Biały Kapitan/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
PRZEZ MORZE — ZAGADKĘ

Witeź już tydzień płynął na wschód.
Ocean znacznie się uspokoił. Prawie cały czas dęła średniej siły bryza[1] nie tamująca ruchu szonera.
Pitt kilkakrotnie miał poważne rozmowy z kapitanem, który pewnego razu, gdy „Witeź“ już minął wejście do Białego morza, rozpoczął nauczanie swoich marynarzy zapomnianej obecnie sztuki żaglowej.
Oprócz samego Norwega, długo pływającego na dwumasztowej szkucie, na żaglach dokładnie znali się rybak rosyjskiego Pomorza Michał Ryba i kaszubski szyper Mikołaj Skalny.
Załoga w pocie czoła pracowała, zmieniając halzy, rozwijając i podnosząc rejowe i gaflowe żagle oraz trójkątny kliwer nad bukszpytrem, manewrując niemi i znowu strychując je i okrywając brezentem.
Majtkowie byli bardzo zdziwieni temi manewrami, lecz sztorman po pierwszej próbie zwrócił się do nich z krótką mową:
— Kapitan Olaf Nilsen zamierza odbyć kilka dalekich północnych wypraw. Powinny one wzbogacić każdego z nas. Kto więc zechce pozostać wśród załogi „Witezia“, powinien się nauczyć pływania pod żaglami, bo szoner może zawinąć do takiej części Lodowatego Oceanu, gdzie nie będzie mógł zaopatrzyć się w węgiel. Zresztą każda nauka zawsze się przyda, więc radzę sztukę żaglową posiąść. W obecnej pływance uciekać się do tego sposobu żaglowania nie wypadnie, lecz w następnych — kto wie?
Załoga nie protestowała i, gdy pewnego razu, mając w oddali z prawej burty niejasne czarne, zarysy wyspy Kołgujew, odcinającej się od bladego północnego nieba, rozległa się komenda z mostku: „Stop!“, a po niej następne „Hys!“ — majtkowie tak sprawnie wdrapali się na marsy masztów, rozwinęli żagle i zaczęli garować reje, nastawiając je podług wiatru, że nawet milczący Olaf Nilsen zatarł ręce i mruknął:
— Stare czasy się przypominają, gdy człek znał tylko żagle i brał wiatr z każdej strony, z której chciał!
Najbardziej starannym uczniem Olafa Nilsena był Pitt Hardful, który w ciągu dwu ryz na morzu polarnem poznał się na żaglowej pływance, umiejąc nie tylko wydawać rozkazy, lecz stawiać żagle i manewrować niemi z masztów oraz z pokładu.
Dla załogi praca nad żaglami była poniekąd rozrywką i ratunkiem od nudy i rozdrażnienia, towarzyszących północnym wyprawom.
Martwe, prawie zupełnie pustynne morze, bezbarwne niebo, mgła i nigdy nie gasnący dzień, gdyż o tej porze roku zorza zachodu przechodziła w zorzę wschodzącego słońca, — wszystko to wyprowadzało ludzi z równowagi, budziło trwogę i nużyło niewymownie.
Białe noce nie przynosiły wypoczynku i ukojenia. Wpadający w stan odrętwienia ludzie co chwila się budzili i zrywali na równe nogi, gdyż podrażnione zmysły oszukiwały ich nieistniejącemi dźwiękami, słowami komendy, strzałami, dochodzącemi z poza burty lub z pokładu szonera.
— Gdybym popłynął raz jeszcze po tem bladem morzu i pod jeszcze bledszem niebem, zmuszony leczyć załogę, — zabrałbym z sobą całą beczkę bromu i walerjany — mówił żartobliwie felczer Walicki. — Stajemy się histerycznemi staremi pannami. Dobrze zrobiłby nam teraz spory kubek mocnej wódki, sztormanie!
Myślał o tem i Olaf Nilsen, lecz miał pewne skrupuły.
— Jutro wejdziemy do Karskiego morza — oznajmił w biesiadni, zwracając się do załogi, spożywającej kolację. — Na wschodzie widzę już grupę wysp Suchanina. Trzeba się mieć na baczności, bo miejsce — marne, pełne raf. Chcę przejść przez Karską cieśninę. Sądzę, że nie spotkamy tam lodu...
Wyspy Suchanina, leżące cokolwiek na północ od cieśniny, dały załodze trochę nowych rozrywek i niespodzianek.
Ujrzeli bowiem skały, niby śniegiem pokryte, lecz nie mógł to być śnieg, gdyż temperatura ani razu nie spadła niżej pięciu stopni ciepła.
Majtkowie gubili się w domysłach. Nie umiał też i Pitt wytłumaczyć tego zjawiska. Lecz Olaf Nilsen kazał przynieść karabin i wystrzelił.
Śnieg odrazu stopniał i podniósł się w powietrze w postaci białej chmury różnego ptactwa wodnego. Były to gagary, nurki i różne mewy. Inna armja, ześlizgnąwszy się ze skał, okryła morze kołyszącą się płachtą na dużej przestrzeni. Nilsen dawał tym prawie pozbawionym skrzydeł stworzeniom różne nazwy. Wymieniał alki, gagarki, kajry i lodowe ptaki, wskazując ręką na morze, w które wpadały „z ptasich gór“ coraz nowe stada.
Skały wysp były pokryte grubą warstwą „guano“ tego potężnego i drogiego naturalnego nawozu, leżącego odłogiem na wszystkich niemal wyspach i nowoodkrytych lądach arktycznej sfery.
Przejście przez Karską cieśninę było, jak się spodziewał kapitan, wolne od lodu, nagromadzającego się tu w innej porze roku.
O wschodzie słońca przesunęły się z obu stron „Witezia“ brzegi Nowej Ziemi i morze stanęło otworem przed zuchwałym szonerem.
Jednak w kilka godzin później zjawiła się kra i temperatura nagle spadła do zera.
— Zbliżamy się do pól lodowych, — mruknął Pitt.
— W każdym razie spotkamy większą ilość pływającego lodu — odpowiedział Nilsen i jakby na potwierdzenie jego słów błysnęła na horyzoncie biała, skrząca linja.
Tafle wytartego przez wodę lodu, całe zwały potrzaskanego skrzepłego miału lodowego płynęły na spotkanie „Witezia“, który z głuchym trzaskiem i sykiem rozbijał je i kruszył bez trudu, zręcznie wymijając większe masy lodu.
— Na wszelki wypadek zmienię kurs — rzekł Nilsen i zakomenderował Stefanowi Sawickiemu, stojącemu przy sztorwale:
— Rudel na południe! Rudel na południo-wschód!
„Witeź“ w ciągu kilku dni umykał przed płynącemi, zbitemi i spojonemi z sobą taflami lodu, przeszedł w pobliżu półwyspu Jamał oraz wysp Białej i Wilkickiego, a w kilkanaście godzin po ominięciu czarnego spychu wyspy Diksona, zaczął ostrożnie i powoli, rzucając sondę do mierzenia głębokości, sunąć pomiędzy niskiemi brzegami lądu, a niezliczonemi wysepkami Kamienistego archipelagu. Nareszcie Nilsen kazał rzucić kotwicę w głębokiej zatoce, do której wpadała rzeka Pyazina, wnosząca do morza szerokie pasmo mętnej, brunatnej wody.
— Szesnaście dni zabrała nam ta pływanka! — zawołał Pitt. — Nie możemy tu długo popasać, bo ogarnęłyby nas lodowe pola, gdy zerwie się północno-wschodnia dma!
— Popasać tu długo nie będziemy! — mruknął Nilsen. — Prędko się załatwimy...
Od brzegu, otoczonego pasem przymarzniętego lub wyrzuconego na strąd[2] lodu, rozbijanego i łamanego przez szeleję,[3] odpłynęło kilka łodzi.
Z burty rzucono przybywającym drabinki sznurowe i wkrótce na deku zaroiło się od tubylców. Byli to Samojedzi, koczujący na brzegach Tajmyrskiego półwyspu i przylegającej tundry.
Tubylcy mieli radosny uśmiech, tak dziwny na ich wyniszczonych, zbiedzonych twarzach.
Jeden z Samojedów mówił łamaną rosyjską mową, objaśniając, że już od trzech lat żaden kupiec do nich nie zaglądał, a wysłani z koczowisk ludzie jeździli saniami, ciągnionemi przez psy do osad, położonych nad rzeką Jenisej.
— Żadnych towarów tam jednak nie znaleźli, chociaż dla wymiany zabrali z sobą kilka „sorok“[4] futer białych i niebieskich lisów i dwa tysiące skórek najlepszych popielic — opowiadał rybak. — W osadach, w najbogatszych domach panuje głód, nędza i śmierć. Co robić?! Na naszych koczowiskach oddawna nie mamy bawełnianych tkanin na koszule; nasze kobiety płaczą, bo zabrakło im igieł i nici i znowu, jak w dawne — dawne czasy, są zmuszone posługiwać się igłami z ości rybich i nićmi — z żył reniferów i fok. Biały Duch, gdy przyjdzie zima i noc, tchnie na nas śmiercią, bo rybacy nie posiadają żelaza na harpuny i haki, ani sznurów na sieci; myśliwi wystrzelali już zapasy prochu i ołowiu. Ludność wyczerpała herbatę, cukier, tabakę i zapałki. O „ognistej wodzie“ nawet marzyć nikt nie śmie. Niech dobrzy biali ludzie dadzą biednym rybakom chociaż jedną flaszkę „ognistej wody“! Zapłacimy hojnie kłami morsów, skórkami białych lisów, ba! nawet czarnych...
Nilsenowi oczy błysnęły. Wymownie spojrzawszy na sztormana, rzekł:
— Ognistej wody nie mamy, lecz towary przywieźliśmy i możemy handlować z wami.
Uradowani Samojedzi skwapliwie wskoczyli do swoich łodzi i odpłynęli, wiosłując z całej siły, aby prędzej oznajmić po bliskich i dalekich koczowiskach o przybyciu okrętu z niezbędnemi dla ich istnienia towarami.
Cały tydzień tkwił „Witeź“ w zatoce Pyaziny, oblegany przez łodzie i kajaki samojedzkie.
Nilsen nie potrzebował się targować i układać z tubylcami, bo sami wyznaczyli bajecznie wysokie ceny za żądane przez nich towary. Gdyby Norweg przyprowadził z sobą jeszcze dziesięć takich naładowanych szonerów, jak ten, którym dowodził, — rozprzedałby wszystko. Tubylcy bowiem, od kilku lat nic nie kupując, nagromadzili olbrzymie zapasy łowieckiej zdobyczy, a pozbawieni najpotrzebniejszych dla istnienia rzeczy oraz żywności, do której już przywykli, płacili hojnie za wszystko.
Najpierw zjawili się rybacy. — Przywozili z sobą na wymianę olbrzymie, zamrożone i powleczone lodową powłoką jesiotry i nelmy, skórzane wory, nabite kawiorem i najlepszemi kłami morsów, cenionemi niemal narówni z kością słoniową, bele skór fokowych i morsowych, fiszbin, twardy tłuszcz kaszalotów, czyli tak zwaną spermacetę, skóry białych niedźwiedzi, upolowanych harpunami.
Kobiety prowadziły handel na własną rękę.
