Historia Polski (Henryk Zieliński)/Rozdział 10
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historia Polski 1914-1939 |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Prasowe Zakłady Graficzne, Wrocław |
Miejsce wyd. | Wrocław |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
10
|
rozdział
dziesiąty |
Z rozległej problematyki rozwoju oświaty i kultury w dwudziestoleciu międzywojennym mowa będzie w rozważaniach poniższych, zgodnie z charakterem tej książki, o niektórych zjawiskach, których oddziaływanie na masy w szczególnym stopniu wpływało na kształtowanie ich postaw i świadomości politycznej. Z tego punktu widzenia na uwagę zasługuje to wszystko, w czego odbiorze partycypowały maksymalnie liczne i różnorodne warstwy i środowiska społeczne, a więc przede wszystkim szkoła, prasa, radio, czytelnictwo książki itp.
Oczywiście rozwój, nośność i wpływ wszystkich tych czynników pozostawały w ścisłym związku i zależności od rozwoju szeroko rozumianej infrastruktury społeczno-gospodarczej i organizacyjno-technicznej kraju, poczynając od postępów jego industrializacji i urbanizacji, a kończąc na sprawności systemów komunikacji wewnętrznej. Były to bowiem niezbędne przesłanki, bez których spełnienia trudno było myśleć o przekształceniu charakteru kultury narodowej, dotychczas przeważnie izolowanej w mniej lub więcej zamkniętych kręgach kulturowych, głównie inteligenckich, w kulturę naprawdę narodową, w kulturę masową. Zdaniem A. Kłoskowskiej, właśnie w latach międzywojennych (ale raczej dopiero w drugiej połowie) społeczeństwo polskie przekroczyło „pierwszy próg umasowienia” kultury. Umożliwił to fakt, że zbiegły się wówczas wspomniane wyżej przesłanki natury materialnej i technicznej z przesłankami natury politycznej, to znaczy oczywiście przede wszystkim z odzyskaniem przez Polskę niepodległego bytu państwowego. Był to bodziec o zasadniczym znaczeniu dla rozwoju i umasowienia kultury narodowej, m.in. przez to, że wyzwalał tłumioną częste pod zaborczymi rządami walkę poglądów i postaw — niezbędny warunek wszelkiego postępu. „Niepodległość Polski — pisał o tym S. Żółkiewski — usuwając w stosunku do Polaków dawne konflikty uciemiężenia narodowego sprzyjała obnażaniu przeciwieństw klasowych. Zjednoczony państwowo kraj, kształtujący swój własny, jeden rynek wewnętrzny tworzył warunki dla integracji — zdezintegrowanej przez warunki zaborcze — kultury narodowej wyzwalał przy tym nowe siły kulturotwórcze nowoczesnych konfliktów klasowych”.
Procesy te nie przebiegały rzecz jasna w sposób żywiołowy, w społeczno-politycznej próżni. Determinował je charakter ustrojowy państwa kapitalistycznego, stwarzającego określone preferencje dla klas i warstw, trzymających w swych rękach dźwignie dyspozycji ekonomicznej i władzę polityczną. Niektóre dziedziny — jak szkolnictwo, a w latach późniejszych radiofonia — były bezpośrednio kierowane i kontrolowane przez to państwo. Inne, jak prasa, narażone na jego dokuczliwe ingerencje, posiadały tylko względną swobodę i niezależność. W stosunkowo najmniejszym stopniu te pośrednie lub bezpośrednie skrępowania dotykały literatury, filmu, teatru i innych gałęzi sztuki. I one jednak musiały przezwyciężać trudności, innej natury, w szczególności wiążące się z problemem mecenatu, w niewielkiej tylko mierze roztaczanego nad nimi ze środków publicznych.
Ze wszystkich tych spraw największe znaczenie miały oczywiście problemy oświaty powszechnej, znaczenie tym większe, że właśnie w tej dziedzinie rządy zaborcze pozostawiły spadek szczególnie ubogi, a nawet ponury. Dotyczyło to zwłaszcza ziem b. zaboru rosyjskiego, a więc trzonu niepodległego państwa. Nie obowiązywał tu przed wojną przymus szkolny, a rusyfikacyjna polityka rządów carskich dodatkowo odstręczała ludność polską od oświaty. W zaborze austriackim uczono w szkołach po polsku, istniał też obowiązek szkolny, ale jego realizacja w praktyce odbiegała dość daleko od prawnego nakazu. W zaborze pruskim obowiązek szkolny istniał i był też wykonywany w praktyce, ale tylko w języku niemieckim.
Tab. 15.
Rozwój szkolnictwa w Polsce
Typy szkół |
1922/23 | 1926/27 | 1928/29 | 1930/31 | 1932/33 | 1934/35 | 1936/37 | 1938/39 | ||||||||
szkoły |
uczniowie w tys. |
szkoły |
uczniowie w tys. |
szkoły |
uczniowie w tys. |
szkoły |
uczniowie w tys. |
szkoły |
uczniowie w tys. |
szkoły |
uczniowie w tys. |
szkoły |
uczniowie w tys. |
szkoły |
uczniowie w tys. | |
Przedszkola Szkoły powszechne Średnie ogólnokształcące Nauczycielskie Zawodowe Ludowe rolnicze Zawodowe dokształcające Wyższe |
• 27 515 762 190 • • • 17 |
• 3 222,9 227,1 26,7 • • • 33,0 |
1 185 26 763 796 218 • • • 19 |
66,6 3 363,3 215,5 38,1 • • • 40,7 |
1 557 26 570 777 235 1 813 127 • 21 |
93,0 3 496,8 203,9 38,2 67,0 5,2 • 43,6 |
1 808 26 856 743 223 1 935 135 • 22 |
101,5 3 984,1 205,0 35,6 72,7 5,1 • 48,2 |
1 724 27 056 765 205 1 983 138 670 24 |
87,2 4 538,3 186,8 24,6 68,8 4,6 86,1 51,8 |
1 876 27 955 770 187 1 886 143 637 24 |
98,2 4 686,1 166,1 12,0 70,8 5,1 84,1 48,0 |
1 715 28 496 763 42 1 933 152 611 24 |
87,4 4 769,0 200,6 2,9 90,8 5,8 97,6 48,0 |
1 506 29 031 789 74 • • 641 28 |
74,8 4 976,1 234,2 6,6 • • 120,3 50,0 |
Źródło: Mały rocznik statystyczny 1939, s. 317.
Sytuacje te można wyrazić w liczbach następująco: w 1913 r. w Królestwie przypadało na 100 mieszkańców zaledwie 3 dzieci w szkołach elementarnych, w Galicji (1911) — 14, w Poznańskiem — ponad 19. W zaborze pruskim prawie 100% dzieci w wieku szkolnym faktycznie uczęszczało do szkoły elementarnej. Jeśli chodzi o Galicję, to szacunkowy odsetek dzieci faktycznie wykonujących obowiązek szkolny sięgał tuż przed wojną ok. 85%, a w Królestwie zaledwie ok. 20%. Ponadto szkoły, do których dzieci te uczęszczały, należały do kategorii najniżej zorganizowanych, w ogromnej większości jedno-lub dwuklasowych.
Odpowiednio do tego kształtował się odsetek analfabetów w poszczególnych zaborach. W Królestwie sięgał on na początku XX w. 65% ludności (począwszy od wieku szkolnego); w Galicji — niewiele mniej, bo 56%, w zaborze pruskim wśród ludności polskiej — tylko 0, 6%.
Do odrabiania tej pozaborczej spuścizny przystąpiło niepodległe państwo polskie niemal od pierwszych tygodni swego istnienia. Już 7 lutego 1919 r. ukazał się dekret o powszechnym obowiązku szkolnym. Liczba szkół z 18 404 i 431 838 dzieci w roku szkolnym 1910/11 (na obszarach późniejszego państwa polskiego) wzrosła do 27 515 szkół z 3 222 900 dzieci w roku szkolnym 1922/23. Mimo tego ogromnego postępu realizacja powszechnego obowiązku szkolnego objęła w tymże roku zaledwie 68, 9% dzieci, przy czym w województwach wschodnich jeszcze w roku 1923/24 wynosiła ona zaledwie 41, 8% (natomiast w województwach zachodnich 100%). Rozwój szkolnictwa powszechnego w latach późniejszych postępował już wolniej i nigdy nie osiągnął stanu zapewniającego pełną realizację powszechnego obowiązku szkolnego. W roku szkolnym 1937/38 liczba szkół powszechnych nawet nieco zmalała — do 27 235 — ale były to szkoły wyżej zorganizowane, w których uczyło się 4 101 200 dzieci (por. tab. 15). Oznaczało to, że w szkołach znalazło się wówczas równo 90% dzieci objętych obowiązkiem szkolnym.
I wtedy jednak utrzymywała się jeszcze ostra dysproporcja między stopniem realizacji obowiązku szkolnego w „Polsce A” i w „Polsce B”. Gdy w województwach zachodnich i niektórych centralnych wahał się on w granicach 95-100% dzieci, to w województwach wschodnich wynosił od 71, 6% (woj. wołyńskie) do 84, 1% (woj. wileńskie). W tej sytuacji nie mogło być też mowy o zwycięstwie nad analfabetyzmem. Przypomnijmy, że według spisu ludności z 1921 r. było w Polsce 33, 1% analfabetów (wśród ludności powyżej 10 lat), a w 193l r. jeszcze 23, 1 % — czyli prawie 1/4 ogółu ludności. I znowu wynikało to przede wszystkim z sytuacji na kresach wschodnich, gdzie w niektórych województwach (wołyńskie, poleskie) odsetek analfabetów sięgał 48% ludności, a wśród samych kobiet nawet 68% i 71% (por. tab. 13).
Obok sprawy jak najszybszego poszerzenia i zagęszczenia sieci szkół powszechnych podjęto też rychło prace nad stworzeniem jednolitego typu i organizacji szkół oraz zniesieniem w ten sposób poważnych często różnic między szkolnictwem w poszczególnych zaborach. Regulowały to m. in. dekrety i ustawy z lat 1919 i 1922. Rozwiązania wymagały też trudne problemy finansowe (budownictwo nowych szkół) oraz silne braki w zakresie kadry nauczycielskiej.
Wspomniane wyżej ustawy przewidywały m. in., że należy dążyć nie tylko do pełnej realizacji powszechnego obowiązku szkolnego, lecz także do zapewnienia tego w szkołach najwyższego szczebla organizacyjnego, o najwyższym poziomie, mianowicie w szkołach powszechnych siedmioklasowych. Spełnienie tego drugiego postulatu okazało się jeszcze trudniejsze niż pierwszego. W dziesięć lat po odzyskaniu niepodległości absolwenci szkół siedmioklasowych stanowili zaledwie 22, 3 % absolwentów szkół powszechnych. Znaczna ich większość kończyła szkoły najniżej zorganizowane, tzn. jedno — lub dwuklasowe. Dotyczyło to zwłaszcza wsi i województw wschodnich. Utrudniało to poważnie młodzieży wiejskiej dostęp do szkół średnich oraz wyższych i w dużej mierze zmieniało w fikcję zasadę równego startu tej młodzieży, stanowiącej ok. 75% młodzieży całego kraju
.
Szkoły, szczególnie wiejskie, mieściły się często w lokalach nieodpowiednich, w wynajętych izbach chłopskich zagród. Budownictwo nowych szkół nie pokrywało nawet w przybliżeniu potrzeb wynikających nie tylko z konieczności nadrobienia zaniedbań pozaborczych, ale i z wysokiego przyrostu naturalnego (w latach 1926-1935 od 15, 5 do 13, 0%). Nie mogła sprostać tym potrzebom liczba 1451 izb szkolnych, budowanych przeciętnie rocznie w okresie od 1925/26 do 1936/37. Szkolnictwo podlegało Ministerstwu Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego (MWRiOP). Budżet tego ministerstwa osiągnął swoje apogeum w roku 1929/30 (wydatki na sumę 450, 2 mln zł). W latach następnych wydatki na cele szkolne zdecydowanie zmalały: w roku 1937/38 — do 78% w porównaniu z rokiem 1929/30.
Poważną przeszkodę w rozwoju szkolnictwa, szczególnie v, początkach niepodległości, stanowił niedobór kadry nauczycielskiej. Nie występował on jedynie w Galicji, natomiast w Królestwie — mimo bardzo skąpej sieci szkolnictwa — brakowało ok. 15 tys. nauczycieli. W Wielkopolsce w 1910 r. było 12 358 nauczycieli, a w roku szkolnym 1919/20 było ich zaledwie 5970. Jeśli chodzi o wykwalifikowaną kadrę nauczycielską dla szkół średnich, to sprowadzała się ona na terenie Wielkopolski do kilkunastu osób. Wskutek tego musiano tam zatrudnić jeszcze przez pewien czas dużą liczbę nauczycieli niemieckich. Dlatego też już we wspomnianym dekrecie o powszechnym obowiązku szkolnym przewidziano tworzenie specjalnych szkół w celu kształcenia nauczycieli w postaci tzw. seminariów nauczycielskich.
Przez całe międzywojenne dwudziestolecie toczyła się z różnym nasileniem walka o demokratyczny charakter szkoły polskiej, o jej oblicze ideologiczne, w tym także o jej profil wyznaniowy. Pierwszy polski program oświatowy, przygotowany jeszcze przez ministra oświaty w rządzie Moraczewskiego, Ksawerego Praussa (tzw. program Praussa), w 1918 r., wprowadzał zasadę szkoły „międzywyznaniowej”, tj. szkoły dla dzieci wszystkich wyznań, tolerancyjnej, ze świeckim nauczycielstwem, w której duchowni prowadzą tylko lekcje religii. Za szkołą taką opowiadało się też postępowe nauczycielstwo polskie, zgrupowane w najsilniejszych ówczesnych związkach nauczycielskich. Ważnym etapem na drodze jednoczenia się lewicy nauczycielskiej było połączenie się (kwiecień 1919) Zrzeszenia Polskich Nauczycieli Szkół Początkujących i Związku Polskich Nauczycieli Szkół Ludowych w jeden Związek Polskich Nauczycieli Szkół Powszechnych (od 1930 r. — Związek Nauczycielstwa Polskiego). W tymże 1919 r. odbył się w Warszawie pierwszy wielki zjazd oświatowy w Polsce niepodległej, w którym wzięli udział nauczyciele ze wszystkich zaborów i ziem polskich (tzw. sejm nauczycielski).
W podjętych uchwałach i innych dokumentach „sejm” opowiedział się zdecydowanie za szkołą jednolitą, o takim programie nauczania i tak zorganizowaną, aby młodzież najbardziej uzdolniona, bez względu na pochodzenie i środowisko, miała otwartą drogę do szkół wyższych szczebli. Początkiem takiej drogi miałaby być siedmioklasowa szkoła powszechna w każdej gminie. Obowiązkiem szkolnym miały zostać objęte dzieci od lat 7. Wiele uwagi poświęcił zjazd sprawie religii w szkole i w ogóle jej oblicza ideologicznego. I w tej dziedzinie wzięły górę poglądy postępowe i demokratyczne, przeciwstawiające się żądaniom części nauczycieli (głównie Z Poznańskiego), aby szkoły miały charakter wyznaniowy katolicki, z obowiązkiem nauczaniem religii. Sprawa ta stała się z kolei przedmiotem ostrej dyskusji w Sejmie Ustawodawczym podczas debaty nad konstytucją. Wbrew oporowi kleru i prawicy sejm — w dużej mierze pod wpływem argumentacji wybitnego działacza oświatowego J. Smulikowskiego — przyjął zasadę szkoły międzywyznaniowej, tj. respektującej równe prawo wszystkich wyznań do nauczania religii w szkole. (Jednakże na Górnym Śląsku mimo to część szkół, także publicznych, pozostała przy zasadzie wyznaniowej.) Wbrew postulatom „sejmu nauczycielskiego”, domagającym się wyraźnego ustalenia, iż czas trwania obowiązku szkolnego w szkole powszechnej wynosi siedem lat, a następnie do 17 roku życia młodzież winna być objęta systemem nauczania dokształcającego, Sejm Ustawodawczy przyjął wprawdzie zasadę obowiązkowej nauki w szkolnictwie powszechnym, ale sprawę czasu i zakresu jej realizacji pozostawił do uregulowania w odrębnych ustawach. W rezultacie — jak już wspomniano — dominowały w Polsce, szczególnie na wsi, szkoły powszechne niżej zorganizowane, jedno — i dwuklasowe, z 1 lub 2 nauczycielami, nie realizujące programów szkół siedmioklasowych. U chwalona przez sejm zasada bezpłatności nauczania obowiązywała w praktyce tylko na szczeblu szkoły powszechnej.
