[90]Akt drugi.
(Salonik w mieszkaniu Frontignaca — dwoje drzwi z boku — jedne w głębi)
Scena 1.
Frontignac sam — później Dominik.
Frontignac (w rannem ubraniu — wchodzi z prawej strony i woła)
- Dominik!
Dominik (za sceną)
- Słucham!
Frontignac
- (po chwili — wołając) Dominik!
Dominik (za sceną)
- Słucham!
Frontignac.
- Do kroćset djabłów — wiem dobrze, że słyszysz — — (krzyczy) Dominik!! — [91]
Dominik.
- (wystawiając głowę z lewej) Czy pan mię woła?
Frontignac
- Od pół godziny.
Dominik (wchodzi)
- O! ja dobrze słyszałem! Ja się panu spało?
Frontignac
- Mnie?... ale cóż ciebie to może obchodzić! Czekam ze śniadaniem na pewną osobę. —
Dominik (obojętnie)
- Kobieta?
Frontignac
- Nie!
Dominik (zdziwiony)
- Mężczyzna!?
Frontignac
- Nie!
Dominik. [92]
- Hę? — co? — Nie mężczyzna i nie — kobieta — któż to może być do djaska... A, rozumiem (obrażony) pan ma przedemną sekreta — dobrze.
Frontignac.
- Głupiś mój kochany — to ani kobieta ani mężczyzna — — Gorzej, to — synowiec!
Dominik.
- Pan żartuje.
Frontignac.
- Oj chciałbym żartować...
Dominik.
- Przecież ja wiem dobrze, że pan samiuteńki jak palec... nie ma pan żadnych krewnych — anitym samym synowców — tak n.p. synka jakiego — nie mówię.... [93]
Frontignac (wzdychając)
- Ty jeden przynajmniej dobrze oceniać mnie umiesz....
Dominik.
- Zatem naprawdę?... W takim razie ja się na to niezgadzam... umowa była inna...
Frontignac.
- Co powiadasz Dominiku?
Dominik (gniewnie)
- A jużci — jakiś chłopiec — włazi tu jak Piłat w Credo... to nie bagatela...Credo... Także panu przyszło do głowy — być dzisiaj stryjem! Tfy! Ja się na to zgodzić nie mogę...
Frontignac (ziewając)
- Jakiś drągal spada mi na głowę nie krzycząc nawet: z drogi! W końcu niemogąc [94]inaczej postąpić zaprosiłem go dziś na śniadanie... czekam właśnie na niego...
Dominik.
- Zawsze jednak powinien był pan mnie się poradzić.
Frontignac.
- Cicho już bądź stary gaduło —
Dominik.
- Cóż mam podać?
Frontignac.
- Hm! — Uprzedzam cię przedewszystkiem, że śniadanie ma być skromne... rozumiesz? bardzo skromne. Okoliczności i stosunki wymagają, abym przyjmował dzisiaj mego synowca u siebie... przyjmuję go zatem z konieczności... i basta!
[95]Dominik.
- Rozumiem, rozumiem... a wino?
Frontignac.
- Niepotrzeba. Zresztą przynieś to któreście właśnie co do butelek wlali.
Dominik.
- Taż to jeszcze młodziutkie proszę pana.
Frontignac.
- Nic nie szkodzi — mój synowiec także młodziutki... (słychać dzwonienie) To on zapewne... Idźże otwórz! —
Dominik.
- Zaraz panie. (idzie niechętnie — na stronie gniewnie) Potrzeba go do chrzanuPotrzebny jak dziura w moście.
Scena 2.
Frontignac sam — później Dominik i Sebastjan [96]Frontignac (sam)
- Trzeba coś zrobić... dla pozorów... pal licho... ale zimno!... przedewszystkiem zimno i obojętnie! —
Dominik (anonsując)
- Pan Sebastjan de Frontignac!
Frontignac. (n.s. do Dominika)
- Zaraz śniadanie!
Dominik.
- Dobrze panie...Dobrze... (n.s.) Niemógł sobie spokojnie w swojej Ameryce zostać....
Sebastjan (poufale)
- Dzień dobry stryju! (podaje mu rękę)
Frontignac. (zimno)
- Dzień dobry... (n.s.) Mój stryju! Stryju!... Nie lubię tej nazwy... to mię [97]starzeje o jakie 20 lat...
Sebastjan.
- Czy nie przeszkadzam ci... powiedz otwarcie... bez ceremonii!
Frontignac.
- Nie!
Sebastjan.
- Przyznaj stryju, że poznanie nasze wypadłobyło dosyć oryginalnieoryginalne. Jaki ze mnie niezgraba! Wlazłem jak Piłat w Credo pomiędzy dwa prześliczne — o zaręczam ci prześliczne, sam na sam. — Musiałeś mię w duchu błogosławić — przyznaj się! Hahaha!
Frontignac.
- To jest....
Sebastjan. [98]
- Nie żenuj się stryju! Byłeś w swojem prawie!
Frontignac
- W pierwszej chwili — przyznaję, zrobiło to na mnie wrażenie.... jak tusz niespodziany na głowę... teraz jednak...
Sebastjan.
- Teraz jednak?
Frontignac.
- Teraz przyszedłem do siebie... Głodny jestem jednak... niezwykły czuję apetyt...
Sebastjan.
- Zupełnie tak jak ja! Widocznie sympatyzujemy ze sobą.
Frontignac (woła)
- Dominik!
Dominik (przynosi stolik ze śniadaniem) [99]
- Śniadanie gotowe!
Frontignac.
- Dalej synowcze!
