Wstań pieśni, wstań z drgających strun I dzwoń i dźwięcz;
Przez blask wieczorny złotych łun,
Przez tryumfalne łuki tęcz
Płyń w lazurową nieba toń I dźwięcz i dzwoń.
Pod tobą w dole, w dole gdzieś, Wśród lip i brzóz,
W zielonych sadach cicha wieś
I świegot ptasi w gąszczach łóz
I dymy, które wiatru dech Gna z niskich strzech.
Pod tobą łany chlebnych zbóż I wstęgi rzek
I szafirowe tafle mórz
I skalnych szczytów srebrny śnieg,
Pod tobą w chmurach śpiący grzmot I orłów lot...
O płyń przez gwiazd promienny pył W otchłanie sfer,
W zawrotny wir ognistych brył,
W szkarłatny odmęt krwawych skier,
W blask opalowy leć i toń I dźwięcz i dzwoń!
Patrzę i patrzę na ogromne łany,
W ciszę słoneczną, gdzie nad morzem kłosów
Stoi rozwarty błękit nieba szklany, —
Gdzieś po za krawędź tych bladych niebiosów
I pól, podobnych rozlanemu złotu
Chciałbym tak odejść precz — i bez powrotu;
Bo tu gdy jestem coś mi w sercu rwie się,
Tak smutnie ku mnie szumią kłośne żyta,
Wiatr białe puchy polnych ostów niesie
I każda wierzba przydrożna mnie pyta:
— „Pamiętasz? Dawniej byłeś tu szczęśliwszy!“
I muszę płakać, twarz w dłoniach ukrywszy.
Bławatki na mnie patrzą z pośród zboża
Okiem szafiru — i maki czerwone,
Jakby mówiły: „Choćbyś szedł za morza,
Gdziekolwiek pójdziesz, w każdą świata stronę
Zabierzesz serce krwawiące i chore!“
— Prawda — zabiorę, krwawiące zabiorę.
Lubiłem na wsi złote lipcowe wieczory,
Kiedy krwawą pożogą gmach niebieski płonie,
A słońce na ognistym konające tronie
Depce chmur cielska, jako czerwone potwory.
I zgliszcza dogasają i bledną kolory
I ziemia zwolna w mroku szafirowym tonie,
A z łąk wilgotnych siana zalatują wonie
I chórów żabich głośne płyną rozhowory.
Księżyc poprzez topole świta złotorogi,
Echa zmięszanych głosów lecą gdzieś od drogi:
Pobrzękują uprzęże i gwarzą parobcy...
A potem cisza była. I gwiazd mleczne rzeki
Myśl moją tęskną niosły w świat jakiś daleki
W świat szeroki, ogromny i dziwny i obcy.
Poszedłem w świat ogromny, daleki, nieznany,
I wśród obcego tłumu sam wieczorem chodzę,
Gdy zachód, w purpurowej paląc się pożodze,
Ognie kładzie na wodach zielonej Sekwany.
Patrzę, jak dymów rude kłębią się tumany
Na tle złocistych blasków — i oczyma wodzę
Po szczytach wież, co w niebo lecące, po drodze
Skamieniały i w łunie kąpią się różanej.
I tak mi smutno w duszy! — Wiem, że za powrotem
Znów tam siędę przed dworem w zorzy świetle złotem
I księżyc nad topole wypłynie rogaty.
Żaby rechotać będą, pachnieć będzie siano
W noc letnią, cichą, słodką, gwiazdami usianą —
Lecz ja inny już będę, niż wtedy, przed laty...
Księżyc wyszedł i płynie jak łódź pozłacana,
Niebo wisi niezmierne, bezdenne jak morze,
Chmur lotny puch szybuje przez jasne przestworze
Srebrząc się, jako morska białogrzywa piana,
Niebo wisi niezmierne, bezdenne jak morze,
Tatry czernią się w dali, jak grzbiet Lewiatana —
Srebrząc się, jako morska białogrzywa piana,
Śnieg osiadł granitowy zrąb, co błękit porze.
Tatry czernią się w dali, jak grzbiet Lewiatana,
Wichry po turniach w dzikim huczą rozhoworze,
Śnieg osiadł granitowy zrąb, co błękit porze —
A w koło mgła, z miesięcznej poświaty utkana.
Wichry po turniach w dzikim huczą rozhoworze,
Dolina leży cicha, snem zaczarowana,
A w koło mgła z miesięcznej poświaty utkana,
Jakby rąbek wzorzysty, co ocienia łoże.
Dolina leży cicha, snem zaczarowana,
Milczy las smukłych świerków o brodatej korze.
Jakby rąbek wzorzysty, co ocienia łoże,
W górze, ciemnych gałęzi sieć wisi splątana.
Milczy las smukłych świerków o brodatej korze
Paproć kryje świerkowych korzeni kolana,
W górze ciemnych gałęzi sieć wisi splątana,
Mdłe półblaski, półcienie majaczeją w borze.
Paproć kryje świerkowych korzeni kolana,
W powietrzu woń, lecz kwiatów dostrzedz wzrok nie może,
Mdłe półblaski, półcienie majaczeją w borze,
Księżyc wyszedł i płynie jak łódź pozłacana.
Samotny błądzę ogromną aleją,
Gdzie nagie drzewa, szeregami dwoma
We mgle jesiennej bez końca czernieją
Z wyciągniętemi błagalnie rękoma
Ku sinym chmurom, co nad światem wiszą,
Jak gdyby groźba czarna, nieruchoma.
A wody w stawie przerażone ciszą
W szkliste i martwe ścięły się zwierciadło
I ani zadrgną, ani zakołyszą
Żółtymi liśćmi, których tyle spadło
Z brzóz pochylonych nad topielą senną.
Pośród pni siwych, jak ciche widziadło
Bieleje Psyche i lampę kamienną
Trzyma nad głową w nadkruszonej ręce,
Patrząc w dal twarzą smutną i niezmienną.
Mchami porosły jej piersi dziewczęce
I z oczu szare ociekły jej smugi,
Jak gdyby ślady łez, wylanych w męce,
W tęsknocie niemej, beznadziejnej, długiej...
Nad śniegów pustą, bezbrzeżną równiną Zachodnich żarów gaśnie rąbek wązki, A wierzb umarłych bezlistne gałązki
We mgle czerwonej kratę czynią siną. W mroku, co w śniegi błękitnawo pada, Kołują zwolna czarnych ptaków stada
Nad śniegów, pustą, bezbrzeżną równiną.
W głuchej martwocie białe śpią zagony I tylko czasem wichry — płacząc — wydmą Z powiewnych puchów jakieś blade widmo,
Które nad pustką chudemi ramiony Chwieje — i w śnieżny zapada się wyłom, I znów, ogromnym podobne mogiłom,
W głuchej martwocie białe śpią zagony.
Widziałem szkliste martwych wód obszary
Na okół taflą rozlane stalową
I niebo miałem kamienne nad głową,
Wykute całe z jednej chmury szarej,
A z głębi tego wodnego cmentarza
Wychodził księżyc, jak białe widziadło;
Westchnęły wody i niebo pobladło,
Bo księżyc w twarzy miał coś, co przeraża.
I stanął wielki, zimny, nieruchomy,
Wpatrzony w nurtów odmęt zwierciadlany
I trupie blaski kładł na skalne ściany
I w ołowiane chmur czarnych załomy.
Bezbrzeżna pustka leżała wokoło,
Bo prócz mnie z żywych nie było nikogo —
I drżałem zdjęty dziwną jakąś trwogą —
A księżycowy blask mroził mi czoło.
Czułem na sobie te zimne promienie
Jak gdyby ręce śliskie i kościane,
Czułem, że jeśli w tej chwili nie wstanę,
To mnie śmiertelne ogarnie strętwienie
I że przyrosnę do skał martwą skałą,
Miesięcznych blasków zaklęciem uśpiony;
Chciałem wstać, krzyczeć, biedz w dalekie strony —
Lecz mnie przykuwał księżyc — twarzą białą...
