Paryż (Zola)/Część piąta/V
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Paryż |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W piętnaście miesięcy póżniej, we wrześniu, w dzień pogodny i słoneczny, Bache i Teofil Morin byli na śniadaniu w dworku Wilhelma i siedząc w pobliżu oszklonej ściany w ulubionej pracowni, rozkoszowali się pięknością widoku na Paryż, płonący w złocie południowego oświetlenia.
W pobliżu jadalnego stołu bieliła się kołyska, w której po za muślinowemi firankami spał Jaś, czteromiesięczny syn Piotra i Maryi. Ze względu na dziecko, poddali się ceremonii ślubu cywilnego i ulegalizowali swój związek w zarządzie gminy Montmartre. Formalność ta odbyła się legalnie, jakkolwiek przypuszczali, że mer nie zechce zapisać małżeństwa byłego księdza. W razie jego oporu mieli zamiar obejść się bez ślubu.
Dla dogodzenia życzeniom Wilhelma, młode małżeństwo zamieszkiwało parę pokoi na górze w jego dworku, pozostawiając rodzinny dom w Neuilly, pod opieką starej Zofji, przywiązanej służącej, która od lat trzydziestu zżyła się z jego ścianami. Od czternastu miesięcy Piotr i Marya należeli do siebie i życie płynęło im szczęśliwie wśród spokojnej pracy i serdecznego stosunku całej rodziny.
Franciszek ukończył szkołę Normalną, a otrzymawszy wszystkie dyplomy i stopnie, wybierał się na zachód Francyi, dla objęcia katedry w liceum na prowincyi. Miał zamiar być profesorem przez lat kilka, a następnie oddać się wyłącznie pracom naukowym. Antoni pozyskał sławę w swoim zawodzie, urządziwszy wystawę drzeworytów, przedstawiających widoki Paryża i był obecnie narzeczonym Lizy Jahan, którą miał poślubić na wiosnę w siedemnastą rocznicę jej urodzin. Lecz z trzech synów Wilhelma, głównym tryumfatorem był Tomasz, nareszcie bowiem zbudował mały motor własnego pomysłu, urodzonego pod wpływem genialnej idei ojca. Mniej więcej przed rokiem, Wilhelm, zastanawiając się nad rozpryśnięciem swoich olbrzymich planów, które w całości porzucił, uznawszy je za chimeryczne, wpadł na myśl spożytkowania wynalezionego przez siebie materyału wybuchowego, używając go za siłę poruszającą. Pierwsze zastosowanie postanowił wypróbować przy motorze swojego syna, który pracował nad udoskonaleniem samochodów petrolowych w fabryce Grandidier. Naradziwszy się z Tomaszem, wziął się z nim do wspólnej pracy i po długich usiłowaniach, licznych próbach, wymyślili nowy mechanizm, dający pożądany rezultat. Ojciec i syn stali się twórcami udoskonalonego motoru, poruszanego nieznaną dotąd siłą, a wykonany przez nich model stał całkowicie wykończony na dębowym postumencie, gotów do biegu i szerokiego, praktycznego zastosowania.
Kilkanaście miesięcy, spędzonych w szczęściu i powodzeniu, ożywiło radosnem tchnieniem cały dworek, leżący na szczycie wzgórza, w pobliżu bazyliki. Babka, pomimo podeszłego wieku, pozostała tu czynną panią i królową, a chociaż zawsze była milcząca, kochano ją i słuchano we wszystkiem. Zdawało się, że wszędzie była obecna, chociaż rzadko opuszczała fotel, stojący w pobliżu oszklonej ściany w pracowni. Pielęgnowała z troskliwością małego Jasia, twierdząc, że go wychowa, jak wychowała Tomasza, Franciszka i Antoniego. Wierzyła, iż nie umrze, dopóki będzie użyteczną swej rodzinie, dopóki kto z jej najbliższego otoczenia potrzebować będzie jej opieki, doświadczenia i miłości. Marya z radością patrzała na przywiązanie babki do nowonarodzonego wnuka, a chociaż bywała często zmęczona karmieniem, zachowała dawną wesołość i zdrowie. Jaś miał więc przy sobie dwie kochające matki, nieodstępujące jego kołyski. Piotr pracował w dalszym ciągu przy boku Tomasza, nabywał wprawy w rzemiośle i szczycił się, że był już prawie skończonym mechanikiem.
Dzisiejsze śniadanie urozmaiciła obecność Bache’a i Teofila Morin. Stół jadalny był już sprzątnięty i podano czarną kawę, gdy nadszedł dziesięcioletni chłopiec, syn stróża z ulicy Cortot, chcąc się widzieć z panem Piotrem Fromont. Nieśmiało opowiedział, że ksiądz Rose jest bardzo chory, umierający i prosi, by pan Piotr Fromont przyszedł do niego, jak można najprędzej, natychmiast.
Piotr, wzruszony i zaniepokojony, zerwał się i poszedł z chłopcem. W kilka minut był już na ulicy Cortot. Wszedł spiesznie do dobrze znanego sobie mieszkania na dole, z oknami wychodzącemi na niewielki ogródek. Ksiądz Rose dogorywał na łóżku, lecz zachował przytomność umysłu, ujmującą słodycz i uśmiech. Obecna przy nim zakonnica spojrzała z niezadowoleniem na przybyłego gościa, zdawała się być nawet zaniepokojoną przyjściem tego nieznanego jej człowieka. Piotr odgadł, że była postawiona na straży i że ksiądz Rose w tajemnicy przed nią kazał go przywołać. Ksiądz Rose z łagodną powagą poprosił swą opiekunkę, by go pozostawiła sam na sam z gościem. Nie śmiała stawić oporu woli umierającego i ociągając się, wyszła z pokoju.
— Ach, moje dziecko, jakże pragnąłem rozmowy z tobą! Usiądź przy mnie jak najbliżej, żebyś mógł słyszeć moje słowa... bo za kilka godzin już mnie nie będzie... umrę przed wieczorem... a mam tak ważne zlecenia... tak ważne prośby do ciebie...
Piotr z bólem widział zmianę zaszłą na twarzy przyjaciela. Już tylko iskierka życia tlała w drobnej postaci starego księdza, lecz chudą, bladą twarz ożywiały oczy płonące egzaltowaną dobrocią i niewinnością serdecznych uczuć.
— Ojcze, dlaczego mnie nie wzywałeś, jeżeli pragnąłeś widzieć się zemną? Byłbym zawsze przybiegł z ochotą, wszak wątpić o tem nie możesz! Ojcze! powiedz, może nie mogłeś?... może pilnowano ciebie?...
Na łagodnej twarzy umierającego pojawił się uśmiech zawstydzenia i wyznania winy.
— Moje drogie dziecko, wiedz, że to było koniecznością. Musiano mnie pilnować, bo byłem niepoprawny i zawsze skory do niedorzecznych uczynków. Dawałem jałmużnę ludziom potrzebującym... lecz przełożeni moi przekonali się o niegodziwości tych, których wspomagałem. Tak, moje dziecko, popadłem w dawne grzechy, więc wezwano mnie do zarządu arcybiskupiego i zostałem wyłajany, powiedziano mi, że kompromituję naszą świętą religię. Stałem się powodem skandalu pomiędzy duchowieństwem. Odtąd pilnowano mnie surowiej, niż kiedykolwiek. A gdy rozeszła się wieść o mojej chorobie, osadzono przy mnie tę zakonnicę, którą tu widziałeś... Wiem, że to wszystko jest czynione dla mojego dobra... pilnująca mnie zakonnica często mi powtarza, że gdyby nie jej opieka, umarłbym na gołej podłodze, bo oddałbym łóżko i pościel biednym, których los zbyt żywo, jak się okazuje, biorę do serca..