Sebastjan.
- Służę.
Frontignac.
- (n.s.) Widocznie — bon vivant!... Ha! Ponieważ już koniecznie dostać miałem synowca — wolę jego niż jakiegoś śledzia ślamazarnego.
Sebastjan (n.s.)
- Widocznie oryginał... ale tak w gruncie rzeczy dobry człowiek... dobry!
Frontignac.
- Powiedz mi mój synowcze — dlaczego twój ojciec nie pisał mi, że się ożenił i że syn mu się narodził. [100]
Sebastjan.
- Dlaczego ojciec nie pisał — tego niewiem.... niepowiedział mi wówczas, bo byłem za młody. A ja — darujesz kochany stryju mimo najszczerszych chęci napisać tego także nie mogłem!
Frontignac.
- Naturalnie — hm!
Sebastjan.
- Zdrowie kochanego stryja! (pije i lekko się krzywi)
Frontignac (n.s.)
- Zdaje się, że wino zanadto młode. (woła półgłosem) Hm! — Dominik!
Dominik.
- Słucham pana!Słucham! — [101]
Frontignac (półgłosem)
- Nie mógłbyś nam dać jakiego lepszego wina... tak naprzykład butelkę Sotern.
Dominik.
- E!... Szkoda!.. dla synowca.
Frontignac.
- No dobrze.... ale widzisz... zapomniałem o jednej rzeczy... najgłówniejszej, ja muszę także z nim pić.
Dominik.
- A prawda... słusznie... (głośno) Zatem butelkę Sotern?
Sebastjan (słysząc ostatnie słowo)
- O nie nie! nie chcę robić najmniejszych subjekcji.. Niechciałbym się stać przyczyną jakiejkolwiek zmiany w życiu kochanego [102]stryjaszka.
Frontignac.
- Co? — (n.s.) Podoba mi się chłopiec!
Sebastjan.
- Nieinaczej. Pod tym tylko warunkiem będzie zgoda.
Frontignac.
- Jakto?
Sebastjan.
- Urządziłeś sobie zapewne swój sposób życia, wygodny, odrębny — nie chcę go w niczem naruszać — nie żądam niczego... Towarzysza masz we mnie kochany stryju zawsze — jeźli pozwolisz — ale kłopotu.... — nigdy!
Frontignac (n.s.)
- Hm! towarzysza... no! wolę tę nazwę [103]jak stryj... brr.... (Dominik wchodzi i stawia inną butelkę na stole — głośno) Twoje zdrowie! (nalewa i pije)
Sebastjan (pijąc)
- No, to już lepsze.
Frontignac.
- Ba! Spodziewam się. — W moim wieku — chociaż nie jestem jeszcze stary — ma się pewien tryb życia, który niechętnie w czemkolwiek się zmienia... W obecnej jednak chwili gdy obowiązki względem krewnego...
Sebastjan (przerywając)
- Obowiązki? — Jakie obowiązki? Sądzę, że tu nie o mnie mowa — Jeżeli jeszcze raz mój stryju słówkiem o tem wspomnisz [104](wstając) kłaniam uniżenie....
Frontignac.
- Ale stój — poczekaj! — A to gorączka! — Zachwycający!.. Słowo honoru daję.... ....widocznie brakowało mi ciebie....
Sebastjan.
- Kochany stryju!
Frontignac.
- Gdybym był sobie sam obstalował synowca — toby inaczej nie wyglądał!! Hm! — Dominik!
Dominik.
- Słucham pana!
Frontignac.
- Idźże przynieś nam butelkę Chambertin.
Dominik (zadziwiony)
- Co? co? co?co? [105]
Frontignac.
- Jak piśniesz słowo — to przyniesiesz dwie.
Dominik.
- Idę — idę. (odchodzi)
Sebastjan.
- Zdaje mi się kochany stryju, że wesołe pędzisz życie.... Byłem świadkiem na balu....
Frontignac.
- Cóż chcesz! — Lubię płeć piękną. Kobieta — to stworzenie tak cudnecudne! tak uroczeurocze.... tak rozkosznerozkoszne.... a przecież tak pełne błędów!... A propos, — czy u was a Ameryce kochają się?
Sebastjan. (pijąc wino)
- A naturalnie.Spodziewam się. [106]
Frontignac.
- Powiedz mi czyś zauważył, że kobieta ma w życiu swojem trzy perjodyokresy — trojakie wdzięki — i trojakie podług tego żądania. Gdy ma lat 20, chce być kochaną w biały dzieńdzień — przy świetle słońca. Gdy ma lat 30, żąda miłości przy świetle księżyca i lamp. — Gdy dojdzie lat 40tu — najchętniej lubi ciepłą atmosferę miłości gdy noc ponura — a cicha, rozkoszna, panuje dokoła. — Blondynka chce być uwielbianą w buduarze niebiesko tapetowanym — gdzie wszystkie meble tej samej barwy, służyć by mogły za tło do uwydatnienia jej pięknej postaci. Brunetka chce się zwykle mieścić w buduarze żółtym. To też drzwi te [107]prowadzą do niebieskiego — a te do żółtego buduaru....
Sebastjan.
- Oh! oh! oh!
Frontignac.
- Tak — — śmiej się, śmiej — Ale zapewniam cię, żebym nieustąpił z tego mieszkania, gdyby mi 20.000. fr. ofiarowano.
Dominik (wchodzi)
- Oto jest Chambertin. (kładzie na stół — nalewają)
(pauza)
Sebastjan (po wypiciu)
- A! — Doskonałe wino u mego stryja.
Frontignac.