Jakby o zmroku zabłąkane ptaki,
Tak myśli moje lecą gdzieś odemnie
W kraj dziwny jakiś, ja sam nie wiem — jaki.
Byłem w nim kiedyś, ale dziś daremnie
Spoglądam w Lety zamglone zwierciadło,
Szukając czegoś, co na dnie przepadło...
Czasami przecież widzę jakby we śnie
To samo leśne pół-senne jezioro:
Z brzegu szuwary i zielone pleśnie
I powalone pnie ze rdzawą korą,
W pośrodku tafla rozlewa się gładka,
A lilie wodne świecą na niej zrzadka.
I drzew olbrzymich sklepione konary
Tworzą nad wodą kopułę zieloną.
Pod nią ze słońcem, pomrok igra szary.
Barwy i kształty błysną i znów toną.
I sieć utkana z cieniów i promieni,
Na wód krysztale miga się i mieni.
Wśród ciszy tego leśnego kościoła,
Co z fal posadzkę, z gałęzi ma stropy,
Słyszę, że ktoś mnie po imieniu woła
I słyszę czyjeś szeleszczące stopy,
A zioła leśne drżą na tamtym brzegu,
Jak gdyby w szybkim potrącone biegu.
Ale napróżno patrzą moje oczy —
Mgły z nad topieli wstają coraz bledsze,
Wszystko przedemną mąci się i mroczy,
Raj mój się zwolna rozpływa w powietrze
I płakać mi się chce dziecinnym płaczem,
Chociaż sam nie wiem ni za kim, ni za czem.
Tam — w dalekościach, gdzie nić złota dzieli
Bezmiary niebios od wodnych bezmiarów,
Stoi krąg słońca w płomiennej topieli
Dwóch łun ogromnych, dwóch krwawych pożarów.
Na płynnych wałów ryczące odmęty
Blask długą, prostą kolumną się wali
I rozstrzelony skrzy się — i pogięty
Jak wąż ognisty na drgającej fali.
Rozkołysanych zwierciadeł krawędzie
Palą się żarem, pękają w okruchy,
Złociste bryzgi wyrzucają w pędzie
I perłowymi bałwanią się puchy.
Z głuchym pogwarem wodny zrąb na zrębie
W płynącą ścianę zbija się i spiętrza,
Z wyciem zapada w rozdziawioną głębię,
Z jej zielonego znów się dźwiga wnętrza.
Na oślep gnana, grzmi ta bezdeń cała,
Skowyczy, płacze, wspina się i wzdyma,
Dziwaczne jakieś kłębią się w niej ciała:
Potworne syny słonych wód olbrzyma.
Wiją się, plączą oślizłe kadłuby,
Krwawi się czerwień paszczęk i podniebień,
Czasem się z wody kark wynurza gruby
I nagle na nim szklany błyska grzebień.
I pogwar cichnie — w otchłań ciemną uszli
Twarz tylko sina z toni się wyszczerza,
Odyma wargi i huczy na muszli,
Aż echa biją w skaliste wybrzeża...
Tam nurt promienny kryształem się łamie,
Jakby rozcięty ostrzem srebrnej skrzeli
I morska dziewka śnieżne wznosi ramię
I pierś różaną — z nad wodnej pościeli.
Nie pytam co mnie czeka — nie dbam dokąd płynę,
Gnany siłą przeznaczeń ślepą i bezwiedną —
Za mną wybrzeża wspomnień, przedemną mgły sine Płynę i wszystko mi jedno...
Przeżyłem, przekochałem lata moje młode
Sny moje, jako róże więdniejące bledną,
Czasem je sam obrywam i rzucam na wodę, Niech giną — wszystko mi jedno!
I brzegi coraz dalej i róż w mojej dłoni
Coraz mniej — a mgły gęste na okół nie rzedną
I nigdzie, nigdzie lądu na bezmiernej toni Płynę i wszystko mi jedno.
Otwarli okno — jakaś fala świeża
Twarz mi powiewem oblała i szyję,
Chłodzi mi usta, piersi mi rozszerza,
Z jej tchnieniem zdrowie mi wraca — i żyję...
Na ręce moje przez otwarte okno
Padł promień słońca, jak gdyby ptak biały,
Nawet w tej szklance, gdzie fijołki mokną,
Smugi słoneczne w tęczę się złamały ...
W blaszanych dachach, jak w źwierciedle złotem
Twarz nieba z góry przegląda się cicha —
A tam, na dole, bruki grzmią łoskotem
I miasto gwarem, jak morze, oddycha.
Mówią, że wiosna — a ja wyjść nie mogę.
I patrzę ciągle na te szare ściany,
Tylko mi czasem pada na podłogę
Od okna — promień słoneczny, świetlany...
Mówią, że wiosna... Jak tam, gdzieś — daleko
Młodymi liśćmi pękać muszą drzewa,
Jakie tam strugi z łąk wilgotnych cieką,
Jak się tam ziemia do słońca wygrzewa,
Jak pachnie zagon świeżo rozorany
I pług na czarnych skibach jak połyska!
— Pewnie już białe wróciły bociany
I przez zielone brodzą trzęsawiska...
Przekleństwo łzom, które się próżno leją, Gdy burza wre dokoła I huczy grom,
Gdy trzeba trwać z odwagą i nadzieją I nie uginać czoła — Przekleństwo łzom!
Przekleństwo snom, które się próżno marzą, Gdy spłonął dach nad głową I runął dom,
Gdy trzeba wstać i ze spokojną twarzą Budować gmach na nowo — Przekleństwo snom!
Przeklęta jest — po trzykroć jest przeklęta Ta małoduszność blada Co znosi srom
I sama lot własnego ducha pęta I w trwodze więzy wkłada Swym łzom i snom.
Serce mi się wciąż wyrywa Do dalekich moich stron,
Do tej ziemi ukochanej
Serce mi się wciąż wyrywa...
U nas teraz na wsi żniwa, Złotokłosy pada plon,
Śpiewką żeńców dźwięczą łany,
Głos po niebie się rozpływa,
A na kłosach wiatr przygrywa,
Jak na harfie wyzłacanej.
Śpiewką żeńców dźwięczy niwa, Na południe bije dzwon
I przy drodze wierzba siwa
Da gromadzie spracowanej
Cień blaskami przetykany... — Mnie tu wpośród obcych stron
Śnią się ciągle takie żniwa
I ta wierzba i te łany
I do ziemi ukochanej
Serce mi się wciąż wyrywa!...
Twarz jej widzę w ciemnościach, dech jej czuję bliski,
Pochyla się nademną zielona i sina,
Na jej czole wybladłem rój wężów się wspina
I w łusek centkowanych mieni się połyski.
Prężą się, kurczą w drgawkach, rozdziawiają pyski,
Z migotliwych języków ocieka im ślina
I świszcząc, każda ku mnie wzdyma się gadzina,
By na szyję swój pierścień zarzucić mi śliski.
Ale stokroć straszniejsze, niż oślizłe gady,
Których splot wściekły syczy, gmatwa się i kłębi —
Są te dwie łzy czerwone na jej twarzy bladej.
Żaden mróz tych piekielnych kropel nie oziębi,
Płyną, krwawe po sobie wypalając ślady:
Tak Rozpacz tylko płacze w ducha czarnej głębi...
W porannej mgle i ciszy śpią bory stuletnie,
Pełne mrocznych tajemnic. W pośrodku polana
Traw zielenią pokryta i słońcem zalana,
Na niej złote dziewanny zakwitają świetnie.
U zdroju Faun młodzieńczy dmie w trzcinową fletnię
A melodyę powtarza ciemnych lasów ściana
I po kamieniach woda wtoruje mu szklana
I pszczoła, kiedy brzękiem jasną ciszę przetnie.
