Mężczyzna/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Mężczyzna
Podtytuł Sztuka w 3 aktach
Wydawca Księgarnia D. E. Friedkeina
Data wyd. 1902
Druk Nowa drukarnia Jagiellońska w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIERWSZY.


Scena przedstawia nieduży pokój, bardzo czysto umeblowany. Po prawej i lewej drzwi — w głębi dwa okna. U okien muszlinowe czyste firanki, związane wstążkami. Biurko — pułki z książkami — kanapa pod ścianą — przed nią stół, dwa fotele, krzesło, na stole lampa — pianino, parawanik, piec. — Wogóle umeblowanie zacisza domowego. W chwili podniesienia zasłony scena ciemna — tylko w piecu się pali. Przed piecem siedzi Julka, owinięta szalem i patrzy w płomień, który ją oświeca czerwono. Duża pauza. — Zegar bije szóstą. Julka przebudza się z zamyślenia.


SCENA I.
Dzwonek — Julka wstaje — idzie na prawo, otwiera drzwi do przedpokoju — wchodzi Karol — ośnieżony i wychyla głowę z przedpokoju. Julka powraca przedtem i szuka zapałek.
KAROL.

Cóż to? ciemno?

JULKA.

Szukam zapałek.

KAROL.

Nie szukaj mam je przy sobie.

(podaje zapałki przez próg — Julka bierze i zapala lampę).
KAROL (rozbierając się w przedpokoju).

Zimno mróz!

JULKA.

Widzę to po szybach, całe w brylantach.

KAROL (wchodząc).

Ba!... gdyby tak naprawdę!... Możnaby spieniężyć.

JULKA.

Dziwna natura. Wiecznie pragnąć tego, czego się nie posiada.

KAROL.

Naturalnie (podaje jej rękę). Jak się miewasz siostrzyczko.

JULKA

Jestem zdrowa. Dziękuję. Cóż? jak tam w redakcyi?

KAROL.

Nic nowego. Sama sieczka. Ciężar takiej bezproduktywnej pracy wyniszcza mię. Przytem...

JULKA.

Niema nieproduktywnej pracy.

KAROL.

Frazesy. Wogóle, ty Julio rzucasz frazesami.

JULKA.

Zależy od tego, co kto nazywa frazesami.

KAROL.

Przytem masz dziwne upodobanie przeczyć mi ciągle.

JULKA.

Trudno — nie mogę padać przed tobą na kolana. Musisz się z tem pogodzić, że i ja — kobieta mam swoje zdanie.

KAROL (grzejąc się przy piecu).

Jesteś feministką.

JULKA (spokojnie).

Proszę cię — nie mów o tem, czego nie rozumiesz.

KAROL.

Daruj mi. Pisałem niedawno cały artykuł w kwestyi feminizmu.

JULKA (wzruszając ramionami).

Można pisać artykuł, a mimo to nieznać tematu, o którym się pisze.

KAROL.

Czy chcesz, żebym wziął kapelusz i poszedł?

JULKA.

Cóż znowu! Elka by mi tego nigdy nie przebaczyła.

(Chwila milczenia. Karol podchodzi ku Julce i staje naprzeciw niej).
KAROL.

Julko!

JULKA (jakby wyrwana z zamyślenia).

Słucham cię, Karolu?

KAROL.

Ty mię nie lubisz, Julo!

JULKA.

Mylisz się.

KAROL.

Lubisz mię?

JULKA.

Nie.

KAROL.

A więc?

JULKA.

Jesteś mi obojętnym.

KAROL.

Wolałbym, ażebyś mnie nie lubiła.

JULKA (z uśmiechem).

Postaraj się o to.

KAROL.

Zdaje mi się, iż próżne byłyby moje starania. Ty w ogóle nie potrafisz nikogo ani kochać ani nienawidzieć. Zamało masz temperamentu Julko — zamało temperamentu!

JULKA.

Dla mnie wystarczy. I wiesz, gdy patrzę na ciebie, na Elkę, jak was dręczy ten temperament, którym się szczycisz, wolę moją zimną krew rybią.

KAROL.

Jeżeli pójdziesz zamąż — żałuję twego męża.

JULKA.

Przedewszystkiem nie wyjdę nigdy zamąż.

KAROL.

Feminizm!

JULKA (ostro).

Prosiłam cię raz, żebyś nie mówił o tem, czego nie rozumiesz.

KAROL.

Więc dlaczego nie chcesz iść za mąż?

JULKA.

Bo małżeństwo nie jest dla mnie szczytem szczęścia. Ja mam o tem wyrobione zdanie.

KAROL.

Teoryę!

JULKA.

Przykłady. Dość spojrzeć na ciebie.

KAROL.

A...

(milczenie).
JULKA.

Daruj mi! nie chciałam ci zrobić przykrości.

KAROL.

Zapomniałem na chwilę o mojej obróży. Tak... masz racyę. Małżeństwo często jest przegraną. Mimo to jednak...

JULKA (wpadając w ton).

Chcesz się żenić z Elką.

KAROL.

A! to będzie zupełnie co innego.

JULKA.

Tak sądzisz?

(chwila milczenia).
JULKA.

Jakże stoją twoje sprawy?

KAROL (cichym głosem).

Źle!

JULKA.

Znów była przesłuchiwaną?

KAROL.

Znów!... I zawiadomiono mego adwokata, że zeznania jej są tego rodzaju, iż niema żadnych punktów do rozwodu! A bez niej, bez jej pomocy nie dojdziemy nigdy do celu. Zarzutów przeciw jej moralności nie mam prawa czynić. Ona tak samo co do mego prowadzenia się...

(Julka podnosi głowę i patrzy na niego uparcie).
KAROL.

Dlaczego tak na mnie patrzysz? Czy z powodu mego stosunku do twej siostry. Nic mi przecież zarzucić nie można. — Jakkolwiek nas to dużo kosztuje, nie przekroczyliśmy granic dozwolonych narzeczonym. Wszak o tem nie wątpisz, Julio?

JULKA (oschle).

Radabym, żebyś mnie uwolnił od podobnych zwierzeń.

KAROL.

