Historia Polski (Henryk Zieliński)/Rozdział 9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historia Polski 1914-1939 |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Prasowe Zakłady Graficzne, Wrocław |
Miejsce wyd. | Wrocław |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
9
|
rozdział
dziewiąty |
Jak większość społeczeństw europejskich, tak społeczeństwo II Rzeczypospolitej nie było jednolite, i to nie tylko pod względem klasowym, lecz także narodowościowym i wyznaniowym. Było też silnie zróżnicowane pod względem kulturalnym i cywilizacyjnym. Zróżnicowanie to z wielorakich przyczyn historycznych sięgało przy tym często znacznie głębiej niż gdzie indziej, nawet biorąc pod uwagę tylko kraje na wschód od Łaby, a więc region o historycznie analogicznych cechach rozwoju gospodarczego i społeczno-politycznego.
Szczególnie wyraziście uwidaczniało się to w układzie stosunków narodowościowych w niepodległej Polsce. Była już o nich mowa wyżej (por. s. 124), ograniczymy się więc tutaj jedynie do paru informacji, stwarzających pewne tło porównawcze dla tych zagadnień. Wśród 9 państw Europy środkowo-wschodniej w pasie między Niemcami i Austrią od zachodu a ZSRR od wschodu (Estonia, Łotwa, Litwa, Polska, Czechosłowacja, Rumunia, Węgry, Jugosławia i Bułgaria), gdzie w praktyce skondensował się europejski problem mniejszościowy (mniejszości stanowiły tu średnio 25% ogółu obywateli tych państw), w Czechosłowacji i Polsce problem ten rysował się najostrzej. W obu tych państwach nie tylko liczebność obcych narodowości była najwyższa, lecz na domiar wykazywały one silne tendencje odśrodkowe, nieraz wręcz irredentystyczne (w Czechosłowacji głównie Niemcy i Węgrzy, w Polsce — Niemcy i Ukraińcy).
Niezwykle skomplikowane jest ustalenie składu klasowo-warstwowego ludności Polski. Dowodzą tego wymownie trudności natury metodologicznej, metodycznej i statystycznej, jakie w badaniach na te tematy trzeba pokonywać. Pisze o tym jeden z czołowych znawców tych zagadnień J. Żarnowski: „samo pojęcie klasy nie wystarcza do opisu konkretnego społeczeństwa. Występują w nim także inne wielkie grupy ludności, które łączy i wyróżnia zarazem zbliżony sposób życia, poziom zamożności, rola w społecznym podziale pracy, tradycje historyczne itp.; grupy jednak nie są klasami społecznymi. Niektóre z nich stanowią specyficzne części jakiejś klasy, inne łączą ludzi, których z punktu widzenia sytuacji ekonomicznej zaliczylibyśmy do różnych klas, jeszcze inne istnieją zgoła, jak gdyby na marginesie systemu klasowego”. Te właśnie specyficzne grupy określa on jako „warstwy społeczne”. Ale i takie podejście metodologiczne nie zawsze pozwala odpowiedzieć na liczne pytania, dotyczące problematyki struktur społecznych. „W praktyce — stwierdza dalej Żarnowski — dla charakterystyki społeczeństwa ważne są również i inne podziały, które w codziennym życiu wysuwają się na plan pierwszy [...] podział według wysokości dochodu ([...] bogaci i biedni), według charakteru pracy (pracownicy fizyczni i umysłowi), według pracodawcy (pracownicy państwowi i prywatni), według wykształcenia i poziomu kulturalnego [...]. Osobno wymienić należy podział narodowy, który przebiegał jak gdyby w poprzek innych, w tym również klasowych podziałów. Na tle takiego zróżnicowania społecznego funkcjonował podział społeczeństwa na kategorie prestiżowe, na grupy uważane za wyższe bądź niższe społecznie”.
W poniższym, z konieczności nader skrótowym zarysie tych wielce skomplikowanych zagadnień, wypadnie więc ograniczyć się tylko do wypunktowania kilku najważniejszych składników i zjawisk, charakteryzujących ewolucje społeczno-ekonomicznej i kulturalnej struktury ludności Polski, przede wszystkim w latach już trzydziestych, gdy po okresie pierwszych lat zamętu i płynności stosunków, zjawiska te zaznaczyły się na tyle dostrzegalnie, że można je wyraźnie scharakteryzować i ocenić. Szacunkowy, statystyczny obraz tej struktury w trzech przekrojach chronologicznych, sporządzony przez J. Żarnowskiego, przedstawia zamieszczona wcześniej tab. 5 (zob. s. 123).
Z przytoczonej tabeli wynika, że ogólnie biorąc, struktura klasowo-warstwowa społeczeństwa II Rzeczypospolitej nie podlegała przez całe prawie międzywojenne dwudziestolecie większym wahaniom. Odzwierciedlały się w tym niewątpliwie ogólniejsze wyznaczniki gospodarczo-społecznej sytuacji państwa, z jej licznymi wprawdzie załamaniami i wahaniami, w sumie jednak nacechowanej stagnacją. Jeden z najbardziej syntetycznych wskaźników rozwoju przemysłu kraju, mianowicie wskaźnik produkcji na 1 mieszkańca, wykazuje że w 1938 r. była ona ok. 18% niższa niż w 191 3 r. Podobna była sytuacja w rolnictwie, w którym np. przeciętne plony najważniejszych ziemiopłodów z 1 ha w latach 1934-1938 prawie nie różniły się od nich w latach 1909-1913.
Piętno stagnacji, ciążące na rozwoju — a raczej niedorozwoju — społeczno-gospodarczym Polski w okresie międzywojennym charakteryzowało położenie także większości innych krajów kapitalistvcznych, szczególnie o podobnym ogólnym poziomie i strukturze gospodarczej. Dla mas pracujących Polski było to jednak o tyle bardziej uciążliwe, że od początku swego niepodległego bytu znajdowała się ona na szarym końcu międzynarodowych statystyk porównawczych. Stagnacja gospodarcza II Rzeczypospolitej oznaczała, że dystans dzielący ją od większości innych państw nie mógł się zmniejszyć, przeciwnie, w niejednym wypadku ulegał zwiększeniu. W tym świetle wspomniana wyżej „stabilność” podziału klasowo-warstwowego społeczeństwa polskiego, stanowiąc niejako funkcję stagnacji życia gospodarczego, nie była oczywiście odbiciem siły gospodarczej państwa, ale przeciwnie — jego słabości.
Przedstawiona wyżej tabela mówi, że proletariat — przemysłowy i rolny wraz z rodzinami stanowił prawie 1/3 ludności kraju i wzrastał szybciej niż inne grupy społeczne. Wprawdzie wzrost ten był raczej umiarkowany, ale wskazywał jednak na stopniowy, choć powolny proces proletaryzacji społeczeństwa. Można by to uznać za zjawisko zdrowe i naturalne, gdyby u jego podstaw i źródeł leżała przede wszystkim industrializacja kraju. Istotnie, w niepodległej Polsce powstały niektóre przemysły i ośrodki przemysłowe dawniej nie istniejące lub tylko słabo rozwinięte (np. elektrotechniczny, chemiczny, zbrojeniowy, lotniczy; Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy, wielkie inwestycje hydroenergetyczne itp.). Nie mogły one jednak żadną miarą wchłonąć szybko rosnącej podaży siły roboczej, wynikającej z ogólnego dynamicznego wzrostu liczby ludności, zwłaszcza w warunkach, gdy w wielu innych ważnych gałęziach przemysłu panował zastój. W rezultacie przyrost proletariatu przypadał głównie na robotników, związanych z przemysłem drobnym, rzemiosłem, usługami, handlem itp., a także pomnażał armię bezrobotnych. Słabiej i wolniej rozwijał się proletariat wielkoprzemysłowy (zupełnie nieznacznie też rolny). Tak więc proletaryzacja społeczeństwa w Polsce międzywojennej miała źródła różnorodne i nie zawsze gospodarczo zdrowe: wynikała nie tylko i nie tyle z industrializacji kraju, ile z jego ogólnej pauperyzacji, zwłaszcza wsi. Również zresztą w łonie drobnomieszczaństwa dokonywały się przesunięcia w tym samym kierunku.
Proces pauperyzacji na wsi i w mieście nie przebiegał oczywiście w sposób stały i równomierny. Ulegał przyśpieszeniom i zahamowaniom w zależności od koniunktury gospodarczej, dotykał słabiej lub silniej różnych grup społecznych. Przemiany, o których mowa, prowadziły w sumie do pogłębienia zróżnicowania wewnątrz klasy robotniczej. „Ukształtowała się — piszą Z. Landau i J. Tomaszewski — warstwa pracowników przedsiębiorstw państwowych i samorządowych, zwłaszcza wykwalifikowanych, którzy otrzymywali stosunkowo wysokie zarobki, znajdowali się w korzystniejszym położeniu prawnym, pracowali w lepszych warunkach zdrowotnych, mieli dość dużą pewność zachowania pracy. Zbliżone do nich warunki posiadali robotnicy nielicznych wielkich przedsiębiorstw prywatnych. Warstwa ta była niezbyt liczna. Władze państwowe dążyły, by zyskać na nią istotny wpływ polityczny. Podjęto więc starania, by do uprzywilejowanych przedsiębiorstw nie przenikali ludzie o przekonaniach rewolucyjnych lub też robotnicy narodowości innej niż polska“.
W o wiele gorszym pod każdym z tych względów położeniu znajdowali się robotnicy w małych zakładach pracy, warsztatach rzemieślniczych itd. Przede wszystkim jednak na ogólnej ocenie położenia klasy robotniczej w latach trzydziestych ciążyły los i liczba bezrobotnych. Miało to tym większe znaczenie, że nawet w okresie dobrej koniunktury, w ostatnich latach II Rzeczypospolitej, liczba bezrobotnych pozostawała ciągle bardzo wysoka, znacznie wyższa niż w latach dna kryzysu gospodarczego, a bezrobocie nabierało cech zjawiska strukturalnego.
Niezależnie od tragicznego często położenia samych bezrobotnych wywierało to destrukcyjny wpływ na więź klasową wewnątrz całej klasy robotniczej. Robotnicy pracujący widzieli w bezrobotnych konkurencję dla siebie, ci ostatni zaś w robotnikach zatrudnionych przeszkodę na swojej drodze do pracy i chleba. „Bezrobocie — stwierdzała w 1935 r. badająca te zagadnienia A. Minkowska — wytwarzając swoisty stosunek do życia, coraz wyraźniej dzieli klasę robotniczą na dwie warstwy — pracujących i bezrobotnych. W każdej z nich powstaje odrębna psychika, obca dla drugiej“. W ten sposób armia bezrobotnych stopniowo przekształcała się — zdaniem niektórych badaczy — w swoisty „drugi proletariat“, a w skrajnych wypadkach nawet w lumpenproletariat. Poglądy tego rodzaju, ujmowane w sposób generalizujący, budziły i budzą uzasadnione wątpliwości. Niemniej trudno odmówić im podstaw w odniesieniu do określonych grup bezrobotnych, jak na to wskazuje m. in. jedyna w swoim rodzaju dokumentacja ich życia, postaw i nastrojów, głośne Pamiętniki bezrobotnych z 1933 r.
Wewnętrzną spoistość klasy robotniczej w Polsce lat 1918 — 1939 zakłócały niekiedy — mimo zdecydowanego przeciwdziałania ze strony KPP — podziały narodowościowe, o bardzo zróżnicowanej zresztą głębokości i ostrości. Według szacunków Z. Landaua i J. Tomaszewskiego, wśród ludności robotniczej Polski zdecydowanie najwięcej było robotników Polaków, mianowicie 82, 6%, następnie Ukraińców — 7%, Żydów — 6,7%, Niemców — 1,8%, Białorusinów — 1,6%, innych — 0,3 %. Jeśli zważyć, że wśród ogółu ludności kraju odsetek Polaków nie przekraczał zapewne 66%, oznacza to, że ludność polska była sproletaryzowana najsilniej (co nie oznacza, że była najbardziej spauperyzowana, najbiedniejsza). Wszystkie inne narodowości miały znacznie mniejszy udział w całości klasy robotniczej Polski, niżby to wynikało z ich udziału w całości ludności Polski. Złożyły się na to, rzecz jasna, różne i skomplikowane przyczyny. Tak np. stosunkowo niewielka liczebność — zarówno w liczbach bezwzględnych, jak i względnych — robotników ukraińskich, a zwłaszcza białoruskich tłumaczyła się zacofaniem „Polski B“ i niedorozwojem przemysłu na tych ziemiach. Toteż większość robotników białoruskich i ukraińskich stanowili robotnicy rolni, służba domowa i inni niewykwalifikowani, z reguły — dodajmy — gorzej płatni niż zatrudnieni na tychże terenach robotnicy polscy. W wypadku mniejszości niemieckiej sytuacja przedstawiała się odwrotnie: stosunkowo niższy odsetek robotników niemieckich, niżby to wynikało z udziału mniejszości niemieckiej w społeczeństwie Polski międzywojennej, miał swe źródło w przeciętnie wysokiej zamożności i samodzielności tej grupy narodowościowej, co pociągało za sobą stosunkowo niski stopień proletaryzacji (a tym bardziej pauperyzacji) w tej grupie. Także wśród mniejszości żydowskiej odsetek robotników był stosunkowo niski, choć wyższy niż u pozostałych mniejszości narodowych. Brało się to stąd, że w społeczności żydowskiej szczególnie duży odsetek stanowiło drobnomieszczaństwo, przeważnie zresztą żyjące na skraju ubóstwa. Robotnicy żydowscy byli zatrudnieni w najmniejszych „zakładach przemysłowych“ (poniżej 5 zatrudnionych pracowników) oraz w rzemiośle. Natomiast w przemyśle wielkim (200 i więcej robotników) pracowało zaledwie 3, 5% robotników żydowskich. Jeszcze słabiej uczestniczyli oni w kategorii robotników rolnych. Również w przedsiębiorstwach państwowych i samorządowych nie zatrudniano na ogół robotników żydowskich, ukraińskich i białoruskich.
Nawet w świetle powyższych kilku informacji widoczne są daleko idące nierówności i dysproporcje w strukturze proletariatu mniejszości narodowych, w jego rozmieszczeniu branżowym i zawodowym, wreszcie także geograficznym. Silnie skoncentrowani w określonych dziedzinach gospodarki bądź w określonych kategoriach przedsiębiorstw, robotnicy niepolscy byli prawie nieobecni na wielu innych polach i poziomach zatrudnienia.
Pod wszystkimi tymi względami struktura rozmieszczenia proletariatu polskiego była znacznie bardziej równomierna i prawidłowa. Na szczególne podkreślenie zasługuje zdecydowana przewaga robotników polskich wśród proletariatu wielkoprzemysłowego, w którym stanowili oni ponad 90% jego składu.
Nasuwają się w związku z tym ważkie pytania co do wewnętrznego uwarstwienia i hierarchii w szeregach proletariatu oraz czynników determinujących pozycję różnych grup i środowisk robotniczych w ramach tej hierarchii, zwłaszcza zarobków, kwalifikacji zawodowych, poziomu kulturalnego itp.
Szczyt robotniczej piramidy zajmowali robotnicy wykwalifikowani, zatrudnieni przede wszystkim w wielkim przemyśle. Stanowili oni tam prawie poło wę zatrudnionych robotników i mieli stosunkowo najwyższe zarobki. W latach trzydziestych, kiedy obok zarobków jednym z najistotniejszych wyznaczników położenia robotników stało się zabezpieczenie przed utratą pracy i bezrobociem, podniosła się bardzo w hierarchii robotniczej pozycja zatrudnionych w przemyśle, służbie państwowej i samorządowej (kolejnictwo, poczta, elektrownie, gazownie i inne). Mieli oni na ogół również wysokie kwalifikacje zawodowe, ponadto zaś posiadali większe niż inni gwarancje trwałości pracy, lepsze świadczenia socjalne, emerytury itp. Według obliczeń J. Żarnowskiego, obie te grupy łącznie nie liczyły jednak w początkach lat trzydziestych (wraz z rodzinami) więcej niż ok. 1, 55 mln osób, to jest ok. 25% proletariatu poza rolnictwem w tym czasie, ok. 16% proletariatu w ogóle (łącznie z rolnym) i ok. 4, 8% całej ludności kraju.
W gorszym położeniu znajdowali się robotnicy wykwalifikowani w drobnym i średnim przemyśle, w rzemiośle i handlu oraz robotnicy sezonowi wykwalifikowani. Według szacunków tegoż autora była to grupa znacznie większa, licząca ok. 2,2 mln osób, czyli ok. 35% robotników przemysłowych, ok. 23% proletariatu ogółem i wreszcie ok. 6,7% całej ludności Polski.
I wreszcie również wielka grupa robotników w najgorszym położeniu — robotnicy niewykwalifikowani, sezonowi, wyrobnicy, ponadto zbliżona do nich pod wieloma względami „służba domowa”, łącznie ok. 1,9 mln osób, czyli odpowiednio ok. 31%, 20% i 5,9%. Dla pełności i ścisłości dodajmy jeszcze ok. 300 tys. osób, czyli blisko 1% ogółu ludności „objętej stałym bezrobociem, lumpenproletariat i elementy wykolejone” (Żarnowski).
Są to oczywiście dane tylko przybliżone, o charakterze orientacyjnym. Jest to następstwo m. in. niejednolitości i zmienności stosowanych w różnych spisach i obliczeniach metod statystycznych, jak też obiektywnej niemożliwości sprecyzowania jednoznacznych kryteriów uwarstwienia wewnętrznego klasy robotniczej, zwłaszcza w świetle jego zmienności i płynności w toku dwudziestolecia. W tych warunkach również próba dopełnienia obrazu uwarstwienia „hierarchicznego” proletariatu przez ukazanie konkretnych materialnych warunków bytu poszczególnych jego grup czy warstw może mieć też charakter orientacyjny, oparty na danych przybliżonych i dość ogólnych.
Przedtem jednak należy zwrócić uwagę na pewne zjawiska i prawidłowości dotyczące całej klasy robotniczej, a przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie na temat dynamiki płac i zarobków robotniczych w różnych fazach dwudziestolecia międzywojennego czy — ściślej mówiąc — jego końcowego piętnastolecia, kiedy przezwyciężono już wstrząsy inflacyjne i inne specyficzne trudności powojenne.
Problemy bowiem położenia klasy robotniczej, w tym także dynamiki zarobków robotniczych, splatały się oczywiście z kierunkami i rytmem rozwoju gospodarczego kraju. Kształtowały się różnie w trzech kolejnych etapach, które dość łatwo dają się wyodrębnić: etap pierwszy, względnej prosperity w latach 1924-1929, szczególnie wyraźnej od 1926 r.; drugi, wielkiego kryzysu i pokryzysowej depresji gospodarczej 1929/30-1936, i wreszcie trzeci, przedwojennej koniunktury 1937-1939.
Z punktu widzenia warunków bytowych klasy robotniczej istotne znaczenie w pierwszych z wymienionych okresów miały dwa przede wszystkim zjawiska: wzrost zatrudnienia i wzrost zarobków realnych robotników. Wprawdzie ani jedno, ani drugie nie rozwijało się równomiernie, niemniej jednak w ogólnym bilansie tego okresu były to zjawiska dominujące. W czteroleciu 1926-1929 bezrobocie spadło do poziomu, jakiego nigdy potem nie osiągnęło nawet w przybliżeniu.
Jeśli chodzi o płace i zarobki realne, to co prawda w latach 1924-1925 wykazywały one wahania i zmiany przeważnie niekorzystne dla robotników, jednakże poczynając od wiosny 1926 r. nastąpiła w tej dziedzinie wyraźna poprawa. Jednym z istotnych jej źródeł była stabilizacja cen, zwłaszcza na artykuły żywnościowe, które w budżecie rodzin robotniczych odgrywały największą rolę. Wprawdzie od maja 1926 r. dał się zauważyć ponownie wzrost kosztów utrzymania, ale był on stosunkowo powolny, powolniejszy niż wzrost płac roboczych. W rezultacie, jak stwierdzają Z. Landau i J. Tomaszewski, „w 1928 r. przeciętny poziom zarobków klasy robotniczej w Polsce osiągnął, a być może nawet przekroczył poziom przedwojenny”. Zdaniem innej wybitnej badaczki tych zagadnień, H. Jędruszczakowej, „poziom życiowy [robotników przemysłowych] w 1929 r. jest prawie identyczny z poziomem w okresie 1913/14”.