I zatopiony w słodkim swej piszczałki śpiewie
Faun kozłonogi, grając nie widzi i nie wie,
Że się z źródła wychyla trwożliwa Najada.
Wodny szuwar wilgotną rozchyliła ręką,
Stoi oczarowana srebrzystą piosenką,
Słucha... słucha — i z oczu łza po łzie jej pada.
Gwiazdy bledną. Powiewnym oparem nakryta
Równina w dal się ciągnie gładka, nieskończona
Aż gdzieś, kędy — jak rzeka ognisto czerwona —
Pod zielonawem niebem krwawa pręga świta.
Cisza. Nagle po rosie zagrzmiały kopyta,
Głośny jęk się rozlega i bez echa kona,
Grzbiet koński we mgle miga i białe ramiona
I płowa struga włosów na wietrze rozwita.
Ponad tą jasną głową i tem śnieżnem ciałem,
Koło którego śniade ramię się oplata,
Chyli się inna głowa ciemna i brodata:
To centaur, co kobietę w objęciu zuchwałem
Nagą, mdlejącą niesie rozhukanym cwałem —
...Nikną w mgłach... tętent cichnie... lecą na kraj świata...
Ze srebrnych gwiazd na ziemię pada nocna rosa,
Z ziemi w otchłań szafiru płynie ciche tchnienie
I z kwiatów rozmarzonych woń wieczorną żenie
I z wód lekką mgłę zbiera i niesie w niebiosa.
Na wzgórzu stanął księżyc i patrzy z ukosa
Przez aleję cyprysów, co nieporuszenie
Czernieją na tle nocy, jak wysmukłe cienie —
Pod cyprysami błądzi Psyche jasnowłosa.
Idzie lotna niesiona skrzydłami motyla,
Co lśnią od złotych żyłek na perłowej błonce;
W jej ręku płomyk lampy różany migota —
Idzie i nad kwiatami przystaje co chwila:
Może wśród kropel rosy w kielicha obsłonce
Szuka łez, które ludzka wylała tęskota?...
SłońcoSłońce we krwi umiera. Zapadło w połowie
A jeszcze się ogląda z poza gór łańcucha,
Jeszcze po mętnem niebie rudą łuną bucha,
Lecz dołem noc już idzie na skalne pustkowie.
Wicher w szczelinach targa zioła jakieś wdowie
Jęczy... cichnie i echa własnych jęków słucha,
Jakby trwożny, czy skarga nie doszła do ucha
Zgrzybiałych mar, co siedzą na głazach w parowie...
Wybladłe, siwowłose w pomroce się bielą:
Jedna przędzie zgarbiona nad szarą kądzielą
I nić — kościstą ręką — rzuca drugiej siostrze,
Która ciernie i kwiaty w drżącą przędzę wije.
Trzecia drzemiąc, kołysze naprzód i w tył szyję
I przez sen w wyschłych palcach ściska nożyc ostrze...
Morze, zielone morze w niezmiernej przestrzeni,
A nad niem księżyc mleczny w błękitnej przeźroczy;
Świetlisty nurt za nurtem z daleka się toczy
Śnieżny pianą, iskrzący błyskami promieni...
Od czarnych skał ku niebu wionął śpiew syreni —
Leżą na głazach, w księżyc wbiwszy łzawe oczy,
Na pierś dziewczęcą woda ścieka im z warkoczy,
Od bioder łuska rybia tęczowo się mieni.
Śpiewają. I pieśń leci, omdlewa i gnie się
Dziwna, smętna, cudowna, podobna ich ciałom:
Na dnie mórz urodzona w koralowym lesie...
— Nagle jedna wskazała poza skalny załom:
Żagiel, w dali, na mętnym, srebrnym widnokresie —
Śpiewają... Żagiel płynie... płynie wprost — ku skałom!
Jesień — na niebie chmury, jako popiół szare,
W lasach drzewa pożółkły rdzawo i jaskrawie
I suche liście leżą na spłowiałej trawie
Z rzadka tylko paproci zielenieje parę.
Brzegiem leniwej rzeki, kędy wiązy stare
Zwieszają się gałęźmi ku piaszczystej ławie,
Orfeusz — zadumany w pół śnie, pół na jawie
Idzie, wlokąc za sobą na taśmie cytarę.
Jak ptak, schwytany w sieci, gdy mu skrzydła utną —
W głuchym żalu na piersi schylił głowę smutną.
Chciałby śpiewać i płakać po swej Eurydyce,
Ale próżno twarz dłońmi zasłania obiema,
Próżno się za nim wlecze lutnia jego niema:
Pieśń mu w gardle zastygła i wyschły źrenice...
Po nocnem niebie lecą chmur zwichrzone stada,
Lecą jako potworne czarnopióre sępy,
Przez ich skrzydła podarte i rozwiane w strzępy
Światłość miesięczna czasem przebija się blada.
Marmurowej świątyni biała kolumnada
Świta i znowu gaśnie wśród oliwnej kępy
I znowu ją wysrebrza sierp księżyca tępy
I na stopniach ruchome cienie drzew rozkłada.
Po wschodach wbiega człowiek — a za nim okropnie
Śmieją się jakieś głosy — i wężowe bicze
Świszczą nad nim... On pędem stanął już u bramy...
Zamknięte drzwi spiżowe. Twarzą padł na stopnie
I kraj szaty nasuwa z jękiem na oblicze,
A na szacie czernieją krwi zastygłej plamy.
Miesięczny blask, na strugi srebrzyste rozbity,
Pada w mroczną głąb lasu po przez drzew konary
I strop leśny jest na kształt sklepionej pieczary
A promienie księżyca, jako stalaktyty.
Kolumnady pni czarnych i powiewne kity
Paproci koronkowych cień rzucają szary —
Cisza, tylko w oddali grają gdzieś ogary
I echo przez bór leci srebrnym snem spowity.
Z ciemnych gąszczów Diana wybiega dziewicza,
Na włosach krąg promienny, w ręku łuk ma giętki...
Wtem stanęła śpiącego widząc Endymiona...
Patrzy — ujęta czarem sennego oblicza,
Pochyla się nad śpiącym cala zapłoniona
I na ustach mu kładzie pocałunek prędki...
Jest w Hadesie ponura, skalista dolina,
Słońce się nad nią wiecznie w ciemnej kryje chmurze,
A dnem jej stroma ścieżka po pod skał podnóże,
Jak wąż po głazach pełza, wije się i wspina.
Tą ścieżką Danaidy — białych widm drużyna —
Idą niosąc na głowach pełne wody kruże
I chylą czoła blade, jak więdnące róże
I pod ciężarem gną się, wiotkie jako trzcina.
Rzędem jedna za drugą zwolna idą boso
Wzdłuż nagiej, czarnej ściany przez gruz i przez ciernie
I ślad swych stóp rozdartych znaczą krwawą rosą.
Idą wiedząc, że znowu w bezdennej cysternie
Przepadnie gdzieś ta woda, którą w krużach niosą
I cierpią beznadziejnie, napróżno, bezmiernie...
Zachód łuną rozgorzał — pół nieba się pali,
Ognista kula słońca sieje blask jaskrawy
I topnieje w potokach rozżarzonej lawy,
Wpośród smug rubinowych i ławic korali.
Świetlana toń jeziora w złotych zmarszczkach fali
Odbija i przelewa niebios pożar krwawy,
Lasem płomiennych mieczów sterczą wodne trawy,
A cień od nich na brzegu jest jak błękit stali.
Nad wodą siedzi Leda — pochyliła głowę
Wpatrzona w dal spojrzeniem szklanem, nieruchomem,
Gdzie śnieżny łabędź ginie we mgły purpurowe...
Z dziwu lęku i szału nie ochłódła jeszcze,
W płonącem, nagiem ciele czuje zimne dreszcze
I siedzi — zórz odblaskiem różowa i sromem.