A!... przepraszam cię. Zapomniałem, że z wielką uroczystością obnosisz swoją szatę Westalki. Sądziłem, że mówię przed kobietą — widzę, iż mam do czynienia z marmurowym blokiem.

JULKA.

Mylisz się, Karolu. Nie obnoszę uroczyście swojej szaty Westalki, ale sądzę, że ty i Elka nie powinniście zdawać sprawy ze swych czynności przed nikim, ani przedemną, ani przed światem. Czy ja spowiadam się kiedy przed wami z moich czynności?

KAROL.

O! ty żyjesz w abstrakcyach. Twój świat cały kończy się na izm — feminizm — socyalizm.

JULKA (powstając).

Czy pragniesz czekać na Elkę?

KAROL.

Chciałem ci tylko powiedzieć, że nie powinnaś być taką, jaką jesteś. To cię doprowadzi do czegoś złego. Zostaniesz nałogową działaczką, a to najfatalniejsze.

JULKA.

Najfatalniejszem jest być — niczem, zerem albo przeciętnym mężczyzną, lub przeciętną kobietą.

KAROL.

Do jakich mię zaliczasz?

JULKA (obojętnie).

Do tych... przeciętnych.

KAROL.

Dlatego, że twoich czerwonych nie podzielam poglądów?

JULKA.

Dlatego, że jesteś... bezbarwnym.

KAROL.

Dobrze mi z tem.

JULKA.

Zapewne. Najłatwiej w takim razie dostać możesz miejsce. W każdej redakcyi chętnie cię wezmą. Nie jesteś skompromitowany.

KAROL.

Przyznaj jednak, że chcielibyście mnie mieć w swojej partyi. Jestem sprytny, inteligentny...

JULKA (zimno).

Twój spryt i inteligencya na wieleby się nie przydała. W naszej partyi inteligencya musi być na czemś więcej oparta.

KAROL.

Na czemże?

JULKA.

Przedewszystkiem na sile charakteru, na równowadze moralnej, na zupełnym braku chwiejności w dążeniach i upodobaniach.

KAROL.

Zdaje mi się, że ja chwiejny nie jestem.

JULKA.

Mam wręcz przeciwne dowody.

KAROL.

Czy mówisz o mojem rozstaniu się z żoną? Ależ to jest objaw czysto uczuciowy. Przekonania społeczne nie mają nic z tem wspólnego.

JULKA.

Mylisz się. Człowiek musi być całością — i wszystkie jego uczynki czy w dziedzinie sentymentu, czy w działalności, obejmującej społeczne horyzonty, łączą się ze sobą.

KAROL (zrywa się z miejsca i chodzi niespokojnie po pokoju, po chwili staje przed Julką).

A więc po prostu czynisz mi zarzut, iż będąc żonatym pokochałem twą siostrę?

JULKA.

Nie — ale, żeś nie miał siły charakteru tę miłość w sobie stłumić.

KAROL.

Sądzisz jak ślepy o kolorach. Nie wiesz nawet co jest serce.

JULKA.

Każdy ma serce jakie sobie wychował.

KAROL.

Jakie sobie wychował? To frazes. Serce w nas się wpierw budzi, niż rozum. A więc serce wychowuje rozum.

JULKA.

Jeśli mamy mówić logicznie, to zważ, iż najpierw budzą się w nas... zmysły. Te więc według twej teoryi wychowują serce, a serce zmysłami przepojone — rozum.

KAROL.

U ciebie w każdym razie jest wszystko na opak. U ciebie zbudził się rozum...

JULKA.

I ten wychował serce. Dlatego ja w uczuciach moich rządzę się rozumem.

KAROL (z wybuchem).

A ja zmysłami!

JULKA (zimno i poważnie).

A, ty zmysłami. I pamiętaj co ci mówię w ten zimowy wieczór. To, co bierzesz za uczucie serdeczne w tej chwili, to tylko pragnienie zmysłów nic więcej.

KAROL.

A więc według ciebie ja jestem jeszcze w pierwszem stadyum? Ani serca, ani rozumu — nic — tylko zmysły?

JULKA.

Takie jest moje przekonanie.

KAROL (gwałtownie).

Jest błędne.

JULKA.

Być może.

(Julka idzie do okna — opiera czoło o szybę i tak pozostaje nieruchoma).
KAROL (chodzi po pokoju staje przy stole i przegląda leżące ćwiartki papieru).

Co to jest takiego?

JULKA (przy oknie).

Gdzie?

KAROL.

Tu na stole.

JULKA.

Mój dzisiejszy wykład.

KAROL.

Gdzie?

JULKA.

W czytelni na przedmieściu.

KAROL.

Czy można przejrzeć?

(chce siąść i wyjmuje notatnik).
JULIA (od niechcenia).

Czy taka posucha w kronice waszego pisma, że aż sięgasz do ubożuchnej skarbonki ludowych światełek?

KAROL (zamyka notatnik i chowa go do kieszeni).

Rzeczywiście chciałem zrobić małą wzmiankę.

JULIA.

Byłbyś mi tem zrobił wielką przykrość.

KAROL.

Wiem! wiem! I rozumiem. Jesteś za dumną w swojej skromności. (Podchodzi ku niej i staje przy oknie). Wiesz — ja ci kiedy zrobię figla... Ogłoszę z tobą interwiew.

JULIA (odwraca się ku niemu szybko i patrzy z gniewem).

Nie zrobisz tego!

KAROL.

Dlaczego?

JULKA (niskim głosem).

Bo cię znienawidzę.

KAROL.

Dobrze, że wiem, jak mogę choć nienawiść wzbudzić w tobie.

JULKA (oparta na oknie z jednej strony — on z drugiej).

Nie staraj się lepiej wzbudzać we mnie nic dla siebie. — To będzie bezpieczniej.

(słychać zgrzyt klucza).

Elka!


SCENA II.
JULIA, ELKA, KAROL.
KAROL.

Wreszcie!

ELKA (wbiega do pokoju, młoda blondynka ubrana skromnie, ciemno, ośnieżona — wpada szybko i zarzuca Karolowi ręce na szyję).

Stęsknił się?

KAROL (całując ją namiętnie).

Stęskniła się?

ELKA.

Mój! mój!