Rozziew między poziomem zarobków a możliwościami zaspokojenia niezbędnych potrzeb uwypuklało duże zróżnicowanie tych zarobków w zależności od kwalifikacji zatrudnionych, branż zawodowych, wielkości zakładów pracy i wielu innych czynników. Z badań przeprowadzonych przez Ludwika Landaua w okresie międzywojennym wynika, że przeciętne zarobki robotników zatrudnionych w przemyśle i górnictwie w 1929 r. wynosiły 172 zł miesięcznie, czyli ok. 6-7 zł na dniówkę (wykwalifikowany górnik węglowy zarabiał mniej więcej dwa razy tyle, hutnik najwyżej kwalifikowany nawet trzykrotnie więcej). Jednakże zdecydowana większość robotników przemysłowych zarabiała poniżej owej przeciętnej 172 zł lub tylko z trudem ją osiągała. I tak w przedziale zarobków poniżej 150 zł miesięcznie znajdowało się blisko 59% ogółu robotników przemysłowych, w przedziale 150-180 zł 13, 5%, czyli łącznie 72,5%. Pominięto w tym szacunku bezrobotnych (którzy mogli korzystać z zasiłków do 2,5 zł dziennie) oraz robotników mniejszych zakładów pracy (do 5 pracowników), gdzie płace z reguły były najniższe.
Co można było pod koniec lat dwudziestych kupić za 150 czy 172 zł miesięcznie? Oto ceny na niektóre artykuły pierwszej potrzeby w kilku największych miastach Polski (Warszawa, Poznań, Kraków, Katowice, Lwów, Wilno, Gdynia) w latach 1928 lub 1929 (w zaokrągleniu za 1 kg): chleb żytni 0,45-0,50 zł, mięso wołowe 2,50-3,30,ziemniaki 0,13-0,18, mąka pszenna 0,80-0,95, masło 6,60-7,20,cukier 1,45-1,55, mydło 2,00-2,50,1 jajko 0,20-0,25, mleko (1 l) 0,40-0,50,wódka (1 l) ok. 6 zł. Para butów męskich sznurowanych (kamaszy) kosztowała 42-44 zł, 1 tona węgla 60-70, (ale na Górnym Śląsku o połowę mniej), 1 kW energii elektrycznej[1] 0,70-0,90 (na Górnym Śląsku o połowę mniej). Rolnik mógł wówczas sprzedać konia roboczego za 280-380, a dojną krowę za 300-420 zł. (Należy dodać, że ceny niektórych artykułów, zwłaszcza żywnościowych, jak mięsa, masła, chleba, ziemniaków spadły w latach kryzysu niejednokrotnie o przeszło połowę i utrzymywały się na tym poziomie bez większych zmian do wybuchu II wojny.)
Istotne obciążenie budżetów rodzin robotniczych jak zresztą również niższych urzędników czy młodych nauczycieli stanowiły nieuwzględnione w przytoczonym zestawieniu inne ważne składniki kosztów utrzymania, jak opłaty za mieszkanie, odzież, komunikację, wykształcenie. Były to z reguły wydatki poważne. Toteż zgodzić się wypadnie ze stanowiskiem Z. Landaua i J. Tomaszewskiego, którzy ogólnie oceniając położenie robotników w latach koniunktury 1926-1929, dochodzą do wniosku, że „wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zarobki wystarczające na utrzymanie otrzymywali robotnicy o wysokich kwalifikacjach zawodowych w niektórych gałęziach przemysłu oraz w instytucjach państwowych. Natomiast robotnicy niewykwalifikowani, a także część o kwalifikacjach przeciętnych, zarabiali poniżej minimum kosztów utrzymania albo też na jego granicy”.
Wielki kryzys gospodarczy odbił się dotkliwie na całym społeczeństwie, w tym również na położeniu klasy robotniczej. Dotknęły ją przede wszystkim dwa zjawiska, towarzyszące kryzysowi, mianowicie obniżki płac i zarobków oraz silny spadek zatrudnienia i związany z tym wzrost bezrobocia. Natomiast nie wywołał on głębszych zmian w strukturze i uwarstwieniu klasy robotniczej.
Wyraźny i systematyczny w latach kryzysu spadek zarobków nominalnych wykazuje wskaźnik tych zarobków w wielkim i średnim przemyśle: w 1929 r. — 100, 1932 — 85, 1935 — 71. Dodajmy, że w rzeczywistości, przy uwzględnieniu przemysłu drobnego, rzemiosła itp., gdzie płace kształtowały się gorzej, wskaźnik ten schodził jeszcze niżej. Polska nie była zresztą pod tym względem zjawiskiem wyjątkowym, także w innych państwach płace robotnicze podlegały tej samej tendencji, choć na ogół nie w takiej ostrości i nie tak uporczywie długo.
Spadkowi płac i zarobków nominalnych towarzyszył jednak jeszcze silniejszy spadek kosztów utrzymania, i to przede wszystkim kosztów żywności, a więc najbardziej istotnego składnika budżetu rodziny robotniczej. Jeśli w 1928 r. koszty utrzymania wyrażały się wskaźnikiem 100, to w 1930 — 93, 1932 — 71 i 1935 — 57. Kompensowało to z nadwyżką spadek płac nominalnych, prowadząc w wypadku robotników zatrudnionych w pełnym wymiarze godzin — do wzrostu indywidualnych płac i zarobków realnych w okresie kryzysu z poziomu 100 w 1929 r. do — odpowiednio — 106 (1930), 120 (1932) i 125 (1935).
Jednakże ten wzrost indywidualnych płac realnych robotników pracujących nie oznaczał bynajmniej polepszenia warunków bytowych klasy robotniczej jako całości, gdyż — jak już o tym była mowa — wystąpił równocześnie m. in. ogromny wzrost bezrobocia. Toteż odpowiedź na zasadnicze pytanie, czy w tym okresie nastąpiło polepszenie, czy pogorszenie położenia wszystkich robotników, może dać jedynie skonfrontowanie globalnego funduszu sum wypłaconych robotnikom z ich ogólną liczbą. Tymczasem liczba ta tylko w latach 1930-1932 nieco zmalała, by już w 1933 r. i następnych latach pod wzmagającą się presją przyrostu ludności i wpływu innych czynników (np. radykalnego zahamowania emigracji zarobkowej wskutek ograniczeń imigracyjnych w wielu krajach) przekroczyć poziom z lat przedkryzysowych. W świetle tej konfrontacji okazuje się, że globalny wskaźnik wartości realnej sum wypłaconych robotnikom wielkiego i średniego przemysłu opadł w latach kryzysu bardzo poważnie: wynosił w 1929 r. — 100, 1932 — 63 i 1933 — 63. Przypomnieć tu znowu trzeba, że wskaźnik powyższy nie bierze pod uwagę robotników w drobnym przemyśle i małych warsztatach, gdzie spadek płac nominalnych (a w konsekwencji i realnych) był z reguły większy. Należy też dodać, że wprawdzie i w tym wypadku ewolucja położenia klasy robotniczej w dół mieściła się w ogólnych tendencjach rozwojowych świata kapitalistycznego, ale przybrała na tle innych państw rozmiary ostrzejsze, często znacznie ostrzejsze.
Niezmiernie trudno jest ustalić, jaki odsetek robotników otrzymywał zarobki, pozwalające na pokrycie niezbędnych wydatków rodziny robotniczej (złożonej z 4 osób), obliczonych według schematycznego budżetu takiej rodziny. Według szacunków H. Jędruszczakowej, opartych na odpowiednich danych międzywojennych, koszt tygodniowy jej utrzymania wynosił w 1934 r. 25,5 zł. W tymże roku 52, 4% robotników zarabiało poniżej 20 zł tygodniowo.
Przy założeniu, że przeciętnie z zarobku jednego robotnika utrzymywało się 2, 3 osoby, Z. Landau i J. Tomaszewski za próg niezbędnych dochodów przyjmują 18 zł tygodniowo, natomiast dochód w wysokości 13 zł uważają za próg ubóstwa czy wręcz nędzy (w 1933 r.). Z dalszych szacunków tychże autorów wynika, że w 1933 r. 46,5% robotników zarabiało tygodniowo poniżej pierwszego z tych progów, a 31, 6% poniżej progu ubóstwa. Tylko nieliczni z tych ostatnich — i tylko do czasu — utrzymywali się na tym progu przez sprzedaż ruchomości, „zbędnego“ ubrania, zadłużenie się itp. Przeważnie w miarę pogłębiania się kryzysu coraz częściej nie pozostawało im inne wyjście, jak rezygnacja z zaspokajania elementarnych nieraz potrzeb życiowych. W celu większego uplastycznienia położenia rodzin robotniczych (nawet tych lepiej zarabiających) warto je zestawić z płacami pracowników umysłowych (nawet tych najgorzej zarabiających); wśród tych ostatnich odsetek zarabiających poniżej 120 zł miesięcznie wynosił w 1933 r. 16,6%, wśród pierwszych 72,4%. Na najniższym szczeblu tej drabiny społecznej znajdowali się oczywiście bezrobotni. Ich los, ciężki już przed kryzysem, obecnie stał się często tragiczny. Złożyły się na to nie tylko gwałtowny wzrost ich liczebności, ale również stałe redukcje i ograniczenia pomocy, świadczonej im przez państwo przed kryzysem i na jego początku. O ile w 1929 r. z zasiłków dla bezrobotnych korzystało ich 75%, o tyle w latach 1933 i 1934 już tylko 6%. O ile w 1929 r. wskaźnik wysokości (przeciętnej) zasiłków wynosił 100, o tyle w 1934 r. już tylko 45.
Z czego więc żyli bezrobotni? W stosunkowo najlepszym położeniu znajdowali się ci, w których rodzinie jakiś inny jej członek miał pracę. Pewną pomoc stanowiły oczywiście wspomniane już zasiłki i zapomogi (według współczesnych badań stanowiły one jednak przeciętnie zaledwie 6-14% dochodów takiej rodziny). Największą rolę odgrywały różnorodne zajęcia dorywcze, czasem względnie stałe, różnorodne usługi, handel, nieraz zbieranie odpadków.
W miarę trwania kryzysu rosło znaczenie udzielanej przez państwo czy organizacje charytatywne pomocy w naturze, w postaci np. rozdawnictwa kartofli, a zwłaszcza wydawania obiadów (zup) w kuchniach dla bezrobotnych. Długie kolejki do tych kuchni stały się w biedniejszych dzielnicach miast równie charakterystycznym motywem pejzażu w owych czasach, jak podobne kolejki przed biurami pośrednictwa pracy. W wielu wypadkach bezrobotni korzystali z nie zorganizowanej pomocy swych towarzyszy pracy lub lewicowej inteligencji.
W niektórych rejonach kraju bezrobotni ratowali się przedsięwzięciami zupełnie specyficznymi. Na Górnym Śląsku np. wydobywali na własny rachunek węgiel w tzw. biedaszybach, czyli niewielkich, niedostatecznie zabezpieczonych szybikach, i następnie sprzedawali tak wydobyty węgiel po cenach niższych niż w handlu legalnym. Była to jednak praca nie tylko na własny rachunek, lecz także na własne bardzo wysokie ryzyko dla zdrowia i życia. Niektórzy zarabiali nędzne kwoty prowadząc inny handel lub wykonując usługi rzemieślnicze bez opłacania podatków, czyli także nielegalnie. Pewna część bezrobotnych staczała się na drogę wykroczeń, a nawet przestępstw (żebractwo, kradzieże, prostytucja).
Kryzys nie wywołał, ogólnie biorąc, większych i trwalszych zmian w strukturze i uwarstwieniu klasy robotniczej. Jedynie właśnie masowe bezrobocie, które — jak już wspomniano — nie ustąpiło i w latach pokryzysowych, stało się nowym i trwałym elementem o charakterze strukturalnym w jej składzie i położeniu. Inne zjawiska podobnego charakteru wystąpiły bądź w stopniu znacznie słabszym, bądź nie rozwinęły się później na większą skalę.
Do zjawisk takich zaliczyć należy dostrzegalną w okresie kryzysu i także w latach późniejszych tendencję spadkową, gdy chodzi o zatrudnienie w wielkim i średnim przemyśle przy równoczesnym wzroście zatrudnienia w przemyśle drobnym, rzemiośle i innych drobnych warsztatach pracy. Malał więc odsetek proletariatu wielkoprzemysłowego wśród ogółu robotników polskich, a równoczesny wzrost zatrudnionych w zakładach drobnych, rozproszonych oznaczał powolną dekoncentrację klasy robotniczej. Było to oczywiście zjawisko niekorzystne zarówno z punktu widzenia rozwoju gospodarki narodowej, jak i z punktu widzenia społecznego. Niejednokrotnie też swoiste przekwalifikowywanie się robotników, podejmujących się wszelkiej dostępnej pracy i ratujących się w ten sposób przed bezrobociem, prowadziło do deklasacji części robotników poszukujących pracy za wszelką cenę. Jedynie w województwach wschodnich (choć nie wszystkich) zaznaczył się proces odmienny, mianowicie stosunkowego wzrostu liczebności proletariatu wielkoprzemysłowego. Dla całości obrazu struktury klasy robotniczej i ewolucji w niej zachodzącej nie miało to jednakże większego znaczenia z uwagi na to, że liczba robotników w wielkim i średnim przemyśle na tych terenach stanowiła tylko drobny ułamek ogółu w nim zatrudnionych (w 1938 r. — 3,6%). Również pewien wzrost udziału kobiet wśród zatrudnionych, dyktowany przede wszystkim taniością tej kategorii siły roboczej, nie oznaczał jakichś głębszych przeobrażeń w składzie i strukturze klasy robotniczej Polski międzywojennej.
Ostatnie trzylecie niepodległości wraz z przezwyciężeniem wielkiego kryzysu i ogólną poprawą koniunktury gospodarczej przyniosło też polepszenie położenia klasy robotniczej. Wzrosła ogólna liczba robotników i ich udział procentowy w ogóle ludności Polski. W 1929 r. było ich (wraz z rodzinami) blisko 30%, w 1938 r. — ponad 30%. Pod względem składu, struktury i uwarstwienia klasy robotniczej również wtedy nie nastąpiły większe zmiany, z wyjątkiem pewnych przesunięć w strukturze zawodowej proletariatu, tzn. zwiększenie się zatrudnienia w określonych gałęziach przemysłu na niekorzyść innych, w których panował bądź zastój, bądź cofanie się.
Zwiększenie zatrudnienia zaznaczyło się przede wszystkim, jak już o tym uprzednio wspomniano, w przemyśle elektrotechnicznym, a także chemicznym i metalowym. Pozostawało to w ścisłym związku m.in. z budową Centralnego Okręgu Przemysłowego i w ogólności przemysłu zbrojeniowego. W tych i paru innych dziedzinach stan zatrudnienia wyraźnie przekroczył wskaźniki z lat przedkryzysowych. W innych dziedzinach nastąpił wzrost zatrudnienia w stosunku do dna kryzysu, ale nie przekroczyło ono jednak poziomu przedkryzysowego. Dotyczyło to m. in. tak ważnych dla rynku pracy gałęzi produkcji, jak górnictwo, hutnictwo czy przemysł włókienniczy. Były i takie branże, w których zatrudnienie pozostało także obecnie znacznie poniżej poziomu przedkryzysowego (np. przemysł budowlany). Tym m. in. tłumaczy się, że liczba bezrobotnych nadal pozostawała wysoka i że dotykało ono nadal w tak wielkim stopniu proletariat wielkoprzemysłowy w jego najbardziej rozwiniętych skupiskach, jak górniczo-hutniczy Górny Śląsk, czy — w mniejszym stopniu — włókienniczy okręg łódzki. W świetle badań M. Drozdowskiego wśród wielkich ośrodków przemysłowych najlepiej pod tym względem przedstawiała się sytuacja w Warszawie i województwie warszawskim, gdzie już w 1936 r. liczba zatrudnionych — miała przekroczyć stan z lat przedkryzysowych. Miało to swoje źródło przede wszystkim w rozwoju warszawskiego przemysłu, wykonującego ważne zadania do celów zbrojeniowych oraz przemysłu budowlanego.
Ogólna poprawa koniunktury w ostatnich latach II Rzeczypospolitej pociągnęła za sobą nie tylko wzrost zatrudnienia, lecz także podwyżki płac. Nie rozkładały się one oczywiście równomiernie na różne grupy zawodowe, ale objęły jednak znaczną część robotników. W niektórych gałęziach, jak np. w hutnictwie, osiągnęły one niemal poziom przedkryzysowy, w kilku innych stopniowo się do niego zbliżały, w niektórych jednak (zwłaszcza takich, w których zatrudniano dużo robotników ze wsi, gdzie nie obowiązywały układy zbiorowe itp.) płace nadal pozostawały niewspółmiernie niskie. przy wszystkich tych nierównomiernościach i wahaniach liczba robotników w najniższej grupie zarobkowej (do 30 zł tygodniowo) zmniejszała się, choć nadal pozostawała wysoka i np. nawet w wielkim i średnim przemyśle przetwórczym do grupy tej należała w 1938 r. ciągle jeszcze przeszło połowa zatrudnionych w nim robotników, mianowicie 59,6% (1934 — 67,8%, 1936 — 66,9%), a ponad 1/3 (34, 1%) zarabiała w tymże roku nawet poniżej 20 zł.
Podwyżki płac nominalnych były w pewnym stopniu niwelowane przez wzrost kosztów utrzymania, w tym przede wszystkim żywności, datujący się od 1937 r. Był to jednak wzrost niewielki i nadal pozostawał znacznie poniżej cen w 1928 r. Przyjmując, że wskaźnik kosztów żywności wynosił w 1928 r. 100, w 1936 r. spadł on, według obliczeń H. Jędruszczakowej, do 46,9 w 1937 — 52,8, 1938 — 51,2 i 1939 (I półrocze) — 51,7. W rezultacie wzrastały również zarobki realne: Na rozmiary i tempo tego rozwoju rzuca światło ewolucja zarobków realnych w wielkim i średnim przemyśle przetwórczym, w którym odsetek zarabiających poniżej progu niezbędnych dochodów na utrzymanie rodziny (2, 3 osoby) spadł z 34% w roku 1933 do 17% w roku 1938. W sposób bardziej zgeneralizowany tendencja ta znajdowała swe odbicie w porównaniu wskaźników indywidualnych płac realnych z czasów koniunktury przedkryzysowej i pokryzysowej. Wskaźnik ten wynosił dla roku 1929 — 100, 1936 — 125, 1937 — 122 i 1938 - 130.
Jednakże ze względów, o których już wyżej była mowa, nie można po przestać jedynie na wskaźniku indywidualnych zarobków realnych. Aby ocenić zmiany w położeniu całości klasy robotniczej, trzeba raz jeszcze spojrzeć na globalny wskaźnik wartości realnej sum wypłaconych wszystkim robotnikom. Z braku odpowiednich danych wypadnie jednak i w tym wypadku ograniczyć się do robotników w wielkim i średnim przemyśle. Na podstawie Małego rocznika statystycznego (1939) można stwierdzić, że wskaźnik ten przedstawiał się następująco: 1929 — 100, 1936 — 88, 1937 — 98 i 1938 — 113. Był to więc również wzrost poważny, choć nie tak silny, jak w świetle wskaźników indywidualnych zarobków realnych. Jednakże trzeba tu poczynić zastrzeżenie, że w rzeczywistości był on nieco niższy, gdyż i w tych szacunkach nie bierze się pod uwagę zarobków — z reguły niższych — w przemyśle drobnym.
