małgorzaty; jeżeli przez oszczędność, proszę cię, powiedz tej poczciwej dziewczynie, aby została u ciebie; będę płacił jej pensję i za powrotem do Francji wezmę ją dla siebie. Wystarczy mi że jest uczciwa i dobra kucharka, nie będzie miała u mnie nic do roboty poza kuchnią, nic tylko to.
Ponieważ kilka domów wali się dokoła ciebie, usłyszysz może o jakim starym służącym, to znaczy człowieku czterdziesto, najwyżej pięćdziesięcioletnim, włożonym do służby, schludnym, porządnym i pewnym. Potrzeba mi takiego człowieka i mogłabyś go dla mnie zatrzymać; wówczas, przy Franciszku i Małgorzacie, byłbym spokojny; nie mogę się obejść bez kucharki, któraby była naprawdę kucharką, i bez służącego znającego służbę. Otóż, Franciszek może być tylko do bramy, do kaloryferów, do dziedzińca, schodów, posyłek, lamp i grubej roboty; trzeba mi kogoś specjalnego do mojej służby i do pokojów. Wszak to rzucając szczotkę aby biec do bramy, Franciszek przedziurawił mi obraz; potłukłby mi porcelanę i kryształy. Zresztą niepodobna mi zostawić domu bez opieki: niechże Franciszek będzie na posyłkach a ja przy pracy, czyż kobieta może iść otworzyć bramę w tej dzielnicy? Zatem, gdybyś usłyszała o takim feniksie, napisz mi; zwłaszcza pamiętaj, że trzeba aby to był człowiek zaufany.
Daruj, że cię nudzę temi szczegółami, ale zważ że ja ci to piszę tylko na wypadek, w razie szczęśliwego spotkania. Zależy mi przedewszystkiem na flamandzkiej czystości i na zręczności.
Dziękuję twoim małym za ich list; niepodobna mi pisać do kogoś jeszcze prócz do ciebie i do matki, bo nie mam czasu. Toteż proszę cię, abyś powiedziała w mojem imieniu panu Laurent-Jan, że dziękuję mu za jego wyborny i dowcipny list; hrabina Anna prosiła mnie, abym go jej darował do jej zbioru autografów, tak jej się wydał dobrze napisany: nazywam go panem de Sevigne. Powiedz mu że otrzyma sztukę, skoro będę miał pewną okazję, a trzeba na to czekać, bo jak przesłać rękopis? nie przyjmują tego na poczcie, trzeba znaleźć okazję do Petersburga (co jest o czterysta mil) i uzyskać aby ambasador zechciał się tem zająć.
Co się tyczy Kalifornji, przeraziłaś mnie: to niedorzeczny projekt. Że taki uczony jak twój mąż sądzi, że istnieją jeszcze pokłady takie jak w Uralu (przepowiedziane przez Humboldta na dwadzieścia pięć lat przed ich eksploatacją), jak w Kalifornji i jedzie ich szukać, opierając się na podobieństwach geologicznych i mineralogicznych, zgoda; ale jechać tam, gdzie tłoczy się cały świat (dwadzieścia piąć tysięcy Chińczyków!) jechać tam, gdzie przeprawa i powrót są tak trudne, tam gdzie jest szalona konkurencja, to mi się wydaje szaleństwo. Puścić się na szukanie nowego Uralu, nowego Sacramento, gdzieby się było pierwszym, to mi się wydaje możliwe i tobym zrobił wraz z nim, gdybym miał o dziesięć lat mniej. Myślałem o tem przed dwudziestupięciu laty; pani de Berny powstrzymała mnie: gdyby żyła, mogłaby potwierdzić, że w r. 1829 mówiłem jej, że muszą być kupy złota w górach nie wyzyskanych i nie przeszukanych dotąd.
Chciałbym móc ci powiedzieć coś pocieszającego co do mojej przyszłości, ale wszystko waha się i to ku gorszej stronie. Wrócę niebawem, i zapewne sam. Dowiesz się o tem w najbliższym liście.

DO PANIEN ZOFJI I WALENTYNY SURYILLE, W PARYŻU
Wierzchownia, kwiecień 1849
Moje drogie siostrzeniczki!