Odrębne zagadnienie stanowiło szkolnictw, o dla mniejszości narodowych. Konstytucja marcowa z 1921 r. zapewniała im, jak wszystkim innym, „prawo zachowania swej narodowości i pielęgnowania swojej mowy i właściwości narodowych” (art. 109), jak również zakładania i prowadzenia szkół z własnym językiem wykładowym (art. 110). Potwierdziła to później ustawa z 1924 r. o szkolnictwie dla mniejszości narodowych. Jednakże mniejszość ukraińska, a zwłaszcza białoruska były zbyt biedne, by mogły zakładać i utrzymywać na większą skalę szkołę z własnych środków, a znana nam już polityka władz polskich bynajmniej temu nie sprzyjała. Były więc w dużej mierze skazane na szkoły utrzymywane przez państwo. Tymczasem w tej dziedzinie zarówno wspomniana ustawa, jak i szykany miejscowej administracji polskiej stawiały mniejszościom przeszkody często wręcz nie do pokonania. W miejsce szkół z językiem wykładowym ukraińskim czy białoruskim wprowadzono tzw. szkoły dwujęzyczne (utrakwistyczne), polsko-ukraińskie (lub białoruskie), służące w gruncie rzeczy stopniowej polonizacji mniejszości narodowych. Rezultat tej polityki był taki, że przed I wojną światową, za czasów zaboru austriackiego, Ukraińcy mieli 3362 szkół ze swoim językiem wykładowym, natomiast w 1930/31 r. szkół takich było 139 i 2974 szkół „utrakwistycznych”. Białorusini (których liczba przekraczała 1 mln) mieli w tymże roku tylko 1 (prywatną) szkołę z własnym językiem wykładowym oraz 37 szkół utrakwistycznych. Jedynie mniejszość niemiecka, silna ekonomicznie i organizacyjnie, agresywnie popierana na arenie międzynarodowej przez kolejne rządy Niemiec, potrafiła zapewnić sobie stosunkowo silne, dostateczne zaplecze własnych szkół (por. tab. 8).
W Polsce międzywojennej ważnym szczeblem do awansu socjalnego i kulturalnego było ukończenie szkoły średniej (gimnazjum), dające zarazem uprawnienia do podjęcia studiów wyższych, a także do skróconej służby wojskowej w szkołach podchorążych. Ale szkoły średnie miały w dużej mierze charakter elitarny. Wynikało to przede wszystkim z ich małej liczby i rozmieszczenia, przeważnie w większych lub średnich miastach. Liczba szkół średnich w latach 1922 — 1939 nie ulegała większym wahaniom i mieściła, się na ogół w granicach 760 — 790; liczba ich uczniów wykazywała tendencję malejącą, zwłaszcza w latach kryzysu ekonomicznego (por. tab. 15). Większość gimnazjów stanowiła własność prywatną jednostek, organizacji samorządowych, stowarzyszeń społecznych, mniejszości narodowych i związków wyznaniowych (m. in. w roku szkolnym 1934/35 ponad 10% szkół średnich w Polsce należało do organizacji katolickich, najczęściej do zakonów). Nauka w szkole średniej prywatnej była z reguły kosztowna, co czyniło ją szkołą jeszcze bardziej elitarną. W mniejszym stopniu dotyczyło to państwowych szkół średnich, choć i tutaj wysokość opłaty tzw. czesnego (jak również wysokie ceny książek) stanowiła poważną przeszkodę dla warstw mniej zamożnych. Ilustruje to fakt, że np. w 1937 r. (a więc w okresie gospodarczo dość pomyślnym) uczyło się w liceach zaledwie 17% dzieci robotniczych i 15 % dzieci chłopskich.
Zasadniczym typem szkoły średniej było gimnazjum ogólnokształcące o raczej tradycyjnym, konserwatywnym programie nauczania. Istniały gimnazja o profilu klasycznym (z dużą liczbą godzin na jęz. grecki i łaciński), humanistycznym i matematyczno-przyrodniczym. W roku 19281z9 ok. 85% wszystkich gimnazjów miało profil bądź klasyczny, bądź humanistyczny. Odzwierciedlał się w tym tradycyjnie ukształtowany wzorzec polskiego inteligenta, właśnie o wykształceniu humanistycznym, najczęściej dalekiego od zainteresowań ekonomicznych, technicznych itp. Niezwykle słaby w okresie międzywojennym rozwój szkolnictwa zawodowego stanowił również jakieś odbicie tego zjawiska i wpływał niewątpliwie na ogólne zacofanie gospodarcze kraju.
Poważne zmiany ustroju szkolnictwa powszechnego i średniego przyniosła reforma szkolna z 1932 r. (tzw. jędrzejewiczowska — od nazwiska ówczesnego ministra WRiOP, Janusza Jędrzejewicza). Zmierzała ona do zunifikowania istniejącej struktury szkolnictwa przez wprowadzenie — jako typu „zasadniczego” szkoły — podstawowej szkoły siedmioklasowej oraz przez ustanowienie dwóch stopni szkoły średniej: niższego, obejmującego 4 klasy, oraz wyższego (liceum), obejmującego 2 klasy. Program stopnia niższego był identyczny we wszystkich gimnazjach, natomiast w liceach reprezentowane były 4 specjalizacje silniej obecnie nasycone naukami ścisłymi i przyrodniczymi, kosztem przedmiotów klasycznych i humanistycznych. Dostęp do liceum otwierała tzw. mała matura (po ukończeniu gimnazjum czteroklasowego). Prawo do wstępu na uniwersytet dawała „duża matura” (po ukończeniu liceum).
Reforma wprowadzała również obowiązek dokształcania młodzieży do lat 18 w szkołach lub na kursach ogólnokształcących bądź zawodowych. W praktyce wytyczna ta pozostała fikcją ze względu na znikomą liczbę tego rodzaju szkół i kursów.
Ogólnie biorąc, reforma jędrzejewiczowska miała dwa oblicza: z jednej strony modernizowała ona w pewnym stopniu szkołę średnią (np. poprzez ograniczenie przedmiotów klasycznych na korzyść języków nowożytnych i przedmiotów matematyczno-przyrodniczych), ale z drugiej strony przy ówczesnej strukturze szkolnictwa stwarzała dodatkowe sita na drodze do oświaty wyższego stopnia uboższym warstwom społeczeństwa. Wynikało to stąd, że do dawniejszego gimnazjum, ośmioklasowego, można było uzyskać dostęp już po ukończeniu czteroklasowej szkoły powszechnej, warunkiem zaś wstępu do nowego zmodernizowanego gimnazjum było ukończenie szkoły sześcioklasowej. Tymczasem na wsi przeważały, jak wiadomo, szkoły najniżej zorganizowane, rzadko tylko sześcioklasowe, uprawniające do podjęcia nauki w szkole średniej. Na domiar w tej sytuacji szkoła siedmioklasowa stawała się poniekąd zbędną, co w praktyce prowadziło do dalszego ograniczenia tej kategorii szkół, mających teoretycznie stanowić podstawę systemu nauczania na szczeblu szkolnictwa powszechnego. Był to jeden z owych „rekordów niekonsekwencji”, jakie według określenia Cata-Mackiewicza towarzyszyły reformie jędrzejewiczowskiej. Wprawdzie liczba szkół najniżej zorganizowanych stopniowo zaczęła maleć na korzyść wyżej zorganizowanych, ale był to wzrost zbyt powolny, aby dopływ młodzieży, zwłaszcza wiejskiej, do szkół średnich w sposób istotny zwiększyć. W roku szkolnym 1937/38 ciągle jeszcze 47% szkół na wsi było I stopnia (w roku 1922/23 analogiczne szkoły na wsi stanowiły 70% ich liczby), a więc poniżej sześcioklasowych. Niezależnie od tego sieć szkół średnich nadal pozostawała rzadka, a koszty utrzymania w nich dzieci chłopskich z dala od rodziny oraz opłaty szkolne zbyt wysokie, jak na chłopskie możliwości materialne. Z kolei podział gimnazjów na niższe (4 klasy) i wyższe (2 klasy liceum) poważnie utrudniał dostęp na studia wyższe, gdyż tylko ukończenie liceum dawało to prawo. W sumie więc, jak już wspomniano, dyskryminacja młodzieży wiejskiej (i z małych miasteczek) na studiach wyższych nadal się utrzymywała. Zapewne tkwiło to zresztą w intencjach rządu — jak na to wskazują m. in. okólniki Ministerstwa WRiOP, ustalające kryteria przyjmowania młodzieży do gimnazjów, stawiające dzieci chłopskie na ostatnim miejscu. Był to skutek propagandy kół reakcyjnych, mówiących o „nadprodukcji inteligencji” i rozpowszechnionego w tych kołach sloganu: „chłopi do wideł”, który najbardziej krańcowo, ale i najbardziej otwarcie ujmował prawdziwy stosunek tych kół do sprawy dostępu wsi do oświaty.
Równocześnie uchwalona ustawa o szkolnictwie prywatnym uzależniała tworzenie szkół prywatnych od swobodnej decyzji ministra i władz administracyjnych, czujnie sprawdzających lojalność polityczną wnioskodawców. Wzmagał się nacisk polityczny na nauczycielstwo, realizowany za pomocą polityki arbitralnych przeniesień, z reguły na gorsze stanowisko, często w odległe i obce części kraju, lub zgoła zwolnień z zajmowanej posady nauczycieli niewygodnych władzom sanacyjnym. Dotyczyło to m. in. członków i działaczy Związku Nauczycielstwa Polskiego — najsilniejszej reprezentacji nauczycieli w Polsce, o charakterze zdecydowanie postępowym. Wyrazem szykan pod adresem Związku były m. in. konfiskaty jego wydawnictw, a w końcu nawet bezprawne narzucenie mu rządowego kuratora w 1937 r., co — jak już wspomniano — wywołało akcje protestacyjne i strajki wśród nauczycieli.
Ze skromnych i niełatwych początków wyrastało w Polsce szkolnictwo wyższe. W momencie odzyskania niepodległości istniały w kraju trzy uniwersytety (Jagielloński w Krakowie, Jana Kazimierza we Lwowie i Uniwersytet Warszawski, do niedawna rosyjski) oraz dwie politechniki (we Lwowie i Warszawie). Wkrótce potem zostały uruchomione jeszcze dwa uniwersytety: w Poznaniu i Wilnie (Uniwersytet Stefana Batorego). Dla rozwoju gospodarki narodowej duże znaczenie miało utworzenie Akademii Górniczej w Krakowie oraz Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie. Równocześnie i w latach późniejszych powstawały dalsze szkoły wyższe różnych typów i specjalności. Nowe uniwersytety nie zawsze miały wystarczającą kadrę naukową. Z pomocą przychodziły im najstarszy i najbogatszy w nią Uniwersytet Jagielloński oraz Uniwersytet Jana Kazimierza. Przeniosło się do ojczyzny wielu polskich uczonych, pracujących dotąd w uniwersytetach zagranicznych. Szkoły wyższe w Polsce międzywojennej dzieliły się na akademickie i nieakademickie. Tylko pierwsze z nich miały prawo nadawać tytuły naukowe, były ponadto wyposażone w szeroką autonomię wewnętrzną. Uprawnienia akademickie miały wszystkie wyższe szkoły państwowe w liczbie 13 (1937/38). Ponadto było wówczas w Polsce 10 szkół wyższych prywatnych, którym na mocy oddzielnej ustawy sejmowej” można było nadać uprawnienia akademickie w całości lub częściowo. Wśród nich szczególnie wysoki poziom naukowy, a zarazem tradycje postępu i demokracji reprezentowała Wolna Wszechnica Polska w Warszawie. Spośród uczelni prywatnych szczególnym poparciem władz sanacyjnych cieszył się Katolicki Uniwersytet Lubelski, czego wyrazem było przyznanie mu praw akademickich (1938), gdy tymczasem innym uczelniom prywatnym, nieraz o znacznie wyższym poziomie naukowym (jak np. Wolnej Wszechnicy Polskiej), przyznawano najwyżej niepełne prawa akademickie.
Autonomia uniwersytecka doznała poważnych ograniczeń w okresie pomiędzy 1930 a 1935 r. Bezpośrednim powodem ustawy z 1933 r., która tę autonomię łamała, był protest 45 najwybitniejszych profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego (a także z innych wyższych uczelni) przeciwko postępowaniu władz wobec więźniów brzeskich w 1930 r. Atmosferę życia naukowego na wyższych uczelniach poważnie zakłócały wspomniane już wyżej liczne wybryki reakcyjnej części młodzieży akademickiej, zwłaszcza bojówek OWP, ONR i różnego rodzaju korporacji, skierowane przeciwko młodzieży żydowskiej żądania wprowadzenia numerus clausus lub numerus nullus, a nawet pałkarskie napaści na młodzież żydowską oraz ujmującą się w jej obronie młodzież polską.
Koszty studiów wyższych były wysokie. Składały się na to nie tylko opłaty za prawo do studiowania, wysokie ceny książek i niezbędnych pomocy naukowych, lecz także i przede wszystkim wysokie koszty utrzymania i mieszkania w miastach uniwersyteckich. Niewielka tylko część młodzieży korzystać mogła z domów akademickich, których było stosunkowo niewiele. Podobnie przedstawiała się sprawa ze stypendiami. W roku 1937/38 państwowe stypendia (w przeciętnej wysokości 44 zł miesięcznie) otrzymało zaledwie 1312 studentów, tj. ok. 4,8% ogółu młodzieży studiującej. Ponadto ok. 4, 4% studentów pobierało stypendia z innych funduszów (prywatnych, samorządowych itp.), ale w wysokości jeszcze niższej niż stypendia państwowe (mianowicie 35 zł miesięcznie). Warunki te sprawiły, że studia wyższe w Polsce międzywojennej były w niewielkim stopniu dostępne dla młodzieży pochodzenia robotniczego i chłopskiego. W roku 1928/29 — najpomyślniejszym w całym okresie międzywojennym pod względem dobrobytu — studiowało w szkołach wyższych według Małego rocznika statystycznego z 1933 r. zaledwie 8, 1% młodzieży pochodzenia robotniczego i 9, 8% pochodzącej z rodzin „mniejszych rolników”, tj. posiadających „poniżej 50 ha gruntu”. W wyniku tych trudności młodzież ta musiała często nadmiernie przedłużać studia lub je wręcz przerywać.
W tych warunkach liczba młodzieży studiującej na wyższych uczelniach była stosunkowo niewielka: w latach 1926-1939 wahała się w granicach od 40 do 50 tys. studentów.
Obok szkolnictwa wszystkich szczebli jedną z najważniejszych dźwigni rozwoju kultury stanowiło czytelnictwo prasy i książki. U chwycenie tych zagadnień nastręcza jednak znacznie większe trudności niż problemów szkolnictwa, choć materiały z tej” ostatniej dziedziny nie zawsze są wiarygodne (np. gdy chodzi o szkolnictwo mniejszości narodowych) oraz wolne od luk i rozbieżności (np. gdy chodzi o pochodzenie społeczne młodzieży uczącej się).
W sprawach prasy, książki i czytelnictwa jesteśmy skazani w większości wypadków na materiały cząstkowe, trudne do zweryfikowania, ograniczone przy tym w zasadzie do prasy legalnej. Materiały statystyczne na temat nielegalnej prasy KPP i prasy rewolucyjnej, szczególnie jeśli chodzi o jej kolportaż, w praktyce nie istnieją bądź nie dają podstaw do wniosków uogólniających. W tej sytuacji interpretacje i sądy, dotyczące nawet prasy legalnej, nie mogą nie zawierać wielu poważnych luk i nie budzić niejednokrotnie równie poważnych rozbieżności, a nieraz i sprzeczności.
Niezależnie od tego sama natura i charakter działalności na tym polu sprawiają, że wymyka się ona bardzo często spod możliwości stosowania wymierzalnych, obiektywnych kryteriów. Dotyczy to nawet zjawiska i procesów związanych z ilościowym rozwojem prasy, jej rozpowszechnienia i czytelnictwa. Tylko niewiele z tych zjawisk można ustalić w sposób względnie bezsporny, a i to raczej jedynie w sensie scharakteryzowania występujących w nich pewnych tendencji czy trendów rozwojowych.
Należy tu m. in. kwestia rozwoju prasy, mierzona liczbą ukazujących się tytułów i wysokości nakładów, a więc pośrednio i czytelnictwa. W świetle badań m. in. M. Czarnowskiej, a przede wszystkim czołowego znawcy tych zagadnień A. Paczkowskiego, już w końcu 1921 r. liczba tytułów prasowych przekroczyła stan przedwojenny, z połowy roku 1914. W latach następnych w dalszym ciągu zwiększała się ona dynamicznie do ok. 1800-2000 u progu wielkiego kryzysu.
W ostatnich latach przed II wojną — po okresie stagnacji w czasach kryzysu — tempo wzrostu wydawnictw prasowych znowu uległo przyspieszeniu. Wprawdzie wiele z nich miało żywot bardzo krótkotrwały, czasem wręcz efemeryczny, ale nie zmienia to w sposób zasadniczy ogólnego obrazu w tej dziedzinie.
