Paryż (Zola)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA.

PARYŻ.
TOM I.
WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“.

1898.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 31 Іюля 1898 г.






CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Styczeń się już kończył, gdy pewnego poranka ksiądz Piotr Fromont znalazł się o godzinie ósmej na szczycie wzgórza Montmartre, przed bazyliką Sacré-Coeur, gdzie miał mszę odprawić.
Zanim wszedł do kościoła, zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na Paryż, roztaczający się u stóp wzgórza jak olbrzymie morze.
Przez dwa upływające miesiące, srożyła się wyjątkowo ostra, mroźna i śnieżna zima a obecnie nadeszła odwilż, zatapiająca Paryż w dżdżyste i ponure chłody. Całe niebo szare jak ołów, opadało ku ziemi mgłą ciężką, smutną i żałobną. Wschodnia część miasta, złożona z dzielnic pracy i nędzy, tonęła w ryżawych dymach, unoszących się z wysokich kominów fabryk, podczas gdy ku zachodowi, po nad dzielnicami bogactwa i rozkoszy, mgła się rozjaśniała, przemieniając się w lekką zasłonę z nieruchomej pary. Ledwie że można było odgadnąć widnokrąg a w nieskończoność ciągnące się pole domów, występowało jak chaos kamieni poryty czeluściami wypełnionemi bladym oparem, po nad którym majaczyły szczyty gmachów i wyżej położone ulice, występując miejscami wyraziście, smugami o czarności sadzy. Paryż przedstawiał się tajemniczo, przysłonięty oparami, jakby zagrzebany w popiołach, w połowie już zanikły w znojach, cierpieniach i wstydzie, wszystkiego co ukrywał w olbrzymiem swem wnętrzu.
Piotr, chudy, ponury, w lekkiej sutanie pomimo chłodu, stał i patrzał. Wtem ksiądz Rose, który jakby wyczekiwał na jego przyjście, ukryty po za pilastrem głównego kościelnego wejścia, nadszedł się z nim przywitać.
— Wreszcie doczekałem się ciebie, moje drogie dziecko. Mam do ciebie prośbę, zaraz ci to powiem...
Mówił zakłopotany i zaniepokojony. Spojrzał dokoła, lękając się, by go kto nie zobaczył a chociaż nie dostrzegł nikogo, dla pewności odprowadził Piotra od murów bazyliki i stanąwszy na pustym placyku, nie zważając na przejmująco zimne podmuchy wiatru, rzekł:
— Blizko ztąd, na ulicy des Saules, znajduje się w najstraszniejszej nędzy, stary, zniedołężniały robotnik. Kiedyś był malarzem pokojowym, lecz obecnie ma lat siedemdziesiąt, więc nie może już pracować. Mówiono mi, że umiera z głodu, na zgniłym barłogu... Więc pomyślałem o tobie... Przypuszczam, że zechcesz mu zanieść trzy franki odemnie. Niewiele one pomogą, lecz przez kilka dni będzie miał za co kupić sobie chleba...
— A dla czegóż, mój ojcze, nie chcesz osobiście zanieść mu swej jałmużny?...
Ksiądz Rose znów się zaniepokoił, wystraszył i rzekł, jakby chcąc ukryć przykrość swego położenia:
— O, ja nie mogę, nie mogę! Lękam się nowych przykrości. Czyś zapomniał, że mnie pilnują?... Pomyśl zatem, ile bym znów otrzymał napomnień za moją niepoprawność... Znówby powiedziano, że sam nie wiem co robię, wspomagając człowieka, którego nie znam. Więc rozumiesz, że nie chcę się dać złapać na gorącym uczynku. Dość miałem kłopotu, by dojść do trzech franków... musiałem sprzedać trochę swoich rzeczy. Moje dziecko, nie odmawiaj mi przysługi, o którą cię proszę... zanieś te kilka groszy biednemu staremu...
Piotr ze wzruszeniem słuchał, patrząc na tego dobrego, siwowłosego księdza o wielkich, łagodnych ustach, dziecięco szczerych oczach, twarzy okrągłej i uśmiechniętej. Stanęła mu w pamięci ostatnia przygoda tego pocieszyciela nędzarzy strąconego w niełaskę za zbyt gorliwe spełnianie rzemiosła, świętego człowieka pełnego miłosierdzia. Przed niedawnym jeszcze czasem, ksiądz Rose zamieszkiwał na parterze w ubogim domu przy ulicy Charonne i przygarniał w swych pokoikach wszelką nędzę spotkaną na mieście. Improwizowany przytułek stał się przyczyną skandalu. Czasowi mieszkańcy, nadużywali zaufania dobroczyńcy, on zaś w swej naiwności i niewinności, o nic ich nie posądzał i nie widział okropności dziejących się pod jego dachem. Uliczne dziewczyny szukały u niego schronienia, gdy nie znalazły chwilowego kochanka. Najwstrętniejsze schadzki odbywały się pod jego bokiem, zamieniając przytułek księdza Rose, w miejsce potwornej rozpusty. Pewnego wieczora przyszła policya, poszukując wśród nocujących trzynastoletniej dziewczynki, oskarżonej o dzieciobójstwo. Powiadomiona władza duchowna rozkazała księdzu Rose zamknąć przytułek i przesiedliła go z kościoła św. Małgorzaty do dalekiej parafii św. Piotra na wzgórzu Montmartre, gdzie zajął miejsce wikaryusza. Ze strony arcybiskupstwa nie była to zupełna niełaska, lecz chęć oddalenia księdza Rose z dzielnicy, w której wszyscy go znali. Otrzymał wszakże surowe napomnienie i jak sam mówił, był pilnowany, co upokarzało go, a zwłaszcza unieszczęśliwiało, albowiem miłosierdzie swe musiał trzymać na wodzy, krył się z udzielaniem jałmużny, jak inni się kryją, dopuszczając się wzbronionych nadużyć.
Piotr wziął trzy franki podane przez staruszka, mówiąc:
— Przyrzekam ci, mój ojcze, że spełnię twoje polecenie. Bądź przekonany, iż postaram się zastąpić ciebie.
— Pójdziesz zaraz?... Natychmiast po odprawieniu mszy?... Ów biedak nazywa się Laveuve i mieszka przy ulicy des Saules, w domu z podwórzem, niedaleko ulicy Marcadet. Znajdziesz dom, chociaż nie wiem numeru... A jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, to bądź łaskaw zdać mi sprawę ze swej wyprawy... Około godziny piątej będę w kościele św. Magdaleny... Wybieram się tam na konferencyę monsignora Martha... mojego dobrodzieja! On tyle mi okazał życzliwości!... A może i ty się wybierzesz na tę konferencyę?... Warto...
W pierwszej chwili, Piotr, zamiast odpowiedzi, zrobił giest wymijający. Monsignor Martha, biskup persepolitański, stał się potężną figurą przy boku paryzkiego arcybiskupa, odkąd zręcznością swych zabiegów wielce się przyczynił do pomyślnego zbierania składek na rzecz budującej się bazyliki Sacré-Coeur. Plan monsignora by wprost gienialny, ztąd też w dniu gdy monsignor stanął w obronie księdza Rose, uchronił go od niełaski i wydalenia z Paryża.
— Niewiem, czy będę mógł być na konferencyi — rzekł Piotr po chwili — lecz na pewno przyjdę tam, mój ojcze, by cię powiadomić o twoim protegowanym.
Wiatr dął coraz silniej, przejmując dokuczliwem zimnem obu rozmawiających. Z pustego szczytu na którym stali, mgła zdawała się być coraz gęstszą po nad Paryżem, zamieniając olbrzymie miasto w ocean chmur opadłych na ziemię. Wtem, dały się słyszeć czyjeś kroki. Ksiądz Rose trwożnie się obejrzał. Tuż koło nich przeszedł wysoki mężczyzna, barczysty, w sabotach i z gołą głową, widocznie musiał mieszkać w sąsiedztwie. Ksiądz Rose poznał go, gdy ich minął, przypomniawszy sobie tę głowę o gęstych, srebrnych i krótko przystrzyżonych włosach.
— Zdaje mi się, że to twój brat?...
Piotr również go poznał, lecz nie zatrzymał przechodzącego i odrzekł spokojnie:
— Tak, to mój brat, Wilhelm. Odnalazłem go tutaj zupełnie wypadkowo... dawniej nie uczęszczałem na Montmartre, a Wilhelm stale tu mieszka. Ma nawet własny swój dom i to od lat dwudziestu. Przy spotkaniu podajemy sobie rękę, lecz prawie nie rozmawiamy. Nigdy u niego nie byłem. Nic pomiędzy nami nie ma wspólnego, przeciwnie nawet... całe przepaści nas dzieliły i dzielą.
Na poczciwej twarzy księdza Rose, pojawił się zwykły jego uśmiech, pełen nieograniczonej dobroci i tkliwości, machnął przytem ręką, jakby chcąc powiedzieć, że nigdy nie należy wątpić w możliwość pojednania się i miłość. Wilhelm Fromont mieszkał w jego parafii, w niewielkim domu, wraz z trzema dorosłymi synami. Z nikim prawie nie żył, zajęty bezustannie pracą, a stary ksiądz Rose, przechodząc koło jego domostwa, niejednokrotnie marzył, w jaki sposób należałoby przystąpić dla pozyskania Bogu tego człowieka, mającego opinię znakomitego chemika a żyjącego nieledwie samotnie, w buncie przeciw wszystkiemu i wszystkim.
— Moje dziecko — odezwał się po chwili ksiądz Rose — przepraszam, że cię przetrzymuję na takim chłodzie. Musi ci być zimno?... Idź odprawić swoją mszę... Do widzenia... Zobaczymy się wieczorem w Magdalenie.
Już miał odejść, lecz jeszcze się zatrzymał, i zapewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, dodał z miną dziecka pragnącego ujść przed zasłużoną karą:
— Mój drogi, ale ani słówka nikomu o tem co ci zwierzyłem. Załatw moje polecenie, lecz zachowaj je w tajemnicy... Bo gdyby się dowiedziano, znów byłbym strofowany.
Pożegnawszy się, szybko odszedł w stronę ulicy Corlot, gdzie mieszkał w wilgotnym, parterowym pokoju, uradowany że tuż przed drzwiami był rodzaj maleńkiego ogródka. Piotr patrzał za odchodzącym, dopóki nie znikł mu z oczu i rzuciwszy raz jeszcze wzrokiem na Paryż zatopiony w zimnej, gęstej mgle, wszedł do bazyliki.
Czuł w sercu swem głębokie wzburzenie, pełne rozgoryczenia. Czyż dzieje księdza Rose nie były smutną ironią bankructwa dobroczynności?... Prawdziwie święty ten człowiek został ukarany za swą ofiarność i musiał się ukrywać ze wspomaganiem nędzarzy. Serce Piotra krwawić się poczęło z bólu, odżyły w nim dawne rany i próżno byłby szukał natychmiastowego uspokojenia. Obojętnym był na spokój panujący w bazylice, na ciepłą jej atmosferę, na niemą ciszę, bijącą z szerokiej, głębokiej nawy z gładkich nowych kamieni, jeszcze niczem nie ozdobionych, bez rzeźb i bez zwykłych kościelnych malowideł i złoceń. W połowie nawy wznosiło się rusztowanie pod niedokończoną kopułą gmachu a wysokie, wysmukłe okna przepuszczały szare światło zimowego poranku. Pomimo wczesnej godziny, już odprawiały się msze przy kilku ołtarzach a w głębi absydyum gorzały gromnice zapalone dla wyjednania łask z nieba płynących. W obawie że się spóźnił, Piotr szybko zdążał ku zakrystyi, by przywdziać suknie kapłańskie dla odprawienia mszy w kaplicy św. Wincentego à Paulo.
Lecz rozbudzone wspomnienia coraz natarczywiej poczęły go oblegać i Piotr, cały oddany goryczom swych myśli, machinalnie tylko stosował się do rytuału, dokonywając obowiązkowych giestów obrządku. Od lat trzech, od powrotu z Rzymu, żył w ciągłej z sobą rozterce, w najsroższej męczarni, w jaką człowiek popaść może. Przed laty, dla odnalezienia utraconej wiary, odbył podróż do Lourdes, pragnąc tam uspokoić strwożony swój umysł, klęknąć z ufnością dziecka i modlić się z naiwnością pierwszych nawróconych. Lecz wrócił z Lourdes, bardziej zbuntowany, oburzony tem, co tam widział. Uprawiany tam kult był negacyą zdrowych zmysłów, gloryfikacyą absurdu. Szczęśliwość dla ludzkości nie może dziś już płynąć z wyrzeczenia się rozsądku, dzisiejsi ludzie nie ugną się jak niegdyś ich naddziadowie, poskromieni bojaźnią swej nieświadomości. Po rozpaczliwie nieudanej próbie w Lourdes, Piotr chciał się ratować, czyniąc pewne ustępstwa wymaganiom swego rozumu i dla odzyskania spokoju, udał się do Rzymu, by sprawdzić na miejscu, czy katolicyzm może się odnowić, chociażby wracając wstecz, ku pierwotnej wierze rodzącego się Kościoła, by stać się religią dzisiejszej demokracyi, wiarą wyczekiwaną i upragnioną przez strwożony świat współczesny, świat żądny życia i spokoju. Lecz w Rzymie znalazł już tylko rumowisko dawnego gmachu, przegniły pień drzewa, niezdolny puścić nowe odrośle. Nie mogło już być wiosny dla tego drzewa, nie mogło być odbudowania dla starego społecznego gmachu. Piotr opuścił Rzym pełen zwątpienia i całkowitej negacyi. Za powrotem do Paryża, złączywszy się na nowo z księdzem Rose, żył cały oddany wspieraniu i pocieszaniu nędzy i cierpienia. Ci nędzarze, jedni świadczyli mu o potrzebie ratunku, wierzył więc w dobro niesienia im pomocy. Od lat trzech tylko tem się zajmował, lecz oto stanął nad nową przepaścią, przekonał się o bankructwie dobroci, o bezsilności miłosierdzia, a także o miłosierdziu wyszydzonem przez tych, którzy je apostołować zwykli, o miłosierdziu karanem jak występek, z którym trzeba było się ukrywać.
Przez te całe trzy lata, Piotr żył w bezustannie wzmagającej się męczarni, która pochłonęła całe jego jestestwo. Wiarę utracił stanowczo i nieodwołalnie, utracił nawet dawniej posiadaną nadzieję w dobro zużytkowania wiary tłumu dla znalezienia środka ogólnego zbawienia. Obecnie wszystkiemu zaprzeczał i wyczekiwał katastrofy, mającej być początkiem końca. Bunt ogólny, rzezie i pożary, uprzątną świat występków, godny potępienia.
W oczekiwaniu tej godziny, Piotr pozostawał księdzem niewierzącym, lecz spełniającym swe rzemiosło dla wygody tych, którzy wierzyli. Sumienny, żył w czystości, opanowawszy miłosny temperament, lecz żył w smutku chociaż zarazem i w dumie, iż z równym skutkiem nie zdołał poskromić swej inteligencyi. Wyrzekł się rozkoszy ciała, wyrzekł się marzeń nad szukaniem uszczęśliwienia ludzi na ziemi i żył samotnie sam w sobie zamknięty, wszystkiemu w co chciał wierzyć rozpaczliwie przeczący. Pomimo to, za świętego był uważany przez swych parafian w Neuilly. Podziwiali oni wyniosłą powagę swego młodego proboszcza a widząc błogie skutki jego dobroci, mówili, że jest wybrańcem ukochanym przez Boga, zawsze gotowego na spełnienie cudu za jego wstawieniem się i modlitwą. Zachowywał przepisy, odprawiał czynności księdza, lecz był jedynie formą, podobny w tem do grobowca na zawsze pustego, pozbawionego nawet popiołów nadziei. Pobożne mieszkanki w Neuilly uwielbiały księdza Piotra Fromont, z czcią całowały jego sutanę, zrozpaczone nieszczęściem szły ku niemu ze łzami, błagając o modlitwę. Właśnie jedna z tych kobiet, bolejąc nad chorem dzieckiem, umierającem w kołysce, przyszła go prosić o wstawienie się do Jezusa, pewna że Jezus nie odmówi mu uzdrowienia chorego maleństwa. Prosiła o mszę w bazylice wznoszącej się na szczycie wzgórza Montmartre, w świątyni poświęconej czci Jezusowego Serca, gorejącego płomienną miłością.
Piotr, przywdziawszy ubiór kapłański, skierował się ku kaplicy św. Wincentego à Paulo. Wstąpił na schodki ołtarza i rozpoczął mszę. Gdy się odwrócił, rozwierając ramiona i śląc błogosławieństwo, twarz miał znękaną cierpieniem. Zwykłą słodycz ust zastąpił wyraz goryczy a tkliwością promienne oczy poczerniały głębią rozpaczy. Jakże inną była ta twarz, gdy gorączkowo rozegzaltowany jechał do Lourdes, w poszukiwaniu ulatujących wierzeń! Również inną była, gdy jako natchniony apostoł podążał do Rzymu pełen otuchy w powodzenie swego posłannictwa. Pomimo zaszłej w twarzy Piotra przemiany, zawsze z równą siłą uwydatniało się w nim podobieństwo do rodziców. Po ojca wziął wyniosłe czoło, nieprzezwyciężoną twierdzę rozumu a usta miał matki, usta spragnione miłości. Podwójna dziedziczność nieustanną wrzała walką pomiędzy uczuciem i rozumem a w chwilach zapomnienia uwydatniała się w wyrazie twarzy, występowała w zmęczonych rysach, mówiąc o chaosie wewnętrznej rozpaczy człowieka. Usta jeszcze się przyznawały do pragnień niezaspokojonej miłości, chciały żyć i kochać, lecz Piotr chciał wierzyć, iż nigdy nie będzie im to dozwolone. Czoło trudniejszy stawiało opór, chciał je przezwyciężyć, lecz twierdza rozumu ostała się przeciwko szturmom błędnych wyobrażeń. Piotr krył się z zapasami wciąż wrących w nim walk wewnętrznych, opanowywał się i zadziwiał spokojem, był wtedy godzien podziwu jak w chwili obecnej, gdy pomimo miotającej nim rozpaczy, wykonywał giesty i wypowiadał słowa mszy z królewską dostojnością. Matka chorego dziecka, klęcząc pomiędzy kilku innemi kobietami, wielbiła bożego posłannika, będącego przed ołtarzem w styczności z Jezusem, u którego starał się wyjednać pożądane przez nią uzdrowienie. Pewną była cudu i modliła się tem goręcej, a z po za łez postać Piotra wydawała się jej anielskiej piękności, promienna znamionami zwiastuna szczególniejszych łask bożych.