(całują się).
ELKA (w objęciach Karola).

Czemuż patrzysz tak na nas Julko?

KAROL.

Jej profesorska mość bada termometrem swego rozumu stopień ciepła naszych serc.

JULKA.

Frazes długi, źle złożony i fałszywy. Serce tu nie ma nic do czynienia.

ELKA (z wyrzutem).

Znowu?

JULKA.

Zawsze! (Siada przy stole i zaczyna układać i poprawiać kartki odczytu).

(Karol i Elka przechodzą na druga stronę sceny. Elka zdejmuje żakiet — czapeczkę — Karol to wszystko odnosi aż do przedpokoju).
ELKA.

Kochasz?

KAROL (całuje ją).

Kocham!

ELKA.

Jak mocno?

KAROL (j. w.)

Z całego serca!...

ELKA (prawie mdlejąc od jego pocałunków).

Ja także!

(spogląda w stronę Julki).
ELKA (śmiejąc się).

Pst!... cicho, starsza filozofuje.

KAROL (ironicznie).

Na temat społeczny. Nie przeszkadzajmy.

ELKA.

Pocałuj!

(Julia patrzy na nich).
ELKA.

Przeszkadzamy ci?... Biedna starsza. (Biegnie ku niej i całuje ją). Och! jakież ty masz zimne usta.

JULKA (nic nie odpowiada tylko patrzy na nią).
ELKA.

Patrzysz na mnie z takim wyrzutem! Julko, pozwól mi być szczęśliwą.

KAROL.

Chodź tu, Elko, do mnie, nie przeszkadzaj Julce w pracy.

ELKA.

Zaraz... mam sposób... (Chwyta za parawan i zasłania Julię parawanem). Teraz siostrzyczko będziesz pracować w spokoju.

JULKA (z ironią).

A!... więc to tak z troskliwości o mój spokój?

ELKA.

Niedobra jesteś. (Biegnie do Karola, siada na małej sofce i pociąga go ku sobie).

ELKA (gorąco).

Siadaj przy mnie. A jeśli masz złą nowinę, nie mów mi o tem zaraz. Pozwól mi być szczęśliwą, wesołą i cieszyć się tobą i twoją pieszczotą. (Tuli się do niego namiętnie). Och! ty... drogi!...

KAROL.

Jakże ty zbladła.

ELKA (z bezwiedną namiętnością).

Nic... nic... nie uważaj... Tak mi dziwnie, coraz dziwniej, gdy jestem przy tobie. Jest mi błogo, a zarazem ta błogość aż ból mi sprawia. Cierpię a jestem szczęśliwa. To straszne uczucie... Nie rozumiem, co to jest takiego... (Po chwili). Pocałuj mnie!

KAROL (walcząc ze sobą).

Skoro ci to ból sprawia...

ELKA (gorączkowo pół naiwnie).

Ależ nie — nie — ja chętnie ten ból znoszę. Bo to i ból i rozkosz zarazem. Cała drżę, cała płonę... o... o... widzisz, zęby mi tak dzwonią, że aż wargi do krwi przygryzam, aby to jakoś stłumić. Czegoś pragnę, czegoś chcę... nie wiem sama... ach!... (Po chwili). Dlaczego mnie nie całujesz?

KAROL (odrzuca ją lekko).

Elko! droga Elko... muszę ci oznajmić coś, co cię zasmuci.

ELKA (blednąc).

Och!... zgaduję... znów zwłoka.

KAROL (szybko).

Tak... tak... tylko zwłoka... nic innego.

ELKA (z wybuchem).

Och zła, zła, nikczemna kobieta! Tak nas dręczyć, trzymać po prostu na uwięzi. O co jej chodzi? Wszak powinna zrozumieć, że ty do niej nie wrócisz. Ona nie ma serca!

KAROL.

Powiedziałaś prawdę. Ona nie ma serca i to jest całą jej winą. Właśnie dlatego, że nie miała serca, przestałem ją kochać. Zamiast serca ta kobieta miała modny kapelusz, modną suknię — strój! strój, zabawa, rozrywka, fixy, flirty, bale... oto było wszystko.

ELKA (po chwili).

Dlaczego ty się z nią ożeniłeś?

KAROL (niechętnie).

Tyle razy ci to tłumaczyłem.

ELKA.

Ja nigdy tego pojąć nie mogę. Ty, taki rozumny, taki... wielki... i żenić się z taką... lalą.

KAROL.

Estetyczne wrażenia... zgubił mnie mój artyzm...

ELKA.

Nie rozumiem.

KAROL (ironicznie).

Nina... to jest „ona“ była zawsze taka śliczna, taka kształtna, taka uczesana, taką miała buzię, napatrzeć się na nią nie mogłem. Było w niej coś z Primavery Boticellego, ubranej w teraźniejsze szaty. Ja byłem wówczas zaciekłym prymitystą i szukałem wszędzie prerafaelizrau. Natknąłem się na taką żyjącą Primaverę i ożeniłem się z nią. Głupie? co?

ELKA (zasmucona).

Ciężko mi zrozumieć to wszystko, coś powiedział... ale... jedno tylko wiem. Ona była piękną i pięknie ubraną.

KAROL.

Tak ona była tylko piękna i tylko pięknie ubrana. — He, he... to chyba za mało.

ELKA (smutno).

A jednak było dosyć, ażebyś ją pokochał.

KAROL.

Nie — to było dosyć, ażebym ją przestał kochać... Co ci się stało?

ELKA.

Smutno mi.

KAROL.

Czy powiedziałem coś takiego, co ci smutek sprawia?

ELKA (ze łzami).

Tamta była piękna i pięknie ubrana. Ja jestem prawie brzydka i noszę takie ciemne biedne sukienki.

KAROL (z wybuchem).

Ależ ty jesteś inną, ty jesteś moją najdroższą i najpiękniejszą dziewczynką... Ty właśnie pociągnęłaś mnie ku sobie Twoją skromniuchną biedotą, bo ja wiedziałem jakie serduszko spotkałem w ten zimowy wieczór... pamiętasz? co? Zjawiłaś mi się jak biały posążek. Śnieg cię opadł całą — na włosach miałaś białe gwiazdeczki, spudrowaną byłaś jak markiza jaka albo jak aniołek, który wprost z obłoków leci. A mnie było smutno tego wieczora, a mnie było ciężko, a mnie brakowało serca... tak, że byłbym wył prośbą o to serce... no i ty mnie jakoś nie odepchnęłaś i dobrze zrobiłaś...