Poczuł na sobie jeźdźca — wytęża do góry
Skrzydła grające blaskiem stubarwnego pierza,
Leci, z ogromnym szumem błękity przemierza,
Krąg tęczowy lotnemi zataczając pióry.
A jeździec — pieśniarz młody — niesiony w lazury,
Spiewa i w srebrne struny do wtóru uderza
I pieśń cudowna płynie w słoneczne bezbrzeża
Dźwięczna, jak sfer nadgwiezdnych harmonijne chóry...
Tam — gdzieś w dole, na łanach strudzeni żniwiarze
Prostują się, podnoszą uznojone twarze,
Potężnej pieśni w niemym słuchają zachwycie:
Oni — zawsze nad niską pochyleni glebą,
Wzrok przesłoniwszy ręką, patrzą teraz w niebo
I duszą zatonęli na chwilę w błękicie.
Dla niej helleńscy pieśniarze
Przy złotostrunej cytarze Płomienny śpiewali psalm;
Dziewice na jej podnóże
Słały narcyzy i róże I pęki zielonych palm.
I dla niej pod kolumnadą
Wstęgą przewijał się bladą Kadzideł błękitny dym;
Z mórz dla niej słońce wstawało,
Aby świątynię jej białą Różowić promieniem swym.
Do niej przez nieba lazury
Gołębi leciały sznury Na skrzydłach bielszych nad śnieg;
Do niej o słońca zachodzie
Z białymi żaglami łodzie Niosły pielgrzymów na brzeg.
I stała w blasku i chwale
Cudna, przegięta niedbale Wśród marmurowych tych ścian;
Z cichym uśmiechem na twarzy
Słuchała morza, co gwarzy — Zrodzona z perłowych pian.
Nie miała Kasieńka ojca ani matki, Ino miała oczy, jako dwa bławatki, Usta jak dwie wiśnie, liczka jak dwie zorze,
I na służbie była Kasia we królewskim dworze. Oj Kasiu, Kasieńko!
I musiała w zimie od samego rana Rąbać kłody drzewa na drobne polana I myślała sobie: „Jak zrąbię te kłody,
Któż przy ogniu się ogrzeje? Ten królewicz młody...“ Oj Kasiu, Kasieńko!
I musiała latem w gorące południe Iść po jasną wodę z konwiami pod studnię I myślała sobie: „Jak naniosę wody,
Któż się to w niej będzie kąpał? Ten królewicz młody...“ Oj Kasiu, Kasieńko!
I co noc musiała szorować na czysto Szczerozłote schody, podłogę srebrzystą I myślała sobie: „Jak wymyję schody,
Któż to po nich będzie chodził? Ten królewicz młody!„młody!“ Oj Kasiu, Kasieńko!
— Gdy na łowy jechał z dworskimi i z psiarnią, Wychodziła Kasia na strych nad piekarnią, Wyglądała za nim dymnikiem ze strychu,
Płakać jej się czegoś chciało — po cichu, po cichu — Oj Kasiu, Kasieńko!
— „Szkoda dla mnie doktora:
Jestem Kaśka ze dwora! Ino tego się boję,
Co pan kucharz mi powie,
Kiedy o tem się dowie... Dostanę ja za swoje!“
— „Nie bój się ty nikogo,
Ino powiedz, niebogo, Czy bardzo boli rana?
Takaś blada, jak chusta,
Takie sine masz usta, Kasieńko ty kochana!“
— „Troszkę boli, nic prawie...
Lecz nie klękaj na trawie, Mój królewiczu młody,
Bo tu pełno krwi świeżej,
A ty w złotej odzieży, Narobisz sobie szkody“.
— „Niech tam odzież ubroczę,
Milsze mi twe warkocze, Niźli korona złota —
Niech się odzież ubroczy,
Milsze mi są twe oczy, Niż dech mego żywota.
Skąd ma dźwięki czarowne i tony?
Czy gwiazd promień o promień się trąca?
Czy to wonnych traw szemrzą miliony?
Czy o tarczę srebrzystą miesiąca
Uderzają chmur skrzydła powiewne?
Czy sam księżyc po modrych fal toni
Strugą drżącej światłości swej dzwoni?
Skryta w gąszczach słowików gromada —
Może rosa kroplami opada
Na zaledwie rozkwitłych drzew liście,
Co z pękniętych wychodzą obsłonek?
Może wietrzyk wilgotny w przelocie
Śnieżnobiałych konwalii gnąc kiście,
Bije dzwonkiem perłowym o dzwonek?
Może ze snu zbudzone stokrocie
Drobne płatki stulają do środka...?
Czyli może to serce me własne
Taką nutę zaklętą wydzwania?
— Ja sam nie wiem, skąd piosnka ta słodka
Bierze dźwięki urocze a jasne,
Pełne czarów i pełne kochania...
Dzwoń mi pieśni, dzwoń pienie łabędzie!
Niechaj słyszę, choć w grobie już zasnę:
— „Ona kocha, jest twoją — i będzie!“
A jeśli pieśni tej słowa Kłamią cudnymi dźwiękami? I kłamie wiosny wymowa? Jeżeli księżyc mnie mami Srebrzystem swojem obliczem? Jeśli, co mówią gwiazd krocie Kłamstwem, a więcej jest niczem? Jeśli konwalje, stokrocie Skłamały — wszystkie skłamały?
I wam śpiewacy wy leśni I wam przekleństwo, gwiazd światy! Przekleństwo tobie, o pieśni!...
Smutku ptak mi ponad głową Czarne skrzydła swe rozpina I zawodzi pieśń grobową; Ziemia leży trupio sina Nad nią gwiazdy, jak gromnice Mętnem, bladem światłem płoną; Słońce trwożne skryło lice Poza rdzawych chmur zasłoną... Skąd ten wicher? — Z taką mocą Rozszalałe śle podmuchy, Szarpie, targa gwiazd łańcuchy... Gwiazdy mdleją, drżą, migocą, Wicher niemi w takt kołysze, Gwiazda się o gwiazdę trąca: Dzwonią, jęczą — słyszę... słyszę Szczęk okropny gwiazd tysiąca!
Pękły! W czarnych sfer otchłanie Zapadają gwiazd okruchy, Gdzieś w ciemności oceanie Szumi, huczy wicher głuchy. Tarcza słońca popękana W mgieł czerwonych kręgu tonie, Brocząc jakby krwawa rana
Zesiniało i pobladło, Zatoczyło się i spada, Mknie w pomrokach, jak widziadło — Zgasło! — Biada, biada, biada! Obłąkana gdzieś w przestworze Ziemia chwieje się podemną... Och, runęła w bezdeń ciemną! — Boże, gdzie Ty jesteś, Boże!?
Czy to sen jest, gdzieś w raju wyśniony?
Znów melodya ta słodko płynąca,
Znów te dźwięki czarowne i tony —
Nic harmonii nie miesza, nie zmąca.
Na mem czole czy dłoń Cherubina
Taka lekka, tak miękka i drżąca? —
Ach, to ty — to ty, moja jedyna!
Gdzież się podział świat okropnych mar?
Tak mi dobrze, woń twych czuję tchnień,
Źrenic twoich ogarnia mnie czar —
O, nie odchodź, zostań ze mną już
I pod skrzydeł weź mnie swoich cień,
Nim świt ze srebrnych wybłyśnie wrót I trawy uperlą się rosą,
Nim róż purpurą zakwitnie wschód I słońce swą twarz złotowłosą
Wykąpie w chłodnej topieli wód, Nim ptaki swój hejnał podniosą,
Nim kołysana wiatrami łódź O kwietne potrąci wybrzeża —
Na szyję ty mi ramiona rzuć, Wiośniana ty moja i świeża!
Chcę pierś twą młodą przy mojej czuć I czuć jak w niej serce uderza...