Dynamicznie rosły zarówno nakłady prasy globalne (roczne), jak i jednorazowe. Wszelkie szacunki na ten temat są jeszcze bardziej zawodne niż przy obliczaniu wzrostu liczby tytułów prasowych. Jednakże pewną orientację może tu dać zużycie roczne papieru gazetowego w Polsce. Wynikałoby z niego (przy ograniczeniu się do prasy codziennej i ukazującej się 2-4 razy w tygodniu), że według obliczeń Paczkowskiego w 1924 r. można było z tego papieru wydrukować 268 mln egzemplarzy rocznie, natomiast w 1937 r — 866 mln egz. (podobne wielkości dla lat 1935-1937 podają, opierając się na odmiennych kryteriach, i inni badacze). Oznaczałoby to przeszło trzykrotny wzrost nakładów globalnych dzienników w ciągu 13 lat. Wzrost nakładów jednorazowych, choć nie tak dynamiczny, był jednak również wyraźny. O ile na początku roku 1925 nakłady prasy codziennej (oraz ukazującej się 2-4 razy tygodniowo) nie przekraczały prawdopodobnie jednorazowo 1 mln egz., o tyle w połowie lat trzydziestych sięgały one co najmniej 1, 5 mln, a może i 2 mln egz. Dodajmy, że z tego przynajmniej 350 tys. przypadło na gazety żydowskie (w jęz. jidysz, a także — nieliczne — w jęz. hebrajskim) i na niemieckie przeszło 100 tys. (według T. Kowalaka nawet ok. 150 tys., ale bierze on pod uwagę nie tylko dzienniki, lecz „prasę polityczną” w ogóle). Na tym tle nieproporcjonalnie małe nakłady miała prasa największej mniejszości w Polsce, mianowicie ukraińskiej, która prawie do końca II Rzeczypospolitej dysponowała tylko jednym pismem codziennym „Diło” o nakładzie zaledwie 5 tys. egz. Łącznie z kilkoma pismami, wychodzącymi 2-4 razy w tygodniu, ich nakład jednorazowy (1930) sięgał zaledwie ok.
15 tys., a wraz z tygodnikami ok. 100 tys. egz. Warto jednak podkreślić, że natomiast stosunkowo liczne (choć małonakładowe) były ukraińskie czasopisma kulturalno-oświatowe i młodzieżowe. Jeszcze skromniej przedstawiała się prasa białoruska. Ustępowała ona zarówno pod względem liczby tytułów, jak i nakładów nie tylko prasie ukraińskiej, ale nawet znacznie słabszych liczebnie mniejszości, rosyjskiej i litewskiej.
Za istotną cechę, charakteryzującą tendencje rozwojowe prasy w dwudziestoleciu międzywojennym, uznać należy także rosnącą rolę prasy wielkonakładowej, docierającej do szerokich rzesz społeczeństwa w różnych regionach kraju. W 1924 r. tylko 5 dzienników biło nakłady jednorazowe powyżej 25 tys. egz. każdy (w tym tylko 1 powyżej 50 tys.), w 1936 r. było takich dzienników już 31 (w tym 13 powyżej 50 tys.). Malała więc wyraźnie rola niskonakładowej prasy codziennej (poniżej 10 tys. egz.), choć nadal jeszcze i wtedy przeważała ona swym ogólnym nakładem jednorazowym (58%) nad prasą „wielką” (19%). Reszta przypadała na prasę o średnich nakładach.
Wśród prasy wielkonakładowej czołowe miejsce zajmował krakowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”, którego jednorazowy nakład wahał się w granicach 120-180 tys. egz., a niekiedy przekraczał 200 tys. Zawdzięczał to m. in. silnemu zapleczu finansowemu, niezwykle sprawnej organizacji i operatywnemu serwisowi informacyjnemu, zdolności przystosowania się właściciela „Ikaca”, Mariana Dąbrowskiego, do oczekiwań i życzeń czytelników..., a także „władzę dzierżących”. Już współcześni charakteryzowali IKC nieco drastycznie jako „pannę dla wszystkich i do wszystkiego”, a j ego oblicze ideowo-polityczne jako „w miarę pobożne, z lekka demokratyczne i nieco konserwatywne”.
Obok koncernu prasowego z krakowskiego „pałacu prasy”, jak zwano siedzibę IKC (a także przynależnych do tegoż koncernu magazynów, jak ilustrowany „Światowid”, kryminalno-sensacyjny „Tajny Detektyw”, sportowy „Raz, Dwa, Trzy”), inną potęgą prasy polskiej był warszawski koncern tzw. prasy czerwonej (zwanej tak od koloru tytułów jej poszczególnych gazet) wydający m. in. popularne dzienniki stołeczne „Express Poranny” i „Kurier Czerwony”, później także dalsze dzienniki i czasopisma, m. in. „Przegląd Sportowy”, tygodniki „Kino”, satyryczny „Cyrulik Warszawski” itp. Wprawdzie żaden z tych dzienników nie osiągnął nakładów „Ikaca”, ale nie ustępowały mu łącznym nakładem. Pod względem politycznym obydwa te największe w Polsce koncerny prasowe związane były z obozem sanacyjnym. Dotyczyło to zwłaszcza „prasy czerwonej”, w znacznym stopniu uzależnionej odeń finansowo i kontrolowanej przez wysokich prominentów tego obozu, w szczególności Bogusława Miedzińskiego.
Dotykamy w ten sposób kategorii zagadnień szczególnie skomplikowanych i zawiłych, mianowicie orientacji ideowo-politycznych reprezentowanych przez prasę polską okresu międzywojennego. Przeprowadzane już przed wojną i podejmowane także w ostatnich latach analizy rynku prasowego pod tym kątem widzenia są — przy wszystkich nieuniknionych odchyleniach i wątpliwościach — zgodne co do tego, że zdecydowaną przewagę zarówno pod względem liczby tytułów, jak i wysokości nakładów miała prasa o orientacji prawicowej i centrowej, w szczególności właśnie, gdy chodzi o dzienniki i pisma wielkonakładowe. Tak np. z przytoczonych przez A. Paczkowskiego materiałów z biuletynu informacyjnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z maja 1924 r. wynika, że na początku tegoż roku polska prawicowa i centrowa prasa polityczna obejmowała prawie 200 pism o nakładzie globalnym blisko 200 mln egzemplarzy, podczas gdy siły lewicowe miały w swej dyspozycji ok. 70 pism o nakładzie nie przekraczającym 45 mln egzemplarzy. Po przewrocie majowym tradycyjny podział na prawicę, centrum i lewicę stał się jeszcze mniej ostry niż przedtem, a często wręcz mylący z uwagi na to, że większość partii prawicowych i ich prasy znalazła się w opozycji wobec rządów sanacyjnych, a jednocześnie niektóre pisma o tradycjach lewicowych czy liberalno-demokratycznych przyjęły orientację mniej lub więcej prorządową (np. „Głos Prawdy”, miesięcznik „Droga”, czy wpływowy dziennik warszawski „Kurier Poranny”). Tak więc w nowej, pomajowej sytuacji nie wystarczały już tradycyjne kryteria (również zresztą mało precyzyjne): prawica, centrum, lewica. Coraz większą rolę w samookreślaniu się politycznym w nurcie lewicy i demokracji zaczęło odgrywać jeszcze jedno istotne kryterium — kryterium stosunku do sanacji.
Należy jednak równocześnie pamiętać, że w tych czasach stanowisko antysanacyjne zajmowały również partie prawicowe, w szczególności endecja, co samo w sobie nie’ kwalifikowało ich bynajmniej do obozu demokratycznego, a tym bardziej lewicowego. Uznać więc trzeba, że dopiero zbieg obu kryteriów łącznie: przeciwko społecznej prawicy (także antysanacyjnej) oraz przeciwko sanacji stwarzał podstawę do zakwalifikowania określonych sił politycznych do obozu demokracji i lewicy. W praktyce odpowiadało to mniej więcej podziałowi ówczesnego społeczeństwa polskiego, a także partii i ugrupowań politycznych. Z jednej strony były siły związane z Cetrolewem, z obozem rewolucyjnym oraz radykalnymi nurtami wśród mniejszości narodowych, z drugiej strony — siły sanacji i endecji.
Wydaje się, że w latach trzydziestych to podwójne kryterium może mieć zastosowanie do oceny orientacji ideowo-politycznych prasy w Polsce. Jednakże analiza taka, z uwzględnieniem zbiegu obu tych kryteriów, nie była dotąd przeprowadzana. Dlatego też jedynie najogólniej stwierdzić można, że w latach trzydziestych przewaga prasy prawicowej i sanacyjnej była bez wątpienia jeszcze większa niż prasy prawicowej i centrowej przed przewrotem majowym.
Trudne położenie prasy opozycyjnej, w szczególności lewicowej, wynikało nie tylko ze słabości jej podstaw finansowo-materialnych i techniczno-wydawniczych. Nawet stosunkowo silne i ustabilizowane wydawnictwa prasy lewicowej, jak np. „Robotnik”, ustępowały wyraźnie pod względem zdolności produkcyjnej i nowoczesności swej bazy poligraficznej, liczebności personelu technicznego itp. wyposażeniu krakowskiego „pałacu prasy” M. Dąbrowskiego, warszawskiego koncernu „prasy czerwonej” przy ul. Marszałkowskiej czy niektórym wydawnictwom poznańskim lub pomorskim. Trudności te pogłębiała dyskryminacyjna polityka władz wobec prasy opozycyjnej, wyrażająca się m. in. w naciskach politycznych (np. w postaci konfiskat), pociągnięciach fiskalnych (np. w dziedzinie podatkowej, subwencjowania określonych pism itp.), utrudnieniach w rozpowszechnianiu itd.
Polityka ta nie tylko pozostawała w sprzeczności z zasadami demokracji politycznej, ale często kolidowała też z konstytucją marcową i obowiązującym ustawodawstwem. Wolność prasy i swobodę wyrażania poglądów gwarantowały zwłaszcza artykuły 105 i 104 konstytucji. Były to jednak zasady ogólne, niejednokrotnie przekreślane praktyką postępowania władz administracyjnych i sądowych, które aż do ustawy prasowej z 1938 r. opierały się w dużej mierze na przepisach ustawodawstwa państw zaborczych. Przeprowadzone na mocy wyroków sądowych konfiskaty zmuszały redakcje do wycofywania i niszczenia gotowych już nakładów, co poza innymi skutkami narażało wydawnictwa na poważne straty finansowe. Choć nie istniała w zasadzie cenzura prewencyjna, funkcjonowanie cenzury represyjnej stwarzało niewątpliwie ograniczenia wolności prasy, zwłaszcza w okresach większych napięć społecznych, strajków i innych niepokojów. Najczęściej przedmiotem tych i podobnych represji była prasa i czasopisma rewolucyjne, radykalnie lewicowe i mniejszości narodowych. W latach 1921-1924 zawieszono przynajmniej 59 pism tej orientacji.
Po przewrocie majowym stosunki te uległy dalszemu i silnemu pogorszeniu. Liczba konfiskat sięgała w latach trzydziestych 2-3 tys. rocznie, przy czym coraz częściej ofiarą ich padały także pisma stronnictw legalnych, nie tylko lewicowych, ale często też centrowych i prawicowych. Tak np. w dziesięcioleciu 1926-1935 naczelny organ PPS „Robotnik” ulegał konfiskacie około 500 razy, a endecka „Gazeta Warszawska” około 260 razy, podobnie katowicka „Polonia”, organ Chrześcijańskiej Demokracji, kierowany przez Korfantego. Niemal na porządku dziennym były konfiskaty „Oblicza Dnia” i „Dziennika Popularnego” — antyfaszystowskich pism jednolitofrontowych inspirowanych przez KPP. W ogólności najostrzejsze represje różnego rodzaju (trudne do zliczenia ich przykłady podaje w swej świetnie udokumentowanej pracy o reglamentacji wolności prasy w Polsce międzywojennej M. Pietrzak) spadały na prasę rewolucyjną i mniejszościową. Tak np. w roku 1928 i 1929 uległo konfiskacie 70% ogółu numerów tygodnika PPS-Lewicy „Robociarz”, 80% „Chłopskiej Przyszłości” i 100% numerów „Chłopskiego Życia” — radykalnych pism ruchu ludowego. „Wcale nierzadkie były wypadki konfiskowania wszystkich kolejnych numerów czasopisma od jego powstania aż do zawieszenia” — stwierdza tenże autor. Dodajmy przy okazji, że jeszcze dotkliwszą niż konfiskaty poszczególnych numerów czy artykułów formą represji było zawieszanie i likwidacja czasopisma — proceder praktykowany często wobec prasy radykalnej już przed majem 1926 r., a w latach późniejszych jeszcze bardziej rozwinięty.
Poza wydatnym rozszerzeniem frontu represji prasowych władze sanacyjne podniosły też znacznie wysokość kar pieniężnych za „wykroczenia” prasowe. Aby uniknąć katastrofy finansowej, niektóre wydawnictwa przedstawiały cenzorom „dobrowolnie” określone materiały, jeszcze przed ich publikacją. W ten sposób obok cenzury represyjnej zaczynała funkcjonować cenzura prewencyjna i autocenzura. Sankcjonowała to pośrednio konstytucja kwietniowa 1935 r., w której artykuły o wolności prasy z konstytucji marcowej 1921 r. zostały pominięte. Niejako finalizował tę ewolucję dekret prasowy prezydenta RP z listopada 1938 r., który m. in. jeszcze bardziej podnosił kary pieniężne za wykroczenia prasowe, zwiększał uprawnienia władz administracyjnych i prokuratorskich w zakresie nadzoru nad prawomyślnością prasy i wprowadzał szereg innych obostrzeń w tej dziedzinie.
Wielką wagę przywiązywały też rządy pomajowe do kontroli nad systemem rozpowszechniania prasy, to jest nad jej kolportażem. I w tej dziedzinie szczególną aktywność rozwijał Bogusław Miedziński, w którego rękach zbiegały się w głównej mierze nici kierowania i kontrolowania prasy przez obóz sanacyjny. Ważnym instrumentem z tego punktu widzenia była spółka akcyjna „Ruch”, mająca monopol na kolportaż prasy na kolejach. Już wkrótce jednak sieć „Ruchu” wyszła poza dworce kolejowe, szczególnie bujnie rozwijając się w Warszawie, a z czasem, stopniowo, także na prowincji. Monopol na kolejach i zdecydowana dominacja w Warszawie pozwalały „Ruchowi” poniekąd dyktować wydawnictwom warunki rozprowadzania ich prasy, przede wszystkim przez ustalanie wysokości prowizji za przyjmowane do kolportażu pisma, stosowanie wymogu wpłacania z góry kaucji od niektórych wydawnictw i szereg innych drobnych utrudnień lub — dla innych — ułatwień. Szczególne trudności miały w „Ruchu” pisma najczęściej podlegające konfiskatom oraz pisma żydowskie. Zmuszało to je do organizowania własnego, kosztownego i z konieczności mniej rozgałęzionego kolportażu (liczba placówek „Ruchu” w 1937 r. sięgała 4900) oraz polegania na prenumeracie stałych czytelników. O wadze, jaką przywiązywały władze sanacyjne do kolportażu prasy i w ogóle kontroli nad nią, świadczą raporty i narady na te tematy, odbywane niejednokrotnie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych oraz Komisariacie Rządu dla m. st. Warszawy, a nawet w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Toteż trzeba zgodzić się ze stanowiskiem innego badacza tych zagadnień, E. Rudzińskiego, że cały ten wszechstronny zespół środków represji, nacisków ekonomicznych i przekupstw, jawnego gwałcenia obowiązujących praw itp. służył nie czemu innemu, jak „tworzeniu w Polsce systemu prasy kontrolowanej”.
Sanacyjna polityka kija i marchewki wobec prasy miała jednak — jak każda taka polityka — skuteczność ograniczoną. Z różnych względów społeczno-politycznych, a także organizacyjno-technicznych wymykały się spod jej kontroli ważne kanały oddziaływania na opinię publiczną, których znaczenia nie należy nie doceniać. Mowa tu w szczególności o szerokim strumieniu z jednej strony prasy i wydawnictw o charakterze religijnym i klerykalnym, często dewocyjnym, jak też z drugiej strony o prasie zawodowej i związkowej, adresowanej głównie do mas robotniczych.
Od pierwszych niemal lat niepodległości koła kościelne przywiązywały wielką wagę do działalności religijno-propagandowej w możliwie szerokich kręgach społeczeństwa, nie dysponowały jednak żadnym pismem codziennym o szerszym zasięgu. Zresztą interesy Kościoła miały i tak licznych oraz wpływowych rzeczników w prasie codziennej prawicowych i centrowych partii politycznych, przede wszystkim Narodowej Demokracji i Chrześcijańskiej Demokracji. Natomiast wielkimi środkami i z wielkim rozmachem angażował się Kościół w wydawnictwa periodyczne, tygodniki, miesięczniki itp., bezpośrednio przez siebie organizowane i kierowane. Był pod tym względem potęgą, dorównującą, a nawet przewyższającą największe świeckie wydawnictwa tego typu. Jak stwierdza A. Paczkowski, w 1930 r. wśród 11 największych czasopism o łącznym na kładzie jednorazowym ok 1, 1 mln egzemplarzy około 620 tys. egzemplarzy (tj. ok: 56 — 57%) przypadało na czasopisma o charakterze religijnym, a w 1936 r. odsetek ten wzrósł nawet do 62 — 63%. Prawdziwie zawrotną karierę wśród nich robił miesięcznik „Rycerz Niepokalanej”, wydawany przez oo. franciszkanów w Niepokalanowie pod Warszawą — wielkim centrum wydawnictw religijnych w Polsce, stworzonym przez o. Maksymiliana Kolbego (który zginął później męczeńską śmiercią w hitlerowskim obozie zagłady w Oświęcimiu). W latach trzydziestych nakład jednorazowy tego miesięcznika sięgał 600 — 800 tys. egz. Wprawdzie gros zawartości „Rycerza” poświęcone było sprawom kościelnym, ale nie brakowało w nim informacji i artykułów o charakterze społeczno-politycznym i ideologicznym, z reguły nacechowanych wrogością już nie tylko
wobec idei socjalizmu i komunizmu, lecz także wszystkiego, co trąciło liberalizmem i oczywiście laickością. Nietolerancja wobec innych wyznań, obskurantyzm — oto postawy, które wedle zgodnej opinii współczesnych obserwatorów, a także historyków określały oblicze tego pisma. W innym wielkim katolickim ośrodku wydawniczym, w Drukarni i Księgarni Św. Wojciecha w Poznaniu, wychodził w dużym nakładzie (przekraczającym w latach trzydziestych 220 tys. egz.) tygodnik „Przewodnik Katolicki”. I to czasopismo, o nastawieniu zdecydowanie konserwatywnym i patriarchalnym, nie stroniło od problematyki ideologicznej i społeczno-politycznej, szczególnie duży wpływ wywierając na opinię publiczną w województwach zachodnich, gdzie miało najwięcej
abonentów i czytelników. Natomiast krakowski „Posłaniec Serca Jezusowego”, wydawany przez oo. jezuitów i niewiele tylko ustępujący „Przewodnikowi Katolickiemu” nakładem, specjalizował się w sentymentalnych, umoralniających opowiastkach, pisał o cudownych zdarzeniach, inicjował zbiórki na biednych Murzynów czy Indian itp. Nie odbiegał swym poziomem od „Rycerza Niepokalanej”.