Różnice między wzrostem indywidualnych zarobków realnych a realną wartością globalną sum wypłacanych robotnikom wynikały oczywiście przede wszystkim z uwzględnienia w tej ostatniej także bezrobotnych. Niemniej położenie bezrobotnych ulegało również pewnej poprawie. Złożyło się na to kilka czynników, a wśród nich przede wszystkim fakt, że zaczęła rosnąć liczba bezrobotnych, korzystających z zasiłków. Rozwinięto też w tych latach na znacznie szerszą skalę różnorodne formy pomocy doraźnej dla bezrobotnych, zwłaszcza w postaci tzw. pomocy zimowej. Wreszcie w warunkach ogólnej lepszej koniunktury znajdowali oni łatwiej zajęcie dorywcze, a z nich pewne dodatkowe zarobki. Rozszerzył się też wentyl emigracji, ale korzystała z tego przede wszystkim biedota wiejska.
Zatrudnienie i zarobki kształtowały w sposób decydujący warunki bytu i życie codzienne rodziny robotniczej. Czy jednak w świetle tych warunków można mówić o jakimś względnie jednolitym, powszechnie obowiązującym jego modelu?
Wszelkie próby scharakteryzowania takiego modelu nastręczają wielkie trudności, wynikające przede wszystkim z dużego zróżnicowania położenia poszczególnych odłamów, grup zawodowych, regionalnych, narodowościowych i innych klasy robotniczej. Jednocześnie życie proletariatu przemysłowego podlegało determinantom ekonomicznym, społecznym, obyczajowym, które w pewnej mierze niwelowały tamte zróżnicowania i sprzyjały wytworzeniu się określonych postaw i zachowań, składających się w sumie na swoisty styl życia i reguły postępowania tej właśnie klasy społecznej i stanowiących ważny wykładnik jej klasowej tożsamości.
Wspólne wszystkim robotnikom (lub ich ogromnej większości) potrzeby i dążenia, wspólne obawy i zagrożenia dawały o sobie znać, zwłaszcza w najbardziej kluczowych dla ludzi pracy sprawach.
Była już mowa o ciążącej praktycznie nad wszystkimi robotnikami w latach trzydziestych groźbie częściowego lub całkowitego bezrobocia. Ale nie tylko to. Swoistą wspólnotę ich losu podkreślało towarzyszące rodzinie robotniczej ubóstwo, nierzadko wręcz nędza, z reguły złe warunki mieszkaniowe, niski i specyficzny standard wyżywienia i zdrowia. Istotny element tej klasowej wspólnoty losu stanowiła jego dziedziczność z pokolenia na pokolenie, która ciągle jeszcze pozostawała zasadą regulującą ewolucję i odtwarzanie się klasy robotniczej w jej podstawowej masie, faktycznie odciętej od wyższych szczebli oświaty i społeczno-zawodowego awansu. Niejednokrotnie na życie rodziny robotniczej wywierały wpływ bezpośredni lub pośredni dominujące w środowiskach robotniczych opcje ideologiczne i polityczne (np. czytelnictwo prasy, zaangażowanie w działalności związkowej, akcje solidarnościowe itp.). Wprawdzie i w tej dziedzinie istniało w masach robotniczych wielkie zróżnicowanie postaw i poglądów, ale jednak w zdecydowanej większości mieściły się one w ramach szeroko rozumianej orientacji lewicowej, mniej lub więcej świadomie antykapitalistycznej. Podobieństwa w sferze warunków bytowych sprzyjały — szczególnie w większych, względnie jednolitych skupiskach robotniczych (np. górniczych) — kształtowaniu się podobnie jednolitego systemu wartości, a także obyczajowości, zespołu pewnych nawyków i zwyczajów, charakterystycznych dla życia rodzin robotniczych.
Niezwykle istotny wpływ na model życia rodziny robotniczej miały warunki mieszkaniowe. Według urzędowych danych ze spisu ludności 1931 r. ponad 70% ludności robotniczej w miastach (powyżej 20 tys. mieszkańców) mieściło się w mieszkaniach o zagęszczeniu ponad 2 osoby na 1 izbę, a blisko 28% w zagęszczeniu ponad 4 osoby. Badacze tych zagadnień są na ogół zgodni nie tylko co do tego, że sytuacja mieszkaniowa robotników była zła, ale i co do tego, że w ciągu dwudziestolecia międzywojennego nie ulegała ona poprawie, a nawet się pogarszała. Dotyczyło to zwłaszcza b. zaboru rosyjskiego, stosunkowo znacznie lepiej było w b. zaborze pruskim. Prawdziwie tragicznie wyglądały problemy mieszkaniowe robotników w jednym z największych skupisk robotniczych, mianowicie w Łodzi, gdzie w świetle współczesnych ankiet degradacja w tej dziedzinie postępowała szczególnie szybko: w 1927 r. w mieszkaniach jednoizbowych mieszkało tu 76,8 % badanych rodzin robotniczych, a w 1933 r. już 100%.
Prezydent m. Łodzi, M. Godlewski, stwierdzał, że "Łódź ma największy odsetek mieszkań 1-izbowych, a więc najmniejszych, z wszystkich miast nie tylko polskich, ale bodaj całej Europy środkowej i zachodniej, przy czym zaludnienie tych mieszkań, pozbawionych wszelkich urządzeń sanitarnych, jest wprost zastraszające" .
Podejmowano różne kroki, by złagodzić tę niezwykle ciężką sytuację, a przynajmniej ograniczyć najbardziej skrajne jej przejawy, jak przede wszystkim bezdomność. Służyło temu celowi ustawodawstwo w dziedzinie ochrony lokatorów, zapoczątkowane jeszcze za rządów Moraczewskiego (zniesione w 1935 r.), które m. in. regulowało wysokość czynszów oraz zakazywało eksmisji określonych kategorii lokatorów, zalegających z opłatami czynszowymi (bezrobotnych) w miesiącach zimowych.
Rzeczywistą poprawę sytuacji mieszkaniowej robotników mogło jednak przynieść oczywiście tylko budownictwo tanich mieszkań. Zadania te próbowała wziąć na swe barki robotnicza spółdzielczość mieszkaniowa, działająca w niektórych miastach polskich. Niewątpliwe osiągnięcia w tej dziedzinie miała zwłaszcza Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, która w wyniku sprężystej i ofiarnej działalności jej twórców i organizatorów, jak M. Rapacki, S. Tołwiński, M. Nowicki, S. Szwalbe. A. Zdanowski i inni, zbudowała w dwudziestoleciu ponad 3100 izb. W mieszkaniach tych, stosunkowo tanich, zamieszkali również i lepiej zarabiający robotnicy. Była to jednak kropla w morzu szybko rosnących potrzeb mieszkaniowych. Wręcz katastrofalnie przedstawiało się położenie bezrobotnych, którzy dziesiątkami tysięcy zamieszkiwali stare rudery, baraki, prowizorycznie sklecone budy - typowe kolonie slumsów, jak Annopol w Warszawie oraz podobne dzielnice nędzy w Łodzi, Sosnowcu, Grudziądzu i innych miastach.
W bezpośrednim związku z problemami mieszkaniowymi stały zagadnienia higieny i zdrowia. U warunkowane równocześnie niskim standardem wyżywienia i scharakteryzowanym uprzednio ogólnym ubóstwem przeciętnej rodziny robotniczej (a tym bardziej rodziny bezrobotnego), nie mogły one przedstawiać się dobrze. Badania na ten temat, z konieczności najczęściej wycinkowe, ograniczone do określonych grup zawodowych, środowisk, miast, nie dają na ogół podstaw do wysnuwania wniosków nazbyt generalizujących. Niemniej ich zbieżne przeważnie wyniki, w wielu kwestiach, pozwalają dostrzec pewne ogólniejsze zjawiska i prawidłowości, także gdy chodzi o problemy zdrowia.
Rzuca na to światło już sam udział wydatków na te potrzeby w budżetach rodzin robotniczych. Według badań przeprowadzonych w 1927 r., w Warszawie w budżecie przeciętnej rodziny robotniczej (z wyłączeniem niewielkiej grupy najlepiej zarabiających), wydatki na żywność pochłaniały 60-69%' natomiast na higienę i zdrowie przeznaczono zaledwie 1,2-1,8%, na alkohol i tytoń 1,7-2,8% (por. tab. 12). Należy przy tym dodać, że niezależnie od niedostateczności kalorycznej wyżywienia, posiłki w rodzinach robotniczych były często nieracjonalne, mało urozmaicone, prymitywne w swych składnikach (duży udział potraw mącznych i zup, mało jarzyn i owoców, dużo ziemniaków, kapusty i podobnych pokarmów, często dominujących nie tylko i nie tyle ze względów oszczędnościowych, ile w wyniku odziedziczonych przyzwyczajeń i tradycji). W ten sposób odżywianie nieracjonalne nakładało się często na niedożywienie, co w sumie musiało mieć i miało ujemne następstwa dla zdrowia. Odbijało się to zwłaszcza na zdrowiu dzieci i młodzieży, choć było regułą, że właśnie dzieciom starano się zapewnić w miarę możności najlepsze odżywianie.
Tab. 12.
Porównanie struktury budżetów pracowników umysłowych robotników (budżety typowe)
Działy wydatków |
Pracownicy umysłowi w Warszawie 1932 r. |
Nauczyciele szkół powszechnych w 1934 r. |
Robotnicy w Warszawie w 1927 r. |
Robotnicy 4 ośrodków przemysłowych w 1928 r. |
Robotnicy 4 ośrodków przemysłowych w 1938 r. | |
miasto | wieś | |||||
Żywność Używki Komorne Urządzenie mieszkania Opał i światło Higiena i zdrowie Odzież Kultura i oświata Ubezpieczenia, podatki Inne wydatki Długi |
30,4 2,3 13,0 4,0 5,1 3,3 12,1 5,5 8,6 10,3 5,4 |
29,5 1,5 12,7 5,0 4,9 4,8 16,2 8,8 1,0 12,7 2,9 |
27,0 2,7 7,4 4,7 4,7 4,9 16,2 11,8 0,6 16,1 3,9 |
63,8 2,4 6,4 1,9 4,5 1,5 10,9 3,6 3,0 1,3 0,7 |
54,3 3,7 4,0 3,5 4,7 1,8 16,9 3,0 — 8,1 — |
40,6 3,3 13,6 — 4,5 4,4 13,5 4,5 — 15,6 — |
Razem | 100,0 | 100,0 | 100,0 | 100,0 | 100,0 | 100,0 |
Źródło: J. Żarnowski, Społeczeństwo Drugiej Rzeczypospolitej 1918-1939, Warszawa 1973, s. 209; por. też Mały rocznik statystyczny 1939, s. 281.
W wyniku badań w sprawie odżywiania dzieci z rodzin bezrobotnych w szkołach powszechnych (podstawowych), w kilku wielkich i średnich miastach Polski stwierdzono, że prawie 1/4 tych dzieci przed wyjściem do szkoły nic nie jadła, a przeszło połowa z nich otrzymywała na obiad tylko jedno danie — zupę. Badania lekarskie wykazały też, że dzieci te wyróżniały się znacznym niedoborem wagi i wzrostu w stosunku do norm w odpowiednich grupach wiekowych.
Badania J. Jończyka wykazały, że zwłaszcza w okresie kryzysu nastąpiło zdecydowane pogorszenie stanu zdrowotnego młodzieży pracującej. Podobne zjawiska można było zresztą zaobserwować i w populacji dorosłych. Szczególnie niepokojąco wzrosła wśród nich zachorowalność na gruźlicę oraz próchnicę zębów. Pozostawało to w związku nie tylko z niedożywieniem, lecz także z pogorszeniem warunków higienicznych w przeludnionych i pozbawionych elementarnych urządzeń sanitarnych mieszkaniach, co m. in. prowadziło niekiedy do rozpowszechniania się plagi wszawicy.
Mimo wszystko ogólny stan zdrowotności klasy robotniczej w dwudziestoleciu międzywojennym ulegał polepszeniu. Nierzadkie w pierwszych latach niepodległości wypadki epidemii (np. tyfusu) zostały opanowane. Wprowadzenie ubezpieczeń na wypadek choroby (1919), a zwłaszcza utworzenie Kas Chorych (1920) otworzyło przed robotnikami możliwości taniego lecznictwa i zasiłków na wypadek choroby. Istotne znaczenie miała ustawa o pracy kobiet i młodocianych (1924), wprowadzająca m. in. zakaz pracy dla osób poniżej 15 lat, zakaz zatrudniania ich i kobiet przy robotach ciężkich i niebezpiecznych dla zdrowia, a także zapewniająca kobietom ulgi w okresie ciąży i płatne urlopy macierzyńskie. Dalszym ważnym krokiem na drodze polepszania warunków zdrowotnych bytu robotników były dekrety o zapobieganiu chorobom zawodowym i ich zwalczaniu (1927) oraz o bezpieczeństwie i higienie pracy (1928): ten ostatni obejmował także — w przeciwieństwie do większości innych aktów prawnych z zakresu ustawodawstwa pracy — robotników rolnych.
W latach kryzysu kapitaliści wzmogli przeciwdziałanie przeciwko „zbyt kosztownemu” systemowi ubezpieczeń społecznych i ogólnej „nadmiernej” rozbudowie ustawodawstwa socjalnego. Wysiłki te nie pozostały bez częściowego rezultatu (ustawa tzw. scaleniowa, 1933), ale jednak w sumie nie zdołały zniweczyć dotychczasowych zdobyczy klasy robotniczej na tym polu, a nawet zapobiec ich rozszerzeniu w niektórych kierunkach.
Ubóstwo i bezrobocie stawiały trudne do pokonania przeszkody na drodze awansu społecznego i kulturalnego mas robotniczych. Konieczność ekonomiczna zmuszała młodych ludzi z rodzin robotniczych do możliwie rychłego nauczenia się zawodu i podjęcia pracy zarobkowej. Najczęściej podejmowali ją oni bez żadnych kwalifikacji i uzyskiwali je stopniowo dopiero w jej toku. W wielu wypadkach droga do kwalifikacji wiodła przez terminowanie w rzemiośle. Dużym powodzeniem i zainteresowaniem wśród młodzieży robotniczej cieszyły się szkoły zawodowe, zwłaszcza dokształcające, których ukończenie stanowiło najczęściej ostatni etap wykształcenia dziecka robotniczego. Bardzo rzadko rodzice mogli sobie pozwolić na kształcenie go w normalnej szkole średniej (gimnazjum, liceum), a potem w uczelni wyższej. Niezależnie od kosztów takiego wykształcenia, nie sprzyjał temu raczej „inteligencki” charakter tych szkół oraz głęboko zakorzenione tradycje w środowiskach robotniczych, traktujące wykształcenie humanistyczne (profil humanistyczny dominował w szkolnictwie średnim) jako coś „luksusowego”, właśnie „inteligenckiego”, praktycznie mało przydatnego. Według współczesnych danych i obliczeń M. Falskiego, w roku szkolnym 1935/36 dzieci robotników przemysłowych, handlu, rolnych i służby domowej stanowiły w klasach maturalnych zaledwie 6,3% ogółu uczniów, a na I roku studiów wyższych już tylko 5,3 %. Spośród 1000 dzieci robotników przemysłowych, rozpoczynających naukę w szkole powszechnej (podstawowej), tylko 2 — 4 dzieci docierało do I roku studiów wyższych.
Wszystko to oznaczało m. in., że, praktycznie rzecz biorąc, losem dziecka robotniczego było dziedziczenie klasowej przynależności i „stanu” swych rodziców wraz z całym jego kulturalnym i materialnym upośledzeniem. „Podstawą zatem reprodukcji klasy robotniczej — stwierdza J. Żarnowski — była w okresie międzywojennym — autorekrutacja”, choć, oczywiście, nie było to jedyne źródło rozrostu proletariatu, do którego nowe siły dopływały także m. in. ze wsi, z szeregów pauperyzującego się drobnomieszczaństwa, rzemiosła. Rola autorekrutacji w reprodukcji klasy robotniczej wskazuje pośrednio także na siłę wewnętrznych więzi, łączących (a zarazem wyodrębniających) środowisko robotnicze. Zdają się to potwierdzać badania — wprawdzie tylko wycinkowe — na temat występujących w nim więzów pokrewieństwa. Krewni robotników wywodzili się najczęściej z kręgu rodzin robotniczych.
Mimo pewnych postępów w dziedzinie industrializacji i urbanizacji kraju chłopi byli przez cały okres międzywojenny najliczniejszą warstwą ludności Polski. Jeszcze w 1938 r. stanowili oni ok. 50% ogółu jej mieszkańców, a wraz z robotnikami rolnymi blisko 60%. W łącznej wartości produkcji rolniczej, górniczej i przemysłowej na tę pierwszą przypadało w 1929 r. 68%. Natomiast w podziale „dochodu konsumowanego” przypadało na chłopów i robotników rolnych (1933) zaledwie 41 %, w podziale zaś indywidualnym tegoż dochodu — czyli na 1 osobę — udział ten wyglądał jeszcze znacznie gorzej. Wynosił on mianowicie w kategorii „włościan i robotników rolnych” 240 zł rocznie na 1 osobę, robotników — 420 zł, w kategorii „drobnomieszczaństwo” — 540 zł, „pracowników umysłowych” — 1320 zł, i wreszcie w grupie „żyjących z zysku i wolnych zawodów” — 2400 zł. Nie są to oczywiście dane całkowicie porównywalne, są nawet — jak wszystkie „średnie” — niekiedy wręcz mylące. Niemniej pozwalają choć w pewnej mierze stworzyć orientacyjny obraz dysproporcji między wkładem poszczególnych klas i warstw społecznych w dochód narodowy a ich udziałem w jego repartycji. Dysproporcja ta widoczna jest wyraźnie zarówno w wypadku globalnego, jak i — jeszcze wyraźniej — indywidualnego uczestnictwa w dorobku gospodarczym społeczeństwa.
Pogłębiało ją daleko idące wewnętrzne zróżnicowanie w łonie warstwy chłopskiej pod względem stopnia zamożności i rozwoju społecznego i kulturalnego. Pewne światło rzuca na to odsetek ludności chłopskiej w gospodarstwach karłowatych, półproletariackich (do 2 ha) i małorolnych (2 — 5 ha), wynoszący w 1931 r. łącznie 54, 6%. Jednakże nie tylko liczba posiadanych hektarów decydowała o zamożności (lub biedzie) rodziny chłopskiej. Istotne znaczenie miała też jakość tej ziemi, wyposażenie gospodarstw rolnych w inwentarz żywy i martwy, poziom kultury rolnej itd. Pod tym względem występowały w różnych dzielnicach kraju poważne rozpiętości, w istotnej mierze modyfikujące obraz struktury wsi polskiej, oparty na hektarowym tylko kryterium. W kierunku dokładniejszego uchwycenia klasowej istoty tego obrazu poszły m. in. wnikliwe badania M. Mieszczankowskiego, a także J. Żarnowskiego. Pozwalają one na szacunkową charakterystykę uwarstwienia w łonie warstwy chłopskiej. Wynika z nich, że w 1931 r. na ok. 16, 4 mln chłopów 8, 4 mln, czyli przeszło 51%, to posiadacze gospodarstw karłowatych (do 2 ha) oraz małorolni — a więc pracujący na gospodarstwach, wedle zgodnej opinii fachowców, niesamowystarczalnych. Jednakże z punktu widzenia podziałów klasowo-warstwowych do tej grupy należałoby douczyć jeszcze ok. 1, 4 mln robotników rolnych, co podnosi odsetek całej tej kategorii ludności chłopskiej (i półproletariackiej) do ok. 56-57% ogółu ludności wsi polskiej.
Zaledwie 1, 8 mln chłopów, tj. 11% właścicieli gospodarstw kmiecych (powyżej 10 ha), żyło we względnie dostatnich warunkach. W stosunkowo najlepszym położeniu pod tym względem znajdowali się chłopi w Wielkopolsce i na Pomorzu, w najgorszym w Małopolsce i na kresach wschodnich, gdzie nawet gospodarstwa średniorolne nie zawsze dawały dostateczną podstawę egzystencji wielodzietnej rodzinie chłopskiej. Na domiar ewolucja struktury gospodarstw chłopskich w okresie dwudziestolecia nie zapowiadała polepszenia wewnętrznego uwarstwienia chłopstwa. Wprawdzie powierzchnia gruntów chłopskich w tym okresie wzrosła, głównie dzięki parcelacji, o ok. 15%, ale jednocześnie liczba gospodarstw powiększyła się ok. 30%. Oznaczało to, że własność chłopska ulegała dalszemu rozdrabnianiu, co statystycznie odzwierciedliło się w szczególnie szybkim przyroście liczby gospodarstw małorolnych, półproletariackich oraz karłowatych.