Lubieżnym ruchem fala się gnie I w dali rozlewa się nieméj,
Nabrzeżnych lasów odbija pnie I złotych gwiazd chryzantemy;
Płyniemy, dokąd? — nie pytaj mnie... Gdzie nurt nas poniesie — płyniemy.
Przed łódź na wodę gdy rzucisz kwiat Za jego łódź będzie szła śladem,
Za mgłą, co smugę lotnych ma szat I mokrych brylantów dyadem —
W zaczarowany płyniemy świat Pod niebem gwiaździstem a bladem.
Szuwary wiotką podnoszą kiść I w cichym szeleszczą pogwarze,
A wodnych lilii szeroki liść Rozkłada się w płaskie wachlarze,
Jak gdyby ktoś miał ku nam tu iść Po sennym jeziora bezmiarze.
Kto? — nie wiem... Czujesz wilgotny chłód? Ptak nocny łopoce się w lesie,
Czernieje nagle zwierciadło wód I liść nenufarów tych gnie się...
Po liściach śliski czy słyszysz chód? — Strach nocny nad wodą się niesie!..
Śnił mi się dziwny sen. Po kwietnej łące Szedłem przez jaskry i śnieżne stokrocie I piłem wiosny oddechy pachnące, A ptaki jakieś ogromne w przelocie Cień białych skrzydeł kładły mi na głowę... I szedłem zwolna po kwiecistej łące Na życie nowe.
Śnił mi się dziwny sen. W każdym kielichu Tych polnych kwiatów żywe serce drgało I kwiat mi każdy mówił coś po cichu; Po rosie ku mnie szło przez łąkę całą Szeptanie kwiatów dalekie, echowe, I coś mnie w każdym wołało kielichu Na życie nowe.
Śnił mi się dziwny sen. Z oddali ku mnie Kochanka dawna szła przez jasne kwiaty, Podobna greckiej wysmukłej kolumnie I w rozpuszczonych fałdach białej szaty Kwitnące niosła gałązki wierzbowe — Chciałem ją wołać: „Chodź ku mnie, chodź ku mnie Na życie nowe!“
Prześnił się dziwny sen. Oto mnie budzi Deszcz, co w jesienną noc po rynnach dzwoni. Gdzie łąka? kwiaty z sercem jak u ludzi? Kochanka dawnych lat?... Nie myśleć o niej! Widzenia kwietnych snów, bywajcie zdrowe Nic mego serca z letargu nie zbudzi Na życie nowe!
Było, przeszło... Jak dziś pomnę
To słoneczne popołudnie I cienisty, chłodny park...
Wody jasne i ogromne
I łabędzie, co tak cudnie Śnieżnopióry gięły kark.
Pusto było i bezludnie,
Niebem chmury szły bezdomne, Tonią — cień od śpiących bark...
Wszystko w oczach mam przytomne —
Miną wiosny, przejdą grudnie, Żar palący twoich warg
Na mych ustach nie ochłódnie,
Nie zapomnę — nie zapomnę!...
Nie będę z tobą mówił o wiośnie:
O tem, jak drzewa puszczają pąki,
Jak złoty jaskier nad wodą rośnie
I w jasne niebo lecą skowronki,
Jak rozorane, pachnące role
W słońcu oparem srebrnym się kurzą —
O tem ja milczeć przy tobie wolę, Rzekłbym dwa słowa... za dużo!
Idzie wiosna i sieje pył złoty Słonecznych promieni,
Wierzby dźwięczą wróblimi świegoty W gałązek zieleni,
Ziemia kwitnie, iskrząca się rosą Przez łzy się uśmiecha,
Ciepłe tchnienia z nad roli gdzieś niosą Zapachy i echa...
Ty, jak wiosna — tak idziesz siejąca Czar słodki oczyma,
Czar, co struny mej duszy potrąca I pierś moją wzdyma,
Coś mi w sercu się śmieje i kwitnie, I śpiewa i płacze —
Tak mi w oczach słoneczno, błękitnie, Gdy ciebie zobaczę.
Ani ty moja, anim ja twój: Próżno mi, Haniu, o tobie śnić, Pryśnie marzenia pajęcza nić
I snów tęczowych prześni się rój, Ja w swoją drogę, ty w swoją idź, Próżno mi, Haniu, o tobie śnić,
Ani ty moja, anim ja twój!
Dotąd widzę to wiosenne rano
I tę łąkę kwiatami usianą, Białymi kwiatami...
W słońca grały złotych muszek roje I byliśmy sami,
Wśród zapachów, ciszy i promieni.
I w milczeniu szliśmy obydwoje
Tchnieniem wiosny młodej upojeni,
Na pół tęskni, na pół uśmiechnięci...
— Widzę dotąd jasne oczy twoje —
Wszystko przeszło — w oku mi się kręci Łza!
I sad widzę cały w śnieżnej bieli,
Gdzieśmy razem w południe siedzieli Pod kwietną czereśnią —
Chór ptaszęcy śpiewał w niebogłosy, Cały sad bił pieśnią,
Czasem z gęstwy wołała kukułka.
Słońce blaskiem złociło niebiosy
I przez drzewa kładło jasne kółka
Na stokrocie, na skroń twą dziewczęcą,
Na murawę i na twoje włosy...
Wszystko przeszło... w oczach mi się kręcą Łzy, łzy, łzy!
Dusza dziś ze mnie wychodzi płacząca
I pióra kąpiąc w mroków oceanie,
Leci — wierzchołki lip skrzydłami trąca,
Aż na cmentarnych dzwonnicach przystanie.
Dzwonom na serca ręce kładzie obie
I słucha, w spiżu chcąc odnaleść tętna
Serc, które w proch się rozsypały w grobie.
Bo czyliż dzwonów pieśń przewlekła, smętna,
Bijąca w niebo kręgów dźwięcznych falą
Metalu tylko pustyni jest rozbrzękiem?
Czy się w niej duchy umarłych nie żalą?
Czy się w niej wyciem nie skarżą i jękiem
Ci, których wszyscy żywi zapomnieli?
— I dusza moja zadumana o tem
Na dzikich grobach klęka, cała w bieli —
Na grobach, które porosły blekotem
I pokrzywami; a zbutwiałe krzyże
Chylą się, skrzypiąc na jesiennym wichrze,
A wicher na nich gra, jakby na lirze...
Jest w suchych liściach szept modlitw co cichsze
I żałośniejsze, niż ludzkie pacierze
I jest zaduszna jakaś antyfona
W szeleście zżółkłych traw i drzew tych szmerze,
Co wyciągają wychudłe ramiona
Nad mogiłami pustemi, w mgłę siną.
I łzy wilgotne ściekają po próchnie
Omszonych krzyżów, i po głazach płyną
I cały cmentarz, zda się, że wybuchnie
Płaczem... Skrzydłami powłócząc po ziemi
Powraca dusza moja żalem zdjęta,
I płacze cicho nad grobami temi,
O których żadne serce nie pamięta.
Z barłogu mego, z czarnej nędz otchłani Do ciebie wołam krwawym serca płaczem,
Jako żeglarze wichrami chłostani,
Jako pielgrzymi w zbłąkaniu tułaczem —
Z głębi mej duszy w przestwory gwiaździste Do Ciebie wołam krwawym serca płaczem: Chryste, o Chryste!
I choć przesytem zmącone aż do dna, Serce ku Tobie drży i Ciebie pragnie,
Jak ta spragniona rosy lilia wodna,
Co, łodygami grzęznąc w mętnem bagnie,
Twarz tęskną zwraca na zorze ogniste — Serce ku Tobie drży i Ciebie pragnie, Chryste, o Chryste!