Wtedy gdy mężczyźni oddawali swoją zdobycz za żelazo, sznury, haki, ostrza do harpunów, herbatę, tabakę, cukier, białe bawełniane tkaniny, buty i czapki, — tubyłki wyciągały z zawieszonych na piersiach woreczków ozdobnych barwne, nieobrobione drogie kamienie, złote ziarnka o dziwnych nieraz kształtach, lub przynosiły duże bryły złocistych bursztynów i białe jak śnieg skórki gronostajowe, dostając za to piękne jedwabne tkaniny marokańskie, wzorzyste perkaliki, chustki, pantofle, sztuczne klejnoty, naczynia, karmelki, a nawet zabawki dziecinne i pierniki. — Za jedyną maszynę do szycia, jaka była na statku, — żona księcia samojedzkiego oddała woreczek skórzany, napełniony co najmniej trzema funtami złotego piasku.
Wszystkie te skarby znikały jeden po drugim w głębokim rumie „Witezia“.
Po rybakach przyszła kolej na myśliwych, którzy przyjechali później na reniferach, gdyż mieszkali dalej, na południu, gdzie jednostajna tundra, pokryta kępami szarej, twardej trawy, zwolna przechodzi w mniejsze lub większe oazy, z karłowatych brzóz i drzew iglastych złożone.
Ogorzałym, mocnym i wytrwałym łowcom oczy się paliły i śmiały do strzelb niemieckiego i angielskiego wyrobu, do blaszanek z prochem, worków z kulami i śrutem, do kapiszonów i sztabek ołowiu; pieścili w ręku noże myśliwskie, siekierki, kieszonkowe komplety ślusarskie, scyzoryki, zapalniczki benzynowe, kociołki i kubki emaljowane, plecaki brezentowe, siodła, żelaza do łapania zwierząt. Targując się pomiędzy sobą i spierając, urządzali licytację, rzucali na pokład skóry białych, czarnych, rudych i niebieskich lisów, soboli, wilków, białych i burych niedźwiedzi, kun i łasic, pokryte rzeźbami rogi reniferowe i łosiowe oraz ogromne naroście brzozy czeczotowej, najlepszej i najtwardszej, o drobnych jednostajnych centkach i smugach.
Majtkowie też nie próżnowali. Pittowi zdawało się chwilami, że rozprzedadzą wszystko, co posiadają i pozostaną nadzy, albo wkońcu zaproponują samych siebie wzamian za drogie futra. Czeladź sprzedawała bowiem bieliznę, zbyteczne ubranie, buty, tabakę, zapałki, cygarnice, walizki, zegarki, noże, czapki, brzytwy i różne posiadane drobiazgi.
Nowy mechanik — młody Polak Menger, rozprzedawszy wszystko, obładowany kilku skórami białych niedźwiedzi, rysia i lisów wołał:
— Stachu, Romku, Stefku, Marjanie! Patrzcie! Mam tyle, że mogę pierwszą klasą jechać stąd do domu! Psia krew, że też nie mam już nic więcej do sprzedania!
Lecz towarzysze tylko się śmiali w odpowiedzi, bo sami uginali się pod ciężarem towarów, znoszonych przez nich do kajuty w kasztelu.
Kucharz Tun-Lee sprzedał nawet dwie talje kart, chińskie szachy i długą fajkę mongolską.
— Sprzedaj jakiej łysej babie warkocz! — krzyknął mu z głębi rumu Otto Lowe.
Lecz kuk wysoko cenił tę tradycyjną ozdobę chińskiej głowy i rozstać się z nią nie chciał za żadną cenę.
— Zamień warkocz na skórkę zająca! — poradził mu, przebiegając, Ikonen.
Chińczyk się obraził, bo uważał zająca za najbardziej pogardzane zwierzę.
— Uczykan jest nieczyste, niedobre bydlę! — mruczał, wygrażając Finnowi pięścią.
Nareszcie Nilsen kazał zamknąć i szczelnie pokryć podwójnym brezentem magazyn, oznajmiwszy Samojedom, że nic już do sprzedania nie posiada.
Pitt Hardful podczas jarmarku na „Witeziu“, jak się wyrażał, zaprzyjaźnił się z miejscową starszyzną, ująwszy ją podarunkami i lekami na reumatyzm, zwykłą chorobę rybaków i myśliwych. Dowiedział się o różnych ważnych na przyszłość rzeczach, o kraju i jego bogactwach, zawarłszy ustną, potwierdzoną wieczystą przysięgą umowę handlową na rok przyszły.
Gdy starszy mechanik Michał Skalny zatelefonował z hali maszynowej na mostek kapitański, że maszyna gotowa, Nilsen kazał wyciągać kotwicę, ryknął syreną szonera i, otoczony flotylą odprowadzających czółen tubylczych, wziął ryzę na zachód.
Ledwie szoner zdążył pozostawić za rufą wyspę Diksona, lekka bryza prawie nagle przeszła w szturm. Wszystko się zmieszało i skłębiło — mgła, unosząca się nad Oceanem, wysoko wylatujące bałwany, bryzgi, piana i z hałasem rozbijane dziobem „Witezia“ tafle kry.
Statek miotał się, jak oszalały, pod smagającą go dmą i kładł się to na prawą to na lewą burtę. Potoki słonej, spienionej wody przelewały się przez pokład i wdzierały się do hali maszynowej, aż trafiły do dynamo i w jednej chwili zgasiły światło w głębi statku, gdzie nie dochodziły blade promienie niegasnącego polarnego słońca.
Gięły się i skrzypiały maszty, a u foka wicher oderwał top-reję i z rozmachem cisnął ją na czepiającego się masztów i basztaków Marjana Rynkę. Inni Polacy rzucili mu się na pomoc. Ryzykując, że będą zmyci przez fale, uratowali jednak rannego, nieprzytomnego towarzysza.
Bijące w burty szonera bałwany szerzyły coraz większe zniszczenie.
Pod wściekłym uderzeniem pękły tały trepu i ciężki, żelazem okuty chodnik zaczął łomotać w burtę statku.
— Odciąć pozostałe liny! Zrzucić trep do morza! — krzyknął w tubę Nilsen.
Bosman, ślizgając się i czepiając lin takielażu, ponieważ lada chwila mógł wypaść za parapet, siekierą odrąbał jedyną linę, która utrzymywała chodnik przy statku.
Majtkowie, zwłaszcza nowi, zapadali na morską chorobę, lecz, mimo iż uginały się pod nimi nogi i głowy pękały im z bólu, pracowali ciężko przy szalupach ratunkowych.
Wiatr i bijące fale zrobiły swoje. Puściły łańcuchy szpylów, z zawieszonemi na nich łodziami, które zaczęły się bujać, grożąc upadkiem na parapet lub do morza. Bezan-maszt stracił lewoburtowe gafle i chwiał się coraz silniej.
Widząc to, Nilsen zbiegł z mostku, oddawszy komendę sztormanowi, i wraz z bosmanem i mechanikiem uchwycili miotające się na wietrze przesmolone liny, uwiązali je i obciągnęli, zlewani strugami lodowatej wody, rzucanej nad nich przez wściekłą kipiel.[5]
Nilsen miał oko na wszystko. Odrazu spostrzegał zagrożone miejsca i posyłał ludzi, aby wzmacniali i naprawiali co trzeba, walcząc ze szturmem i nawałnicą bałwanów.
Przy ujściu potężnego Jeniseja, zabarwiającego Ocean w promieniu kilkudziesięciu mil na kolor brunatny, — nowe niebezpieczeństwo stanęło przed porwanym przez wichurę statkiem Olafa Nilsena.
Mocarny prąd rzeki-olbrzyma wyniósł do morza zerwane gdzieś, w głębi lądu, duże drzewa wraz z korzeniami i zaciśniętemi w ich splotach kamieniami. „Witeź“ już kilka razy uderzał dziobem o płynące konary, drżał i zgrzytał, gdy olbrzymie pnie, zatopione jego ciężarem, sunęły pod wodą, ocierając się o jego dno.
Nagle śród huku, łomotu i wycia rozległ się trzask i wszyscy odczuli potężny wstrząs całego statku.
— Co się stało? — zawołał Pitt, podbiegając do kapitana.
Ten znieruchomiał z nachmurzonem czołem, ścisnąwszy obydwiema rękoma poręcz mostku, i nadsłuchiwał.
Pitt odrazu spostrzegł, że z „Witeziem“ coś się dzieje. Miotał się teraz bezładnie, obracał się wkółko, nie rozbijał nadbiegających bałwanów szturmowych i coraz silniej przewalał się z boku na bok.
— Statek nie słucha steru! — krzyknął rudlowy.[6] — Zgubiłem ryzę...
— Rzuć szturwał! — odpowiedział kapitan i, pochylając się do ucha Pitta, zawołał:
— Płynące drzewa złamały nam plusk[7] steru... Nic nie poradzimy na to przy takim zwarze i dmie...
— Musimy wejść do rzeki i odstać się[8], — poradził Pitt.
— Nie! — odparł Nilsen. — Ten szturm potrwa kilka dni. Bez rudla nie mogę manewrować w ujściu, gdzie podobno dużo rew, łach piaszczystych, zwałów, płynących od góry drzew i kamieni. Staniemy pod dryfem, chociaż — bez steru ciężko to nam przyjdzie... Dajcie sygnał, sztormanie, na owral, a dobry sygnał i potrójny!
Podczas gdy Pitt biegł ku sznurowi syreny, Olaf Nilsen zadzwonił do mechanika i rzucił mu:
— Stop! Od maszyny i kotłów nikogo nie zwalniać!
W tej chwili zaryczała, a później trzykrotnie, długo jęczała syrena, odpowiedziały jej gwizdki bosmana i jego komenda:
— Owral! Wszyscy na górę!
Cała załoga, oprócz czeladzi maszynowej, wybiegła na pokład. Nawet ranny Rynka zjawił się, oparty na ramieniu Walickiego.
— Rozwinąć żagle! — padł rozkaz z mostku i jednocześnie jakaś komenda do maszyny. Sunąc naprzód lub wtył, „Witeź“ zaczął wkrótce znowu nadstawiać nadbiegającym bałwanom swój ostry, stalowy dziób.
Tymczasem majtkowie po wantach weszli na marsy, zaczęli rozwijać żagle i szykować biegowy linostrój.
Gdy żagle opadły, flandrując[9] i szamocąc się z wiatrem, kapitan krzyknął:
— Hys!
Ludzie brasowali reje, stawiając je pod wiatr, a wtedy żagle wydęły się i statek ruszył naprzód.
Olaf Nilsen postanowił zatrzymać statek — stanąć pod dryfem, w odpowiedni sposób manewrując żaglami.
Długo rozlegała się jego komenda.
— Brasuj reje na półwiatr! Westa top-żagiel! Nadaj gary! Hysuj bezan! Halzować grot! Obciągnij gorcyl na fok-żaglach. Porwa! Porwa!
Nareszcie stojący na „bocianiem gnieździe“ bosman krzyknął w tubę:
— Dryf!
Nilsen zdjął kapelusz i otarł czoło...
Przybiegł pracujący przy bezan-maszcie Pitt.
— Co będziemy robili teraz? — spytał.
— Tymczasem stoimy pod dryfem i kołyszemy się na kipieli. Trzeba tylko ciągle uważać na żagle. O! patrzcie, mister Siwir! Kliwer teraz zbyteczny!
— Hej, tam który od sztaby! Zwiń kliwer i gorcyl zawiąż na lorę![10] — krzyknął, przechylając się przez poręcz mostku. — All right!... A teraz, sztormanie, musimy coś obmyśleć ze sterem, bo, manewrując żaglami, płynąć będziemy bardzo długo, a wtedy może nas gdzieś lód przyłapać i zatrzeć...