Zróżnicowanie w łonie chłopstwa pogłębiały podziały narodowościowe. Rzuca na to światło już sam fakt, że w tej najbiedniejszej i najliczniejszej części społeczeństwa II Rzeczypospolitej, stosunkowo największy udział miały mniejszości słowiańskie.
Według szacunku J. Żarnowskiego wynosił on w wypadku społeczności białoruskiej 88—90%, ukraińskiej ponad 80%, natomiast polskiej — ponad 45%, przy czym ogólny poziom kultury rolnej i zamożności tych ostatnich był niewątpliwie znacznie wyższy [zwłaszcza w Wielkopolsce i na Pomorzu) niż na terenach wschodnich. Zresztą poważne różnice pod względem zamożności, poziomu cywilizacyjnego, kultury rolnej itd. występowały i w łonie chłopstwa polskiego. W tej dziedzinie dawały o sobie znać zwłaszcza podziały dzielnicowe, wypływające z niedawnej jeszcze przynależności trzech dzielnic polskich do różnych organizmów państwowych, o różnych warunkach rozwoju gospodarczego i narodowego, rodzącego odmienne tradycje gospodarowania, stylu życia, stosunku do pracy itp. Utrudniały proces integrowania się chłopów polskich inne jeszcze tradycje natury lokalnej czy regionalnej, niekiedy jednak historycznie głęboko zakorzenione w świadomości pewnych odłamów chłopów polskich (np. postawa zubożałej szlachty zaściankowej w niektórych okolicach Mazowsza, Podlasia czy Podola, szczególnie podatnej na wpływy klerykalne i nacjonalistyczne).
Wszystkie te zróżnicowania i dość poważne niekiedy podziały wewnętrzne i w łonie chłopstwa sprawiały, iż stanowiło ono warstwę społeczną wyraźnie wyodrębniającą się nie tylko charakterem swej pracy i swą biedą, lecz także swym stylem życia, swą obyczajowością, swą mentalnością i szeregiem innych cech, często głęboko zakorzenionych w tradycji historycznej życia i walki „stanu chłopskiego”.
Stara chłopska bieda, skojarzona z nawykami i przyzwyczajeniami dziedziczonymi z pokolenia na pokolenie, determinowała m. in. chłopskie aspiracje (czy raczej możliwości) w zakresie potrzeb mieszkaniowych, wyżywienia, wykształcenia, jak też w innych dziedzinach kultury materialnej i duchowej.
Wbrew pozorom kwestia wyżywienia stanowiła jeden z węzłowych problemów nie tylko w budżecie i codziennej walce o byt rodziny robotniczej w mieście, lecz także rodziny chłopskiej, zwłaszcza oczywiście owych ponad 10 mln małorolnych, bezrolnych i robotników rolnych. Wszelkie szacunki i obliczenia w tej dziedzinie nastręczają ogromne trudności metodologiczne i muszą być przyjmowane z jeszcze większą ostrożnością, niż odpowiednie wyliczanie na temat położenia klasy robotniczej. Jest to następstwem wielu czynników, wśród których dominuje przede wszystkim rozproszenie mas chłopskich, niski stopień ich zorganizowania, zawodność kryteriów, nadających się do zastosowania w sposób rzeczywiście porównywalny do warunków życia w mieście i na wsi (np. kryterium realnych zarobków indywidualnych robotnika i chłopa), niedostatek materiału statystycznego, charakteryzującego dysproporcje międzyregionalne w życiu wsi itd. Szczególną jednak trudność w ocenach warunków bytowych chłopów, zwłaszcza gdy chodzi o udział wyżywienia w budżetach rodzin chłopskich, nastręcza okoliczność, iż gospodarka chłopska właśnie przede wszystkim w tej dziedzinie miała w dużej mierze, poza województwami zachodnimi, charakter gospodarki naturalnej, samowystarczalnej, przy czym w latach wielkiego kryzysu gospodarczego zjawisko to pogłębiło się. W rezultacie wszelkie dane co do wartości pieniężnej konsumpcji lub budżetów rodzin chłopskich mają cechę informacji przybliżonej, gdyż ujmują w pieniądzu to, co nigdy nie trafiało na rynek. W latach kryzysu spadek cen produktów rolnych powodował oczywiście redukcję tak szacowanych „wydatków” na żywność w rodzinach chłopskich. Z tych względów wypadnie ograniczyć się w dalszych uwagach do uwypuklenia w skrócie jedynie najbardziej istotnych i w zasadzie bezspornych stwierdzeń na te tematy.
I tak zwraca uwagę daleko idąca niestabilność wydatków na wyżywienie w gospodarstwach chłopskich z silną tendencją spadkową w latach trzydziestych, spowodowaną oczywiście kryzysem i „nożycami cen” na artykuły rolne i przemysłowe. O ile w latach dwudziestych wydatki na wyżywienie 1 osoby w rodzinie chłopskiej na ogół przewyższały odpowiednie wydatki w rodzinie robotniczej (i to, jak się wydaje, dość znacznie), o tyle w latach trzydziestych relacja ta zupełnie się odwróciła, choć koszty wyżywienia w rodzinach robotniczych również uległy dotkliwej redukcji. Potwierdzają to ostrożne szacunki J. Żarnowskiego, według których stawka żywnościowa chłopów w dziesięcioleciu 1926-1935 skurczyła się o połowę. Zachodziła jednak nadal duża rozpiętość między standardem wyżywienia rodziny chłopskiej na polskich ziemiach zachodnich i na wschodzie. Nawet średnia ogólnopolska stawka wyżywienia (wyższa niż średnia „wschodnia”) stanowiła zaledwie (w roku 192812 9) połowę odpowiedniej stawki w Wielkopolsce. Ujmując rzecz najkrócej: chłopi w latach dwudziestych żywili się na ogół lepiej niż robotnicy, w latach trzydziestych natomiast odwrotnie. Nie dotyczyło to jednak zapewne chłopów wielkopolskich, których położenie i pod tym względem było zdecydowanie lepsze niż w Polsce centralnej, a zwłaszcza wschodniej i południowej.
Standard wyżywienia zależał nie tylko od jego ilości, ale także jakości, urozmaicenia, kaloryczności — słowem: racjonalności. I pod tym względem pozostawiał on wiele do życzenia. Naczelne miejsce w jadłospisie biedniejszych — tzn. większości rodzin chłopskich — zajmowały kartofle w różnych postaciach oraz kapusta, następnie potrawy mączne (kluski, zacierka, rzadziej kasza), chude mleko i maślanka, twaróg, wreszcie chleb — jako dodatek do tamtych pokarmów. Ich różne zestawy i nieliczne możliwe kombinacje musiały się oczywiście ciągle powtarzać, nieraz parokrotnie w ciągu tego samego dnia. Masło i mięso jadano od święta — nierzadko kilka razy do roku. Podobną rzadkością był cukier. Znacznie pełniej i korzystniej przedstawiał się model konsumpcji rodziny chłopskiej w trzech województwach zachodnich (pomorskie, poznańskie, śląskie), ale liczba gospodarstw w tych województwach stanowiła niecałe 8% ogólnej liczby gospodarstw w Polsce, a liczba chłopów zaledwie 6% ogółu ludności chłopskiej. Także i wśród gospodarstw chłopskich w Polsce zachodniej niemały odsetek — ponad 11% — stanowiły gospodarstwa karłowate poniżej 2 ha.
Jeszcze dotkliwiej niż na konsumpcji żywnościowej odbiły się nożyce cen na wydatkach rodzin chłopskich na cele pozażywnościowe. Łatwiej było zrezygnować z zakupu nawozów sztucznych, narzędzi rolniczych, ubrania, obuwia itp. niż np. soli, cukru, nafty czy tytoniu (choć i tak sacharyna wypierała cukier, a samosiejka tytoń). Pewna poprawa położenia chłopów w ostatnich 2—3 latach międzywojennego dwudziestolecia nie poszła tak daleko, by w sposób istotny skorygować powyższą charakterystykę sytuacji na wsi polskiej w latach trzydziestych.
Nie tylko zresztą nożyce cen były źródłem jej niedorozwoju i wegetacji jej mieszkańców. Przypomnijmy tu zwłaszcza sprawę ludzi „zbędnych” na wsi (por. wyżej, s. 209), czyli bezrobotnych całkowicie lub częściowo, faktycznie nie produktywnych, obniżających wydatnie i tak już niski standard bytowy rodzin chłopskich. Stanowili oni blisko 1/4 ludności wiejskiej. Ale zastój w przemyśle sprawiał, że nawet ta część ludności wiejskiej, której udało się przenieść do miasta, znajdowała tam bardzo często zatrudnienie nie w przemyśle, ale w różnego rodzaju usługach nie wymagających kwalifikacji (jak służba domowa, dozorcostwo, ewentualnie rzemiosło, handel itp.). I oni więc pozostawali na najniższych szczeblach drabiny społecznej. M. Mieszczankowski kwalifikuje wręcz ten odpływ ze wsi jako „w swej masie lumpenproletariacki”.
Niezależnie od tego był on jednak przede wszystkim, jak wspomniano, ilościowo zdecydowanie niedostateczny w stosunku do siły nacisku czynnika demo graficznego. Dysproporcję tę powiększało daleko idące zwężenie swoistego wentyla bezpieczeństwa, rozładowującego częściowo ten nacisk, mianowicie poważne ograniczenie w latach trzydziestych możliwości emigracji zarobkowej za granicę zarówno stałej, jak i sezonowej. O ile w latach 1921-1931 bilans emigracji na stałe ze wsi sięgał szacunkowo ok. 500 tys. osób, o tyle po roku 1931 zamykał się on liczbą zaledwie 45 tys. Oznaczało to nie tylko zmniejszenie przychodów wsi napływających od emigrantów, ale — jak słusznie zwraca uwagę M. Mieszczankowski — pogłębiało i przyspieszało proces rozdrabniania gruntów i karłowacenia gospodarstw chłopskich. Nie mogła tego zneutralizować parcelacja, gdyż — jak wspomniano — wzrost powierzchni ziemi chłopskiej z tego źródła pozostawał w tyle w stosunku do wzrostu liczby gospodarstw chłopskich.
Gdy mowa o sprawach bytowych czy kultury materialnej na wsi polskiej, nie można pominąć problemów mieszkaniowych, może jeszcze bardziej nabrzmiałych niż w wypadku mieszkań robotniczych w miastach. Dotyczy to zarówno kwestii najbardziej podstawowej w tej mierze, mianowicie zagęszczenia mieszkań, jak też ich jakości, tj. m. in. wyposażenia, światła, urządzeń sanitarnych itp. Sytuacja na wsi polskiej była tym trudniejsza, że ziemie polskie — teren intensywnych działań bojowych podczas I wojny — doznały w budownictwie wiejskim ogromnych spustoszeń. Ich odbudowa w pierwszych latach powojennych pochłonęła wiele czasu, wysiłku oraz środków i dopiero w drugiej połowie lat dwudziestych, w okresie stosunkowo dużego ożywienia budownictwa mieszkaniowego, nastąpiła pod tym względem poprawa sytuacji. Ale już wkrótce, w latach trzydziestych, ten postęp uległ zahamowaniu. W rezultacie dwudziestolecie międzywojenne nie przyniosło wsi polskiej istotnych zmian na lepsze, czego syntetycznym niejako wyrazem było bardzo wysokie zagęszczenie mieszkań chłopskich, mianowicie powyżej 3 osób na 1 izbę. I w tym jednak wypadku ta orientacyjna średnia zagęszczenia jest w pewnym stopniu myląca, gdyż zaciera ona ostre różnice między województwami zachodnimi a większością pozostałych województw, gdzie problem ten wyglądał znacznie gorzej, Około połowa mieszkańców wsi gnieździła się w mieszkaniach jednoizbowych, których zagęszczenie wynosiło prawie 5 osób i które w największej ilości występowały właśnie w tych ostatnich województwach. Różnice te zaznaczały się jeszcze silniej przy zastosowaniu kryterium jakości budownictwa mieszkaniowego w byłym zaborze pruskim i w pozostałych zaborach.
W województwach zachodnich przeważało na wsi budownictwo murowane, a najczęściej spotykanym tu mieszkaniem chłopskim było mieszkanie dwuizbowe. W województwach wschodnich i częściowo południowych dominowało budownictwo drewniane, chaty kryte strzechą, mieszkania najczęściej jednoizbowe, często bez podłóg z desek (zamiast tego polepa gliniana), z nikłym dostępem światła (nieliczne i niewielkie okna). Niewiele różniło się od tego budownictwo mieszkaniowe wiejskie w województwach centralnych i Małopolsce zachodniej. W Małopolsce wschodniej bardzo wiele chat chłopskich było zbudowanych z gliny. Nie należały tam, jak również w pozostałych województwach wschodnich, do rzadkości chaty kurne (bez komina, dym z pieca uchodził przez drzwi i sień). Pomieszczenia gospodarcze (stajnie, komora) mieściły się często w takiej chacie pod wspólnym dachem, oddzielone od części mieszkalnej sienią. W izbie mieszkalnej dużo miejsca zajmował wielki piec, służący ponadto jako miejsce do leżenia i spania dla członków rodziny, ponieważ łóżek z reguły było za mało do zaspokojenia potrzeb rodziny. Także pozostałe umeblowanie chłopskiej chaty na tych terenach było niezwykle prymitywne (ławy, najprostsze stoły, skrzynie, kilka stołków itp.}, często wykonane własnymi rękami i sposobami przez gospodarza. W wielu wypadkach przy chatach chłopskich brakowało odrębnych miejsc ustępowych. Raz jeszcze podkreślmy z naciskiem, że charakterystyka ta nie odnosi się do ziem zachodnich i niektórych województw centralnych, gdzie ów standard mieszkaniowy przedstawiał się zdecydowanie korzystniej, nie tylko ze względu na inne nawyki gospodarowania, większe zamiłowanie do porządku, większą troskę o sprawy higieny oraz ogólnie wyższy poziom cywilizacji i kultury. Zresztą i w „Polsce B” można było zaobserwować w okresie międzywojennym pewne niewielkie zmiany na korzyść lub przynajmniej tendencje w tym kierunku. Wyrażały się one m. in. w dążeniu do powiększenia części mieszkalnej domostwa kosztem jego części gospodarczej, niekiedy nawet do przeniesienia jej do odrębnego budynku. Dotyczy to również miejsc ustępowych. Nowe budynki pokrywano niejednokrotnie dachówką, eternitem czy nawet blachą zamiast słomianą strzechą (bodźcem ku temu były też niższe stawki przymusowych ubezpieczeń od ognia budynków krytych materiałami ogniotrwałymi). Z izby mieszkalnej wyodrębniano nieraz kuchnię. Pojawiały się w mieszkaniach chłopskich powoli również meble produkcji fabrycznej, podobnie naczynia kuchenne.
Scharakteryzowane powyżej materialne podstawy egzystencji rodziny chłopskiej, jej warunki mieszkaniowe, model wyżywienia itp. określały w decydującym stopniu życie i obraz wsi polskiej. Nie wypełniały go jednak całkowicie, a po nadto pozostawały w ścisłej współzależności z innymi ważnymi składnikami życia wsi, także natury niematerialnej. Zaliczyć do nich trzeba zjawiska i postawy z dziedziny obyczajowości, tradycji i mentalności chłopskiej, które wyciskały niejednokrotnie silne piętno i wywierały istotny wpływ nie tylko na sferę życia duchowego i kulturalnego wsi, ale także na jej poziom i aspiracje w płaszczyźnie położenia materialnego. Aspiracjom tym stawały na przeszkodzie nie zawsze tylko przyczyny ekonomiczne, ale nakładające się na nie nawyki i poglądy, mające swe źródło w chłopskiej świadomości i tradycjonalizmie, w przekonaniu, że istnieje ostry przedział między stylem życia „chłopskim” a „pańskim”. Dawało ono o sobie znać nawet w sprawach determinowanych niemal wyłącznie, jakby się zdawać mogło, motywacją ekonomiczną, np. w sprawach modelu wyżywienia czy mieszkania. Tak np. z trudem tylko i bardzo powoli zasada jakości, kaloryczności i racjonalności potraw na chłopskim stole wypierała zasadę ich objętości i zawiesistości (a więc kartofli, kapusty, mąki itp.), i to także w gospodarstwach na tyle zamożnych, że mogły sobie pozwolić na taką zmianę priorytetów w modelu wyżywienia. Mutatis mutandis dotyczyło to i sposobów urządzania mieszkania, jego struktury i wykorzystywania, a w jeszcze większym stopniu stosunku chłopa do zagadnień, pozostających w luźniejszym, mniej bezpośrednim związku z jego codziennym życiem i potrzebami materialnymi. Dotyczy to np. stosunku oświaty i wykształcenia, troski o higienę i zdrowie, współżycia rodzinnego i sąsiedzkiego, wreszcie stosunku do innych warstw społecznych, do państwa, władzy, polityki, religii, kleru itp. We wszystkich tych sprawach niemałą rolę w kształtowaniu postawy chłopów odgrywał ich specyficzny często system wartości i ocen, „chłopska mentalność“, wyrosła z doświadczeń chłopskiej krzywdy i biedy, szczególnie wyczulone i nieufne wobec wszystkiego, co niechłopskie, co „pańskie“. Owo nakładanie się czynników ekonomicznych i pozaekonomicznych utrudniało niejednokrotnie w dużym stopniu rozwiązywanie i tak już niełatwych problemów wsi, w tym również ulepszanie warunków bytu i życia jej mieszkańców.
Obok uprzednio już wymienionych należała do nich jako jedna z bardzo istotnych kwestia zdrowia i opieki zdrowotnej. I pod tym względem wieś polską uznać należy za wyraźnie upośledzoną, w szczególności wieś na kresach wschodnich, a w niemałej mierze także w ogóle w b. Kongresówce i częściowo Małopolsce. Ludność chłopska nie była objęta ustawodawstwem socjalnym, nie korzystała z ubezpieczeń społecznych, chorobowych i innych. Nawet robotnicy rolni byli z nich wyłączeni, z wyjątkiem niektórych tylko mniej istotnych świadczeń. Jaskrawym świadectwem niedostateczności i dysproporcji w zakresie infrastruktury opieki zdrowotnej jest m. in. wyposażenie najbardziej wiejskich regionów kraju w łóżka szpitalne. O ile w województwie śląskim na 10 tys. ludności przypadało ich (w 1938 r.) 72,9, to w województwach wschodnich liczba ta była niekiedy dziesięcio-, a nawet piętnastokrotnie niższa (np. w województwie wołyńskim 4, 8; tarnopolskim 6,1; nowogródzkim 5,4; poleskim 6,8 itd.). Niewiele lepiej wyglądało to i w niektórych województwach centralnych (np. w lubelskim 10,5; kieleckim 10,1; białostockim 12,9). Także nieprzemysłowe województwa zachodnie: poznańskie i pomorskie (42,1 i 47 łóżek) górowały zdecydowanie pod tym względem nad „Polską B“. Podobnie miała się rzecz, gdy chodzi o liczbę lekarzy w miastach i na wsi, w województwach zachodnich i wschodnich (częściowo również centralnych).
Trudny dostęp do opieki lekarskiej oraz jej wysoki koszt sprawiały, że chłopi uważali ją dość powszechnie za luksus, na który tylko nieliczni dopiero w ostateczności — często poniewczasie — mogli sobie pozwolić. Niejednokrotnie w pamiętnikach zarówno lekarzy, jak i chłopów powtarza się w różnych sformułowaniach stwierdzenie, że „do lekarza idzie się dopiero pod wrażeniem stojącej za drzwiami śmierci“. W tych warunkach w bardziej zacofanych wsiach ciągle szerokie pole działania posiadali rozmaici znachorzy, a narodziny dzieci odbywały się najczęściej przy asystencji „babek“ porodowych.