Problem szerokiej poczytności tych pism i wydawnictw miał swe złożone socjohistoryczne korzenie, których rozpoznanie i wyjaśnienie nie da się sprowadzić jedynie do statystycznych wskaźników dominacji religii katolickiej w społeczeństwie polskim ani też nawet do odwołania się do roli, jaką odgrywał Kościół w długich latach narodowej niewoli. Wymagałoby to odrębnych i rozległych studiów nie tylko historycznych, ale także z zakresu socjologii, psychologii mas, kulturoznawstwa i innych dziedzin, co z konieczności musi pozostać poza obrębem rozważań w tej pracy.
Wszelako nie bez znaczenia dla pełniejszego rozeznania przyczyn poczytności tej prasy są też bardziej wymierne czynniki natury ekonomicznej, organizacyjnej i technicznej, które — wiążąc się ściśle z ogólniejszymi przesłankami i mechanizmami oddziaływania Kościoła katolickiego na opinię publiczną — służyły skutecznie rozpowszechnieniu jego wydawnictw i czasopism. Charakterystyczny pod tym względem jest fakt, że np. w 1935 r. ok. 45% olbrzymiego nakładu „Rycerza Niepokalanej” rozprowadzano za darmo. Czasopisma kościelne na ogół nie miały problemów z kolportażem i nie były zależne od „Ruchu”, gdyż miały
do dyspozycji ogarniającą cały kraj sieć instytucji i placówek kościelnych, w tym przede wszystkim parafialnych, które niejako „z urzędu” prowadziły ów kolportaż, a czyniły to tym skuteczniej, że księża natarczywie nakłaniali parafian do kupowania pism katolickich, często nie żałując równocześnie słów potępienia dla
niekatolickiej, „złej prasy”. Wówczas (1937) było w Polsce 5170 parafii rzymskokatolickich, czyli o paręset więcej niż punktów kolportażu „Ruchu”.
Niezależnie od tego, pisma katolickie dzięki swym wysokim nakładom, a także niewątpliwemu finansowemu wsparciu Kościoła i organizacji katolickich były na ogół bardzo tanie. Doniosłe znaczenie dla masowej i taniej kościelnej produkcji wydawniczej miał fakt, że skupiała się ona w przynajmniej kilku wielkich i bogato wyposażonych technicznie ośrodkach wydawniczo-poligraficznych, nie ustępującym swym potencjałem wydawniczym wielkim, zresztą nielicznym, ośrodkom świeckim. Szczególną rolę pod tym względem odgrywał Poznań, największy kościelny ośrodek wydawniczy w Polsce.
Nie rezygnował też Kościół z prób kształtowania postaw inteligencji i modelu kultury polskiej jako kultury katolickiej. Służyły tym celom czasopisma o wieloletniej niekiedy tradycji swej działalności, jak krakowski miesięcznik „Przegląd Powszechny”, poznańska „Tęcza”, a zwłaszcza powstała w 1936 r. również poznańska „Kultura”, niewątpliwie najbardziej liczący się tygodnik katolicki tego typu o zasięgu ogólnokrajowym. Różnił się on w sposób istotny swym charakterem, poziomem i ambicjami od scharakreryzowanych wyżej innych czasopism katolickich. Ale choć — jak stwierdza W. Mysłek — „wielu piszących na jego łamach publicystów usiłowało w swoich artykułach odbiec od jaskrawo konserwatywnych schematów katolickiej myśli społecznej”, choć pojawiały się w
„Kulturze” akcenty „krytycyzmu społecznego”, to jednak i to stosunkowo najambitniejsze intelektualnie czasopismo katolickie nie potrafiło wyzwolić się z kanonu integryzmu katolickiego ani też zdobyć się na jakąś nową, twórczą koncepcję katolickiej myśli społecznej, wolnej od przemożnego nacisku ideologicznego hierarchii kościelnej. Nie przypadkiem pierwszy numer tygodnika w kwietniu
1936 r. otwierała wypowiedź prymasa Polski, kardynała Hlonda. Zamieszczone cotygodniowo notatki polityczne, mimo swego spokojnego tonu, „żywiły się — jak zauważa K. Koźniewski — dwiema obsesjami: antykomunizmem
i antysemityzmem”.
Jedyny zapewne wyjątek, nie mieszczący się w ciasnym gorsecie światopoglądowym integryzmu katolickiego w międzywojennej Polsce, stanowiła niewielka
grupka skupiona wokół kwartalnika „Verbum” i jego twórcy, szlachetnego humanisty, ks. Władysława Korniłowicza. Jednakże pismo to, wyróżniające się wśród pism katolickich duchem tolerancji i szacunku dla innych poglądów, nie było przez „Kulturę” prawie zauważane.
Wszystkie te sukcesy na polu czasopiśmiennictwa katolickiego nie mogły wszakże przesłonić dotkliwej luki, jaką w oczach hierarchii kościelnej stanowił brak własnej, bezpośrednio przez nią kierowanej, prasy codziennej. Wprawdzie na międzynarodowej wystawie prasy katolickiej w Watykanie w 1936 r. w pawilonie polskim figurowało aż 50 dzienników uważających się za katolickie lub „stojących na gruncie katolickim”, ale w rzeczywistości były to dzienniki związane z centrowymi i prawicowymi partiami politycznymi. Wpływ Kościoła na nie był poważny, ale nie wyłączny. W tym sensie, jak to komentował ówczesny redaktor naczelny „Ateneum Kapłańskiego” ks. Stefan Wyszyński, nie można było ich uważać za katolickie „bez zastrzeżeń”. Dzienniki te niejednokrotnie, zdaniem kół kościelnych, niejako podpierały się autorytetem Kościoła w celach partyjnych, a ponadto nieraz dawały im priorytet przed jego własnymi dążeniami i interesami. Stawiało to w oczach opinii publicznej pod znakiem zapytania atrybuty Kościoła, które sobie przypisywał i do których zawsze przywiązywał wielką wagę, mianowicie atrybut uniwersalności swej doktryny filozoficznej i społecznej oraz bezstronności i ponadpartyjności w płaszczyźnie politycznej. Kościół nie chciał być stroną w licznych sporach i polemikach politycznych między partiami i ich prasowymi organami — chciał być w tych sprawach arbitrem, chciał ratować, co się jeszcze da z obowiązującej w Kościele od wieków zasady „Roma locuta, causa finita”.
Szczególnie ostry stał się ten problem po przewrocie majowym, kiedy większość partii prawicowych i centrowych stanęła w opozycji wobec rządów sanacyjnych. Sprawa stawała się coraz pilniejsza zwłaszcza w latach trzydziestych w związku z działalnością Centrolewu, zaognieniem się sytuacji wewnętrznej po wyborach i procesie brzeskim, a przede wszystkim w związku z wzrostem ruchu strajkowego i niepokojów społecznych w latach kryzysu i dążeniami sił rewolucyjnych lewicy do stworzenia antyfaszystowskiego jednolitego frontu ludowego.
W tych okolicznościach od kwietnia 1935 r. zaczął się ukazywać wydawany w Niepokalanowie „Mały Dziennik”. Dzięki swej wyjątkowej taniości (5 groszy), świetnemu kolportażowi poprzez kanały kościelne oraz przede wszystkim dzięki swemu poziomowi, obliczonemu na raczej niewysokie wymagania odbiorców, „Mały Dziennik” stał się rychło gazetą o jednorazowym nakładzie 100 — 120 tys., co w warunkach polskich dawało mu jedno z pierwszych miejsc w prasie codziennej. Spotkało się to z wysokim uznaniem władz kościelnych, wyrażonym m. in. w liście do redaktora „Małego Dziennika” przez głównego jego protektora, kardynała Kakowskiego, który — obok innych wydawnictw z Niepokalanowa — chwalił go bardzo za to, że staje się „z każdym rokiem coraz to bardziej sprawnym środkiem wyrabiania katolickiej opinii w narodzie i coraz to bardziej skuteczną bronią w walce z wrogimi atakami bezbożników i komunistów”. „Mały Dziennik” — pisał dalej kardynał — „spełnia chlubną misję obrony i wzmacniania zdrowia moralnego w naszym społeczeństwie”.
Zgoła odmienne zdanie na ten temat mieli współcześni pisarze, literaci i publicyści, także z bardziej światłych kół katolickich. W istocie rzeczy bowiem lektura „Małego Dziennika” kwalifikuje to pismo — według charakterystyki W. Mysłka — jako „w całym tego słowa znaczeniu pismo brukowe, rewolwerowe”, specjalizujące się w atakach na organizacje postępowe, szczególnie na Związek Nauczycielstwa Polskiego. „Ten kościelny czerwoniak — stwierdza dalej tenże autor — nie troszczył się przy tym o wiarygodność podawanych przez siebie informacji, w wyniku czego wielokrotnie narażał się na procesy o zniesławienie. Choć występował przeciw rozluźnieniu obyczajów, czynił to w sposób tak obsesyjny i krzykliwy, że faktycznie i ta problematyka przydawała pismu osobliwej pikanterii [...] podobnie jak inne brukowce — odwoływał się do najniższych instynktów i chorobliwej wyobraźni, urabiając czytelników przede wszystkim w duchu reakcyjno-klerykalnym. Nie było to trudne, jako że adresowany był przede wszystkim do drobnomieszczaństwa”.
Jak widać, potencjał prasowo-propagandowy sił prawicy społecznej, obozu sanacyjnego oraz Kościoła i kleru zdecydowanie przewyższał to, czym dysponował nawet bardzo szeroko rozumiany obóz demokratyczno-lewicowy. Pewną korektę na korzyść tego ostatniego wprowadzały różnego rodzaju wydawnictwa i czasopisma statystycznie trudno uchwytne, w tym przede wszystkim prasa, a właściwie najczęściej skromne, przeważnie niskonakładowe biuletyny i podobne pisma wydawane przez związki zawodowe. Tylko niektóre z nich, wydawane przez większe centrale związkowe, jak np. organ Związku Zawodowego Kolejarzy „Kolejarz Związkowiec” czy „Głos Kolejowca” lub organ Związków Zawodowych Górników „Górnik”, osiągały jednorazowy nakład w granicach 40 — 60 tys. egz. W ogromnej większości pisma te miały charakter
regionalny lub zgoła lokalny bądź też branżowo specjalistyczny, co z natury rzeczy poważnie ograniczało ich rolę opiniotwórczą, a nawet informacyjną, która zresztą na ogół w niewielkim tylko stopniu leżała w profilu tego rodzaju pism.
Przewaga prasy prawicowej, klerykalnej i sanacyjnej uwydatniała się najsilniej w prasie tzw. ogólnoinformacyjnej, formalnie „niezależnej”, „ponadpartyjnej”, prasie „dla wszystkich” itp. Na tym polu orientacje lewicowo-demokratyczne czy choćby liberalno-demokratyczne nie miały, zwłaszcza po przewrocie majowym, żadnej przeciwwagi dla dzienników w rodzaju „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, warszawskich „czerwoniaków” czy „Małego Dziennika„”. Trochę mniejsze były te dysproporcje, gdy chodzi o prasę polityczną w węższym tego słowa znaczeniu, tzn. taką, która jawnie określała się jako organy polityczne konkretnych ugrupowań bądź mniej lub więcej wyraźnie przyznawała się do powiązań z nimi. Świadczą o tym stosunkowo mniejsze różnice wysokości nakładów czołowych pism i organów różnych kierunków politycznych, np. prasy rządowo-sanacyjnej, jak „Gazety Polskiej” (30 — 40 tys. egz.), „Polski Zbrojnej” (ok. 20 tys. egz.), „Polski Zachodniej” w Katowicach (ok. 20 — 30 tys. egz.), pism konserwatywnych, często o nachyleniu prosanacyjnym, jak krakowskiego „Czasu” (ok. 5 — 6 tys. egz.), wileńskiego „Słowa” (również poniżej 10 tys. egz.), „Dziennika Poznańskiego” (ok. 20 tys. egz.}, endeckich, jak „Gazety Warszawskiej” (później „Warszawski Dziennik Narodowy” — ok. 20 — 30 tys.egz.), organu ONR, warszawskiej „ABC” (ok. 30 tys. egz.), „Kuriera Poznańskiego" (ok. 25 — 30 tys. egz.) czy nie związanego wyraźnie partyjnie wpływowego „Kuriera Warszawskiego” (ok. 25 — 42 tys. egz.).
Antysanacyjna prasa polityczna centrum i lewicy ustępowała prasie prawicowej i sanacyjnej liczbą tytułów, w mniejszym stopniu wysokością nakładów. Tak np. z najważniejszych dzienników politycznych Chrześcijańskiej Demokracji katowicka „Polonia” wychodziła w nakładzie ok. 20 — 25 tys. egz., a „Dziennik Bydgoski” — ok. 25 — 30 tys. egz. Z wielkimi trudnościami walczyła prasa polityczna ruchu ludowego, słaba finansowo, gnębiona konfiskatami, na domiar często rozbijana sporami wewnętrznymi. Tylko „Gazeta Grudziądzka” Wiktora Kulerskiego (wychodząca 3 razy tygodniowo) osiągała na początku lat trzydziestych nakład 30 — 35 tys. egz., który w następnych latach stale i szybko się obniżał. W granicach 5,7, najwyżej 10 tys. egz. obracały się nakłady czołowych pism politycznych ruchu ludowego, tygodników „Piast”, „Wyzwolenie” i „Zielony Sztandar”. Skromnie również przedstawiała się prasa polityczna PPS. Jedynie jej organ naczelny „Robotnik” osiągał (w końcu lat dwudziestych) nakład ok. 23 — 25 tys. egz., ale w latach trzydziestych nakład ten stopniowo malał. O wiele niżej kształtował się on w wypadku krakowskiego „Naprzodu” i górnośląskiej „Gazety Robotniczej”.
Zupełnie odrębny problem stanowiła prasa komunistyczna i rewolucyjnych odłamów ruchu ludowego. Tylko nieliczne pisma komunistyczne i z reguły bardzo krótko mogły ukazywać się legalnie. Naczelny organ KPP „Czerwony Sztandar” ukazywał się cały czas nielegalnie i — podobnie jak cała prasa komunistyczna — nieregularnie i rzadko (kilka lub w najlepszym wypadku kilkanaście razy do roku). W stosunkowo „dobrym” okresie, w latach 1922 — 1925, niektóre pisma komunistyczne, jak „Trybuna Robotnicza” czy „Walka Robotnicza” rozchodziły się (a raczej były rozprowadzane kanałami przeważnie konspiracyjnymi) w nakładach 2 — 4 tys. egz. Wyjątkowo tylko — i na bardzo krótko — udawało się niektórym pismom komunistycznym (np. „Przełomowi“ w 1919 r.) ten pułap nakładu przekroczyć. Jedynym naprawdę masowym dziennikiem o charakterze rewolucyjno-demokratycznym w całym dwudziestoleciu międzywojennym był inspirowany przez KPP „Dziennik Popularny”. Osiągał on jednorazowy nakład rzędu 5 o tys. i więcej egzemplarzy, ale i on ukazywał się zaledwie przez kilka miesięcy na przełomie roku 1936 i 1937, po czym został przez władze zawieszony.