Krom Ciebie niebo i ziemia mi zbrzydły, Ty jeden koisz smutki dusz sieroce,
Więc jak ptak błędny z podartemi skrzydły,
Do nóg twych padłszy, duch mój się trzepoce
I wznosi na Cię oczy bolem szkliste... Ty jeden koisz smutki dusz sieroce, Chryste, o Chryste!
Usta do stóp Twych przebitych przyłożę, Słodki Twych oczu spokój mnie ogarnie —
Znękany jestem, w nadchmurne przestworze
Rwałem się myślą i spadałem marnie,
Ścigałem ziemskich złud ogniki mgliste — Słodki Twych oczu spokój mnie ogarnie, Chryste, o Chryste!
Chwytam się Ciebie rękoma drżącemi, Nie daj mi zginąć w ciemnościach bezbrzeżnych!
Prochem jest ziemia, a jam prochem ziemi,
Lecz mnie nie strącaj z bieli szat Swych śnieżnych —
Stwórz we wnętrznościach moich serce czyste, Nie daj mi zginąć w ciemnościach bezbrzeżnych, Chryste, o Chryste!
Jam kwiat więdnący na życia łodydze, Weź mnie do Siebie, bom już pójść stąd gotów,
Dość mi obłędów, które wkoło widzę,
Dość mi już własnych upadków i wzlotów,
Weź mnie na ciszy łono wiekuiste, Weź mnie do Siebie, bom już pójść stąd gotów — Chryste, o Chryste!
Biedne pieśni mojej duszy — Co się z wami stanie?
Czy was przyjmą ludzkie uszy
I czy jaką pierś poruszy Śpiewne wasze granie?
Może wicher was rozprószy,
Może przebrzmi w ciemnej głuszy Śpiewne wasze granie...
Biedne pieśni mojej duszy, Co się z wami stanie?
Zbierałem ja wasze głosy W radościach i bolach,
Jako kwiaty pełne rosy,
Jak złociste, szumne kłosy Po łąkach i rolach —
Szeptały mi wasze głosy
W każdej wierzbie srebrnowłosej, W brzozach i topolach,
Szły skowronkiem pod niebiosy, Echem grały w polach.
I szły ku mnie cichą nocą, Nocą księżycową,
Nad wodami, co się złocą,
Po tych gajach, co szczebiocą Słowików rozmową
I swą skargę, swą sierocą
Zawodziły z dziwną mocą Ponad moją głową —
Zbierałem je cichą nocą Nocą księżycową...
Zbierałem je w wichrów szumie I w milczącej głuszy
I w zachwycie i w zadumie
I w tym żalu, co nie umie Wyśpiewać się z duszy...
I nosiłem w ludzkim tłumie,
Który pieśni nie rozumie, Pełne dźwięków uszy —
Wypłakałem was w zadumie, Pieśni mojej duszy...
Wyrosłaś tak Jako ta srebrna brzózka, Co listki wiatr jej muska — Jak polny mak, Co czerwoną sukienką Pośród łanu się pali — Jak ta jarzębina, Co pod Bożą Męką Cała w krasie korali Gałązeczki ugina — Jak ten kwiat jabłoni Co w śnieżystej bieli Różowo się płoni — Jak dziewanna złocista, Gdy ku słońcu wystrzeli W królewskiej przyodziewie...
Tak świeża wyrosłaś i jasna i czysta, Ale i anieli Odgadnąć nie mogą I sam Pan Bóg nie wie Dla kogo? dla kogo?
Patrzę na ciebie, jak w żywy cud,
Jak na różany słońca wschód
I serce moje pyta,
Czyś ty zrodzona z morskich pian,
Z szumiących słonych wód Jak Afrodyta?!
Rodził cię szumny pszeniczny łan
I srebrna fala żyta
Z zielonych miedz i kłośnych zbóż,
Jak gdyby z toni spienionych mórz
Uroda twa wykwita
I stoisz, siostra tych polnych róż,
Poranną rosą zmyta
I cała w blasku wschodzących zórz Jak Afrodyta.
Pod siwą wierzbą siedzę,
Ona śród zbóż, przez miedzę
Idzie ku mnie z oddali
I biją krasne blaski
Od czerwonej zapaski,
Co jak mak się pali.
Nadchodzi gibka, chyża
I kłosy muska dłonią.
Łany się przed nią kłonią,
Kłos każdy się uniża
I pokłon przed nią bije.
Ten ją całuje w szyję
Złocisty kłos lubieżny,
Tamten się ku niej tuli
I trąca po koszuli,
Po tej koszuli śnieżnej.
Wita mnie uśmiechnięta
Słonecznym swym uśmiechem
Tak cicha, jasna, święta,
Że mi się zdało grzechem,
Iż śmiały tknąć ją kłosy,
Swawolne kłosy żytne...
Ja tylko w jej oczęta
Pozieram, jak w niebiosy
Słoneczne i błękitne.
Choćbym nie chciał kochać muszę,
Serce moje przy dziewusze,
Przy niej wszystkie myśli moje,
Już my dla siebie oboje —
Oddam duszę za jej duszę
I za siwych oczu dwoje.
Poszła ze mną za dom do ogródka,
Usiedliśmy na ławce pod ścianą,
Była trwożna i taka cichutka,
Kiedym patrzał w jej twarz ukochaną.
Lipa kwitła przed nami w ogródku
I pachniała drobnem kwieciem złotem...
Gdym za rękę brał ją pomalutku,
Serce we mnie waliło jak młotem.
„Chciałabyś mnie?“ — „Myślę, żebym chciała!...“
„Wierz mi, Jadwiś, że nam dobrze będzie“.
— „Wierzę Panie!...“ A lipa słuchała
I słuchały nas kwiatki na grzędzie.
I nie kwiatki i nie lipa sama,
Całe niebo słuchało nas z góry,
I błękitna rozwarła się brama
I Bóg słuchał i anielskie chóry.
Słońce zaziera smugą promieni
W drzwi uchylone do mrocznej sieni,
Dziewczyna moja na żarnach miele,
Ja czasem ku niej oczyma strzelę,
Ona co spojrzy, to się rumieni
A słońce blaski do nóg jej ściele,
Świetlane blaski wśród mrocznej sieni.
Co chwila rękę zanurza w ziarnie,
Dorzuci żyta, mąkę wygarnie;
Słońce zaziera w drzwi uchylone,
Robi z jej włosów złotą koronę,
Moja królewna stoi przy żarnie,
Z uśmiechem w moją spogląda stronę,
Dorzuci żyta, mąkę wygarnie.
— „Moje wy skarby, wy moje krocie,
Ja ci pomogę przy tej robocie!“
I głośniej huczy turkot kamieni,
Starliśmy żyto i cicho w sieni
A my stoimy w słonecznem złocie,
Jednym uściskiem długim złączeni,
Usta na ustach w słodkiej pieszczocie.
Tamci jedzą wieczerzę,
Ja siedzę przy Jadwince
Na malowanej skrzynce
I pokusa mnie bierze,
Po tem liczku, po gładkiem
Pocałować ukradkiem,
Skoro nikt nie spostrzeże.
Ale ona się wstydzi,
Nuż kto jeszcze uwidzi!
— Darmo błagam oczyma,
Patrzy na mnie tak srogo,
Ramionami tak zżyma,
Że błagania i targi
Widno nic nie pomogą.
Co?! Za szyję mnie trzyma?
Do warg mi lgną jej wargi?!
Bo już niema nikogo!
Oj żniwa, złote żniwa,
Zbielała już pszenica!
Pod sierpem jej ubywa —
Jadwinka przodownica
Jak róża kwitnie żywa,
Wiatrek jej chłodzi lica,
Słoneczko je ozłaca,
A rumieni je praca.
Ze sierpem się pochyla,
Prostuje się co chwila
I pozad się obraca
I wolnym ruchem ręki
Na sierpie niesie pęki
Kłosistych złotych pszenic —
A nieraz ku mnie błyśnie
Spojrzenie jasnych źrenic
I usta jak dwie wiśnie
Uśmiechną mi się cudnie.