Zbiegli z mostku i oglądali złamany ster, od którego pozostała tylko gruba żelazna oś.
— Źle, do kroćset piorunów! — zaklął kapitan. — Takiej awarji tylko w doku mogą zaradzić, a nie podczas pływanki i do tego w ruchawę!
Jednak złamanemu sterowi uważnie przyglądał się też ranny Rynka, którego koledzy nazywali inżynierem. Siedział na rufie, na zwoju lin i myślał.
Nareszcie zawołał, kiwając na Pitta:
— Sztormanie, zapytajcie kapitana, czy ma w magazynach proszek Goldsmita?
— Mamy, na wypadek lutowania blatów burtowych, stalowych tros i łańcuchów! — odparł Nilsen.
— Naprawimy rudel! — oznajmił „inżynier“ i, zawoławszy do pomocy dwuch swoich towarzyszy i mechanika „Witezia“, długo coś majstrowali w hali maszynowej, aż późną nocą wynieśli nowy plusk o dziwnych kształtach.
Spuszczono go z rufy na blokach, a zwinni Lowe i Ikonen nałożyli go na złamaną oś steru, zasypali wszystkie szczeliny proszkiem i przyłożyli ogień do zapalnika. Trysnął biały płomień i kanał plusku z włożoną w niego osią rozgrzał się do białości. Minęło półgodziny.
— Maszyna wara! — zatelefonował kapitan. — Mały chód naprzód!
Zwracając się do rudlowego, rzucił:
— Rudel na sztymbork! Pełny obrót!
„Witeź“ usłuchał sztorwału. Ster trzymał się mocno.
Kapitan uścisnął rękę Rynce i zawołał:
— Dojdziemy do Wardö, a w najgorszym razie do Archangielska, jeżeli znowu nie spotkamy pływających drzew!...
— Może nie spotkamy więcej! — odparł chory majtek i znużony powlókł się do kajuty.
— Straciliśmy na tę przygodę pół dnia, a przeszedł, jak jedna godzina! — uśmiechnął się Nilsen do Pitta. — Biegnijcie, sztormanie, i każcie, aby zwinięto żagle. Dość tej zabawy!
Morze jednak wciąż jeszcze walczyło z ludźmi. Bałwany podrzucały statkiem i z rozmachem ciskały go na dno rozstępujących się nagle przepaści, pełnych piany, wirów, mknących strug zielonej wody i porwanych prądem kawałów lodu.
Gdy Pitt stał na wzniesionej przedniej części szonera, śledząc zwijanie żagli, na pokładzie, koło wejścia do biesiadni rozległ się przeraźliwy krzyk i głuchy łoskot padających ciężkich przedmiotów. Sztorman zajrzał na dół i wszystko odrazu zrozumiał.
Koło podstawy grot-masztu stały wyjęte z rumu beczki z rybą, uwiązane linami. Od ciągłego szustania[11] sznury się przetarły, stos ciężkich beczek rozsypał się po pokładzie.
Przy wantach stali w tej chwili, obciągając rozluźnione liny, Polak Menger i Otto Lowe.
Silnym uderzeniem ciężkich beczek Menger został zbity z nóg i przyciśnięty do żelaznych słupków balkonu. Pitt widział, jak majtkowi ciężka beczka rozgniotła głowę i zmiażdżyła pierś. Statek przechylił się na drugą burtę i beczki odbiegły z siłą uderzając w drewnianą ścianę biesiadni i wyłamując z niej kilka desek. Po chwili potoczyły się z powrotem, wyrwały poręcze i wraz z nieruchomem ciałem zgniecionego człowieka runęły do morza.
Pitt krzyczał, lecz wycie wiatru i łoskot rozbijających się fal zagłuszył jego wołanie.
Tymczasem pozostałe beczki toczyły się po pokładzie, zagrażając życiu Lowego. Zwinny majtek w jednej chwili wspinać się zaczął po wantach do góry, lecz beczki całym swym ciężarem uderzyły w dolne umocowanie lin. Pękły przesmolone sznury. Wanty z wiszącym na nich majtkiem uderzyły o ścianę biesiadni i słupki szpardeku,[12] zrzucając na pokład oszołomionego i potłuczonego majtka. Jeszcze jedna chwila i toczące się z powrotem beczki byłyby zgniotły leżącego, lecz Pitt zbiegł na pokład i odciągnął zemdlonego Lowego na bezpieczne miejsce. W tym samym momencie beczki wyłamały ścianę i wpadły do biesiadni, druzgocząc stół i krzesła.
Kapitan, stojący przy rudlowym majtku i oglądający mapę, poza hukiem maszyny, rykiem burzy i zgrzytem łańcucha sztorwałowego nie widział i nie słyszał nic z tego, co się działo przez krótką chwilę, która dla Pitta była wiecznością.
Sztorman wbiegł na mostek i krzyknął trwożnym głosem:
— Menger z pewnością zabity i zrzucony za burtę. Lowe ranny... zerwały się beczki na pokładzie. Na miłość Boga zawracajmy, może znajdziemy tego Polaka... może, żyje...
Olaf Nilsen chciał zbiec na dół, gdzie leżał Otto Lowe, lecz zacisnął usta i skomenderował do maszyny:
— Wolny bieg!
Schwycił sztorwałowe koło i po chwili „Witeź“ zawracał, zakreślając na spienionej powierzchni morza szeroki łuk.
Dwie godziny stracono na poszukiwaniu wyrzuconego za burtę majtka, lecz nie zauważono żadnych śladów.
— W takim zwarze najlepszy, zdrowy pływak trzech minut nie utrzyma się na fali! — rzekł ze smutkiem kapitan. — Rzucić za burtę koło ratunkowe i dwie kule korkowe — na wszelki wypadek...
To powiedziawszy, Norweg zdjął kapelusz marynarski i ponuro patrzał na mknące, zimne, syczące fale. Za jego przykładem obnażyli głowy Pitt i stojący przy sztorwale Hadejnen.
Wtedy dopiero Nilsen schwycił Pitta za ramię i spytał:
— Co z Ottonem Lowe?
Sztorman uspokoił go i Nilsen poszedł odwiedzić potłuczonego majtka. Przy Lowem już się uwijał felczer Walicki, na którego twarzy malowało się zdumienie. Nilsen kazał przenieść majtka do biesiadni, a sam oglądał szkody, uczynione podczas wypadku, i kierował łapaniem i umocowywaniem beczek, miotających się jeszcze po pokładzie.
Nareszcie wszystko było w porządku, oprócz oceanu, który kipiał, ryczał i ciskał długie hufce fal na mały statek, jak gdyby zaciął się w zamiarze zdruzgotania go i pożarcia białemi kłami bałwanów.
Jednak „Witeź“ się nie dawał. Zderzał się z nadlatującemi wałami, wbijał swój dziób w ich piersi, wylatywał w górę, ciężko opadał, lecz parł naprzód, pozostawiając za sobą biały od piany kilwater[13] i czarną smugę dymu, niby olbrzymią banderę kaperską.[14]
Na warudze pozostał bosman, Olaf Nilsen zaś po obejściu szonera i odwiedzeniu wszystkich jego zakątków, poszedł do swej kajuty, aby wypocząć przed wieczorem, gdyż o tak burzliwej porze nie chciał opuszczać mostku kapitańskiego przez całą noc.
Pitt Hardful, który też miał wolną chwilę, ulokował się na swem ulubionem miejscu na dziobie okrętu i, otulony w nieprzemakalny płaszcz, stał zadumany, zapatrzony w piętrzące się przed statkiem bałwany i w przepaściste, ciemne wiry.
— Sztormanie! — rozległ się nagle głos za Pittem.
Odwrócił twarz i ujrzał stojących obok siebie felczera Walickiego i mechanika Ludę.
— Co się stało? — zapytał.
— Chcemy pomówić z wami, sztormanie! — rzekł Walicki. — Rzecz poważna...
— Albo śmieszna... — dorzucił Luda.
— Gadajcie, jak się należy, bo nic nie rozumiem! — wybuchnął sztorman.
— Wiecie, sztormanie, że potłuczony majtek Lowe zemdlał, — zaczął felczer. — Musiałem go cucić...
— No... — mruknął Pitt.
— Ściągnąłem z niego bluzę i koszulkę wełnianą i wiecie, co pod nią znalazłam, sztormanie? — rzekł wciąż nie mogąc przezwyciężyć zdumienia, Walicki.
Pitt znowu zaczął patrzeć na morze i niby od niechcenia rzucił:
— Z pewnością skórę, okrytą sińcami, mój panie...
— Do skóry było jeszcze daleko! — zaśmiał się Luda. — Biedak Walicki musiał się dobrze napracować, aż dotarł do niej!
— Tak, sztormanie! — zawołał felczer, oglądając się, czy ich nikt nie podsłuchuje. — Lowe miał na sobie zbroję, coś w rodzaju kolczugi, z grubej twardej skóry, przeszywanej paskami stali. Coś nakształt gorsetu, okrywającego go od szyi do bioder. Rozciąłem go, bo nie mogłem rozpiąć na opuchniętem ciele i wtedy... wtedy...
Zapanowało milczenie.
— Wtedy przekonaliście się, że Lowe — to nazwisko kobiety, — rzekł nareszcie sztorman.
— Tak! Tak! — szepnął felczer. — Lecz cóż oznacza taka maskarada?
— Nie wasza w tem i nie moja głowa, drodzy towarzysze! — wykrzyknął Pitt. — Wierzcie mi, że najlepiej będzie, jeżeli nikomu o tem słowa nie piśniecie. W przeciwnym razie za nic nie ręczę, a najmniej za wasze życie... Luda nic wcale nie wie, nic nie słyszał i nic nie spostrzegł. Walicki nie mógł się nie dowiedzieć największej tajemnicy „Witezia“, lecz jest przekonany, że wszyscy o tem wiedzą, a więc nikomu o tem nie mówi. Taka moja rada, towarzysze! Bo co do mnie, to ja nic nie wiem i niczego się nie domyślam, chociaż pływam na „Witeziu“ dłużej od was...
— Dziękujemy za radę, sztormanie! — szepnął Luda. — Ale czy nie myśli pan, że z tego wszystkiego może wyniknąć wielka heca? Okropnie bowiem łakomie spoglądają na leżącą w biesiadni... o, przepraszam! na leżącego na tapczanie Lowego te ogromne draby: Ikonen, Ryba i Hadejnen. Jak wilki kręcą się koło biesiadni, zaglądają do okien... Kapitan poszedł niby do siebie, lecz po chwili niespodziewanie zjawił się i spostrzegł Ikonena, otwierającego drzwi... Wtedy kazał mi przynieść z góry koc, położył się na podłodze przy drzwiach, nas wyprawił i powiedział, że sam będzie tymczasem doglądał chorego... Gdy wychodziliśmy, spostrzegłem, że wyjął z kieszeni rewolwer i położył sobie pod płaszcz, zwinięty pod głową. Może tu wyniknąć kryminał...
— Kryminał? — spytał, wybuchając śmiechem, Pitt, gdyż przypomniał sobie stare dzieje „Witezia“ i niedawny wypadek z palaczem Mito.
— A prawda! — zawołał Luda wesołym głosem — Niema tu policji!
Wszyscy się zaśmiali przy tej uwadze.
— Czy można jeszcze mówić? — spytał Walicki.
— Ależ zapas opowiadań przynosicie z sobą, towarzysze! — zdziwił się Pitt. — Cóż tam znowu?