Po Ofiarowaniu, gdy Piotr odsłonił kielich, poczuł wzgardę względem samego siebie. Myślą zagłębiony w przeszłości, sądził ją dzisiaj z bezwzględnym krytycyzmem. Ileż przebył walk z sobą, ile przecierpiał, z jaką naiwnością i chęcią odzyskania wiary dwukrotne robił próby w Lourdes i w Rzymie! Jakże dziecinnym był ten jego pomysł gonienia za pogodzeniem współczesnej wiedzy z wierzeniami roku tysiącznego! Zwłaszcza niedorzecznym wydał się sam sobie, wspomniawszy na gorączkowe swe zamiary wpływu na papieża. On, nieznany, prosty ksiądz francuzki, wyobraził sobie, że oświeci papieża, że wpłynie na niego, że przerobi go na świętego, zmieniającego wadliwy ustrój społeczny! Wstyd go ogarnął; jakże musiano w Rzymie drwić z nieograniczonej jego naiwności. Wtem na myśl projektowanej schyzmy, twarz Piotra oblała się rumieńcem jeszcze żywszego politowania. Zdawało mu się, że widzi siebie w Rzymie, marzącego o napisaniu książki, potępiającej katolicyzm, a nawoływującej ludy ku pierwotnej nauce Kościoła, ku Ewangelii oczyszczonej, ludzkiej i żyjącej. Co za śmieszne szaleństwo! Schyzma! Znał niegdyś w Paryżu księdza o wielkiem sercu i wielkim umyśle, który zamierzał dokonać owej sławnej schyzmy zapowiadanej i upragnionej. Ach nieszczęsny człowiek, cóż za smutną i bezpożyteczną rozpoczął misyę wśród ogólnej niewiary, odtrącany z lodowatą obojętnością przez jednych, wyśmiewany, szkalowany przez drugich! Gdyby Luter powrócił za dni naszych, dokonałby żywota gdzie na poddaszu, niezrozumiany i wytrącony z pamięci ogółu. Schyzma nie może się powieść, nie ma racyi istnienia w narodzie, wśród którego wiara nie ma już znaczenia, w narodzie szukającym zbawienia po za Kościołem. Nietylko katolicyzm, lecz chrześcianizm osuwa się w otchłań przeszłości, bo Ewangelia, prócz kilku maksym moralnych, jest przestarzałym, niemożebnym już kodeksem społecznym. Przejęty tą pewnością, Piotr miewał dni, gdy sutana ciążyła mu na barkach i pogardzał sobą, odprawiając mszę przed ołtarzem religii, którą uważał za umarłą.
Nalawszy do kielicha wina z ampułek i ocierając ręce powolnym ruchem bożego ofiarnika, dostrzegł Piotr twarz matki chorego dziecka. Modliła się z żarliwością wierzących. Pomyślał wtedy, iż dla jej podobnych istot pozostaje księdzem, księdzem niewierzącym, lecz wiernym przepisom, które poprzysiągł i karmicielem chlebem iluzyi nieszczęśliwych a pocieszenie swe w tem znajdujących. Lecz heroiczne to poświęcenie się wbrew własnemu przekonaniu, stawało się z dniem każdem sroższą katuszą. Czyż prosta uczciwość nie nakazywała mu zrzucić sutany i powrócić wśród ludzi?... Fałszywe położenie w jakiem pozostawał, ciążyło mu najsrożej w chwilach, gdy z goryczą bluźnił przeciwko swemu bohaterstwu, bo było ono bezpożyteczne a może nawet szkodliwe, może wprost było podłością, podtrzymywaniem tłumu w zabobonie i przesądach. Kłamstwo o Bogu sprawiedliwym i ojcowskim, bajka o raju, gdzie wynagrodzonemi będą cierpienia doznane na ziemi, przez długie wieki mogła być uważaną za konieczne ukojenie trosk ludzkich. Lecz jakże to wyzyskano! Jakże tyrańskiem narzędziem stały się te ułudne dobrodziejstwa w ręku ich rozporządzicieli! Czyż nie lepiej było zerwać z tą obłudą i brutalnie wypowiedzieć całą jej znikomość, w zamian ucząc kochać życie dla doczesnego jego trwania, kochać je nawet wśród łez i bólu! Wszak coraz wyraźniej ludy odwracają się od chrześciańskiej doktryny, popychane żądzą odszukania bliższego ideału, religii szczęścia, zdrowia i radości, w zamian za religię śmierci, jaką ich karmiono. Obiecywane dobrodziejstwa pośmiertne, coraz to dwuznaczniejszą wydają się im sprawiedliwością a wraz z powątpiewaniem w wymiar bożej sprawiedliwości, chrześcianizm runie, musi runąć, bo straci pod sobą grunt, na którym go wzniesiono. Pozagrobowa szczęśliwość staje się kłamliwą obietnicą w oczach nieszczęśliwych, nie chcą jej dłużej, srożą się na nią, bo już nadużytą została ich cierpliwość, chcą dzisiaj nagrody, na którą zasłużyli, chcą wejść w posiadanie cząstki szczęścia przynależnej każdemu. Żądanie wymiaru doczesnej sprawiedliwości, jawi się na ustach tłumu dotąd milczącego. Krzyk się rozlegać już poczyna, krzyk domagający się sprawiedliwości, chleba dla głodnych, dachu dla nędzarzy. Jałmużna im dawana w imię Ewangelii, niedostatecznym jest środkiem; osiemnaście wieków doświadczenia, wykazało jej bezsilność.
Myśli te wirowały w głowie Piotra, podczas gdy wychyliwszy kielich i rozłamawszy hostyę, przykląkł przed ołtarzem, oparłszy ramiona na świętym stole. Rozpacz wzmagała się w jego sercu. Zatem trzecią chce przedsiębrać próbę?... Chce zwalczyć jałmużnę sprawiedliwością?... Znów nowe przyspasabia męczarnie dla znękanego swego serca i nigdy nieabdykującego ze swych praw rozumu! Gdzież rozpocznie swą działalność, czy w tym olbrzymim Paryżu przepełnionym nieznanemi mu tajemnicami?... Lecz Piotr wahał się jeszcze z wyrzeczeniem się dla tłumu wszystkiego co boskie. Czemże zastąpić odrzucone baśnie?... Czem zaspokoić pragnienie cudowności?... Pomijał umysły wyższe, zadawalające się tem, co wiedza dać może a zwrócony myślą ku najnędzniejszym, pytał, czem możnaby ukoić ich cierpienia, czem nasycić potrzebę ich marzeń?... A z sobą cóż teraz pocznie, doszedłszy do przekonania o bankructwie jałmużny?... On który od lat trzech tylko jałmużną się zajmował, wyobraziwszy sobie, że w ten sposób staje się pożytecznym dla innych, iluzya ta była mu dotychczas jedynem pocieszeniem. Cóż pocznie?... Ziemia osunęła się pod nogami Piotra i słyszał tylko przeciągły krzyk całego ludu, domagającego się sprawiedliwości. Milczący, okiełznany dotąd, lud przemawiał naraz groźnie, żądając należności swojej, z której go wyzuto przemocą lub podstępem. Katastrofa stawała się nieuniknioną. Wybuch jej mógł nastąpić lada chwila a wtedy bratobójcza walka klas w morzu krwi zatopi świat stary, skazany na zagładę za zbrodnie, któremi wyniósł się i skaził. Zdawało mu się, iż słyszy grozę rozpoczynającego się dramatu, Paryż walący się wśród rozszalałej walki, znikający w bezbrzeżnej pożodze. Serce Piotra struchlało w okropności spadłego nań smutku. Wrodzona dobroć wzdrygała się wstrętem na myśl podobnych okropności. Gdzież znaleźć ratunek?... Czem zapobiedz?... Widział grożącą zagubę, wynikającą z niemożliwości natychmiastowego rozwiązania zadania społecznego i religijnego, które łączył w jedno, lecz rozstrojony myślami a przytem zbyt nieświadomy życiowych warunków, bo jako ksiądz, trzymał się na uboczu w dzikiej samotności, Piotr uczuł się niezdolnym, by dostrzedz pożądaną prawdę, by orzec, gdzie szukać nowego źródła życia i społecznego zdrowia. Drżał, szarpany niepewnością i własną swoją nędzą. Ach, módz żyć, módz żyć w zadowoleniu serca i rozumu, żyć w spokoju, w pewności codziennego swego bytu, spełniając zadanie człowieka na ziemi!
Skończywszy mszę, Piotr zeszedł ze schodków ołtarzy i wracał ku zakrystyi, gdy matka chorego dziecka, koło której przechodził, pochwyciła brzeg komży i pocałowała z uniesieniem jak relikwię mogącą jej przynieść zbawienie. Dziękowała mu za cud, do jakiego niezawodnie się przyczynił, pewną bowiem była, że zastanie dziecko swe uzdrowione. Wzruszył się egzaltowaną wiarą tej pragnącej pocieszenia strwożonej matki, lecz zarazem tem większy opanował go smutek, że nie jest tym, którego sobie wystawiała, wszechpotężnym pośrednikiem pomiędzy niebem i ziemią, mogącym śmierć powstrzymać modlitwą. Kobieta odeszła pocieszona, przekonana o niezawodności rozbudzonej nadziei a Piotr westchnął ku Sile, jeżeli istniała jaka nadprzyrodzona Siła, by ulitowała się i wsparła swą pomocą nieszczęśliwą matkę. Rozebrawszy się w zakrystyi, Piotr zatrzymał się, wyszedłszy z bazyliki i spojrzał na Paryż. Chciał się przekonać, czy jeszcze jest cały, czy uragan gniewu i sprawiedliwości nie zmiótł miasta z powierzchni ziemi, czy nie zaszła w rzeczywistości straszliwa katastrofa, której widzenie ciężarem było mu dotąd na wzburzonem i zrozpaczonem sercu. Chłodno było i wietrzno a zimna gęsta mgła wciąż opadała z ołowianego nieba, zatapiając miasto, na którego miejscu Piotr lękał się ujrzeć bagno ziejące zarazą i zgliszcza gmachów dymiących resztkami pożogi.
Postanawiając zaraz załatwić polecenie księdza Rose, poszedł Piotr ulicą Norvius, biegnącą na szczycie wzgórza Montmartre i znalazł się na ulicy des Saules, która stromo się spuszczała wśród murów mchem porosłych, ku północnym krańcom Paryża. Trzy franki trzymał w ręce zatopionej w kieszeni sutany i myślał ze wzruszeniem o tych pieniądzach a zarazem wrzał gniewem nad bezużytecznością jałmużny. W miarę jak spuszczał się krętemi, stromemi uliczkami, schodząc po stopniach nieskończonej ilości piętr i zaułków, miał sposobność dostrzedz wnętrze niejednej nędznej siedziby i serce opłynęło mu gorącem współczuciem. Napotkał po drodze całą dzielnicę nowowznoszących się domów wzdłuż ulic wytkniętych niedawno dla dania przystępu na szczyt wzgórza, gdzie od lat kilkunastu budowano bazylikę Sacré-Coeur. Niektóre kamienice już były ukończone i mocno odbijały od biednych domostw, rozwalonych murów, wycinanych ogrodów i pustych, chwastem zarośniętych gruntów, opasanych parkanami z próchniejących desek. Pięciopiętrowe nowe kamienice o fasadach z jasnego kamienia raziły swą białością i bogactwem a ubogie, stare, domy o krzywych ścianach, grożących upadkiem, lepianki, budy, niesfornie porozrzucane wśród pustych obszarów, tem nędzniejszy miały wygląd. Zasmolone, obszarpane, z opadającym tynkiem, zdawały się stanowić miasto cierpienia, wzniesione na schronisko dla zgłodniałego ludzkiego stada. Ołowiane niebo przygniatająco ciążyło nad tym krajobrazem. Nierówny bruk topił się w błocie rozstępując się kałużami, a nagła odwilż oblewała mury zimną wilgocią, okapującą ku ziemi. Bezmierny smutek ogarniał Piotra, spoglądającego na ten brud i ubóstwo.
Doszedłszy do ulicy Marcadet, spostrzegł, iż musiał zajść za daleko, więc zawrócił się i po chwili wszedł na rodzaj podwórza, ciągnącego się wśród budynku podobnego do koszar lub szpitala. Wszedł od ulicy des Saules i był pewien, że trafił. Podwórze, otoczone z trzech stron nierównej wysokości domami, było dość obszerne, lecz stanowiło raczej kloakę, tyle na nim było nieczystości i śmieci nagromadzonych podczas mrozów trwających od dwóch miesięcy. Obecnie wszystko to rozmarzło, wydając odrażające wyziewy. Domy prawie że się waliły a wiele szyb zastępował papier lub szmaty, których całe pęki zwieszały się tu i owdzie, powiewając jak chorągwie śmierci. Każdy dom miał osobną sień, ziejącą odrazą, czarną jak piwnica. Piotr, rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł rodzaj budki, w której mieszkał stróż całej posiadłości. Zbliżywszy się, ujrzał kalekę siedzącego przy drzwiach i owiniętego w brudny łachman, będący zapewne kiedyś końską derą.
— Mieszka tu Laveuve, stary robotnik, proszę mi powiedzieć, w którym domu i na którem piętrze?...
Kaleka nie odpowiedział, tylko wytrzeszczył zaokrąglone oczy. Musiał być idyotą lub niemym, mężem stróżki, która wyszła chwilowo. Piotr poczekał chwilę, lecz zobaczywszy małą dziewczynkę w głębi podwórza, postanowił przebrnąć ku niej wśród cuchnących kałuż i ją rozpytać o tego którego szukał.
— Moje dziecko, czy nie znasz w tym domu starego robotnika nazwiskiem Laveuve?...
Chuda, zsiniała z zimna dziewczynka ubraną była w podartą sukienkę z różowego perkalu, trzęsła się, otulając się w jakąś szmatę, ręce miała obrzękłe, odmrożone, pełne ran. Pomimo swej nędzy i zimna, twarzyczkę miała ładną a popatrzywszy na mówiącego, odpowiedziała:
— Laveuve?... Nie, nie znam... nie wiem...
Z przyzwyczajenia, prawie bezwiednie, musiała być żebraczką, bo mówiąc to, wyciągnęła po jałmużnę jedną z poranionych, chorych swych rąk. A gdy Piotr dał jej srebrną sztukę monety, uszczęśliwiona, zaczęła galopować po błocie, ku jednej z sieni, śpiewając przenikliwie cienkim głodem:
— Nie znam... nie wiem... nie wiem...
Piotr zdecydował się wejść do tej samej sieni, w której znikła a natrafiwszy na schody, zaczął się piąć w górę po śliskich, brudnych, powyłamywanych stopniach. Miejscami, schody były zawalone śmieciami i obierzynami; Piotr, by nie spaść, opierał się o wstrętnie brudną ścianę, lub chwytał za jeszcze wstrętniejszy sznur, zastępujący poręcz. Drzwi mieszkań były zamknięte, próżno w nie stukał, nigdzie nie odpowiadano, wreszcie po za ostatniemi drzwiami dosłyszał przygłuszone warczenie czy ryk, jakby jakieś zwierzę było zamknięte i narzekało że cierpi; zawrócił więc i spuścił się dopiero co przebytemi schodami na podwórze, postanawiając wejść do następnej sieni. Zaraz na wstępie ogłuszony został przeraźliwemi krzykami dzieci, które wrzeszczały jakby je ze skóry obdzierano. Przez otwarte drzwi jednego z mieszkań, zobaczył dziecko przywiązane do krzesła, zapewne by nie spadło podczas nieobecności matki. Po bezskutecznem stukaniu do różnych drzwi, znów zeszedł na podwórze, przerażony okropnością tak marnej ludzkiej siedziby. Na podwórzu spotkał kobietę, wracającą z ulicy do domu. W fartuchu niosła kilka kartofli. Piotr zaczął ją pytać, lecz kobieta z nieufnością patrzała na jego księżą suknię.
— Laveuve?... Laveuve... nic o nim nie mogę powiedzieć... Gdyby stróżka była u siebie, to możeby coś wiedziała... Mamy aż pięć różnych schodów w domu, więc dużo jest mieszkań... niepodobna wszystkich znać... wreszcie lokatorzy bardzo często się zmieniają... Lecz niech pan spróbuje pójść temi oto schodami... może się znajdzie człowiek, którego pan szuka...
Wskazane przez kobietę schody były jeszcze wstrętniejsze od innych. Powykrzywiane stopnie, ociekająca brudna wilgoć z murów, odrażające nieczystości — zatruwały powietrze, tamując oddech. Z po za drzwi mieszkań dolatywał lament dzieci i kłótnie rodziców. Jedne z drzwi rozwarły się z łoskotem i wypadł przez nie mężczyzna, ciągnąc za włosy krzyczącą z bólu kobietę, podczas gdy troje dzieci zanosiło się od płaczu. O piętro wyżej, w cuchnącej izbie, siedziała młoda, lecz wynędzniała kobieta tuląc do łona niemowlę, które płakało, nie znajdując mleka w wyschniętej piersi matki. Prawie wszystkie drzwi mieszkań były otwarte, Piotr więc mimomolnie stawał się świadkiem życia nędznych mieszkańców biednego domostwa. W jednej z izb, które mijał, pnąc się coraz wyżej po cuchnących schodach, ujrzał troje ludzi niewiadomej płci i wieku, okrytych łachmanami, siedzących na ziemi i żarłocznie pożerających z jednej misy jadło, którego nawet psyby nie chciały. Na zapytanie Piotra, podnieśli głowy i coś niezrozumiałego mruknąwszy, z łapczywością poczęli jeść ponownie.
Piotr już chciał schodzić z powrotem, gdy zobaczywszy na końcu korytarza drzwi zamknięte, postanowił tam jeszcze zastukać. Otworzyła prawie zaraz, siwiejąca, rozczochrana kobieta wyglądająca na staruszkę, chociaż prawdopodobnie nie miała więcej jak lat czterdzieści. Usta miała blade, oczy podsiniałe, twarz żółtą, wyraz zmęczony, znękany i zalękły. Zmięszała się ujrzawszy przed sobą księdza. Lecz po chwili przemogła się i, jąkając, rzekła nieśmiało:
— Proszę wejść... niechaj pan wejdzie...