- Spodziewam się! — A teraz cygaro!..
Sebastjan.
- Zapozwoleniem! Niechno stryj najpierw to [108]stosztuje...zapali... prawdziwe Havanna!
(pauza)
Frontignac (zapala)
- Brawo! — Wyśmienite!
Sebastjan.
- Ciesz się zatem mój stryju — przywiozłem ci z Ameryki dwie takie skrzynki.
Frontignac.
- Nie znając mię wcale! Kochany Sebastjanie!.. Powiedzże mi teraz cóż ty porabiasz?
Sebastjan.
- Co ja porabiam?... To co się zwykle robi, aby dostać nędzne 1800 franków rocznie!
Frontignac.
- O! Musisz cieńko śpiewać... Pomyślę nad tem... mogę ci dopomódz.... [109]
Sebastjan.
- Za pozwoleniem — było w naszej umowie, że nie będziemy o tem mówić... Mój stryju! — ja ciebie przecież ani szukałem, ani citobie się narzucałem — cóż u licha! —
Frontignac.
- Zważ tylko — kilka tysięcy...
Sebastjan.
- Ani franka! Odmawiam — stanowczo — nieprzyjmuję żadnych pieniędzypieniędzy (pauza). Mimo to jednak możesz mi być pomocnym, kochany stryju.
Frontignac.
- Gadaj — ale prędko!
Sebastjan.
- Pewna młoda śliczna panienka.... [110]
Frontignac.
- Kocha ciebie — a ty ją — wybornie.
Sebastjan.
- Za pozwoleniem...
Frontignac.
- Bez pozwolenia — wykradamy ją...
Sebastjan.
- Ależ...
Frontignac.
- Wykradamy ją — powtarzam. Buduar żółty czy niebieski? Co?
Sebastjan.
- Wolę jednak inaczej postąpić. Kocham ją prawdziwie.
Frontignac.
- Ja każdą razą kocham prawdziwie — słowo honoru ci daję! — [111]
Sebastjan.
- Chciałbym ją poślubić.
Frontignac.
- Hę? — Co! — Zaślubić?.. Ty — Amerykanin?! — A wstydź się! — Oto mi sposób!
Sebastjan.
- W Ameryce innego nie znają.
Frontignac.
- A no to głupia cała twoja Ameryka. Zapatruj się na mnie — Jesteś w Europie i do tego we Francyi! Puść w trąbę wszystkie niedorzeczności i przesądne zwyczaje wolnej Ameryki.Francyi!
Sebastjan.
- Nie — nie mój stryju — nie mogę. Jestem szalenie zakochany! — [112]
Frontignac.
- Jeden powód więcej, aby robić głupstwa!
Sebastjan.
- Głupstwa? — Dobrze — będę robił głupstwa, zaślubię ją —
Frontignac.
- Wierzaj mi to nie ma sensu... ale słucham.. ...Jakiej przysługi żądasz odemnie?
Sebastjan.
- Czy stryj zna wuja Maryi? pana Carbonnel?
Frontignac.
- Czy ja go znam? — Dobre pytanie! Naturalnie! Mieszka w tej samej kamienicy na drugiem piętrze... (po chwili — biorąc dzwonek do ręki) Sebastjanie! [113]
Sebastjan.
- O mój stryju!
Frontignac.
- Zgoda więc — jeżeli tego chcesz koniecznie.... Po raz pierwszy... drugi. — No!.. Cofasz się?
Sebastjan.
- Nie!
Frontignac.
- A więc: po raz trzeci! (dzwoniąc) Basta! (do Dominika) Idź proś pana Carbonnel, aby do mnie wstąpił, gdy zejdzie na dół.
(Dominik odchodzi)
Sebastjan.
- Co zamierzasz uczynić?
Frontignac.
- Prosić Carbonnela w twojem imieniu [114]o rękę panny Maryi... Może już nie chcesz? Brawo?! przyszedłeś nareszcie do rozumu.... Nie? zatem pozwól mi... wszystko będzie dobrze.
Sebastjan.
- Uważaj stryju — jeźli mię skompromitujesz!..
Frontignac.
- Co — ja? ciebie? — Nigdy!! — Ja kompromituję z zasady tylko kobiety —
Scena 3.
Frontignac — Sebastjan — Carbonnel.
Carbonnel (wchodzi)
- Jak się masz Frontignac, — czy masz do mnie jaki interes? — A! — pan Sebastjan — witam pana... śliczny chłopiec... [115]
Sebastjan.
- Panie... zbytek łaski...
Frontignac.
- Powiadasz więc...
Carbonnel.
- Że twój synowiec jest ślicznym chłopcem.
Frontignac.
- Zważ dobrze na twoje słowa! Powiadasz zatem, że jest ślicznym chłopcem?.. patrz więc dobrze! — (do Sebastjana) Obróć no się... tak... Teraz zrób kilka kroków!
Sebastjan.
- Ale...
Frontignac.
- Zróbże kilka kroków — nie uczyłeś się tego w Ameryce? — Tak... teraz odwróć się...
Carbonnel. [116]
- Co wy wyrabiacie?
Frontignac.
- Nie cofasz twego zdania?
Carbonnel.
- Jakiego zdania?
Frontignac.
- Że Sebastjan jest ślicznym chłopcem...
Carbonnel.
- O — nie!
Frontignac.
- Widzisz jak silnie i pięknie zbudowany. Prawdziwy Frontignac! Drugi ja! Piersi szerokie... żołądek zdrowy, nogi zdrowe — zęby zdrowe — nie brak ani jednego! słowo honoru daję!