Głosu mu zabrakło, umilkł, a po chwilowym odpoczynku, mówił dalej:
— Moje dziecko, proszę, żebyś rozumiał tę rzecz, jak należy... Siostra jest świętą kobietą, dogląda mnie w chorobie i spełnia obowiązek, który jej polecono, pilnując mnie, abym do końca nie popełniał głupstw, za jakie tylokrotnie mnie karcono. Otóż. moje dziecko, znów wobec niej zawiniłem, bo pokryjomu posłałem po ciebie. Jest to grzech, lecz mam nadzieję, że Bóg zechce mi przebaczyć. Potrzebowałem z tobą pomówić, mam tylu biedaków... cóż z nimi będzie, gdy mnie zabraknie, pragnąłem ciebie zapytać...
Znów zamilkł, patrząc na Piotra, który prosił ze łzami w oczach:
— Mów, ojcze! mów! zrobię wszystko, co będzie w mojej możności!
— Wiem, wiem, moje drogie dziecko. Dlatego ciebie wezwałem. Dlatego z całą ufnością tobie ich polecę. Bo pomimo wszystkiego, co zaszło w twojem życiu, tylko tobie ufam w zupełności. Ty jeden mnie zrozumiesz i spełnisz moją prośbę, a to będzie dla mnie najwyższą ulgą. Umrę spokojnie.
Ksiądz Rose tylko tą aluzyą przypomniał Piotrowi o przyczynach, które spowodowały rozerwanie ich blizkiego stosunku. Po raz ostatni widział Piotra, gdy go spotkał w cywilnem ubraniu w pobliżu bazyliki; miał z nim wtedy długą rozmowę, bolejąc nad zbuntowanym synem Kościoła. Dowiedział się następnie o małżeństwie Piotra i ostatecznem zerwaniu z religią. Teraz wszakże, w chwili skonu, wszystkie te szczegóły wydały mu się nic nieznaczącemi drobiazgami, pomnym był jedynie na gorące serce swojego dawnego towarzysza, z którym przez lat kilka szedł w parze, by nieść dobroczynną pomoc biednym mieszkańcom najuboższych dzielnic Paryża.
— Zatem, kiedy pozwalasz, — rzekł umierający, siląc się na uśmiech — mianuję cię moim spadkobiercą. Dar nie jest wspaniały, daję ci moich biednych, bo nic innego nad nich nie posiadam!
Wśród licznych nędzarzy, których wspomagał, przedewszystkiem obchodził go los trzech istot. Od chwili, jak zachorował, nie przestawał się kłopotać, co z niemi będzie, gdy im zabraknie skromnego wsparcia, jakie od niego otrzymywali i z którego żyli. A więc najpierw „ten wielki stary“, którego kiedyś napróżno chcieli wynaleźć w przytułku nocnym i umieścić zamiast zmarłego Laveuve w instytucyi inwalidów pracy. Dostał się on tam później, ale po trzech dniach pobytu uciekł, nie chcąc się nagiąć do regulaminu. Dziki, gwałtowny, nieznośnego charakteru, z nikim nie pozostawał w zgodzie, jednak nie można go było z tych powodów opuścić i skazać na śmierć głodową? W każdą sobotę ksiądz Rose dawał mu franka i te kilka groszy wystarczały mu na całotygodniowe utrzymanie. W równie wyjątkowej nędzy była sparaliżowana staruszka, mieszkająca w kącie walącej się rudery przy ulicy Mont-Cenis. Żyła chlebem, przynoszonym jej codziennie z sąsiedniej piekarni, za który ksiądz Rose płacił pierwszego każdego miesiąca. Lecz najsmutniejsze, najcięższe było położenie młodej suchotnicy, nieślubnej matki, tak chorej, że nie była w stanie szukać zarobku. Wiedziała, że wkrótce musi umrzeć i rozpaczała na myśl, że pozostawi swą małą córeczkę na bruku, bez żadnej opieki. Tutaj zatem ciężar był podwójny — potrzeba było wspierać matkę aż do śmierci, a następnie zająć się biedną małą sierotką, żeby ją umieścić w ochronie.
— Wybacz mi, moje dziecko, że pozostawię ci po sobie tyle kłopotów... Chciałem chociażby w części ulżyć ci ciężaru i w tym celu naradzałem się z siostrą, która mnie dogląda, lecz, na samo wspomnienie o „wielkim starym“, przeżegnała się z przerażenia. Taka sama odmowa spotkała mnie ze strony mojego dawnego znajomego księdza Taverniera... jest to najzacniejszy człowiek, ale nie zgadzamy się z sobą w różnych kwestyach. Tak więc jesteś zmuszony objąć całość mojej spuścizny... wiem, że spełnisz moją prośbę, którą zleciwszy tobie, umrę spokojnie, błogosławiąc cię, jak syna.
Piotr, płacząc, zawołał:
— Ach, ojcze! bądź spokojny, spełnię wszystko... Twoja wola jest dla mnie świętą!
— Dziękuję ci! dziękuję. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć! Zatem będziesz pamiętać?... co sobotę trzeba dać franka staremu, dopilnować piekarza, by zanosił codziennie chleb sparaliżowanej kobiecie i odwiedzać chorą młodą suchotnicę, a po jej śmierci zająć się losem małej jej córeczki. Drogie moje dziecko... dziękuję ci... zdjąłeś mi kamień z serca... Jestem teraz spokojny i powitam śmierć bez trwogi...
Może mnie zabrać, chociażby natychmiast...
Blada, poczciwa twarz księdza Rose zajaśniała słodką radością. Uścisnął on dłoń Piotra, którą trzymał dotąd w ręku, pragnąc go mieć jak najbliżej siebie, a wzrokiem wypowiadał mu serdeczność swoich uczuć. Głos umierającego słabł z każdą chwilą, lecz chciał jeszcze coś powiedzieć, więc Piotr pochylił nad nim głowę, by nie stracić ani słowa z szeptanego ostatniego zwierzenia:
— Rad jestem, że już przyszła na mnie kolej. Ciężko mi było... bardzo ciężko... Dawałem, co mogłem, lecz to przecież żadnej nie przynosiło ulgi. Czułem, że należałoby dawać bezustannie i coraz to więcej. Ach, jak niezmiernie bywało mi smutno, gdy dochodziłem do wniosku, że dobroczynność jest bezsilną wobec nędzy!... Często traciłem nadzieję, by módz tą drogą dojść do celu i ukrócić cierpienie... Buntowałem się przeciwko tej niemocy, lecz poza dobroczynnością żadnego leku dopatrzeć się nie zdołałem. Pamiętasz nasze wędrówki po najbiedniejszych ulicach Paryża? Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Powiedziałem ci, że pomimo wszystkiego, co zaszło, kochać się będziemy w miłości bliźnich... i widzisz... odgadłem, a raczej dałem dowód, że dobrze poznałem twoje serce, bo po tak długiem niewidzeniu się, po tych zmianach, zaszłych w twojem życiu... przybiegłeś na moje wezwanie i odnajduję cię takim samym, jak byłeś, dobrym, serdecznym, współczującym ludzkiej niedoli... Jestem spokojny o moich biednych, których ci powierzam. Ale co do mnie, to wolę już odejść z tego świata, wolę... było mi za ciężko, nie mogłem podołać zadaniu... Za wiele widziałem nędzy, której nie mogłem przyjść z pomocą, a jednak... wszak wiesz... robiłem wszelkie wysiłki... narażałem się na niezadowolenie moich przełożonych, ganili mnie i karcili, dowodząc, że jestem niedorzecznym, że skandalizuję wiernych mojem postępowaniem i że narażam na szwank naszą świętą religię... Czas więc, by mnie śmierć zabrała... bo pomimo wszystkiego, tylko coraz cięższą widziałem niedolę. Nędza wzmaga się i nie widzę na nią ratunku.. Synu mój! teraz pożegnajmy się z sobą.. Serce mam zbolałe życiem, a dłonie bezsilne, zwyciężone.