Po za nią, w głębi izby, stał wysoki, chudy, i łysiejący mężczyzna o rzadkiej brodzie i wąsach, miał na sobie ubranie robotnika. Na widok księdza zaklął i coś zamruczał o wyrzuceniu za drzwi, lecz po chwili zamilkł i usiadł przy kulawym stole, umyślnie odwróciwszy się plecami. W izbie była, oprócz tych dwojga ludzi, kilkunastoletnia dziewczynka o twarzy ściągłej i łagodnej, płowych włosach i oczach inteligentnych. Wyrazem twarzy, dziecko to było stare, co często się zdarza spostrzedz u dzieci rosnących w nędzy. Mężczyzna, zapewne ojciec, zawołał ją i posadził na kolanach, jakby chcąc dziecko uchronić przed tą wchodzącą sutaną. Piotrowi ścisnęło się serce skutkiem przyjęcia, jakie go tu doznawał, lecz usprawiedliwiał je nędzą tych biednych ludzi. Izba była prawie pusta, w kominie nie było ognia a wszystkie te trzy istoty wyniszczone były głodem i zimnem. Nie cofnął się więc i zapytał:
— Czy pani nie zna w tym domu starego robotnika nazwiskiem Laveuve?...
Kobieta, drżąc z zakłopotania, bo widziała oburzenie swego towarzysza na widok wprowadzonego przez nią księdza, chciała załagodzić położenie, więc rzekła nieśmiało, ale siląc się na uprzejmość:
— Laveuve?... Nie, nie znam żadnego Layeuve’a... Ale ty, Salvat, może znasz kogo, nazywającego się Laveuve?...
Salvat wzruszył tylko ramionami, lecz dziewczynka zawołała z żywością:
— Mamo Teosiu, to może Filozof?...
A Piotr objaśniał w dalszym ciągu:
— Laveuve, którego szukam, jest starym, chorym robotnikiem... nie może już pracować... był niegdyś malarzem pokojowym.
Stara kobieta, nazwana przez dziewczynkę mamą Teosią, zaczęła przytakiwać głową:
— A więc to on... tak, to Filozof... My go wszyscy nazywamy Filozofem, ale niewiem dla czego dano mu to przezwisko. Lecz niezawodnie to musi być ten, którego pan szuka... nie wiedziałam, że się nazywa Laveuve...
Salvat podniósł pięść w górę, jakby przeklinając świat, na którym starzy, zniedołężniali pracownicy mrą z głodu, jak porzucone niezdatne do użytku bydlę domowe. Lecz nie rzekłszy słowa, wpadł w głuchą, rozpaczliwą zadumę. Z zawodu był Salvat mechanikiem i podczas gdy milcząc siedział pogrążony w rozpaczy, wzrok utkwił w skórzany worek, leżący na stole i pełen narzędzi. Worek był niedomknięty, napęczniały, zapewne z jaką robotą, gotową do odniesienia. Lecz nie, bo Salvat napróżno szukał jakiejkolwiek pracy, od dwóch miesięcy, przez cały ciąg zimy nie znalazł żadnego zajęcia. Bieda dokuczyła im srodze; podczas wyjątkowo ostrej zimy, Salvat oddawna nie przyniósł do domu żadnego zarobku. O tem właśnie musiał teraz myśleć a może o krwawej, okrutnej pomście, jaką światu zgotują zgłodniali. Niebieskie oczy nieszczęśliwego połyskiwały złowrogo, gorejąc łuną pożarów, jakie w myślach swych rozniecał. W tem spostrzegł, że dziewczynka, zbliżywszy się do worka z narzędziami, chciała je wyjmować. Nagle wzruszony, prawie przerażony, przemówił łagodnie, z czułością, lecz stanowczo:
— Celinko, nie ruszaj tego! — powiedziałem ci, abyś nie dotykała narzędzi.
Wziął worek i ostrożnie, bardzo wolno, z troskliwością, położył koło siebie przy murze.
— Może pani zechce mi wskazać, gdzie mieszka Laveuve; czy obok? — pytał Piotr.
Teodora spojrzała badawczo w stronę Salvata. Osobiście nie miała nienawiści do księży, przeciwnie nawet, znajdowała, że należy obchodzić się z nimi grzecznie, bo często można w ten sposób zarobić parę groszy. Przekonawszy się, ze Salvat znów wpadł w głęboką zadumę, zrozumiała, iż pozwala jej postąpić jak sama uzna za właściwe, więc rzekła już nieco śmielej:
— Jeżeli pan chce, to mogę go zaprowadzić. Filozof mieszka na samym końcu korytarza... lecz trafić tam niełatwo... są schodki i przejścia...
Celinka, zaciekawiona wizytą księdza, zerwała się z kolan ojca, by pójść do Filozofa. Salvat pozostał sam w izbie ubóstwa i rozpaczliwej nędzy, wśród zimnych murów, które nieraz słyszały ulatującą z jego ust skargę na niesprawiedliwość życia bez chleba. Salvat siedział teraz, milcząc, a gorączkowo rozmarzone, bolesne swe spojrzenie zatrzymał na worku z narzędziami, jakby tam właśnie znajdowało się lekarstwo na wszystkie niedole światu dokuczające.
Piotr szedł za Celinką i starą Teodorą do mieszkania Filozofa. Przeszedłszy przez korytarz i przebywszy kilka schodków, znalazł się na poddaszu, w rodzaju ciasnej, kilkometrowej nory, tak nizkiej, że musiał stać schylony. Światło dzienne z trudem się przebijało przez mały otwór w dachu, pozostawiono więc drzwi otwarte, by módz się nieco rozejrzeć. Przez wszystkie liczne szpary zaciekała z góry woda i topniejący, z błotem zmięszany śnieg, tworząc strugi i kałuże wśród śmietnika, mającego zastępować podłogę. Zimno, wilgoć i zaduch — dreszczem przejmowały wśród ciemności nędznej izdebki, pozbawionej sprzętów. Nie było tu ani stołka, ani łóżka. Pod ścianą, na ziemi, w kupie zbrukanych szmat, leżał Laveuve, jak zwierzę na wpół zdechłe na śmietniku.
— Otóż jesteśmy u Filozofa! — zawołała Celinka przeciągłym głosem.
Teodora pochyliła się nad leżącym, by się przekonać, czy jeszcze żyje.
— Oddycha! — rzekła powstając. — Zdaje się że śpi. Gdyby miał co jeść, mógłby jeszcze żyć. Lecz niewiadomo już odkąd nie jadł regularnie... nie ma nikogo, ktoby go dojrzał... Ach, panie, gdy człowiek w biedzie dożyje starości, to najlepiejby zrobił, idąc z kamieniem na dno wody. On ma blizko siedemdziesiąt lat, więc niczego od życia nie może się już spodziewać. Był malarzem pokojowym, twarde to rzemiosło... często już w piędziesiątym roku życia, człowiek nie może się utrzymać na drabinie... Jemu się poszczęściło, bo dawali mu robotę niewymagającą wchodzenia na drabiny... malował ściany, stojąc na ziemi. A ponieważ wielu go znało, więc gdy i do tego nie był już zdatny, powierzano mu pilnowanie materyału przy budowach domów. Lecz któżby budował podczas takiej zimy, jaką mieliśmy w tym roku!... Roboty zabrakło i Filozof, zewsząd odprawiany z kwitkiem, powalił się tutaj przed dwoma miesiącami i pewno już nie wstanie... wyniosą go, gdy zamrze. Właściciel domu miałby ochotę pozbyć się całego ztąd kłopotu.. lecz nie śmie... wprost sumienie mu nie pozwala... A my wszyscy, co tu mieszkamy, cóż możemy zrobić dla niego?... Czasami przyniesie się trochę wina, kromkę chleba, albo ciepłego jadła... lecz niezawsze, bo każdemu bieda dokucza.
Piotr z przerażeniem patrzał na otaczającą nędzę. Więc taki jest koniec człowieka pracującego przeszło lat piędziesiąt! Taką starość daje społeczeństwo tym, którzy się znoją przy pracy przez cały ciąg dni swego żywota! Oczy Piotra, przywykłszy do ciemności poddasza, zatrzymały się na twarzy starca. Włosy miał siwe, rysy zatarte, zpotworniałe. Zarost w nieładzie, wichrzył się jak sierść zdychającego w zaniedbaniu opuszczonego konia. Wykrzywione, bezzębne szczęki, ukośnie otwarte, łączyły się z opadającym do ust nosem a odemknięte powieki, pokazywały szkliste, nieruchome źrenice. Nic nie pozostało ludzkiego w tym steranym nędzarzu. Był już tylko bezużytecznem, niezdatnem, zamęczonem zwierzęciem, ległem na śmierć i rozkładającym się zgnilizną śmierci.
— Ach, nieszczęsne stworzenie! — szepnął Piotr. — Umiera z głodu, w samotności, bez żadnej nad sobą pieczy! I nie znalazł się żaden szpital, żaden przytułek, chcący go przygarnąć na resztkę pozostałego życia!
— Cóż pan chce — odpowiedziała Teodora z przygnębiającem poddaniem — szpitale są dla chorych a on nie jest chory, umiera z biedy i ze starości. Wreszcie ma on swój charakter i to nie najlepszy... niedawno przyszli tu tacy, co go chcieli zabrać do przytułku, ale im nawymyślał... na wszystkie pytania odpowiadał niegrzecznie, grubiańsko... a gdy osoby te zaczęły się dopytywać o niego, to się przekonały, że jest nałogowym pijakiem i że zawsze złorzeczył bogatym burżuazom... I nie dał się zamknąć w przytułku, chciał do końca zostać na swobodzie... Lecz chwała Bogu trzeba mieć nadzieję, że śmierć wkrótce już przyjdzie... to najlepsze dla niego...
Zobaczywszy, że Laveuve otworzył szeroko oczy, Piotr pochylił się nad nim i z tkliwością zaczął mówić, że przyszedł go odwiedzić, przysłany przez przyjaciela, który daje mu trzy franki, by mógł kupić to, na co ma ochotę. Na widok księdza, Laveuve zabełkotał jakieś przekleństwo, lecz po chwili milczenia, rzekł wyraźnie i z niespodziewaną fantazyą paryzkiego robotnika w przystępie dobrego humoru.
— Są pieniądze?... A to napiję się z ochotą. A jeżeli jest z czego, to kupcie mi chleba, od dwóch dni zapomniałem jak smakuje.
Celinka oświadczyła się z chęcią załatwienia sprawunków, więc Teodora posłała ją z pieniędzmi księdza Rose po litr wina i bochenek chleba. Przez ten czas, kobieta zaczęła szczegółowiej opowiadać Piotrowi o Przytułku inwalidów pracy, gdzie chciano zabrać Laveuve’a. Przytułek pozostawał pod opieką bogatych pań a prezydentką ich była pani baronowa Davillard. Lecz zachowanie się Laveuve’a, oraz śledztwo, jakie zwykle robiono przed przyjęciem do Przytułku, wypadło niepomyślnie i teraz nikt ztamtąd już nie przychodzi.
— Znam baronowę Duvillard — zawołał Piotr, ucieszony. — Pójdę do niej zaraz i opowiem co tu widziałem. Niepodobna pozostawiać starego, chorego człowieka w tak okropnem położeniu.
Gdy Celinka wróciła z chlebem i winem, zajęli się wszyscy troje posadzeniem biedaka wśród szmat, służących mu za posłanie, dali mu pić i jeść a położywszy resztę wiktuałów w pobliżu, Piotr zalecił staremu, by nie łykał zbyt szybko, bo chleb może go zadusić.
Wyszedłszy z poddasza, pani Teodora, prowadząc Piotra ku drzwiom swego mieszkania, rzekła:
— Może pan zostawi mi swój adres, bo w razie gdyby co zaszło z Filozofem, mogłabym donieść.
Piotr nie miał przy sobie karty wizytowej, wszedł więc do mieszkania dla napisania adresu. Salvat nie był już sam w izbie. Rozmawiał po cichu i z wielką szybkością, z młodym człowiekiem lat dwudziestu, w wytartem, lekkiem ubraniu, które nie zabezpieczało go od chłodu, bo trząsł się z zimna. Młodzieniec był szczupłym brunetem, o włosach krótko przystrzyżonych, puszczającym się zaledwie zaroście, nos miał prosty, usta wązkie, oczy prosto i jasno patrzące, a całość twarzy obsypanej piegami, wyrażała bystrą, żywą inteligencyę.
Zobaczywszy gościa, pani Teodora uznała za potrzebne usprawiedliwić powrót Piotra.
— Filozof jest bardzo źle... ten pan chce się nim zająć... więc pozostawi mi swój adres...
Mężczyźni popatrzyli na wchodzącego księdza a wymieniwszy pomiędzy sobą złowrogie spojrzenie, nagle zamilkli. Po chwili, Salvat wziął z ostrożnością worek z narzędziami.
— Wychodzisz na miasto? — spytała kobieta. Może ci się poszczęści, może znajdziesz jaką robotę...
Salvat nic nie odpowiedział, tylko całem ciałem zrobił ruch, jakby wyrzekając się ochoty szukania pracy. Szukał przecież długo i nie znalazł, obecnie więc nie weźmie się do roboty, chociażby mu ją dawano.
— Jednakże postaraj się coś znaleźć... nie mamy grosza w domu... O której godzinie masz zamiar wrócić?...
Znów tylko giestem odpowiedział, mogło to znaczyć, że wróci gdy będzie można a może nie wróci już wcale. W ostatniej chwili, łzy nabiegły mu do oczu i, pochwyciwszy w ramiona córkę, ucałował ją z namiętnym wybuchem przywiązania. Postał chwilę i nagle wyszedł wraz z młodym towarzyszem, niosąc pod pachą skórzany worek, napełniony narzędziami.
— Celinko — rzekła pani Teodora — podaj ołówek a pan niechaj usiądzie do pisania, będzie panu wygodniej.
Gdy Piotr usiadł przy stole, na stołku dopiero co opuszczonem przez Salvata, stara kobieta zaczęła mówić dalej:
— Niechaj pan nie myśli, że Salvat jest złym człowiekiem, chociaż taki mruk z niego... Ciężkie miał życie, więc stał się opryskliwy. Ale dla iluż to ludzi, życie jest ciężkie! Chociażby ten młody człowiek, którego pan z nim widział, to także biedota... Nazywa się Wiktor Mathis i jest synem ubogiej wdowy... u nich, tak jak u nas, często chleba brakuje w domu, chociaż Wiktor otrzymał wyższe wykształcenie i matka wychowała go starannie. Cóż dziwnego, że takim ludziom jak Salvat, jak Wiktor, bieda złe myśli napędza do głowy... i że myślą tylko o wysadzeniu w powietrze całego świata i wszystkich... Do mnie takie myśli nie mają przystępu, ale przebaczam innym, gdy takie okropności chcą robić...
Piotr nie śpieszył się z napisaniem adresu; zaciekawiony opowiadaniem pani Teodory, czuł, że znajduje się w niezwykłem otoczeniu, w domu, gdzie rozpacz popycha do buntu. Zachęcona przez gościa, pani Teodora zwierzała się dalej:
— Pewnie pan nie spotkał nikogo, coby miał cięższe życie, niż Salvat. Sierota od urodzenia, nigdy nie znał rodziców, sam był na świecie, zawsze w biedzie i dla chleba przerzucał się ciągle z jednego rzemiosła w drugie. Lecz gdy dorósł, obrał sobie zawód mechanika i z czasem stał się zręcznym w robocie a przytem zawsze był pracowity, lecz na nieszczęście od młodości miał niesforną naturę i lubił kłócić się z ludźmi, sam szukał zaczepki, chcąc wszystkich przekonać, że on jeden miał racyę. Nigdzie też długo nie utrzymał się przy warsztacie. Mając lat trzydzieści, dał się opanować obietnicom jakiegoś wynalazcy, który go zabrał z sobą aż do Ameryki, ale ten tak go oszukał i wyzyskał, że po sześciu latach Salvat wrócił stamtąd bez grosza i ze zniszczonem zdrowiem. A trzeba panu wiedzieć, że Salvat był żonaty z moją młodszą siostrą, z Leosią, ale żona mu zmarła jeszcze przed jego wyjazdem do Ameryki, pozostawiając roczne dziecko, córkę, tę oto Celinkę, moją siostrzenicę. Podówczas miałam męża. Nazywał się Teodor Labitte i był mularzem. Nie chcę mu tego pamiętać, lecz chociaż byłam pracowita i oczy sobie niszczyłam nad szyciem dniem i nocą, Teodor bił mnie prawie że za każdym powrotem do domu. Czasami myślałam, że już nie wstanę z ziemi. Wreszcie opuścił mnie i znikł z jakąś dwudziestoletnią kochanką. Prawdę mówiąc, dopiero wtedy trochę odetchnęłam... i zaczęłam spokojnie żyć, chowając Celinkę, którą mi powierzył Salvat, wyjeżdżając z Paryża, a gdy wrócił, rozumie się, żeśmy zamieszkali razem... nie można było inaczej, rzeczy się same przez się tak złożyły. Nie wzięliśmy z sobą ślubu... ale żyjemy tak, jakby nas zapisano za ślubnych. Cóż zrobić...
Pani Teodora zamilkła na chwilę, trochę zakłopotana, lecz dla poprawienia o sobie opinii w pojęciu gościa, zaczęła mówić o familii, jaką posiadała:
— Mnie los nie sprzyjał, zawsze było ciężko i źle, lecz mam siostrę, Hortensyę, która wyszła za urzędnika, za pana Chrétiennot. Są szczęśliwi, mają ładne mieszkanie i to przy bulwarze Rochechouart. Było nas trzy siostry z drugiego małżeństwa. Była więc Hortensya, najmłodsza Leosia, która umarła i ja, najstarsza; mnie dano na imię Paulina. Lecz mam rodzeństwo przyrodnie, z pierwszego małżeństwa matki. Najstarszy brat, Eugeniusz Toussaint, mechanik, od czasu wojny pracuje zawsze w tym samym warsztacie, u pana Grandidier, przy ulicy Marcadet, o jakie sto kroków ztąd. Na nieszczęście Eugeniusz nie jest już młody, jest o dziesięć lat odemnie starszy, więc choroba się przyplątała... i znów niedawno miał atak... Ja niby wiele młodsza od niego, ale oczy mam zniszczone... bo przez długie lata byłam szwaczką i pracowałam bez wytchnienia... za to teraz, chociażbym chciała zarabiać szyciem, to już na nicby się nie zdało, bo niedowidzę... łatę jaką wstawię a już zaraz oczy nabiegają mi łzami i zaczerwienią się na długo. Chciałam znaleźć zajęcie do posługi w domach... ale nie mam szczęścia... nic nie znajduję, zwłaszcza od jakiego roku bieda nas nie opuszcza. Bywają dni, w których żadne z nas nie ma co włożyć do ust, a żeby się najeść, to nawet marzyć nie można... piesby nie zniósł takiego jadła i takiego życia jak nasze. Zwłaszcza zima nam dokuczyła. Ognia prawie nigdy nie było w kominie, więc takie zimno nas chwytało, że myślałam, iż będzie z nami koniec, kładąc się wieczorem spać, byłam pewna, że nie obudzę się nazajutrz. I lepiej byłoby, gdyby się tak stało... bo cóż mi po życiu?... Zawsze byłam nieszczęśliwa, bita, zapracowana, głodna... a przecież w moim wieku nie mogę myśleć, by się to mogło zmienić na lepsze... Już dla mnie wszystko skończone...