Carbonnel.
- Czy twój synowiec na sprzedaż? [117]
Frontignac.
- Nieinaczej. (do Sebastjana) Możesz usiąść. (do Carbonnela) Mam zaszczyt prosić cię o rękę panny Maryi — twojej siostrzenicy — dla mego synowca Sebastjana de Frontignac.
Carbonnel.
- A, ba!
Sebastjan.
- O mój stryju!
Frontignac.
- Cóż — dobrze?
Carbonnel.
- Ale...
Frontignac.
- Zgadzasz się? — Brawo! — Spodziewałem się tego po naszej tyloletniej przyjaźni. Sebastjanie! uściskaj twojego teścia...
Sebastjan. [118]
- Czy wistocie — mamże wierzyć?
Carbonnel.
- Ale zapozwoleniem.
Frontignac.
- Cóż takiego?
Carbonnel.
- Dajże mi raz do słowa przyjść... cóż u djabła!
Frontignac.
- Mów — co ci jest?
Carbonnel.
- Pozwól mi przecie odetchnąć...
Frontignac.
- Oddychaj! — No — już? —
Carbonnel.
- Szczególny masz sposób proszenia ludzi o rękę ich córek albo siostrzenic. [119]
Frontignac.
- To właśnie najlepszy... zresztą aby nie gadano, żeś uległ sile — mów — ale prędko —
Carbonnel.
- Najpierw powiedz mi gdzie Sebastjan poznał Maryę?...
Frontignac.
- W Hawrze — w chwili kiedy wysiadł z okrętu — cóż dalej?
Carbonnel.
- Dalej? — To prawda — że ładny chłopiec..
Frontignac.
- A widzisz!
Carbonnel.
- Podoba mi się — i to twój brataneksynowiec.
Frontignac. [120]
- Uściskaj teścia Sebastjanie!
Sebastjan.
- (ściskając go) O panie — ojcze!
Frontignac (do Sebastjana)
- A teraz idź na górę — do pana Carbonnel staraj się widzieć z panną Maryą — powiedz, że jej wuj to rzadki egzemplarz — sprowadź ją tutaj. — Powinienem pocałować twoją siostrzenicęnarzeczoną, to mi się przecie należy.
(Sebastjan odchodzi spiesznie głębią)
Carbonnel.
- Co on mówi! — Ależ nie! Stój — poczekaj — cóż u licha! — Ty jak widzę prowadzisz interesa en gros!!
Frontignac. [121]
- Ha! — cóż chcesz mój kochany, żal mi tych biedaków — tak wzdychają do siebie.
Carbonnel.
- Teraz idzie jeszcze o kwestję pieniężną.
Frontignac.
- Ale to zupełnie niepotrzebne — kochają się — to im wystarczy!
Carbonnel.
- My zatem powinniśmy mieć za nich rozum. — Moja siostrzenica nie ma wielkiego posagu — małytylko mały folwark w Normandyi... A twój synowiec?
Frontignac.
- Sebastjan? — On ma więcej!
Carbonnel.
- Cóż? [122]
Frontignac.
- Nic!
Carbonnel.
- Co? co?
Frontignac.
- Mówię, że nie ma nic. — A któż do licha zważa na takie drobnostki — Cóż to? nigdy nie kochałeś mój przyjacielu?!
Carbonnel.
- Tu nie idzie wcale o mnie — ale o Maryę — to zmienia postać rzeczy.
Frontignac.
- Jakże ślepy człowieku — czy ja tu nie jestem?
Carbonnel.
- A!... to co innego! — Czemużeś tego od razu nie powiedział — zatem ile dajesz twemu synowcowi? [123]
Frontignac.
- Ile daję? — Ależ ja nic dać nie mogę — bo sam nic nie mam!! Oddałem cały mój kapitał i biorę dożywocie 30.000 franków rocznie!
Carbonnel.
- Być nie może! — ale ja o tem nic nie wiem!
Frontignac.
- Stary egoista ze mnie! — Biedny Sebastjan! Nie przewidziałem tego!..
Carbonnel.
- Ba! ale w takim razie...
Frontignac.
- Bądź spokojny... Mam przecie roczny dochód, podzielę się z Sebastjanem — — [124]
Carbonnel.
- Ba! — ale jak umrzesz...
Frontignac.
- Nie mam najmniejszej ochoty — zaręczam ci....
Scena 4.
Ciż sami — Sebastjan prowadząc Maryę
Sebastjan.
- Droga Maryo — dziękujemy temu drogiemu dobremu wujowi...
Carbonnel.
- Nic z tego... wszystko zerwane!
Frontignac.
- Co? co?
Marya.
- O mój wuju!
Carbonnel.
- Cofam moje pozwolenie. [125]
Sebastjan.
- A panie! — Biedna moja Marya!
(obejmuje ją i całuje)
Carbonnel.
- Nie całuj pan moją siostrzenicę! — cóż u licha?
Frontignac.
- Carbonnel! Jakto? Nie wzruszają cię te łzy?
Marya.
- O ja nieszczęśliwa!
Sebastjan.
- Ja umrę z rozpaczy! (całuje ją)
Carbonnel (rozdzielając ich)
- Tego już zanadto! — Umieraj sobie jeźli ci to tak przyjemnie — ale mojej siostrzenicy nie dostaniesz. Dla tych Amerykanów [126]niema nic świętego... (odchodzi z Maryą)
Scena 5.
Frontignac — Sebastjan.
Frontignac.
- Twój sposób amerykański nie udał się! — A stary łotrze!... To przyjaciel! zapłacisz mi za to!