ELKA.

Tak... ale jaką ci się ja muszę po tamtej wydawać. I sama wyglądam tak nędznie i tu tak biedno...

KAROL (oglądając się).

Tu? ależ to dla mnie pałac. Tu zupełnie inaczej niż u mnie w domu. Ja się tej szóstej godziny doczekać nie mogę... Wasz dom cichy i ciepły — przedstawia mi się jak jakaś oaza, do której spieszę. — Często kiedy w redakcyi albo w knajpie siedzę, to mi się to wszystko przed oczy nasunie i tak pragnę być już u was!

(zaczyna chodzić po pokoju włożywszy ręce w kieszenie).
(zbliża się do Elki).

Chciałbym tu mieć swój home, swoje gniazdo... Tu jak lampa ofiarna płonie serce kobiece...

(zbliża się do Elki)

Zrozum Elko... serce kobiece. Ja tego tylko chcę od ciebie — nic więcej! — Tylko to, co serce dać może. Spokój, cisza, kąt domowy. Tam o! tam! u niej ja nie miałem kąta... Wszystko było za nowe, za ładne, wszystko poustawiane modnie — a zimne było wiecznie — zimno moralnie i fizycznie, albo znów nerwy! nerwy! A ja cóż? cóż... jestem mężczyzną, muszę mieć koło siebie w domu atmosferę ciepłą... Ja byłem tam gościem, niczem więcej tylko gościem. Lekceważono mnie i moją pracę i mój umysł i wszystko... Więc co dziwnego, żem poszedł? co?

JULKA (która od chwili przypatrywała mu się, odsunąwszy parawan).

Ile upłynęło czasu od chwili, kiedyś poznał swą żonę, do chwili waszego ślubu?

KAROL.

Trzy miesiące.

JULKA.

Mówisz mi, że masz spryt, więc musisz mieć i zmysł obserwacyjny — powinieneś ją był obserwować.

KAROL.

Zaślepił mnie... Boticelli.

JULKA.

Twoja tedy wina.

KAROL.

A nie! wiecie, to już za dużo!... Moja teraz wina, że się taka lalka zamaskowała.

JULKA.

Czy Nina mówiła ci, że ma serce? Czy żądałeś od niej jakiego dowodu na to, że ona ma to serce!

KAROL.

Poszła za mnie!

JULKA.

Może i ją co zaślepiło... o! nie Boticelli, bo tobie chyba do Primavery daleko, ale mogło ją zaślepić stanowisko współredaktora, potem pewien niedbały szyk, który posiadasz.

ELKA.

Bronisz ją!

JULKA.

Niech mnie Bóg zachowa. Ja bronię tylko kobiety przed zarzutami mężczyzny. Mówię ogólnie (zbiera swoje papiery). Idę się ubierać. Czy cię tu jeszcze zastanę Karolu?

KAROL.

Muszę być dziś jeszcze w redakcyi... Być może jednak, że później wpadnę.

JULKA.

A więc dowidzenia!

(wychodzi na lewo).


SCENA III.
KAROL i ELKA.
KAROL (patrząc za nią).

Odetchnąłem!

ELKA.

Dlatego, że Julka wyszła?

KAROL (znudzony).

Jej obecność mię męczy.

ELKA.

Mnie także. Ale ja to co innego. Ona mi tak imponuje swoim rozumem. Ona dużo umie. Ciągle po nocy czyta. Ją rodzice kształcili... Mnie już nie. Mówili, że jestem tępa i że szkoda na mnie pieniędzy. A potem mama nieboszczka myślała, że ja będę ładna i że łatwo wyjdę zamąż, mówiła zawsze, że jestem stworzona na żonę i na matkę dzieci. Ja później tak zbrzydłam.

KAROL.

Ale ty jesteś śliczna.

ELKA.

E! taka jestem czerwona — mam taką okrągłą twarz. Tam u nas w agencyi to się zawsze ze mnie śmieją.

KAROL.

Dla mnie jesteś piękna i mądra, dobra i wszystko — ty moja dziewczynko.

(z wzrastającą namiętnością — mówią coraz ciszej — prawie szeptem — słowa im więzną w gardle).
ELKA (nieśmiało).

Naprawdę?

KAROL.

Naprawdę.

ELKA (naiwnie).

Daj słowo honoru, — bo jak mężczyzna daje słowo honoru, to nigdy nie kłamie — prawda?

KAROL.

Prawda. Więc daję ci słowo honoru, że kocham cię nad życie i że wydajesz mi się najpiękniejszą i najpiękniejszą istotą na świecie.

ELKA.

Taką.... jaką jak ty powiedziałeś... prima... (zasmucona) widzisz... jaka jestem głupia, powtórzyć nawet nie umiem.

KAROL (pieszcząc ją).

Taka primavera... Taka wiosna, przy której serce odżywa. Ty umiesz roztoczyć takie serdeczne ciepło... ty... droga...

(całuje ją długo i namiętnie, ona usuwa się jak martwa — on ociera pot z czoła i chodzi po pokoju).
KAROL (urywanym i ochrypłym głosem od stłumionej namiętności).

Tak... serdeczne ciepło...
Pójdę już stąd Elko!

ELKA (cicho).

Dokąd?

KAROL (jak biedny).

Pójdę pisać do redakcyi. Muszę jeszcze dać na jutro coś przed kronikę. Sobotni numer musi być staranniej redagowany. — No... bądź zdrowa, jedyna malutka moja!... może jeszcze zajrzę...

ELKA.

Przyjdź! Julka i tak późno dziś wróci...

KAROL.