Nie tylko wielkonakładowa prasa ogólnoinformacyjna, lecz na ogół także wyżej scharakteryzowana prasa polityczna w ściślejszym tego słowa znaczeniu przewyższały oczywiście swymi nakładami, zasięgiem odbioru czytelniczego, trzecią ważną kategorię czasopiśmiennictwa, mianowicie czasopisma społeczno — kulturalne i literackie, najczęściej tygodniki i miesięczniki. W powodzi tytułów prasowych stanowiły one nie więcej niż ok. 5%, a ich jednorazowe nakłady rzadko tylko przekraczały 10 — 12 tys. egz. Jednak docierały one do kręgów społecznych i środowisk, odgrywających szczególną, często decydującą rolę w życiu społeczno-politycznym i kulturalnym kraju, stwarzały forum do dyskusji na tematy nie tylko literackie czy artystyczne, ale często także społeczno-polityczne i ideologiczne. Namiętne polemiki wokół kampanii Boya-Żeleńskiego przeciwko mieszczańskiej obyczajowości i pruderii, ostre, zjadliwe wystąpienia Słonimskiego w jego Kronikach tygodniowych (od których z reguły czytelnicy „Wiadomości Literackich” zaczynali lekturę tego pisma) przeciwko m. in. „zamordyzmowi” sanacji, jej flirtowi z Hitlerem i faszyzmem, nieustępliwa walka lwowskich „Sygnałów” przeciwko endeckiemu i wszelkiemu innemu szowinizmowi, a zwłaszcza przeciwko antysemickim burdom na uniwersytetach, liczne polemiki wokół problemów militaryzmu i pacyfizmu, dyskusje na temat postępowych tradycji narodowej historii (np. w związku z ukazaniem się Kordiana i chama L. Kruczkowskiego, 1932) — to tylko pierwsze z brzegu wśród wielu innych przykłady charakteru i rangi problematyki, podejmowanych na łamach czasopism społeczno-politycznych i kulturalnych.
Jest to zarazem istotny przyczynek do problemu orientacji społeczno-politycznych, reprezentowanych na tym ważnym odcinku rynku prasowego w Polsce międzywojennej. Na tym polu bardziej niż w wypadku prasy ogólnoinformacyjnej czy także politycznej sensu stricto liczyły się nie tyle wielkości nakładów (choć i one oczywiście miały znaczenie), ile nowatorstwo i odwaga głoszonych poglądów, bystrość obserwacji zachodzących w kraju i w świecie procesów ideowo-politycznych i kulturalnych, wreszcie gotowość i umiejętność pobudzania czytelnika do refleksji nad nimi — słowem stworzenia gruntu do niepokoju i fermentu ideowo-politycznego i kulturalnego.
Toteż podzielić można pogląd A. Paczkawskiego, że choć pod względem wysokości nakładów i liczby tytułów pisma te pozostawały daleko w tyle za pismami masowymi, to jednak niewiele im ustępowały lub nawet dorównywały swą wagą i znaczeniem społeczno-politycznym. Odnosi się to zwłaszcza do lat trzydziestych, lat wzmożonych dążeń lewicy komunistycznej i niekomunistycznej do stworzenia jednolitego frontu antyfaszystowskiego, wyrażających się m. in. w tworzeniu szeregu pism społeczno-kulturalnych o nastawieniu wyraźnie lewicowym, antysanacyjnym i antyklerykalnym. „W ostatnich czasach — pisała w związku z tym w 1937 r. Katolicka Agencja Prasowa w publikacji pt. Front antyklerykalny — powstało w Polsce szereg nowych pism lewicowych, hołdujących skrajnemu radykalizmowi”, a „Ateneum Kapłańskie” (w 1936 r.) ogłosiło artykuł pt. Nowy najazd komunizmu na Polskę, w którym alarmowało, że choć formalnie nie ma w Polsce prasy komunistycznej, to jednak mnożą się pisma i grupy społeczno-ideowe, „wypowiadające poglądy językiem bolszewickim” i z „sympatią o Bolszewii”, Na te nowe pisma jest „ogromny urodzaj [...] wychodzą kilka miesięcy, do roku, a gdy redaktorzy ich kontynuują swą karierę w więzieniu, powstają nowe pisma, na krótszy lub dłuższy żywot”.
Jak wynika z tych i wielu innych podobnych wypowiedzi, wokół tych pism — i to bodaj najbardziej niepokoiło sanacyjne władze i Kościół — skupiały się najwybitniejsze pióra i umysły ze świata nauki i kultury, ludzie, którzy często nie mieli nic wspólnego z komunizmem, byli jednak głęboko zatroskani przejawami faszyzacji życia społeczno-politycznego i kulturalnego kraju. W tej sytuacji nie zawsze skuteczne okazywały się środki administracyjne, konfiskaty i inne represje. Nie jest przypadkiem, że właśnie w tym czasie pojawiły się na horyzoncie wydawniczym Polski także nowe czasopisma prawicowe i klerykalne, jak wspomniana już poznańska „Kultura”, a także związany z tzw. obozem narodowym (a raczej nawet z ONR) tygodnik „Prosto z mostu”, pod redakcją Stanisława Piaseckiego. W ten sposób aktywizacja sił lewicy wywołała szeroki ferment ideowo-polityczny i kulturalny nie tylko we własnych szeregach, ale na całym froncie życia kulturalnego kraju.
W kategorii czasopism kulturalnych ogromną większość stanowiły czasopisma specjalistyczne, branżowe (poświęcone w zasadzie tylko wąskim profesjonalnym zainteresowaniom, np. plastyce, muzyce, radiu itp.). Czasopisma o szerszej problematyce społeczno-kulturalnej, jak „Wiadomości Literackie”, „Prosto z mostu”, „Sygnały” i inne, tworzyły wśród nich ilościowo niewielką (nie więcej jak kilkanaście tytułów), ale z punktu widzenia oddziaływania na opinię publiczną najważniejszą podgrupę.
Niewątpliwie czołowe miejsce wśród nich zajmowały „Wiadomości Literackie”, najbardziej długowieczne z polskich czasopism tego typu (1924 — 1939), o stosunkowo dużym nakładzie (nie przekraczającym wszakże ok. 14 tys. egz.), niezwykle żywo i interesująco redagowane przez Mieczysława Grydzewskiego. Nie bez racji było ono uznawane za swego rodzaju instytucję polskiego życia kulturalnego i literackiego tamtych czasów: jego nagrody literackie należały do najwyżej cenionych, opinie na jego łamach bywały przedmiotem ostrych nieraz polemik lub nawet napaści, nie były jednak nigdy lekceważone czy niezauważane. Swój wysoki autorytet w kołach inteligencji polskiej zawdzięczały, obok swych walorów redakcyjnych (szybka i wszechstronna informacja o wydarzeniach kulturalnych w kraju i za granicą, bogactwo tematyki na łamach pisma, różnorodność form literackiego i publicystycznego przekazu itp.), bodaj przede wszystkim znakomitości piór, które z „Wiadomościami” współpracowały. Należeli tu m. in. Tuwim, Wierzyński, Słonimski, Iwaszkiewicz, Lechoń, Wittlin, Boy-Żeleński, Pruszyński, Winawer, Janta-Połczyński, Ossowski, Staff, Dąbrowska, Miller, a także, od czasu do czasu, Irzykowski, Kaden-Bandrowski, Broniewski, Nałkowska, Strug, Choromański, Rudnicki i wiele, wiele innych wybitności literackich, zarówno już powszechnie uznawanych, jak też dopiero — dzięki „Wiadomościom” — wprowadzonych na arenę wielkiej literatury polskiej tamtego czasu, niejednokrotnie później potwierdzonych w czasach nowych, w Polsce Ludowej.
Przy tak niezwykle szerokim wachlarzu autorów i współpracowników nieunikniona była wielość i różnorodność poglądów, wyrażanych piórami tych autorów, zarówno w sprawach dotyczących bezpośrednio problemów warsztatu pisarskiego, jak i w kwestiach światopoglądowych oraz ideowo-politycznych. Czyniło to „Wiadomości” pismem w dużej mierze eklektycznym, co z kolei narażało je na liczne ataki i zarzuty z lewa, jak też — znacznie częściej — z prawa. Częściej z prawa niż z lewa, bo chociaż zdarzały się w „Wiadomościach” wystąpienia ideowo-polityczne budzące zdziwienie i nawet wzburzenie w kołach demokratycznej inteligencji (ciągle sentyment dla Piłsudskiego, stępienie ostrza krytyki społecznej w latach trzydziestych, euforia w związku z zajęciem Zaolzia w 1938 r.), to jednak w ogólnym bilansie zdecydowanie przeważały ilościowo i jakościowo materiały z drugiej strony barykady światopoglądowej: antyendeckiej i antysanacyjnej, antyklerykalnej i antyobskuranckiej. Świadczyły o tym wspomniane już artykuły Boya-Żeleńskiego przeciwko siłom Ciemnogrodu w Polsce (stąd ich ataki na „boyszewizm” „Wiadomości”), liczne protesty przeciwko terrorowi wobec więźniów Brześcia, wyrazy solidarności i sympatii dla republikańskiej Hiszpanii w jego boju z rebelią gen. Franco i jego faszystowskich sojuszników włoskich i niemieckich, nieustanne piętnowanie i ośmieszanie wszelkich przejawów szowinizmu i antysemityzmu oraz wiele innych w podobnym duchu inicjatyw. Przy całym sceptycyzmie wobec niekonsekwencji i eklektyzmu „Wiadomości” doceniali to nawet publicyści i pisarze rewolucyjni, jak W. Broniewski (przez pewien czas sekretarz redakcji, którego wiersze rewolucyjne były drukowane na łamach Wiadomości”) czy jeden z późniejszych przywódców PPR Ignacy Fik, gdy — jak to przypomina Koźniewski - stwierdzał: „Znaczenie »Wiadomości Literackich« jest dość duże. Ich akcja »bojowa« jest interesująca i potrzebna. Endek, szowinista, rasista, matoł, antysemita — warci są zawsze, aby ich drażnić i tępić. »Wiadomości Literackie« drażnią bardzo sumienie”.
Były jednak sprawy ważne pod względem politycznym i ideologicznym, w których redakcja „Wiadomości” zajmowała stanowisko znacznie mniej jednoznaczne. Dotyczy to m. in. stosunku do komunizmu i Związku Radzieckiego,
zwłaszcza do jego polityki kulturalnej.
Problematyka kultury i literatury radzieckiej (także filmu i innych gałęzi sztuki) zajmowała na łamach pisma sporo miejsca, niewątpliwie znacznie więcej niż w jakimkolwiek innym niekomunistycznym piśmie społeczno-kulturalnym ówczesnej Polski. Nie ulega też wątpliwości, że materiały tym sprawom poświęcone (niejednokrotnie pióra pisarzy radzieckich lub polskich z kręgu komunistycznego) wyróżniały się rzeczowością, obiektywizmem, nierzadko wyraźną sympatią dla trudnego dzieła budowy nowego ustroju sprawiedliwości społecznej i zrębów socjalistycznej kultury. Warto zwłaszcza podkreślić inicjatywę redakcji
rozpisania i opublikowania ankiety Pisarze polscy a Rosja Sowiecka (1933), w której wypowiedziało się wielu najwybitniejszych polskich pisarzy i intelektualistów, przeważnie właśnie z sympatią do pierwszego państwa socjalistycznego, często „aż — jak stwierdza Koźniewski — demonstracyjnie serdecznie i pozytywnie”. Swoistym ukoronowaniem tego nurtu informacji i ciepłego zainteresowania sprawami wschodniego sąsiada Polski był specjalny, bardzo obszerny i bogaty numer z października 1933 r., w całości wypełniony tekstami pisarzy i publicystów radzieckich. Było to wówczas w polskim czasopiśmiennictwie kulturalnym czymś zupełnie niezwykłym. Zdaniem Koźniewskiego „nikt wtedy w Polsce nie uczynił tyle dla propagowania osiągnięć Związku Radzieckiego, co
»Wiadomości«”
Nie byłyby jednak one sobą, gdyby nie przeplatały tych materiałów innymi, o wymowie mniej lub więcej antykomunistycznej. Między innymi nie skąpiły też miejsca wypowiedziom różnych byłych komunistów polskich i niepolskich, o charakterze często paszkwilanckim, z reguły dalekim od rozumienia specyficznych, pionierskich zadań i trudności, towarzyszących budowie nowego ustroju w otoczeniu wrogiego świata kapitalistycznego.
Byłoby powierzchownością widzieć we wszystkich tych meandrach i zmiennościach jedynie owoc świadomej polityki redakcyjnej Grydzewskiego i jego najbliższych współpracowników. Chyba wiele racji ma cytowany już Koźniewski, gdy zauważa, że „Wiadomości Literackie” odzwierciedlały w sobie poniekąd ową charakterystyczną dla świata polskich intelektualistów i pisarzy postawę daleko posuniętego liberalizmu intelektualnego, lubującego się w wirze zmieniających się frontów i sojuszów, nieoczekiwanych ataków, błyskotliwych polemik. Ludzie ci „wyczuleni na wolność słowa bez jakichkolwiek ograniczeń, niechętni wobec wszystkich rygorystycznych doktryn filozoficznych, politycznych, religijnych, traktowali życie umysłowe jako pasjonującą grę. »Wiadomości Literackie« w niemal doskonały sposób reprezentowały tę właśnie postawę. Postawę zasadniczej wrogości wobec nacjonalistycznej, faszyzującej prawicy, ale i pełną rezerwy wobec rewolucyjnej lewicy, która wprawdzie zapowiada realizację sprawiedliwości społecznej, ale szanse jej obwarowuje twardymi rygorami dyktatury proletariatu [...]. W tych liberałach kapitał budził wprawdzie odrazę, gotowi byli potępiać towarzyszące mu zjawiska społecznej krzywdy, ale ziębił ich również komunistyczny wschód”.
Eklektyzm, niekiedy wręcz dwuznaczność „Wiadomości Literackich” w kwestiach ideowo-politycznych nie zmieniały wszakże faktu, Że w kwestiach światopoglądowych i obyczajowych, na polu walki z obskurantyzmem i zakłamaniem w życiu publicznym — pismo to sytuowało się wyraźnie na pozycjach demokracji i postępu. Również zresztą w sprawach społeczno-politycznych bliżej było lewicy niż prawicy. Nie przypadkiem witryny „Wiadomości Literackich” były wielokrotnie wybijane i dewastowane przez bojówkarzy endeckich, nie przypadkiem też niejednokrotnie pismo z właściwą sobie zjadliwością odgryzało się przeciwko napaściom nacjonalistów i ortodoksów żydowskich.
Jako swego rodzaju instytucja w życiu kulturalnym II Rzeczypospolitej, „Wiadomości Literackie” przesłaniały swą pozycją i autorytetem wszystkie inne czasopisma tego typu, reprezentujące orientacje prawicowe, sanacyjne i klerykalne, nieraz przewyższające „Wiadomości” siłą finansową, bazą poligraficzną oraz poparciem potężnych organizacji i wpływowych czynników politycznych. Dotyczyłoto nie tylko wspomnianej już poznańskiej „Kultury”, lecz także środowiska literacko-publicystycznego o znacznie większych możliwościach i ostrzejszych piórach, skupiającego się wokół „Prosto z mostu”, „najpoważniejszego de facto — jak pisze A. Paczkowski — konkurenta »Wiadomości Literackich« wśród pismspołeczno-kulturalnych”. Była to rzeczywiście konkurencja groźna, i to z kilku względów o dużym znaczeniu społeczno-politycznym. Rzecz w tym przede wszystkim, że „Prosto z mostu”, związane silnie z kołami młodoendeckimi z kręgu ONK i redagowane przez jedną z czołowych jego postaci, Stanisława Piaseckiego, nie ukrywało swych sympatii profaszystowskich, podobnie jak niechęci lub wręcz nienawiści już nie tylko do socjalizmu, ale i do zasad demokracji burżuazyjnej z jej „nadmiernym” liberalizmem, laickością, skłonnością do tolerancji i innymi grzechami. Interesująco i żywo redagowane, rozchodziło się od chwili swego powstania (1935) w stosunkowo dużym nakładzie, nie mniejszym niż ”Wiadomości Literackie”. Początkowo względnie eklektyczne, zamieszczało na swych łamach teksty nie pozbawione akcentów krytyki społecznej (np. w sprawach wsi i położenia chłopów), chętnie podejmowało też inne problemy o dużym rezonansie społecznym, jak problem koncentracji kapitału (jako źródła proletaryzacji społeczeństwa, czemu przeciwstawiano formułę „deproletaryzacji przez „dekoncentrację”), problem wielodzietności rodziny, walki pokoleń” jako motoru życia społeczno-politycznego itp. Niezależnie od często demagogicznego sposobu ujmowania tych zagadnień oblicze ideowo-polityczne „Prosto z mostu” determinowały jednak artykuły, materiały i informacje służące krzewieniu megalomanii narodowej i nacjonalizmu, ekspansji narodowej na zewnątrz (Czechosłowacja, Litwa) i rządów totalitarnych wewnątrz kraju. Ataki na marksizm i komunizm, napaści antysemickie i straszenie „żydokomuną” mieściły się niejako w stałym repertuarze tematyki pisma. Cechowała je przy tym na ogół duża agresywność w treści, formie i tonie, wzmagająca się zwłaszcza od roku 1936, niewątpliwie nie bez związku przyczynowego z aktywizacją sił lewicy na froncie kulturalnym, a w szczególności — o czym jeszcze będzie mowa — z jej inicjatywami wydawniczymi w tych właśnie latach. Nasilenie się profaszystowskich tendencji w piśmie odpychało odeń niektórych wybitnych twórców, nie na tyle jednak, by w sposób decydujący podważyć jego rangę i wpływ w kołach czytelników.