Sebastjan.
- Powiedz mi drogi stryju — co ma znaczyć ta nagła zmiana? Niema jeszcze kwadransa jak pan Carbonnel zezwalał na nasze małżeństwo — teraz odmawia i nie robi najmniejszej nadziei?..
Frontignac.
- Krętacz stary!
Sebastjan. [127]
- Któż mógł się stać przyczyną tak nagłej zmiany?
Frontignac.
- Któż? — alboż ja wiem!
Sebastjan.
- Czy doprawdy — stryju?
Frontignac.
- Słowo honoru... ale nie! — sądzę...
Sebastjan.
- Sądzisz?
Frontignac.
- Słuchaj mię Sebastjanie. Nie będziesz się na mnie gniewał? Widzisz, ja nie mogłem wiedzieć, że dostanę kiedy synowca — i to takiego jak ty — który mi się podoba — którego kocham. Dziś [128]jestem prawdziwie zmartwiony —
Sebastjan.
- Cóż takiego?
Frontignac.
- Wiesz — jestem wielkim egoistą —
Sebastjan.
- Przypuśćmy — ale o co idzie?
Frontignac.
- Ale nie będziesz się na mnie gniewał?
Sebastjan.
- (wrzeszczy) Nie!!! (zwyczajnym głosem) O co chodzi? Mówże stryju!
Frontignac.
- Słuchaj! — Niewiedząc wcale, że niebo wraz z twym ojcem ześlą mi synowca — oddałem cały mój majątek — biorę tylko [129]dożywocie roczną pensyę 30.000 franków.
Sebastjan (przerywając)
- Po cóż się tłumaczyć — Byłeś w swojem prawie — przecież to twój majątek kochany stryju!
Frontignac.
- Tak, wiem o tem. Ale mnie przykro, że w chwili kiedy kilka tysięcy franków mogłoby ci szczęście zapewnić — ja nic nie mam — i niemogę nic dla ciebie zrobićtem. Mam 30.000 franków rocznego dochodu.... cóż ztąd! gdy mię pochowają — ustanie pensya.
Sebastjan.
- Wybornie — będę żył z moich 1800 franków!
Frontignac.
- Niegniewasz się zatem? [130]
Sebastjan.
- Bynajmniej. Żądam od ciebie przyjaźni — mój stryju — nic więcej! —
Frontignac.
- Gdyby i Carbonnel tylko tem się zadowalniał!
Sebastjan.
- A!.... teraz wiem o co właściwie chodzi!... Kwestye pieniężne...
Frontignac.
- Drogi chłopcze — nie smuć się! — jakoś to będzie... Pomyślę jakiemjakim by tu sposobem nakłonić Carbonnela do zezwolenia na twój związek z Maryą.
Sebastjan.
- Więc masz jeszcze jaką nadzieję stryju? [131]
Frontignac.
- Naturalnie!... Ot słuchaj, pójdę do mego notaryusza — sądzę, że za dwie godziny będę miał dobre wiadomości... — ale nie gniewasz się na mnie — co?
Sebastjan.
- Ależ nie, nie! — jesteś najlepszym stryjem jakiego kiedykolwiek ziemia wydała. Do widzenia!
Frontignac.
- Do widzenia — za dwie godziny.
(Sebastjan odchodzi)
Scena 6.
Frontignac — później Dominik.
Frontignac (sam)
- Niech mię djabli porwą jeśli wiem w jaki [132]sposób uda mi się załatwić tę sprawę. Kto by mi był wczoraj powiedział, że dzisiaj — ja, — stary egoista, który zawsze tylko o sobie myślałem, że wyrzeknę się — moich zasad, trybu życia, że sobie będę głowę suszył dla jakiegoś synowca, którego znam zaledwie... ...no!.. ... Rodzina! tak, są głupcy, którzy się z tego wyśmiewają — ale potem... Przyznam się — to głupio może — ale... koniec końców — dalibóg kocham go — podobał mi się chłopiec! tak, kocham tego filuta!sprawę. zobaczemyZobaczymy — kto wie, może mi się uda! Dominik!
Dominik (wchodzi)
- Czy pan mię woła?Pan rozkaże?
Frontignac.
- Odchodzę — ubierz mnieOdchodzę. [133]
Dominik.
- Tak wcześnie! — Dopiero południe!
Frontignac.
- Czy to się panu nie podoba!
Dominik.
- A niepodoba!.. Bo to widzi pan wczorajWczoraj jeszcze służyłem u kawalera — a dziś u jakiegoś ojca — czy stryja. To mnie żenuje — z krewnymi to...
Frontignac (przerywając)
- Pomówimy o tem inną razą... teraz przynieś mi kapelusz....
Dominik.
- (przynosi biały filcowy kapelusz z drugiego pokoju) Oto jest.
Frontignac. [134]
- Ten kapelusz! — Żartujesz chyba, deszcz przecie pada... przynieś mi czarny...
Dominik.
- Czarnego już niema. Ostatni nosił pan prawie cały miesiąc... należał zatem już do mnie — sprzedałem go.
Frontignac.
- A prawda — no dobrze, dobrze — Nie kupiłeś drugiego?
Dominik.
- Nie, proszę panaNie. — Sprzedałem także krawatki, suknie, rękawiczkirękawiczki, suknie. Zwykle panowie kawalerowie zapisują rzeczy, które po sobie zostawiająrzeczy swoim służącym..... Ale mój pan... oddał wszystkopan — po jego śmierci zabierze rzeczy pan Marcandier. [135]
Frontignac (n.s.)