Cóż! kiedy do was po dziesiątej przyjść nie można. Mam tyle jeszcze pisać. (z wybuchem) Gdybym miał rozwód i był twoim mężem, pisałbym w domu. Miałbym o tu — biurko — o tu fotel — i siedziałbym przy tobie spokojnie i cicho. Czuję, że w takiej atmosferze serdecznej zdołałbym pracować lepiej, artystyczniej. Dałbym coś za ciebie ze swej duszy. Tam w redakcyi pusto, urzędowo, smutno, a ja jestem człowiek serca... rozumiesz Elko? serce przedewszystkiem. No... bądź mi zdrowa! Daj mi usta na pożegnanie!... (z wybuchem hamowanej namiętności) Z jaką ty intuicyą całujesz... ach!... ty!... puść mnie!... (wybiega).


SCENA IV.
JULKA i ELKA.
ELKA (chwilę stoi jak nieprzytomna — potem zwolna stara się przyjść do siebie, rozpina u szyi kołnierzyk, idzie do okna i próbuje otworzyć lufcik).
JULKA (wchodzi, ma na reku żakiet i w ręku kapelusz).

Co tam robisz przy oknie?

ELKA.

Duszno mi, gorąco... chcę zaczerpnąć powietrza.

JULKA (ironicznie).

Nie ochłodzisz się — zaziębisz się tylko, nic więcej.

ELKA (kręci się po pokoju, przez chwilę poprawia lampę, wreszcie pada na krzesło i wybucha płaczem).

Boże, mój Boże! kiedy się to skończy!...

JULKA (spokojnie).

Od was tylko zależy.

ELKA.

Przecież słyszysz, że jego żona nie chce się na rozwód zgodzić, że znów zeznaniami sparaliżowała jego zabiegi.

JULKA (zimno).

A więc rozstańcie się.

ELKA (zrywa się).

Julko! Julko, coś ty powiedziała? my rozstać się. — Czyż my możemy żyć bez siebie.

JULKA.

Ty, niewiem, ale, że on bez ciebie może żyć, to więcej jak pewne.

ELKA.

Ciągle zniechęcasz mnie — robisz wszystko, co możesz, ażeby wmówić we mnie, że on mnie nie kocha.

JULKA (spokojnie).

Bo on cię nie kocha!

ELKA (gniewnie).

Zła! zła! — widziałaś przed chwilą jaki był dla mnie, jak mnie całował — jak mówi, że ja mu serce daję i spokój.

JULKA (obojętnie).

To nie jest miłość.

ELKA (szybko).

Zazdrość przez ciebie mówi — nic więcej.

JULKA (z wyrzutem).

Elko! Elko!

ELKA (po chwili).

Dlaczego mnie doprowadzasz do tego? Widzisz przecież, co się ze mną dzieje. Widzisz przecież, że jestem chora, że jestem w gorączce. Patrz! patrz! jak mi twarz płonie. Tak cały dzień, kiedy go niema, to zdaje mi się, że ja jestem obłąkana... czekam tylko, kiedy on przyjdzie... Och!... jestem nieszczęśliwą!...

JULKA.

Wierzę ci, że jesteś nieszczęśliwą.

ELKA.

A przecież, przecież nie chciałabym za nic wrócić do tego, co dawniej było. Mnie się zdaje, Julko, że ja dawniej spałam, że się zbudziłam — że dopiero teraz żyję...

(patrzy na zegar).

Która godzina?

JULKA.

Zajmij się czem. Masz książki — czytaj!

ELKA.

Nie mogę! nie mogę! (chodzi po pokoju) Zresztą... ja dziś coś zrobiłam stanowczego. Kto wie — Kto wie!...

JULKA.

Elko! coś ty zrobiła takiego?

ELKA.

Nic tak dalece głupiego. Tobie się zdaje, że ja jestem bardzo głupia i nic już mądrego nie wymyślę. Ale w obronie naszego szczęścia, to kto wie, na co ja się zdobyć mogę.

JULKA.

Lękam się, ażebyć właśnie broniąc swego szczęścia, nie zburzyła go po prostu.

ELKA.

Otóż nie!... Dziś mi przyszło tak nagle do głowy... Zresztą, — powiem ci wszystko. Dusi mię ta tajemnica. (po chwili) ...Ty wiesz, — ja napisałam do niej...

JULKA (przerażona).

Do jego żony?

ELKA (szybko).

Tak. Napisałam jej wszystko. Napisałam, że się kochamy, że jesteśmy bardzo nieszczęśliwi — że on nigdy do niej i tak nie wróci i że lepiej niech ona zezna już w konsystorzu jak potrzeba. Bardzo ją nie prosiłam, bo mam przecież ambicyę, ale dobrze napisałam. Moje przyjaciółki z agencyi powiedziały, że bardzo dobrze napisane.

JULKA.

Ja byłabym ci ten list odradziła.

ELKA.

Tak... pewnie... Dlatego też ja wolałam ci nic nie mówić. Co ty chcesz? Ja jestem prostą, serdeczną dziewczyną i kieruję się sercem. — Tak Karol mówi i za to mnie kocha.

JULKA (poważnie i ironicznie).

Za co cię Karol kocha, dowiesz się trochę później. Co zaś do twego listu nie wiem jaki będzie jego skutek.

ELKA.

Przeczucie mi mówi, że będzie dobry.

JULKA.

A mnie rozum mówi, że będzie zły.

(dzwonek)
ELKA.

Kto to być może? Czyżby Karol?

JULKA.

Karol w redakcyi... to ktoś obcy.

ELKA (strwożona).

Idź — otwórz! ja się czegoś boję.

JULKA.

Jeśli to twoje nieszczęście, to ono cię i tak znajdzie.

(bierze świecę, zapala, idzie do przedpokoju, otwiera drzwi, po chwili wchodzi do pokoju i mówi).
JULKA (trochę zmienionym głosem).

Proszę, racz pani wejść!


SCENA V.
(wchodzi Nina, ubrana nadzwyczajnie strojnie i pięknie, blondynka, nerwowa, z włosami uczesanemi á la Boticelli).
NINA (nerwowa).

Czy panie Koreckie?...

JULKA.

Tak.

ELKA (zmieszana do Julki).

To ona.

JULKA (cicho, spokojnie).

Wiem o tem.

NINA (dość impertynencko).

Która jest... młodsza?

JULKA.

Pani daruje — siostra moja musi nas opuścić. Jest chora. — Ja sama się z panią rozmówię.