Piotr ucałował go z synowską miłością i wyszedł z twarzą zalaną łzami, niewymownie wzruszony ostatecznem rozstaniem się ze starym przyjacielem i kilkoletnim towarzyszem swego życia. Jakże bolesnym był ten krzyk beznadziejny, krzyk serca umierającego księdza Rose! Więc nawet to naiwne, stare dziecko zwątpiło w zaradność miłosierdzia! Umierał zbolały myślą o wzmagającej się nędzy, nieposkromnionej hojnością jałmużny serc współczujących! Pragnął śmierci, chcąc ujść okrutnego widoku tylu cierpień, na które nie znalazł ratunku, konał wylękły, iż są one związane nazawsze z losem człowieka na ziemi!
Gdy Piotr stanął z powrotem w pracowni, stół jadalny był już oddawna uprzątnięty, Bache i Teofil Morin rozmawiali z Wilhelmem, podczas gdy każdy z jego trzech synów powrócił do swego zajęcia. Marya haftowała pochylona nad krosnami na zwykłem swojem miejscu w pobliżu babki, lecz od czasu do czasu biegła do kołyski, by spojrzeć na Jasia i upewnić się, czy śpi spokojnie, złożywszy na piersiach obie piąstki. Piotr, nic nie rzekłszy o wzruszeniu, jakiem opływało mu serce, pocałował włosy żony, pochyliwszy się z nią nad uśpionym synem i zaraz włożył fartuch roboczy, by pomagać Tomaszowi przy ostatecznem regulowaniu ukończonego już małego motoru.
Piotr, pogrążony w myślach, zapomniał o miejscu, w jakiem się znajdował; przestał słyszeć i widzieć osoby, które go otaczały. Słodycz pocałunku złożonego na głowie Maryi pozostała mu na ustach, lecz myślą oddał się cały wspomnieniom przeszłości wywołanym wizytą, jaką złożył przy łóżku księdza Rose. Jakże już dalekim był ów zimowy poranek, gdy wyszedłszy z bazyliki Sacré Coeur, spotkał wyczekującego nań starego księdza Rose, który wylękły, by go nie widziano, powierzył mu parę franków do zaniesienia Laveuve, opuszczonemu starcowi, zmarłemu w kilkanaście godzin później na przegniłym barłogu zimnego poddasza. Jakże rozpaczliwie smutnym był dla Piotra ów poranek, ile w nim wrzało walk i katuszy i jakie niespodziewane miało w nim zajść odrodzenie! Dopiero co odszedł od ołtarza, odprawiwszy jedną z ostatnich swoich mszy, a nigdy może głębiej nie odczuł okropności swego położenia. Był księdzem niewierzącym, zwątpił w pożyteczność swej, misyi, czuł się nad otwartą otchłanią nicości i nie widział dla siebie żadnego ratunku. Wszak poprzednio doświadczał siebie dwukrotnie, pragnąc wskrzesić zanikającą w sercu wiarę. Lecz z obu prób wyszedł ciężej, niż poprzednio, złamany. W Lourdes, ujrzawszy odrażającą gloryfikacyę absurdu, wyrzekł się chęci powrotu w tył ku pierwotnym wierzeniom, gdy ciemny tłum korzył się pochylony w jarzmie nieświadomości. W Rzymie przekonał się, jak dalece spróchniałym jest wielki gmach kościoła i jak próżnym wysiłkiem byłoby jego odnowienie. Kościół Rzymski zapadał się wśród mnogich innych ruin, by niezadługo rozpaść się w proch na grobowiskach innych wymarłych religij. Powróciwszy do Paryża ze swej pielgrzymki do Rzymu, Piotr szukał ratunku w wierze w miłosierdzie. Lecz i tu wkrótce napotkał się z bankructwem swoich usiłowań. Zwątpił, by można było zbawić ludzkość drogą jałmużny, nie przynosiła ona pożądanego leku na ogrom nędzy i cierpienia. Przerażony strupieszałością instytucyj społecznych, nie widział sposobu ich naprawy i zrozpaczony, zaczął wyczekiwać katastrofy, któraby we krwi i pożodze zniszczyła świat stary, zbrodniczy i niegodny istnienia. Rzuciwszy taki wyrok, Piotr skazał samego siebie na nicość i żył zamknięty w sobie, złożywszy swą dumę w ścisłem spełnianiu przyjętego obowiązku. Był księdzem niewierzącym, lecz uczciwie czuwał nad wiarą innych. Wtem niespodziewane spotkanie się z Wilhelmem nadało odmienny kierunek dotyczasowemu jego życiu.
Zdarł ze swych ramion kłamliwą odzież księdza i stał się człowiekiem, odzyskawszy prawo do życia, do jego uciech i pracy krzepiącej zdrowie i dającej siły.
Dumania Piotra przerwał Tomasz zażądaniem potrzebnego mu narzędzia, po które musiał iść na drugi koniec pracowni. Idąc tam, usłyszał wyraźnie głos Bache’a, który mówił:
— Gabinet ministrów podał się dziś rano do dymisyi... Vignon miał już tego dosyć... Nie chcąc się zużyć, wolał się wycofać, pewien, że znów na niego przyjdzie kolej.
— Piastował swój urząd przeszło od roku — wtrącił Morin. — Jak na obecne czasy, to tak bardzo długo...
Zaraz po zamachu Wiktora Mathis, który natychmiast był pochwycony, a w trzy tygodnie potem osądzony i ścięty na placu de la Roquette, ministeryum Monferand zostało obalone, Izba bowiem uznała, że niewarto ulegać despotycznej władzy człowieka, który nie zdołał zabezpieczyć kraju od anarchistów rzucających bomby. Monferrand usunięty został od władzy olbrzymią większością głosów, przeraziwszy kolegów łapczywością swego apetytu. Wszystko zagarniał dla siebie, pozostawiając innym tylko okruchy. Tym razem Vignon z łatwością objął po nim spuściznę, pomimo swego programu reform, których oddawna obawiano się aż dotąd. Vignon pragnął szczerze wprowadzić w życie postawiany przez siebie program, lecz usiłowania młodego prezesa ministrów napotykały trudności, które uzbezwładniły wszystkie jego przygotowawcze zabiegi. Nikt nie powątpiewał o jego uczciwości, lecz miał on skrępowane ręce niewidzialnemi więzami i wkrótce poddał się temu, rządząc odtąd na wzór wszystkich innych swoich poprzedników. Ze zdziwieniem, lecz ku zadowoleniu większości ujrzano, iż program Vignona był tylko pozornie odmienny od innych.
— Zapewne Monferrand powróci do władzy — rzekł Wilhelm.
— Tak, prawdopodobnie, że tak... Szanse są znów po jego stronie, a poplecznicy jego zaczynają się żwawo krzątać.
Bache, zawsze chętnie drwiący z taktyki Mège’a, zaczął opowiadać ostatnią jego kampanię w Izbie, nie różniącą się niczem od poprzednich. Przedstawiciel kolektywizmu pierwszy dawał hasło do obalenia ministeryum, lecz zwyciężywszy, nigdy nie otrzymywał spodziewanej nagrody, łudził się wiecznie i stawał się tylko narzędziem w rękach tej lub innej koteryi.
— Niechajże pożerają się wzajemnie! — rzucił Wilhelm. — Walczą na rzecz tej lub innej osobistości w marnej ambicyi dotarcia do władzy, do szafowania pieniędzmi lub dysponowania urzędami. Lecz po za drobiazgowością walk osobistych, staczanych w Izbie przez wybrańców, a raczej uzurpatorów woli narodu, ewolucya społeczna wciąż posuwa się naprzód, idee narzucają się umysłom, przyspieszając zamanifestowanie się czynów. Ludzkość nie zatrzymuje się w swoim pochodzie!