Głos pani Teodory drżał od powstrzymywanych łez, nie złorzeczyła, lecz uginała się pod ciężarem losu, którego zawsze była bierną ofiarą. Szła przez życie, niezdolna do zrobienia wyboru lub planu, poddając się ulegle wszystkiemu co spotykała na swej drodze. Westchnąwszy i otarłszy zaczerwienione oczy, znów zaczęła mówić:
— Ja się nie skarżę na Salvata. Poczciwy z niego człowiek, za wiele myślom oddany, ale to dlatego, aby ludziom lepiej było na świecie. Nie pijak, pracowity, tylko że roboty dostać nie może. Prawda, że gdyby się mniej zajmował politykowaniem z kolegami, to łacniejby mu robota wpadała do ręki. Bo przecież nie można bywać na zebraniach, gadać całemi dniami o polityce a zarazem pracować przy warsztacie. Więcej niż pewno, że wiele jest winy z jego strony, gdyby nie marnował czasu na gadaniny, toby go miał na chodzenie do roboty... Lecz taka już jego natura... wreszcie kto to wie, czy zawsze znalazłby robotę, chociażby jej szukał bezustanku?... Los się uwziął na niego i nic mu się wżyciu nie wiodło. A jak nad kim stanie takie nieszczęście, to człowiek nic nie poradzi, tylko się gryzie... ze świętego dyabełby się zrobił... więc nie można się dziwić, że Salvat mówi często od rzeczy i przemyśliwa, w jaki sposób biedę ze świata usunąć... Od dwóch miesięcy bylibyśmy wszyscy z głodu pomarli, gdyby nie pan Wilhelm Fromont... on jest wielkim uczonym, lecz zarazem dobrym, bardzo dobrym człowiekiem. Mieszka niedaleko ztąd... na szczycie wzgórza i zna Salvata; otóż wiedząc jaka u nas bieda, dawał mu trochę roboty i tym sposobem miewaliśmy łyżkę ciepłej strawy podczas zimy...
Piotr niezmiernie się ździwił, usłyszawszy nazwisko swego brata. W pierwszej chwili chciał o niego wypytać panią Teodorę, lecz zląkł się popełnienia niedyskrecyi, więc, milcząc, słuchał dalszego opowiadania. Celinka, stojąc wpatrzona w gościa, przysłuchiwała się uważnie i z wielką powagą. Pani Teodora, zauważywszy że Piotr uśmiechnął się do dziecka, rzekła:
— Salvat nadewszystko miłuje swoją córkę... Najgorzej rozpacza, gdy widzi ją mizerną, a gdy dziecko idzie głodne spać, bo w domu brak chociażby okruszyny chleba, to wtedy gniew i klątwy ojca granic nie mają. Salvat wszystkichby zabił, byle Celinka była szczęśliwa... Prawda, że jest ona wyjątkowo dobrem dzieckiem... w szkole uczyła się doskonale, lecz podczas zimy nie można jej było posyłać... nie miała ciepłego ubrania... ale i teraz nie ma w czem wyjść na ulicę... nawet koszuli brakuje temu niebożątku.
Piotr napisał wreszcie adres i, wstając od stołu, wcisnął w rękę Celinki srebrną pięciofrankówkę a pragnąc powstrzymać podziękowania, rzekł równocześnie:
— Tym sposobem będzie pani wiedziała gdzie mnie szukać, a proszę napisać, jeżeli byłoby czego potrzeba z powodu Laveuve’a. Lecz natychmiast zajmę się jego sprawą i mam nadzieję, że zaraz go zabiorą do przytułku, może dzisiejszą noc spędzi już w czystem łóżku i w czystym pokoju.
Pani Teodora nie była w stanie słyszeć, co Piotr mówił, bo widząc dar otrzymany przez Celinkę, błogosławiła ofiarodawcę, dziewczynka zaś, ucieszona posiadaniem wielkiej, srebrnej monety, patrzała nań z podziwieniem, aż wreszcie rzekła:
— Żeby tatko to wiedział, nie potrzebowałby dziś szukać dla nas chleba. A gdybym za nim pobiegła? Może go jeszcze dogonię i powiem, by wrócił?...
Piotr był już na korytarzu, gdy doleciała go odpowiedź dana dziecku przez panią Teodorę:
— Nie dogonisz go, on już daleko... ale może wróci... może...
Zeszedłszy na dół, Piotr niezmiernie się zadziwił, ujrzawszy w kącie cuchnącego podwórza Salvata i Wiktora. Uciekli z izby, aby módz swobodnie dokończyć rozpoczętą rozmowę. Stali, grzęznąc w błocie, niepomni na odrażające wyziewy; rozmawiali cicho, z gwałtowną urywaną szybkością, patrząc sobie oko w oko. Pomimo gorączkowego nastroju, mieli się na baczności i posłyszawszy kroki Piotra, zamilkli, przybierając spokojny, obojętny wyraz twarzy; wreszcie, nie rzekłszy już słowa, podali sobie dłonie i zaraz się rozeszli. Wiktor poszedł w górę Montmartru a Salvat, postawszy chwilę przed domem, zdawał się wahać i pytać przeznaczenia, w którą stronę skierować kroki. Wyprostował się, poprawił sterczący pod pachą skórzany worek z narzędziami i, niepewnością kierowany, głodny, zmęczony, ponury, puścił się ulicą Marcadet w stronę Paryża.
Przez chwilę Piotr chciał biedz za nim i powstrzymać, wołając, że Celinka przyzywa go na górę. Lecz znów opanowany poczuciem dyskrecyi, powstrzymał się przemocą, pewny przytem, iż przeznaczenie musi być spełnione. Widziana okropność nędzy wytrąciła Piotra z równowagi i spokoju. Czuł na nowo płonące w swem sercu współczucie i raz jeszcze postanowił walczyć, by zdobyć trochę pocieszenia dla ludzkiego stada żyjącego w odrażających murach tego domu. Idąc na poszukiwanie ratunku i dachu dla nędzarza konającego na barłogu poddasza, Piotr znów się pogrążył w myślach ciążących mu na sercu dzisiejszego poranka i nowe zamierzał przedsiębrać próby, wśród tego tajemniczego olbrzymiego Paryża, tonącego w mgłach opadających popiołem, z szarego, ociężałego nieba. Piotr czuł zbliżającą się groźną godzinę wymiaru sprawiedliwości, lecz uniesiony wrodzoną dobrocią, marzył o nagle przedzierającej się z po za chmur promiennej radości uzdrawiającego słońca, które, nowe z sobą przynosząc życie, może jeszcze zdoła oczyścić miasto z zatruwającej zgnilizny, zamieniając je w płodne pole lepszych i obfitych żniw jutra.




II.

U państwa Duvillard miało być dnia tego kilka osób na drugiem śniadaniu; nie były to osoby specyalnie zaproszone, lecz części, prawie że codzienni goście, przybywający z własnej ochoty. Wspaniały pałac państwa Duvillard był położony w pobliżu Wielkich bulwarów i kościoła św. Magdaleny, przy ulicy Gaudot-de-Mauroy. Wysokie komnaty olśniewały przepychem umeblowania a dzięki zamiłowaniu baronowej do kwiatów, pełno ich było wszędzie, zamieniając pałac w zimowy, wonny ogród, dozwalający zapomnieć o dżdżystej porze roku, o mgle zimnej i szarości dzisiejszego powietrza. Ukwiecone, wonne, ciepłe salony, jakby pieszczotą witały gości przybywających z ulicy.
Paradne apartamenty, przeznaczone na wielkie przyjęcia, znajdowały się na parterze od strony podwórza. Poprzedzał je wielki zimowy ogród, stanowiący sień, w której przy wejściu stało zawsze dwóch lokajów w ciemno zielonej liberyi, bramowanej złotem. Słynna galerya obrazów, ceniona przeszło na dwa miliony franków, zajmowała całą północną stronę pałacu. Monumentalne, równie słynne schody wiodły na pierwsze piętro, gdzie się znajdowały prywatne apartamenty rodziny Duvillard, poprzedzone wielkim ponsowym salonem i drugim o wiele mniejszym, niebiesko-srebrnym. Gabinet barona był wyłożony staroświecką, wytłaczaną skórą, a pokój stołowy w stylu nowo angielskim, był blado-zielony. Po za temi pokojami do ogólnego użytku, ciągnęły się pokoje sypialne i ubieralnie. Sam pałac, zbudowany za panowania Ludwika XIV, nosił wyraźne znamię ówczesnej, wielkopańskiej epoki a wywłaszczony z dawnych dziedziców, został zdobyty przez nowo-panującą warstwę społeczną, przez tryumfującą od lat stu burżuazyę, która siłą posiadanego złota, wszechmożne zajmując stanowisko, z lubością używa jej wyłącznie dostępnego zbytku.
Jeszcze nie wybita godzina dwunasta, gdy wbrew codziennemu porządkowi, baron Duvillard pierwszy się pojawił w saloniku niebiesko-srebrnym. Był to człowiek lat sześdziesięciu, wysoki, barczysty, o wielkim nosie i mięsistych policzkach, usta miał szerokie, o grubych wargach, po za któremi zachował zdrowe, wilcze zęby. Wcześnie ołysiał a resztki włosów farbował, brodę zaś i wąsy zgolił, gdy dostrzegł początki siwizny. Szare oczy barona patrzały śmiało, a w głosie i w śmiechu brzmiała pewność i buta zwycięzcy. Całą postacią wyrażał pychę zuchwałą butę dorobkiewicza, który bez skrupułów używał i nadużywał władzy zagrabionej i dzierżonej przez kastę, do której należał.
Zdziwiony, iż niezastał nikogo, podszedł ku oknu i zatrzymał się przed żardinierką, pełną cudnie kwitnących storczyków. Na kominku, na stolikach, pęki fiołków tchnęły balsamiczną wonią. Baron odszedł wkrótce od okna i, usiadłszy w fotelu z niebieskiego atłasu bramowanego srebrem, rozparł się wygodnie, używając odurzającego zapachu kwiatów i głębokiej ciszy, która wraz z ciepłem zdawała się promieniować z bogato udekorowanych ścian saloniku. Po chwili wyjął z kieszeni dziennik i zaczął raz jeszcze odczytywać artykuł, mający wyjątkowe dla niego znaczenie, jakkolwiek zdawał sobie wybornie sprawę, iż człowiek w jego położeniu, to jest posiadający tak olbrzymi majątek, tak nieograniczoną władzę, wpływy i znaczenie, może niczego się nie obawiać.
Wielkość rodziny Duvillard rozpoczęła się przed stu laty. Dziadek dzisiejszego barona, Wojciech, przybył do Paryża z Poitiers w roku 1788, mając lat osiemnaście. Ojciec Wojciecha, był średniej zamożności adwokatem w Poitiers, syna sam odwiózł i umieścił w Paryżu, w charakterze kancelisty, u znajomego sobie notaryusza. Wojciech był niezwykle sprytny, chciwy i energiczny, wkrótce więc rzucił posadę i zajął się spekulowaniem dobrami narodowemi. Już wzbogacony, był następnie dostawcą armij cesarskich, a umierając pozostawił trzy miliony franków synowi, urodzonemu w roku 1805. Jerzy Duvillard, syn Wojciecha a ojciec barona, podniósł wysoko znaczenie swej dynastyi i pierwszy począł panować w pałacu przy ulicy Godot-de-Mauroy, dorobiwszy się kolosalnej fortuny za panowania Ludwika-Filipa, który nadał mu dziedziczny tytuł barona. Skandaliczne spekulacje Jerzego Duvillard, zwiększały rodzinny majątek; przez długie lata, był on bohaterem świata finansowego podczas monarchii lipcowej i drugiego Cesarstwa, grabiąc zuchwale, należąc do wszystkich słynnych złodziejstw przy budowach kolei, w kopalniach i Suezie.
Syn Jerzego i jedyny jego spadkobierca, Henryk, urodził się w r. 1836, lecz interesami zaczął się zajmować dopiero po śmierci ojca, zmarłego zaraz po wojnie 1870 r. Dzięki zuchwałej swej obrotności, w przeciągu ćwierć wieku zdwoił odziedziczoną fortunę.
Obdarzony umiejętnością odczuwania ducha swej epoki, postanowił to zużytkować na swą korzyść i stał się zaraz na wstępie swej działalności fermentem rozkładającym i psującym wszystko i wszystkich. Był kusicielem i kupcem sprzedajnych sumień, umiał wyzyskać każdą sytuację i każdego, z kim chociażby chwilowo się zetknął. Z szybkością obliczył, jak obfite łupy przynieść mu mogą nowe, świeżo napływające fale społeczne a zdaleka dojrzał on ich pierwsze pojawienie się i był już gotów spotkać się z niemi, gdy niecierpliwie poczęły nastawać i napierać. Zgłodniała demokracya, hałaśliwie manifestująca swe istnienie i żądzę łupów, znalazła w nim ochoczego pośrednika rozboju.
Henryk Duvillard nie posiadał zdobywczej odwagi ojca i dziada. Był od nich chciwszy, lecz ostrożniejszy, nie narażał się osobiście, przekładając tuczyć się padliną swych ofiar i rozkoszować się bezpieczeństwem takiego żeru. Z dumą tryumfował z trafności swych obliczeń i ze spokojem zgarniał miliony, coraz to pewniejszy siebie a pogardliwszy względem drugich. Wolę swą narzucał nawet przy traktowaniu spraw z zagranicznemi mocarstwami a jeżeli nie rozporządzał Francyą w zupełnej całości, to w każdym razie miał szerokie wpływy na bieg polityki bieżącej i niejeden minister pozostawał w zależności od tego potężnego posiadacza przekupnego złota. Starczyło lat stu i trzech pokoleń, by człowiek ten stał się symboliczną postacią władzy i bogactwa dzierżonego przez francuzką burżuazyę, która, w roku 1789 wszystko zagarnąwszy w swe ręce, żyła odtąd kosztem narodu, wyzyskiem stanu Czwartego, nie chcąc przypuszczać, by kiedykolwiek mogło być inaczej. A jednak burza nadciągała. Poczynała już grozić i jutro stawało się niepewne...
Odczytywany przez barona artykuł, zblizka go obchodził. Dziennik „Głos ludu“ był codziennem, susowem pismem, które pod pozorem bronienia sprawiedliwości i publicznego dobra, drukowało skandaliczne artykuły dla przynęcenia czytelników i zwiększenia zysków redakcyjnej kasy. Dzisiejszy numer pomieścił wielkiemi literami tytuł nowego skandalu: „Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej, łapówka dwudziesto-pięciomilionowa, dwóch ministrów przekupionych, trzydziestu deputowanych i senatorów skompromitowanych“. Poniżej tego nagłówka, wydrukowany był zjadliwy artykuł, w którym naczelny redaktor, słynny Sagnier zawiadamiał, że posiada listę skompromitowanych osób i niebawem ogłosi nazwiska trzydziestu dwóch członków parlamentu, przekupionych przez barona Duvillard w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, zatwierdzonej przez Izby. Prócz tego, Sagnier podawał opis towarzyszących temu okoliczności, wskazywał na romantyczną postać niejakiego Huntera, używanego przez barona za pośrednika a który obecnie znikł z Paryża, lękając się odpowiedzialności. Baron czytał uważnie, zastanawiając się nad każdem zdaniem i słowem, lecz skończywszy, ruszył ramionami i spokojnie, jak człowiek pewien własnego bezpieczeństwa, rzekł głośno, chociaż nikogo nie było w pokoju:
— Głupiec! Mniej on wie, aniżeli udaje!
Prawie w tejże chwili wszedł do saloniku jeden ze spodziewanych gości. Był nim Duthil, ładny brunet o śmiejących się oczach, cienkim nosie, kędzierzawej brodzie i włosach. Miał lat trzydzieści cztery a w ruchach, sposobie mówienia, zwykle okazywał wiele żywości, choć lekkomyślna wesołość dziś wyjątkowo ustąpiła miejsca nerwowej niepewności. Uśmiechał się, lecz oczy miał wystraszone. Na widok gościa, baron powstał z fotela, rzucając pytanie:
— Czy czytałeś?...
To mówiąc, wskazał na dziennik trzymany w ręku i zaczął go składać, by napowrót włożyć do kieszeni.
— Tak... czytałem. Błazeństwo!... Zkądże Sagnier mógłby mieć listę osób, o których wspomina?... Czyżby znalazł się jaki zdrajca?...
Baron nie zaraz odpowiedział i spokojnie patrzał na wystraszoną twarz młodzieńca, zabawiony wewnętrzną jego obawą. Duthil był synem mera Angoulême i dzięki dobrej opinii ojca, został wybrany na deputowanego. Przybywszy w tym charakterze do Paryża, zaczął hulać i próżnować, przypominając sobie dawne lata w ten sposób spędzone, z czasów gdy był studentem. Nie miał innych dochodów nad pensyę poselską a utrzymanie mieszkania przy ulicy Suresne, życie światowe, kobiety, kosztowało go znacznie więcej, jakkolwiek więc był uczciwym człowiekiem, przybywszy do Paryża, lekkomyślnością powodowany, zabrnął w długi i stopniowo stawał się coraz skłonniejszy do kompromisów z własnem sumieniem. Dobry humor nie opuszczał go nigdy, z wesołością wyzbył się zmysłu moralnego i, zadowolony z tej wyższości poglądów na życiowe drobiazgi, bawił się zadowolony z położenia i z pozyskanej opinii wytwornego światowca.
— Wątpię, by Sagnier posiadał ową listę — rzekł wreszcie baron. — Wątpię, by ta lista istniała... Hunter nie popełniłby głupstwa tego rodzaju... po cóż miał się bawić w spisywanie osób zainteresowanych?... Cała sprawa nie posiada doniosłości, jaką chce jej nadać Sagnier. Tego rodzaju interesa zawsze się prowadzą tą samą drogą... inaczej nic się nie dzieje.