Bądźcie tak dobre wsunąć w pierwszy list, który napisze do mnie mama albo babcia, dokładny i jasny przepis, tak dokładny i jasny abyśmy go mogli wytłumaczyć kucharzom-mużykom: 1° sos pomidorowy wymyślony przez waszą matkę, i aby był zupełnie taki jak ten który się jada u was; 2° puree cebulowe, takie jak robiła Ludwika u babci, bo tutaj, widzicie, żyjemy niby w wielkiej pustyni, i aby przełknąć kawałek wołu, który cały kosztuje tylko sto franków, oraz barana, trzeba wszystkich finezyj kuchni paryskiej.
Bądźcie dumne, Zosiu i Walentynko, że czyniąc to, będziecie dobrodziejkami kraju całkowicie pozbawionego cielęcia; to znaczy cielęcia jadalnego, bo krowy mają tu cielęta jak wszędzie, ale te cielęta odznaczają się republikańską chudością. Wół, taki jak go się spotyka w Paryżu, jest mitem; wspomina się go we śnie; w rzeczywistości, mamy tu mięso liczące dwadzieścia lat, łykowate, którem pomnaża się pakiety konopi przeznaczone na eksport. Pociesza się człowiek wyborną herbatą, cudownym nabiałem. Co się tyczy jarzyn, są okropne; marchew smakuje rzepą, brukiew nie smakuje niczem. W zamian za to, odkryto tu niezliczone odmiany kasz, robi się kaszą z prosa, z gryki, z owsa, z jęczmienia, etc. Gotowi ją robić z kory drzew.
Zatem, moje siostrzeniczki, zlitujcie się nad tym krajem tak bogatym w zboże, ale tak ubogim w jarzyny. Och, jakby się śmiała Walentynka, widząc jabłka, gruszki i śliwki; nie przestałaby się śmiać do końca roku.
Bywajcie, moje dziewczynki; znoście cierpliwie republiką, bo macie prawdziwą wołowiną, cielęcinę, prawdziwe jarzyny, i poczciwego wuja, wielce szczęśliwego i karmionego kaszą. Bądźcie zawsze milutkie i wypiszcie waszemu wujciowi swoją politykę sosianą.

DO PANI DE BALZAC, W PARYŻU
Wierzchownia, 30 kwietnia 1849.
Droga matko!

Dostałem twój list z 12 kwietnia i pospieszam z odpowiedzią.
Jeżeli wrócisz na stałe do Suresnes, zaglądaj często do Paryża; codziennie, jeżeli możesz, rzuć okiem na ulicę Fortunée; a bierz dorożki, bo wiesz że ja nie chcę żebyś oszczędzała. Nie rób mi najmniejszego niepokoju; nie mam już na to zdrowia!...
Trzebaby założyć dywan w jadalni. Postaraj się, aby pan Henry przysłał swego czeladnika. Winien jestem dobry napiwek temu człowiekowi, który mi założył wszystkie dywany i którego raz skrzyczałem. Powiesz mu, że w sierpniu będzie mógł przyjść po gratyfikacją, pragną mu ją wręczyć osobiście.
Cierpienie serca, dosyć poważne ale które jest na drodze do wyleczenia, nie pozwoliło mi podjąć podróży do Kijowa; odbędę ją aż za dziesięć dni, a za powrotem będę miał pewno nowiny od ciebie.
Sztuka, o której mówią że ma być grana w Komedji Francuskiej, to może być tylko Aferzysta, albo ta którą poślą panu Lauren-Jan pierwszą okazją. Sztuka, którą przeznaczam dla Teatru Historycznego, ma wielką rolą dla pani Dorval; jeżeli wróci, możesz jej to powiedzieć: olbrzymia rola, taka jak ona lubi.
Moje najdroższe sprawy nie idą tak dobrze jakbym pragnął, ale ponieważ powód tego jest smutny i ściśle mój osobisty, nie mam co o tem mówić, chcą ci przesyłać jedynie dobre nowiny. Gdybym był zupełnie czysty od długów, miałbym o wiele silniejszą pozycją.
Bądź zdrowa, kochana matko; zasyłamy ci życzenia najlepszego zdrowia. Co do twego dobrobytu, zacząłem go już budować i zaznasz dobrych dni, jeśli Bóg mi użyczy życia. To też módl się doń za mnie, trzeba mi tego. Tysiące czułości od twego powolnego syna.

DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU
Wierzchownia, 30 kwietnia 1849.
Droga siostro!