Słowa te zastanowiły Piotra. Znów przestał słuchać dalszego ciągu rozmowy, pogrążył się we wspomnieniach i wiązał je w całość. Wydawało mu się, że Paryż ze swą milionową ludnością był olbrzymią kadzią, w której warzyło się i mieszało wszystko, co było najlepszego i najgorszego w społeczeństwie, lecz z tego kotła czarownic, zawierającego najdrogocenniejsze i najbardziej odrażające produkta, wyleje się z czasem na świat nieoceniony lek uzdrowienia, zapewniający mu nową erę młodości i szczęścia. Piotr pochylił się nad pełną po brzegi kadzią i chciwie począł śledzić jej zawartość. Na powierzchni, jak piana, burzył się świat polityczny. Monferrand wypływał na grzbiecie powalonego przez siebie Barroux, ujarzmiał przekupstwem chciwych i hulaszczych, jak Fonsègne lub Duthil, posługiwał się poczciwcami, jak Taboureau i Dauvergne, umiał wyzyskać nawet zapaleńców, i sekciarzy takich, jak Mège, oraz ludzi inteligentnych i ambitnych, jak Vignon. Pod szumowinami świata politycznego ukazała się zatruwająca warstwa sprzedajnego złota; głośna sprawa kolei żelaznych afrykańskich, której gnijące wyziewy rzuciły zarazę w parlamencie, ustępowała miejsce nowym kombinacyom finansowym, zrodzonym w przemysłowym mózgu barona Duvillard, tego przedstawiciela tryumfującej burżuazyi, pasożyta żyjącego krwią ssaną z całości społecznego organizmu. Postać barona Dovillard przypomniała Piotrowi jego rodzinę i najbliższe otoczenie: gorszącą miłosną awanturę Ewy, tej matki broniącej swego kochanka, a wreszcie odstępującej go znienawidzonej rywalce, córce swej Kamilli, podczas, gdy syn Hyacynt, zwyrodniały ostatni potomek rodu Duvillard, znudzony swą kochanką, księżną de Harn, rzucił ją w objęcia Sylwii, publicznej dziewczyny, ubóstwianej przez jego ojca i poniżającej go publicznie. Po za nimi rysowały się blade postacie zamierającej arystokracyi, pani de Quinsac, syna jej Gerarda i starego przyjaciela rodziny, markiza de Morigny. Generał de Bozonnet, przedstawiciel tradycyjnego ducha armii, wiódł pogrzebowy jego orszak, podczas gdy sędzia Amadieu dawał przykład swoim kolegom. jak uległością wobec rządu zdobywa się karyerę. Prokurator trybunału Lehmann rozumiał to również dokładnie, spisując wnioski pod natchnieniem ministra rozporządzającego awansami. Ach, a cała prasa ileż przedstawiała jaskrawych plam i dwulicowości! żyła kłamstwem i szerzeniem skandalicznych opowieści, płynęła rzeką plotek i kału poruszanego przez wiecznie bryzgającego nim Sagnier’a, lub też bawiła publiczność bezczelną wesołością takiego Massota, który, nie znając skrupułów, mówił o wszystkiem i gardził wszystkiem, albo też bronił wszystkiego.
Po za rysującemi się wyraźnie postaciami, Piotr widział w olbrzymiej kadzi Paryża niezliczoną ciżbę ścierających się ze sobą zapaśników o podnieconym apetycie i niehamowanych żądzach. Jak owady, gdy napotkają chromającego towarzysza, rzucają się nań i tuczą się jego ciałem, tak i oni, ujrzawszy powalonego na ziemię nieszczęśliwego Salvata, obsiedli dokoła wychudły kadłub szaleńca i rwali go na sztuki, wyjąc z radości, w przekonaniu, że zagrażał bezpieczeństwu opasłego ich ogółu. Kadź była teraz w pełnym fermencie. Różnorodna mieszanina przewalała się i burzyła zaciekłością żądz, rozpasaniem woli i nadużyć, lecz Piotr nie powątpiewał o przyszłości i wierzył, iż ztąd popłynie zdrój czystego wina, niosącego zdrowie i pożądane pokrzepienie.
Wtem głosy przyjaciół rozmawiających w pracowni zabrzmiały donośniej i wyrwały Piotra z zadumy. Bache i Morin opowiadali Wilhelmowi o Janzenie. Zdaniem ich, był on teraz powtórnie skompromitowany w wypadkach zaszłych w Barcelonie i po chwilowem zniknięciu z Paryża znów się ukazał, Bache bowiem był pewien, że go poznał wczoraj na jednej z ludniejszych ulic. Ubolewali, że Janzen, człowiek obdarzony wyższą inteligencyą i żelazną wolą, marnuje te dary na rzecz propagandy czynnej, budzącej w nich odrazę.
Powoli mówiący Morin, rzekł:
— Jakże odmienną drogę ku wolności widzi chociażby nasz kochany Barthès, ten wieczny więzień albo wygnaniec! Miewam od niego wieści z Brukselli. Mieszka w ubogiej izdebce, lecz jest bogatszy niż kiedykolwiek w nadzieję zbliżającego się panowania szczęścia na ziemi. Barthès całe życie walczył za wolność, lecz ani jedną kroplą krwi rąk swoich nie skalał! Poświęciłby własną wolność, aby się przyczynić do okupienia przyszłej wolności narodów!
Bache wzruszył lekko ramionami, mówiąc:
— Wolność... wolność... niezawodnie, że jej pragniemy! Lecz wolność nic nie znaczy, nic nie jest warta bez należytego zorganizowania.
To dało początek do wznowienia wiecznie trwającej dyskusyi. Bache bronił Saint-Simona i Fouriera, podczas gdy Morin wierzył w naukę Proudhona i Augusta Comte’a. Bache, były członek rządu za czasów komuny, a dziś radca miejski Paryża, odczuwał potrzebę wiary przynoszącej mu pociechę, zaś profesor Morin, dawny żołnierz Garibaldiego, nie odstępował od przekonania, iż świat może być zbawionym tylko dzięki wiedzy, która go matematycznie pcha ku coraz doskonalszemu rozwojowi.
Z religijnem przejęciem Bache zaczął opowiadać o uroczystości, jaka odbyła się przed paru dniami w celu uczczenia pamięci i zasług Fourniera: wszyscy wierni uczniowie mistrza zebrali się około grobu, zasypując go kwiatami, wypowiadając mowy, w których iście z wiarą apostołów twierdzili, iż dzięki tylko rozpowszechnieniu jego doktryny, ludzkość wkroczy na właściwą drogę, wiodącą ku szczęśliwej przyszłości. Gdy Bache zamilkł, Morin w odpowiedzi wypróżnił kieszenie, wiecznie pełne broszur i manifestów komitetu, zajmującego się propagandą pozytywizmu. Zwolennicy nauki Augusta Comte’a apoteozowali w nich mistrza i jego doktrynę, a na pytania dawali rozstrzygające odpowiedzi, dowodząc, iż pozytywizm jest jedyną podstawą, na której może się oprzeć spodziewana nowa religia ludzkości.