Duthil, po raz pierwszy w życiu zaniepokojony, z wytężoną uwagą słuchał słów barona i wywnioskowawszy, że wszystko przejdzie pomyślnie, zawołał uradowany:
— Tak, tak! Inaczej nic się nie dzieje i wszystkie sprawy w ten sposób się załatwiają! Zaraz to sobie powiedziałem, przeczytawszy artykuł w „Głosie ludu“.
Śmiał się, lecz nie mógł odnaleźć zwykłej swobody, po głowie bowiem krążyły mu mętne wspomnienia dziesięciu tysięcy franków, otrzymanych z rąk Huntera. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i jak się to stało. Hunter bowiem był niesłychanie zręczny i mówił coś o pożyczce, to znów o możliwych kosztach reklamy a w chwili wręczenia pieniędzy, tak go uspokoił, iż owe dziesięć tysięcy franków Duthil uznał za dział słusznie mu należny.
— Tak, mój kochany — twierdził baron coraz silniej zabawiony wystraszoną twarzą gościa — nie warto o tem mówić... Ale powiedz, czy widziałeś Sylwię?
— Dopiero co u niej byłem. Jest na pana zagniewana. Dziś rano dowiedziała się, że sprawa jej w Komedyi francuskiej wpadła w wodę.
Twarz barona nagle poczerwieniała gwałtownym gniewem. Ze spokojem przyjął wiadomość o groźbie wyjawienia skandalicznego przekupstwa w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, lecz gdy chodziło o Sylwię, tracił głowę, ogarniało go wzburzenie, ta kobieta bowiem, była ostatnią jego żądzą, wszechwładną panią jego sześdziesięcioletniego serca.
— Ależ nie! — zawołał. — Wcale nie wpadła w wodę! Jeszcze onegdaj byłem w ministeryum sztuk pięknych i prawie że mi przyrzeczono zaangażowanie Sylwii.
Piękna Sylwia d’Aulnay była zupełnie lichą aktorką, lecz uparła się wejść w skład artystek teatru Komedyi francuzkiej i w tym celu od kilku miesięcy studyowała rolę Pauliny w dramacie Kornela. Cały Paryż wiedział o tej szalonej zachciance pięknej dziewczyny i bawiono się na samą myśl zobaczenia jej w tej roli, znając ją jako istotę zepsutą aż do występku i przewrotną aż do zdrożności. Lecz Sylwia, na nic nie zważając i pewna zwycięztwa, głośno mówiła o blizkim debiucie.
— Podobno minister stanowczo się sprzeciwia — rzekł Duthil.
Baron dusił się z gniewu.
— Minister, minister! Pokażę mu, kto silniejszy! Ani się spostrzeże, jak go wysadzę!...
Zamilkł, bo do saloniku weszła baronowa. Pomimo lat czterdziestu sześciu, była jeszcze niezwykle piękną. Jasna blondynka, wysoka, nieco otyła, cerę miała prześliczną, jedwabną, rysy delikatne i zaledwie więdnące, ramiona i ręce wspaniałe, bez najlżejszego zarzutu. Zbyt silne rumieńce, zagarniające coraz wyraźniej całość twarzy, stanowiły umartwienie baronowej. Owal twarzy świadczył o żydowskiem jej pochodzeniu i mówiły o tem niebieskie jej oczy, pełne słodyczy i zmysłowego rozmarzenia. Powolna jak wschodnia niewolnica, była przeciwniczką wszelkiego wysiłku, nie lubiła chodzić a nawet mówić, zdawała się być wychowanką haremu, istotą wyłącznie oddaną pielęgnowaniu swej piękności. Miała dziś na sobie białą jedwabną suknię, zachwycającej prostoty i wdzięku.
Duthil rozpromienił się na widok baronowej i, powitawszy ją pocałowaniem w rękę, rzekł z przejęciem:
— Słoneczniej jest z pani przybyciem... Paryż dziś taki mroczny, słotny...
Lecz do saloniku wszedł drugi ze spodziewanych gości, w osobie pana de Quinsac, pięknego trzydziestokilkoletniego mężczyzny. Baron, pragnąc być na osobności z Duthilem, by dowiedzieć się o Sylwii, rzekł:
— Chodźmy do mojego gabinetu, potrzebuję z tobą pomówić o interesującej nas sprawie... a przez ten czas, pan de Quinsac zechce dotrzymać towarzystwa mojej żonie...
Pozostawszy sam na sam z nowoprzybyłym, który już ją powitał pełnym szacunku pocałowaniem ręki, baronowa zatrzymała na nim wzrok pełen wymownego uczucia i długo wpatrując się w twarz młodego człowieka, szepnęła, przerywając kłopotliwie przeciągającą się ciszę:
— Gerardzie mój! Co za szczęście być z tobą chociażby na chwilę, bez niczyjej obecności! Od miesiąca nie było ku temu sposobności... Od miesiąca wyczekiwałam napróżno tego szczęścia...
Historya małżeństwa barona Henryka Duvillard z młodszą córką Justusa Steinbergera, bogatego bankiera żydowskiego, powszechnie była znaną. Wzbogacony ród Steinbergerów, początkiem swej historyi przypominał dzieje Rotszyldów, bo rozpoczęli oni swą działalność równie jak tamci, we czterech. Najstarszy z braci, Justus, osiadł w Paryżu a trzej inni w Berlinie, w Wiedniu i w Londynie. Zawarli oni pomiędzy sobą tajemną wspólność interesów, co im pozwoliło wywierać wszechpotężny, międzynarodowy wpływ na bieg finansowego rynku w Europie. Justus wszakże był mniej możny od braci, miał bowiem w Paryżu niebezpiecznego współzawodnika w osobie Jerzego Duviliard, z którym zawzięte musiał staczać walki przy każdem pojawieniu się większej zdobyczy. Zmęczony obrotnością i chciwością przeciwnika, powziął myśl wydania swej córki, Ewy, za Henryka, syna Jerzego Duvillard. Dotychczas Henryk nie zajmował się interesami i uchodził za człowieka oddanego przyjemnościom życia w salonach i klubach, Justus więc liczył, że po śmierci barona skazanego już przez lekarzy, z łatwością zawładnie zięciem i oba domy bankierskie złączy w jedną całość. Doprowadzenie małżeństwa do skutku nie przedstawiało trudności, bo Henryk zapłonął właśnie gorącą miłością dla Ewy, słusznie uważanej za jedną z ładniejszych kobiet w Paryżu a gdy objawił swemu ojcu chęć ożenienia się z Ewą, baron, znając dokładnie syna, zgodził się natychmiast, uradowany niefortunnem przeliczeniem się Justusa. I rzeczywiście tak się stało. Justus spostrzegł to dopiero w chwili, gdy po śmierci ojca, Henryk stanął na czele odziedziczonej firmy i z dnia na dzień przemienił się z pozornie lekkomyślnego światowca w chciwego bankiera, który z niesłychaną przebiegłością rzucił się na wyzyskiwanie łapczywego apetytu burżuazyjnej demokracyi, świeżo doszłej do władzy a głodnej, spragnionej i pożądającej złota. Małżeństwo Ewy nie przyniosło więc Justusowi spodziewanego rezultatu. Henryk Duvillard stał się dla niego groźniejszym jeszcze przeciwnikiem od ojca a Ewa bezpożyteczną zakładniczką chybionych kombinacyj. Po czterech latach małżeństwa była matką córki i syna, lecz od czasu ostatniej ciąży, mąż odwrócił się od niej zupełnie, okazując jej nieledwie że wstręt, pochodzący z przesytu dawnej miłosnej żądzy, zaspokojonej i już wygasłej. Raptowne zerwanie stosunku z mężem, początkowo zadziwiło i przygnębiło Ewę, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że odnowił dawny, kawalerski sposób życia i gonił za innemi kobietami. Wkrótce jednak pogodziła się z położeniem i bez wymówek, bez wyraźnego starania się o przywrócenie miłości męża, zadowoliła się wybraniem kochanka; nie mogła bowiem żyć bez miłości i pieszczot. Rozmiłowana w własnej urodzie, lubiła się podobać i zdawała się być stworzoną na kochankę, pędzącą życie w objęciach mężczyzny wielbiącego jej wdzięki. W chwili zerwania stosunków z mężem i obrania kochanka, Ewa miała lat dwadzieścia pięć i przez lat piętnaście pozostała kochankowi najzupełniej wierną, jak byłaby wierną mężowi; gdy umarł, ogarnął ją wielki smutek wdowieństwa. Lecz gdy po sześciu miesiącach spotkała na swej drodze młodego[1] hrabiego Gerarda de Quinsac, poczuła nową żądzę kochania i w namiętnym porywie zmysłów, oddała mu się w całości.
Strwożona milczeniem kochanka, baronowa rzekła z macierzyńską tkliwością:
— Drogi mój Gerardzie, co tobie?... Czy nie jesteś chory?... Czy może ukrywasz przedemną jakie zmartwienie?...
Ewa była o dziesięć lat starszą od pięknego Gerarda de Quinsac a ztąd w bezustannej była obawie, że może utracić jego miłość. Czuła zbliżającą się starość, buntowała się przeciwko myśli zerwania z miłością, a ubóstwianiem kochanka, pragnęła go do siebie przywiązać i zachować, gotowa znieść wszystko, byle dopiąć tego celu.
— Nie, nic nie ukrywam... Rzadko przychodziłem, bo musiałem siedzieć w domu... Matka chciała mnie mieć przy sobie...
Baronowa dalej wpatrywała się w niego, z zaniepokojoną miłością, podziwiając regularność rysów ukochanej twarzy, pieszcząc wzrokiem czarne, wytwornie utrzymane wąsy i włosy, całość zgrabnej jego postaci i wielkopańską dystynkcyę.
Gerard de Quinsac należał do jednego z najdawniejszych szlacheckich rodów i zamieszkiwał przy matce, wdowie, która, zrujnowana majątkowo przez męża, starała się utrzymać dom na przynależnej stopie, chociaż miała zaledwie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu. Gerard pędził życie bezczynne, z trudem odbył jednoroczną powinność wojskową, wyrzekając się na przyszłość służby z bronią w ręku a nawet karyery dyplomatycznej, jakkolwiek była to dla niego jedyna droga, nieprzynosząca ujmy rodzinnym pojęciom. Pędził dni w pracowitem próżniactwie młodych ludzi swego świata, mieszkających w Paryżu. Surowych obyczajów matka uwzględniała ten rodzaj życia syna, sądziła bowiem, że człowiek tej krwi, powinien chociażby bezczynnością i zupełnem usunięciem się, protestować przeciwko republikańskiemu rządowi Francyi. Lecz miała ona inne jeszcze powody skłaniające ją do pobłażania postępowaniu syna. Dzieckiem, był wątły, a mając lat siedem, ciężko chorował na zapalenie mózgu. Później, będąc wyrostkiem, skarżył się na ból serca a zawezwani lekarze oświadczyli, że powinien strzedz się i unikać wszelkiego zmęczenia. Tak więc, matka wiedziała, iż ten wysoki, dumnej postawy młodzieniec, jest tylko pozornie zdrowym potomkiem starożytnego rodu. Najlżejsza przyczyna mogła spowodować śmiertelną chorobę i w popiół zamienić ten kwiat świeżo rozkwitły z ułudną, kłamliwą bujnością. Męzka postawa Gerarda kryła w sobie kobiecą delikatność zdrowia i równąż słabość energii. Był dobry, pozbawiony woli, dostępny dla wszelakiego zła i upadku. Poznał Ewę, towarzysząc pobożnej swej matce do nowo założonego Przytułku dla inwalidów pracy. Ewa przywłaszczyła go sobie, oddając mu się i nie śmiał z nią zerwać, bo nie umiał znaleźć dostatecznej ku temu przyczyny, matka zaś starała się nie wiedzieć o tym zdrożnym stosunku z kobietą wstrętnego dla niej świata, a wreszcie przywykła wszystko synowi przebaczać i na wszystko pozwalać, jak choremu dziecku. Lecz Ewa zdobyła sobie i jej łaski, decydując się na czyn, który wszystkich wprawił w zdumienie. Nagle się dowiedziano, że nawróciła się na wiarę katolicką, za pośrednictwem monsignora Martha. Czego nie uczyniła dla męża, zrobiła dla kochanka, pragnąc na zawsze zapewnić sobie jego miłość. Paryż pozostawał dotąd pod wrażeniem wspaniałej uroczystości chrztu w kościele św. Magdaleny, gdzie piękna, pomimo lat czterdziestu pięciu i do łez wzruszona żydówka, serca wszystkich zjednała dla siebie.
Gerard głęboko był ujęty tą oznaką przywiązania Ewy, lecz stosunek z nią zaczynał mu co raz dokuczliwiej ciężyć, więc pragnąc go zerwać, unikał schadzek, jakie mu naznaczała. W obecnej chwili dobrze wiedział o co go błagały oczy stojącej przed nim Ewy. Rzekł więc, słabnąc pod naciskiem jej wzroku.
— Ręczę ci, że nie mogłem... Matka nie chciała mnie puścić od siebie... Gdyby nie to, był bym szczęśliwy stawić się...
Milcząc, dalej go błagała i łzy nabiegły jej do oczu. Przeszło od miesiąca nie spotkał się z nią w pokoiku, który posiadali dla miłosnych schadzek w domu przy ulicy Matignon. Nie umiejąc bronić się dłużej, wzruszony niemą jej prośbą, zrozpaczony osamotnieniem, w jakiem ich zostawiono w saloniku a czego nie mógł przewidzieć przybywając w południowej godzinie, uległ, mówiąc:
— Dobrze... spotkamy się dzisiaj... o godzinie czwartej.. jak zwykle...
Rzekł to szeptem, lecz posłyszawszy lekki szmer, odwrócił głowę, drgnąwszy jak człowiek schwytany na gorącym uczynku. Do saloniku weszła Kamilla, córka baronowej. Nie słyszała słów, lecz z wyrazu twarzy obojga kochanków, z otaczającego nastroju, odrazu się domyśliła: iż naznaczyli sobie schadzkę tam, przy tej ulicy, którą starała się odgadnąć; zobaczą się tam bez świadków i nie dalej jak dzisiaj, za kilka godzin. Wszyscy troje byli zakłopotani, wymieniwszy z sobą szybkie chmurne spojrzenia.
Kamilla miała lat dwadzieścia trzy. Ciemna brunetka, nizka, prawie garbata, miała lewe ramię o wiele wyższe od prawego, niepodobna ani do ojca, ani do matki, przedstawiała jedno z tych dziwnych zwyrodnień, niedozwalających odgadnąć przyczyny. Dumną wszakże była z piękności swych czarnych oczu i wspaniale bujnych włosów, które, tak mówiła, starczą, by okryć ją płaszczem opadającym do ziemi. Lecz nos miała za długi, owal twarzy przekrzywiony, rysy nieregularne i brodę nieprzyjemnie spiczastą a wązkie, dowcipne jej usta były przedewszystkiem zjadliwie złośliwe, zdradzając nieprzebrany zasób nagromadzonej goryczy. Brzydką będąc, wiedziała o tem i szalała z gniewu, że taką pozostanie na zawsze. Istotą najsrożej przez nią nienawidzoną była rodzona jej matka, ta piękna, powabna kobieta, która nie przekazała jej swej urody, nigdy jej nie kochała, będąc zajęta wyłącznie sobą i sprawami swego serca, a dzieci zleciwszy płatnej pieczy służby. Pomiędzy matką i córką wrzała coraz większa nienawiść milcząca i zimna u jednej, namiętna i jawna u drugiej. Córka nienawidziła matki za piękność, której jej zazdrościła, czując się brzydszą jeszcze w jej sąsiedztwie. Cierpiała, że wszystkie hołdy i uwielbienia kierują się nie ku niej, lecz ku tej dwa razy starszej kobiecie, rozniecającej miłosne żądze mężczyzn. Przysłuchiwano się, gdy mówiła, bo była dowcipną lecz spojrzenia przysłuchujących się błyskotliwym słowom córki, szły wszystkie ku matce, tryumfującej wieczną młodością. Zapragnęła zemsty i powzięła zamiar odebrania jej Gerarda. Tak, wyjdzie za mąż za Gerarda a pozbawiając tę kobietę ostatniego kochanka, odbierze jej więcej, niż życie. Dzięki pięciu milionom posagu, Kamilla miała licznych starających się o jej rękę. Lecz oceniała to, jak należało, powtarzając z pogardliwym śmiechem:
— Dla pięciu milionów, każdy z nich gotówby wybrać sobie żonę, chociażby w Salpêtrière!
Lecz Kamilla, oswoiwszy się z myślą wyjścia za mąż, za Gerarda, zakochała się w nim, ujęta uprzejmością, jaką jej okazywał. On zaś, będąc pięknym, litował się nad tą prawie ułomną, brzydką dziewczyną, a dobrocią serca powodowany okazywał jej względy, chcąc ją pocieszyć w opuszczeniu doznawanem w świecie, gdzie bywała. Spostrzegłszy zaś miłość, jaką w niej rozbudził, czuł się pochlebiony wyróżnieniem i zdawało mu się że jest bożyszczem czczonem z niewolniczą pokorą i z wyłącznem nabożeństwem. Przewidywał nawet możność małżeństwa z Kamillą, wszak będzie to najpewniejszy sposób wyswobodzenia się rąk jej matki, przytem obliczał materyalne korzyści, bynajmniej nie do odrzucenia, lecz w zamian czuł się nieco skrępowany świetnością nazwiska jakie nosił, przypuszczalnem niezadowoleniem matki, która nie takiej pragnęła synowej, oraz łzami Ewy, chcącej go zachować dla siebie:
Milczenie zapadłe z chwilą wejścia Kamilli, przedłużało się, raniąc wszystko troje. Córka spojrzała przeszywająco na matkę, upewniając ją wzrokiem, że się domyśliła popołudniowej schadzki z kochankiem, spojrzała następnie na Gerarda, skarżąc się boleśnie. On zaś chcąc wyrównać nieporozumienie, rzekł na powitanie:
— Dzień dobry pannie Kamilli... Ach, jaką ładną ma pani suknię... śliczny kolor... lubię kolor hawanna... pani jest najlepiej w ciemnych kolorach...
Kamilla rzuciła wzrokiem na białą suknię matki a następnie na ciemno-hawanowe swoje ubranie, zapięte wysoko pod szyję, i odpowiedziała z wybuchem śmiechu:
— Tak, jeszcze ujdę, gdy suknią nie zwracam uwagi... dlatego też ubieram się jak stara baba!..
Ewa, niezadowolona z odezwania się córki, i podejrzewając w niej niebezpieczną rywalkę, zmieniła przedmiot rozmowy, pytając:
— Czy twego brata niema w domu?
— Owszem, jest, razem zeszliśmy na dół...