Zaszczepienie właściwych nawyków w sprawach higieny, racjonalnego wyżywienia, opieki nad dzieckiem itp. wymagało podjęcia wytrwałych, długotrwałych i przemyślanych akcji, których nie mogły zastąpić zarządzenia (wydawane przez premiera Sławoja Składkowskiego), nakazujące budowę ustępów (tzw. sławojek) i bielenia wapnem płotów i domów. Nadal bowiem — jak pisze J. Żarnowski — „warunki mieszkaniowe ludności wiejskiej pozostawały fatalne, podobnie jak stan zdrowotny, i warunki higieniczne. Ustępy znajdowały się w nielicznych tylko gospodarstwach. pod koniec dwudziestolecia budowane w znacznej mierze na pokaz. dla uniknięcia kar policyjnych. Zęby myły tylko dzieci chodzące do szkoły. Najczęściej tylko one również korzystały z kąpieli. Kryzys uniemożliwił prawie ludności wiejskiej korzystanie z opieki lekarskiej”. Niejako syntetyczną tego dokumentację stanowił niski wskaźnik zużycia mydła na głowę ludności. który dopiero w ostatnich latach przed wybuchem wojny nieco się podniósł. Podobnie jak w innych wypadkach. był on znacznie niższy w województwach wschodnich i częściowo centralnych niż na zachodzie. Podobną wymowę miały wskaźniki długowieczności w mieście i na wsi: w latach 1931-1932 przeciętne trwanie życia na wsi wynosiło 48, 7 lat, w miastach 53-54 lata.
Nowe nawyki i zwyczaje wnosiła w życie wsi przede wszystkim młodzież ze szkół, a także po służbie wojskowej. Jednakże mimo dużego postępu w dziedzinie oświaty na szczeblu podstawowym ( szkoły powszechne) analfabetyzm na wsi pozostawał do końca dwudziestolecia międzywojennego ciągle poważnym i dalekim od rozwiązania problemem. Upośledzenie wsi w dziedzinie wykształcenia średniego i wyższego było jeszcze bardziej widoczne i nic nie zapowiadało, by pod tym względem dystans między miastem a wsią miał zmaleć. Tzw. reforma jędrzejewiczowska z 1932 r. raczej utrudniała. niż ułatwiała awans oświatowo-kulturalny młodzieży wiejskiej (por. niżej s. 337-338).
Wprawdzie liczba analfabetów w dwudziestoleciu międzywojennym spadła poważnie z 33, 1% w 1921 r. do 23.1% w 1931 r. (por. tab. 13), ale odsetek ten wśród ludności wiejskiej był znacznie wyższy, wynosił odpowiednio ok. 40% i 30%. Obok wielu innych źródeł tego stanu rzeczy szukać trzeba i w tym. że zasada powszechności nauczania w szkołach powszechnych na wsi nie była realizowana w pełni. Wiele dzieci wiejskich pozostawało poza szkołą bądź przerywało naukę po krótkim w niej pobycie. Stosunkowo duże postępy w tej dziedzinie osiągnięto w pierwszym dziesięcioleciu Polski niepodległej. Jak stwierdza znany badacz tych zagadnień, S. Mauersberg, działo się tak w dużej mierze „dzięki postępującemu spadkowi liczby dzieci w wieku szkolnym (słabe roczniki wojenne) [...] tym bardziej że równocześnie rosła liczba szkół i nauczycieli”. W rezultacie „powszechność nauczania rosła z roku na rok, aż w roku szkolnym 1928/29 osiągnęła punkt szczytowy w dwudziestoleciu międzywojennym, obejmując 95, 3% liczby dzieci podlegających obowiązkowi szkolnemu”. Wzrost powszechności nauczania w tych latach zaznaczył się szczególnie silnie w województwach wschodnich, gdzie w roku szkolnym 1921/22 zaledwie 32% dzieci objętych obowiązkiem szkolnym chodziło do szkoły, a w r. 1927/28 już po nad 75%. Był to niewątpliwie postęp ogromny, można powiedzieć — imponujący.
Tab. 13.
Analfabetyzm w Polsce
Polska | Na 100 osób w wieku 10 lat i więcej | |||
Województwo | 1921 | 1931 | ||
nie umiało czytać ani pisać |
nie wiadomo, czy umiało czytać i pisać |
nie umiało czytać ani pisać |
nie wiadomo, czy umiało czytać i pisać | |
Polska M. st. Warszawa Warszawskie Łódzkie Kieleckie Lubelskie Białostockie Wileńskie Nowogrodzkie Poleskie Wołyńskie Poznańskie Pomorskie Śląskie Krakowskie Lwowskie Stanisławowskie Tarnopolskie |
33,1 15,6 32,5 30,3 36,5 35,1 31,0 58,3 54,6 71,0 68,8 3,8 5,2 2,6 19,4 29,2 46,0 39,2 |
4,5 3,1 4,9 3,6 4,5 5,2 6,5 0,2 0,3 0,1 0,1 5,2 6,8 1,2 1,9 6,7 8,7 7,9 |
23,1 10,1 22,4 21,4 26,2 24,2 23,5 29,1 34,1 48,5 47,7 2,8 4,3 1,4 13,7 23,1 36,6 29,8 |
0,3 0,5 0,2 0,1 0,2 0,3 0,1 0,2 0,2 0,1 0,1 0,1 0,2 0,1 0,3 0,6 0,7 1,1 |
Jednakże W latach trzydziestych ten pomyślny rozwój uległ wyraźnemu zahamowaniu. Szybki w tym okresie przyrost liczby dzieci, wielki kryzys gospodarczy, zmniejszenie budownictwa szkolnego, redukcja etatów nauczycielskich — wszystko to sprawiło, że w roku szkolnym 1935/36 realizacja obowiązku szkolnego spadła do 88, 3% dzieci nim objętych. Ogółem około 1 mln dzieci pozostawało poza szkołą. W większości były to dzieci wiejskie i dopiero w ostatnich latach niepodległości nastąpiła pod tym względem niewielka poprawa.
Praktycznie rzecz biorąc, istniał tylko jeden wyłom w tym swoistym antysystemie awansu kulturalnego i prestiżowego młodzieży chłopskiej, mianowicie seminaria nauczycielskie i duchowne. Były one tańsze i łatwiej dostępne, m. in. dzięki krótszemu niż w normalnych gimnazjach cyklowi nauczania i stosunkowo większym możliwościom zakwaterowania w dość dobrze rozwiniętej sieci internatów przy tych szkołach. Według M. Falskiego, w ostatniej klasie seminariów nauczycielskich młodzież pochodzenia chłopskiego stanowiła w połowie lat trzydziestych 25,5% ogółu uczniów, a w seminariach duchownych nawet 58,1 %. „Kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie” — głosiło szeroko znane na wsi przysłowie.
Byłoby wszakże dużym uproszczeniem sprowadzić te skomplikowane zagadnienia jedynie do uwarunkowań ekonomicznych. Właśnie stosunek wsi, a przynajmniej wielkiej jej części, do problemów oświaty wykazuje, jak wielką rolę w tych sprawach odgrywały czynniki także pozaekonomiczne, zarówno tkwiące w samej warstwie chłopskiej z jej systemem wartości, postawami światopoglądowymi, psychiką i sposobem myślenia, jak też uwarunkowania niejako zewnętrzne, utrudniające i hamujące nie tylko od strony ekonomicznej awans społeczny młodzieży wiejskiej poprzez zdobywanie wyższej wiedzy i wykształcenia.
To, co w dużej mierze odgradzało chłopa od szkoły, było refleksem zjawiska o głębokim podłożu społecznym, obyczajowym i psychologicznym, mianowicie wspomnianego już, silnie zakorzenionego w chłopskiej świadomości poczucia obcości i całkowitej inności tego, co „chłopskie”, i tego, co „pańskie”. Nie tylko miejska szkoła średnia czy wyższa, ale także wiejska szkoła powszechna nosiła na sobie w oczach i odczuciu chłopów (zwłaszcza starszego pokolenia) często piętno instytucji „pańskiej”. Pod pojęcie to (czy raczej właśnie odczucie) podciągano przy tym na wsi bynajmniej nie tylko „dziedziców” i ich rodziny, lecz także „ludzi z miasta”, urzędników, inteligencję, w tym również nauczycieli w szkołach wiejskich, często i takich, którzy sami ze wsi pochodzili, ale w następstwie przejścia szkoły miejskiej „wysferzali” się ze swego dotychczasowego środowiska. Gruntowna analiza licznych pamiętników i ankiet chłopskich z okresu międzywojennego, dokonanego przez J. Borkowskiego, wykazuje, że dominuje w nich stosunek krytyczny do nauczycieli, zwłaszcza „prorządowych”. Niekiedy traktowano nauczyciela wręcz jako „burżuja, pana, z pensją czerpaną z podatków chłopskich”. Krytyczne uwagi na temat nauczycielstwa przeważają także we wspomnieniach, opublikowanych w 1938 r. przez J. Chałasińskiego, w fundamentalnym wydawnictwie Młode pokolenie chłopów. „Wszystkie te klasy i grupy społeczne [dwór, urzędnicy, nauczyciele itp. - H. Z.] — stwierdza J. Borkowski — tworzą w pojęciu naszych autorów jedną kategorię »panów«, panów, którzy są wrogami wsi (z wyjątkiem części nauczycielstwa). Generalnym podziałem uznanym przez wieś to świat chłopski i pański, przy czym pańskość pojmowana jest nie w kategoriach ekonomicznych, lecz społecznych, kulturalnych i ekonomicznych. Urzędnik często jest nie mniejszym panem od obszarnika, podobnie jest z większością nauczycieli”.
Niejednokrotnie w wynurzeniach tych dochodziła do głosu refleksja bardziej pogłębiona, nie ograniczająca się jedynie do krytyki nauczycielstwa, ale także programów nauczania i w ogóle systemu oświaty w Polsce, zwłaszcza po reformie jędrzejewiczowskiej. Zwracano uwagę m. in. na niski poziom nauczania w szkołach wiejskich, niewłaściwe metody wychowawcze (np. częste i pochopne stosowanie kar cielesnych), powierzchowność i jednostronność w nauczaniu historii Polski, pomijającym położenie i rolę mas chłopskich itp. Podnoszono z niepokojem zjawisko wtórnego analfabetyzmu jako wyraz i skutek niewydolności systemu oświatowego na wsi.
Niezależnie od wszystkich tych zastrzeżeń, dzieci chłopskie w szkole wiejskiej pozostawały w swoim środowisku i żyły jego atmosferą. Znacznie gorzej, bardziej obco, czuły się w murach gimnazjum czy liceów zlokalizowanych z reguły w miastach. Narażona często na docinki, kpiny czy wręcz wyzwiska ze względu na swe zachowanie się, ubranie itp., młodzież chłopska doświadczyła tu nieraz dotkliwie na własnej skórze, co to znaczy być „chamskiego” pochodzenia. Reagowała na to często dążeniem do odrzucenia swych „chłopskich” cech i nawyków, próbowała się jakoś zaadaptować do nowego otoczenia, przez co jednak z kolei wyobcowywała się z własnego środowiska. Pamiętniki młodzieży chłopskiej przynoszą niejeden przykład konfliktów i dramatów, jakimi najeżona była jej droga do społecznego awansu w Polsce międzywojennej. Toteż zgodzić się trzeba z uwagami J. Żarnowskiego na ten temat, stwierdzającymi, że „możliwości awansu społecznego młodzieży chłopskiej poprzez system szkolny były bardzo niewielkie w stosunku do ogromnej liczebności masy chłopskiej, choć nie należy lekceważyć dopływu z warstwy chłopskiej do grupy pracowników umysłowych. Jeśli w okresie dwudziestolecia kilkanaście tysięcy młodych chłopów ukończyło szkoły wyższe, a kilkadziesiąt tysięcy otrzymało wy kształcenie średnie, to w stosunku do kilkunastomilionowej masy chłopskiej awans taki — jeśli nawet zakończył się uzyskaniem odpowiedniego statusu społecznego, co nie było regułą — był czymś wyjątkowym. Samo przejście przez szkołę średnią w wielu wypadkach było trudne nie tylko ze względów materialnych, z drugiej zaś strony większość jednostek »wvsferzała« się”.
Nie sprzyjały ambicjom młodego pokolenia chłopów także pewne z dawien dawna zakorzenione na wsi wyobrażenia i poglądy na temat np. roli pracy fizycznej i umysłowej w życiu człowieka, jak również uświęcone tradycją, z trudem tylko przełamywane, patriarchalne stosunki w rodzinie chłopskiej.
Komentując te postawy i wyobrażenia w świetle materiałów konkursu na życiorys młodego chłopa (wykorzystanych później we wspomnianym wydawnictwie Młode pokolenie chłopów), J. Chałasiński stwierdzał: „Wszystkie wartości, nie wiążące się z pracą fizyczną, są pańskie. Pańskimi są więc zainteresowania intelektualne, skierowane na samą osobę człowieka, na jego indywidualność, a nie na jego pracę”. Nastawienie to, szczególnie rozpowszechnione w starszym pokoleniu, wydłużało rzecz jasna i tak już niełatwy do pokonania tor przeszkód, wiodący ku wykształceniu i awansowi społecznemu młodych. Było to tym istotniejsze, że mimo zmian i przeobrażeń, wywołanych wojną, a potem powstaniem niepodległej Polski, nadal na wsi dominowały stosunki nader patriarchalne, silnie przesycone elementami konserwatyzmu i tradycjonalizmu.
Dziecko na wsi było przede wszystkim siłą roboczą, i to już od najmłodszych lat. Traktowano je przeważnie surowo i twardo, nieraz więcej troski i starań poświęcano krowie żywicielce niż jemu. Despotyczna wola lub samowola ojca i stosunki w rodzinie dławiły często prawidłowy rozwój osobowości dzieci, zubożały ich życie uczuciowe i umysłowe, umacniały fatalistyczne przekonanie, że los chłopskiego dziecka (i chłopa w ogóle) nie może być inny niż taki, jaki jest. Nie należy tego oczywiście nadmiernie generalizować, niemniej zarówno badania socjologów, jak i wyznania i pamiętniki chłopskie zdają się wskazywać, że ten właśnie model życia rodzinnego oraz stosunku do dzieci i młodzieży na wsi był w każdym razie bardzo rozpowszechniony. Do modelu tego należała zresztą i sytuacja odwrotna: brak troski, nieraz bezwzględność młodych wobec starych, zniedołężniałych już rodziców, wegetujących na dożywociu czy „na wycugu". Byłoby jednak pochopne i powierzchowne wyciągać stąd zbyt daleko idące wnioski na temat jakiegoś „wrodzonego” czy „naturalnego” upośledzenia środowisk chłopskich w tej sferze ludzkich przeżyć i doznań. Wydaje się mieć rację J. Chałasiński, gdy analizując te zagadnienia wskazuje na odmienny od miejskiej charakter chłopskiej zbiorowości rodzinnej, jako zarazem swoistej gospodarczej jednostki produkcyjnej, w której wartość i pozycję jej członków determinowała w przemożnym stopniu ich przydatność do normalnej pracy i życia tej jednostki.
Problemy oświaty, wychowania, awansu społecznego, a nawet stosunków rodzinnych i sąsiedzkich na wsi zazębiały się wielorako z szeroko rozumianą problematyką świadomości społeczno-politycznej w masach chłopskich, m. in. z funkcjonującymi wśród nich poglądami na temat roli i miejsca państwa i władzy państwowej w życiu wsi, roli Kościoła i kleru, relacji między wsią a miastem, stosunku do odzyskanej niepodległości, stosunku do mniejszości narodowych.
Już z charakterystyki stosunku znacznej części chłopów do nauczycielstwa można było wyczytać, iż wynikał on w niemałej mierze z identyfikowania go z administracją państwową, ściślej mówiąc z jego lokalnym urzędniczym aparatem wykonawczym, a także z tym wszystkim, co „pańskie”. Wydaje się, że nie bez wpływu na kształtowanie się tego stosunku pozostawały też kompleksy anty-inteligenckie oraz niewolna od elementów antagonizmu izolacja wsi od miasta.
Opierając się na świadectwach i przykładach, głównie z Lubelszczyzny, J. Chałasiński wyjaśnia to następująco: „Najbardziej charakterystycznym rysem tej struktury [tj. obcości między miastem a wsią — H. Z.] jest fakt, że wieś i miasto stanowią zupełnie różne systemy ekonomiczne, społeczne i kulturalne, nie przenikające się nawzajem i wykazujące zupełnie różne tendencje rozwojowe. Ten rys społeczno-kulturalnej struktury Polski w ostatnich latach nie zanikł, przeciwnie, jeszcze bardziej się uwidocznił. To odcięcie wsi od miasta tłumaczy całkowitą odrębność obecnych procesów społeczno-kulturalnych nie tylko Lublina i wsi lubelskiej, ale i miast i wsi w Polsce w ogóle”.
Zdecydowaną niechęć często wręcz wrogość okazywała wieś lokalnym przedstawicielom władzy państwowej, którymi obok nauczyciela byli w praktyce najczęściej wójt, sołtys, urzędnik gminny, nieraz policjant, sekwestrator lub przedstawiciel starostwa. Jak podaje Chałasiński, na 1544 życiorysów i ankiet od chłopów aż 525 wypowiadało się na ten temat, z tego 516 negatywnie i tylko 9 pozytywnie. Ten negatywny stosunek rozciągał się również na chłopów zasiadających w organach samorządu gminnego czy powiatowego, jako swego rodzaju narzędzi pańskich rządów. Krytykując urzędników i urzędy (w których chłop traktowany był „jak pies”, jak mówił jeden z pamiętników), chłopi nie przenosili na ogół tej swej niechęci na instytucję państwową jako całość, nie ustosunkowywali się też przeważnie expressis verbis do spraw ustrojowych, choć zdarzały się i takie wypowiedzi, zwłaszcza spod pióra autorów, którzy w tej czy innej postaci zetknęli się z politycznym ruchem ludowym. Wątłość krytyki kierowanej przeciwko ustrojowi państwa, przeciwko jego najwyższym instytucjom i organom, wynikała niewątpliwie w dużej mierze zarówno z niskiego stopnia uświadomienia społeczno-politycznego w masach chłopskich, jak też swego rodzaju abstrakcyjności tych urządzeń, instytucji i ich polityki w życiu wsi. Wieś bowiem zaprzątnięta walką o byt, stykała się na co dzień właśnie tylko z niższymi ogniwami administracji państwowej i na nich przede wszystkim skupiała swe żale i swą wrogość. Niemniej miała niewątpliwie jakieś bliżej może nieokreślone, głuche odczucie, że są to jednak eksponenci złego, „pańskiego” systemu, nosiciela udręk i dokuczliwości. W szczególnym stopniu dotyczyło to obszarów o ludności niepolskiej, która w tym postępowaniu widziała ponadto elementy ucisku narodowego, a nieraz i wyznaniowego. „W opisach życia młodzieży — stwierdza J. Chałasiński — urzędnik notorycznie występuje jako pan, jako część systemu, do którego chłop nie należy”.
Mimo rozpowszechnienia na wsi postaw religijnych do systemu tego zaliczali chłopi bardzo często także kler. Wymowa życiorysów młodych chłopów jest pod tym względem prawie równie jednoznaczna, jak w wypadku urzędników. Nawet w świetle ankiet ze środowisk młodzieży katolickiej rzecz przedstawia się niewiele lepiej. Źródła tych krytycznych nastawień tkwiły przede wszystkim w chciwości księży, ich trosce o dobra doczesne, wysokości opłat kościelnych za chrzty, śluby, pogrzeby itp. W oczach wsi ksiądz proboszcz stał po stronie dworu, władzy, urzędu, nie zaś po stronie chłopa. Niekiedy jednak krytyka ta szła dalej, sięgając samych podstaw roli społeczno-politycznej, a nawet ideologicznej Kościoła i kleru. „Przy pomocy wiary i wzniosłych ideałów religijnych hamują [oni] — pisał jeden z młodych — walkę o wolność i równość warstw. Z kościołów stworzyli areny polityczne i agitacyjne, gdzie zamiast ewangelii i słowa Bożego wygłaszają mowy polityczne. Różnią obywateli między sobą, popychają do walki przeciw sobie, co im się też udaje, a wróg korzysta. To jest niezgodne z wielkimi ideałami Jezusa”.