Piotr, słuchając rozmowy przyjaciół, przypomniał sobie te same ich debaty przy łóżku chorego Wilhelma w dworku rodzinnym w Neuilly. Słuchał ich wtedy gorączkowo, pragnąc znaleźć jakąś pewność i wyjść z bolesnego zwątpienia, w jakiem był pogrążony. Pod wrażeniem toczonych rozpraw, postanowił rozpatrzeć się bliżej w ideach, głoszonych przez najnowsze szkoły filozoficzne, lecz, zestawiwszy ich bilans, ujrzał sprzeczność ich nauki. Fourier był jakby spadkobiercą Saint-Simona, lecz w wielu razach wyrzekał się go najzupełniej. Rodzaj zmysłowego mistycyzmu ubezwładnił doktrynę Saint-Simona, zaś doktryna Fouriera odstręczała kodeksem, chcącym całe społeczeństwo podzielić na pułki, spisywane i komenderowane z rachunkową ścisłością. Proudhon wszystko obalał, nic natomiast nie budując. Comte, twórca metody, stawiającej wiedzę na właściwem miejscu najwyższem i decydujący, nie przewidywał grożącego zewsząd przełomu społecznego, którego gwałtowny wybuch mógł unieść i pominąć wszystkie założenia teoretyczne, niecierpliwie domagając się czynu. Metoda Comte’a pozostała martwą literą, on zaś pod koniec życia porwany miłosnym szałem, umarł, nie dopowiedziawszy swych myśli, zwalczony, pochłonięty ubóstwieniem kobiety.
Przez pewien czas Piotr czuł się przywalony ogromem nagromadzonych myśli, wypowiedzianych przez tych czterech społecznych mesyaszy, których doktryny ścierały się z sobą, walczyły, zaciemniając horyzont prawd, zdobytych wspólnym wysiłkiem. Lecz obecnie, sam przebywszy powolną ewolucyę i przekształciwszy się w innego człowieka, zdołał jasno dopatrzeć się prawd, które były im wspólne, prawd niezaprzeczonych i górujących po nad waśniami stronnictw, gubiących się w rozpatrywaniu szczegółów. Wśród chaosu krzyżujących się twierdzeń samych mistrzów, ewangelie przez nich głoszone wiązały się z sobą wspólnem dążeniem obrony ujarzmionych, wyzyskiwanych i głodnych. Reformatorzy jednomyślnie domagali się przemiany stosunków społecznych, nowego podziału dóbr ziemskich, równowagi, opartej na pracy i zasłudze, a zadowalającej potrzeby każdej ludzkiej jednostki. W tych zasadniczych prawdach nie było różnicy zapatrywań, jednomyślnie jaśniały one w doktrynach genialnych zwiastunów jutrzejszych warunków bytu, zatem czyż nie należy je uważać za podstawy przyszłej religii, której zaczątek wiek nasz odda w spuściźnie nadchodzącemu wiekowi, by ją dopełnił i ustanowił jako kult ludzkości, solidarnie i w spokoju rządzącej się prawami braterskiej ogólnej miłości?...
Nagłym zwrotem Piotr przerzucił się do chwili, gdy w kościele świętej Magdaleny słuchał monsignora Martha, zapowiadającego z kazalnicy, że nowy duch ożywił serce Paryża, budzącego się z niebezpiecznego letargu; według słów monsignora, Paryż powraca na ojcowskie łono katolickiego kościoła, a zbrojny w wiarę stanie się stolicą świata, dzięki modłom, płonącym w bazylice Sacré Coeur. Nie! nieprawdą było, co ten ksiądz głosił we własnem swojem imieniu! Paryż króluje wolnością i wiedzą! Kłamstwem jest, by chylił czoło przed krzyżem, samowolnie zatkniętym na najwyższem wzgórzu miasta i by ulegał mistycznemu szaleństwu czci krwawego serca, widzianego w chorobliwej ekstazie Maryi Alacoque. Próżne czynią wysiłki ci wysłannicy Rzymu, pragnący podbić Paryż i skruszyć wiedzę, narzucając przebrzmiałe ideały religijne. Nie zatamują oni postępu wieku wkrótce rozpocząć się mającego! Wiedza usunie resztę dogorywającego ich panowania, a bazylikę zmiecie wiatr prawdy, oczyszczając zatrute przez nich powietrze. Doświadczenie dowiodło nam, że ewangelia Jezusa jest zwichniętym kodeksem, a mądrość narodów zachowa z niego zaledwie niektóre moralne maksymy. Przestarzały katolicyzm w proch się rozsypuje, a Rzym katolicki jest już tylko rumowiskiem, ciekawem dla badaczy przeszłości. Ludy odwracają się od niego, żądne innej religii, religii życia a nie śmierci. Katolicyzm był odpowiednim dla ludów, żyjących w niewoli, nie widzących nadziei ratunku, więc chętnie wybiegających myślą ku niebu, gdzie spotka ich nagroda za doznane na ziemi cierpienia. Lecz wiedza zburzyła baśnie o niebie, i kłamliwe obietnice szczęśliwości pozagrobowej, a w ucisku żyjący lud prosty, zmęczony nieustannem wyczekiwaniem śmierci dla otrzymania szczęśliwości, coraz donośniejszym głosem wymaga sprawiedliwości i prawa równego dla wszystkich bytu na ziemi. Przez osiemnaście wieków łudzony, poniżany jałmużną chrześcijańskich uczynków, odtrąca fałszywe bogi i kipi ożywczą nadzieją urzeczywistnienia innych ideałów!
Ach, za jakie lat tysiąc, gdy katolicyzm będzie już oddawna w rzędzie innych przestarzałych zabobonów, jakże dziwnem wyda się potomności, iż mogliśmy przez tak długie wieki cierpliwie znosić dręczące jarzmo religii, tak pełnej okrucieństw i nicości! Wierzyć w Boga, mściwego kata, wyrzekać się rozkoszy życia, boskich uciech miłości, pogardzać naturą i pragnąć śmierci, jako jedynej wyswobodzicielki! Przez dwa tysiące lat ludzkość krępowaną była w swym pochodzie, uległszy potwornej idei, iż należy tępić w człowieku wszystko, co w nim jest człowieczego, a więc wszystkie porywy, zapały, żądze, dążenia ku świadomości i rozwojowi rozumu. Wola i czyn, cała wartość i potęga człowieka, skarlały w potwornym ucisku. Ocknięto się nareszcie i już nas dolatuje pobudka radosna, zwiastująca odrodzenie! Już dostrzegamy znaki przyszłych naszych wyzwolin, gdy człowiek rozwijać się będzie w całej pełni swej natury, czcząc miłość, płodność, pracę i życie, życie, źródło wszystkich jego rozkoszy i całej jego twórczości!
Dumania Piotra przerwał lekki krzyk dziecka, krzyk budzącego się w kołysce Jasia, jego syna. Serce Piotra zawrzało wielką, głęboką radością. To odezwanie się jego dziecka uprzytomniło mu własne zbawienie. Wszak on już siebie wyratował, znajdując się teraz po za kłamstwem, po za udręczeniami zwątpienia, po za katuszą tyloletnich rozpaczy; wyszedł z walki zwycięzko i żył podług dobrego i zdrowego prawa natury. Dreszcz przerażenia obiegł go całego na wspomnienie przeszłości, gdy sądził, że jest bezpowrotnie zgubiony, usunięty od życia, pogrążony w nicości przepisów, narzuconych w imię okrutnego Boga. Cudem braterskiej miłości został ocalony i ręką brata pchnięty na właściwe szlaki życia. Miłość kobiety dała mu pokrzepienie i on, który już zwątpił w swe siły życiowe, spłodził z nią dziecko, to dziecko kochane, silne, uśmiechnięte i z niego zrodzone. Potrójne przebywał w swem życiu próby, zawiódł się w Lourdes i w Rzymie, wynosząc ztamtąd gorycz i bóle, aż wreszcie w Paryżu olśniła go prawda i odtąd ogrzewała go, promieniejąc jak słońce. Zapoznał się z potrzebą i obowiązkiem pracy i chociaż w wieku spóźnionym nauczył się rzemiosła. Długie godziny codziennie spędzane nad pracą ręczną dawały mu pożądany spokój i poczucie pożytku przyjętego zadania, bo życie składa się z pracy, świat by nie mógł istnieć bez spełnianego bezustannie wysiłku. Lecz ostateczne zbawienie dała mu miłość kobiety i dziecko. Jakże długo napróżno kołował, by dojść do tak naturalnego i prostego rozwiązania zadania, ileż przecierpiał, ile rozniecił w sobie błędnych zapatrywań, buntów, aż wreszcie ujrzał przed sobą cel, ku któremu od razu powinna dążyć każda ludzka jednostka. Gdy uczuciowość jego natury skierowaną była ku fałszywym ideałom, nie znajdował zadowolenia, będąc w ciągłej rozterce z rozumem. Chciał wtedy wytępić w sobie odradzające się bunty i pragnąc wierzyć i kochać, podążył przed grotę, słynącą cudami, lecz boleśnie zrażony napotkanym tam absurdem, zwrócił się po uzdrowienie do Rzymu. Pycha cuchnącego pleśnią Watykanu jeszcze mu dotkliwiej serce zmroziła i myślał, że mu już ono w piersi zamarło. Ale mylił się. Mając serce człowieka, człowieczych uczuć potrzebował do normalnego życia i teraz dopiero, będąc mężem kochanej kobiety i ojcem jej dziecka, dnie całe spędzając przy pracy, czuł się uzdrowionym i szczęśliwym.