Hyacynt wszedł właśnie do saloniku i z wymuszonem zmęczeniem zbliżywszy się, powitał Gerarda. Miał lat dwadzieścia, jasne blond włosy matki i ściągły owal jej wschodniej twarzy, podczas gdy szaremi oczyma przypominał ojca, odziedziczywszy również po nim mięsiste wargi, chciwe wszystkiego. Nigdy się nie chciał uczyć, od dzieciństwa głosząc pogardę dla pracy i wszelkiej czynności. Pieszczony przez ojca, dogadzał swym fantazyom, a obecnie okazywał pewne zamiłowanie do poezyi i muzyki, skutkiem czego żył w świecie zadziwiających artystów, kobiet publicznych, ekstatyków i opryszków; z fanfaronadą apoteozował zbrodnie i występki, z obrzydzeniem mówił i gardził kobietami, głosząc przytem skrajne filozoficzne i społeczne poglądy, przerzucając się z jednej ostateczności w drugą, i będąc kolejno kolektywistą, indywidualistą, anarchistą, pesymistą, symbolistą, nawet sodomistą, nie przestając jednak afiszować się jako dobry katolik, bo tego wymagała przyzwoitość towarzyska. W gruncie był po prostu pustym i głupim. Tak więc żywotna krew rodu Duvillardów, wydawszy z rzędu trzy pokolenia drapieżców, o chciwym temperamencie, od razu zwyrodniała i upadła w czwartej generacyi, z wysiłkiem przesytu, płodząc androgina, niezdolnego już być ani zuchwałym opryszkiem, ani rozpustnikiem.
Kamilla zbyt była inteligentną, by nie widzieć nicości brata i bawiła się, drwiąc z niego otwarcie. Zobaczywszy go teraz w przesadnie długim tużurku, nafałdowanym w pasie, podług świeżo wznowionej mody romantycznej, zawołała, śmiejąc się:
— Dobrze, żeś przyszedł... mama właśnie pytała się o ciebie.. Chodź, pokaż się nam bliżej w swojej spódnicy... Doprawdy, ładniejsząbyś był panną odemnie...
Hyacynt udał, że nie słyszy uszczypliwych słów siostry, której lękał się skrycie, jakkolwiek stosunek pomiędzy nimi był bliski i chętnie zwierzali się przed sobą, chociaż przedewszystkiem w celu wzajemnego olśnienia się krańcowością swych myśli i wyuzdanego zepsucia. Znużonym wzrokiem powiódłszy, Hyacynt zatrzymał oczy na żardinierce cudnie kwitnących storczyków i usta wydął pogardliwie, znajdując, że storczyki są zbyt banalnie pospolite. Przez jakiś czas był wielbicielem kwiatu lilii, lecz porzucił mistyczny kult lilii, dla czerwonych jaskrów, krew przypominających.
Spodziewani jeszcze dwaj goście nadeszli prawie równocześnie. Pierwszym był sędzia śledczy Amadieu, wierny przyjaciel domu państwa Duvillard. Był to nizki, drobny, czterdziestopięcioletni mężczyzna, którego nazwisko od niedawnego czasu stało się głośne, z powodu procesu w jednej ze spraw anarchistycznych. Twarz miał płaską, o rysach regularnych i faworytach urzędnika sądowego, a dla nadania sobie wyrazu przenikliwości nosił monokl, po za którym żywo połyskiwało szeroko otwarte oko. Bardzo światowy, zaliczał się do nowej szkoły psychologów, był autorem książki o nadużyciach, popełnianych na podstawie fizyologii kryminalnej. Przytem był ambitny, zarozumiały, lubił by o nim mówiono w prasie i zawsze upatrywał okazyi, dozwalającej pochwycić w ręce sprawę, mogącą przynieść mu rozgłos i znaczenie.
Ostatnim z przybyłych był generał de Bozonnet, wuj Gerarda. Z powodu podeszłego wieku i reumatyzmów, generał podał się do dymisyi z czynnej służby, lecz wysoka, chuda jego postać zachowała wygląd wojskowy. W czasie wojny 1870 r., po bitwie pod Saint-Privat, został w nagrodę waleczności mianowany pułkownikiem, a jakkolwiek z tradycyi familijnej był legitymistą, zachował wszakże wierne przywiązanie dla Napoleona III, któremu służył na wszystkich polach bitew. W kółku rodzinnem przebaczano mu to przywiązanie do Napoleona, albowiem poza bonapartyzmem, z goryczą odzywał się o Rzeczypospolitej, zarzucając jej upadek armii. Generał Bozonnet był zacnym i dobrym człowiekiem, serdecznie kochającym swą siostrę, panią de Quinsac, i głównie przez wzgląd na nią, bywał w domu państwa Duvillard, chcąc tym sposobem upozorować i do pewnego stopnia wytłomaczyć częstą obecność Gerarda w salonie baronowej.
Drzwi gabinetu otworzyły się i wrócił do gości baron wraz z Duthilem, obadwaj śmieli się głośno, do przesady głośno, chcąc zapewne objawić w ten sposób najzupełniejszą swobodę umysłu. Wszyscy przeszli do stołowego pokoju, gdzie na kominku płonął wielki ogień, o wysokich, wesołych płomieniach, rzucających słoneczne blaski na politurowane, jasne, angielskie meble, na kryształy i srebra rozstawione po stołach i filigranowych etażerkach. Pokój zdawał się tchnąć wiosną. Dominował w nim kolor blado-zielonego mchu a na środku stał wielki stół, nakryty z przepychem, zasłany białym obrusem, naszywanym wenecką koronką i ubrany mnóstwem wielkich, herbacianych róż, będących rzadkością w tej porze roku. Snopy tychże samych róż, cudnie kwitnących, napełniały powietrze przedziwnym zapachem.
Baronowa posadziła generała na prawo a sędziego Amadieu na lewo od siebie, podczas gdy baron siadł pomiędzy Duthilem i Gerardem. Końce stołów zajęły dzieci. Kamilla pomiędzy Gerardem i generałem a Hyacynt pomiędzy Duthilem i sędzią. Odrazu, zaraz przy pierwszem daniu, składającem się z jajecznicy z truflami, rozmowa potoczyła się z żywością, przerzucano się wesoło z jednego przedmiotu na drugi, jak zwykle podczas tego rodzaju zebrań w Paryżu. Defilowały więc zdarzenia wczorajsze i poranku dzisiejszego, prawdy i kłamstwa obiegające miasto, skandale i plotki wszystkich światów i warstw społecznych, wiadomości finansowe, polityka, opinie o świeżo wydanej powieści, nowości teatralne, a także nowinki, które właściwiej byłoby mówić do ucha. Wszystko poruszano, o wszystkiem mówiono głośno, z dowcipem i lekkością, śmiano się i każdy udawał wesołość, chociaż wewnętrznie nie rozstawał się z własną, osobistą troską, częstokroć z gorzką niedolą, równającą się konaniu.
Śmiało, ze zwykłą sobie spokojną bezczelnością, baron pierwszy zaczął mówić o artykule, wydrukowanym w „Głosie ludu“:
— Czyście państwo czytali dzisiejszy artykuł Sagniera?... Dobrze napisany, jeden z lepszych. Sagnier posiada wielki zasób werwy, lecz lubi się unosić a wtedy staje się niebezpiecznym szaleńcem!
Odezwanie się barona przyniosło ogólną ulgę. Wszyscy czytali artykuł, o którym mówił, lecz nikt nie byłby o tem wspomniał, a byłoby to niezawodnie ciążyło podczas całego śniadania.
— Jeszcze raz rozpoczyna się coś w rodzaju Panamy! — zawołał Duthil. — Niechajże nam dadzą raz spokój! Dość już tego, dość, do naprzykrzenia dość!
— Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej — mówił dalej baron — jest czysta jak kryniczna woda. Wszyscy, którym odgraża Sagnier, mogą spać spokojnie... Mojem zdaniem, jest to kampania urządzona w celu zwalenia gabinetu Barrouse... W ministeryach muszą być zaniepokojeni... najniezawodniej będziemy mieli interpelacyę w Izbie i nie obejdzie się bez hałasu.
Sędzia Amadieu odezwał się z wielką powagą:
— Prasa nadużywa oszczerstw i skandalu, a tem samem staje się czynnikiem rozkładowym, mogącym dobić Francyę. Potrzeba nam nowych praw, praw ostrzej trzymających prasę na wodzy.
Generał gniewnie się poruszył, mówiąc:
— Na cóż nam nowe prawa... kiedy nie mamy energii zastosować tych, jakie już posiadamy!
Nastąpiła chwila milczenia. Służba zwinnym i cichym krokiem podawała teraz ryby. W ciepłym, wonnym pokoju nie było słychać najlżejszego szczęku zmienianego nakrycia. I niewiadomo dlaczego rozmowa nagle wzięła nowy kierunek, gdy ktoś zapytał:
— A więc wznowienie sztuki jeszcze raz odłożono?...
— Tak, odpowiedział Gerard. Dowiedziałem się dziś rano że „Polieukt“ wystawiony zostanie dopiero za parę miesięcy... może w kwietniu.
Kamilla dotąd milczała, zajęta wyłącznie Gerardem, teraz zaś spojrzała świecącemi oczyma na ojca a potem na matkę. Wszak wspomniano o sztuce, w której Sylwia pragnęła debiutować. Lecz tak baron, jak baronowa zachowali spokojny wyraz twarzy, oddawna bowiem wszystko wzajemnie o sobie wiedzieli. W tej chwili Ewa zajęta była myślą o przyobiecanej schadzce i czuła się szczęśliwą. Naprzód rozkoszowała się pieszczotami dzisiejszego popołudnia w tem parterowem mieszkanku, przy odległej ulicy i, pogrążona w swych myślach, uśmiechała się bezwiednie do biesiadników, zebranych przy stole. Baron zaś przygotowywał w głowie plan napaści, jaką zamierzał uczynić w mmisteryum sztuk pięknych, dla natychmiastowego uzyskania zaangażowania Sylwii. Rzekł więc spokojnie:
— Przy każdem wznowieniu sztuki Komedya francuzka doznaje kłopotu i często musi się cofać z powziętym zamiarem... Nie mają dostatecznej liczby odpowiednich aktorek.
— Wczoraj w teatrze Wodewilu — mówiła teraz baronowa — podziwiałam suknię Delfiny Vignot. Ta kobieta ubiera się i czesze w sposób niezrównany!
Duthil, pochwyciwszy nazwisko Delfiny, opowiedział, nieco tuszując z powodu obecności córki domu, o krążącej anegdotce o nowym stosunku ładnej aktorki z jednym z wybitniejszych senatorów. Mówiono potem o innym skandalu, o nagłej śmierci młodej mężatki, dobrze znanej wszystkim obecnym, a która, naraziwszy się na operacyę, umarła, ściągając tym sposobem uwagę na operującego ją chirurga, któremu z trudem udało się ujść odpowiedzialności sądowej. Generał, skorzystawszy że wymówiono wyraz „chirurgia“, uznał za stosowne rozpocząć zwykłe ubolewania nad marnością organizacyi dzisiejszej armii francuzkiej.
Wytrawne, czerwone wino połyskiwało jak świeża krew, w cienkich kryształowych kieliszkach, a zwierzyna z truflami, lekko parując na talerzach, łączyła swój aromat z zapachem obumierających na obrusie pięknych róż cielistego koloru. Podano następnie szparagi, które niegdyś o tej porze roku były drogocenną rzadkością a obecnie nikogo już nie dziwią. Baron, spojrzawszy na szparagi, rzekł z rozczarowaniem smakosza:
— Teraz wszyscy nawet zimą to mieć mogą...
Równocześnie Gerard zapytał:
— Zatem dziś popołudniu księżna de Harn urządza u siebie koncert?...
Kamilla spytała go z żywością:
— Tak, za parę godzin. Czy pan tam będzie?...
— Nie; zdaje mi się, że nie będę mógł... jeszcze niewiem — odpowiedział Gerard z widocznem zmięszaniem.
— Ach ta księżna de Harn! — zawołał Duthil — Ona najniezawodniej ma bzika. Państwo wiecie, że zawsze twierdziła, iż jest wdową?... Otóż podobno, że mąż jej żyje, i jest rzeczywistym księciem a nawet krewnym panującego domu, przytem ma być pięknym jak bóstwo, lecz puścił się w podróż naokoło świata, w towarzystwie jakiejś śpiewaczki. Wówczas księżna zjechała do Paryża, by panować w pałacu przy Alei Kleber... Dziwną głowę ma ta kobieta... podobna jest do rozpustnego wyrostka... A umeblowanie w jej pałacu!... A ludzie, którzy się tam zbierają!... Jest to coś w rodzaju zadziwiającej arki, gdzie kosmopolityzm ukazuje się nam w całej pełni różnorodnego i najniespodziewańszego dziwactwa!
— Przestań pan być złośliwym — rzekła łagodnie baronowa. — Rozamunda jest niezwykle sympatyczną kobietą i ma w nas wszystkich szczerych przyjaciół.
— Tak, lubimy ją — dorzuciła Kamilla. — Zaprosiła nas na dzisiaj, zatem pójdziemy, prawda, mamo, że pójdziemy?...
Baronowa, niechcąc dać stanowczej odpowiedzi córce, udała, że nie słyszy i zwróciła się w stronę Duthila, który w dalszym ciągu mówił o księżnej, twierdząc, że o niej wiele wie i to z dobrego źródła. Na dzisiejszym koncercie, dla urozmaicenia programu, miały wystąpić sprowadzone hiszpańskie tancerki, o których lubieżnej mimice mówiono po kryjomu w całym Paryżu.
Duthil kończył słowami:
— Tancerki te przyciągną tłum gości do księżnej... będzie tłok w pałacu. A czy wiecie państwo że księżna już porzuciła malarstwo?... Obecnie zajmuje się chemią. Ztąd pełno anarchistów u niej bywa. Zdaje mi się, że od jakiegoś czasu rozkochała się w tobie, panie Hyacyncie?...
Przez cały czas śniadania Hyacynt milczał, z wyrazem twarzy wyrażającym znużenie i oderwanie.
— Działa na mnie zabijająco — raczył odpowiedzieć. — Jeżeli pójdę dziś do niej, to jedynie dla widzenia się z moim przyjacielem... z młodym lordem Elson, który z Londynu zaprosił mnie listownie na owo przedstawienie, chce koniecznie spotkać się dziś ze mną u księżnej. Wyznaję przytem, że salon księżnej jest obecnie jednem z rzadkich miejsc w Paryżu, gdzie można jeszcze z kim rozmawiać.
— Jak widzę — zapytał z ironią sędzia — zawsze jeszcze należysz do ich obozu?...
Hyacynt, bynamniej niezmięszany, powiódł zwolna oczyma i z wymuszonym tonem wyższości, raz jeszcze objawił swe wyznanie wiary:
— W czasach obecnych, gdy wszędzie się spotyka tylko kał i nikczemność, człowiek szanujący siebie musi być anarchistą...
Wszyscy się roześmieli, znajdując że Hyacynt jest nieskończenie zabawny. Zwłaszcza baron, pieszczący syna, lubił rozśmieszać znajomych opowiadaniem, że jest ojcem anarchisty. Generał rzadko kiedy znosił spokojnie tego rodzaju odezwania się młodzika, a często wpadał w gniew, żądając zagłady społeczeństwa podobnie niedorzecznego, by mieć takie potomstwo. Za to sędzia, który chciał się wyspecyalizować w kwestyach, mających łączność z anarchizmem, nie pomijał okazyi dyskutowania z Hyacyntem. Zapalał się i bronił zagrożonej cywilizacyi, rzucając potępienie na armię zniszczenia i rzezi, jak nazywał anarchistów. Tymczasem wszyscy przysłuchiwali się rozmowie, z pobłażającym uśmiechem, rozkoszując się wybornym pasztetem z kaczych wątróbek. Wreszcie baron załagodził dyskusyę słowami:
— Zapewne, tak, wiele jest złego, wiele biedy, lecz jakoś to będzie i wszystko się ułoży. Możnaby to nawet przyśpieszyć i coś zrobić, lecz co?... Nikt nie wie i nikt nie posiada gotowej formuły. Niektóre zmiany są pożądane i z góry się na nie zgadzam. Naprzykład, należałoby dbać o poprawienie losu klasy roboczej, lecz na to najlepszym sposobem jest zakładanie dobroczynnych instytucyj, coś w rodzaju naszego Przytułku dla inwalidów pracy. Ale niewszyscy są tego zdania i żądają od nas za wiele, wprost rzeczy niemożliwych.
Podano deser. Ożywiona dotychczas rozmowa chwilowo przycichła, jakby konieczna pauza, po wybrednem i obfitem śniadaniu. Zdawało się że każda z osób zebranych dokoła stołu, dała się chwilowo ująć własnym myślom i troskom, co ujawniło się na twarzach. Lekkomyślny Duthil miał znów wystraszone oczy, pełne niepokoju, co będzie, jeżeli groźba zapowiedziana w dzienniku, stanie się rzeczywistością. Baron zachmurzył się gniewnie, nie znalazł bowiem jeszcze sposobu zdobycia w teatrze roli, mającej zadowolnić zachciankę Sylwii. Czuł, że ta kobieta może się stać jego zgubą i on, silny, dumny z posiadanej władzy, uznawał się za bezbronnego wobec zmysłowej żądzy, jaka opanowała go i gryzła. Lecz dramat wewnętrznych uczuć najwyraźniej zarysował się na twarzach baronowej, Kamilli i generała. Matka i córka, rywalizując z sobą o mężczyznę, którego obie kochały, nienawidziły się, wydzierając go sobie wzajemnie. Każdy z biesiadników, pogrążony w swych myślach, z trudnością brał udział w leniwiejącej rozmowie. Kończono deser, obierając złotemi nożykami owoce, skubiąc winogrona świeżo zerwane, wybierając takowe wśród przeróżnych ciast i cukrów zastawionych na stole, dogadzano już tylko łakomstwu, zadowolniwszy apetyt.
Podczas gdy służba stawiała kubki do płukania ust, jeden z lokajów zbliżył się do krzesła baronowej, szepcząc coś po cichu, na co odpowiedziała mu półgłosem:
— Wprowadź do salonu, zaraz tam przyjdę.
A głośniej objaśniła zebranym:
— Ksiądz Fromont przyszedł i chce się zemną widzieć. Wszak państwo wszyscy go znacie?... To prawdziwie święty człowiek, mam dla niego najszczerszą sympatyę.