Antyklerykalizm chłopski nie może być oczywiście identyfikowany z antyreligijnością, choć niewątpliwie torował stopniowo drogę ku indyferentyzmowi religijnemu czy przynajmniej osłabieniu postaw dewocyjnych. Dotyczyło to zwłaszcza młodzieży męskiej, „zachowującej się — jak stwierdzał S. Czarnowski — przeważnie indyferentnie”. Charakteryzując dalej religijność polskiego ludu wiejskiego podkreślał silne w niej elementy „rytualizmu”, niejako rekompensującego jej wyjałowienie z treści dogmatycznych, a także etycznych, zawartych w zasadach wiary katolickiej. Była to więc wiara silnie wprawdzie manifestowana, ale raczej powierzchowna, bezrefleksyjna. „Wystarczy mu [włościaninowi]— pisał Czarnowski — wiara w to, że go Jezus odkupił i że opiekuje się nim Matka Boska, on zaś sam łamać sobie głowy nie potrzebuje nad nauką prawd objawionych — to rzecz księży — aby tylko zachowywał starannie nakazy obrzędowe, aby uczęszczał na nabożeństwa, śpiewał w kościele, zdejmował czapkę i żegnał się przed krzyżem. Jeśli ma do Boga sprawę szczególną, daje na mszę księdzu, w sprawach pomniejszych daje kilka groszy żebrakowi, by ten za niego zaniósł właściwe modły. Poleciwszy w ten sposób swoje sprawy tym, którzy znają lepiej od niego drogę do Boga, spokojny jest o siebie”.
Nie jest przypadkiem, że w prawie wszystkich wyżej wzmiankowanych procesach i zjawiskach dawało o sobie znać mniej lub więcej wyraźnie różne do nich podejście ze strony starszego i młodego pokolenia chłopów. Wprawdzie dążenia do zmian nie przybrały charakteru na tyle masowego, by zdołały podważyć w sposób zasadniczy patriarchalno-konserwatywną strukturę stosunków na wsi, ale jednak były na tyle dostrzegalne i ważne, że zasługują na uwagę. Zwróćmy ją przede wszystkim na fakt, że w młodym pokoleniu chłopów odsetek analfabetów był oczywiście znacznie niższy niż w pokoleniu ich rodziców (co wynikało m. in. z objęcia powszechnym obowiązkiem szkolnym, przede wszystkim w b. Królestwie, kilkakrotnie wyższego odsetka dzieci w wieku szkolnym niż w okresie zaborów), a także na to, że młodzież ta pobierała naukę nie w szkole zaborczej, ale w polskiej, we własnym — poza częścią mniejszości narodowych — języku ojczystym. Mimo wspomnianych wyżej rozlicznych barier i przeszkód docierała ona też jednak nieco łatwiej do wyższych szczebli nauczania (zwłaszcza do seminariów nauczycielskich).
Odmienność postaw i ocen istniejących rzeczywistości w wypowiedziach starszego i młodszego pokolenia chłopów ukazuje m. in. tenor i charakter tych wypowiedzi w Pamiętnikach chłopów (pisanych najczęściej przez ludzi starszych) i w zbiorze Młode pokolenie chłopów. W przeciwieństwie do tych ostatnich, autorzy Pamiętników widzą i oceniają problematykę wsi przeważnie w sposób wycinkowy, rzadko tylko usiłują doszukiwać się głębszych przyczyn swego złego losu, równie rzadko wysuwają postulat określonych niezbędnych reform i naprawy stosunków na wsi. Niejednokrotnie, z pewną nostalgią, nawiązują do „lepszych przedwojennych czasów”. Nierzadko w tych wspomnieniach pobrzmiewają akcenty antyżydowskie. Sprawa narodowa, stosunek do niepodległej państwowości polskiej dla znacznej części autorów życiorysów zdaje się być sprawą obojętną. Z wielu wypowiedzi przebija poczucie bezradności i rezygnacji.
Przemiany w świadomości społeczno-politycznej i mentalności chłopów dokonywały się — ogólnie biorąc — bardzo powoli i nierównomiernie. Proces ten uległ przyspieszeniu w latach trzydziestych i miał — jak się wydaje — swe źródło w zaostrzeniu się konfliktów klasowych na wsi w związku z kryzysem gospodarczym, jak również w dochodzeniu do głosu młodego pokolenia chłopów, bardziej oświeconego i mniej obciążonego bagażem tradycjonalizmu i konserwatyzmu chłopskiego, w niemałej mierze tkwiącego jeszcze swymi korzeniami w czasach pańszczyźnianych. Poświadcza to szczególna rola, jaką w przełamywaniu tych dawnych postaw odegrał radykalny w swych hasłach, dążeniach i działalności ruch młodzieży wiejskiej, związanej z powstałym w 1928 r. Związkiem Młodzieży Wiejskiej Rzeczypospolitej Polskiej „Wici”. Wynika to jednoznacznie m. in. z analizy materiału pamiętnikarskiego spod pióra członków i sympatyków tego ruchu, skonfrontowanego z wypowiedziami ludzi ze starszego pokolenia, a poniekąd przedstawicieli młodzieży z organizacji katolickich czy prorządowych. Konfrontacja taka pozwala stwierdzić przede wszystkim znaczne wyczulenie „wiciarzy” na sprawy społeczne i ustrojowe, a także na treści patriotyczne w celach i dążeniach wsi polskiej. O ile w Pamiętnikach chłopów niejednokrotnie jeszcze w tej ostatniej kwestii łatwo dostrzegalne są — jak stwierdza W. Grabski — „rozdwojenie duszy chłopskiej” i „obojętność” (do podobnych wniosków dochodzą również inni badacze tych zagadnień), o tyle w wypowiedziach młodych chłopów troska o losy państwa i ojczyzny zajmuje jedno z naczelnych miejsc wśród innych problemów. O roli młodych w aktywizacji politycznej wsi pisał Wincenty Witos: „Na kursy polityczne, które zacząłem urządzać w Małopolsce, a które się przeniosły do innych dzielnic, chłopi młodsi uczestniczyli masowo. Dały one ludzi nowych, energicznych, zdecydowanych, przejętych swoim posłannictwem. Oni też zaczęli wywierać wpływ na masy chłopskie, nadając ich pracy ton i kierunek bardziej stanowczy i zdecydowany”. Sporą liczbę działaczy wydał także Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”.
Cytowany już W. Grabski interpretował wymowę Pamiętników chłopów m. in. jako wyraz ich niewiary we własne siły i w renesans wsi. Do zupełnie odmiennych wniosków na podstawie lektury życiorysów i pamiętników młodych chłopów dochodził J. Chałasiński. Stwierdzał, że w świetle tych ostatnich teza Grabskiego byłaby fałszywa. „Pokolenie to [sc. młode] nie tylko w ten renesans wierzy, ale go stwarza własnym samodzielnym wysiłkiem”. „Pierwsi [sc. starsi] — stwierdzał dalej — żyją przeszłością, drudzy przyszłością — swoją i Polski”.
Doceniając wagę i znaczenie tych nowych zjawisk, nie należy wszakże przeceniać ich powszechności, a przede wszystkim równomierności ich występowania. Różnice między poszczególnymi byłymi zaborami nie tylko pod względem poziomu cywilizacyjnego, lecz także dominujących na wsi orientacji politycznych, ideologicznych, światopoglądowych, ukształtowanych wieloletnią tradycją walki narodowo-politycznej w bardzo odmiennych warunkach, pozostawały i pod koniec dwudziestolecia międzywojennego ciągle poważne, wzajemne niechęci na podłożu dzielnicowym nadal intensywne. Znajdowało to pewien refleks m. in. w fakcie, że partie polityczne ruchu ludowego także po wojnie pozostały w dużej mierze „dzielnicowe”, ich wpływy z wielkim trudem przenikały dawne granice międzyzaborowe. Zjednoczenie tych partii w 1931 r. w jednym ogólno-chłopskim Stronnictwie Ludowym stanowiło niewątpliwie ważny pierwszy krok na drodze do zniwelowania tych różnic w płaszczyźnie politycznej. Był to jednak w najlepszym wypadku tylko bardzo skromny początek procesu integracji warstwy chłopskiej, który — aby stać się skuteczny i dostrzegalny — musiał w swój wir wciągnąć nie tylko życie polityczne wsi, ogarnąć nie tylko stosunkowo niewielkie grupy najbardziej uświadomionych jej przedstawicieli, lecz musiał też sięgnąć do znacznie głębszych korzeni chłopskich rozwarstwień poziomych i pionowych, natury ekonomiczno-społecznej, obyczajowej, narodowościowej itp.
U podstaw trudności w scharakteryzowaniu roli i pozycji klasy robotniczej i chłopstwa w II Rzeczypospolitej leżały głębokie zróżnicowania wewnętrzne w łonie tych warstw pod względem społeczno-ekonomicznym, kulturalnym, narodowościowym i innymi, niekiedy uniemożliwiające nawet wyraźnie przyporządkowanie poszczególnych grup zawodowych czy społecznych (np. części robotników rolnych, szlachty zagrodowej, „niższych funkcjonariuszy państwowych”) do wymienionych warstw społecznych. W jeszcze większej mierze odnosi się to do warstwy drobnomieszczańskiej, i to poczynając już od określenia jej liczebności i składu grupowo-zawodowego, a kończąc na charakterystyce jej obyczajowości, kultury, oblicza ideowo-politycznego i jej wpływu na całokształt życia społeczno-politycznego II Rzeczypospolitej. Podkreśla to silnie m. in. J. Żarnowski, który przeprowadził na ten temat badania najbardziej wszechstronne i dociekliwe i którego spostrzeżenia oraz wnioski są też podstawą do poniższych rozważań w tej mierze.
Trzon tej warstwy stanowiły dwie grupy społeczno-zawodowe, mianowicie rzemiosło („drobnomieszczaństwo przemysłowe”) oraz kupcy, sklepikarze i handlarze („drobnomieszczaństwo handlowe”). Można do niej zaliczyć również drobniejsze grupy zawodowe z dziedziny różnego rodzaju usług, np. komunikacyjnych (dorożkarze, taksówkarze, inni przewoźnicy) czy zdrowotnych lub higieniczno-porządkowych (np. felczerzy, samodzielne położne, usługi kosmetyczne, pralnicze, magle itp.). Mogło być ich łącznie w latach trzydziestych ok. 3,5 mln, tj. mniej więcej 11% ogółu ludności kraju. „Koniecznie jednak trzeba dodać — zauważa w związku z tym J. Żarnowski — że wpływy drobnomieszczaństwa, jeśli wziąć pod uwagę choćby tylko zagadnienia ekonomiczno-produkcyjne, wykraczały daleko poza owe 10—11% ludności[...]. Dotyczy to także zagadnień szeroko pojętej kultury, wobec znacznej mobilności społecznej drobnomieszczaństwa »w górę« i »w dół«, tj. ku inteligencji, a nawet burżuazji, lecz także ku klasie robotniczej. Równocześnie nieokreśloność rsc. warstwy drobnomieszczańskiej], o której pisał Rychliński [inny badacz tych problemów — H. Z.] wiąże się z trudnością wyodrębnienia tego, co można by nazwać kulturą drobnomieszczańską”. Rolę drobnomieszczaństwa dodatkowo eksponowała okoliczność, iż nadawało ono ton w życiu zwłaszcza małych i średnich miast, które z kolei jako lokalne centra życia ekonomicznego i społeczno-politycznego stanowiły nader istotny element krajobrazu gospodarczego i kulturalnego kraju.
Niejednorodność drobnomieszczaństwa miała swoje źródło nie tylko w niejednorodności i płynności jego wewnętrznej struktury społeczno-zawodowej, lecz w nie mniejszym stopniu również w odmienności warunków i historycznego podłoża, w jakich kształtowało się ono w różnych dzielnicach kraju. Chodzi tu w szczególności o różnice między ziemiami b. Kongresówki i b. zaboru pruskiego. W tym ostatnim było ono niewątpliwie bardziej ustabilizowane, bardziej niejako uporządkowane i — jeśli można się tak wyrazić — zinstytucjonalizowane. Antypolska polityka rządu pruskiego wciągnęła polskie mieszczaństwo i rzemiosło w Poznańskiem i na Pomorzu w wir walki o swój byt i prawa gospodarcze oraz narodowe. Wymagało to stworzenia odpowiednich struktur obronnych w postaci organizacji samopomocowych, kredytowych, zawodowych i innych. Zmuszała do tego również walka konkurencyjna z kupiectwem i rzemiosłem niemieckim. Równocześnie wydatny udział i rola we wspólnym froncie antyniemieckim sprzyjały wytwarzaniu się nastrojów solidarności narodowej, niezależnie od podziałów klasowych i warstwowych, co sprzyjało akceptacji nie tylko postaw ideologicznych, lecz także stylu życia od warstw „wyższych”, odgrywających — jak kler, a często i ziemiaństwo polskie — rolę przewodnią w tym wspólnym froncie. „Wzory zachowań i stylu życia — pisze o tym J. Żarnowski — mieszczaństwo polskie mogło czerpać albo od ziemian, albo od mieszczaństwa i biurokracji niemieckiej. Inaczej w pozostałych częściach Polski. Tu przodującą rolę kulturalną odgrywała inteligencja i tylko w pewnej mierze ziemiaństwo polskie, które samo już od końca XIX wieku mieniło się »inteligencją wiejską«. Każdy, kto żywił aspirację uzyskania wyższej pozycji społecznej i kulturalnej, musiał w tej sytuacji starać się dorównać inteligencji lub przynajmniej naśladować ją. Toteż o pewnej charakterystycznej podkulturze, której pewne elementy przedstawiliśmy wyżej, mówić można raczej tylko w odniesieniu do drobnomieszczaństwa wielkopolskiego i grupy tradycyjnego, dziedzicznego, cechowego rzemiosła i średniego handlu na pozostałych terenach Polski”. W latach wojny i powojennego zamieszania, które znacznie silniej zakłóciło stosunki w b. Kongresówce niż w Wielkopolsce, różnice te pogłębiły się jeszcze na skutek szeroko rozlewającej się fali działalności spekulacyjnej i czarnorynkowej, wynoszącej często na powierzchnię różnego rodzaju spekulantów i dorobkiewiczów, nie mających nic wspólnego z tradycjami „solidnego kupiectwa” typu wielkopolskiego.
Jeszcze głębiej sięgały przedziały narodowościowe. Występowały one i w klasie robotniczej, i przede wszystkim wśród chłopstwa, które w tak wielkiej części składało się z mniejszości narodowych. Niemniej nawet w tym ostatnim wypadku miały te przedziały inny charakter niż wśród drobnomieszczaństwa. Granice narodowościowe, oddzielające wieś polską od ukraińskiej czy białoruskiej, przebiegały na ogół na tyle wyraźnie, aby tak charakterystyczne dla miast i miasteczek przemieszanie się różnych grup narodowościowych tutaj, na wsi, występowało w stopniu znacznie słabszym. Względną stabilność i jednolitość oblicza narodowościowego wsi w różnych regionach kraju, zdeterminowaną przede wszystkim małą mobilnością społeczną chłopstwa, w stosunkowo niewielkim stopniu modyfikowała (czy raczej deformowała) polityka władz, zmierzająca do zmiany tego status quo, np. przez osadzenie kolonistów polskich w województwach wschodnich, popieranie tzw. szlachty zagrodowej czy inne kroki polonizacyjne. Inaczej w łonie drobnomieszczaństwa, w miastach i miasteczkach. Tutaj bezpośrednia, codzienna, chciałoby się powiedzieć — osobista konfrontacja interesów drobnomieszczaństwa polskiego i innych narodowości, zwłaszcza żydowskiego, nosiła cechy stałej, bieżącej walki konkurencyjnej, zaostrzonej wzajemną niechęcią i obcością na tle obyczajowym, wyznaniowym, uznawania różnych systemów wartości itp. Należy przy tym pamiętać, że konfrontacja ta obejmowała swym zasięgiem w praktyce całe drobnomieszczaństwo polskie i żydowskie (a na ziemiach zachodnich także niemieckie), przy czym siły tych grup narodowościowych były — statystycznie — mniej więcej wyrównane: w 1931 r. liczebność drobnomieszczaństwa chrześcijańskiego i żydowskiego (nie zatrudniającego sił najemnych) sięgała odpowiednio ok. 1540 tys. i 1760 tys. W rzeczywistości jednak przewaga liczebna drobnomieszczaństwa żydowskiego, zwłaszcza w dziedzinie handlu, uwidaczniała się znacznie wyraźniej, niżby to wynikało z podanych liczb. Żydowscy rzemieślnicy i handlarze skupiali się bowiem głównie w miastach i miasteczkach b. zaboru rosyjskiego i austriackiego. W wielu z nich dominowali oni zdecydowanie w rzemiośle i handlu. Tak np. w woj. poleskim w rękach żydowskich znajdowało się ponad 81% wszystkich warsztatów rzemieślniczych, w trzech dalszych województwach wschodnich 73 — 77%, w czterech innych ponad 50% (1931). Jeszcze większą przewagę mieli Żydzi w handlu. We wszystkich województwach, z wyjątkiem trzech zachodnich, byli właścicielami większości sklepów i innych przedsiębiorstw handlowych; w niektórych miasteczkach kupcy i handlarze żydowscy posiadali ponad 80, a nawet 90% placówek handlowych.
Sprzyjało to niewątpliwie powstawaniu napięć społeczno-politycznych, a zwłaszcza podsycaniu nastrojów antysemickich. Nie ulega zresztą wątpliwości, że rozwijały się one, jak już na to zwracaliśmy uwagę, na podłożu głębszym, wykraczającym poza sferę stosunków między narodowościami, mianowicie na podłożu generalnej niechęci obcego gospodarce towarowej chłopa do wszystkich tych, którzy żyli z owoców pracy jego rąk, niechęci sięgającej średniowiecza. Dochód z roli wyrastał z własnego, wielkiego i wymiernego trudu, był sprawiedliwym i zasłużonym wynagrodzeniem za ten trud. Handel natomiast utożsamiał się w oczach chłopa często z pasożytowaniem na jego wysiłku, ze spekulacją lub wręcz „oszukaństwem” („kupił tanio — sprzedał drogo”)... Do szerzenia się nastrojów antysemickich przyczyniała się okoliczność, że wspomniane wyżej masy handlarzy żydowskich wywodziły się często z najbardziej zacofanych środowisk społeczności żydowskiej, nierzadko nie ukrywających swej niechęci lub wręcz wrogości wobec chrześcijan („gojów”). Ci ostatni łatwo i chętnie obarczali sklepikarzy żydowskich winą za drożyznę, zdzierstwo, drobne oszustwa, wiążące te metody postępowania z „wrodzonymi” predyspozycjami żydowskiej „rasy”.
W rzeczywistości ci drobni handlarze i rzemieślnicy żydowscy, domokrążcy, pośrednicy, chałupnicy itp. w ogromnej większości przynależeli do biedoty, często skrajnej biedoty. W niemałej mierze pogłębiała to okoliczność, że zgodnie z tradycją żydowskiej rodziny kobiety na ogół nie pracowały zawodowo. Prowadziło to do tego, że liczba biernych zawodowo w rodzinie żydowskiej, przypadająca na jednego pracującego, była w niej przeciętnie znacznie wyższa niż w rodzinach nieżydowskich. Biedota żydowska, podobnie jak polska, przeważnie nie mogła sobie pozwolić na kształcenie dzieci. Do służby państwowej i administracji Żydzi praktycznie nie mieli dostępu. Nie mając najczęściej innego wyboru, koncentrowali się więc — i wegetowali — w handlu i rzemiośle.