— Bo to widzicie, sztormanie, Lowe po bardzo silnem potłuczeniu dostał gorączki, miota się i, nie będąc jeszcze zupełnie przytomny, wykrzykuje różne rzeczy, rozmawia z kimś, komuś grozi, woła...
Felczer nagle urwał.
Pitt spojrzał na niego badawczo i spytał cicho:
— Woła?... kogo?
— Was, sztormanie... — szepnął Walicki. — Mówi: „on — czysty i jasny... On wszystkich nas uratuje... On, jak słońce...“
— Czy kapitan słyszał to? — rzucił pytanie Pitt.
— Właśnie, że słyszał... Zbladł i zębami zgrzytnął... — szeptał Walicki. — Dlatego chciałem uprzedzić was, sztormanie...
— Dziękuję! — rzekł sztorman na pozór zupełnie spokojnie, lecz natychmiast myśl zaczęła uporczywie pracować, bo czoło pokryło mu się zmarszczkami.
Odwrócił się plecami do majtków, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona i że wcale go dalszy ciąg nie obchodzi.
— Tego brakowało! — myślał Pitt. — To może do gruntu wszystko zmienić.
Jednak wielką potęgę posiada mowa kobiety, gdy wyraża uwielbienie lub miłość do mężczyzny! Zresztą jest to jedno i to samo, gdyż z uwielbienia zawsze wyrasta miłość. Odkąd stoi świat, każda kobieta, uwielbiająca cudotwórców, czarowników, proroków, bohaterów i królów, w głębi swego serca marzy o chwili, gdy będzie mogła w zapomnieniu i uniesieniu oddać ubóstwionemu swoją miłość.
„Kobieta nie śpi i myśli o nocnej, tajemniczej godzinie, gdy pana swoich myśli lub serca nazwie nie „sidi“, nie „serdarem“, lecz powie mu drżącemi ustami: „mój najdroższy!“ — głosi stara legenda arabska.
„Skazany jest ten, który dotknie tej jadowitej czary, — bo pryśnie jego urok potężny, rozwiany lekkomyślnemi słowami chełpliwej lub zazdrosnej kobiety. Człowiek, kierujący życiem innych, powinien odtrącić kochankę lub zabić ją, jak się odtrąca trujący napój, jak się zabija śmierć niosącego węża“ — dodaje twórca innej wschodniej legendy.
Pitt, mimo niepokoju i troski, z powodu tak niespodziewanie wdzierającej się do jego życia okoliczności, zaczął myśleć o Elzie, ukrywającej się pod nazwiskiem majtka Ottona Lowego. Zwróciła na niego uwagę, chociaż on nie zdradził najmniejszej chęci zbliżenia się do niej? To pochlebiało jego dumie męskiej.
Kobiety były poniekąd przyczyną jego upadku moralnego, gdyż o ile mogą podnieść człowieka na wyżyny godności ludzkiej, genjuszu i bohaterstwa, o tyle też potrafią cisnąć do najohydniejszego bagna, lub pogrążyć w gnuśnej obojętności dla wszystkiego, co stanowi treść życia i jego najpiękniejszej, najszczytniejszej ozdoby.
Pitt przypomniał sobie słowa jakiegoś pisarza, mówiącego:
— Kobieta jest w całej pełni człowiekiem, nosicielką boskich i zwierzęcych instynktów. Może stać się bóstwem, opromieniającem miljony ludzi, może być — najbardziej pogardzanym wyrzutkiem, zatruwającym społeczeństwo.
Pitt zaklął w duchu, bo w obecnem swojem życiu, które zaczynał nanowo budować, nie chciał spotykać ani pięknych, niedostępnych bogiń, ani powabnych i ciągnących ku sobie, jak przepastne wąwozy górskie, kapłanek grzechu.
— Tego mi tylko brakowało do szczęścia! — myślał, z niepokojem oczekując ukazania się Olafa Nilsena.
Kapitan wkrótce zjawił się na mostku i zapytał majtków, stojących przy sztorwale:
— Gdzie jest sztorman?
— Stoi na sztabie! — odpowiedział jeden z rudlowych. — Już godzina upłynęła, jak przygląda się morzu. Lubi sztorman to miejsce!
Nilsen wiedział o upodobaniu Pitta i to go uspokoiło. Długo przyglądał mu się bacznie, aż posłał po niego bosmana.
— Zaczyna się... — pomyślał Pitt i natychmiast twarz powlokła mu się nieprzeniknioną obojętnością, a usta zacisnęły się mocniej.
Jednak sztorman pomylił się. Olaf Nilsen spotkał go przyjaźnie i rzekł, wpijając swe skośne oczy w twarz Pitta:
— Lowe czuje się lepiej! Już nie majaczy... Bóle ustały...
— To bardzo szczęśliwie dla Lowego, — spokojnym głosem odparł sztorman. — Powinien być wdzięczny felczerowi.
— No, tak!... — mruknął kapitan i dodał weselszym głosem: — Chodźmy, mister Siwir, podziękować załodze za rzetelną pracę w ciężkiej potrzebie!
Załoga już się zebrała na posiłek do biesiadni.
Lowe siedział na tapczanie, szczelnie otulony w koce.
Olaf Nilsen dziękował majtkom za odwagę i staranność, wyróżniając pracę nowo zaciągniętych ludzi i podwyższając wszystkim procent od zysków, które miał osiągnąć ze sprzedaży polarnych towarów. Na jego rozkaz Michał Ryba, piastujący, oprócz bosmańskiej, godność stewarda okrętowego, przyniósł z magazynu parę butelek dobrego koniaku i kilka białych glinianych dzbanków angielskiego porteru. Załoga mocno się podochociła.
Pitt, który teraz ciągle był na baczności, kilka razy rzucał przelotne lecz badawcze spojrzenia na Lowego. Twarz i oczy majtka nie zdradzały jednak żadnego wzruszenia, które mogłoby zwrócić uwagę Nilsena. Młoda, pogodna twarz była uśmiechnięta, jasne, śmiałe oczy miały łagodny wyraz.
— Przyśniło się Walickiemu, czy co? — myślał sztorman. — A może Lowe, majacząc, plótł różne inne brednie?...
Nilsen, ujrzawszy, że wszystko już wypito, ciężko się podniósł i rzekł:
— Teraz idźcie na wypoczynek... Daję dwie godziny... Bosman wyda porcję koniaku ludziom z warugi. Zaraz ich tu przyślę... Przy sztorwale stanę ja, a do pomocy wezmę sobie felczera...
Kapitan zamyślił się na chwilę, niby się wahając.
— Mister Siwir! — mruknął, zwracając się do Pitta. — Gdy ludzie pójdą do kasztelu, pomóżcie Lowemu dojść do jego kajuty i położyć się... Będę posyłał do niego od czasu do czasu Walickiego, aby zmieniał mu okłady.
Z temi słowami Nilsen wyszedł, a za nim Walicki, naciągając zbyt szeroki dla niego płaszcz szturmowy.
Bosman wyprawił ludzi do czeladni i zakrzątnął się wraz z Tun-Lee koło posiłku i napoju dla zmienionej warugi.
Pitt pomógł Lowemu podnieść się, starannie otulił go płaszczem i kocami i, wziąwszy pod ramię, poprowadził, trzymając się wantów, basztaków i parapetu dekowego przez pokład, uciekający z pod nóg co chwila.
Gdy szedł, czuł wparty w siebie z tyłu wzrok Olafa Nilsena.
— Czy kapitan urządza próbę, czy podejrzenia jego rozwiały się? — myślał Pitt, prowadząc osłabionego, chwiejącego się na nogach Lowego.
Pomógł mu położyć się do łóżka, starannie nakrył i postawił na stoliku ciężki okrętowy kubek z wodą.
— Teraz już wszystko, Lowe! — mruknął sztorman. — Leżcie, śpijcie i jak najprędzej zapomnijcie o swoich sińcach!
— Dziękuję wam, sztormanie! — gorąco szepnął Lowe. — Dziękuję... Nie wiecie nawet, coście dla mnie zrobili! Życie przede mną otworzyliście!... Zapaliliście dla mnie słońce w mroku... Wskrzesiliście nadzieję... Uratowaliście mi życie!... Dziękuję, dziękuję! Nigdy tego nie zapomnę!... Umrę za was, jeżeli zajdzie potrzeba, lub jeżeli wy tego zażądacie!
Głos Lowego zmienił się do niepoznania. Stał się dźwięczny i miękki, a nuta szczerości i wdzięczność namiętna zdradziły kobietę.
— Upiliście się, towarzyszu! — rzekł Pitt, pokrywając śmiechem zmieszanie. — Zrobiłem to, co uczyniłby nasz kapitan, mechanik lub kuk. Przesadzacie!
— O, nie! — zawołał Lowe, i Pitt nie zdążył się opamiętać, gdy majtek schwycił jego rękę i zaczął okrywać ją pocałunkami. — Wy — jasne słońce!
Duże oczy Lowego napełniły się łzami, usta drżały.
— Upiliście się — nic innego! — mruknął sztorman. — Śpijcie! Odchodzę...
Zamknął drzwi i wyszedł na pokład.
Wzrok jego spotkał się z jarzącemi źrenicami Olafa Nilsena. Kapitan wcisnął głęboko na czoło zydwester, a z pod jego ronda ponurym ogniem błyskały czarne, skośne oczy.
— Wszystko w porządku! — krzyknął, podchodząc do mostku, Pitt. — Lowe już się położył. Postawiłem przy nim kubek wody do picia. Teraz idę się przespać, kapitanie...
Nilsen, słysząc spokojny głos sztormana i spostrzegłszy obojętny, zimny wyraz jego oczu, natychmiast się uspokoił i zawołał:
— Idźcie! A przez noc będziemy razem na warudze!
— All right! — odpowiedział sztorman, znikając w biesiadni.
Po odejściu Pitta, Nilsen zwrócił się do stojącego przy sterze Walickiego i rzekł wzruszonym głosem:
— Dziękuję wam, towarzyszu, z duszy za to, żeście uratowali... Lowego! Umiem być wdzięczny... Nie zapomnę o was i waszych towarzyszach, gdy będziemy dzielili zyski. Oddam wam ze swojej części... Należy się wam, boście stracili przyjaciela. Szkoda Mengera!
— Szkoda, kapitanie! — zgodził się Polak. — Setny to był chłop — i do wypitki i do wybitki! Ha! Ale cóż robić? Taki już los Polaków! Koniecznie któryś z nich musi ginąć na obczyźnie, za cudzą sprawę. Nic to! Zato kiedyś nasz naród zostanie wynagrodzony sowicie i będzie wielki, potężny! Mnie zaś nie macie za co dziękować, kapitanie. Zrobiłem, com powinien był zrobić...
— Nie będziemy się certowali! — przerwał Nilsen. — Ponieważ robiliście opatrunek Lowemu, więc wiecie... wiecie, że... to — kobieta...
— Czyż nikt o tem nie wiedział na statku? — zapytał nauczony przez Pitta felczer.
— Ten i ów wiedział, — mruknął kapitan, — lecz ukrywaliśmy to przed ludźmi, bo w tem jest tajemnica... Lowe chce i musi uchodzić za zwykłego majtka... Nikomu więc nic o tem nie mówcie, nikomu... nigdy i — nigdzie!
W głosie Olafa Nilsena, mimo wzruszenia, zabrzmiała zwykła groźba.
— Nikomu! Nigdy! Nigdzie! — powtórzył z naciskiem.
— Rozkaz! — odpowiedział Walicki.
Rozmowa się urwała. Majtek obracał koło sztorwału, kapitan chodził po mostku, pogrążony w zadumie.