Bache i Morin, pożegnawszy się ze wszystkimi, wyszli, obiecując, że przyjdą za kilka dni wieczorem, by znów pogawędzić o kwestyach przyszłości, w której szczęśliwe rozwiązanie wierzyli z zapałem apostołów.
Jaś krzyczał coraz głośniej. Marya wyjęła go z kołyski i położywszy na kolanach, zaczęła rozpinać stanik, by go nakarmić.
— Maleństwo... kochane maleństwo — mówiła, uśmiechając się do syna. Jak ono pamięta o swojej godzinie i jak gwałtownie się dopomina o to, co mu się należy... Piotrze... chodź, zobacz.. mnie się wydaje, że on urósł od wczoraj...
Śmiała się. Piotr zbliżył się również z uśmiechem i pocałował dziecko, a patrząc na matkę, nie mógł się powstrzymać od ucałowania jej samej, chwycony nieprzepartem rozczuleniem na widok tej małej, różowej istotki, łapczywie czerpiącej pokarm z pięknej kobiecej piersi, wezbranej mlekiem. Czuł się odurzony zdrowym zapachem życia i upajał się szczęśliwością chwili.
— On ciebie połknie — rzekł żartobliwie. — Żarłok z niego... niepoczciwy żarłok...
— Tem lepiej... zdrowiej nam wyrośnie.
Babka, ta zwykle poważna i milcząca kobieta, chętnie brała udział w rozmowie, gdy chodziło o Jasia. Z twarzą rozjaśnioną uśmiechem rzekła:
— Zważyłam go dziś rano... znów mu przybyło sto gramów... A jaki był milutki i spokojny, gdy go położyłam na wadze! Powiadam wam, że będzie z niego niezwykle rozumny chłopak... Taki, jakich lubię... Jak skończy lat pięć, sama go nauczę liter, a gdy będzie miał lat piętnaście otoczę go swą przyjaźnią, jak dorosłego człowieka... Będę dla niego tem, czem byłam dla ciebie, Tomaszu, dla ciebie, Antoni, dla ciebie, Franciszku! Chłopcy, wszak dobrze pamiętacie, o czem chcę mówić?...
Wszyscy trzej dorośli synowie Wilhelma spojrzeli na babkę z niewymownem przywiązaniem i wdzięcznością, nie powątpiewając, że życie się jej przedłuży jeszcze o lat dwadzieścia, by mogła wychować Jasia, jak wychowała ich wszystkich.
Piotr stał przed Maryą, zapatrzony w nią i w syna, gdy uczuł po za sobą obecność Wilhelma, który, zbliżywszy się, położył mu dłonie na ramionach. Odwrócił się i ujrzał twarz brata, rozpromienioną ich szczęściem. Widok ten spotęgował słodkie wzruszenie Piotra. Miał pewność, iż brat jego jest uleczony i że ściany jego dworku są spokojnem siedliskiem pracy, miłości i zdrowia.
— Braciszku... kochany braciszku, — szepnął Wilhelm łagodnie — czy pamiętasz, że ci kiedyś mówiłem, iż twoja rozpacz wypływała z walki, jaką toczył rozum z sercem?... Upewniałem ciebie, że odzyskasz spokój, gdy pokochasz to, co będziesz mógł rozumieć. Odziedziczyłeś naturę naszego ojca i naszej matki... i oni w tobie przedłużali walkę, jaką ranili się za życia... lecz obecnie pogodziłeś ich i w zgodzie będą spoczywać snem wiecznym, bo zawarłeś sam z sobą wieczyste przymierze...
Pod wrażeniem tych słów twarz Piotra zapłonęła wielkiem wewnętrznem uradowaniem. Łączył on w sobie rzeczywiście podobieństwo do obojga rodziców: miał wyniosłe, rozumne czoło ojca, a oczy i usta łagodne matki. Charakter jego posiadał tę samą dwoistość. Potrzebował kochać i dotychczas życie mu zbiegło na szukaniu zaspokojenia nienasyconej żądzy miłości, zwalczanej przez rozum, nakazujący mu trzeźwo badać przyczyny. Rozum pozostawał zawsze zwycięzki kosztem serca obumierającego w rozpaczliwej miłości. Lecz oto teraz zdobył dla siebie spokój, wszedłszy na właściwą drogę życia. Żył, pracując i kochając, czuł się więc normalną ludzką istotą, silnym jak dąb wyrosły swobodnie i dominujący nad innemi drzewami rozłożystością wyniosłych konarów.
Wilhelm mówił dalej, objąwszy go ramieniem:
— Ach, bracie, jakże się raduję z odmiany, zaszłej w twojem życiu!... Widzę cię szczęśliwym i nas wszystkich sobą uszczęśliwiasz... a cienie drogich naszych rodziców zakończyły bój wiedziony z sobą i odpoczywają w spokoju w murach naszego rodzinnego dworku w Neuilly. Należał im się ten wypoczynek po długoletnich niesnaskach... Niechajże się radują spokojem, jaki w tobie odnaleźli. Zostawmy ich w ciszy samotnego dworku, strzeżonego przez poczciwą starą Zofię... Egoizmem powodowany uprosiłem was, byście zamieszkiwali pod moim dachem... chciałem się radować waszym widokiem... ale Jaś, gdy dorośnie, zamieszka w rodzinnym dworku w Neuilly, by młodością swoją ożywić opuszczone gniazdo...
Piotr oddał uścisk bratu i patrząc mu w oczy spytał:
— A ty czy jesteś szczęśliwy?...
— Tak, jestem szczęśliwy, a nawet szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Szczęśliwy, kochając ciebie, tak, jak ja ciebie kocham, szczęśliwy, będąc kochanym przez ciebie tak, jak ty mnie kochasz.
Wzruszone ich serca spłynęły się w tem wypowiedzeniu najczulszej miłości braterskiej, ucałowali się serdecznie, podczas gdy Marya, karmiąc dziecko, patrzała na nich uśmiechnięta, wesoła, chociaż oczy nabiegły jej łzami.
Tomasz, który dotąd krzątał się około ukończonego nowego motoru, puścił go w ruch po raz pierwszy. Wymyślona przez niego maszynerya była arcydziełem prostoty i dokładności, a waga jej była prawie żadna, zważywszy na produkowaną siłę, która wydzielała się łagodnie, bez hałasu i swędu. Cała rodzina zebrała się w pobliżu, by rozkoszować się zwycięztwem Tomasza, gdy wszedł do pracowni Bertheroy, Wilhelm bowiem zaprosił swego starego mistrza, by zechciał być obecnym przy pierwszem puszczeniu w ruch małego motoru.