Wzmagający się wyraźnie w drugiej połowie lat trzydziestych ferment ideologiczny w życiu kulturalnym i społeczno-politycznym kraju czerpał swe soki w niemałej mierze we wspomnianej przed chwilą aktywizacji środowisk, związanych z lewicą, w szczególności z lewicą rewolucyjną. Jej inicjatywy wydawnicze na polu czasopiśmiennictwa społeczno-kulturalnego, choć z reguły rychło unicestwiane przez władze sanacyjne, stanowiły przecież istotne novum w ówczesnym kraj obrazie kulturalnego życia Polski i żłobiły w nim ślad głębszy, niżby to wynikało z ich krótkowieczności.
Dotyczy to m. in. wychodzącego (z dużymi przerwami) w latach 1933 — 1936 dwutygodnika (później miesięcznika) „Lewar”, wokół którego skupiło się grono wybitnych pisarzy i publicystów związanych z ruchem rewolucyjnym, jak J. Wyka, St. R. Dobrowolski, A. Wat, L. Szenwald, St. J. Lec, i które odegrało dużą rolę w upowszechnianiu w środowiskach inteligencji twórczej idei frontu ludowego. W tym samym duchu redagowane były przez T. Hollendra, K. Kuryluka i H. Górską lwowskie „Sygnały” — pismo, które spośród czasopism lewicowych ukazywało się najdłużej (1933 — 1934 i 1936 — 1939) i stosunkowo najregularniej, początkowo jako miesięcznik, później jako dwutygodnik. W jeszcze większym stopniu niż „Lewar” energiczna i zręczna redakcja „Sygnałów” potrafiła skupić wokół siebie liczne grono przeważnie młodych, wybijających się stopniowo pisarzy i publicystów, sympatyzujących lub blisko związanych z różnymi odcieniami lewicy, zjednoczonych ideą bezkompromisowej walki z tendencjami faszystowskimi i dążeniem do stworzenia wspólnego frontu także na polu kultury. W gronie entuzjastów i propagatorów tych idei znaleźli się m. in. 1. Fik, L. Kruczkowski, A. Kowalska, W. Bieńkowski, M. Jastrun, S. Jędrychowski, J. Putrament, St. J. Lec, M. Naszkowski, W. Grosz.
Linia ideowo-polityczna pisma, zarysowująca się dość wyraźnie już od pierwszych jego numerów, wykrystalizowała się definitywnie w 1936 r. Było to pismo jednoznacznie antyfaszystowskie, demokratyczne i antynacjonalistyczne. Daleko idące zaangażowanie i poparcie dla dorobku głośnego Kongresu Pracowników Kultury we Lwowie (1936), równie zdecydowane wystąpienia w obronie strajkujących w tymże roku robotników Lwowa i Krakowa, w obronie republikańskiej Hiszpanii i przeciwko groźbie ekspansji hitlerowskiej, interesujące rozważania na temat możliwości współdziałania socjalistów i katolików, dyskusje o istocie demokracji socjalistycznej i mieszczańskiej, reportaże i materiały o tragicznym położeniu bezrobotnych itd. — oto niektóre tylko przykłady zaangażowania społeczno-politycznego oraz nowatorstwa myśli politycznej w kręgu młodych z „Sygnałów”. Ale obok tych i innych ważnych problemów ideologicznych i politycznych, gdy na tzw. kresach wschodnich zaogniały się z roku na rok stosunki polsko-ukraińskie, gdy w miastach i na wyższych uczelniach młodzież „narodowa” nieustannie prowokowała burdy antysemickie, jednym z najistotniejszych probierzy podziałów światopoglądowych i moralno-politycznych stawał się stosunek,do rodzimego nacjonalizmu. Sprawy te zajmowały stale jedno z czołowych miejsc na łamach „Sygnałów”.
Wymowę swoistej manifestacji nie tylko kulturalnej, ale w większym jeszcze stopniu moralno-politycznej i humanistycznej miały pod tym względem liczne teksty, polemiki i inne materiały, jednoznacznie przeciwstawiające się wszelkim przejawom szowinizmu narodowego, w tym specjalne numery poświęcone kulturze i piśmiennictwu ukraińskiemu, podobnie białoruskiemu, a także numer zawierający obszerny wybór poezji żydowskiej.
Walkę o nieskażone i postępowe oblicze polskiej kultury narodowej i polską myśl polityczną podjęło równocześnie — w podobnym jak „Sygnały” duchu redagowane — „Oblicze Dnia”. Ukazywało się wprawdzie zaledwie kilka miesięcy — od lutego do lipca 1936 — i na skutek ciągłych konfiskat i innych szykan wydano zaledwie II numerów, ale jednak w istotnym stopniu poszerzyło ono front tej walki. Sprawiał to m. in. stosunkowo wysoki nakład tego dwutygodnika, przekraczający niekiedy dwukrotnie nakład „Wiadomości Literackich” lub „Prosto z mostu”, a także niezwykle szeroki wachlarz najwybitniejszych pisarzy i publicystów, którzy na ręce redakcji pisma (kierowanej przez M. Bibrowskiego i J. Burgina) zgłaszali chęć współpracy z nim. Spośród kilkudziesięciu nazwisk na tej stale wydłużającej się liście wymieńmy tylko kilkanaście: A. Strug, W. Broniewski, H. Boguszewska. S. Czarnowski, H. Dembiński, L. Kruczkowski, Z. Nałkowska, S. Ossowski, L. Pasternak, L. Szenwald, W. Wasilewska, A. Wat, L. Chwistek, St. Dubois,B. Hertz, A. Kowalska, H. Krahelska, A. Pronaszko, A. Rudnicki, K. Winawer, E. Zegadłowicz i wielu innych. Nie zabrakło wśród nich i wybitnych pisarzy i uczonych francuskich, jak Romain Rolland, L. Aragon, P. Langevin, a także — co godzi się podkreślić — ukraińskich, jak: J. Gałan, A. Hawryluk. Miało to tym większą wymowę polityczną, że pismo powstało z inspiracji KPP, działającej poprzez kanały Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom (MOPR) i stawiało sobie jako główne cele walkę w obronie zagrożonego przez faszyzm pokoju, obronę praw człowieka oraz walkę przeciwko nacjonalizmowi i rasizmowi, wyrażającym się wówczas, po przewrocie hitlerowskim i prawach norymberskich, najjaskrawiej w postaci antysemityzmu, owego — jak go w liście do „Oblicza Dnia” określił Romain Rolland — „trądu moralnego Europy”.
Odmiennie od innych czasopism, które zazwyczaj określały się w podtytułach jako „literackie”, „społeczno-kulturalne”, „artystyczne” itp., „Oblicze Dnia” określało się po prostu jako „dwutygodnik”. Rzeczywiście, punkt ciężkości jego publicystyki, jakkolwiek również zaadresowanej głównie do inteligencji, spoczywał głównie na polityce i ideologii, w znacznie skromniejszym stopniu na kwestiach literackich czy artystycznych. Nie ulega wątpliwości, że taki właśnie profil tematyczny pisma w latach silnych fermentów społeczno-politycznych w szczególnym stopniu odpowiadał społecznemu zapotrzebowaniu, co w niemałej mierze powiększyło atrakcyjność pisma, czyniło je bardziej czytelnym i poszukiwanym. Jeśli mimo krótkotrwałości swego istnienia „Oblicze Dnia” tak wydatnie przyczyniło się do poszerzenia frontu walki ideologicznej oraz wzbogacenia jej nowymi treściami, to niewątpliwie taki właśnie profil tematyczny i ideowo-polityczny pisma był tego podstawową przesłanką.
Scharakteryzowane wyżej pokrótce czasopisma społeczno-kulturalne reprezentowały sobą najbardziej istotne i liczące się środowiska i kierunki myśli społeczno-politycznej i kulturalnej w kołach polskich intelektualistów, pisarzy i inteligencji. Z uwagi na nieunikniony w tego rodzaju ocenach element subiektywizmu należy jednak przynajmniej, na zasadzie egzemplifikacji wspomnieć o niektórych innych jeszcze tytułach z różnych orientacji społeczno-politycznych. Wymienić tu należy np. czołowe czasopisma orientacji piłsudczykowskiej, mianowicie wychodzący przez 15 lat (od 1922) miesięcznik „Droga” (jak pisze A. Paczkowski „jedno z najciekawszych pism polityczno-naukowych w Polsce”) oraz niejako oficjalny organ społeczno-literacki kół sanacyjnych tygodnik „Pion”, stopniowo — zgodnie z ewolucją polityczną tych kół - coraz bliższy pozycjom nacjonalistycznym. Natomiast w przeciwnym kierunku ewoluowało parę innych pism społeczno-literackich tego obozu, jak „Kuźnia Młodych”, nieco później „Orka
na Ugorze”, a przede wszystkim redagowany przez Januarego Grzędzińskiego „Czarno na białem” — „tygodnik demokratyczny”, który stał się trybuną szybko radykalizującej się inteligencji, organizującej się w ostatnich latach niepodległości w „klubach demokratycznych” i „Stronnictwie Demokratycznym”. W latach 1938 — 1939 ewolucja ta poszła jeszcze dalej — ku współpracy ze zdeklarowanymi działaczami lewicy, włącznie z pisarzami i publicystami komunistycznymi — a „Czarno na białem” stało się jednym z najbardziej poczytnych pism społeczno-kulturalnych w kraju.
Nie tylko ze względu na swe oblicze ideowo-polityczne, lecz także w nie mniejszym stopniu na swą genezę i skład osobowy zespołu redakcyjnego na uwagę zasługuje wychodzący w Wilnie od połowy 1935 r. (zawieszony przez władze na początku 1936 r.) dwutygodnik literacko-społeczny „Poprostu”. Duszą zespołu redakcyjnego, a zarazem jednym z najpłodniejszych autorów w nowym piśmie stał się Henryk Dembiński, były działacz katolickiego „Odrodzenia” i prezes Bratniej Pomocy w Uniwersytecie Stefana Batorego. Jego ewolucja ideowo-polityczna ku komunizmowi świadczyła o szansach rozszerzenia idei antyfaszystowskiego jednolitego frontu także na niektóre koła młodzieży katolickiej. Młodzi asystenci i studenci Uniwersytetu Wileńskiego, komuniści lub sympatycy, m. in. S. Jędrychowski, K. Petrusewicz, J. Putrament, M. Żeromska, W. Borysowicz, stanowili wespół z Dembińskim trzon zespołu redakcyjnego „Poprostu”, czyniąc z niego trybunę śmiałych i ambitnych wystąpień przeciwko narastającym tendencjom faszyzacji życia w kraju i w Europie (m. in. jako pierwsze wśród czasopism społeczno-literackich „Poprostu” tekst Deklaracji Praw Młodego Pokolenia Polski, zaproponowanej przez Komunistyczny Związek Młodzieży Polskiej). W ogólności było „Poprostu” — podobnie jak „Oblicze Dnia” — bardziej czasopismem społeczno-politycznym niż literackim, a ośrodek, radykalnej inteligencji wileńskiej zaliczał się — obok Warszawy i Lwowa — do najbardziej twórczych i ambitnych na polu walki o postępowe treści polskiej kultury i polskiej myśli politycznej.
Czasopisma społeczno-literackie czy artystyczne przybierały częstokroć de facto charakter czasopism społeczno-politycznych lub wprost ideotwórczych. Częstokroć też ta ostatnia ich funkcja dominowała nad pierwszą. Nawet jednak w takim wypadku nie mogły one zastąpić pism i wydawnictw par excellence politycznych, tworzonych przez różne partie i organizacje społeczne jako ich organy programowe, niekiedy wręcz instruktażowe, przeznaczone niejako dla zawodowych działaczy politycznych. Z reguły nie były to pisma o wielkim nakładzie i zasięgu, często nie były też rozprowadzane drogą normalnego kolportażu, ale raczej kanałami organizacyjnymi do określonych adresatów indywidualnych bądź instancji czy grup działania. Właśnie jednak ze względu na swój charakter i przeznaczenie dla kierowniczych instancji zespołów życia politycznego rola ich nie może być lekceważona. W tych bowiem organach publikowano zasadnicze dokumenty programowe i ideologiczne, dawano ich wykładnię, prowadzono dyskusje w sprawach strategii walki politycznej, formułowano jej cele i hasła itp. Materiały te bywały z kolei przedmiotem dyskusji na zebraniach, szkoleniach, odprawach różnych szczebli organizacyjnych, przenikając w ten sposób niekiedy daleko poza krąg bezpośrednich adresatów tych pism i wydawnictw. Mowa tu np. o licznych czasopismach i wydawnictwach kościelnych w rodzaju miesięczników „Ruch Katolicki” czy „Przewodnik Społeczny”, w pewnej mierze „Anteneum Kapłańskie”, czy znakomicie redagowany przez jezuitów krakowski „Przegląd Powszechny”. Za organ teoretyczny Stronnictwa Narodowego uchodził warszawski tygodnik „Myśl Narodowa”, mający kontynuować tradycje jednego z najbardziej znanych i zasłużonych dla tego obozu politycznego czasopism, mianowicie „Przeglądu Wszechpolskiego”. Jednym z charakterystycznych przykładów roli tego rodzaju czasopism może być organ Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici” (1928 — 1939), którego nakład nie przekraczał zapewne nigdy 3 tys. egz., ale którego nie można utożsamiać z poczytnością pisma. Jak stwierdza J. Borkowski „»Wici« miały wielu, może nawet większość zbiorowych prenumeratorów w postaci kół Związku. Przeciętnie koło liczyło około 30 członków. Zakładając, że 1000 1500 kół otrzymywało pismo i że wszyscy jego członkowie czytali je, otrzymamy 30 do 45 tys. czytelników »Wici«. Szacunek ten w odniesieniu do członków Związku jest na pewno przesadny, ale prócz nich korzystali z pisma ich koledzy, sąsiedzi, krewni, rodzina [...]. W kołach związkowych pismo czytane było zbiorowo, po czym następowała dyskusja nad wybranymi artykulami”. Innym przykładem wielkiej roli tego rodzaju pism był nielegalny organ teoretyczny KPP „Nowy Przegląd” (1922 — 1937), na którego łamach ukazywały się nie tylko najważniejsze dokumenty programowe partii, lecz także materiały, dyskusje i polemiki o zasadniczym znaczeniu dla niej i całego rewolucyjnego ruchu robotniczego w Polsce. W tym wypadku dysproporcje między wysokością nakładu (ocenianego przez znawczynię tych zagadnień, M. Meglicką, na przeciętnie ok. 1000 — 1500 egz.) a wybitną rolą ideotwórczą, a nawet praktyczno-polityczną pisma zaznaczały się oczywiście jeszcze wyraźniej. Wielka ruchliwość i aktywność lewicowej, radykalnej inteligencji na polu czasopiśmiennictwa społeczno-kulturalnego i politycznego w ostatnich latach przedwojennych, wyrażająca się w scharakteryzowanych uprzednio licznych inicjatywach wydawniczych, stanowiła istotne i ważne novum w życiu społeczno-politycznym kraju. Nie oznaczało to jednak jeszcze podważenia czy tym bardziej przełamania przewagi, jaką na tym polu ciągle posiadały silne, nie prześladowane przez sanacyjne władze czasopisma o orientacji prorządowej i prawicowej, także opozycyjnej. Ekspansji społeczno-kulturalnej sił lewicowych nie sprzyjała też, niezależnie od ciągłych szykan i konfiskat, trudna i niejasna sytuacja w międzynarodowym ruchu rewolucyjnym, szczególnie skomplikowana w Polsce w związku z delegalizacją KPP.
Z punktu widzenia kształtowania opinii publicznej nie można też nie doceniać roli czasopism masowych różnych rodzajów i dla różnych grup czytelniczych, jak magazyny ilustrowane, czasopisma kobiece, młodzieżowe, satyryczne i inne. Tymczasem w tych właśnie kategoriach czasopiśmiennictwa dominowały zdecydowanie motywacje wydawnicze komercjalne i z rzadka tylko dochodziły w nich do głosu motywacje natury ideowo-politycznej, zwłaszcza o charakterze lewicowym. Specyficznym fenomenem wydawniczym pod tym względem był miesięcznik „Morze”, który w latach trzydziestych cieszył się gwałtownie rosnącą poczytnością, co odpowiednio odzwierciedliło się w równie dynamicznym wzroście jego nakładu: od ok. 50 tys. egz. w 1933 r. do 250 tys. w 1939 r. Czasopismo to, dobrze i ciekawie redagowane, przyczyniło się w ogromnym stopniu do popularyzacji spraw morskich w społeczeństwie polskim, nadrobiło wieloletnie pod tym względem zaniedbania, wyostrzyło też silnie polityczną czujność narodu polskiego na ciągłe zagrożenie praw Polski do Pomorza i Gdańska przez imperializm niemiecki. Równocześnie było „Morze” oficjalnym organem Ligi Morskiej i Kolonialnej i w tym charakterze bałamuciło społeczeństwo „ideą kolonialną”, lansowaną przez wielkomocarstwową politykę rządów sanacyjnych. Nie ulega jednak wątpliwości, że efekty tej propagandy w świadomości politycznej społeczeństwa nie wytrzymywały porównania — jak to już niedaleka przyszłość miała pokazać — z rolą, jaką odegrało „Morze” w uczuleniu społeczeństwa na sprawy naprawdę ważne, w tym przede wszystkim na sprawę utrzymania się za wszelką cenę nad Bałtykiem.