Dwa dni jeszcze walczył „Witeź“ ze szturmem, aż dopłynął do Karskiej cieśniny i, nie spotkawszy tu lodowej przegrody, przedarł się na pełny ocean. Karskie morze pozostało daleko na wschodzie.
Na zachód od Nowej Ziemi ocean tylko lekko „kędzierzawił“ się w słońcu, migocąc drobnemi falami.
— Merga się morze... — mówił z radosnym uśmiechem bosman.
Sztorman tymczasem uważnie śledził Udo Ikonena. Zachowywał się bowiem majtek istotnie dziwnie. Był podniecony niezwykle, ciągle szeptał pokryjomu z Michałem Rybą, mechanikiem Skalnym, Hadejnenem i Christiansenem, a nawet naradzał się o czemś z Tun-Lee, który mrużył oczy i szczerzył duże żółte zęby.
Pitt Hardful wyszedł pewnego razu na pokład przed swoją nocną warugą i nagle usłyszał stłumiony świst z mostku; wnet potem chuda postać Chińczyka odbiegła z biesiadni i w popłochu ukryła się w luce, prowadzącej do kambuzy.
Sztorman zajrzał do kapitanki, gdzie przy sztorwale stał Hadejnen, a Udo Ikonen przechadzał się po mostku, paląc fajkę. Nic tu nie spostrzegł Pitt, więc żelaznemi schodkami wszedł do kambuzy.
Kucharz Tun-Lee siedział w kącie i zwijał długi biały sznur.
Był to lont Bickforda, używany do wybuchów, lecz co wspólnego miał kuk z lontem?
— Poco ci ta zabawka Tun-Lee? — rzekł Pitt, dotykając ramienia Chińczyka.
Kuk drgnął, lecz po chwili podniósł bezczelnie uśmiechniętą twarz i odparł:
— Ikonen znaleźć ten lina, kazać go ryngować[15]... Tun-Lee ryngować!
— No, to dobrze, Tun-Lee! — rzekł obojętnym głosem Pitt i podniósł się na pokład.
W tej chwili wybiły sygnały nocnej warugi.
Ikonen poinformował sztormana o trzymanej ryzie i chciał odejść, lecz Pitt dotknął jego ramienia i spytał:
— Skąd to Tun-Lee wygrzebał lont?
Ikonen spuścił oczy i milczał.
— Czyżbyście wy mu to dali, towarzyszu? — pytał dalej sztorman.
Finn milczał.
— A jeżeli tak, to poco Chińczykowi ten lont? — rzucił znowu pytanie Pitt.
Ikonen hardo podniósł drapieżną głowę.
— Cóż to tak wypytujecie mnie, sztormanie? Przecież wy nie jesteście sędzią śledczym, jam nie podsądny? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Ja nie sędzia, wy — nie podsądny, — rzekł zniżonym głosem Pitt, — a jednak mam prawo pytać, wy zaś macie obowiązek odpowiadać. N-no!
— Hej, hej, sztormanie! — zaczął się śmiać Ikonen, mrużąc oczy. — Hej, hej! Nie z tego tonu zaczynajcie! Lepiej idźcie z nami razem... Posłuchajcie mojej rady, inaczej — pójdziecie rybom na strawę!
— Jeżeli rada dobra, dlaczego nie mam jej wysłuchać? — podnosząc ramiona, mruknął sztorman. — Powiedźcie!
— Zawcześnie, sztormanie, zawcześnie! Przyjdzie czas — dowiecie się i postanowicie, albo być z nami i dobrze na tem zarobić, albo wystąpić przeciwko nam i... dać nura na zawsze...
— Szkoda, że nie mamy tu kapitana! We trzech toby łatwiej było nam przyjść do porozumienia! — zauważył, nie zdradzając swego niepokoju, sztorman.
— Jeżeli zauważymy, że Olaf Nilsen został powiadomiony... — zaczął, groźnie marszcząc brwi, Ikonen, lecz urwał, gdyż na mostek wszedł Luda, kierując się ku sztorwałowi.
— Szkoda, że nie zakończyliśmy tak niezmiernie ciekawej rozmowy! — rzucił Pitt zupełnie poważnym głosem.
Lecz Ikonen wyczuł drwiący ton i, pochylając w stronę sztormana wściekłą twarz, szepnął:
— Hej! Nie żartujcie ze mnie i pamiętajcie, com wam powiedział...
— Postaram się, o ile nie zapomnę, — odpowiedział Pitt, — lecz w każdym razie dziękuję za przyjacielską radę, Udo Ikonen!
Finn, oglądając się z wściekłością, odszedł do czeladni na forkasztel.
— Macie z sobą rewolwer, towarzyszu? — szepnął sztorman do Ludy.
— Mam... — odparł zdumiony majtek.
— To — dobrze! Trzymajcie go pod ręką na wszelki wypadek... — powiedział Pitt. — Ryza na S. W!
Oddawszy rozkaz, zbiegł na pokład i, stwierdziwszy, że nikt go nie podgląda, uważnie obejrzał deski deku. Odrazu spostrzegł, że kilka z nich były niedawno wyłamane i na nowo wstawione. Ktoś też odrywał i naprawiał deski w ścianie biesiadni, a pod progiem kajuty kapitana widniał świeżo wywiercony otwór z bielejącym w nim sznurem.
— Chcą wysadzić w powietrze kapitana! — domyślił się Pitt. — Tylko Tun-Lee mógł to wszystko przygotować, gdyż on sprząta kajutę Nilsena. On też dokona zamachu z kambuzy, dokąd przeciągnął lont pod pokładem...
Skradając się jak najciszej, Pitt zajrzał do kambuzy. Chińczyk coś majstrował w kącie. Pitt nie miał już żadnej wątpliwości, więc postanowił działać, nie zwlekając.
Cicho gwizdnął nad luką, prowadzącą do kuchni.
— Zaraz... zaraz być gotowe... — warknął Tun-Lee.
— Wychodź... — zmienionym głosem zawołał Pitt. — Prędzej!...
Sztorman ukrył się za szalupą i czekał.
Chińczyk wygramolił się na pokład i zaczął się rozglądać, niezadowolony, że go oderwano od roboty. W tej chwili Pitt zarzucił mu na głowę swój płaszcz, zdusił gardło i powlókł chudego kuka do swej kajuty. Tu zakneblował mu usta, związał starannie i rzucił przerażonego Chińczyka na podłogę.
Zdjąwszy ze ściany rewolwer, Pitt zamknął kabinę na klucz i wyszedł. Stanąwszy przed progiem kajuty Olafa Nilsena, sztorman odciął część sznura, prowadzącego pod podłogę, i wszedł.
Kapitan leżał na tapczanie i nie spał.
— Wstawajcie, kapitanie, Ikonen coś zamyśla złego! — rzekł.
— Aha... nareszcie! — mruknął Nilsen. — Skończę dziś tę grę na zawsze...
Porwał się na równe nogi, schwycił rewolwer i wybiegł na dek. Za nim podążył Pitt.
Nie zdołali jednak oba zbiec ze schodków, prowadzących na pokład, gdy rozległy się strzały buntowników, ukrytych za beczkami, szalupami i zwojami lin.
Pitt schwycił się za pierś, czując silne, ostre pchnięcie. Po chwili poczuł, że pod marynarską koszulką spływa mu struga krwi. Zamroczyło go, więc schwycił się oburącz za poręcz schodków. Jednak stracił przytomność i potoczył się na dek.
— Stój, Olafie Nilsen! — rozległ się z zasadzki głos Ikonena. — Ani kroku dalej! Chcemy załatwić sprawę po — dobremu.
— Mów! — warknął kapitan, prostując się i dłonią ścierając sączącą się mu nad uchem krew.
— Żądamy połowy całego zysku dla starej załogi, a nie dla tych przybyszów i ciurów! — zaczął Michał Ryba, stojący za szalupą.
— Nie! — przerwał mu Nilsen. — Byłoby to niesprawiedliwe, bo nowa załoga pracowała nie mniej, a może więcej od was w ostatniej pływance. Bez tych ludzi stalibyśmy jeszcze w dryfie koło ujścia Jeniseju! Nie!
— Zgodzisz się, stary wilku! — krzyknął Ikonen. — Polacy są zamknięci w tylnym kasztelu i zrobimy z nimi co zechcemy, jeżeli uczynią coś nie po naszej myśli!
— Nie dam, bo skrzywdziłbym tych ludzi — powtórzył Nilsen z uporem.
— Hej, hej, Olafie Nilsen! — złowrogim głosem ciągnął dalej Ikonen. — Szczekasz o sprawiedliwości, krwawy zbóju? Ty i — sprawiedliwość! Kto zamordował Szaffarda, Ludwika Gui, małego Henryka Dżibliko, Webera, Krolla i palacza Mito? Kto od trzech lat gnębi nas i trzyma pod groźbą śmierci? Ty, ty — Olafie Nilsen, synu djabła i wiedźmy, do stu tysięcy harpunów! I ty śmiesz mówić o sprawiedliwości i krzywdzie! Pluję na słowa twoje, jak na szczekanie psa!
— Mówisz dużo, Udo Ikonen... tak dużo, że nie mogłem doczekać się końca i myślałem o innem. Gdybyś tak, zamiast mówić, rzucił rewolwer, zakasał rękawy koszuli i wyszedł na pokład. Wtedy położyłbym broń na stopniach mostku i spotkałbym się z tobą... po raz ostatni... Po raz ostatni, Udo Ikonen! Biedny, rozpasiony drabie, gnębiony przeze mnie, a tak bogaty z mojej łaski, że mógłbyś całą ulicę kupić w Abo lub Uleaborgu, gdyby na ciebie tam nie czyhał kat! Chodź! Skończmy z sobą, to — najpierw, bo z tamtymi ludźmi ja dojdę do ładu... Chodź! potańczymy...
— Gnębisz nas wszystkich przez tę dziewkę! — ryknął Ikonen.
— Chcielibyście skrzywdzić ją, poniżyć w niej człowieka! — z wściekłością wykrzyknął Nilsen. — Ona schroniła się przed życiem na mój statek i póki ja oddycham — włos jej z głowy nie spadnie, słyszysz?
— Niedługo już będziesz żył, Olafie Nilsen, więc obietnicy dotrzymasz... Jednak możesz jeszcze zachować życie, jeżeli przystaniesz na nasze żądanie...
— Powiedziałem — nie! — odparł Norweg.
— Pierwsze żądanie — to furda! — rozległ się znowu głos bosmana. — Najważniejsze są dwa następne. Słuchaj więc! Punkt drugi — wysadzamy cię po sprzedaniu ładunku „Witezia“ na brzeg koło Wardö, a jeżeli chcesz,... to na Lofotach...
Przy tych słowach rozległ się śmiech Ikonena, Ryby, Hadejnena i Christiansena, zaczajonych w różnych miejscach.
Olaf Nilsen ponuro milczał.
— Podpiszesz nam papier, mianujący bosmana Rybę kapitanem „Witezia“. Będziemy ci spłacali trzecią część zysków za twój szoner, lecz cały proceder poprowadzimy sami.
— Cóż wam się nie podoba na „Witeziu“? — zapytał, podnosząc głowę, Nilsen.
— Widzimy, że ten zwarjowany sztorman Pitt Hardful, który, zdaje się, dostał teraz dobry orzech do zgryzienia, chce ciebie na mnicha przekabacić... Nam się to wcale nie uśmiecha!...