NINA.

A... więc to tamta?

JULKA (z godnością i ostro).

Tak... właśnie... to tamta. (do Elki) Idź, Elko, do sypialni. Masz gorączkę. W razie potrzeby przywołani cię.

(Elka posłuszna wychodzi, dławiąc łzy).
NINA (ironicznie).

Siostra pani odważniejszą jest, pisząc list, jak w rzeczywistości.

JULKA (zawsze spokojnie).

Siostra moja jest jeszcze dzieckiem trwożliwem i nieumiejącem dać sobie rady wobec tragedyi, w którą ją los postawił.

NINA (ciągle szyderczo i gniewnie).

Ładne dziecko!... romans z żonatymi ludźmi zawiązywać potrafi...

JULKA (ostro).

Milcz pani! Czy przyszłaś po to, by nas obrażać?

NINA (szarpiąc nerwowo boa).

Przyszłam po to, aby wam ustnie odpowiedzieć na to szkolne wypracowanie, które mi dziś rano posłaniec wręczył. Nie bawię się w kompromitujące pisaniny — zwłaszcza, gdy nie wiem w jakiego to rodzaju ręce list mój się dostanie. Przyszłam...

JULKA.

Przepraszam, ja pani teraz przerwę. — Przyszłaś pani poprostu dlatego, że sądziłaś, że zastaniesz tu swego męża i że będziesz mogła, użyjmy tego szablonowego słowa — zrobić mu tu scenę. Czy się mylę?

NINA.

Jakiem prawem mnie pani badasz?

JULKA (spokojnie).

Czy się mylę?

NINA (zmieszana, spuszczając z tonu).

Dziwna z pani kobieta...

JULKA (po chwili wpatrując się w oczy Niny).

Kochałabyś pani jeszcze swego męża?

NINA (nerwowo otwiera kilka razy usta, jakby chciała odpowiedzieć, wreszcie pociera ręką po czole i ogłada się za krzesłem).
JULKA.

Usiądź pani!... Tak!... napij się pani wody!...

(daje jej krzesło — Nina siada, Julka jej podaje wodę).

Teraz będziemy mówić.

(siada po drugiej stronie stołu, światło lampy pada na twarz Niny).
JULKA.

O ile widzę jesteś... pani... kłębkiem nerwów.

NINA (usta jej drżą, powieki zasłaniają się mimowoli).

W istocie — jestem bardzo nerwowa.

JULKA.

Cóż więc dziwnego, że i czyny pani są niewiadome, nieobliczone, nerwowe. Przyszłaś pani tu za popędem nerwów, nie obliczając jakie konsekwencye mogą z tego wyniknąć.

NINA (coraz więcej się denerwuje).

Ja byłam dość długo cierpliwą... ja nigdy nie zwracałam się do pani, choć przyznasz pani, że miałam prawo czuć się strasznie dotkniętą waszem postępowaniem. Panowałam o ile mogłam nad swemi nerwami i mówiłam sobie — „e! To przelotna miłostka, co tam taka...“ (miarkując się) przepraszam panią.

JULKA (spokojnie i grzecznie).

Mów pani dalej — ja umiera wejść w pani położenie i rozumiem stan twoich nerwów. Słucham panią dalej.

NINA (coraz więcej tracąc ton impertynencki, z jakim przyszła, lecz coraz więcej nerwowo).

Mówię, że... zaraz... w głowie mi się już po prostu miesza... Pani siostra swym listem wprowadziła mnie w stan takiego rozdrażnienia, że był u mnie dwukrotnie doktór i uspokoić mnie nie mógł. — A więc, sądząc, że to jest przelotna miłostka... czekałam. Tymczasem z listu siostry pani widzę, że się na coś innego zanosi. Pani siostra rości sobie jakieś pretensye... Żąda, ażebym ja popierała rozwód!... Tego już nadto!...

(ożywiając się nerwowo).

Ja na to nigdy nie przystanę. Ja mam prawo do Karola, prawo, które mi nadało moje z nim małżeństwo i od niego nie ustąpię!

JULKA (zimno).

Tylko spokojnie. Inaczej nie dojdziemy nigdy do porozumienia. Pani mówi ciągle o swoim mężu. Ale... pan Karol nie jest już mężem pani.

NINA (gwałtownie).

Jakto? rozwód przecież nie dany i danym nigdy nie będzie.

JULKA.

Tak... rozwód formalny... Ale w rzeczywistości z chwilą, gdy mąż pani odszedł od niej, duchowo i fizycznie przestałaś być żoną jego. I wtedy to mąż pani spotkał moją siostrę i zaczął bywać w naszym domu.

NINA.

Gdyby nie ona, byłby — do mnie powrócił.

JULKA.

Mylisz się pani. Karol nigdy byłby do pani nie wrócił.

NINA.

Skąd pani możesz wiedzieć o tem?

JULKA.

To mniejsza, dość, że wiem. Słuchaj pani teraz uważnie. Być może, że po raz pierwszy w życiu ktoś — jakaś druga kobieta ośmieli się tak brutalnie powiedzieć ci całą prawdę. — Musisz mieć dokoła siebie cały tłum ludzi, przyznających ci słuszność i łudzących się nieuczciwie. A więc — zapamiętaj co ci mówię. — Ty — grałaś na nerwach swego męża. Granie na nerwach musi być twoją silną stroną. Zresztą, wszystko w tobie jest stworzone i tak się składa, aby grać na nerwach ludzkich, a zwłaszcza męskich. Twoja postać, głos, ruchy, spojrzenie, strój — twój sposób bycia szarpie nerwowo. A mężczyzna bierze to za miłość. —

NINA (słuchając mimowoli).

Niech pani mówi dalej...

JULKA.

Ale nerwy przywykają łatwo tak do środków uspakajających jak i podniecających. Mąż pani przywykł nerwowo do pani i przestałaś na nim robić wrażenie. Ale poza nerwami nie miałaś pani dla niego nic więcej...

NINA (szybko).

Dlaczegóż ja miałam się o to starać, on powinien się starać przywiązać mnie do siebie.

JULKA.