Wśród innych kategorii czasopism masowych na uwagę zasługują czasopisma satyryczno-humorystyczne, w których satyra polityczna zajmowała na ogół sporo miejsca. Do początku lat trzydziestych na rynku tym niepodzielnie niemal panowała „Mucha”, której nakład w jej najlepszych latach sięgał nawet 50 tys. egz. Jej orientacja polityczna była jednoznacznie prawicowa i nacjonalistyczna, a „poziom artystyczny wypowiedzi, zarówno literackich jak i graficznych — według oceny A. Paczkowskiego — wzbudza raczej uczucia litości dla ich twórców niż podziwu”. Niewiele różniły się od „Muchy” — przy wyższym jednak poziomie graficznym i technicznym — krakowskie „Wróble na Dachu”, wydawane w koncernie prasowym Dąbrowskiego, właściciela IKC, w podobnie wysokim nakładzie. Znacznie ambitniej pod każdym względem przedstawiał się profil „Cyrulika Warszawskiego”, zaopatrywany w teksty i rysunki m. in. przez Tuwima, Słonimskiego, Leca, Hemara, Karpińskiego, Czermańskiego, Berezowską, Zarubę i innych. Już sam skład zespołu redakcyjnego i grona współpracowników wskazywał, że w swej ogólnej orientacji polityczno-kulturalnej „Cyrulik” zbliżał się do „Wiadomości Literackich”. To jedno z najlepszych pism satyrycznych w Polsce skończyło się po opanowaniu koncernu prasy „czerwonej” przez Miedzińskiego i sanację. Dopiero po paru latach (1936) powstałą w ten sposób lukę wypełniły najbardziej z tych pism lewicowe i odważne „Szpilki”, także dysponujące ostrymi piórami (m. in. redaktor Z. Mitzner, E. Lipiński, Z. Wasilewski). Nie wahały się one m. in. atakować polityki zagranicznej min. Becka i jego flirtu z III Rzeszą, co nie było wówczas rzeczą łatwą. „Antyfaszyzm » Szpilek« — zauważa A. Paczkowski — nie był rozwadniany jak w »Musze« antyniemieckością, lecz uderzał we wszystkie narodowe odmiany faszyzmu, nie szczędząc i rodzimej”.
Trudno przeceniać rolę i wpływ „środków masowego przekazu” na postawy światopoglądowe i społeczne najwrażliwszej części każdej społeczności, mianowicie młodzieży. Toteż wszystkie obozy polityczne i orientacje światopoglądowe przywiązywały dużą wagę do czasopiśmiennictwa do niej adresowanego. Charakterystyczny pod tym względem jest dynamiczny wzrost liczby tytułów pism dziecięcych i młodzieżowych (łącznie z harcerskimi) ze 141 tytułów W 1926 r. do 322 w dziesięć lat później.
Była to zarazem jedna z nielicznych dziedzin, w której treści światopoglądowe o charakterze postępowym przekazywane były ich młodym odbiorcom stosunkowo szerokim strumieniem. Doniosłą rolę na tym polu odgrywały lewicowe organizacje młodzieżowe i ich prasa, jak np. wspomniane już „Wici”, podobnie działalność i wydawnictwa Organizacji Młodzieżowej Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego (OM TUR). Jeśli chodzi natomiast o młodzież szkolną, to było to przede wszystkim zasługą wydawnictw Związku Nauczycielstwa Polskiego, których łączny nakład jednorazowy sięgać miał w końcu lat trzydziestych (według różnych źródeł) 250 — 500 tys. egz., w czym największy udział miały wydawane przez ZNP pisma dla młodzieży i dzieci „Płomyk” i „Płomyczek”. Wprawdzie w wyniku początkowo prosanacyjnej postawy władz ZNP (spotykającej się zresztą stale z silną opozycją w łonie Związku) ujawniało się w „Płomyku” przez pewien czas sporo materiałów wpajających w młodzież idee sanacyjnego tzw. wychowania państwowego oraz czci dla Józefa Piłsudskiego, ale nie odebrało to „Płomykowi”, redagowanemu przez wytrawnych pedagogów, charakteru pisma otwartego, tolerancyjnego, dalekiego od wszelkiego fanatyzmu religijnego, narodowego czy partyjno-politycznego. Toteż koła nacjonalistyczne i klerykalne nie szczędziły krytyki i potępień dla Związku i jego wydawnictw z „Płomykiem” na czele, zwłaszcza gdy w Związku znowu wzięły górę siły lewicowe. Przeciwko „Płomykowi” (do którego redakcji weszła m. in. Wanda Wasilewska) rozpętały prawdziwą nagonkę w związku z jednym z jego numerów w roku 1936, poświęconym Związkowi Radzieckiemu i przedstawiającym go w życzliwym świetle.
Problemy prasy i czasopiśmiennictwa wiążą się nierozerwalnie z szerszymi zagadnieniami czytelnictwa słowa drukowanego w Polsce w ogóle. Prasa zarówno informowała, jak i przyzwyczajała oraz zachęcała do czytania, z czasem nie tylko prasy, ale także innych publikacji i literatury różnego rodzaju i poziomu. Są to jednak zagadnienia jeszcze bardziej złożone i rozległe, a przy tym mniej naukowo zbadane niż czytelnictwo prasy. Z konieczności więc wypadnie ograniczyć się w poniższych uwagach na ten temat jedynie do kilku ustaleń bądź spostrzeżeń, niekiedy dość przypadkowych z uwagi na dużą nierównomierność stanu badań, przeważnie tylko fragmentarycznych i z reguły uprawniających jedynie do wniosków raczej orientacyjnych bądź hipotetycznych.
W kraju, w którym większość ludności, a zwłaszcza najliczniejsza jej warstwa, chłopi, zaspokajała z trudem swe elementarne potrzeby bytowe, w którym jeszcze pod koniec II Rzeczypospolitej blisko 1/4 tej ludności nie umiała czytać ani pisać — czytelnictwo nie mogło oczywiście odbiegać od tego ogólnego obrazu społeczeństwa i rozwinąć się do poziomu, odpowiadającego standardom w krajach wysoko, a często nawet średnio rozwiniętych. Pewne światło na to zagadnienie rzuca wskaźnik rocznego zużycia papieru na 1 mieszkańca Polski w latach 1928 — 1936, który był sześciokrotnie niższy niż w Anglii, Szwecji lub w Niemczech. Zużycie papieru gazetowego na 1 mieszkańca było w Polsce również niskie i dopiero w ostatnich latach niepodległości nieco się podniosło (w roku 1930 — 0,8 kg, 1937 — 1,0 kg).
W budżetach rodzin gorzej sytuowanych, tzn. w większości rodzin chłopskich i robotniczych (a częściowo i drobnomieszczańskich), wydatki na kulturę miały z reguły udział niewielki i były zresztą przeznaczone głównie na koszty związane ze szkołą. Ponadto wydatki te były szczególnie chwiejne i w zależności od położenia gospodarczego i warunków bytowych rodziny szczególnie łatwo podlegały redukcji. I tak np. z badań ankietowych tych zagadnień na wsi wynika, że
wydatki na prasę codzienną i książki (i pocztę) wynosiły rocznie na 1 osobę dorosłą w latach 1928 — 1929 przeciętnie dla całego kraju 5,2 zł, by w latach
1935 — 1936 spaść do 1,6 zł. Były przy tym bardzo mocno zróżnicowane między „Polską A” i „Polską B”: 6,3 zł w woj. śląskim i 0,7 zł w woj. nowogródzkim (w latach 1936 — 1937). „Jeżeli przyjąć — stwierdza w związku z tym A. Paczkowski — że rodzina wiejska składała się z czterech osób dorosłych, uzyskamy dla najlepszego z lat przedkryzysowych sumę około 20 zł rocznie wydawanych na prasę, książki i pocztę, co przy jednostkowej cenie najtańszego wówczas dziennika, wynoszącej 10 gr, pozwalałoby — przy zupełnym zarzuceniu korespondencji i zakupów książek — nabywać gazetę mniej więcej co drugi dzień. Wieś polska jako całość nie mogła więc stać się stałym odbiorcą prasy codziennej” i tym bardziej — dodajmy — znacznie droższych czasopism i książek. Niewiele lepiej przedstawiała się pod tym względem sytuacja w środowiskach robotniczych. Wynika to z innych badań ankietowych, przeprowadzonych w 1927 r., a więc w okresie dobrej koniunktury i tylko w trzech wielkich
ośrodkach przemysłowych (Warszawa, Łódź, Zagłębie Dąbrowskie — a więc wśród robotników stosunkowo dobrze sytuowanych). W świetle tych badań ok. 25% rodzin robotniczych w ogóle nie kupowało gazet i książek, a 44% ograniczało się do kwoty poniżej 1 zł miesięcznie na te cele. Przypomnijmy tu, że cena taniej gazety wynosiła wówczas 10 gr, tygodnika społeczno-kulturalnego ok. 40-50 gr, najtańszej książki (powieści) ok. 1 zł (najczęściej jednak w granicach 3 do 10 zł). Dużą rolę w upowszechnieniu książki przez jej potanienie od
grywały inicjatywy tanich serii wydawniczych, podejmowane przez niektóre księgarnie i wydawnictwa, jak np. „Biblioteka Groszowa„” (każdy tom 9 5 gr) w Warszawie, Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, wydające np. serię „Biblioteka Powieściowa” (poszczególne tomy w granicach 2 zł), także warszawska „Biblioteka Dzieł Wyborowych” (podobne ceny) itp. Nie zmieniało to faktu, że
książka w Polsce międzywojennej była droga i dla znacznej części społeczeństwa stanowiła artykuł poniekąd luksusowy. Odnosi się to nawet do uboższych grup inteligencji (pracowników umysłowych), w których dochód miesięczny na rodzinę nie przekraczał 150 zł. Świadczyła o tym ankieta przeprowadzona w Warszawie w rodzinach inteligenckich (1932), która wykazała, że we wspomnianej grupie o dochodach do 150 zł miesięcznie (stanowiącej w 1933 r. ok. 30% ogółu pracowników umysłowych) wydatki na prasę i książki ograniczały się do ok. 3, 5 zł
miesięcznie lub nieco ponad 40 zł rocznie. Dopiero w następnej grupie zamożności (150- 249 zł) wydatki na te cele wyraźnie rosły — do kwoty ok. 7,5 zł. W świetle tych materiałów A. Paczkowski dochodzi do wniosku, że rynek czytelniczy prasy codziennej w ostatnich latach II Rzeczypospolitej, przy liczbie ludności sięgającej już ok. 35 mln, nie przekraczał ok. 1,5 mln osób.
Z uwagi na to, że książka była znacznie droższa niż gazeta czy tygodnik, rynek czytelniczy książki — rozumiany komercjalnie — był niewątpliwie znacznie węższy. Potwierdza to także niski wskaźnik produkcji książek w latach 1929 — 1938, wynoszący wtedy — według S. Żółkiewskiego — 0,7 egzemplarza na 1 mieszkańca.
Byłoby jednak dużym uproszczeniem, a nawet zdeformowaniem obrazu tego skomplikowanego zagadnienia sprowadzenie go tylko do kwestii wielkości produkcji oraz obrotów handlowych w księgarniach. W społeczeństwie biednym, takim jak polskie, rozmiary rynku czytelniczego były kształtowane nie tylko i nie tyle przez posiadanie książki na własność, ile przez faktyczny obieg czytelniczy książki różnymi kanałami, wśród nich przede wszystkim komunikacją biblioteczną, różnymi formami czytelnictwa zbiorowego, dyskusjami nad książką w organizacjach oświatowych, społecznych, związkowych itp. Trzeba przy tym dodać,
że sieć bibliotek była w Polsce stosunkowo obfita i rozwijała się (z niewielkimi zahamowaniami) nawet w latach kryzysu. Obok blisko 25 tys. bibliotek szkolnych
( 1936/37) działało w Polsce coraz więcej stałych publicznych bibliotek oświatowych, społecznych i samorządowych; liczba ich wzrosła z 8526 w 1929 r. do 8982 w 1937/38 r. Co najważniejsze jednak wzrosła w nich również liczba czytelników (z 674,7 tys. w 1929 r. do 975,2 tys. w 1937/38 r.), a także wypożyczeń (z 12 925 do 13 220).
W sieci bibliotek oświatowych występowały jednak charakterystyczne dysproporcje między miastem a wsią, gdzie wprawdzie bibliotek było więcej, ale ich księgozbiory były kilkakrotnie skromniejsze niż w miastach (np. w 1929 r. biblioteki miejskie posiadały ponad 81% tomów w sieci bibliotecznej, wiejskie zaś zaledwie ponad 18%). Zauważmy też, że blisko 75% tych bibliotek było polskich, natomiast reszta przypadała na mniejszości narodowe. Znacznie ostrzejsze dysproporcje zachodziły między stopniem wykorzystania księgozbiorów bibliotecznych w różnych regionach kraju. Pod względem liczby wypożyczeń zdecydowanie czołowe miejsca zajmowały (w roku 1937/38) województwa lwowskie, łódzkie, krakowskie i tarnopolskie, „w ogonie” znajdowały się województwa wileńskie, kieleckie, nowogródzkie i poleskie, w których liczba wypożyczeń niekiedy dziesięciokrotnie ustępowała wypożyczeniom w woj. lwowskim, a kilkakrotnie w pozostałych czołowych pod tym względem województwach. Problem przyczyn tej dość zaskakującej i — być może — przypadkowej hierarchizacji (np. w wyniku dużych niedokładności statystycznych?) musi pozostać tu bez odpowiedzi, wymaga bowiem odrębnych studiów. W warunkach polskiego rynku
czytelniczego rola bibliotek oświatowych nie może pozostać niedoceniona, i to nie tylko ze względu na wskazane wyżej położenie ekonomiczne większości społeczeństwa, uniemożliwiające mu posiadanie własnych, choćby skromnych księgozbiorów. Chodzi także o to, że — jak słusznie podkreśla Żółkiewski — w Polsce, odmiennie od wielu innych narodów, „biblioteki odgrywały o wiele donioślejszą rolę w rozwoju czytelnictwa; zgodnie z tradycją naszej kultury gromadziły głównie literaturę piękną i propagowały ją wśród mas, traktując to już w XIX wieku jako zadanie narodowe w kraju niewolnym”.
Istotną okoliczność w ocenie roli bibliotek w kształtowaniu czytelnictwa stanowi fakt, że niezwykle aktywne na tym polu były stowarzyszenia młodzieżowe, związki zawodowe i inne organizacje społeczne. Utrzymywały one w 1930 r. ok. 80% bibliotek oświatowych i ok. 68% posiadanych przez nie książek. Natomiast kościelne biblioteki parafialne stanowiły zaledwie 3% tych bibliotek i posiadały tylko 2,4% książek. Nie oznaczało to oczywiście, że siły prawicy i kler zaniedbywali te zagadnienia. Organizacje społeczne o charakterze prawicowo-klerykalnym i sanacyjnym miały zdecydowaną przewagę liczebną i przede wszystkim materialno-finansową nad organizacjami lewicowymi i postępowymi. Te ostatnie wykazywały jednak ogólnie biorąc znacznie większą aktywność, pomysłowość, a przede wszystkim odrzucały przeżyty już patronacki charakter ruchu społecznego i jego instytucji (jak m. in. bibliotek), w którego ramach uczestnicy tego ruchu, a zwłaszcza młodzież, byli w zasadzie obiektem określonych działań wychowawczych, podejmowanych przez klerykalno-konserwatywnych przewodników duchowych. Pozbawiali oni w ten sposób młodzież prawa do samodzielności, paraliżując jej zaangażowanie społeczne i odbierając niejako jej podmiotowość. Znamiennym pod tym względem przykładem było katolickie Zjednoczenie Stowarzyszeń Młodzieży Polskiej, które w latach trzydziestych ogarniało 220 — 300 tys. członków i rozporządzało też wielką siecią biblioteczną. Ale liczba wypożyczeń z tych bibliotek była nieproporcjonalnie mała do posiadanych przez nie zasobów książkowych. Również organizacje sanacyjne nie potrafiły na ogół z większym rozmachem i powodzeniem rozwinąć swej działalności kulturalno-oświatowej. Tak np. Związek Strzelecki. liczący ok. 200 tys. członków, ustępował pod tym względem zdecydowanie ludowym „Wiciom” — m. in. właśnie na polu upowszechniania czytelnictwa, organizowania bibliotek itp. Podobnie dużą aktywność w tej dziedzinie rozwijało wśród młodzieży robotniczej Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego (TUR).
Odrębny i ważny rozdział stanowiła działalność na tym polu związków zawodowych, a także organizacji i związków spółdzielczych, w których na ogół poważną rolę odgrywali ludzie związani z lewicą czy wprost z ruchem robotniczym.
W sumie więc sądzić można, że niewątpliwą przewagę liczebną i materialną
organizacji oświatowo-kulturalnych o charakterze „patronackim”, prawicowym
i sanacyjnym rekompensowały w niemałym stopniu aktywność, ofiarność i nowatorski wzorzec działalności postępowych organizacji, przede wszystkim młodzieżowych. Wydaje się, że zwłaszcza w latach trzydziestych ich rola i wpływy wzrastały szybciej niż środowisk o profilu tradycjonalnym (o czym świadczyć
może m. in. silny wzrost liczebny ZMW RP „Wici” z ok. 30 tys. w 1930 r. do ponad 100 tys. w 1939 r.)