Niemniej jednak poziom zamożności drobnomieszczaństwa jako całości, jakkolwiek znacznie niższy niż ziemiaństwa, burżuazji, tzw. wolnych zawodów i niektórych innych grup inteligencji, przewyższał przecież na ogół dochody rodzin robotniczych czy zwłaszcza chłopskich. Znajdowało to odbicie zarówno w materialnych warunkach bytu tej warstwy, jak i w płaszczyźnie możliwości rozwoju kulturalnego, zdobywania wykształcenia — w ogólności — w szansie awansu społecznego.
Dotyczyło to szczególnie tej części warstwy społecznej, którą określa się często w piśmiennictwie mianem „drobnomieszczaństwa właściwego” (w odróżnieniu od „sproletaryzowanego”, a więc przede wszystkim kupców i rzemieślników, zatrudniających paru uczniów i czeladników, właścicieli odrębnych warsztatów rzemieślniczych, pracujących w sposób niechałupniczy. Ze względu na ogromne zróżnicowanie wewnątrz tej warstwy społecznej oraz jej wybitnie przejściowy charakter byłoby rzeczą zawodną lub wręcz mylącą podejmować próbę wymierzenia statystycznego dystansu między poziomem życia i aspiracji kulturalnych drobnomieszczaństwa a innych warstw społecznych. Nie ulega wszakże wątpliwości, że np. mieszkania rodzin drobnomieszczańskich były z reguły mniej zagęszczone, lepiej wyposażone w urządzenia sanitarne itp. niż w zdecydowanej większości rodzin robotniczych. Wyższy był również w rodzinach drobnomieszczańskich standard wyżywienia mimo większego w nich obciążenia osób zawodowo czynnych członkami rodzin zawodowo biernych. Nie zmienia to faktu, że, ogólnie biorąc, była to warstwa społeczna ekonomicznie słaba, mało odporna na wszelkie perturbacje gospodarcze. I na niej odbił się dotkliwie wielki kryzys, który — jak sądzić można — pogłębił proces jej proletaryzacji i pauperyzacji, powiększając wydatnie i tak już niemałą w niej przewagę drobnomieszczaństwa sproletaryzowanego nad właściwym.
Wspomniany wyżej „przejściowy” charakter społeczny drobnomieszczaństwa miał swe źródło m. in. w jego stosunkowo dużej mobilności społeczno-kulturalnej, dostrzegalnej zwłaszcza przed kryzysem. Jedną z ważnych jej przesłanek stanowił dostęp młodzieży pochodzenia drobnomieszczańskiego do oświaty i wykształcenia. Pod tym względem młodzież pochodzenia drobnomieszczańskiego (przede wszystkim z kół zamożniejszego drobnomieszczaństwa „właściwego”) znajdowała się w położeniu — szczególnie, jak wspomniano, w latach dwudziestych — znacznie lepszym niż młodzież robotnicza i chłopska. W szkołach średnich ogólnokształcących odsetek młodzieży drobnomieszczańskiej sięgał w tych latach około 25% ogółu uczniów — czyli przeszło dwukrotnie więcej, niżby to wynikało z udziału tej warstwy społecznej w ogóle ludności Polski. Niewiele mniejszy był ten odsetek w szkołach wyższych (1928/29). Kryzys gospodarczy i jego następstwa zepsuł mocno ten obraz, ale i w latach trzydziestych odsetek młodzieży drobnomieszczańskiej pozostawał nieco wyższy niż 10—11%, (tj., przypomnijmy, odsetek drobnomieszczaństwa w społeczeństwie Polski). Perspektywa awansu społecznego, za który dość powszechnie w kołach drobnomieszczańskich uważano wyedukowanie dzieci na urzędników państwowych i innych pracowników umysłowych, a tym bardziej adwokatów, lekarzy, farmaceutów itp., otwierała się przed tą młodzieżą niezbyt szeroko. Jednakże — w przeciwieństwie do ogromnej większości robotników i chłopów — nie miała cech nieraz utopijnego marzenia, ale mieściła się w sferze realnych możliwości. Należy bowiem mieć na uwadze, że w warunkach i stosunkach międzywojennych już matura w szkole średniej była wysoko oceniana przez opinię społeczną, była świadectwem — jak mówił Boy-Żeleński — swego rodzaju „burżuazyjnego szlachectwa” i zarazem przepustką do inteligencji, do „lepszych sfer”.
Z pojęciem „inteligencja” kojarzy się na pierwszy rzut oka dość jednoznacznie kryterium wyróżniające tę warstwę wśród innych warstw społecznych, mianowicie kryterium wykształcenia. W rzeczywistości treść tego pojęcia, oparta tylko na kryterium wykształcenia, daleka jest od ostrości. Wystarczy powiedzieć, że w świetle danych, dotyczących „pracowników umysłowych” (a więc największej grupy zaliczanej do inteligencji) ubezpieczonych w zakładach ubezpieczeń społecznych w początkach lat trzydziestych, co najmniej 45% tych pracowników nie miało matury. Z tego względu stwierdzić trzeba, że zakwalifikowanie do kategorii „pracowników umysłowych” wywodziło się nie tylko i nie tyle z kryterium wykształcenia, ile z charakteru ich pracy, mianowicie pracy niefizycznej. Mowa przy tym oczywiście o pracy najemnej, co z kolei uzasadnia wyłączenie z tej warstwy i odrębne potraktowanie ziemiaństwa i burżuazji w węższym tego słowa znaczeniu, a więc przemysłowców, bankierów, właścicieli przedsiębiorstw handlowych itp., a także innych współdecydentów życia gospodarczego kraju, przede wszystkim przedstawicieli władz państwowych i samorządowych wyższego szczebla, dyrektorów i kierowników owych przedsiębiorstw przemysłowych czy handlowych, ich rzeczników prawnych, konsultantów itp. Formalnie i ci ostatni mieli wprawdzie często status „pracowników najemnych”, jednakże z racji swych ścisłych powiązań majątkowych, osobistych i innych wchodzili w krąg tzw. sfer gospodarczych, czyli burżuazji (i ziemiaństwa) sensu stricto.
W tych warunkach również próba pozytywnego określenia zasięgu inteligencji, tj. jakiegoś ustalenia jej części składowych, nie może nie budzić — podobnie zresztą, jak w wypadku innych warstw społecznych — zastrzeżeń i wątpliwości. Dotyczy to np. wspomnianej już grupy „pracowników umysłowych”, czyli przede wszystkim urzędników różnych szczebli i różnych sektorów życia publicznego, mianowicie administracji państwowej, samorządowej, gospodarczej, w sądownictwie itp., jak również zatrudnionych w sektorze własności prywatnej. Była to grupa zawodowa najliczniejsza i zarazem najbardziej wewnętrznie zróżnicowana. Wolno ją zaliczyć do „inteligencji” (a i to nie w całości) jedynie w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa.
Bez tych wątpliwości można natomiast zaliczyć w skład inteligencji szereg mniej licznych, ale bardziej jednorodnych i zwartych grup zawodowych, stanowiących w ramach inteligencji szeroko rozumianej jej trzon, który można by określić mianem „właściwej inteligencji”. Ze względu na wagę jej społecznej funkcji, a także na liczebność, wymienić tu należy na pierwszym miejscu nauczycielstwo, w różnych typach szkół i na wszystkich szczeblach nauczania w liczbie ok. 120 tys. osób (1935/36). Podobnie jednorodne pod względem zawodowym, choć już znacznie mniejsze grupy, stanowili oficerowie (ok. 20 tys.) i duchowieństwo różnych wyznań (również ok. 20 tys., w tym rzymskokatolickie przynajmniej 75%). Nikła początkowo liczba inżynierów (1921 — ok. 6,5 tys.) zwiększyła się do 1939 r. przeszło dwukrotnie. Stosunkowo szybki wzrost liczebny tej ważnej grupy zawodowej nie mógł przesłonić szkodliwego deficytu kadrowego w tej dziedzinie w stosunku do potrzeb jednego z większych państw Europy, jakim była Polska. Podobnie szybko wzrastały grupy zawodowe, najbliższe swym charakterem wolnym zawodom, mianowicie lekarze i adwokaci. Mimo to jednak Polska znajdowała się na szarym końcu wśród krajów europejskich, jeśli chodzi o zaspokojenie niezbędnych potrzeb np. w dziedzinie służby zdrowia, przede wszystkim na wsi, gdzie liczba lekarzy była zdecydowanie niewystarczająca.
Ogromną rolę w życiu międzywojennej Polski odgrywały niewielkie liczebnie, ale cieszące się wysokim prestiżem społecznym grupy zawodowe pracowników nauki, literatów, aktorów, dziennikarzy i publicystów, często — zwłaszcza w wypadku tych ostatnich — blisko związane z ośrodkami dyspozycji ideologicznej i politycznej w społeczeństwie i państwie.
Te ostatnie grupy inteligencji (literaci, naukowcy, dziennikarze, wolne zawody, inteligencja techniczna, wojskowi i niektóre inne) przewyższały na ogół zdecydowanie poziomem swych zarobków i standardem życiowym nie tylko chłopów i robotników, lecz także większość drobnomieszczaństwa. Znacznie trudniej byłoby to powiedzieć nie tylko o masie szarych „pracowników umysłowych”, zatrudnionych na niższych, a nieraz i średnich szczeblach administracji państwowej i samorządowej, w kolejnictwie czy na poczcie, ale także o największej grupie zawodowej w łonie inteligencji „właściwej”, mianowicie o nauczycielstwie. Szczególnie charakterystyczne światło na relacje zarobkowe w łonie warstwy inteligenckiej rzuca porównanie uposażeń miesięcznych nauczycieli i oficerów (a nawet podoficerów). W roku 1939 na 89 tys. nauczycieli w szkolnictwie państwowym wszystkich szczebli ponad 83% zarabiało miesięcznie 130—260 zł, tj. mniej niż porucznik zawodowy, który zarabiał 265 zł (a jeśli miał na utrzymaniu rodzinę — 324 zł). 14% nauczycieli miało uposażenie niższe niż zawodowy kapral, a 25% niż kapral zawodowy utrzymujący rodzinę. Podobne relacje zachodziły między uposażeniami nauczycieli a funkcjonariuszy policji.
Mimo tych daleko idących rozpiętości w dochodach inteligencji jej standard życiowy był wyraźnie wyższy i byt pewniejszy niż w wypadku robotników, a także większości drobnomieszczaństwa. Wynika to z przytoczonych uprzednio danych na temat zarobków robotniczych. Tu dodajmy jedynie, że w świetle tego samego Małego rocznika statystycznego, z którego pochodzą dane i informacje o płacach w szkolnictwie i w wojsku, przeciętne zarobki tygodniowe robotników objętych ubezpieczeniem emerytalnym wynosiły (w 1935 r.) 23,9 zł (co jednak nie oznaczało ok. 100 zł miesięcznie, ponieważ byli oni zatrudnieni przeciętnie zaledwie 26 tygodni w roku). Na tym tle nawet najniższe uposażenie nauczyciela — 130 zł miesięcznie przez cały rok — było już niemal „zamożnością”.
Oczywiście, odpowiednio do tego układały się też inne parametry standardu życiowego inteligencji, mianowicie standard wyżywienia, warunki mieszkaniowe, a przede wszystkim możliwości kształcenia dzieci (zwiększone również przez ulgi w opłatach tzw. czesnego w szkołach średnich, przysługujące pracownikom państwowym). Tak np. spis z 1931 r. wykazał (w miastach liczących 20 tys. mieszkańców i więcej), że podczas gdy prawie 82% rodzin robotniczych zamieszkiwało mieszkania jedno- lub dwuizbowe (47,3% jednoizbowe) i tylko 5,1% czteroizbowe lub większe, to w wypadku rodzin pracowników umysłowych odpowiednie odsetki wynosiły 29,2% oraz 43,5%. Odpowiednio do tego kształtowało się zagęszczenie w mieszkaniach robotniczych i inteligenckich: w 27,2% tych pierwszych przypadało na 1 izbę 4 lub więcej osób; w drugich — zagęszczenie takie było raczej czymś wyjątkowym (3,2%). Dysproporcję tę wyjaskrawiały wielkie różnice jakości (wyposażenia w urządzenia sanitarne, łazienki itp.) tych mieszkań na korzyść inteligencji, zamieszkującej przy tym z reguły dzielnice miast „lepsze”, tzn. posiadające lepszą infrastrukturę komunalną, lepsze oświetlenie, lepszą komunikację, a także bardziej zadbane pod względem czystości, estetyki itp.
Rozumie się poniekąd samo przez się, że najbardziej charakterystycznym wyróżnikiem inteligencji wśród innych warstw społecznych był poziom jej wykształcenia oraz jej rola w dziedzinie nauki, oświaty i kultury — w tym także kultury politycznej. Analiza składu społecznego młodzieży w szkołach średnich i wyższych jest pod tym względem jednoznaczna: dzieci z rodzin inteligenckich miały tak w liczbach bezwzględnych, jak i względnych zdecydowaną przewagę nad młodzieżą robotniczą, chłopską i drobnomieszczańską — nawet zliczoną łącznie. W szczególnym stopniu dotyczyło to szkół wyższych, gdzie studenci pochodzenia inteligenckiego (na I roku studiów, w r. 1935/36) stanowili ok. 45% ogółu młodzieży studiującej wobec ok. 22% pochodzenia chłopskiego i robotniczego (wliczając już do tej ostatniej i dzieci „niższych funkcjonariuszy”) oraz ok. 12% pochodzenia drobnomieszczańskiego (por. tab. 14) Przypomnijmy tu, że klasa robotnicza, chłopi i drobnomieszczaństwo to łącznie ok. 92-93% społeczeństwa Polski międzywojennej, inteligencja natomiast — w szerokim rozumieniu tego pojęcia — nie przekraczała zapewne 6% ogółu jej ludności.
W swej znakomitej pracy o społecznej genealogii inteligencji polskiej J. Chałasińki podkreślał jej szlachecki rodowód jako zasadniczy współczynnik, kształtujący postawy ideologiczne, światopogląd, obyczajowość itp., a także skład osobowy tej grupy społecznej. Kształtująca się na tym gruncie inteligencja była raczej ubocznym produktem rozwoju stosunków kapitalistycznych w Polsce niż ich promotorem. W te nowe stosunki wchodziła raczej z poczuciem społecznej degradacji niż — jak w wypadku inteligencji pochodzenia mieszczańskiego — z nadzieją na społeczny awans. Tym silniej manifestowała swą inność i odrębność, tym staranniej odgradzała się od „intruzów” z warstw „niższych”, tym bardziej starała się ratować przynajmniej zewnętrzne znamiona swej „lepszości”. Służył temu m. in. rozpowszechniony w tej sferze wzorzec „człowieka dobrze wychowanego” (według określenia Floriana Znanieckiego), a także swego rodzaju kult „dobrego towarzystwa”, połączony z lękiem przed uwikłaniem się w „towarzyskie skandale” i w ogóle przed czynieniem czegokolwiek, co „nie wypada”. Pisał o tym J. Chałasiński: „Dobre towarzystwo oto podstawowa instytucja inteligencji polskiej. Do każdej sfery społecznego i kulturalnego życia inteligencja wnosiła tę domowo-towarzyską zasadę dobrego towarzystwa. Ona obowiązywała w urzędach i ośrodkach twórczości kulturalnej, w uniwersytetach; własne życie inteligencji kształtowało się na tej podstawie w swoiste getta społeczno-towarzyskie”.
Nie warto by zapewne poświęcać tym zjawiskom tyle uwagi, gdyby miały one jedynie charakter anachronizmów obyczajowo-towarzyskich. Tak jednak nie było, miały one bowiem również określony wymiar społeczny i ideologiczny. Raz jeszcze sięgnijmy tu do przemyśleń Chałasińskiego: „Wielkopańska sztuka bycia to ostatnia przegroda społeczna, która odgradzała szlachtę — inteligencję od pospólstwa. Być panem »z ducha« na dyskretnie ukrywanym »śmietniku« dawnej rodowej świetności. Inteligent to człowiek, z którym można było utrzymać stosunki towarzyskie, któremu podawało się rękę, zapraszało do stołu. Inteligent to stanowisko społeczno-towarzyskie, wykluczające ordynarne formy zarobkowania — inteligent nie zarabiał, on otrzymywał gażę, uposażenie, honorarium. Niedawno jeszcze lekarzowi wręczało się honorarium dyskretnie w kopercie. Salonik inteligencki kontynuował styl kulturalny przedkapitalistycznego dworku ziemiańskiego. Cechą tego stylu było powiązanie kultury inteligenckiej ze społeczno-obyczajowym wzorem człowieka nie potrzebującego zarobkować”.
Tej surowej charakterystyce można by oczywiście przeciwstawić szereg nazwisk i nawet grup inteligenckich, zdecydowanie przełamujących ciasne opłotki tej mentalności i równie zdecydowanie angażujących się w walkę o postęp nie tylko na polu nauki i kultury, lecz także myśli społecznej i politycznej. Znaleźć ich można
Tab. 14.
Skład społeczny uczniów szkół średnich i studentów w odsetkach
Kategoria
|
1925/26
|
1930/31
|
1935/36
I gimnazjalna |
1935/36
II licealna |
Obszarnicy
Chłopi Przedsiębiorcy Drobnomieszczaństwo Robotnicy, niżsi funkcjonariusze Wolne zawody Pracownicy umysłowi Inni |
2,7
12,1 4,7 25,3 11,7 5,0 31,7 6,8 |
2,5
10,3 4,5 25,3 10,9 5,7 34,8 6,0 |
1,7
9,8 4,8 16,9 21,6 3,7 34,4 7,1 |
2,8
12,5 6,0 16,6 12,8 6,0 12,8 6,0 31,9 11,4 |
Razem
|
100,0
|
100,0
|
100,0
|
100,0
|
Kategoria
|
1925/26
|
1930/31
|
1935/36
ostatnia klasa seminarium |
Obszarnicy
Chłopi Przedsiębiorcy Drobnomieszczaństwo Robotnicy, niżsi funkcjonariusze Wolne zawody Pracownicy umysłowi Inni |
0,6
27,3 5,5 13,8 20,7 5,7 24,7 1,7 |
0,7
25,1 1,6 18,7 22,1 1,4 14,4 6,0 |
0,6
25,5 1,0 13,6 28,9 0,8 18,3 11,3 |
Razem
|
100,0
|
100,0
|
100,0
|
Kategoria społeczna
|
1925/26
|
1930/31
|
1935/36
I rok studiów |
Obszarnicy
Chłopi Przedsiębiorcy Drobnomieszczaństwo Robotnicy, niżsi funkcjonariusze Wolne zawody Pracownicy umysłowi Inni |
4,3
9,8 21,8 — 8,1 7,4 38,3 10,3 |
3,1
10,6 6,0 13,9 9,4 7,9 37,3 11,8 |
3,3
11,7 6,9 12,0 10,0 6,9 38,0 11,1 |
Razem
|
100,0
|
100,0
|
100,0
|
Niemniej postawy tego rodzaju, obok czynników ekonomicznych, tj. po prostu ubóstwa tzw. warstw niższych, utrudniały im przedarcie się do kręgu warstw wykształconych, stwarzając dodatkowe bariery na tej drodze.
Inteligencja polska w okresie międzywojennym odtwarzała się więc w większości na zasadzie autorekrutacji, tzn. wywodziła się głównie spośród rodzin inteligenckich oraz burżuazji i ziemiaństwa, częściowo drobnomieszczaństwa i tylko w niewielkim stopniu z podstawowych klas społecznych narodu — robotników i chłopów. W szczególnym stopniu dotyczyło to „właściwej” inteligencji, z wyższym wykształceniem, mającej najwięcej aspiracji i szans na objęcie kierowniczych pozycji w kulturalnym, gospodarczo-społecznym i politycznym życiu kraju. Trzeba tu jednak dodać, że nawet uzyskanie dyplomu ukończenia szkoły wyższej nie wyrównywało bynajmniej automatycznie tych szans. Zależały one bowiem w wielkiej mierze także od charakteru tego dyplomu, od zawodowej specjalności. Perspektywę względnej niezależności majątkowej otwierały przede wszystkim studia techniczne, medyczne i nieliczne inne, z reguły znacznie kosztowniejsze, niż studia humanistyczne lub prawne. Toteż młodzież z mniej zamożnej inteligencji, a także z rodzin chłopskich czy robotniczych podejmowała najczęściej właśnie te ostatnie kierunki studiów.