Dostałem twój list z 12-go, zawarty w liście matki, dziękują ci. List dziewcząt był bardzo miły, sprawił nam tu wielką przyjemność. Jedna uwaga: wiedz, że listy przychodzące z Francji, opłacone czy nie, kosztują jedno i to samo. Niema zatem co ich opłacać. To wielki wydatek tutaj porto za listy; młody hrabia koresponduje z całym światem z przyczyny swego zbioru owadów, dostaje listy z Indyj i z Brazylji, które kosztują szalenie. Jeżeli twoje małe, których listy podobają się bardzo młodej hrabinie, chcą pisać do mnie, niech się nie krępują, i ty także nie krępuj się. Piszcie do mnie wprost, ale nie dawajcie mego adresu nikomu.
Siedzę tutaj, przykuty chorobą. Niestety! zapłaciłem haracz rokowi 1848, jak wszyscy ci, którzy od niego umarli albo umrą. Jedynie moje końskie zdrowie sprawia kłopot władczyni ludzkości; należą do opozycji, która zowie się życiem. Pod wpływem zgryzot z owego lutego, który poderwał finanse i literaturę, wywiązał się u mnie przerost serca (zachowaj to w tajemnicy przed matką!) Nie mogłem chodzić szybko ani iść bodaj trochę pod górę. Wreszcie tutaj doszedłem do tego że nie mogłem się czesać bez duszności i bicia serca; dwa razy były ataki zupełnej dusznicy. Niepodobna mi wejść na schody, chyba z największemi ostrożnościami; toteż konieczne było oddać się w ręce lekarzy. Szczęściem jest tutaj jeden z najlepszych uczniów słynnego Francka, oryginału mego Lekarza wiejskiego; po moim ostatnim ataku poradziłem się go. On i jego syn rozpoznali „prostą hypertrofię“, i zgodnie ręczą za moje wyzdrowienie. Ale zato siedzę w lekarstwach! Na jak długo, Bóg to wie! Bądź co bądź, niepodobnaby mi zrobić bez niebezpieczeństwa ośmiuset mil, które mnie dzielą od Paryża, dopóki nie będę zupełnie wyleczony. Te straszliwe duszności chwytają mnie przy lada irytacji, przy silniejszem wzruszeniu; trzeba aby w mem życiu wszystko było różowego koloru. Przykrości, o których wiesz, były początkiem choroby; potem katastrofy roku 1848, który mi zabrał robót na sześćdziesiąt tysięcy, na które liczyłem; straty, które pani Hańska poniosła tutaj i które odmieniły szczęśliwą fizjognomję moich spraw, — wszystkie te przykrości dokończyły mnie.
Tę straszliwą chorobę, straszliwą dla człowieka żywego jak ja (bo czy to znaczy żyć, musieć uważać na wszystko, na najmniejszy wyraz uczuć, na żywsze słowo, szybszy krok?), obciążył, od dwóch tygodni, haracz, który spłacam klimatowi. Aż dotąd, nie czułem straszliwego działania tego azjatyckiego klimatu. To przerażające! Mam migreną codzień, śpię z ustawicznym bólem głowy, Azja śle nam wiatry nasycone zupełnie innemi składnikami niż aura europejska. Ale, jak ci mówiłem, obaj doktorzy Knothe ręczą za moje wyleczenie, a przyznam ci się, mniej dobrze byłbym pielęgnowany w Paryżu, niż tutaj, gdzie wszyscy mają dla mnie uczucia tak tkliwe, tak ojcowskie, tak synowskie, przywiązanie tak szczere, że to zastępuje oddanie najbardziej kochającej rodziny.
Ale dosyć o mnie; zwłaszcza sza przed matką! Sądząc ze stanu, w jakim mi ją malujesz, mogłaby się tem przejąć ponad miarą; powiedz jej tylko, aby unikała w listach wszystkiego, coby mi mogło sprawić przykrość.
Dobrze zrobiłaś, że zostałaś przy ulicy des Martyrs: pomyślałaś to co myślałem ja sam: że wiącejby cie kosztowała przeprowadzka, niżbyś oszczędziła zmieniając mieszkanie. Można zacisnąć pasek równie dobrze w mieszkaniu za tysiącpięćset franków, jak w mieszkaniu za trzysta. Nie odpowiedziałaś na najważniejsze rzeczy w moim liście; naprzykład co do Małgorzaty i co do feniksa, o którego wyszukanie prosiłem. Te dwa punkty są bardzo ważne, bo trzeba abym miał kogoś najpóźniej na sierpień. Bądź jak bądź, wrócę w sierpniu. Trzeba skończyć w swojem legowisku... Czy można ofiarować komuś życie tak zrujnowane jak moje! Chcę uregulować moje położenie wobec nieporównanej przyjaciółki, która od szesnastu łat lśniła nad mojem życiem jak dobroczynna gwiazda.
Ach, biedna siostro, wszystkie klęski rewolucji lutowej nie są ani znane ani skończone. Ten głupi masowy bunt demokracji z Lamartinem na czele, sprawił wiele złego Francji i pożre swoich twórców! Jeżeli spotkasz w tej ruinie poczciwego człowieka lat czterdziestu czy pięćdziesięciu, znanego z uczciwości, zdolnego być dumnym z tego że mi służy, umiejącego utrzymać dom we flamandzkiej czystości, chwytaj go! Jeżeli spotkasz takoż samiczkę od tego samca, trzymaj ją również; ale zwłaszcza obserwuj ich dobrze, aby sprawdzić, czy oni istotnie mają zalety w które stroją się wszyscy służący szukający miejsca.

Bądź zdrowa, droga siostro! niech Bóg ma w pieczy twoją rodzinę i twoje sprawy! niech twój mąż cieszy się zawsze dobrem zdrowiem! niech jego interesy prosperują! Muszą jechać do Kijowa, przedłożyć moje uszanowanie general-gubernatorowi; dostanę wiadomości od was aż za powrotem.
DO TEJŻE
Wierzchownia, 21 czerwca.
Droga Lauro!