Jeszcze chwilę pozostano za stołem, lecz wreszcie opuszczono jadalnię, przesyconą wonią potraw, win, owoców i róż. Ogień na kominku przestał płonąć a przepalone, zwęglone kloce drzewa żarzyły się i osypywały popiołem. Na stole mniej było symetryi w rozstawionych kryształach i srebrach, lecz całość pokoju nie przestała tchnąć wesołością wiosny i łagodnym kolorytem barw blado oświetlonych, niepewnych blaskiem dnia dzisiejszego.
W pośrodku saloniku niebiesko-srebrnego, stał Piotr i zaczynał żałować, iż przyszedł w tej porze, bo właśnie zobaczył na jednym ze stołów tacę z przygotowaniem do czarnej kawy i likierów. Zmięszał się, gdy do saloniku weszli tłumnie i prawie hałaśliwie wszyscy uczestnicy śniadania. Oczy mieli świecące, policzki różowe ludzi sytych i zadowolonych. Zakłopotanie Piotra trwało krótko, poczuł bowiem w sobie silnie rozniecony płomień niesienia pomocy potrzebującym, zdawało mu się tylko, iż rażącem jest mówić wśród tego zbytku i zadowolenia o czarnej nędzy, o głodzie, o zimnie i cuchnącym od brudu domu, w którym spędził dzisiejszy poranek. Tu, w tym pałacu, jakże jest odmiennie, jak ciepło, jasno, pachnąco i bogato, a wśród nadmiernego zbytku, jaką wesołością tchną ci ludzie, wracający od suto zastawionego śniadania!
Baronowa i Gerard, pierwsi powitali księdza Piotra, będącego dobrym znajomym pani de Quinsac, przez nią został on przedstawiony państwu Duvillard, w chwili gdy Ewa postanowiła przejść na wiarę katolicką. Piotr zaczął się uniewinniać że przyszedł o niewłaściwej godzinie, lecz baronowa rzekła uprzejmie:
— Zawsze cię mile witamy, szanowny księże... Zaraz wrócę, by z panem pomówić, lecz chwilowo proszę mi pozwolić zająć się moimi gośćmi...
Odeszła ku tacy, by wraz z córką podać kawę i likiery, a Gerard pozostał z Piotrem, mówiąc mu o Przytułku dla inwalidów pracy, gdzie spotkali się niedawno, podczas uroczystego położenia kamienia węgielnego pod nowo budowany pawilon. Przytułek składał się dotychczas tylko z czterech pawilonów, lecz według planu miało ich być dwanaście. Obszar gruntu w Gennewilliers, darowany instytucyi przez miasto, dozwalał na takie rozwinięcie. Zbierano więc składki i robiono hałaśliwą reklamę w prasie, by ogół wiedział, iż burżuazya, którą skrajne stronnictwa posądzają o egoistyczne używanie posiadanych bogactw, czyni wysiłki, by przynieść pomoc i ulgę potrzebom klas pracujących. Ofiary pieniężne sypały się z hojnością, a baron Duvillard świeżo złożył sto tysięcy franków, na nowo wznoszący się pawilon. Lecz dwie trzecie z zebranych dotąd składek, użyto na postawienie wspaniałej kaplicy, jaśniejącej już w pośrodku gruntu należącego do instytucyi, na półwyspie Gennevilliers. Damy opiekujące się instytucją, a było ich przeszło dwadzieścia wybranych wśród najbogatszych kół towarzyskich Paryża, miały za zadanie, zbieranie funduszów koniecznych dla istnienia Przytułku. Wywiązywały się z obowiązku za pomocą kwest i bazarów. Rozwój instytucji rozpoczął się wszakże dopiero z chwilą, gdy zwolniono damy opiekunki od kłopotliwej administracyi, powierzywszy całą organizację deputowanemu Fonsègne, który był zarazem naczelnym redaktorem „Globu“, oraz człowiekiem nadzwyczajnej obrotności w prowadzeniu interesów. Dziennik bezustanną szerzył propagandę na rzecz Przytułku dla inwalidów pracy, odpierał umiejętnemi artykułami napaści rewolucyonistów, dowodząc, jak niewyczerpaną i hojną jest dobroczynność klas przodujących, a podczas ostatniej walki przedwyborczej, „Glob“, sławiąc dobrodziejów instytucyi, przysłużył się im niemało do łatwiejszego uzyskania mandatów poselskich.
Kamilla zbliżyła się do Piotra, niosąc filiżankę czarnej kawy.
— Czy można pana poczęstować? — spytała.
— Nie, dziękuję pani.
— To może kieliszeczek likieru?...
— Nie, dziękuję.
Gdy już wszyscy zostali obsłużeni, baronowa wróciła, pytając uprzejmie:
— A teraz, niechaj szanowny pan zechce powiedzieć, w czem mogę mu być pożyteczną?...
Piotr uczuł się tak silnie wzruszony, iż z bijącem sercem przystąpił do przedstawienia sprawy swego protegowanego. Mówił prawie cicho, bo głos z trudnością przechodził mu przez ściśnięte gardło:
— Przybywam z wielką prośbą, lecz zarazem z ufnością w dobroć pani. Dziś rano widziałem rzecz okropną i dotąd pozostaję pod wrażeniem tego com widział. Pani nie może mieć pojęcia o takiej straszliwej nędzy, jaką napotkałem w domu przy ulicy des Saules, po drugiej stronie Montmartru. Dusza mi się wzdrygnęła, patrząc na nędzę i cierpienia ludzi tam mieszkających. Całemi rodzinami giną z głodu i z zimna... mężczyźni uganiają się za pracą, której znaleźć nie mogą, matki rozpaczają, nie mając kropli mleka dla niemowląt, dzieci, ledwie że osłonięte łachmanami, kaszlą, sine od zimna... Lecz widziałem tam jeszcze rzecz straszniejszą... na strychu, bez drzwi i okna, legł od paru miesięcy stary robotnik, niemający już sił do pracy i powolnie kona z niedostatku, na gnijącym barłogu, na którymby zwierzę nie chciało się położyć!
Opowiadając, Piotr silił się dobierać słowa, by nie przerazić rozpieszczonej zbytkiem kobiety, a pomimo to, czuł całą niestosowność wywołanego obrazu nędzy, wśród tych ludzi opływających w rozkosze i radości tego świata. Jakżeż mógł przyjść tutaj, o tej godzinie, wszak łatwo się było domyśleć, że zastanie baronową w trakcie śniadania, lecz nie przypuszczał, by miała gości i by trafił w chwili, gdy zadowolone ich żołądki, delektować się będą aromatyczną kawą. Pomimo wyrzutów, jakie sobie czynił w skrytości, mówił dalej, nawet coraz głośniej, coraz namiętniej, bo ogarniał go bunt na wspomnienie widzianej nędzy, opowiedział wreszcie wszystko, wymienił nazwisko Laveuve’a i w imię miłości bliźniego, żądał pomocy i ratunku. Okrążono go i słuchano. Wyraźnie widział przed sobą barona, generała, Duthila, sędziego. Popijając małemi łykami gorącą kawę, spokojnie milczeli.
— Zna teraz pani całą okropność położenia nieszczęsnego Laveuve’a. Znam dobroć pani serca, liczę zatem, iż ten stary, umierający człowiek dozna natychmiastowej pomocy. Trzeba go zabrać z jego strychu. Trzeba, by dziś jeszcze został przyjęty do Przytułku dla inwalidów pracy; ma wszystkie po temu kwalifikacye i miejsce słusznie i naturalnie tam mu się należy.
Łzy zwilżyły piękne oczy Ewy. Przykro jej było, iż musiała słuchać tak smutnej historyi, właśnie w chwili, gdy serce miała wezbrane radością obiecanej miłosnej schadzki z Gerardem. Jakże żałowała, iż piastuje godność prezydentki komitetu Przytułku! Lecz podjęła się tego, będąc pewną, iż Fonsègne zwolni ją od wszystkich kłopotów administracyjnych. Wszak postawiła to za nieodzowny warunek, dość mając zajęcia około własnej swej osoby. Lecz wrażliwa a przytem z natury nieudolna i mięka, szepnęła wzruszona:
— Szanowny księże, całem sercem współczuję temu nieszczęśliwemu... Lecz proszę wierzyć, iż nic, ale to zupełnie nic nie mogę dla niego uczynić... A nawet zdaje mi się, że sprawa tego Laveuve’a już była przedstawiona w naszym komitecie. Pan zapewne wie, iż przed pomieszczeniem kogoś w Przytułku, zbieramy szczegółowe wiadomości, chcąc mieć pewność, że wspomagamy zasługującą na to jednostkę. Wybieramy w tym celu delegowanego, który składa nam raport... Panie Duthil, zdaje mi się, że pan się podjąłeś sprawdzenia sprawy Laveuve’a?...
Zapytany Duthil, kończąc kieliszek chartreuse’y, odpowiedział:
— Tak, rzeczywiście, ja się tem zajmowałem, szanowny księże. Upewniam, że cię oszukano, grając komedyę. Laveuve nie jest chory a jeżeli mu dałeś jakie pieniądze, to zaraz po twojem wyjściu pobiegł do szynku i przepił je natychmiast. Wiem, że jest nałogowym pijakiem a przytem odznacza się jak najgorszym sposobem myślenia. W ustach ma tylko przekleństwa dla nas wszystkich i z bezczelnością ryczy na całe gardło, że gdyby mógł, toby burżuazów wysadził w powietrze! Wreszcie ten pański protegowany gardzi naszym przytułkiem. Powiada, że to więzienie strzeżone przez zakonnice, napędzające do modlitwy, klasztor dla bab a nie dla ludzi chcących zachować wolność rozporządzania czasem. Oświadczył, że nie chce być zamknięty wśród murów, gdzie obowiązkowo drzwi się tarasują o godzinie dziewiątej wieczorem. Takich Laveuve’ów jest mnóstwo! Wolą zimno, głód, śmierć — byle na swobodzie. Wyznaję, że nie rozczulam się nad losem tego rodzaju ludzi. Niechajże zdychają pod płotem, skoro nie umieją ocenić naszego miłosierdzia. Przeklinają nas, chociąż im dajemy ciepły przytułek, nie chcą jeść podanej im strawy, niechże więc giną z głodu, podług własnej fantazyi.
Generał i sędzia przytakująco poruszyli głowami, lecz baron chciał się okazać wspaniałomyślniejszym:
— Nie podzielam tego zapatrywania. Człowiek pozostaje człowiekiem i należy go ratować nawet wbrew jego woli.
Ewa, zrozpaczona myślą, że sprawa Laveuve’a może jej popsuć całe popołudnie, postanowiła znaleźć przyczynę, dozwalającą się jej usunąć.
— Ja nic nie mogę... Mam ręce związane... Szanowny księże, wszak nie wątpisz w moje dobre chęci... w moją ochotę uczynienia zadość twemu życzeniu?... Lecz muszę się stosować do naszego statutu... Za kilka dni zbierze się komitet, a bez zezwolenia komitetu, nic nie mogę decydować, zwłaszcza w sprawie już raz rozpatrywanej i przesądzonej...
Po chwili zaś dodała z nagłą energią:
— Mojem zdaniem, najlepiej będzie, jeżeli zechcesz, szanowny księże, udać się do pana Fonsègne, naszego administratora. W razach nadzwyczajnych, pan Fonsègne ma prawo osobiście decydować, przytem wszystkie damy opiekunki Przytułku pokładają w nim nieograniczone zaufanie i zwykle zatwierdzają bez rozpatrywania wszelkie sprawy wprost przez niego załatwione.
Duthil zaś objaśnił:
— Fonsègne będzie dziś w Izbie, zatem tylko tam go pan znajdziesz. Ale posiedzenie w Izbie będzie burzliwe i wątpię, byś pan zdołał rozmówić się z nim w tej sprawie...
Zasmucone serce Piotra ożywiło się nadzieją. Postanowił poszukać Fonsègne’a i otrzymać pozwolenie umieszczenia Laveuve’a w Przytułku. Tak, nieszczęsny starzec musi dziś jeszcze znaleźć schronienie i nazawsze wyzwolić się z okropnego położenia. Piotr byłby natychmiast pożegnał baronową, gdyby nie Gerard, który zaczął mu dawać wskazówki, jak należało skutecznie oddziałać na administratora dobroczynnej instytucyi, radził, by go nastraszyć, mówiąc, jak nieprzyjemną będzie sprawa Laveuve’a, jeżeli dojdzie do wiadomości prasy rewolucyjnej, która nieomieszka wyzyskać tak wybornej okazyi do nowej napaści.
Goście państwa Duvillard zaczynali się rozchodzić. Generał spytał się przy pożegnaniu siostrzeńca, czy go dziś zobaczy w domu matki, był to bowiem dzień przyjęcia u pani de Quinsac. Młodzieniec chciał dać odpowiedź wymijającą, lecz silnie się zmięszał, spostrzegłszy, iż Ewa i Kamilla patrzą na niego wzrokiem badawczym. Sędzia Amadieu opuścił salon, mówiąc, że się śpieszy, bo ma ważną sprawę w trybunale. Duthil wyszedł prawie równocześnie, by udać się do Izby. Baron, odprowadzając go ku drzwiom, szepnął:
— Zobaczymy się u Sylwii pomiędzy czwartą a piątą?... Przyjdź tam, proszę... Opowiesz mi, co się działo w Izbie skutkiem artykułu Sagniera. Trzeba, żebym wiedział a nie mam czasu być sam, bo muszę iść do ministeryum sztuk pięknych dla załatwienia sprawy z Komedyą francuzką. Prócz tego, mam mnóstwo innych rzeczy na głowie...
— Dobrze, zobaczymy się u Sylwii, jak zwykle... pomiędzy czwartą a piątą.
To rzekłszy, deputowany pożegnał się z baronem i podążył ku Izbie, chwycony niepokojącemi myślami, w jaki sposób zostanie załatwiona niemiła kwestya afrykańskiej kolei żelaznej.
Biesiadnicy śniadania rozproszyli się teraz po mieście, każdy zajęty swemi kłopotami, żądzami, porwany wirem zwykłych zajęć i pędzony w gorączkowym pościgu upragnionych zdobyczy, rwący się ku nim, chociażby po karkach innych, słabszych i mniej zaprawnych do walki przebojem. Nikt z tych ludzi nie pamiętał już o dopiero co słyszanej historyi Laveuve’a, steranego wiekiem i pracą robotnika, konającego na cuchnącym barłogu.
Kamilla, nie spuszczając wzroku z twarzy matki i Gerarda, spytała:
— Mamo, wszak nas zaprowadzisz na dzisiejszy koncert do księżnej?
— Tak, zapewne... Lecz nie będę mogła z wami pozostać. Otrzymałam list od Salmona. Muszę być u niego o godzinie czwartej. Wiesz, że potrzebuję sukni, zatem pominąć godziny przez niego oznaczonej...
Kamilla odgadła kłamstwo, po lekkiem drżeniu w głosie matki.
— Tak?... Zdawało mi się, że przymierzenie sukni u Salmona wypada jutro. Zatem po przedstawieniu u księżnej, trzeba będzie zajechać do Salmona, by cię zabrać do domu?...
— Nie, to byłoby zbyteczne... Wreszcie, nigdy się nie wie, o której godzinie skończy się przymierzanie sukni... czasami trzeba czekać... Nie, nie przyjeżdżajcie po mnie, bo wyszedłszy od Salmona, mam sprawunki...
Czarne oczy Kamilli zamigotały błyskawicami tłumionej wściekłości. Była teraz pewną, że mają umówioną schadzkę. Siliła się, by wynaleźć jaką możliwą przeszkodę, lecz nie śmiała jawnie z tem wystąpić. Błagała Gerarda wzrokiem, lecz ten odwrócił głowę i zabierał się do wyjścia.
Piotr, jako częsty gość domu, poznał już rzeczywisty stan rzeczy i odczuwał całą okropność niemego dramatu, toczącego się teraz pomiędzy matką i córką.
Hyacynt, wciąż milcząc, spoczywał wyciągnięty w fotelu, wysysając pastylkę eterową. Był to jedyny likier, na jaki sobie pozwalał. Niespodziewanie zabrał głos:
— Ja wiem, że pójdę na wystawę „Towarzystwa Lilii“. Wszyscy tam dziś będą. Zwłaszcza jeden z obrazów jest zajmujący: „Zgwałcenie duszy“. Niepodobna jest niewidzieć czegoś podobnego!
— Mogę was zawieźć na tę wystawę — rzekła baronowa. Przed koncertem u księżnej, możemy rzucić okiem na obraz, o którym mówisz.
Kamilla zwykle szydziła z malarzy symbolistów, tym razem wszakże, w nadziei, że zdoła opóźnić a może nawet popsuć schadzkę matki z Gerardem, ucieszyła się z projektu:
— Wybornie... wybornie! Pojedziemy na wystawę!
Twarz jej nagle złagodniała, pytając Gerarda.
— A pana nie interesują obrazy, które pojedziemy zobaczyć?...
— Wyznaję że nie! — odpowiedział. — Potrzebuję się przejść... Odprowadzę księdza Piotra do Izby.
To rzekłszy, pożegnał matkę i córkę, pocałowawszy każdą z nich w rękę. By doczekać czwartej godziny, miał zamiar pójść do Sylwii, gdzie zawsze był dobrze widziany, od czasu przelotnie spędzonej z nią nocy.
Wyszedłszy z pałacu, Gerard odetchnął świeżem powietrzem, mówiąc do Piotra:
— Ach, jak przyjemnie się orzeźwić! U nich było za gorąco i za duszno. Za wiele kwitnących roślin. Zapach kwiatów sprowadza mi ból głowy...
Piotr czuł się nieco odurzony i ociężały atmosferą zbytku panującego w pałacu Duvillard. Wychodząc ztamtąd, zdawało mu się zawsze, iż miał złudzenie ciepłego, pachnącego raju, zamieszkanego przez wybrańców losu. Lecz dzisiaj roznamiętniło go to w gorączkowej chęci niesienia pomocy nieszczęsnemu Laveuve’owi. Myślał, w jaki sposób postąpi, by uzyskać od Fonsègne’a natychmiastowe przyjęcie starca, do Przytułku dla inwalidów pracy i prawie nie słyszał Gerarda, mówiącego z czułością o swej matce. Przeszli całą długość majestatycznego dziedzińca, brama od ulicy zamknęła się za nimi i dopiero w jakiś czas, Piotr, oprzytomniawszy, przypomniał sobie, że najniespodziewaniej, ujrzał przed pałacem Duvillard postać Salvata. Stał na przeciwległym chodniku i wpatrywał się w monumentalną bramę, po za którą domyślał się nieprzebranych skarbów złota i wszelkiego bogactwa. Piotr drgnął z zadziwienia i obejrzał się, chcąc dostrzedz i przeniknąć, dlaczego ten zgłodniały człowiek, którego dziś widział po raz pierwszy, zatrzymał się przed tą siedzibą rozkoszy i władzy. Lecz postać człowieka znikła, może zląkł się spotkania, nie chciał być widziany, więc już się oddalił w stronę przeciwną. Piotr popatrzył i zdawało mu się, że poznaje Salvata, lecz widząc tylko plecy oddalającego się powoli człowieka, zaczął powątpiewać i wreszcie pomyślał, że musiał się omylić.