Olaf Nilsen zamyślił się i nagle zupełnie spokojnym głosem zawołał:
— Zgoda! Oddaję wam „Witezia“ na trzy lata z warunkiem, że będziecie mi płacili piątą część zysków i że dacie mi spokojnie zejść z pokładu w Londynie wraz z Pittem Hardful, jeżeli będzie żył, i z Ottonem Lowe.
— Olafie Nilsen, nie żartuj sobie z nas! — krzyknął Ikonen. — Wiesz, że cały spór idzie o tę kobietę! Rozegramy ją i będzie należała do tego, kto wyciągnie los...
Kapitan słuchał i milczał. Myśl jego jednak pracowała usilnie.
Rzucić się na tych ludzi i zmiażdżyć ich! Sześciu olbrzymich, posiadających straszliwą siłę ludzi, to nawet dla Olafa Nilsena było za dużo. Szczególnie obawiał się spotkania z Mikołajem Skalnym. Kaszub z łatwością łamał podkowy i sztaby żelazne, zginał w palcach, niby skrawki tektury, ciężkie srebrne „durosy“ hiszpańskie i rozrywał, jak papier, blaty grubej blachy.
— Tamci mnie nie wezmą, jeżeli nie ustrzelą lub nie pchną nożem, — myślał Nilsen, — lecz Skalnemu nie dam rady nawet sam na sam...
Jednak nieznacznie krok za krokiem posuwał się nadół schodkami mostku, aż dotknął stopą ramion leżącego na deku sztormana.
— Pozwólcie mi przyjąć udział w rozgrywce... — mruknął Nilsen.
— Niema głupich! — odezwali się buntownicy. — Ona w tobie się kocha...
— Ona nie mnie kocha... — odparł ze smutkiem w głosie Norweg. — Nie mnie, bo gdyby kochała, to dawno byłaby moją żoną, a wy — na dnie morza, psy szczekające!... Ja wszystko robiłem, aby mnie pokochała... zdobyłem bogactwo, pokazałem jej swoją miłość, odwagę, siłę... teraz chciałem rozpocząć czyste, jasne życie... lecz — nic i nic!... Cóż wy możecie zrobić, aby pokochała którego z was?
— Nam jej miłość nie potrzebna! — krzyknęli majtkowie, wyrzucając potoki ohydnych słów i żartów.
Ikonen wysunął się nawet z poza beczek i, wymachując rękoma, wstrętnie zaklął i zawołał:
— Powinna należeć do tego, kto ją wygra, bo kobieta...
Nie skończył jednak, gdyż Nilsen runął na niego. Finn nie zdążył wystrzelić, i po chwili wyłuskwiony z dłoni rewolwer, mignąwszy w powietrzu, spadł za burtę.
Dwa potężne ciała zwarły się w jedną rozmiotaną, szalejącą po pokładzie bryłę. Inni buntownicy wybiegli ze swych skrytek i rzucili się na pomoc Ikonenowi. Wkrótce potworny kłąb, zbity z pięciu zapaśników, przewalał się od burty do burty szonera, obijał się o słupki parapetu i drągi szpylów. Rozlegało się głośne sapanie, zdławione krzyki, urwane jęki i ciężki oddech walczących. Raz po raz któryś z majtków wylatywał w powietrze i padał nawznak, wyrzucony potężnem pchnięciem Olafa Nilsena. Na białych deskach pokładu tu i ówdzie widniały ślady krwi...
Walka, ponura, zacięta, trwała długo, aż wreszcie jeden po drugim zaczęli się podnosić zapaśnicy, straszni, zdyszani i pokrwawieni, w porwanych na strzępy koszulach, ze śladami razów i palców, które dusiły, na twarzach i szyjach.
Na pokładzie pozostał Olaf Nilsen, leżący bez ruchu.
Ikonen i Christiansen szybko związali go cienką linką, zarzucili stryczek na szyję, podnieśli i ustawili przy maszcie.
— Przerzucić linkę przez top-reję! — krzyknął zduszonym głosem Finn.
Hadejnen wdrapał się na maszt i umocował linę.
Buntownicy zaczęli cucić kapitana. Wkrótce odzyskał przytomność i ze zdumieniem oglądał się. Przypomniał sobie wszystko i zrozumiał, co mają z nim uczynić jego wrogowie.
— Słuchaj, Olafie Nilsen! — rzekł do niego Ikonen. — Za chwilę umrzesz. Stryczek już czeka na ciebie... Powiedz, gdzie masz sporządzony testament?
Kapitan milczał, patrząc ponad głowami otaczających go wrogów.
— Jeżeli nie masz testamentu, to powiedz tu przy świadkach, komu przekazujesz „Witezia“ i cały majątek?
Olaf Nilsen podniósł głowę jeszcze wyżej i zaczął przyglądać się obłokom, zarumienionym zorzą wieczorną.
Ikonen kopnął go nogą i krzyknął:
— Mów, bo inaczej zmusimy cię ogniem do gadania...!
Kapitan wciąż milczał.
— Christiansen, biegnij-no po smołę! Podpieczemy go, wtedy będzie śpiewał!
— Smoła do szpaklowania deku zamknięta w rumie, — rzekł Christiansen. — Bosmanie, daj klucz!
— Pójdziemy razem... — rzekł bosman.
Ikonen i Hadejnen usiedli na zwojach lin.
Olaf Nilsen spokojnie przyglądał się, jak bosman z Christiansenem ściągali ciężki brezent z rumu. Później spojrzał na nieruchome ciało sztormana i ślady krwi na pokładzie.
— Gdzie są Mikołaj Skalny i kuk? — myślał Nilsen. — Podczas bójki nie zauważyłem ich. Co się z nimi stało?
Olaf Nilsen nie wiedział, co się działo na szonerze od chwili, gdy do załogi wstąpili Polacy.
Gdy na pokładzie szonera zjawił się Pitt Hardful, człowiek z innego świata, przyniósł on z sobą jakiś nowy powiew, zanikły oddawna, lecz budzący myśl i wspomnienia nieraz rzewne lub gorzkie. Jednak tylko dwoje ludzi odczuło ten powiew. Jednym z nich był Otto Lowe, czyli Elza, — kobieta, jak zwykle, nawet w chwili upadku, wrażliwa i podatna na zew szlachetny. Nazwała ona ten nowy powiew, po swojemu, — „jasnem życiem“.
Drugim człowiekiem, który wyczuł też coś nowego, wrywającego się do wspólnego życia na okręcie, był Olaf Nilsen. Narazie walczył z tem uczuciem ciągłego zakłopotania i jakby wstydu za przeszłość, lecz później, poznawczy bliżej Pitta i zrozumiawszy jego poglądy, pomyślał, stojąc kiedyś na warudze:
— Prawe życie — to dobrze! Nie wstydzić się swoich twardych, spracowanych dłoni, niezgrabnych ruchów, marynarskiej kurty i grubego głosu, nawykłego do klątw i komendy podczas zwaru, dmy i szturmu. Móc zasiąść przy jednym stole z najdostojniejszymi i najszlachetniejszymi, bo w sercu się nosi uczciwość i siłę w dążeniu do jasnego celu, co nie każdy elegant miejski posiada, — to bardzo dobrze!
Może, zresztą, Olaf Nilsen nigdyby tak nie pomyślał, gdyby nie pragnął z całą namiętnością swojej prostaczej, dzikiej natury przykuć do siebie serce ukochanej kobiety. Znał ją i rozumiał, że powinien wzbudzić w niej zachwyt i uwielbienie nie tem, czego może dokonać lada szyper lub odważny rybak, gdyż Elza wszystko to już widziała, lecz czemś innem — wznioślejszem i jaśniejszem, co nie jest każdemu dane.
Chwytał się więc wszystkiego, co mogło zbliżyć go do wymarzonej miłości. Poszedł chętnie za radami nowego sztormana. Mówił o nim — „mister Siwir“, myślał zaś — „Człowiek“.
Pitt Hardful był dla Olafa Nilsena, zrodzonego w mglistych fiordach Norwegji, wśród huku i łoskotu siwych, zimnych fal, bijących w stare, czarne urwiska, pomiędzy prostymi i twardymi, jak rodzime skały, rybakami, — ideałem człowieka, który mógł i miał prawo kierować życiem innych ludzi. Gdy patrzał na sztormana, nieraz myślał, że takimi muszą być królowie, ministrowie, wielcy wodzowie, członkowie parlamentu, którzy królom prawdę mówią w oczy, biskupi, obcujący z Bogiem, i ci bogacze, dla których pracują całe flotyle dużych parowców handlowych, mrowie szonerów, szkut, barkasów i innych drobnych statków.
— Może nawet święci tak wyglądali, albo nawet apostołowie Chrystusa... — z trwogą i rozrzewnieniem nieraz myślał Norweg.
Majtkowie „Witezia“, przyglądający się podejrzliwie nowemu sztormanowi, ujrzeli w nim wkrótce siłę wrogą, a przynajmniej obcą. Nie mogli bowiem ci ciemni ludzie, nieraz w życiu dopuszczający się różnych, często krwawych zbrodni, zrozumieć wysiłku Pitta w kierunku wprowadzenia swoich nowych towarzyszy na drogę uczciwego życia, o którem tak marzył i którego pragnął.
Zaczęli go wkrótce nienawidzieć, ukrywając to w strachu przed kapitanem. Stało się to wtedy, gdy zauważyli niezawodny wpływ sztormana na Nilsena. Groziło to tym ludziom nowemi powikłaniami życiowemi. Olaf Nilsen mógł porzucić raz nazawsze dawny półkaperski, półprzemytniczy proceder, dający tak świetne zyski całej bandzie, mógł stać się zwykłym szyprem handlowego statku, a wtedy trzeba byłoby każdemu z ludzi załogi wylegitymować się, stanąć w szeregu zwykłych, prawem nie ściganych obywateli tego lub innego kraju. Tymczasem ciemna przeszłość marynarzy „Witezia“ nie rokowała po temu żadnej nadziei. Dla nich na całej kuli ziemskiej nie było bardziej bezpiecznego miejsca nad dek „Witezia“, na krótki czas wchodzącego do portów, a na długo znikającego w pustyni Oceanu i rzadko odwiedzanych mórz.
Z powrotem Olafa Nilsena do życia „białych szyprów“ byliby porzuceni na łaskę losu, a prawo karne niezawodnie nałożyłoby na nich swoją surową dłoń. Majaczyły przed oczami tych „wilków i panter morskich“ mroczne mury i kraty więzienne, a czasami w nocy ci nieznani zbrodniarze miotać się zaczynali, gdy w sennej marze wypływały przed nimi ohydne zarysy szubienicy. Rozumieli, że mogli istnieć bezkarnie, pływając pod dowództwem „czarnych“ kapitanów, których już coraz mniej spotkać teraz można na wodach nawet dalekich północnych i południowych oceanów.
Pitt zamierzał odebrać im tę ostatnią deskę ocalenia, pragnął przekształcić Olafa Nilsena w „białego“ szypra, więc nienawidzieć zaczęli nowego sztormana.
Nienawiść ich podsycała też obawa, że Nilsen, porzuciwszy dawny niebezpieczny i niewyraźny proceder pół-handlarza, pół-pirata, zechce urządzić życie na brzegu i założy własne gniazdo rodzinne, wprowadzając doń Elzę.
Elza!... Ciemne, jak noc burzliwa, serca bosmana i jego czeladzi nie znały miłości. Miotały niemi inne uczucia, dzikie instynkty i żądze. Nie rozumieli, dlaczego Olaf Nilsen, mając na pokładzie młodą i piękną kobietę, za którą nikt się ująć nie może, pozwolił jej ukrywać się pod postacią zwykłego marynarza, dlaczego oszczędzał jej i otaczał szacunkiem, niemal ubóstwieniem.