Czekam odpowiedzi na dwa listy, które pisałem do matki, a zwłaszcza pilnej odpowiedzi od pana Gavault. Wy, w waszym Paryżu, tak nieświadomym wszystkiego co poza nim, nie macie pojęcia, że wasze odpowiedzi idą do mnie dwadzieścia do dwudziestu pięciu dni, gdy moje listy dochodzą was w dziesięć dni.
Zwlokłem dwa tygodnie z odpowiedzią, droga siostro, bo przeszedłem straszliwy atak. Moja choroba serca (nie mówiąc o bólach żołądka, które są jej następstwem) doszła do tego stopnia nasilenia, że musiałem się oddać w ręce tutejszych lekarzy. Zbadali mnie i ustalili doskonale chorobę; nazwali ją, aby mnie nie przerażać, „hipertrofją prostą“. Ojciec był zdania aby podjąć kurację, wbrew mniemaniu syna, który, przejęty naszemi francuskiemi pojęciami, uważał mnie za straconego. Po półtora miesiącu leczenia — leczenia które polega na przywróceniu krążenia krwi żylnej i na oczyszczeniu jej, zważywszy że się zagęściła i że pletora była spowodowana brakiem równowagi między krwią tętniczą a żylną, — przyszedł okres leczenia, skazujący mnie na spożywanie dwa razy dziennie czystej cytryny; obecnie mam to rozpocząć na nowo. Otóż, pewnego pięknego ranka, wybucha takie zaburzenie w plexus solarus, że walę się niby rażony piorunem na kanapę, chwytają mnie wymioty, w których zdaje się że oddam ostatni dech. Głowa moja ważyła miljony kilogramów; dziewięć godzin nie mogłem nią ruszyć; następnie, kiedy chciałem wykonać ruch, uczułem bóle i zawroty takie, że, aby je wytłumaczyć, trzebaby porównać moją głowę do kopuły św. Piotra i wyobrazić sobie bóle podobne do dźwięków, któreby się rozlegały w obszarze tej kopuły. Miałem wrażliwość na ból niezmiernie wzmożoną. Lekarz nie odstępował mnie, bał się gorączki gastrycznej. Przyszedł drugi atak wymiotów, wreszcie, po dwudziestu pięciu godzinach agonji, mogłem zażyć lekarstwo przygotowane aby zapobiec zapaleniu jelit.
Sześć dni przeleżałem w łóżku, sześć dni trwał okres konwalescencji. Zdaje sią, że to było gwałtowne zderzenie się choroby z moim wspaniałym organizmem: oto, podnosząc się z łoża boleści, stwierdzam, że objawy mojej choroby sercowej znikły: mogą chodzić po schodach, kłaść się na wznak, drogi oddechowe są wolne, serce również. Mimo to, nie ufając polepszeniu, lekarz chce kończyć swoje dzieło i odrestaurować mnie; trzeba na to jeszcze miesiąca. To bardzo wielki lekarz, zupełnie nieznany. Oddaje sprawiedliwość lekarzom francuskim, pierwszym w świecie aby rozpoznać i określić chorobą, ale uważa ich za zupełnych nieuków, z paroma wyjątkami, w terapeutyce, to znaczy w znajomości środków leczniczych. Czy to nie jest okropne, że Soulié umarł z braku tego lekarza, bo byłem przed dwoma miesiącami tak samo chory jak Soulié kiedy się zaczął leczyć. Miałem tą samą chorobą, spowodowaną tym samym nadmiarem pracy, i nie mogłem już zrobić dziesięciu kroków bez przystanku. Wszystkie moje bóle żołądka znikły od dwóch miesięcy. Ileż wdzięczności winien jestem temu lekarzowi! On lubi skrzypce: skoro będę w Paryżu, muszą mu znaleźć prawdziwego Stradiwarjusa i ofiarować mu go.

25 czerwca.

Nie mogłem oddać tego listu kozakowi wyprawionemu do Berdyczowa z ostatnią pocztą, podejmują go tedy dziś; tembardziej się cieszą że go odłożyłem, ile że dostałem tymczasem pakiet listów z 25 maja.
...Niestety, nie mam dobrych nowin do przesłania. Co się tyczy przywiązania, czułości wszystkich, chęci usunięcia chwastów zarastających moją drogą, matka i dzieci są cudowne; ale główna sprawa podlega jeszcze trudnościom, opóźnieniom, które mi każą wątpić, czy Bóg zechce, aby twój brat był szczęśliwy, przynajmniej w tym sensie, niepodobna bowiem mieć rodziną równą tej co do jedności, wzajemnej miłości, delikatności, dobroci. Żyjemy, jakbyśmy mieli tylko jedno serce we czworo; nieustannie to powtarzam, ale to jedyne określenie życia, które pędzę tutaj.
Marja jest zupełnie szalona. Jakim cudem ona nie wie, że aby przebyć Niemcy, trzeba dziś pięćdziesięciu godzin bez zatrzymania się, od Kolonji do Krakowa; cena dwieście czterdzieści franków; że jej projekt czy służba której żąda, wymagałaby podróży od stolicy do stolicy, gdzie każdy pobyt kosztowałby dwa razy tyle co podróż przez Niemcy; że wieczną pretensją Niemców jest, aby w niczem nie być podobnymi do Francuzów; że wściekają się, skoro im ktoś mówi o Francji; że Wiedenki mają nie pretensję ale pewność iż są bardziej comme il faut, bardziej eleganckie, dowcipniejsze od Paryżanek; że pozatem Niemcy to jest kraj najbardziej dziadowski, najbardziej pozbawiony wszystkiego w świecie; że jest sześćdziesiąt tysięcy Niemców w dzielnicy Saint-Antoine w Paryżu, którzy tam żyją nie mogąc wyżyć w Niemczech; że od czasu jak Paryż istnieje, ani jedna Niemka nie przyjechała do Paryża w innym celu niż aby sprzedawać szczoteczki albo samą siebie, co można robić bez żadnej nauki.
Dziś rano, wziąwszy cytrynę, miałem atak, który mi kazał zaniechać tego środka; żołądek już go nie znosi, a mimo to lubię je, rzecz osobliwa! Czy to spadek po mojej matce, który zgarniam w pięćdziesiątym roku, i za jej życia? Czy wiesz, że położywszy się, w następstwie tego ataku, około południa, piszę do ciebie od drugiej w nocy i zaczynam o świcie nie wiedzieć już co się ze mną dzieje? Zatem dowidzenia; pragną mieć rychło dobre wiadomości. Serdeczności dla męża, uściskaj twoje małe odemnie, napiszę do nich pierwszą pocztą. Co do ciebie, droga Lauro, przyjmij starą (niestety!) czułość twego biednego brata, którego serce jest zawsze jednakie, mimo że odnowione przez ukraińskiego doktora.
Widzisz, że Niemcy robią takie głupstwa, że nie można już przejeżdżać przez nie! Cóż za naród! Robią rewolucję rzekomo aby się pozbyć swoich książąt, i zaczynają od tego, że sobie sprokurowały jednego więcej.
Którędy wrócę, nie wiem; ale we wrześniu będę w Paryżu.