- Hultaj nadto szczery — ale muszę przyznać, że jest w tem co mówi nieco logiki. (do Dominika) Dobrze już, dobrze — nie stanie ci się krzywda. Pomówimy o tem innym razem. (odchodzi do drugiego pokoju)
Scena 7.
Dominik sam — później Marcandier.
Dominik.
- To tak zawsze z kawalerami — wszystko to tylko o sobie myśli... Sami egoiści. ....Potrzeba było także tego synowca z Ameryki — niewiedzieć na co — tfy!
Marcandier. (wchodzi)
- Pan Frontignac w domu?
Dominik. [136]
- A! pan Marcandier! — Ja się mam dobrze — — dziękuję. A pan?
Marcandier.
- Cóż twój pan porabia?
Dominik.
- Ubiera się...
Marcandier.
- Niechcę mu przeszkadzać.... zaczekam. (n.s.) Przy tej sposobności dowiem się coś o nim. (gł.) Jakże się ma kochany pan Frontignac?
Dominik.
- Bardzo dobrze.
Marcandier.
- Zapewne nie zdrów?
Dominik.
- Boże uchowaj! [137]
Marcandier.
- Tem lepiej — tem lepiej! — Wszyscy jesteśmy śmiertelni — powinien się szanować.
Dominik.
- Szanować — mój pan? Może poradzić się lekarza?! — Hahaha! Sam widok doktora nabawiłby go żółtaczki...
Marcandier.
- Ale któż mówi o jakimś doktorze — potrzeba go opatrywać, troskliwą mieć baczność o stan jego zdrowia, nie wzywając wcale lekarza, tak, ażeby tego nawet nie zauważył.. Czy on nosi flanelę?
Dominik.
- (parskając śmiechem) Flanelę? — Co też pan gada? [138]
Marcandier.
- Tem lepiej — tem lepiej! Flanela to wynalazek lekarzy — ażeby mieli więcej pacjentów. To draźni tylko ciało i stwarza reumatyzmy.
Dominik.
- Aha.Doprawdy?
Marcandier.
- Gdy pan powraca wieczorem, zmęczony, zmarznięty — używa zapewne coś... rozgrzewającego...
Dominik.
- Nie — nigdy!
Marcandier.
- To źle — bardzo. Nic lepszego w tym razie jak kieliszek piołunowej... to przyspiesza zaraz cyrkulacyę krwi....
Dominik.
- Doprawdy? [139]
Marcandier.
- Każdy ci to powie... tylko naturalnie nie doktor — to by im korzyści nie przynosiło.
Dominik.
- Dobrze wiedzieć proszę pana. (n.s.) Zaraz od jutra będę na sobie próbował... (głośno) Zatem pan powiada, że nie trzeba flaneli?
Marcandier.
- Nigdy!
Dominik.
- A co wieczorawieczór mały kieliszeczek piołunkowej wódki?
Marcandier.
- Nie koniecznie kieliszeczek — niech będzie kieliszek i to spory kieliszek — możesz nawet co rana jeden przyczynić. [140]
Dominik.
- Zatem po dwa kieliszki dziennie.
Marcandier.
- Jak widzisz bardzo lubię twego pana — i gdyby mu się co złego stało... — z przykrością poszedłbym na pogrzeb!...
Dominik.
- To prawdziwe szczęście dla mego pana, że posiada przyjaciela tak szczerego i życzliwego.
Marcandier.
- Służącego tak... rozsądnego...
Dominik.
- Otóż i pan.
Marcandier.
- Ani słowa o tem cośmy mówili!
Dominik.
- To się rozumie. (odchodzi) [141]
Scena 8.
Marcandier — Frontignac.
Frontignac (wchodzi z prawej)
- A! Marcandier!
Marcandier.
- Witam! (n.s.) Coraz lepiej wygląda! Dalibóg, zawarł kontrakt z djabłem... czy ten człowiek nigdy już nie zasłabnie... ...ale cierpliwości!djabłem... (głośno) Czy nie przeszkadzam ci kochany panie Frontignac?
Frontignac.
- Chciałem wprawdzie wyjść — ale to nic nie szkodzi...
Marcandier.
- Przynoszę panu pensyę za kwartał.
Frontignac. [142]
- Jesteś akuratny jak wierzyciel — możnaby sądzić, że przychodzisz zawsze upominać się o dług.
Marcandier.
- Nie chwaląc się... trwa to już od lat dziesięciu...
Frontignac.
- Nie chwaląc się...
Marcandier.
- Za dwa lata zaczynam tracić, a za cztery jestem zrujnowany!
Frontignac.
- O! o!
Marcandier.
- Zaręczam!
Frontignac.
- Nie widzę innej rady jak tylko [143]zamordować się gdzie w jakim lasku.
Marcandier.
- Ba! to by było jeszcze gorzej... Mając na mnie podejrzenie... zasądzono by mię do kryminału! —
Frontignac.
- Nie myślisz przecie kochany panie Marcandier, że to mówiłem na serjo? Hahaha!
Marcandier (wzdychając)
- Wiem, wiem — i szczerze mówiąc — żałuję tego com zrobił.
Frontignac (n.s.)
- Co za myśl! wybornie!... (gł.) Zatem powiadasz, że cię smuci nasz kontrakt!
Marcandier.
- Oj tak, tak!... [144]
Frontignac.
- A — gdybym ci zaproponował naprzykład zerwać układ?
Marcandier.
- Co? — co? — co mówisz!
Frontignac.
- Zgadzasz się pan?
Marcandier.
- On się jeszcze pyta?!
Frontignac.