Południe, już południe!
Przyleciał wiatr od miasta
I bije już dwunasta
I słychać jak trębacze
Z Maryackiej grają wieży...
Gdzie siwa wierzba płacze
I woda pod nią bieży,
Tam siądźmy na południe,
Niech czoło nam ochłódnie,
Niech sierp na garściach leży,
Niech szumi wiatr pszenicą...
— Szkoda że jej ubywa,
Mój polny kwiatku świeży,
Moje ty słoneczko, moje ty kochane,
Już o tobie myślę, wprzód nim rano wstanę,
Już o Tobie myślę, ledwo się obudzę,
Żeś jeszcze nie moje, żeś jest jeszcze cudze.
Niejedna niedziela jeszcze minąć musi,
Zanim ciebie wezmę z domu od matusi,
Nim ci druhny przypną wianeczek u czoła,
Zanim nas posadzą po dwóch stronach stoła,
Nim tatuś nam w ręce włożą pół-bochenka,
Nim tobie u progu zaśpiewa druhenka,
Nim na pożegnanie zaśpiewają chórem
A drużbowie wdzieją czapki z pawiem piórem.
Oj Maryacka wieża wygra godzin wiele,
Zanim z tobą klęknę w Maryackim kościele
I te żniwa przejdą i wieniec kłosiany,
Zanim nam zagrają Maryackie organy,
Nieraz się na niebie odmieni miesiączek,
Zanim my dojdziemy do ślubnych obrączek
I niejedne zorze zagasną różowe,
Zanim tobie włożą czepeczek na głowę.
Jakże ja doczekam, jakże ja dostoję,
Żebyś ty, słoneczko, było całkiem moje.
Serce we mnie pragnie, dusza moja czeka,
Na słoneczko moje pozieram z daleka,
Z daleka pozieram, od kochania ginę,
Jechałbym do ślubu choćby za godzinę,
Leciałbym do ślubu choć boso przez ciernie,
Bo kocham nad wszystko, a wiecznie i wiernie!
Otwarły mi się niebieskie wrota
I wszedłem w raju promienne mury
I ogarnęła mnie jasność złota
Dokoła stoją anieskieanielskie chóry
Z rozpostartemi białemi pióry.
Niewiem co trwoga, żądza, zgryzota,
Żyję światłością, ciszą, spokojem —
— Całe to niebo jest... w sercu twojem.
Leciał ptaszek z raju Do ziemskiego kraju,
Przelatywał tędy górą, Gdzie twoje podwórko
I upuścił złote pióro — Ja wziąłem to piórko...
Powiał wiatrek z raju Do ziemskiego kraju,
Przyniósł rajskiej róży kwiatek Przed twoje mieszkanie,
Ja z niej wziąłem jeden płatek — Niech za papier stanie.
Siadłem sobie potem I tem piórkiem złotem
Na listeczku rajskiej róży Piszę drobniuteńko,
Że bez ciebie żyć już dłużej Nie chcę, Jadwisieńko!
Czyli słońce jesienne,
Czy mgły mętne i senne,
Czy szaruga ponura
I rozmoknięta słota,
Czy północna wichura,
Co po gościńcu miota
Żółkniejącymi liśćmi —
Zawsze moja tęsknota
Z Krakowa mnie wygania:
Oj, do Bronowic iść mi
Do mojego kochania!
Zna mnie, gdy tam przechodzę,
Każda wierzba przy drodze
I za wiatrem się kłania:
— „Wiemy, wiemy, do kogo
Chodzisz ciągle tą drogą,
Wieczorem wrócisz znowu
Z Bronowic ku Krakowu...«
— „Wy moje wierzby stare
Poczekajcie niewiele
Już za tygodni parę
Przejedzie tu wesele!“
Z wiankiem złotym na czole Siadła sobie przy stole
A ja po drugiej stronie; Ręką zakryła oczy, Przez palce łza się toczy
I twarz jej biała płonie.
Prawą rękę mi daje A matusia chleb kraje,
Niesie wodę święconą... — O co płaczesz, jedyna Że już idzie godzina,
Gdy będziesz moją żoną?!
— „Niech wam się w życiu darzy!“ Mówią rodzice starzy,
Ręce z bochenkiem chleba Wiążą chustką ponsową, Krzyż nam robią nad głową:
— „Bóg wam błogosław z nieba!“
Nie płacz Jadwiś, panno młoda
Otrzyj oczy, łez twych szkoda.
Słońce wyszło ze mgły bladej, Złoci się pogoda: To znak dobrej wróżby!
Na wóz siadły już sąsiady, Na koń siedli drużby;
Rży pod jednym klacza siwa
A pod drugim źrebiec gniady Do biegu się zrywa.
Droga się przez pola ściele,
Drogą jedzie w cwał wesele
A drużbowie rwą z kopyta Przed nami na czele; U czapki czerwonej
Miga się im pawia kita I bukiet złocony,
Dzwonki brzęczą u wędzidła,
Z ramion chustka w kwiatki szyta Wiewa, jako skrzydła.
Wóz za wozem pędem wali
W blaskach wstążek, chust, korali —
Śmiechy, śpiewki, grzmi muzyka, W żyłach krew się pali, Twarze wicher chłodzi;
A pierwszy nasz wóz pomyka: Przodem państwo młodzi!
Ale co nam weselisko —
Dla nas niebo się odmyka, Bo już ołtarz blisko!
Dzień był złocisty, niebo turkusowe,
Podobne wielkiej kopule sklepionej.
Słońce, uszedłszy drogi swej połowę,
Opromieniało z góry lip korony
I biały kościół. Przez liści osnowę
Zieloną blask się cedził rozstrzelony
I rozpościerał po ciemnej murawie
Centki świetlane — niby oka pawie.
Łagodne tchnienia czasem z pól się ruszą
I sianokosów mieszają zapachy
Z wonią lip, które drobnem kwieciem prószą,
Jak pyłem złotym, na kościelne dachy
I cmentarz. Wewnątrz śpiewa całą duszą
Lud rozmodlony, a głosów rozmachy,
Zmieszane z jękiem przeciągłym organu,
W strop uderzają, nakształt huraganu.
Tłum, co w kościele zmieścić się nie może,
Pod ścianą w cieniu, albo u drzwi zgięty,
Klęczy i chórem śpiewa: „Święty Boże...!“
I lipy szumią: “Święty„Święty — Święty — Święty...!“
I — „Święty, mocny!...“ szemrze w polach zboże
I zewsząd płynie ten hymn wniebowzięty:
— „Święty, a nieśmiertelny!“ — Powiewami
Wiatru tchnie ziemia: „Zmiłuj się nad nami!“
Pieśń uleciała błękitnemi szlaki
W czystem powietrzu — i zmilkły organy.
Wtem pod dzwonnicą stojące chłopaki,
Strojni w siermięgi mleczne i kaftany
Ognisto kraśne, jako polne maki —
Targnęli sznury i z paszczy miedzianej
Dzwonów — potężny, grzmiący ton wylata,
Drga, huczy, dudni, a chmara skrzydlata
Wróbli, co lipy napełnia świegotem,
Teraz, w popłochu furknęła w lazury
I rozleciała się w powietrzu złotem.
Chłopaki, dzwoniąc, wyprężają sznury
I przysiadają ku ziemi, a potem
Z odmachem dzwonów rosną znów do góry:
Raz w raz, ci z jednej, tamci z drugiej strony,
Naprzemian ciągną, a rozchwiane dzwony
Ryczą i tętnią sercami ze spiżu.
Z kościoła słychać nowy śpiew i kroki...
Lud na cmentarzu garnie się w pobliżu
Kruchty pół-ciemnej — i nagle z pomroki
Krzyż się ukazał we drzwiach, a na krzyżu
Chrystus rozpięty. Niósł go chłop wysoki,
Co na sukmanie krótką miał komeżkę,
I tłum się cofnął, czyniąc przed nim ścieżkę.