DO PANI DE BALZAC, W SURESNES
Wierzchownia, 5 sierpnia 1849.
Droga matko!

Dostałem twój list z 22 lipca i odpowiadam na niego, zarówno jak na ów z 8 lipca.
Przedewszystkiem nie niepokój się o moje zdrowie, bo już jestem zupełnie poza wszystkiem; ale, mimo że choroba jest — aby tak rzec — przecięta, chodzi o to, aby usunąć przyczynę złego, to znaczy doprowadzić serce i płuca do doskonałego stanu, tak jakby nigdy nie były uszkodzone.
...Sądzę, że moi przyjaciele mogą mieć interesy w Moskwie; w takim razie wróciłbym przez Moskwę i Rygę, choćby poto aby uniknąć powrotu przez Galicję, która jest zbyt blisko teatru wojny i zajęta przez wojska rosyjskie.
Interesy są tutaj, pod względem finansowym, bardzo zachwiane. Dużo zboża, mało pieniędzy. Wreszcie, z przyczyn które trudno jest wyszczególniać w liście, projekt, który mnie tu sprowadził, muszę uważać za odroczony na nieokreślony czas.
Trzeba tedy będzie podjąć obrożę nędzy i pracować wytrwałej niż kiedykolwiek, powierzając Bogu resztę.
Pojmujesz, że w tych warunkach zbyteczne jest zajmować się pokojówką. Żałuję bardzo, że nie będę miał Antoniego, ale w mojem obecnem położeniu wystarczą mi Małgorzata i Franciszek.

Począwszy od 15 października możesz trzymać dom pod bronią. Mam nadzieję być między 20 a 25 w Paryżu, obejrzawszy Moskwę: to jedyna w życiu okazja ujrzenia tego cudu, toteż nie żałują miesiąca opóźnienia, jakiego dozna mój powrót.
DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU
Wierzchownia, 20 października 1849.
Droga siostro!

Jeżeli jesteś zdziwiona że tak późno otrzymujesz ten list, zmartwisz się słysząc o przyczynie opóźnienia; tylko, jeżeli kochasz matką i brata, nie mów ani słowa o tem matce, to byłby dla niej straszliwy cios.
Objawiło się u mnie to, co lekarz nazywa gorączką cephalgiczną przerywaną; to okropne! Bal się przy każdym napadzie, że przyjdzie zapalenie mózgu. Miałem ostatni napad przed trzema dniami; trwało to więc trzydzieści trzy dni. Chudy jestem jak w 1819, zostało jednak trochę brzucha, bo był tak wielki, że to jest ostatnie schronienie tuszy zaatakowanej przez chorobę. Wkońcu gorączka ustąpiła sześciu dawkom chininy dziennie, zmieszanej nie wiem z czem. Febry w tym kraju są sławne; kiedy się złapie febrę mołdawską, zastają ślady na całe życie. Oczywiście, podróż do Moskwy zaniechana. Piszę do ciebie pierwszego dnia rekonwalescencji.
...Powiedz zatem matce, że, jeśli nie wracam, to że zapewne mam nadzieję zakończyć szczęśliwie moją podróż (i nie będzie to zupełnie bez podstaw); że lepiej jest dla mnie zostać jeszcze miesiąc lub dwa, niż wracać poto aby jechać znowu. Dodaj, że rzeczy idą może lepiej niż sam mówię, słowem, przyrządź to tak, aby nie domyślała się prawdy.