Skoro się jest egoistką — to najlepiej z mężczyznami nie zaczynać i trzymać się od nich zdaleka. — Ja jestem egoistką i dlatego zostanę starą panną. — Ale o to nie idzie. Chcę panią przekonać, że mężowi pani źle było w domu. Podbiłaś go wdziękiem i strojem, ale utrzymać go powinnaś czemś innem. Tymczasem jemu w domu było... zimno... on sam o tem mówił.

NINA (głupio).

Nie mogłam kazać palić w piecach dwa razy dziennie, od tego cera się psuje.

JULKA (z uśmiechem politowania).

Jak pani go nie rozumie nawet i teraz. Ja i on myśleliśmy o cieple moralnem, nie o paleniu w piecu.

NINA (która ze wstydem rozumie głupotę).

A!... (po chw.) Ale to egzaltacya... to wszystko dobre w książkach... Zresztą, chyba nie siostra pani może otoczyć go tą wyższością umysłową, — dość przeczytać jej list...

(rzuca list na stół).
JULKA.

Do siostry mej ciągnie go co innego.

NINA.

Ciekawa jestem co takiego.

(Julia milczy).
NINA (gryząc usta).

Brzydka... ordynarna... (podniecając się nerwowo) tak, brzydka...

JULKA.

Nie denerwuj się pani.

NINA (uderzając nogą o ziemię).

Brzydka mówię!... A zresztą... jakie pani prawo masz mówić mi impertynencye? spowiadać mnie?... To ja przyszłam was oskarżać, was sądzić — a pani mnie czynisz winną i stawiasz na pręgierzu. — To za wiele! Za dużą krzywdę mi robić chcecie. Ale przerachowałyście się... nic z tego nie będzie. Siostra pani schowała się teraz ze strachu przedemną! Naturalnie! Może pani jej jednak powiedzieć, że ja nie ustąpię, na rozwód się nie zgodzę nigdy!... nigdy!... nigdy!...

JULKA (spokojnie).

Należałoby słowo „nigdy“ usunąć zupełnie z mowy ludzkiej.

NINA (w pasyi).

Pani ośmielasz się drwić ze mnie?

JULKA.

Broń Boże! Tylko ja jestem spokojna i to moja wyższość nad panią.

NINA (j. w.)

Panina wyższość? Tego tylko brakuje! Ja wogóle nie wiem, po co ja z panią mówię.

JULKA (z uśmiechem).

Ażeby sprawić ulgę swoim nerwom.

NINA (drżąc cała nerwowa).

Wszystko jedno. Zapowiadam jednak, że zgody mej na rozwód nie uzyskacie. Będę się bronić do ostatka. Wy możecie ze swej strony robić co wam się podoba.

JULKA (spokojnie).

My nic nie będziemy robić. My będziemy czekać.

NINA.

Nie doczekacie się nigdy! — A jeżeli chcecie, żebym wam powiedziała prawdę...

JULKA.

Daj pani pokój! Zaczniesz za chwilę mówić rzeczy brzydkie i szablonowe. To nie harmonizuje z pani postacią.

NINA (dławiąc się pasyą).

Jesteś pani impertynentką! Bądź panna zdrowa!

JULKA (grzecznie).

Żegnam panią!... (bierze świecę). Pozwoli pani, tam ciemno...

NINA.

Sama trafię.

(wybiega, słychać trzask drzwi).



SCENA VI.
JULKA i ELKA.
ELKA (wybiega strwożona i tuli się do Julki).

Słyszałam wszystko! Julko, to zła kobieta.

JULKA (zimno).

Nie — ona jest także nieszczęśliwą. Trzeba być sprawiedliwą Elko.

ELKA (cicho).

Julko!... słyszałaś? ona go jeszcze kocha!

JULKA (spokojnie).

Kocha go — nerwami, ale kocha.

ELKA.

W każdym razie mniej odemnie. Prawda Julio?

JULKA (j. w.)

Trudno to osądzić, Elko.

ELKA.

Nazwała mnie brzydką, ordynarną. Wyśmiewała się z mego listu. A przecież ja tak płakałam, kiedy go pisałam.

JULKA.

Właśnie dlatego był śmiesznym. To, co dajemy światu przez łzy, wzbudza zwykle śmiech... Zechcesz kogoś rozrzewnić, śmiej się tworząc. Zapamiętaj to sobie.

ELKA.

Jakże ja mogłam śmiać się, kiedy całe życie się przedemną łamie! Bo co ja teraz pocznę? co?... Mnie dziś jedna z panienek w agencyi powiedziała coś, co mnie bardzo zaniepokoiło. Ona miała także takiego niby narzeczonego. Nie mogli się pobrać, bo on miał dużo długów i strasznie za nim żydzi chodzili. Więc oni czekali i on do niej przychodził — niby jak Karol do nas. Ale że to tak było Bóg wie jak długo, on się znudził i znalazł sobie inną, a ją porzucił. Czy to możliwe Julko?

JULKA (wybiera się powoli).

To bardzo możliwe Elko!

ELKA.

On mnie także może porzucić! Jeszcze się to także może sprzykrzyć — prawda.

JULKA.

Prawda.

ELKA (chodzi gorączkowo, łamiąc ręce).

Co począć? co począć?...

(po chwili).

Najwięcej mi się rozchodzi o to, że on tak pragnie jakiegoś spokoju, jakiejś ciszy, jakiegoś dachu rodzinnego nad głową. — Ot... dziś — mówił — gdybym miał tu fotel, tu biurko — pisałbym... byłbym szczęśliwy... Tak! oto mi się rozchodzi! Chciałabym go tak czemś przywiązać do siebie. — Co tu począć!...

JULKA (ubrana do wyjścia patrzy na Elkę z politowaniem i mówi).

Biedne dziecko!

ELKA (nagle zalewa się łzami).

Tak! tak! biedna ja... biedny on!... Julko, daj mi jaką radę.

JULKA (smutnie i spokojnie).

Nie, Elko... ja ci żadnej rady dać nie mogę.

ELKA (czepiając się jej rąk).

Dlaczego? przecież ty jesteś moją siostrą.

JULKA (jeszcze smutniej).

Właśnie dlatego, że jestem twą siostrą.

ELKA (pada przy stole na krzesło z płaczem).