- Słuchaj. Potrzebuję koniecznie pieniędzy.
Marcandier. (n.s.)
- Aha! on koniecznie potrzebuje...
Frontignac.
- Jeśli się zatem zgadzasz — zwróć mi kapitał — a ja uwolnię cię zupełnie od płacenia mi pensyi.... [145]
Marcandier.
- Za pozwoleniem... jaka gorączka z pana! — Pańskie 300.000 fr! — Ale cóż znowu! — Byłby to interes połączony ze stratą!
Frontignac.
- Z moją stratą — wiem o tem.
Marcandier.
- Pan żartuje!... Już wcale dobrze nie wyglądasz....
Frontignac.
- Jakto?
Marcandier.
- Z dnia na dzień mogę mieć tę błogą nadzieję. —
Frontignac.
- Będziesz pan cicho! czy myślisz, że to wielka przyjemność dla mnie gdy mówisz [146]o takich rzeczach?
Marcandier.
- Koniec końców.... jesteś pan o dziesięć lat starszy aniżeli w chwili podpisania kontraktu.
Frontignac.
- Zatem nie zgadzasz się?
Marcandier.
- Tego nie powiedziałem! — (n.s.) On koniecznie potrzebuje... (gł.) Możnaby jednak cośkolwiek urwać z tej sumy...
Frontignac.
- Urwać? — a to na co?
Marcandier.
- Dwa kroć — zamiast trzy kroć sto tysięcy franków — zgadzasz się pan? [147]
Frontignac.
- Dwa kroć? — Hm! — Zresztą pal djabli — dawaj dwa kroć! —
Marcandier. (n.s.)
- Coś za prędko przyjął — widocznie ofiarowałem za wiele!
Frontignac.
- A zatem zgoda! Cóż teraz trzeba robić?
Marcandier.
- Napisać mi mały akcik i podpisać go. —
Frontignac.
- (wskazując biurko) Tam jest papier, pióra i atrament.
Scena 9.
Ciż sami — Dominik. [148]Frontignac (n.s.)
- Zatem rzecz skończona! — Wprawdzie to zmieni cokolwiek mój zwykły tryb życia — ale — ba! — Sebastjan dobry chłopiec — nie żałuję tego...
Dominik (wchodzi —(wchodzi)
- (tajemniczo) Proszę pana!..
Frontignac (cicho)
- Co tam takiego?
Dominik.
- Jakaś pani przyszła... jest w buduarze niebieskim.
Frontignac.
- Blondynka!
Dominik.
- I nieznajoma.
Frontignac (do Marcandiera) [149]
- Mój panie — udaj się lepiej do biblioteki... ...będziesz miał większy spokój. To zapewne długo potrwa?
Marcandier.
- Naturalnie!
Frontignac.
- Przejdź-że proszę... w tej chwili tam przyjdę... Dominik! — zaprowadź pana Marcandiera (cicho) a potem nie ma mnie w domu.
Dominik. (cicho)
- Rozumiem! — (n.s. z radością) Teraz poznaję znowu mego pana!
(Marcandier odchodzi z Dominikiem na prawo — Antonia wchodzi z lewej)
Scena 10.
Frontignac — Antonia. [150]Antonia.
- Panie!
Frontignac.
- Pani Roquamor!!... O jakże ci jestem wdzięczny — droga Antonio! —
Antonia.
- Żadnej wdzięczności, panie Frontignac — dokąd nie poznasz przyczyny mojej tu obecności.
Frontignac.
- Nic nie chcę słyszeć, piękna Antonio — jesteś u mnie... a więc pragnę cię ubóstwiać...
Antonia.
- Przyszłam z prośbą — z wielką prośbą do pana... w twoim ręku mój spokój — mój los — moje szczęście. [151]
Frontignac.
- Spokój? los? szczęście? — O mów, mów, życie moje oddałbym za ciebie! (spokojnie) Czem mogę pani służyć?
Antonia.
- Prawdziwie sama nie wiem czemu przypisać, czy mojej nierozwadze, czy niewinnym zamiarom, czy lekkomyślności, roztrzepaniu, — poséłając panu zaproszenie na koncert, zapomniałam się do tego stopnia iż dopisałam u dołu zaproszenia post-scriptum, zupełnie nie na swojem miejscu.... mogłoby mię to kompromitować... Zaklinam więc pana, abyś zważywszy na moją osobę, na okoliczności, jakieby zajść mogły, abyś zechciał łaskawie oddać mi ten list — [152]który nierozważnie podpisałam.
Frontignac.
- Oddać ten list — tak mi drogi — jedyną pamiątkę jaką mam od pani. Oddać ten list... który zawsze na sercu noszę — który stanowi jedyną pociechę mego życia — całe szczęście moje. O nie, nie, droga Antonio — ty tego odemnie nie żądasz — wszak prawda — nie wymagasz przecie, abym się rozstał z tym skarbem, który...
Antonia.
- Uspokój się pan — na Boga. Błagam cię — oddaj mi ten list, mój mąż bardzo zazdrośny — gdyby go kiedy zobaczył u ciebie...
Frontignac. [153]
- Nie obawiaj się moja droga. (n.s.) Dałem za ten list 25 luidorów — za drogo mię kosztował...
Roquamor (za sceną)
- Ale powiadam, że tutaj musi być! Szedłem krok w krok za nią! —
Antonia.
- Głos mojego męża!
Frontignac.
- Mąż pani!? — a do djabła! — Słyszałem, że jest okrutnie zazdrośny.
Antonia.
- Musiał mię śledzić! — Jestem zgubiona!