...Czy wiesz, co to są rządcy w Rosji? Przez dwadzieścia pięć lat, hrabina miała tylko rachunki wychodzące na zero z majątku, który, puszczony w dzierżawę, daje dziś dwadzieścia ośm tysięcy franków czynszu. Brakuje w tym kraju rąk: Beauce, której nie trzeba nawozić; toteż co się dzieje? Tego roku obrodziła wspaniała pszenica; i ot, przyszło jakieś ziele, które było mocniejsze od zboża, zdusiło pszenicę i wyrosło na jej miejscu. Widziałem tę trawę: była wyższa odemnie, ze złotemi kłosami, w których nie było nic; zjadła przeszło połową zbioru. To istna szarańcza.
...Służący, który mnie obsługuje, jest żonaty; on i jego żona przybyli, aby się pokłonić swoim państwu. Oboje kładą się dosłownie na brzuchu, biją trzy razy o ziemią czołem i całują ci nogi. Ludzie umieją się korzyć tylko na Wschodzie. Jedynie tam słowo władza ma sens. Trzeba panować jak car rosyjski, albo nie brać się do tego. Przybył człowiek z Wiśniowca z jakąś przesyłką i życzył swoim państwu szczęśliwego królowania. Trzeba też powiedzieć, że Michał Korybut, którego dobra poszły między Rzewuskich i Mniszchów, posiadał (za Ludwika XIV) sam całą Ukrainę, całe Podole, cały Wołyń i dobra w Galicji; trzy razy tyle co obecna Francja, i oto jego potomkowie po kądzieli mają z tego wszystkiego ledwo kilka wsi!... Jak rodziny upadają! Hrabina Anna i jej mąż przywieźli z Wiśniowca zegar Maryny Mniszchówny, carycy, która miała w swojej wyprawie (szczegóły znajdują się w ich archiwach) wiadro pereł wschodnich i sześć koszul. Wuj ich to był ostatni król polski; pani Geoffrin przyjechała mu sprzedać swoje obrazy. Przywieźli pani Hańskiej najpiękniejszego Greuze’a jakiego widziałem, robionego przez Greuze’a dla pani Geoffrin; dwa Watteau, matowane przez Watteau dla pani Geoffrin; te trzy obrazy warte są osiemdziesiąt tysięcy franków. Obok tego dwa Ledowne Leslie, Jakób II i jego pierwsza żona; jeden Van Dyck, Cranach, Mignard, Rigaud, wspaniale; trzy Canaletti kupione przez króla od Rijzonico, trzy Rothari, piękniejsze od Greuze’a słowem dwadzieścia obrazów pierwszej klasy. Hrabina posiada już Van Dycka, kupionego od Van Dycka przez jej pradziadka, Rembrandta, etc. Co za obrazy!... Hrabina Jerzowa chce aby trzy Canaletti były w mojej galerji, dwa Watteau, Greuze i dwa piękniejsze Rothari w sali mozajkowej, gdzie brakuje już tylko dwóch płaskich urn malachitowych i dwóch waz, aby był komplet. Och! są tu dwa Van Kuysum, których, gdyby je pokryć djamentami, jeszczeby się nie opłaciło. Co za skarby w tych wielkich domach polskich! To przerażające, jak tu skarby ocierają się o barbarzyństwo...
DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU
Wierzchownia, 29 listopada 1849.

...Podjąłem od tygodnia leczenie mojej choroby serca. Nasz doktór to jest wielki lekarz, zagrzebany w Wierzchowni; ale, podobnie jak wielu genjuszów, niezbyt lubi sztuką w której celuje i uprawia ją tylko z niechęcią. Jest kolekcjonerem broni, skrzypiec i dzieci, bo ma sporo tych naturalnych produktów. Starszy jego syn jest lekarzem, który oddaje się swej sztuce z zapałem i również zapowiada się na wielkiego lekarza. Jako lekarz, ojciec wynalazł proszki. Leczy zapomocą substancyj obróconych w proszek, który łyka się w opłatku: skutki są cudowne. Zmienia je, dawkuje, miesza w miarę potrzeb chorego i najdrobniejszych faz cierpienia. To wymaga starań i obserwacji nadzwyczaj drobiazgowych, ale umie w ten sposób opanować najrozpaczliwsze choroby. Trzeba jeszcze sześciu lub ośmiu miesięcy leczenia aby zastawki mego serca odzyskały swoją elastyczność, swoją siłę i młodość, bo przyczyną mojej choroby było upośledzenie krwi żylnej, dwie krwie nie mieszały się z sobą należycie, zastawki serca nie funkcjonowały dobrze i krew przelewała się do prawego płuca, potem wychodziła oskrzelami przy najmniejszym wysiłku. W Paryżu byłbym już umarł, jak Soulie. Nasi paryscy lekarze zbyt są zajęci, aby rozwijać tak drobiazgowe starania; mają zwłaszcza wszyscy uprzedzenie co do nieuleczalności chorób serca, pozatem absolutnie nie mają pojęcia o stosowaniu leczenia zależnie od temperamentu. Doktór chowa w głębokiej tajemnicy skład swoich proszków, nie wydaje go nawet starszemu synowi. Uleczył radykalnie ludzi bardziej chorych odemnie.
Możesz być dumna ze swoich córek, napisały dwa listy doprawdy urocze, które obudziły tutaj zachwyt. To nagroda twego życia dwie takie dziewczyny, nie trzeba być niesprawiedliwym wobec losu, możesz przyjąć od niego wiele nieszczęść. To tak jak ja z panią Hańską. Dar jej serca tłumaczy mi wszystkie moje zgryzoty, przykrości i prace; płaciłem zgóry złemu cenę podobnego skarbu; jak powiedział Napoleon, wszystko się płaci na ziemi, nic nie jest skradzione. Uważam nawet, że bardzo tanio zapłaciłem. To prawie nic dwadzieścia piąć lat pracy i walk, aby kupić przywiązanie tak wspaniałe, tak promienne, tak pełne. Oto czternaście miesięcy żyją tutaj w pustyni — bo to jest pustynia — a wydaje mi sią, że spłynęły jak sen, bez godziny nudy, bez jednej sprzeczki, i to po pięciu latach wspólnych podróży i szesnastu latach stałej znajomości. Jedyne przyczyny niepokoju to nasze zdrowie i interesy.
...Wyjazd mój oznaczony, czekam tylko sanny; w tej porze niepodobna jest puszczać się w drogą, zanim śnieg nie dojdzie pewnej wysokości i nie zyska pewnej konsystencji, inaczej mógłbym zostać dwa tygodnie lub miesiąc w jakiej wiosce zrobiwszy sto mil. Mieliśmy wczoraj śnieg, ale lichy, topniał. To grozi głodem w tym kraju kiedy śnieg nie spadnie na grunt ścięty dziesięcioma stopniami mrozu, a zimna się jeszcze nie zaczęły... Mam nadzieją być w Paryżu z końcem stycznia; sprawy moje wymagają tego, ale sprawy tutejsze idą przed wszystkiem.