Nie pozostawało to — zdaniem S. Żółkiewskiego — bez wpływu na kształtowanie poziomu i kierunków rozwoju kultury literackiej w społeczeństwie polskim. „Ta mniejszość — stwierdza on — mająca wobec literatury swoistą postawę osobistego zaangażowania, zaciekawienia, odbiorczej aktywności, narzucała wzory przez siebie modyfikowane reszcie społeczeństwa. Wokół
właściwych czytelników książek mieliśmy w tych latach dość szeroką otoczkę raczej czytelników tylko gazet, którzy jednak sięgali po teksty literackie. Byli to przede wszystkim czytelnicy »powieści w odcinkach« [...] druków brukowych i jarmarcznych”. Właśnie w tym kontekście podkreśla też rolę bibliotek jako ośrodków wychowywania nowej „publiczności literackiej”: „nowa kultura literacka
nie powstałaby, gdyby nie istniały biblioteki, te najbardziej cenne i powszechne formy uczestnictwa w kulturze literackiej owych lat. Wówczas była to forma uczestnictwa o szerszym zasięgu aniżeli komunikacja radiowa, ustępowała wprawdzie ilościowo prasie, ale przerastała ją jakościowo”.
Nie od rzeczy będzie w związku z tym zwrócić uwagę na dwie inne jeszcze opinie Żółkiewskiego. Pierwsza z nich dotyczy czytelnictwa określonych typów (poziomów) literatury. Wbrew potocznym opiniom nakłady literatury wartościowej i ambitnej („wysokoartystycznej”) nie ustępowały wysokością swych nakładów literaturze popularnej („trywialnej”), w tym romansom, książkom sentymentalnym, przygodowym, kryminalnym itp. Trudniejsza była walka z literaturą „brukową”(różne, często anonimowe, wydawnictwa zeszytowe bez ambicji literackich). Dopiero w latach trzydziestych, gdy zaczęły pojawiać się na większą skalę wspomniane już tanie, często wartościowe książki w ramach np. „Biblioteki Groszowej”, „Biblioteki Dzieł Wyborowych” i innych, sytuacja na tym odcinku zaczęła — jak się wydaje — ulegać zmianie na lepsze. Oceny te, oparte na niepełnych i nie zawsze wiarygodnych materiałach, wymagają jednak weryfikacji w dalszych badaniach.
Dotyczy to również niewątpliwie próby udzielenia przez Żółkiewskiego, w sposób oczywiście hipotetyczny, odpowiedzi na istotne pytanie: „ilu mieliśmy czytelników książek u progu lat trzydziestych?” Opierając się na różnych przesłankach można tę liczbę widzieć w granicach 700-750 tys. osób, czyli około 7% dorosłej ludności kraju. Mowa tu oczywiście o „publiczności literackiej” sensu stricto. Należy jednak podkreślić, że w tej stosunkowo niedużej grupie znaczną część — około 40% — stanowić mieli według szacunku autora czytelnicy młodzi, w niemałej mierze pochodzenia robotniczego i chłopskiego. Było to niewątpliwie optymistyczne zabarwienie tego skądinąd dość pesymistycznego obrazu. Oznaczało to w dalszej konsekwencji również zapowiedź stopniowego przełamywania dotychczasowego modelu kultury literackiej i kultury w ogóle, jeszcze w początkach drugiej niepodległości silnie obarczonego naleciałościami szlachetczyzny, tak często podkreślanymi przez socjologów. Prowadziło wreszcie do przełamania pozaborowych barier międzydzielnicowych i stworzenia przesłanek do integrującej całe społeczeństwo — m. in. dzięki pełniejszym obecnie możliwościom ujawnienia się autentycznej walki poglądów i postaw społeczno-politycznych — kultury ogólnonarodowej w całej jej wszechstronności i wielobarwności.
Za inaugurację radiofonii polskiej uznać można rozpoczęcie nadawania próbnych i krótkotrwałych (przez 1 godz. dziennie) audycji radiowych Polskiego Towarzystwa Radiotechnicznego z radiostacji w Warszawie w lutym 1925 r., słyszalnej w zasięgu ok. 200 km. Była to więc stacja o niewielkiej jeszcze mocy (1, 5 kW), podobnie zresztą jak stacje nadawcze uruchamiane niewiele wcześniej lub później w innych krajach europejskich (najwcześniej Anglia, Dania, Francja — 1922, najpóźniej Grecja, Luksemburg, Portugalia — 1932 — 1933). Stałe i regularne programy radiowe, już znacznie dłuższe (6 godz. dziennie), zaczęto nadawać w kwietniu 1926 r. W następnych latach uruchamiano kolejno szereg stacji regionalnych. Łączna liczba stacji rosła dość szybko: w roku 1931 było ich 5, a w 1939 — 11. W szybkim również tempie rosła ich techniczna jakość, zasięg i moc (w 1939 r. łącznie 393 kH). Największa z nich w Raszynie pod Warszawą miała moc 120 kH. Uruchomiona w 1931 r., była wówczas najsilniejsza w świecie, stanowiąc zarazem poważnie osiągnięcie najnowszej myśli technicznej (łączna moc wszvstkich radiostacji europejskich bez Raszyna wynosiła wówczas ok. 420 kH).
W miarę budowy stacji, powiększania ich mocy i ogarniania ich zasięgiem całego kraju rosła szybko liczba radioabonentów. Na przełomie 1926/27 było ich 48 tys., w roku 1939 — już nieco ponad 1 milion. W przeliczeniu na liczbę ludności nie było to jednak wiele — 29 na 1000 mieszkańców (1939) — i pod tym względem zajmowała Polska jedno z końcowych miejsc w Europie (m. in. za Węgrami, Łotwą, Czechosłowacją, Norwegią, ale przed Włochami, Rumunią, Jugosławią). Tłumaczyło się to oczywiście głównie stanem zamożności ludności.
Radioodbiorniki były bardzo drogie. Początkowo, przed rokiem 1930, cena średniego odbiornika lampowego wynosiła ok. 250 zł i choć w następnych latach nieco się obniżyła, to jednak i wtedy równała się mniej więcej miesięcznemu zarobkowi wykwalifikowanego robotnika lub nauczyciela. Podjęto więc produkcję tanich, bezlampowych (oczywiście o znacznie mniejszym zasięgu odbioru i jakości) odbiorników detektorowych w cenie ok. 30 zł (tj. tyle mniej więcej, ile dwie pary butów), ale i to był wydatek nie dla biednych. W rezultacie dopiero pod koniec okresu międzywojennego radio przestało mieć charakter artykułu
luksusowego i tym samym poniekąd elitarnego. W 1936 r.liczba radioodbiorników przekroczyła pół miliona, czyli ok. 1,5% ludności kraju, z tym że przez cały czas i pod tym względem wieś pozostawała głęboko upośledzona (zaledwie nie
całe 113 odbiorników). W jeszcze większym stopniu odnosi się to do województw wschodnich (z wyjątkiem lwowskiego i wileńskiego), gdzie liczba aparatów radiowych na 1 tys. mieszkańców w 1939 r. nie przekraczała 10 — 12.
Radio w swych początkach fascynowało, budziło podziw, ale niekiedy też opory psychiczne i obawy, że „usunie z powierzchni ziemi słowo drukowane”, „zabije książkę”, zniszczy wydawnictwa itd. Podnosił te obawy w 1927 r. Miriam-Przesmycki, a Irzykowski nazywał radio wręcz „wynalazkiem szatańskim”, rabusiem czasu, zamieniającym człowieka w „dodatek do radia”. W większości jednak twórcy, intelektualiści, pisarze i artyści oceniali wysoko szerokie możliwości, jakie do podniesienia poziomu kultury i jej upowszechnienia stwarzał ten wielki wynalazek. Z entuzjazmem i uznaniem wypowiadali się na temat m. in. Boy-Żeleński, Karol Szymanowski, prof. Wacław Komarnicki, Andrzej Strug, Ignacy Daszyński, który m. in. podkreślał (1927) możliwości wykorzystania radia w celach politycznych i społeczno-wychowawczych.
Wydaje się jednak, że przynajmniej w pierwszych latach nie doceniano roli radia jako instrumentu wielostronnego odziaływania na społeczeństwo, ograniczając ją raczej do funkcji rozrywkowej i traktując jako swego rodzaju hobby garstki (zamożnych) łowców nowinek technicznych. Wprawdzie już w 1924 r. wyszła ustawa regulująca m. in. niektóre sprawy związane z przyszłym statusem prawnym radiofonii w polsce (głosząca m. in. zasadę wyłączności uprawnień państwa w zakresie zakładania, utrzymywania i eksploatowania radia oraz kontroli państwa nad nim), a w roku następnym rząd dał koncesję na założenie Spółki Akcyjnej „Polskie Radio” (której kontrolę zapewnił sobie przez wykupienie 40% akcji), ale faktycznie kontrolę tę wykonywał dość powierzchownie, pozostawiając spółce dużą swobodę poczynań. W dniach zamachu majowego 1926 r. ani rząd, ani zamachowcy nie pomyśleli w ogóle o wykorzystaniu radiostacji w Warszawie jako środka informacji lub łączności, żadna ze stron nie próbowała w ogóle zająć czy zabezpieczyć rozgłośni. Zdaniem historyka polskiej radiofonii,
M. J. Kwiatkowskiego, wynikało to zapewne stąd, iż „nikomu po prostu nie
przyszło do głowy, że takie niepoważne urządzenie rozrywkowe może spełnić
ważną rolę polityczną”. Piłsudski zaledwie trzy razy wystąpił przed mikrofonami
radiowymi.
Z czasem jednak coraz lepiej zaczęto sobie uświadamiać znaczenie wielkiego
wynalazku Marconiego. Wcześnie zrozumiano to zwłaszcza w Wielkopolsce i na Śląsku, gdzie nie docierały programy radiowe polskie, natomiast słyszalne były niemieckie, co przy szerokiej tam znajomości języka niemieckiego miało tym większe znaczenie polityczne. Już w 1927 r. powstały więc w Poznaniu i Katowicach dwie nowe rozgłośnie, z których ta ostatnia miała w chwili swego powstania moc równą centralnej rozgłośni warszawskiej, a przewyższała znacznie wszystkie regionalne (a także konkurencyjne rozgłośnie niemieckie w Gliwicach i Wrocławiu). Celom politycznym w niemałej mierze służyły także dwie kolejne radio stacje w Wilnie (1927) i Lwowie (1930), mające oddziaływać na mniejszość białoruską, litewską i ukraińską za pomocą specjalnych programów dla nich przeznaczonych oraz przeciwdziałać wpływom rozgłośni kowieńskiej i mińskiej, dobrze słyszalnym w Polsce północno-wschodniej.
Jak już wspomniano, w pierwszych latach rząd nie interesował się zbytnio sprawami radiofonii i nie ingerował na ogół w politykę programową i personalną Polskiego Radia. W połowie lat trzydziestych nastąpiły pod tym względem duże zmiany, czego zapowiedzią było powołanie do życia Głównej Rady Programowej Polskiego Radia (1929), która niewątpliwie przyczyniła się do położenia kresu dotychczasowej polityce pewnego laissefairyzmu w tej dziedzinie, ale jednocześnie zadbała też o bardziej adekwatne dostosowanie jej do linii ideowo-politycznej reżimu sanacyjnego. Wkrótce potem przyszły drastyczne „czystki” personalne, których celem było — jak pisze K. Eydziatowicz — obsadzenie stanowisk kluczowych „osobami dającymi gwarancję, że mikrofon służyć będzie propagandzie stronnictwa rządzącego”. W 1935 r. rząd wykupił 96% akcji Polskiego Radia, co przekształciło je już całkowicie w swoisty organ rządowy. Opanowanie tego już wówczas prawdziwego masowego środka przekazu w tym czasie nie było przypadkiem. Przypomnijmy, iż liczba abonentów radiowych zbliżała się wtedy do granicy pół miliona. Innym przyczynkiem do kwestii zasięgu oddziaływania radia na społeczeństwo może być fakt, iż właśnie w tych latach wprost lawinowo rosła korespondencja słuchaczy z radiem: z ok. 50 tys. listów od słuchaczy w 1935 r. do ok. 300 tys. w 1939 r.
W świetle przedstawionych faktów trudno mieć wątpliwości co do kierunków reorientacji ideowo-politycżnej profilu programowego Polskiego Radia po 1935 r., zwłaszcza gdy chodzi o programy informacyjne i polityczne. Pewne pośrednie światło na to zagadnienie rzucają poczynania i plany w zakresie rozbudowy sieci rozgłośni radiowych. Największe środki przeznaczono na rozbudowę rozgłośni na kresach wschodnich (Wilno, Lwów) lub budowę tam nowych (Baranowicze, w budowie w 1939 r. Łuck). Te trzy stacje miały łączną moc większą niż sześć pozostałych rozgłośni (z wyłączeniem Raszyna), tj. rozgłośnie w Krakowie, Katowicach, Poznaniu i Łodzi, Warszawie II i Toruniu (jedynej nowo zbudowanej na zachodzie), mianowicie l50 kH wobec 116 kH w sześciu ostatnich. Z braku odpowiednich badań nie sposób jednak dokładniej scharakteryzować ewolucji polityki programowej Polskiego Radia z punktu widzenia jej treści społeczno-politycznych w tym okresie.
Nie ulega wątpliwości niezwykle doniosła rola Polskiego Radia na polu szerzenia kultury artystycznej, literackiej i muzycznej, a także popularyzacji wiedzy
i nauki w najszerszych kręgach społeczeństwa. Jedynie na zasadzie egzemplifikacji zwróćmy tu uwagę np. na osiągnięcia międzywojennej radiofonii polskiej w dziedzinie kultury muzycznej. Muzyka zajmowała w programach radiowych ponad 58% czasu (1937), z czego prawie 1/3 przypadała na muzykę poważną.
Szczególnie dużym powodzeniem i uznaniem cieszyły się stałe koncerty muzyki szopenowskiej, a także ludowej, transmisje koncertów symfonicznych, oper itp. Potrzeby Polskiego Radia w tym zakresie stały się też bodźcem do utworzenia w jego ramach własnych orkiestr, m. in. orkiestry symfonicznej Polskiego Radia, która obok orkiestry Filharmonii Warszawskiej uchodziła za najlepszą w kraju.
Dużą wagę przywiązywano w Polskim Radiu do audycji literackich. O ich wysoki poziom troszczyła się specjalna komisja literacka Polskiego Radia, w której skład wchodzili m. in. Sieroszewski, Boy-Żeleński, Nałkowska, Kaden-Bandrowski. O ile w latach dwudziestych bezpośredni, osobisty udział literatów w pracy radiowej był jeszcze stosunkowo niewielki i przypadkowy, o tyle w latach późniejszych sytuacja ta zmieniała się szybko na korzyść. Coraz częściej też przekazywano na falach eteru teksty i słuchowiska specjalnie przygotowane do celów i warunków radiowych. Z punktu widzenia upowszechnienia kultury literackiej i artystycznej szczególnie duże znaczenie miały te właśnie słuchowiska i utwory dramatyczne, ponieważ teatr o wysokim poziomie artystycznym był na prowincji praktycznie niemal niedostępny, a i w wielkich miastach dostęp ten był niełatwy ze względu na wysokie ceny biletów teatralnych. Wbrew wyrażanym tu i ówdzie obawom audycje te nie odciągały słuchaczy od sal teatralnych ani od książki — tak jak informacja i publicystyka radiowa nie zahamowały czytelnictwa prasy. Pokazywało się, jak wiele przenikliwości tkwiło w przewidywaniach Boya-Żeleńskiego, wypowiedzianych w czasach, gdy radiofonia ledwie raczkowała: „W ocenie nowych zjawisk uderza mnie — pisał Boy w 1927 r. — że rozważa się je z punktu widzenia współzawodnictwa, antagonizmu. Czy kino szkodzi teatrowi, czy radio zaszkodzi koncertom symfonicznym? Wydaje mi się to dość powierzchowne: wszyscy ci pozorni antagoniści są w istocie na dłuższą metę tylko sojusznikami. Tak samo mówi się, że gazeta zabija książkę, ale policzcie nakład książki w epoce przedgazetowej. Zapewne kino odebrało doraźnie nieco widzów teatrowi, ale ilu ich wychowa dla teatru i dla książki? Wszystkie rozrywki, rozszerzające horyzont i stwarzające potrzeby kulturalne wspomagają się nawzajem. A czy radio czeka podobna powszechność, jak teatr i kino? Bez wątpienia przez swoją taniość, przez swoją cudowność i bezpośredniość, radio ma bodaj najwięcej warunków powszechności. Dlatego z radością dowiaduję się, że wnika ono coraz częściej do domków robotniczych, niedługo rozpowszechni się w chatach wiejskich, a w ślad za nim wniknie książka, wejdą potrzeby szlachetnej rozrywki i wiedzy o świecie. Toteż każdy literat musi z największą radością patrzeć na codzienny rozwój radia”.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.
Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję i/lub modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.
Kopia tekstu licencji umieszczona została pod hasłem GFDL. Dostepne jest również jej polskie tłumaczenie.