Frontignac. (n.s.)
- Djabli nadali! [154]
Roquamor (za sceną)
- Puszczaj stary gapiu!
(wchodzi z hałasem)
Antonia (prędko do Frontignaca)
- Zimnej krwi, potakuj wszystkiemu co powiem.
Scena 11.
Ciż sami — Roquamor.
Roquamor.
- Nie omyliłem się!
Antonia (do Frontignaca)
- Tylko czy przypadkiem piece nie dymią?
Frontignac.
- Co — piece? — jakie piece?
Roquamor.
- Piece? — (gł.) Pani! — [155]
Antonia (udając zdziwienie)
- Ty tutaj!... Jakie szczęśliwe spotkanie! dobrze, żeś przyszedł.
Frontignac. (n.s.)
- Co ona mówi?
Roquamor.
- Co? co?
Antonia.
- Powiesz mi twoje zdanie.
Roquamor.
- Moje zdanie? — Gdy ciebie tu znajduję! — bardzo krótkie moja kochana pani.
Antonia.
- To pomieszkanie jest do wynajęcia — ponieważ mamy się przeprowadzać — zwiedzam — —
Frontignac. [156]
- (n.s.) Jakto — do wynajęcia?.. (cicho) Ale pozwól pani, jednak....
Antonia (cicho)
- Na miłość boską — potakuj! Czy chcesz mię zgubić?!
Frontignac.
- Nie... ale....
Roquamor (podejrzliwie)
- Aha! — Więc to dla oglądania pomieszkania?
Antonia (naiwnie)
- A do czegożby więcej mój mężu?
Frontignac.
- A tak! — Więcej — do niczego. Słowo honoru... (n.s.) Sprytna kobietakobieta bardzo myśli — podoba mi się! ——— [157]
Roquamor.
- Zatem pomieszkanie to.....
Antonia (wpadając)
- Prześliczne.... Ośm okien frontowych — wszak prawda?
Frontignac.
- W samej rzeczy — ośm!
Antonia.
- Salon, salonik, dwa buduary, biblioteka, trzy pokoje sypialne, dwa przedpokoje — gabinet toaletowy — czy tak?
Frontignac.
- Tak — toaletowy — i inne...
Antonia.
- Dwie piwnice — prawda?
Frontignac. [158]
- Dwie. (nagle) A! Zwiedźmy może piwnice — co?
Roquamor.
- Niepotrzeba. Znam całe pomieszkanie i właściciela.
Frontignac.
- Carbonnel, — mój przyjaciel.
Roquamor.
- Nasz przyjaciel. Pan płaci za to pomieszkanie?...
Frontignac.
- 5.000 franków.
Antonia.
- Które pan Frontignac zniża na 2.000... ...dopóki termin nie upłynie.
Frontignac.
- Co? co? [159]
Antonia.
- Ponieważ jest zmuszony przeprowadzić się.
Roquamor.
- A! to zmienia postać rzeczy... zatem pan spuszczasz na 2.000....
Frontignac.
- Kto? ja? — (n.s.) Bardzo sprytna kobieta! zaczyna mi się niepodobać....
Roquamor.
- W takim razie zgadzam się z ochotą.
Frontignac.
- Tylko zważ pan — piece bardzo dymią!
Roquamor.
- E, to drobnostka.
Antonia.
- Nic nie znaczy. [160]
Frontignac. (zbity z tropu)
- Drobnostka — nic nie znaczy? (n.s.) Zanadto sprytna kobieta! — Wcale mi się nie podoba!
(Marcandier wchodzi z prawej)
Scena 12.
Ciż sami — Marcandier.
Roquamor.
- Powiedz mi pan jednak — dlaczego jesteś przymuszony opuścić to mieszkanie?
Frontignac.
- Jestem przymuszony... nie będąc wcale przymuszonym... Waham się jeszcze....
Roquamor (podejrzliwie)
- Zatem?
Antonia.
- Ale nie. Pan de Frontignac nie waha się [161]wcale — tembardziej, że jest chory....
Frontignac.
- Ja? — Chory?!
Antonia (cicho)
- On by mię zabił!
Roquamor.
- A! pan jesteś chory....
Frontignac.
- Tak... jestem... (n.s.) Djabli nadali!
Marcandier (n.s.)
- Co? — Frontignac, chory?
Frontignac.
- Niebezpiecznie.... chory.
Antonia.
- Piersi — płuca — Najwyższy czas odetchnąć południowem powietrzem. [162]
Marcandier (n.s.)
- On mnie oszukiwał.
Frontignac.
- Ale... zapozwoleniem... ja nie mam wcale chęci wyjeżdżać... cóż znowu... zresztą jeszcze zima...
Antonia (cicho)
- Kaszlnij proszę cię — jeszcze mnie podejrzywa — nie uwierzył zupełnie.
Frontignac.
- Co? — mam... aha! (kaszle)
Antonia.
- Biedny! biedny nasz Frontignac!
Roquamor.
- Drogi przyjacielu!
Marcandier (wychodząc) [163]
- (n.s.) Ba! to zmienia postać rzeczy.
Antonia (sadzając Frontignaca w krzesło)
- Prędko! — szklankę wody!
Roquamor
- (bijąc go pięścią w kark) Z cu — krem — cu — krem!!
Frontignac. (n.s.)
- Do licha — coś naprawdę na kaszel mi się zbiera — (kaszle) ... o niepodoba mi się! zanadto sprytna kobieta! (kaszle) Duszę się!!! (kaszle)
Zasłona spada.
Koniec aktu 2go.
|