Cóż! chyba mi nie żyć więcej na świecie!



SCENA VII.
JULKA, ELKA, KAROL.
KAROL (wsuwa głowę z przedpokoju).

Drzwi były otwarte, wiecznie u was drzwi otwarte.

JULKA.

Elko! Karol przyszedł.

(Elka łka gwałtownie).
KAROL (wchodzi do pokoju).

Zimno w redakcyi, kaloryfery nie funkcyonują, nie mogę pisać... (podchodzi do Elki). Co to Elko?

ELKA (z wybuchem płaczu rzuca mu się na szyję).

Karolu!... Ona tu była.

KAROL (zmieszany, odsuwa Elkę od siebie).

Kto?

JULKA (spokojnie).

Twoja żona...

KAROL.

Tu? po co? czego chciała?... Jak śmiała?... Skąd miała jakąś pewność?

ELKA.

To ja byłam winna. Ja napisałam do niej list... O! nie gniewaj się! Ja myślałam, że ją uproszę... Ona tu przyszła i... i... (wybucha płaczem). Taka ładna... tak ślicznie ubrana!... — co ja przy niej! co ja przy niej!

KAROL (do Julki).

Co mówiła?

JULKA.

Masę nerwowych i chaotycznych frazesów, kilka impertynencyj...

KAROL.

Obraziła was?

JULKA (szybko).

O! nie!... wzbudziła tylko pewną litość. Czasem i ptasie nerwowe mózgi cierpieć umieją Karolu...

KAROL.

Ale rezultat?

JULKA.

Zacięła się — A wiesz... kiedy tu (pokazuje czoło) brak — upór rozwija się jak chwast.

ELKA.

Powiedziała — nigdy!

KAROL.

Przeczuwałem to.

(chodzi po pokoju wreszcie siada na sofeczce i ukrywa twarz w dłoni).

A!... niegodziwa, niegodziwa!... Co jej na tem zależy? Przecież mnie nie kocha!

(Elka szybkim ruchem kładzie swą rękę na ustach Julii).
ELKA (cicho do Julii).

Nie mów nic!

KAROL (jakby do siebie).

Jaki smutek! jaki smutek... I nic, nic!... Nawet jakiejś nadziei, że wreszcie przestanę być tym bezdomnym, tym, który z zazdrością patrzy na lampy płonące nad stołami o wieczornej porze, w cichych, dobrze zamkniętych wnętrzach mieszkań. Tułacz poranny, tułacz dzienny, wieczorny, Ahaswer sercowy i... wszystko to, co stanowi potrzebę serca, zakazane...

(z wybuchem).

Bo tak chce świat!

(po chwili).

Ha! no! trudno...

(spogląda dokoła siebie i znów kryje głowę w dłonie).

Gościem tu wiecznie będę! gościem — niczem więcej! (po chwili). Jestem zmęczony!...

ELKA (cicho do Julii).

Zobaczysz... on mnie porzuci! on gotów do niej wrócić. Daj mi radę, siostro! daj radę!

JULKA.

Nie mogę!

(wybiega).



SCENA VIII.
ELKA, KAROL.
(Długa chwila milczenia. Karol siedzi z twarzą ukrytą. Elka powoli zbliża się ku niemu i klęka u jego kolan, odejmuje jego ręce od twarzy i mówi wzruszona).
ELKA.

Lolek? Co to... łzy?

KAROL (ocierając oczy).

Nie zważaj na to... tak się już jakoś we mnie wszystko zebrało... — Widzisz... ja od dziecka nie miałem nigdy spokojnego kąta i tułałem się po obcych. — Teraz uchwyciłem się ciebie, jak tonący, bo czułem po prostu, że utonę, jeśli będę dalej rozrzucał swe życie po knajpach i obcych kątach. Przy tobie chciałem wytchnąć! tyś mi stworzona właśnie na ciche, dobre, kochane dziecko... Byłoby nam tak dobrze... Ty, ja — Julka. — I tego wszystkiego mi zabrania kto? kto?... prawo, świat! Prawo dla wszystkich jednakie... a tu każdy człowiek inny, każda dusza inna, każda tragedya duszy inna... I nic! nic dla mnie! Dla nas Elko — nic...

ELKA (nagle z namiętnym wybuchem).

Kłamstwo, że dla nas nic — dla nas wszystko — słyszysz! dla nas wszystko!

KAROL.

Elko! Elko!

ELKA (gorączkowo i namiętnie).

Tak! tak! ja nie chcę widzieć twych łez, ja nie chcę czuć twych łez... dość tego! Uwzięli się na nas! — Ona, prawo, świat!... Skuli nas, związali, torturują, gnębią. Dlaczego? — Ty mnie wybrałeś — ja ciebie. Tobie ten nasz biedny kąt drogi, a miły. Zostań tu! Ja nie umiem ci powiedzieć, co się w mem sercu dzieje... ale tak się coś we mnie zbuntowało — strach! strach!...

KAROL (wpatrując się w nią).

Jakaś ty inna, jakaś ty śliczna teraz, Elko!...

ELKA (na klęczkach w objęciach Karola).

Zostań tu z nami! będzie ci dobrze! — To będzie twój dom!...

KAROL.

Jak twe oczy płoną! patrz na mnie, patrz prosto!...

ELKA.

Będę ci wszystkiem... czem mogę, na co mnie stać — tylko nie płacz! nie płacz już nigdy!...

KAROL (namiętnie).

Jaka to dziwna godzina! to czarów godzina! Elko! Przetwarzasz mi się w rękach! Aż łuna od ciebie bije, tak piękniejesz, tak promieniejesz cała.

ELKA.

Bóg mi świadkiem, jak proste i szczere w tej chwili serce moje. Pragnę cię kochać i być ci wierną do śmierci... Tak mi Boże dopomóż!...

KAROL (namiętnie).

Usta twoje, Elko! oczy twoje!... Ty primavera brylantową rosą łez skąpana!...

ELKA (omdlewając mu prawie w ręku, ciągle na klęczkach).

Sługą jestem twoją!

KAROL.

Nie! — tyś żoną moją!

(całują się długo namiętnie).
Zasłona spada.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.