Obecność kobiety drażniła tych silnych, młodych i zdrowych jak dęby ludzi. Nieraz zrywała się żądza i chęć gwałtu, lecz wyrastała postać Olafa Nilsena, groźna w swej sile i otoczona postrachem, odziedziczonym po przodkach Norwega — wojownikach zwycięskich wikingów, a, być może, jeszcze po innych — czarownikach i krwawych najeźdźcach, których krew wlała mu w żyły matka-mongołka z Korelji.
Pod surowem spojrzeniem czarnych, skośnych oczu kapitana odchodzili dzicy majtkowie, skuleni jak pobite psy, warcząc zcicha.
Tymczasem w kajutach obydwóch kasztelów zaszły wielkie zmiany.
Polacy, ludzie bywali i kulturalni, odrazu się rozejrzeli dokładnie i zrozumieli że mało będą mieli wspólnego z załogą „Witezia“.
Michał Ryba, który narazie lgnął do nowozaciągniętych „ciurów“, gdyż mógł rozmawiać z nimi w swojej ojczystej mowie, wkrótce odkrył przed Polakami swoją duszę, co zwykle czynią Rosjanie. Jednak dusza ta była mroczna, ponura, pełna dzikich porywów i żądz, więc Polacy natychmiast ujrzeli w niej przepaściste bagno, w którem się zrodził bolszewizm z jego krwawemi rządami.
Nic nie mogli mieć wspólnego z dzikim bosmanem synowie narodu, który odczuwał na sobie od wieków brzemię posłannictwa, słysząc w duszy swojej brzmiące hasło wolności i pokoju dla ludzkości całej.
Inni przypadkowi towarzysze byli ludźmi tegoż rodzaju co bosman, z wyjątkiem Udo Ikonena, niezawodnie wyrzutka cichego, pracowitego i wytrwałego społeczeństwa fińskiego. Był to zbrodniarz z krwi i kości, kierowany poziomemi namiętnościami, złośliwy, mściwy, drapieżny.
Inaczej było z Mikołajem Skalnym.
Olbrzym był milczący, jak głaz; zdawało się, że spał i że we śnie dokonywał swych czynności, sprawny, jak automat, i jak maszyna, bezmyślny.
Twarde życie na jałowych piachach wybrzeża najbiedniejszego w ryby morza Bałtyckiego i ciężka ręka obcego narodu, rządząca prastarym szczepem słowiańskim, wytworzyły i ukształtowały charakter — Kaszubów. W ludziach nie pokładali oni nadziei, tylko w Bogu. To też we wszystkiem widzieli Kaszubi dopust Boży i błagali Twórcę i Syna Jego o przebaczenie, łaskę i pomoc.
Marynarze z czeladzi „Witezia“ nieraz drwili sobie z olbrzymiego, ponurego mechanika okrętowego, gdy, udając się na spoczynek lub czując nadchodzący szturm, korzył się przed małym obrazkiem Matki Bożej i bił się w pierś potężnemi, do młotów kowalskich podobnemi pięściami, aż dudniło w kajucie.
Mikołaj Skalny był rad Polakom. Nie znał nikogo z tych dalekich, oderwanych rodaków, lecz mowę przechował wspólną, zrozumiałą, chociaż pełną obcych zwrotów i germańskich słów. Czuł Kaszub w Wielkopolanach pobratymczą krew i przywiązał się do nich.
Szczególnie polubił Marjana Rynkę, bo miał dla niego szacunek zawodowy. Rozumiał bowiem mechanik-samouk, że w Rynce, którego koledzy nazywali inżynierem, spotkał bardzo uczonego człowieka. Naradzał się z nim, uczył się od niego, rozmawiał z nim przy każdej sposobności, a wpadł w zachwyt, gdy Rynka wykombinował taki prosty i dobry sposób naprawy złamanego steru. Dla prostodusznego Kaszuba, z podrzędnego ślusarza zaawansowanego na mechanika okrętowego, noszącego podwójne galony na rękawach marynarki, było to szczytem genjalności.
Polacy widzieli, że długi pobyt wśród dzikich i ciemnych ludzi, stanowiących załogę szonera, oderwanie się od rodziny i ojczyzny, którą mechanik porzucił młodzieńcem, wycisnęły już swe ślady w dość pierwotnej naturze olbrzyma z piaszczystego, słowiańskiego wybrzeża Bałtyku. Ślady te nowi koledzy widzieli na każdym kroku, lecz zrozumieli odrazu, że jest to zbłąkany człowiek, obcy środowisku, w które rzucił go los włóczęgi-marynarza. Nie odtrącili go więc od siebie, jak się to mimowoli stało z innym Słowianinem — Rosjaninem.
Starali się Polacy przy każdej sposobności zaciągnąć Kaszuba do swej kajuty, opowiadali mu o Polsce i o tem, co się działo obecnie we wspólnej ojczyźnie, miotającej się w wirze walki o wolność, o czem dochodziły ich jeszcze na Murmanie wieści niejasne.
Mikołaj Skalny słuchał uważnie i ważył wszystko w swojej sennej głowie. Nie znać jednak było na nim żadnego wzruszenia.
— Kamień, nie człowiek z tego Skalnego! — oburzał się nieraz niecierpliwy, bo najmłodszy Sanicki. — Słowa odskakują od niego, jak groch od ściany!
— Zaczekajcie! — uspokajał go rozważny Rynka. — Obudzi się kiedyś i to jak się obudzi! Zobaczycie!
Stało się to prędzej, niż ktokolwiek z Polaków mógł przewidzieć.
Pewnego razu w kasztelu Sanicki, posiadający silny głos, zaczął śpiewać piosenki ludowe, inni wtórowali mu, tworząc dość niedobrany chór. Skalny bardzo się ucieszył z tej nowej rozrywki, śmiał się, oczy mu błyszczały. Nareszcie Polacy odśpiewali „Boże, coś Polskę“, a pieśń ta na obczyźnie, wśród spienionych fal Oceanu Lodowatego, brzmiała jak modlitwa, szczera i gorąca.
Wszyscy byli przejęci tem uczuciem i nikt nie zwracał uwagi na Kaszuba. Gdy, jednak, po skończonych śpiewach obejrzeli się na niego, — wszyscy zdumieli.
Ogromny, niby z głazu wyciosany marynarz siedział z twarzą, ukrytą w dłoniach. Potworne ramiona drgały mu, a przez kurczowo zaciśnięte palce padały łzy.
— Tę pieśń śpiewano u nas... na wsi... w kościele... do Boga-rodzicielki... — mówił urywanym głosem. — Matula śpiewała... siostra... i jasnowłosa Aniela... córka sąsiada — rybaka śpiewała... Cóż to jest? Powiedźcie, drodzy moi... Tyle lat minęło... tyle... a przecież... wypłynęło skądś, z głębiny...
Skalny łkał i długo nie mógł się uspokoić.
Gdy nareszcie otarł łzy i spojrzał na nowych towarzyszy rozczulonym, miękkim wzrokiem, zbliżył się do niego Rynka i, ścisnąwszy mocno dłoń olbrzyma, szepnął:
— Teraz wy — nasz, Polak... Już wy do nich nie wrócicie!
Istotnie Mikołaj Skalny duszą nie wrócił już do czeladni starej załogi.
Gdy się dowiedział o przygotowanym przez Udo Ikonena buncie, tak wykombinował, że Polacy byli uzbrojeni i w chwili uwięzienia na tylnym kasztelu wszyscy byli zebrani razem; nikt z nich nie pozostał ani na mostku przy sztorwale, ani w hali maszynowej. Przy maszynie Skalny odprawiał tego dnia warugę sam.
Nadsłuchiwał uważnie i od czasu do czasu wyglądał na pokład.
Ujrzawszy, że wszystko skończone, zatrzymał maszynę, wrzucił na palenisko kotłów węgiel, tylnemi schodkami wyszedł na rufę i otworzył drzwi od kabiny Polaków.
— Czekajcie mego sygnału, — szepnął do nich, — i bądźcie gotowi!
Zjawił się na deku i stanął przed Ikonenem, który, widząc starego towarzysza, nie zdziwił się bynajmniej.
— Skończymy z Nilsenem niebawem, — mruknął Finn. — Zmusimy go tylko przedtem do gadania, bo hardy jest. Podpieczemy go trochę, a wyśpiewa wszystko...
Skalny obejrzał cały dek. Rewolwery leżały porzucone na stopniach mostku. Bosman i Christiansen już zdejmowali pokrywę rumu.
— Kto stoi przy sztorwale? — zapytał mechanik.
— Stałem ja, lecz gdy rozpoczęliście napad, zamocowałem go na martwą ryzę i zbiegłem na dół. Odchylimy się trochę od kursu ale gdy skończymy z Nilsenem, wyrównamy później, towarzyszu!
— Pewno, że wyrównamy! — potwierdził Ikonen.
— Nie wy będziecie wyrównywali... — jakimś dziwnym śmiechem zaśmiał się Skalny.
Udo Ikonen i Christiansen podnieśli głowy i patrzyli na olbrzyma.
Ten, nic nie mówiąc, zgarnął wszystkie rewolwery i wrzucił do morza.
Mechanik myślał i działał powolnie, więc upłynęło kilka chwil nim zbliżył się do niedawnych towarzyszy i głuchym głosem mruknął:
— Wołajcie na tamtych, którzy włażą do rumu i, co pary w nogach i rękach zwolnijcie kapitana. N — no!
— Zdrada! — wrzasnął Ikonen. — Chłopcy, do mnie! Bij!
— Zaczekam, aż wszyscy się zbierzecie do kupy, — rzekł Skalny i wyprostował szerokie bary.
Wkrótce przed Kaszubem stanęło czterech majtków gotowych do walki.
Mechanik nagle przybladł i mruknął:
— Odwiążcie i zwolnijcie kapitana, draby, a śpieszcie się bo gdy się rozgniewam, łby wam pourywam i na tem się wszystko skończy, a szkoda, — bo zasługujecie na coś innego... No żywo!
Banda rzuciła się na Skalnego.
Zdawało się, że zgraja wściekłych wilków z wyciem i zgrzytem zębów opadła niedźwiedzia. Nie zdążyli nawet zadać mu jednego ciosu, ani odskoczyć od niego, gdy w powietrzu mignęły mocarne ramiona Kaszuba i zmiotły wszystko, co miały przed sobą.
Padł ze strzaskanemi żebrami i złamaną ręką Udo Ikonen, leżał, oddając krew ustami, Hadejnen, ugodzony pięścią w pierś. Bosman i Christiansen zmykali do czeladni, podnosząc ręce do góry i wołając o miłosierdzie.
Mikołaj Skalny nigdy nie przyjmował udziału w bójkach po szynkach, bo się upijał odrazu po wyjściu na brzeg i spał, jak kamień. Zresztą był usposobienia cichego, nie lubił gwałtownych ruchów i krzyku, bo to zmuszało go do czynów, nie wchodzących w zakres jego obowiązków okrętowych.
Teraz czeladź „Witezia“ po raz pierwszy przekonała się, czego może dokonać ten siłacz, łamiący podkowy i rozrywający blachę, jak starą gazetę.
Skalny obejrzał się, czy niema jeszcze jakiego przeciwnika, i gwizdnął. Z rufy wybiegli Polacy z bronią w ręku.