Chemik obejrzał mechanizm, a przekonawszy się, iż motor funkcyonuje wskutek zastosowania materyału wybuchowego, uradowany uściskał Wilhelma i Tomasza, bo wprowadzili oni w czyn ideę, którą szerzył oddawna, zachęcając dotąd napróżno do poszukiwań w tym kierunku.
— Stworzyliście cudo, moi drodzy! — wołał, zapalając się w podziwie. Zastosowanie tego systemu będzie miało nieobliczone znaczenie społeczne! Tak, tak, możecie mi wierzyć! W oczekiwaniu na udoskonalony, uproszczony motor elektryczny, wasz wynalazek urzeczywistnia ideał, napróżno dotąd szukany. Wasz motor da siłę pociągową wozom wszelkiego rodzaju, ułatwi rozwiązanie żeglugi powietrznej i znajdzie szerokie zastosowanie w drobnych warsztatach wszelkiego rodzaju. Każdy będzie mógł mieć siłę poruszającą na swoje usługi! Jest to olbrzymi krok naprzód w pogoni za ułatwieniem dobrobytu społecznego, zaoszczędzenie sił ludzkich, skrócenie przestrzeni, otwarcie dróg dotąd zamkniętych, przyspieszenie braterstwa ludów! Złożyliście piękny dar ludzkości i śmiało można was nazwać dobroczyńcami świata!
Uściskawszy raz jeszcze ojca i syna, zaczął robić żartobliwe aluzye, wspominając o prochu wynalezionym przez Wilhelma, o formułę którego napróżno się dopytywał, opatrując mu zranioną rękę. Domyślał się, że siła tego nowego materyału wybuchowego jest olbrzymia, cieszył się zatem, iż zastosowaną została ku ogólnemu dobru.
— Wyobraź sobie, Wilhelmie, — rzekł, śmiejąc się — że przez czas jakiś posądzałem cię, iż masz zamiar wysadzić Paryż w powietrze!
Wilhelm spoważniał, zbladł i wyznał szczerze:
— Rzeczywiście, była chwila, gdy miałem do tego ochotę.
— A więc możesz sobie powinszować, żeś zmienił zdanie. Płodniejszą w skutki jest praca wzmagająca dobrobyt ludzkości. Tak, ów proch, który miał zgładzić tyle istot ludzkich, przyczyni się do zabezpieczenia im wygód życia! Nie omyliłem się, wierząc w ciebie, bo osiągnięty przez cię rezultat, przewyższył moje nadzieje!
Wyrozumiała, wyższa dobroć uczonego starego mistrza rozrzewniła Wilhelma. Rzekł on prawdę, mówiąc, iż to, co miało spowodować zniszczenie, zamieniało się obecnie w dobroczynną siłę postępu. Wulkan, który miał wstrząsnąć światem, stał się narzędziem pracy, pokoju i cywilizacyi. Wilhelm zaniechał nawet planu ofiarowania państwom europejskim broni mającej uniemożliwić wojnę, a całe swe zadowolenie złożył w ostatnio dokonanym wynalazku, który, przynosząc ulgę pracy sił ludzkich, zmniejszając zmęczenie, czynił łatwiejszemi dotychczasowe warunki bytu. Oczy Wilhelma padły na bazylikę Sacré Coeur widniejącą po za oszkloną ścianą pracowni. Nie rozumiał już teraz, jak mógł uledz niedorzecznej, szalonej myśli zburzenia tego gmachu. Zapewne dał się porwać gorączkowej chęci zemsty za tyle nędzy i niesprawiedliwości, jakich był świadkiem.
Lecz jakże chorobliwe było jego zaślepienie! Jak mógł, chociażby chwilowo, dać się owładnąć myśli, iż mordem i pożogą można przygotować grunt dla nowej i lepszej przyszłości! Wszelka przemoc jest zbrodnią, a oddziaływanie jej jest zgubne nawet na tych, w obronie których została popełnioną. Wreszcie solidarność tłumu zawsze będzie wrogo usposobiona względem pojedynczego człowieka, działającego na ochotnika w imieniu sprawiedliwości. Wulkanem wybuchającym, siejącym zniszczenie, powinien być lud cały, lud przygotowany odpowiednio, ufny w swe siły, iż zburzywszy stare społeczeństwo, zdoła odtworzyć nowe, zgodne z piastowanym w duszy ideałem. Pojedynczy zaś akt zbrodniczy, chociażby w najszlachetniejszym celu dokonany i okupiony męczeństwem, będzie zawsze tylko zbrodnią i złym zasiewem przyszłości, chociażby przez wywołanie mścicieli. Wiktor Mathis urodził się zbrodniarzem, patrząc na śmierć Salvata, pomścił go, zabijając innych, a czyn jego jeszcze niedorzeczniejszy i potworniejszy od poprzedniego zamachu, wywołał ogólne oburzenie, przynosząc tylko szkodę postępowi bronionej sprawy.
Wilhelm czuł się obecnie zupełnie wyleczonym i uspokojonym. Roześmiał się więc wesoło i rzekł:
— Wszystkie moje plany wzięły inny obrót, niż zamierzałem. Lecz masz słuszność, mistrzu, gdy mówisz, że z konieczności wszystko dąży ku prawdzie i sprawiedliwości. Ach, tylko że tysięcy lat na to potrzeba! Lecz bunty ducha mego minęły. Oto teraz zajmę się puszczeniem w świat mojego wynalazku. Znalazłem zastosowanie, niechajże inni z tego korzystają i wzbogacają się tą nową siłą. Odkrycie moje staje się od dziś własnością ogółu, a przytem wyrzekam się nazawsze działalności rewolucyjnej.
Bertheroy zaprotestował:
— Mylisz się, mój kochany, bo właśnie, zastosowaniem swego wynalazku, wszedłeś na właściwą drogę rewolucyjną!
Pomimo lat siedmdziesięciu, pomimo iż piastował niezliczoną ilość urzędowych godności, tytułów i orderów, Bertheroy z zapałem młodzieńczym, wskazując na puszczony w ruch mały motor, dowodził:
— Takie cacka, a nie głupie bomby zbliżają erę rewolucyi społecznej! Zamachy zbrodnicze, burzenie jest cofaniem się, a twórczość jest postępem. Zawsze ci to mówiłem, a dziś raz jeszcze twierdzę, iż wiedza jest najpotężniejszą dźwignią ludzkości, będąc sama przez się rewolucyjną. Wiedza nie zważa na małostkowość politycznych wypadków, na próżne utarczki sekciarzy i chciwców, wiedza, nie zatrzymując się ani na chwilę w swym rozwoju, pracuje nad jutrem całego społeczeństwa, nad przygotowaniem prawdy, sprawiedliwości i braterstwa! Więc, jeżeli chcesz rzeczywiście na świecie odmiany, nie wychodź ze swej pracowni, bo tylko wiedza może przyczynić ludziom dary, zapewniające coraz to szczęśliwsze życie na ziemi!
Bartheroy był wesołego usposobienia, lecz nawet gdy żartował, widoczną była w nim pogarda lub obojętność dla wszystkiego, co nie miało bezpośredniej styczności z wiedzą. Nie zdziwił się ani jednem słowem, gdy Piotr zrzucił sutannę, obecnie widział go w pracowni Wilhelma jako pomocnika Tomasza, a przytem męża Maryi oraz ojca, lecz nie dopytując się o nic, wysłuchał, co mu Wilhelm rzekł w kilku słowach o zaszłych zmianach i zawsze z równą serdecznością zachowywał się względem obudwóch braci.