Przy nim dwaj chłopcy w bieli i w czerwieni
Niosą natknięte na kolcach lichtarzy
Świece woskowe. Z migotem płomieni
Igra dech wiatru i na bok je waży. —
Z przyćmionej kruchty rój świateł się mieni,
Rzeka ruchomych, skrzących gwiazd się jarzy;
Nad nią, jak żagle wzniesione do góry,
Sterczą chorągwie z wyblakłej purpury.
W odrzwiach kościelnych każda się przykłania,
A potem w górę złotym krzyżem zmierza.
Na każdej inne błyszczą malowania:
Anioł świętego wita Kazimierza,
Co się korony ziemskiej dotknąć wzbrania —
Tam konna postać Marcina rycerza,
Tu znów archanioł Michał w srebrnej zbroi
Na krwawem cielsku Lucypera stoi.
I tłum powoli ruszył się wezbrany,
Podobny wielkiej, falującej rzece;
Tysiąc barw płonie: bielą się sukmany,
Jak śnieg — a chusty mienią się kobiece
Niby motyle, niby tulipany —
Na tym kobiercu kolorowym świecie,
Jakby języków gorejących krocie,
Chwieją się, rude w słonecznej pozłocie.
I skrzy ławica świateł migotliwa,
Nad płomieniami ćmią się dymne męty
I drżą, podobne do płynnego szkliwa —
Górą, na złote drzazgi rozpryśnięty,
Przez lip konary blask słoneczny spływa,
Łamie się w tęcze, sieje dyamenty,
Zmienia w szmaragdy każdy liść na drzewie
I rzuca — chwiejny przy lada powiewie —
Na przemian cienie i świetlane plamy.
Za chorągwiami ciągną feretrony
Długim szeregiem od kościelnej bramy.
Z białych muślinów lekkie drżą osłony,
Upięte wkoło pozłocistej ramy
Girlandą kwiatów z bibułki czerwonej,
I z tych trzęsideł, które promień złoty
Słońca, w najdroższe przerabia klejnoty.
Przodem, na pierwszym zaraz feretronie
Chrystus Bolesny, wyciosany z drzewa,
Nagi, skrwawiony, w cierniowej koronie,
Usiadł i z żalu nad ludźmi omdlewa,
Bo zwiesił głowę i na chude dłonie
Położył lica. Wiatr mu z ramion zwiewa
Płaszcz, którym dawno snać Go przyodziały
Ręce pobożne: szkarłatny, spłowiały.
Za nim uwita z białych róż altana,
W niej Marya Panna, rozpostarłszy ręce,
Na kuli ziemskiej stanęła, przybrana
W złotej koronie, w jedwabnej sukience.
Nogą pół-księżyc depce i szatana
W postaci węża, co jabłko w paszczęce
Gryzie, ślepiami łypiąc zielonemi,
Rad, że opasał cały okrąg ziemi.
Niosą Ją cztery dorodne dziewczęta,
Strojne, jak łąka i jak wiosna świeże:
Twarz, co od dziecka skwar słońca pamięta,
Złotawą krasę na policzki bierze;
Pierś młoda cudnym gorsetem opięta:
Jak owe z drogich kamieni pancerze,
Co miały w bajkach smoki blaskiem straszyć —
Tak gorset każdy grał blaskiem pstrych naszyć.
A każdy w inne mienił się naszycie —
Paciorki, blaszki, frendzelki, wisiory
Na wyrabianym w kwiaty aksamicie,
Jakby napierśnik tworzą różnowzory.
Od krótkich spódnic, nawdzianych sowicie
I szumnie, biją gorące kolory,
A z ramion chusty spadają krasiate,
W czerwoną, białą i zieloną kratę.
Wieją wzorzyste przy koralach wstążki
Na karku w węzeł zadzierżgnięte suty,
Warkocze w tyle upięte w dwa krążki —
Niby w kształt serca zdobi wianek ruty.
Szły proste, ciche, na ramionach drążki
Od feretronu unosząc, a buty
Wysokie, sztywne, skórą jeszcze nową
Za każdym krokiem skrzypiały miarowo.
I feretrony płyną, jako statki,
Dołem nawała ludzkich głów — jak fale,
Na końcu obraz Częstochowskiej Matki
W glorji złocistej szedł, w promiennej chwale,
W bieli osłonek strojnych w polne kwiatki.
U szyi miała przypięte korale,
Jakby łzy krwawe, w kamień zamienione —
Czyjeś, kto pod Jej uciekł się obronę.
I ponad ciżbą ludu swego płynie,
Patrząc litośnie twarzą czarną, smętną...
U drążków kroczą cztery gospodynie,
Co przyodziewę włożyły odświętną;
W dostojnym chodzie, w uroczystej minie
Widać skupienia i powagi piętno —
Powoli suną pyszne, tryumfalne,
A w krąg spodnice szeleszczą krochmalne.
O krok za niemi stąpał organista
Z książką. Przy czarnym, świątecznym surducie,
Pałała żywo krawata ognista.
Śpiewał, co gardła — na końcowej nucie
Głos przeciągając, a rosa kroplista
Na czole świadkiem była, że uczucie
I dech ostatni wlewał w pieśni wątek.
Potem tłum ludu szedł i rój dziewczątek,
Co wstecz stąpały zwrócone w półkole:
Oczy podobne do niezapominek,
Włosy, jak słoma płowe i na czole
Wianuszki polne. Każda z tych dziewczynek
Z kobiałki sieje bławatki, kąkole,
Płatki piwonij, rumianki, barwinek
I drobne kwiecie poprzed Panem ściele,
Co między lud swój zstąpił w Żywem Ciele.
U baldachimu czterech gospodarzy
Krzepkich, jak dęby stuletnie — i zda się,
Że to lechiccy władykowie starzy,
Co wespół z Piastem żyli w dawnym czasie.
Jakiś majestat senatorski w twarzy
I sukman białość i na ciężkim pasie
Moc niezliczona gwoździków mosiężnych
U tych wioskowych magnatów siermiężnych.
Sam pan kolator księdza wiódł pod ramię,
Świecę woskową niosąc w drugiem ręku,
A proboszcz, cały w pozłocistej lamie,
Nad czołem, zgiętem od świętego lęku,
Dzierżył Monstrancję, na której się łamie
Sto strzał słonecznych i szedł śród pobrzęku
Dzwonków i z pieśnią, której wiara żywa
Serca i głosy w błękit gdzieś porywa.
Ołtarz wzniesiony był w rogu cmentarza,
Pod lip ogromnych cienistym namiotem;
Tam stanął pochód. Na stopniach ołtarza
Ksiądz Ewangelję odczytał, a potem
Podniósł Monstrancję... Jako się przeważa
Łan zgięty wichrem — tak się kładł pokotem
Lud, a chorągwie skłonione w tej chwili,
Były, jak drzewa, gdy je burza chyli.
I tak leżała owa ludzka ława,
Cała w kolorach świetnych, jako łąka
Przepychem kwiecia barwnego jaskrawa.
A po niej cieniów lipowych koronka
I jasność słońca chodziła złotawa.
Cisza. W tem zabrzmiał głos srebrzysty dzwonka
I z piersi tłumu w słoneczne przestrzenie
Buchnęło wielkie, przeciągłe westchnienie.
Jak lipy, w których letni powiew drzymie,
Z podniesionemi stojące ramiony —
Tak ksiądz ramiona zdał się mieć olbrzymie,
Kiedy Monstrancji krąg rozpromieniony
Dźwignął. I była w kadzidlanym dymie,
Jak drugie słońce; w cztery świata strony
Zwracał ją ponad mnóstwem ludu zgiętem
I zaczął: „Przed tak wielkim Sakramentem!“...