— Towarzysze! — rzekł Kaszub. — Wyciągnijcie za łby z forkasztelu Rybę i Christiansena, zwiążcie im ręce i przyprowadźcie tu...
Polacy kopnęli się ku czeladni, tylko Walicki pozostał i zaczął oglądać leżącego na pokładzie Pitta.
— O, psia krew! — zawołał. — Przedziurawili ci bandyci sztormanowi pierś i zranili w lewe udo... Ciężka rana, bo płuco przebite...
Tymczasem od dzioba „Witezia“ rozległy się krzyki, przekleństwa bosmana i Christiansena, a po nich drwiący głos Ludy:
— Oj! Cicho, owieczki, bo wpakują kulkę za ucho! Nie wyskrobiecie jej potem, juchy! No, tak. Dobrze! I poco tyle hałasu z powodu takiego drobiazgu? Teraz marsz, naprzód!
— Wszyscy znowu jesteśmy w kupie! — zaśmiał się Sanicki, podprowadzając związanych jeńców.
Olaf Nilsen, zwolniony przez Skalnego, siedział na zwiniętej cumie, blady i ponury.
— Podług obyczaju morskiego na pokładzie swego okrętu jestem sędzią, mającym prawo kary śmierci, — rzekł głuchym głosem. — Ikonen oskarżał mnie o to, że byłem piratem, a więc dobrze! Kapitanów rozbójników morskich nazywano death-masterami. Będę nim, jeżeli zajdzie potrzeba. Teraz zaś zamierzam sądzić. Związać podsądnych Udo Ikonena i Hadejnena i postawić ich przede mną razem z innymi buntownikami.
Gdy czterech majtków starej załogi stanęło przed groźnem obliczem kapitana, Nilsen uważnie przyjrzał się każdemu zosobna i spytał:
— A gdzie jest ten żółty wąż — Tun-Lee?
Nikt go jednak nie widział. Nie znaleziono go ani w kambuzie, ani przy kotłach.
— Nie ucieknie! — mruknął zdumiony kapitan. — Znajdziemy go później!
Odetchnął ciężko i, ocierając pot z czoła, rzekł:
— Czy macie mi jeszcze co innego do zarzucenia oprócz tego, com wysłuchał od was po zdradzieckiej, tchórzliwej salwie do mnie i sztormana?
Związani marynarze milczeli.
— Rozumiem tedy, że wypowiedzieliście wszystko, ja zaś zarzuciłem kłam waszym oskarżeniom. Przyczyny dla buntu nie było... Usprawiedliwienia dla was niema. Brońcie się, jeżeli możecie. Słucham was!
— Kapitanie! — jąkając się i drżąc, zaczął mówić bosman. — Ja nie myślałem o buncie. To — Ikonen nas podburzał, a przedtem z nim razem — Mito... Mito, którego zmyła fala...
— Nie fala, lecz ja go wrzuciłem do morza! — poprawił Nilsen.
— Ikonen rozpoczął bunt, on strzelił trzy razy do was, kapitanie, i do sztormana. My strzelaliśmy w powietrze... My rozlewu krwi nie chcieliśmy... — mówił żałosnym głosem Ryba.
— Lecz do buntu przymknęliście? — spytał kapitan, marszcząc brwi.
— Przymknęliśmy! — odparli, spuszczając głowy.
— Co powiesz ty, Udo Ikonen? — rzucił Nilsen pytanie, nie patrząc na Finna.
Ikonen stał, zacisnąwszy zęby.
— Przyznajesz się do winy? — padło nowe pytanie.
— Żałuję, że kula tylko zadrasnęła ciebie, Olafie Nilsen, a nie ugrzęzła ci pośrodku czoła! — warknął.
— Tak! — zawołał krotochwilny Luda. — Nieodżałowana pomyłka, która, z pewnością, drogo będzie kosztowała zacnego pana Ikonena. Ha, trudno! Nie można być nieomylnym. Niech to pana pocieszy...
— Stawiam pytania obecnym! — przerwał mu Nilsen. — Pierwsze: czy fakt buntu został dowiedziony?
— Tak! — odezwali się marynarze.
— Drugie pytanie: czy Ikonen był hersztem tej bandy?
— Był! — odpowiedzieli Polacy i Kaszub Skalny.
— Ogłaszam wyrok! — rzekł, podnosząc się, Olaf Nilsen. — Bunt na okręcie, szczególnie podczas ciężkiej pływanki i wszczęty w celach wyłącznie rabunkowych, zna tylko jedną karę — śmierć przez powieszenie. Skazuję na śmierć Udo Ikonena, Michała Rybę, Willy Hadejnena, Hugo Christiansena i Chińczyka Tun-Lee.
— Kapitanie! Kapitanie! — zawołał, padając na kolana bosman. — Miłosierdzia!...
— Jednak, — ciągnął Nilsen, nie zwracając uwagi na klęczącego przed nim bosmana, — jednak, zważywszy, że wszyscy byli wciągnięci do buntu przez Ikonena, kara śmierci będzie dokonana tylko na herszcie, innym zaś zamieniam na wydalenie z pokładu „Witezia“ w miejscu, które sam obiorę. Oprócz tego były bosman, Michał Ryba, jako człowiek najwięcej mi obowiązany, a więc i najniewdzięczniejszy, powinien ponieść dodatkową karę.
Kapitan umilkł na chwilę, wszyscy zatrzymali oddech, czekając wyroku.
— Michał Ryba! — mówił Nilsen zniżając głos prawie do złowrogiego szeptu. — Darowałem ci życie, lecz dziś, gdy się zacznie psia waruga pozostaniesz sam na pokładzie i... powiesisz Udo Ikonena!...
— Dobrze, dobrze, kapitanie! — wyrwał się bosmanowi radosny okrzyk.
— Podły zdrajco! — syknął Ikonen.
— Skazanego na śmierć Udo Ikonena przywiązać do fok-masztu! — rozkazał kapitan. — Resztę tamtych — do przedniego rumu i zamknąć! Tak! Sąd skończony... Co do kuka — załatwię to osobno!
Olaf Nilsen, chwiejąc się na nogach, zbliżył się do felczera, schylonego nad sztormanem.
— Czy będzie żył? — szepnął Norweg.
Walicki podniósł ramiona.
— Rana ciężka, — odparł. — Nic nie mogę powiedzieć tymczasem. Trzeba przenieść rannego do jego kajuty, zrobię opatrunek i będę się starał, kapitanie, gdyż, wierzcie mi, że bardzo poważam i lubię naszego sztormana...
Zaniesiono rannego do biesiadni, skąd drzwi prowadziły do kajuty Pitta, lecz kabina była zamknięta. Gdy znaleziono klucz w kieszeni sztormana i otworzono kajutę, Nilsenowi błysnęły oczy. Ujrzał, bowiem, leżącego na podłodze skrępowanego Tun-Lee.
Kopnięciem nogi odrzucił go na bok, aby nie zawadzał.
Wniesiono i złożono na łóżku nieprzytomnego Pitta. Walicki zaczął przygotowania do operacji, zawezwawszy do pomocy Rynkę.
— Trzeba zabrać stąd tego Chińczyka — szepnął felczer do kapitana. — Zaraz zawołam naszych chłopców.
— Nie potrzeba! — mruknął Nilsen i, schyliwszy się, wziął kuka, niby tłomok, i wyszedł z kajuty.
Nikt nie widział, kiedy Olaf Nilsen zjawił się ze swoją noszą na pokładzie i, podszedłszy do parapetu, wyrzucił ją za burtę, strzepnąwszy dłonie i nie oglądając się nawet.
Po chwili stał już na mostku i mówił przez telefon do Skalnego:
— Musimy oszczędzać ludzi do Archangielska, gdzie zaakorduję pięciu majtków do Londynu... Przez sześć godzin na dobę będziemy dryfowali, aby dać załodze całkowity wypoczynek... Tymczasem pełny chód!
— Pełny chód! — powtórzył mechanik.
Kapitan stanął przy sztorwale, myśląc o rozkładzie warug.
Wieczorem w biesiadni przy stole zebrała się cała załoga, nie wyłączając nawet Ottona Lowego, który zwlókł się z łóżka i żądał, aby wpisano go do kolejnej zmiany, gdyż czuł się znacznie lepiej.
— Będziecie doglądali rannego sztormana! — mruknął kapitan. — Zdrowi potrzebni do pracy, wy zaś jeszcze nie możecie podołać...
— Dobrze! — odparł Lowe. — Dziękuję wam, kapitanie!
— Kulawy ślepego będzie doglądał! — zażartował Luda.
Zresztą do żartów było dużo powodów tego wieczoru.
Wszyscy trochę się uspokoili co do Pitta, gdyż Walicki oznajmił, że rana czysta, że płuco nie krwawi, a z nogi kulę pomyślnie wyjęto.
Najwięcej śmiano się z Ludwika Sanickiego. Wypadło mu być kukiem.
Pierwszy występ nowego kucharza był niebardzo udany. Mięso było mocno podpalone, kasza niedogotowana, kawa — słaba.
— Ho, ho! — śmiał się Rynka. — To z was kucharz nielada, towarzyszu! Dlaczego nie pójdziecie na szefa kuchni do jakiejś pierwszorzędnej restauracji w Londynie? Brzuch by wam urósł, policzki napęczniały, jak bania, i — święte mielibyście życie!
— Dajcie chłopakowi spokój! — dorzucił Walicki, — starał się przecież z całej siły. Czuć to, bo wszystkie potrawy pachną... potem!
— Chudy to dlatego i pot nie tłusty! — dodawał Luda.
Wszyscy się śmiali, a Olaf Nilsen, widząc to, przyniósł z rumu bardzo sympatyczne dzbanki z porterem i parę butelek dżynu.
— Jak to wlejecie w siebie, wszystko wam się wyda smaczniejsze! Nie dokuczajcie Sanickiemu! Cóż on winien, że nigdy nie był kukiem. Od jutra Lowe będzie pielęgnował chorego sztormana i przyrządzał strawę...
— Tak to będzie lepiej! — zawołał Luda. — A to ta „kawusia“ do gardła mi nie idzie.
— Delikatną macie gardziel! — odciął się Sanicki. — Wolicie słabe napoje, jak dżyn lub gorzałka. Kawa dla was za mocna, kolego!
— Pij, towarzyszu kuku, porter i nie gadaj dużo! — klepiąc go po ramieniu, zawołał podochocony Luda, głośno się śmiejąc.
Psią warugę wziął na siebie Nilsen, a po niej maszyna stanęła i na szonerze zapanowała cisza. Wszyscy spali. „Witeź“, zatrzymany w biegu, stał, cicho kołysząc się na spokojnych, szerokich falach.
Gdy rozległy się sygnały porannej warugi marynarze wyszli na pokład. Przy fok-maszcie nie było już uwiązanego Udo Ikonena.
Zniknęła też zapasowa kotwica, zawsze leżąca na deku...





  1. Stały wiatr.
  2. Płaski, niski brzeg.
  3. Szeleja — fala, wybiegająca na brzeg.
  4. Bele po 40 sztuk.
  5. Wzburzone morze.
  6. Majtek, stojący przy sterze albo sztorwale.
  7. Szeroka, podwodna część steru.
  8. Przeczekać burzę.
  9. Trzepotać na wietrze.
  10. Morski węzeł.
  11. Pochylenie i przewalanie statku dokoła podłużnej osi.
  12. Nadbudowanie nad górnym pokładem.
  13. Ślad za rufą.
  14. Czarna flaga — bandera piratów.
  15. Zwijać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.