Motor, postawiony w pośrodu pracowni, poruszał się z niesłychaną szybkością, prawie bez hałasu, brzęcząc zaledwie, jak mucha kołysząca się na słońcu. Zebrana dokoła rodzina nie mogła się napatrzeć i nacieszyć z odniesionego zwycięztwa. Wtem Jaś, maleńki Jaś, nakarmiwszy się do syta, ujrzał maszynę, a odwróciwszy główkę od matczynej piersi, wpatrzył się w zabawkę kręcącą żwawo kółkami. Oczy mu zabłyszczały, w policzkach ukazały się dołki i wyciągnął rączki, pokrzykując wesoło.
Marja, skończywszy zapinać stanik, wzięła syna za rękę i poniosła bliżej, aby mógł się lepiej przypatrzeć radującej ich wszystkich zabawce.
— Patrz, mój mały, — mówiła — patrz, jakie to śliczne i mądre, i mocne... i żyjące...
Dziecko śmiało się, jakby chcąc podzielać radość ich wszystkich, a Bertheroy rzekł:
— Tak, to żyjące i mocne, jak słońce, jak to wielkie, piękne słońce, które tam wysoko jaśnieje ponad Paryżem, by plony ludzkiego wysiłku dojrzewały. Paryż jest także motorem, Paryż jest olbrzymim kotłem, w którym wre przyszłość świata, a my, uczeni, jesteśmy strażnikami ognia i podsycamy nieśmiertelność jego płomieni... Dziś, mój Wilhelmie, święty ten ogień, dzięki tobie, nowym trysnął płomieniem, dzielnie spełniłeś zadanie, wzmagając jego siłę... Tak, stworzyłeś cud, który, wzbogacając ludzkość, przysporzy sławy naszemu Paryżowi.
Słysząc te słowa, Piotr przypomniał sobie własne marzenia, podczas których porównywał Paryż do olbrzymiej kadzi otwartej aż po brzegi horyzontu i pełnej wszystkiego co najlepsze i najgorsze, fermentującego razem, by wydać z siebie wiek nowy, wkrótce narodzić się mający. Lecz teraz obraz ten był pochwytniejszym dla niego. Po za wirującemi w kadzi żądzami, moralnym i fizycznym upadkiem, pogonią spotworniałych ambicyj, Piotr widział promienne piękno pracy, pracy potężnej w głębi fabryk, zakładów przemysłowych i pracy cichej, jeszcze szlachetniejszej w laboratoryach, w bibliotekach, pracy przygotowawczej w szkołach, gdzie młodzież, poznając zdobycze poprzednich pokoleń, płonie chęcią rozszerzenia odziedziczonej spuścizny. Tą wieloraką i bezustanną pracą swej ludności Paryż był wielki i dźwigał w swem łonie cały zasób niezrównanych zadatków, zapewniających mu przyszłość jasną jak zorza. Starożytność miała niegdyś Rzym, dzisiaj już konający, a miejsce jego zajął wobec świata Paryż, Paryż — środowisko myśli wszystkich narodów! Paryż na skrajnym zachodzie Europy leżący i wytworzony biegiem cywilizacji, która jak słońce podąża ze wschodu ku zachodowi. Wieki się na to złożyły, by przygotować Paryż do zajęcia przewodniego stanowiska we współczesnych dziejach ludzkości i do stania się stolicą po nad stolicami w imię cywilizacyi oraz zapoczątkowania ery wolności. Wczoraj Paryż głosił narodom prawa człowieka i podawał hasła do walki, zapowiadającej wielkie wyzwoliny a jutro tenże Paryż nada ludzkości wyczekiwaną wiedzy, prawdy i sprawiedliwości. Paryż jest zarazem dobrocią, wesołością i uprzejmością, a jeżeli jest żądny wszystko zbadać i wszystko wiedzieć, to we wspaniałomyślnej hojności obdarzania bogactwem zdobytej wiedzy. Paryż, ognisko oświaty, wciąż widział odnawiane hufce swoich pracowników, ciągnących nieustannym pochodem z ludnych przedmieść i wiosek, będących nie dającą się wyczerpać rezerwą przyszłości. Oczy świata wpatrzone w Paryż, jako w przewodnią pochodnię światła, z Paryża czerpią otuchę i natchnienie. Wszystkie narody ziemi nadsłuchują dolatującego tętna życia promiennego miasta, pewne, iż tylko Paryż wydać z siebie może nową ustawę, głoszącą odrodzenie dotychczasowych stosunków społecznych.
Marya, zwróciwszy się ku oszklonej ścianie pracowni, krzyknęła zachwycona i ukazując Paryż, zawołała:
— Patrzcie! patrzcie! cały Paryż jest w złocie! cały Paryż jest jakby wielkiem żniwem złotego plonu!
Wszyscy spojrzeli ku Paryżowi i czas jakiś stali w milczeniu, olśnieni nadzwyczajną jego pięknością. Powtarzał się w tej chwili efekt światła już niegdyś zauważony przez Piotra. Promienie słońca, ukośnie padając na olbrzymi obszar miasta, zalewały go złotemi pyłami, lecz inaczej niż wtedy, gdy Piotrowi się wydało, że chaotycznie rzucone domy i gmachy Paryża są świeżo zoranym gruntem, na który pada boski zasiew ziarna, rzucanego dłonią olbrzyma niewidzialnego. Nie było to również miasto, występujące z szarych oparów z wyraźnie zaznaczonemi swemi dzielnicami, ze szkołami, bibliotekami na południu z pałacami bogaczy na zachodzie i z labiryntu ciemnych, handlowych ulic po środku. W chwili obecnej zdawało się, że cały Paryż jednem pulsuje życiem, że się zharmonizował w jednolitą całość, w rozległe pole, nie mające granic i pokryte dojrzałym, złocistym plonem. Bogate łany zboża ciągnęły się w nieskończoność, kołysząc się i falując aż po brzegi horyzontu. Zboże! złociste zboże! wykłoszone i dojrzałe mówiło o żywności gruntu i plenności zasiewu! Słońce, kąpiąc cały Paryż w złocie swoich promieni, zamieniło miasto w życiodajny łan zboża, zapowiadającego obfite żniwo, mogące nakarmić wszystkich zgłodniałych!
— Ach, patrzcie! patrzcie! — odezwała się znów Marya — niema ani jednego nieurodzajnego zakątka, wszędzie, na najbiedniejszych dachach kołyszą się kłosy złote bogatych przyszłych zbiorów! Cała ta ziemia równostajną jaśnieje płodnością, jakby wszystkich żeńców chciała pojednać braterskim podziałem swych bogactw! Jasiu, mój maleńki Jasiu, patrz, jakie to piękne, dobre i wspaniałe!
Piotr zbliżył się do żony i dziecka, a przytuliwszy ich ku sobie, patrzał z zachwytem na czarujący widok złotych łanów Paryża. Babka i Bertheroy uśmiechali się pogodnie ku tym plonom, których zakosztować nie będzie im dane, a Wilhelm i trzej dorośli jego synowie spoglądali poważnie, gotowi jąć się pracy, mnożącej bogactwo spodziewanych zbiorów.
Marya w zapale uniosła w obu dłoniach Jasia w górę, jak mogła najwyżej i składając go w darze wielkości obietnic Paryża, zawołała z przejęciem:
— Jasiu! ty będziesz żniwiarzem tych dojrzewających łanów! Ty znosić będziesz do spichlerzy ziarno, zapewniające szczęście wszystkim ludziom na ziemi!
Paryż płonął, zalany światłem boskiego słońca, które, promieniejąc w swej chwale, przyśpiesza przyszłe żniwo prawdy i sprawiedliwości.