DO PANI DE BALZAC W SURESNES.
Wierzchownia, 10 stycznia 1850.
Droga matko!

Otrzymałem twój ostatni list, poczciwy długi list, taki jak lubimy. Gospodarze moi mają pewne życzenia tyczące loterji narodowej, i mam nadzieją, że ten list przyjdzie jeszcze na czas; z chwilą gdy go dostaniesz, załatw szybko zlecenie wyłuszczone w dołączonej notatce.
Od czasu jak do ciebie pisałem, przebyłem znów prawdziwą chorobą na tle strasznego bronchitu; myślałem że już padną tutaj, wypluwszy moje płuca. Musiałem zostać dziesięć dni w pokoju, nie wychodząc, a nawet w łóżku, ale te panie dotrzymywały mi towarzystwa z uroczą dobrocią, nie zrażając się moim pięknym sposobem plucia, który znasz. Pocą się tak, że myślałem że duszą wypocą; och, bardzo cierpiałem. Ale wygrzebałem się jeszcze raz, i sądzą nawet że zaaklimatyzowałem sią; bóle głowy i wszystkie cierpienia aklimatyzacji ustały. Dopiero od trzech czy czterech dni odzyskałem zdrowie; bądź co bądź, chroniczna choroba nurtuje ciągłe. Doktór ma rozpocząć leczenie za dwa dni; będę je prowadził do ostatniej chwili, bo jestem na wyjezdnem. Nim opuszczą Rosją, mamy się wybrać na kontrakty do Kijowa; skorzystam z tego, aby, załatwić moje sprawy paszportowe.
Podróż zaczyna się 15-go stycznia. Trzeba wynająć dom, wysłać tam powozy, konie, naczynie, kuchnię, łóżka, meble, etc. Wrócimy w pierwszych dniach lutego, i wówczas puszczę się ku ulicy Fortunée, co będzie bardzo trudno, bo śniegi tak zasypały koleje, że pociągi nie idą codzień i droga jest pewna dopiero za Dreznem. Groziło to, że można utknąć na tydzień w szczerem polu; mimo to mam nadzieję, że dobiję do Paryża w połowie lutego, o ile nie zajdą nieprzewidziane wypadki jak to bywa w tej porze roku.
...Pokonaliśmy tutaj wielkie przeszkody, ale jeszcze zostały wielkie i nie wiem czy na kontraktach wszystko będzie skończone. Przypuściwszy że rzeczy ułożą się szczęśliwie, będziesz mogła domyślić się ich obrotu z tego co ci napiszę o sprawie ulicy Fortunée.
Nie mogę przejść ani dwudziestu schodów; choroba, mimo że stanęła, wciąż się przypomina. Co bądź się stanie, będę musiał wrócić tutaj, aby dokończyć leczenia.
Muszę cię pożegnać; hrabia namyślił się z przyczyny śniegu wysłać kozaka dzień naprzód, a ja nie wiedziałem o tem.

DO TEJŻE
Wierzchownia, 26 styczeń 1850.