Obok podziałów zawodowych, majątkowych, prestiżowych itp. dużą rolę w tej warstwie społecznej odgrywały podziały narodowościowe. Chodzi tu w szczególności o problem żydowski, gdyż udział innych narodowości nie odbiegał na ogół od prawidłowości, występujących w strukturze społeczno-zawodowej mniejszości. Dotyczy to m. in. mniejszości ukraińskiej i białoruskiej, które wskutek ogromnej przewagi ludności chłopskiej nikle tylko były reprezentowane we wszystkich pozostałych warstwach i grupach społecznych, w tym także w szeregach inteligencji.
Inaczej z Żydami. Bardzo niewielu ich żyło i pracowało na wsi. Liczba robotników żydowskich wraz z rodzinami nie przekraczała (w 1931 r.) ok. 580 tys., to jest nieco poniżej 7% całej klasy robotniczej Polski. Nieproporcjonalnie wysoki odsetek stanowili natomiast Żydzi w warstwie drobnomieszczańskiej (por. wyżej, s. 318), a także wśród inteligencji. Ich udział w jej poszczególnych grupach zawodowych był jednak bardzo nierównomierny. W szczególności stosunkowo bardzo słabo byli oni reprezentowani w największych grupach zawodowych inteligencji, mianowicie urzędników administracji państwowej i samorządowej oraz nauczycielstwa. Jak już o tym była mowa, na przeszkodzie stały ogólne założenia polityki państwa w tej dziedzinie. W tej sytuacji dzieci zamożniejszych żydowskich rodzin inteligenckich lub burżuazyjnych sposobiły się najczęściej do tzw. wolnych zawodów (medycyna, adwokatura) i w tych dziedzinach Żydzi zajmowali w Polsce pierwsze miejsce. Stanowili oni w 1931 r. prawie połowę adwokatów i lekarzy w Polsce, przewyższali swą liczebnością nawet Polaków. Udział lekarzy i adwokatów Żydów przekraczał pięciokrotnie odsetek mniejszości żydowskiej w ogóle ludności Polski, wynoszący niecałe 10%.
Również na wyższych uczelniach odsetek studentów Żydów znacznie przekraczał udział mniejszości żydowskiej w społeczeństwie II Rzeczypospolitej. Dotyczy to zwłaszcza pierwszego dziesięciolecia jej istnienia, kiedy sięgał on — w pierwszych latach — blisko 25% młodzieży studiującej. W latach następnych odsetek ten stopniowo malał, by w latach trzydziestych spaść o połowę, a nawet więcej (w r. 1936/37 — 10%), czyli mniej więcej do poziomu odpowiadającego liczebności Żydów wśród ogółu ludności kraju. W świetle badań Sz. Bronsztejna spadek ten wynikał głównie z dwóch przyczyn, mianowicie z ograniczeń przy wstępowaniu na niektóre wydziały (np. medyczne i techniczne) oraz z trudności związanych z uzyskaniem pracy nie tylko w administracji państwowej czy szkolnictwie, lecz także np. w adwokaturze. Nacjonalistyczna, antysemicka postawa niektórych, zwłaszcza endeckich organizacji studenckich, nie przebierających w środkach w walce z młodzieżą żydowską, przynosiła także skutki w tej dziedzinie pomimo oporu postępowych środowisk studenckich oraz wielu wybitnych uczonych.
Nieliczna, ale najbardziej znacząca grupa inteligencji pochodzenia żydowskiego wrosła całkowicie w społeczeństwo i kulturę polską, wnosząc w nią wybitny wkład w dziedzinie nauki, sztuki i literatury, często nacechowany głębokim patriotyzmem (Julian Tuwim, Bruno Jasieński, Antoni Słonimski, Władysław Szancer, Rafał Taubenschlag, Szymon Askenazy, Marceli Handelsman, Ludwik Hirszfeld, Artur Rubinstein, Grzegorz Fitelberg, Janusz Korczak, Juliusz Kleiner i szereg innych). Niejednokrotnie dopiero okrucieństwa hitlerowskie czasu okupacji uświadomiły im, że jakoby nie mają oni prawa uważać się za cząstkę narodu, którego kulturalne dziedzictwo tak wydatnie wzbogacili.
W latach międzywojennych rozwinęło się również środowisko twórczej inteligencji, deklarującej narodowość żydowską i związek z żydowskimi tradycjami. W dziedzinie nauk społecznych skupiała się ona zwłaszcza wokół dwóch ośrodków: bardziej konserwatywnego Instytutu Judaistycznego w Warszawie oraz skłaniającego się ku umiarkowanej lewicy Żydowskiego Instytutu Naukowego (Jiwo) w Wilnie. Do czołowych przedstawicieli tych ośrodków zaliczyć można takich uczonych, jak Mojżesz Schorr, Majer Bałaban, Ignacy Schiper, Rafał Mahler, a także późniejszy twórca sławnego podziemnego archiwum getta warszawskiego, Emanuel Ringelblum. Związani oni byli ściśle z Polską, a wiele swoich prac ogłosili w języku polskim.
Jak w każdym państwie kapitalistycznym, tak i w II Rzeczypospolitej na szczycie piramidy społecznej znajdowały się burżuazja, ziemiaństwo i arystokracja. Siły te, choć liczebnie niewielkie, stały na straży charakteru ustrojowego państwa i decydowały o zasadniczych kierunkach jego polityki wewnętrznej i zagranicznej. Nie oznacza to bynajmniej, że przedstawiciele tych środowisk zawsze i na każdym szczeblu trzymali w swych rękach wodze władzy państwowej, że bezpośrednio i osobiście wykonywali czynności związane z rządzeniem państwem, zwłaszcza gdy chodzi o środki i metody działania politycznego. Stały temu na przeszkodzie m. in. rozbieżności interesów i poglądów w łonie grup i środowisk, czego wyrazem były np. ostre i długotrwałe konflikty dzielące endecję i obóz piłsudczykowski, nie mniej ostre spory co do roli i pozycji sejmu i w ogóle zasady rządów parlamentarnych, silne protesty przeciwko wprowadzeniu konstytucji kwietniowej 1935 r., przeciwstawienie się orientacji polityki zagranicznej Józefa Becka na ugodę z III Rzeszą i wiele innych, podobnych przykładów.
Należy też mieć na uwadze, że państwo słabo rozwinięte gospodarczo i mało ustabilizowane politycznie było szczególnie dogodnym gruntem do krzewienia się tendencji i dążeń ku dyktaturze i rządom autorytarnym. Otwierało to szerokie pole dla swoiście samodzielnej roli urzędniczo-biurokratycznego aparatu władzy, wyizolowanego ze społeczeństwa, silniej natomiast powiązanego hierarchicznie i uzależnionego od dyrektyw wierzchołków tego aparatu. Sprzyjała temu również — i przede wszystkim — ekonomiczna słabość rodzimej, polskiej burżuazji.
Występująca w większości opracowań statystycznych rubryka „samodzielni zatrudniający siły najemne” może być przyjęta jako statystyczne ujęcie liczebności burżuazji jedynie z istotnymi zastrzeżeniami i uściśleniami, dyktowanymi głównie dwoma względami. Po pierwsze, zakreśla ona krąg burżuazji zbyt szeroko, ponieważ włącza doń znaczną część drobnomieszczaństwa, które — jak już o tym była mowa — z punktu widzenia podziału klasowo-warstwowego różni się dość istotnie od burżuazji sensu strictiore. Dotyczy to w szczególności „zakładów przemysłowych” VIII kategorii (zatrudniających nie więcej niż 4 pracowników), a może i VII kategorii (nie więcej niż 10 lub 15 pracowników), jak również handlowych III kategorii (zatrudniających nie więcej niż 1 pracownika najemnego). Po drugie, wspomniana rubryka w statystykach — odwrotnie — zawęża krąg burżuazji przez to, że nie uwzględnia znacznej liczby pracowników formalnie najemnych, w rzeczywistości jednak niewątpliwie przynależnych do tego kręgu, i to często w jego bardzo ważnych ogniwach. Mowa tu np. o dyrektorach wielkich przedsiębiorstw przemysłowych i handlowych, a także innych wysokich i wysoko uposażonych funkcjonariuszach tych przedsiębiorstw, „działaczach gospodarczych” w przemyśle państwowym, wysokich urzędnikach bankowych, koncernów prasowych itp., często zresztą i udziałowcach w tych przedsiębiorstwach, bogatych „rentierach” — słowem ludziach, którzy z różnych tytułów wchodzili w skład wielkiej burżuazji. Była to oczywiście grupa bardzo niewielka, nie przekraczająca zapewne — wraz z rodzinami — kilku czy najwyżej kilkunastu tysięcy osób. Nawet przy uwzględnieniu średniej i drobnej burżuazji pozostawała ona w sumie tylko ułamkiem społeczeństwa polskiego. Według szacunków, wspartych na urzędowych statystykach, jej liczebność zamykała się w granicach 0,9%, a łącznie z ziemiaństwem niewiele tylko przekraczała 1% ludności Polski.
Niemałą rolę na szczycie tej społeczno-gospodarczej piramidy międzywojennej Polski odgrywały ziemiaństwo i arystokracja, choć ustępowały one burżuazji nie tylko swą liczebnością, lecz także potencjałem gospodarczym. Na rolę tę składało się kilka przyczyn, wśród których nie ostatnią był fakt, że środowiska te często nie ograniczały swej działalności gospodarczej i społeczno-politycznej jedynie do spraw wsi i rolnictwa, ale szukały umocnienia swej pozycji w powiązaniach z przemysłem, bankowością, zrzeszeniami gospodarczymi różnego rodzaju itp., niejednokrotnie partycypowały w spółkach akcyjnych, wchodziły do zarządów rad nadzorczych i innych organów kierowniczych. Na sporządzonej przez Z. Landaua liście „oligarchii finansowej” Polski w 1928 r., obejmującej 99 nazwisk najbogatszych i najbardziej wpływowych na polu gospodarczym ludzi w Polsce, figuruje przynajmniej dziesięciu przedstawicieli arystokracji i ziemiaństwa. Lista ta, przy zastosowaniu nieco „łagodniejszych” kryteriów doboru, mogłaby zresztą ulec znacznemu rozszerzeniu. Najwięcej z nich działało oczywiście w przemyśle związanym z rolnictwem (np. w przemyśle cukrowniczym), ale nie brakowało ich także w kierowniczych organach przemysłu ciężkiego (np. w przemyśle węglowym i hutniczym) oraz w bankowości.
Niejednokrotnie zapewne nazwiska Potockich, Lubomirskich, Tarnowskich czy Mycielskich raczej właśnie tylko „figurowały” w składach zarządów czy rad nadzorczych, niż naprawdę w nich decydowały. To należało do rzeczywistych dysponentów kapitału, często dysponentów zza granicy.
Słabość rodzimego kapitalizmu polskiego otwierała stosunkowo szerokie pole do ingerencji państwa w życie gospodarcze kraju, sprzyjała tzw. etatyzacji, a w konsekwencji rozwojowi kapitalizmu państwowego. Nie mogło to pozostać bez wpływu na układ sił w strukturze i aparacie władzy w państwie, stwarzało — jak już wspomniano — grunt do krzewienia się tendencji autorytarnych w łonie tego aparatu. Z faktu, że państwo kontrolowało szereg kluczowych dziedzin życia gospodarczego kraju, wypływały — jak to słusznie zauważa Żarnowski — konsekwencje społeczne i polityczne, a mianowicie stosunkowo duża autonomia elity rządzącej czy warstwy rządzącej, zwłaszcza w okresie pomajowym. Na domiar elita ta „skurczyła się w tym sensie, w jakim bywa ona zawsze mniej liczna w systemie dyktatury personalnej, niż w systemie demokratyczno-parlamentarnym”. Uległ przy tym zmianie skład owej elity. Wywodziła się ona obecnie, po maju 1926 r., w przeważającej mierze z dawnego obozu legionowo-peowiackiego (lub jego licznych późniejszych adherentów), nie mającego na ogół bezpośrednich, osobistych powiązań ze światem obszarnictwa i wielkiego kapitału.
Nie oznaczało to jednak bynajmniej, by ta nowa elita, skądinąd zazdrośnie strzegąc dostępu do bezpośrednich czynności rządzenia przed ludźmi „obcymi” swemu obozowi, chciała i mogła rezygnować łatwo z poparcia „sfer gospodarczych” i ziemiaństwa. Było ono jej potrzebne zarówno ze względów gospodarczych, jak i politycznych (np. w celu osłabienia Narodowej Demokracji przez odciągnięcie od niej ziemiaństwa), wreszcie także — last but not least — prestiżowych i psychologicznych. Ten ostatni wzgląd nakazywał jej zwłaszcza szukanie kontaktów ze środowiskami arystokratycznymi i ziemiańskimi. Swoiste ciśnienie ich prestiżu kulturowego na inne warstwy społeczeństwa, w szczególności na burżuazję i inteligencję, znamionowało nie tylko czasy Wokulskiego, ale sięgało jeszcze i w dwudziestolecie międzywojenne. Wątki pisarstwa Bolesława Prusa znajdowały — na różnych poziomach i w różnych formułach artystycznych — swe przedłużenie również w tym okresie w pisarstwie Mniszkówny, Rodziewiczówny, Dołęgi-Mostowicza, Kadena-Bandrowskiego, Struga, Nałkowskiej, wielu pamiętnikarzy polskich i obcych. Nie jest też przypadkiem silne odbicie tego problemu w pracach naukowych, zwłaszcza socjologów i historyków kultury, jak Czarnowski, Chałaśiński, Znaniecki, Chwistek, Rychliński i inni.
Nie tylko „sfery gospodarcze” chętnie widziały w swym gronie przedstawicieli środowiska ziemiańsko-arystokratycznego. Jeszcze chętniej witano ich na szczytach hierarchii władzy. Niedawni porucznicy i kapitanowie, po maju ministrowie i generałowie lub pułkownicy, niewolni od kompleksów niższości i snobizmów, często zwyczajnie niedouczeni, jakże często również brutalnie „rugani” w postawie na baczność przez „Komendanta”, niejako rekompensowali to sobie swym zwierzchnictwem nad ludźmi o wielkich nazwiskach, które zarazem ich towarzysko nobilitowały... Toteż otwierano przed nimi dość łatwo i szeroko podwoje gabinetów ministerialnych i salonów dyplomatycznych. Zapowiadały to już głośne spotkania dygnitarzy nowego reżimu z arystokratycznymi osobistościami w Nieświeżu i Dzikowie, a i w latach późniejszych kontakty te były żywo podtrzymywane. Lubował się w nich m. in. Józef Beck, który przy pomocy swego podsekretarza stanu, hr. Jana Szembeka, zapraszał tych łudzi na specjalne obiady i inne konwentykle. Lista „młodych konserwatystów” zaproszonych na jeden z takich obiadów w listopadzie 1937 r. wyglądała według notatki J. Szembeka następująco: „min. Beck, hr. Józefowa Potocka, amb. Jerzowa Potocka, hr. Arturowie Potoccy, ks. Witoldowie Czartoryscy, hr. Pawłowie Żółtowscy, ks. Jerzowie Czetwertyńscy, hr. Lanckoroński, ks. Edmundowie Radziwiłłowie, sen. Wańkowicz, hr. Artur Tarnowski, poseł Śląski, hr. Jan Tyszkiewicz, hr. Karol Tarnowski, ks. Leon Sapieha, hr. Michałowie Łubieńscy. Raut: ks. Artur Radziwiłł, hr. Jan Myciełski, hr. Zygmunt Mycielski, hr. Henryk Dunin-Borkowski, hr. Juliuszowie Tarnowscy, ks. Władysławowie Radziwiłłowie, p. Morawski, hr. Starzeński, dyr. Kobylański, p. Zembrzuski”. Na marginesie tego spotkania Szembek podkreślał, że wśród sondaży politycznych, jakie „Minister [Beck] będzie prawdopodobnie przeprowadzał, zwrócił się on o opinię najpierw do nich”, tj. „młodych konserwatystów”, oraz, że z tego pierwszego sondażu jest on „bardzo zadowolony”. Co ważniejsze, niezależnie od tych spotkań, na Wierzbowej i wielu zagranicznych placówkach dyplomatycznych polskich rojno było od stałych, etatowych dyplomatów z tegoż środowiska.
Podobnie jak w wypadku inteligencji i drobnomieszczaństwa, także burżuazja w Polsce nie była jednolita narodowościowo. Praktycznie nie istniała burżuazja ukraińska i białoruska, liczyła się tylko polska, żydowska i niemiecka. Ta ostatnia, choć najmniej liczna, była zapewne względnie najpotężniejsza, w jej rękach znajdował się w znacznej mierze przemysł ciężki na Górnym Śląsku, a częściowo także przemysł włókienniczy w okręgu łódzkim. Podkreślić jednak należy, że o ile potentaci górnośląscy pozostawali związani z ośrodkami politycznymi i gospodarczymi na zachód od granicy polskiej, przedsiębiorcy łódzcy tworzyli część składową burżuazji krajowej. Z kolei burżuazja pochodzenia żydowskiego dominowała w przemyśle włókienniczym i spożywczym, pewną rolę odgrywała też w przemyśle górniczym i kilku innych, przeważała wyraźnie wśród właścicieli największych przedsiębiorstw handlowych. Burżuazję polską znajdujemy głównie w kręgu burżuazji średniej i mniejszej, gorzej wyglądała jej pozycja jako właścicieli wielkich i największych przedsiębiorstw. Tę ekonomiczną „słabość” rekompensowała jednak ona sobie z nawiązką swą nieporównanie silniejszą pozycją w pionie przedsiębiorstw zetatyzowanych, w których polscy „działacze gospodarczy”, wprawdzie formalnie często figurujący jako „pracownicy najemni”, zdecydowanie dominowali nad przedstawicielami niepolskich „sfer gospodarczych”. Przyśpieszenie procesów etatyzacji w latach trzydziestych i wzrost roli przemysłu państwowego odpowiednio zwiększał oczywiście rolę i rangę przedstawicieli kapitalizmu polskiego w łonie wielkiej burżuazji.
Byłoby jednak dużym uproszczeniem widzieć w tych przesunięciach i przemianach odzwierciedlenie konfliktów narodowościowych, tak ostrych i charakterystycznych dla stosunków w łonie drobnomieszczaństwa. Na najwyższych piętrach burżuazji i wielkiego kapitału te sprawy nie odgrywały większej roli. Konflikty i sprzeczności miały tu źródła w rozbieżności lub przeciwstawności interesu gospodarczego poszczególnych grup kapitałowych, zrzeszeń monopolistycznych, koncernów, gałęzi produkcji itp. W zrzeszeniach gospodarczych zasiadali obok siebie i wymieniali się w zależności od gospodarczej czy społeczno-politycznej potrzeby kapitaliści polscy (nieraz zdecydowani nacjonaliści endeccy), obok kapitalistów żydowskich, niemieckich czy jakiejkolwiek innej narodowości. Wymownie o tym świadczy skład władz naczelnej organizacji kapitalistycznej w Polsce, „Lewiatana”, czy potężnego w swej istocie niemieckiego i całkowicie wolnego od chęci służenia interesom Polski Górnośląskiego Związku Przemysłowców Górniczo — Hutniczych (właściwie: Oberschlesischer Berg — und Hüttenmännischer Verein, Związek zapisany zu — sic! — Katowice). Trudno nie zgodzić się z opinią badacza tych zagadnień F. Białego, gdy stwierdza on niejako podsumowują co, że „udział reprezentantów organizacji górnośląskich kapitalistów w pracach instytucji rządowych w Warszawie wspólnie z działaczami przemysłowymi z innych rejonów kraju przyczynił się niewątpliwie do zacieśnienia wzajemnych kontaktów między kierownikami zrzeszeń kapitalistycznych, w tym także katowickiego Związku i »Lewiatana«”.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.
Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję i/lub modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.
Kopia tekstu licencji umieszczona została pod hasłem GFDL. Dostepne jest również jej polskie tłumaczenie.