Otrzymałem dziś wieczór, droga matko, twój list z 3 stycznia: dwadzieścia trzy dni, które szedł, mogą ci objaśnić w jakim stanie są drogi. Są zupełnie niemożliwe z powodu mrozów; mamy 30 stopni przy wietrze, co równa się 60. Dziś rano zelżało trochę; za dwa dni, jeżeli mróz wytrzyma, puszczamy się do Kijowa, gdzie trzeba, zostać jakieś czternaście lub piętnaście dni. Zawizuję mój paszport i, jeżeli czas pozwoli, około 15 lutego będę w drodze; ale, ponieważ z końcem lutego bywają jeszcze straszliwe mrozy, nie liczcie na mnie przed 15 marca, bo trzeba będzie z pewnością jechać etapami, zatrzymywać się w Brodach, potem w Galicji, w Krakowie, we Wrocławiu, w Berlinie, we Frankfurcie i zostać kilka dni w Dreźnie. Wszystko to czyni razem około dwudziestu dni postojów i siedem dni drogi, razem dwadzieścia siedem. W moim stanie choroby, jechać inaczej byłoby szaleństwem.
Za powrotem z Kijowa, wyślę tedy do ciebie mój ostatni list; o ile coś nie zajdzie, ten jest przedostatni. Dałby Bóg, aby ostatni był zarazem zawiadomieniem o ślubie! Ty jesteś tak dobrze z Panem Bogiem, że powinnabyś się pomodlić do niego i odprawić jaką nowennę.
Droga matko, gdybyś potrzebowała czego dla siebie, mów bez wahania, bo chcemy abyś miała wszystkie wygody. Słowo omnibus w twoich ustach sprawia mi najżywszą przykrość; w twoim wieku, w twoim stanie zdrowia, kiedy jedziesz na obiad do Laury albo kiedy od niej wracasz, a zwłaszcza kiedy wyjeżdżasz w moich interesach, bierz dorożki. Mówię ci, omnibus krwawi mi serce! Mam nadzieję, dzięki moim pracom, sprawić, abyś nie zaznała nigdy omnibusu i abyś mogła zawsze brać wygodny powozik, ilekroć nie dogadzałoby ci wychodzić pieszo.

DO TEJŻE
Wierzchownia, 28 luty 1850.

Droga matko! Dostałem tutaj przed dwoma dniami twój list z 11, a poprzedni otrzymałem w Kijowie. Niestety! ta podróż do Kijowa była opłakana dla mego zdrowia. Oskrzela, płuca, wszystko jest zajęte. To jeszcze nie koniec. Stanowczo moja natura opiera się aklimatyzacji. Ten kraj jest niemożliwy dla temperamentów nerwowych. Zbyteczne jest mówić, do jakiego stopnia jestem wychudły i osłabiony.
...A teraz, kiedy wyjadą? Nie można nic wiedzieć. Po pierwsze, Galicja jest pełna zbrojnych band, które, wedle pewnych wiadomości, napadają w biały dzień. Musiałaś czytać w Debatach, że w okolicach Krakowa ogłoszono stan wojenny i że są wojska mające poskromić tych bandytów. Trzeba tedy czekać, aż wróci porządek. Przytem czekamy dopiero odwilży. Kiedy jest odwilż, drogi są nie do użycia; trzeba aby grunt stężał, a przytem moje rzeczy muszą iść dziesięć dni przedemną.
Gdyby moje tak pieszczone nadzieje ziściły się, byłoby to jeszcze opóźnienie kilku dni: trzebaby jechać do Kijowa, dla zalegalizowania moich papierów. Pod tym względem wszystko jest możliwe, bo tych kilka kolejnych chorób, cierpienia złączone z okresem aklimatyzowania się, które dzięki przywiązaniu zniosłem z uśmiechem, bardziej wzruszyły tę piękną duszę niż ją przeraża, jako rozsądną kobietę, trochę drobnych długów jakie mam jeszcze do spłacenia. Widzę, że wszystko pójdzie dobrze...

DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU
Wierzchownia, 15 marca 1850.
Droga siostro!

Wczoraj w Berdyczowie, w kościele parafialnym św. Barbary, delegat biskupa żytomierskiego, święty i cnotliwy kapłan, we wszystkiem podobny do naszego księdza Hinaux, spowiednika księżnej Angoulême, pobłogosławił i skojarzył moje małżeństwo. Jest tedy od dwudziestu czterech godzin pani Ewa de Balzac, z domu hrabianka Rzewuska, czyli pani Honorjuszowa de Balzac, czyli pani de Balzac starsza. To nie jest już tajemnica i, jak widzisz, oznajmiam ci ją corychlej.
Świadkami byli hrabia Jerzy Mniszech, zięć mojej żony, hrabia Gustaw Olizar, szwagier księdza hrabiego Czaruskiego, delegata biskupa oraz proboszcza parafji berdyczowskiej. Hrabina Anna prowadziła matkę, obie nie posiadają się z radości. Ewa de Balzac oddała cały swój majątek dzieciom. Hrabia Jerzy jest dla niej może lepszy, niż wielu synów dla własnej matki.
Mimo wszelkich wysiłków, mamy jeszcze trochę długów, toteż będę musiał jeszcze tęgo pracować, ale mamy pewność, że najpóźniej w roku 1852 stadło nasze osiągnie przynajmniej dobrobyt. To tych sześćdziesiąt tysięcy franków, wpłacone na kolej Północną tak nas obciążyło; mówię nas, bo byliśmy zaręczeni od 1846, od Strassburga. ...Co się tyczy pani de Balzac, cóż ci powiem jeszcze? Może budzić zawiści, ale, z wyjątkiem jej córki, niema w tym kraju kobiety, którąby z nią można porównać; to djament Polski i klejnot tej starej i świetnej rodziny Rzewuskich...
Mam nadzieję, że będziemy w drodze za dwa tygodnie, a podróż nasza potrwa mniejwięcej tyleż; toteż mogę ci powiedzieć: „Do widzenia niedługo“.
Twój brat Honorjusz, u szczytu szczęścia!





  1. Boy-Żeleński: Szczęście Marcelego Bouteron („Słowa cienkie i grube“).
  2. Boy-Żeleński: Pani Hańska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.