III.

Stanąwszy przed pałacem Bourbonów, Piotr spostrzegł, że nie posiada karty wejścia. Chciał już wprost zapytać o deputowanego Fonsègne, chociaż nie znał go osobiście, gdy zobaczył w sieni Mège’a, deputowanego kolektywistę, z którym poznał się bliżej w czasach, gdy cały był oddany spełnianiu miłosiernych uczynków w dzielnicy Charonne.
— Jakto... pan tutaj? — zawołał Mège. — Czyżbyś przyszedł nas nawracać?...
— Nie, ale chcę się widzieć z panem Fonsègne. Sprawa pilna. Chcę, by dziś jeszcze umieścił nieszczęśliwego starca w Przytułku dla inwalidów pracy.
— Fonsègne... niewiem, czy już przyszedł... lecz zaraz się dowiemy.
To mówiąc, zatrzymał przechodzącego młodego człowieka, podobnego w ruchach do uwijającej się myszy.
— Massot... przedstawiam ci księdza Piotra Fromont, który chce pomówić z twoim szefem.
— Mój szef jeszcze nie przyszedł. Zostawiłem go w biurze redakcyi, lecz po skończonej robocie zobaczymy go tutaj. Przybędzie najwyżej za kwadrans.
Mège wprowadził Piotra do poczekalnej sali, „des Pas-perdus“. Od gołych ścian zimnej i olbrzymiej sali, odbijały bronzowe grupy Laokoona i Minerwy, a przez wysokie okna wychodzące na ogród, wpadało blade światło mrocznego dnia kończącej się zimy. Sala już była pełna i jakby ogrzana niespokojnym oddechem i gorączkowemi ruchami zebranych ludzi. Tworzyły się grupy, rozstrzeliwały, biegano, nawoływano się, niecierpliwsi przebojem przeciskali się wśród tłumu, złożonego przeważnie z deputowanych i dziennikarzy, lecz także z publiczności przybyłej przez ciekawość. Wrzawa się wzmagała, toczyły się rozmowy przyciszone a także i krzykliwe, grzmiały wybuchy śmiechu, krzyżowały się pytania, wykrzykniki, a wszyscy giestykulowali w gorączce i pośpiechu.
Ukazanie się Mège‘a spotęgowało panujący hałas i zamięszanie. Mège był wysoki, ascetycznie chudy, opuszczony w ubraniu i, na wiek swój, staro wyglądający, miał bowiem lat czterdzieści pięć a był już zużyty i tylko w oczach zachował młodzieńczą energię. Oczy te błyszczały z po za szkieł binokli wiecznie osadzonych na cienkim nosie w kształcie ptasiego dziobu. Zawsze zakaszlany, często krztusił się, mówiąc, lecz głos posiadał gorący, zdawało się, że żyje tylko siłą woli, podtrzymany ideą ujrzenia marzonej szczęśliwości przyszłych pokoleń. Mège był synem ubogiego lekarza z północnej Francyi a przybywszy za młodu do Paryża, zarabiał jak mógł na życie, wysługując się w redakcyach niektórych dzienników, lecz jeszcze za Cesarstwa zaczął słynąć jako mówca na zebraniach publicznych. Po wojnie, dostał się do Izby i zajął naczelną rolę wśród kolektywistów, ceniących w nim wodza pełnego wiary w przekonania i przyszłość swej partyi. Mège nie zawiódł oczekiwania swych stronników, wiódł walkę zaciętą, rozwinął energiczną działalność i zbrojny w potrzebną wiedzę, bronił swych poglądów z dzikim uporem doktrynera, który świat urządzał na swój sposób, jedyne dla niego zbawienie i przyszłość widząc w kolektywizmie. Z chwilą jak został deputowanym, socyaliści innych obozów nazywali go retorem pragnącym wszystkich nawrócić na swoją wiarę, by módz światem rządzić z dyktatorską bezwzględnością.
— Czy pan wiesz, na co się zanosi? — spytał Piotra. — Ładna historya! Lecz cóż pan chcesz, brniemy w błocie po uszy!
Mège polubił Piotra, widząc jego dobroczynną działalność wśród biednej ludności przedmieścia Charonne. Chociaż to był ksiądz, z bezstronnością podziwiał jego słodycz obejścia z nieszczęśliwymi i jego gorące pragnienie polepszenia społecznego ustroju. Piotr zaś, ze swej strony sympatyzował z tym marzycielem i autokratą, chcącym ludzi uszczęśliwić, nawet wbrew ich własnej woli. Wiedział przytem, iż Mège jest ubogi i że ukrywa niedostatek panujący w swym domu, gdzie ciche pędził życie w towarzystwie żony i czworga dzieci, które gorąco miłował.
— Domyślasz się pan — mówił znów Mège — iż nic nie mam wspólnego z Sagnierem. Lecz skutkiem artykułu, jaki dziś wydrukował, grożąc, że ogłosi nazwiska ludzi, którzy pobrali łapówki, nie chcę, by nas posądzano o jaką zmowę... Oddawna domyślałem się wstrętnych brudów, w tej szachrajskiej sprawie afrykańskiej kolei żelaznej. Ciągnie się to przeszło trzy lata, a teraz może z tego wyniknąć obalenie ministeryum. Dwóch członków gabinetu jest zamięszanych... Barroux i Monferrand... byli ministrami w czasie tej sprawy, puszczonej przez barona Duvillard... obecnie znów zajmują miejsca w gabinecie... trzeba ich więc zmusić do powiedzenia nam, jaką odegrali rolę?... Wogóle niech nas objaśnią o tem, co było... może nawet dobrze na tem wyjdą... lecz niech zabiorą głos. Dłużej milczeć im niewolno... wreszcie zmuszę ich, by mówili, bo zapowiedziałem, że zainterpeluję ich dzisiaj.
Wzburzenie i popłoch panujący w przedsionku sali posiedzeń pochodził właśnie skutkiem zapowiedzianej interpelacyi Mège’a. Wiedziano, iż to nastąpi z powodu skandalicznego artykułu ogłoszonego w „Głosie ludu“. Piotr zaczynał się obawiać, iż cała ta historya spadła nie w porę, bo może mu utrudnić spełnienie zadania, z jakiem tu przyszedł. Zajęty myślą o wyratowaniu Laveuve’a od głodu i śmierci, prawie że nie słyszał dowodzeń Mège’a. Lecz przedłużająca się rozmowa deputowanego skrajnej lewicy z księdzem poczynała zwracać uwagę, patrzano na nich i śmiano się na głos. Mège ruszył pogardliwie ramionami i rzekł do Piotra:
— Jacy głupi! Wyobrażają sobie, że każdego księdza gotów jestem podrzeć na sztuki!... Żałuję, że nie mogę dłużej z panem rozmawiać, lecz muszę iść... a pan niechaj usiądzie... Fonsègne przyjdzie... bądź pan spokojny... przyjdzie...
Rzekłszy to, rzucił się w tłum, a Piotr, uznawszy iż dogodniej będzie czekać, siedząc, znalazł miejsce na ławce przy ścianie i z zaciekawieniem przypatrywał się hałaśliwej scenie, jaką miał przed oczyma. Przypadkowo był świadkiem przygotowującego się kryzysu parlamentarnego a podniecenie, jakie ta okoliczność wywołała, tak go zajmowało, iż chwilowo zapomniał o konającym Laveuve. Umysł Piotra pozostawał jeszcze pod wrażeniem dopiero co przebytej katastrofy panamskiej, której dramatyczne fazy śledził, jak człowiek oczekujący lada chwila ostatecznego kataklizmu, mającego rozprządz istniejący ustrój społeczny. Lecz oto nowa, mała Panama, zaczynała być na dobie, niosąc z sobą te same złowrogie wróżby. Prawda, iż po wszystkie czasy wrzały w parlamentach bójki około pieniężnych nadużyć, lecz obecnie było to niebezpieczniejsze, mogło się stać śmiertelnym ciosem, skutkiem społecznego naprężenia i rozdrażnienia umysłów. Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej, była drobnem bagienkiem w porównaniu z Panamą, lecz ten sam cuchnący odnawiając wyziew, zaniepokoiła Izbę, rozniecając obawy, wzruszenia, a także gniew przypomnieniem przebytego brudu. W rzeczywistości, szykowała się okazya do jeszcze jednej, zwykłej politycznej utarczki, zaostrzającej chciwą zaborczość poszczególnych stronnictw łaknących pochwycenia władzy. Szermierka kończyła się zazwyczaj zwaleniem ministeryum i ustanowieniem innego. Lecz po za szturmującymi, po za rozgorączkowanemi ambicyami tej garści przedstawicieli ludu, jakże nieszczęsną ofiarą stawał się tenże lud, przez nich obałamucony, zdobyty, jęczący w cierpieniach i nędzy.
Piotr spostrzegł, że obok niego na ławce usiadł Massot. Przyszedł dziś do Izby w nadziei znalezienia ciekawego artykułu. Przeczuwał, że posiedzenie będzie burzliwe, więc śledził pilnie przedwstępne starcia, notując spostrzeżenia, nie pomijając nikogo, przysłuchując się tu i owdzie, a teraz przyszła mu ochota wywiedzieć się, po co przyszedł ten ksiądz, nic niemający wspólnego z roznamiętnionym tłumem zebranym w tej sali.
— Niechaj się pan zdobędzie na trochę cierpliwości — rzekł uprzejmie, z miną człowieka kpiącego z każdej rzeczy. Mój szef zaraz się zjawi. Domyśla się on, że będzie dziś łaźnia. A może pan przybywa z prowincyi?... I jest pan jednym z wpływowych wyborców mojego szefa?...
— Nie, nie, mieszkam w Paryżu i pragnę pomówić z panem Fonsègne, by go uprosić o natychmiastowe przyjęcie chorego starca do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Ach tak, rozumiem! Lecz miło mi powiedzieć, że i ja jestem paryżaninem. Tak, tak, jestem dzieckiem Paryża!
To mówiąc, głośno się roześmiał. Był on rzeczywiście dzieckiem paryzkiego bruku. Ojciec jego posiadał aptekę w dzielnicy Saint-Denis, on zaś był niegdyś uczniem w liceum Charlemagne, lecz szkół nie ukończywszy, zaczął pracować na własny kawałek chleba a gdy różne próby się nie udały, rzucił się na dziennikarstwo, zaledwie że znając ortografię. Miał obecnie lat trzydzieści a już od lat dwunastu żył zaczepiony przy tym lub innym dzienniku, wszędzie bywając i spowiadając tych a odgadując tamtych. Wiele widział i do wszystkiego nabrał odrazy, nie wierzył w wielkich ludzi, utrzymując, że prawda nie istnieje, ale z obojętnością godził się na złość i głupotę ogólną. Wyrzekłszy się pretensyj literackich, szczycił się wyrozumowaną pogardą względem literatury. Nie był wszakże głupi i umiał o byle czem pisać w byle jakim dzienniku, wolny od wszelkich przekonań i wierzeń, dumny, że wypowiada co chce i co ma do powiedzenia publiczności, postawił jednak samemu sobie warunek: bawienia, albo rozciekawiania czytelników.
— To pan zna Mège’a? — zapytał Piotra. — Typowy egzemplarz! Stary dzieciak, chimeryczny marzyciel w skórze zajadłego sekciarza! Badałem go przez czas dłuższy i zbadałem do głębi... Nie wiadomo od ilu lat cieszy się nadzieją, że nie dalej, jak za kilka miesięcy, stanie na czele rządu i z dnia na dzień zadekretuje ogólną szczęśliwość, za pomocą kolektywizmu, który nastąpi po dzisiejszym ustroju kapitalistycznym, jak dzień następuje po nocy. Dziś będzie interpelować ministeryum, by obalić Barroux i zająć jego miejsce a tem samem przyśpieszyć wprowadzenie swego systemu... Teraz nieprzyjacielem, przeciwnikiem, jest dla niego Barroux, a gdy tego pokona, z równą zaciętością nacierać będzie na każdego innego prezesa ministeryum. To zwykła jego taktyka. Ileż razy słyszałem własne jego obliczenia, zawsze zmierzające do tego samego celu, obalić, by zająć miejsce obalonego. Lecz na nieszczęście, tylko do połowy plan mu się udaje. Ministerya padają z łatwością, lecz do władzy dochodzą inni, a kolej na Mège’a może nigdy nie nadejdzie!...
Massot znów się roześmiał, a zniżywszy głos mówił dalej:
— A twórcę dzisiejszego artykułu, Sagniera, czy pan zna?... Nie... To patrz pan... widać go ztąd wybornie... Ryży, z karkiem jak u byka, z wyglądu zupełny rzeźnik... Stoi oto tam, w kółku ludzi, o wytartych tużurkach i coś rozprawia pomiędzy nimi...
Piotr dojrzał wreszcie naczelnego redaktora „Głosu ludu“. Sagnier miał wielkie, odstające uszy, grube wargi i nos, a w wypukłych jego oczach trudno było dopatrzeć się wyrazu.
— Tego także znam do gruntu. Pracowałem pod jego dyrekcyą w „Głosie ludu“, jak obecnie pracuję w „Globie“, przy boku Fonsègne’a... Jednej tylko rzeczy dotąd o nim niewiem i nikt nie wie, a mianowicie, zkąd się wziął ten człowiek?... Przez dłuższy czas tkwił w różnych redakcyach i nie mógł wyleźć na wierzch, chociaż pożerała go szalona ambicya i żądza używania. Wreszcie natrafił na pomysł i po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę, przedstawiając publiczności nowego Ludwika XVII. Poruszył już wtedy sporo brudów, a chociaż w Delfina nikt nie uwierzył, Sagnier zdobył sobie przy tej okazyi pewne imię. Zaraz otoczył je reklamą, afiszując się jako rojalista. Wkrótce potem przeszedł do obozu ludowego i wystąpił z socyalizmnem katolickim, mającym pomścić krzywdy i ze sprawiedliwością chrześciańską zapanować nad światem. Od tej chwili Sagnier pisuje wrogie artykuły przeciwko rzeczypospolitej i wolnomyślności, gromi zdrożność obyczajów, potępia współczesną epokę, i w imię sprawiedliwości piętnuje ludzi, chcąc ich umoralnić. Rozpoczął tę kampanię seryą portretów wszystkich finansistów. Czegoż tam nie było w tych paszkwilach! Ile plotek, ile bezpodstawnych oskarżeń! Dziwić się można, iż go nie pociągnięto do odpowiedzialności kryminalnej... lecz stało się wprost przeciwnie... Sagnier zebrał całą seryę wydrukowanych pojedynczo portretów i puścił je ponownie w świat w formie książki... powodzenie było olbrzymie, a przedewszystkiem hałaśliwe. Zachęcony, bieży dalej tą samą drogą. Założył „Głos ludu“, w czasie skandalicznej sprawy panamskiej i pod pozorem sprawy publicznego sumienia, karmił swych czytelników najwstrętniejszemi odpadkami cuchnących oszczerstw. Dziennik redagowany pod dyrekcyą tego człowieka, był i pozostał kanałem przepływu wszystkich nieczystości, a gdy kał rzednieje, Sagnier sztucznym go zastępuje i zasila, byle warcholić i hałasem przyciągać gapiów ku zadowoleniu swej pychy a przedewszystkiem swej kasy.
Massot mówił to wszystko spokojnie, chwilami wybuchając śmiechem, bo pomimo swego zimnego szyderstwa, żywił w głębi uznanie dla tak wpływowego człowieka, jakim był Sagnier.
— Tak, rozbójnik z niego, lecz zarazem jaki dzielny człowiek! Pychę posiada szaloną i na wszystko jest gotów, byle ją zadowolić. Powiedzieć, że niedawno postarał się o popularność na hallach! Gawiedź uliczna jest po jego stronie. A może on rzeczywiście wierzy w swoją misyę posłannika sprawiedliwości i w pracę około zbawienia ludu?... Mnie, bo zachwyca swoją płodnością pomysłów, szerzenia skandalu i oskarżania kogo zechce. Codziennie rzuca nową ofiarę na pastwę zemsty tłumów. Codziennie odsłania świeżo odkryte okropne tajemnice. Jest niewyczerpany! Nigdy nikt nie plwał takiem błotem oskarżeń, nigdy nikt nie zbierał tak obfitego żniwa z szerzenia potwarzy. A przytem jaka umiejętność w dozowaniu skandalu! Gdy widzi, że publiczność obojętnieje z ckliwości, wynajduje natychmiast w swej imaginacyi tak krańcową potworność, iż elektryzuje wszystkich z odrętwienia. Słowem, gienialny z niego dziennikarz! Bo weźmy chociażby dzisiejszy jego artykuł; dla czegóż go napisał?... Dla dobra pisma, które wydaje. Wszak zapowiedział, że ogłosi nazwiska wszystkich zaprzedanych i zdrajców, a taka nowina wybornie wpłynęła na pokup dziennika. Przez kilka dni może więc odpoczywać, pewien, że i tak sprzeda podwójną ilość egzemplarzy swego pisma!
Piotr słuchał z zajęciem, bo opowiadanie Massota dawało mu rozwiązanie niejednej zagadki, której dotąd nie był w stanie rozumieć. Zaczął teraz sam zadawać pytania, ździwiony, iż tak znaczna ilość deputowanych znajduje się w poczekalnej sali i w korytarzach, chociaż posiedzenie już się rozpoczęło. Lecz kogóż mogło zajmować posiedzenie, chociażby się tam miały rozstrzygać najważniejsze sprawy ogólnego znaczenia, kiedy umysły wszystkich pochłaniała groźba interpelacyi, mogącej obalić ministeryum. Obudzone żądze wrzały coraz burzliwiej. Stronnicy i protegowani ministeryum, będącego jeszcze u władzy, hamowali gniew, truchlejąc na myśl utracenia posiadanych posad i mających się urzeczywistnić obietnic; zaś inni, dotąd próżno wyczekujący zdobyczy, naraz poczuli świtającą nadzieję i szykowali się do umiejętnego obsaczenia przyszłego ministeryum, gotowi być klientami jakichkolwiekbądź zwycięzców.
Massot pokazał Piotrowi postać zagrożonego prezesa gabinetu. Barroux był, prócz tego, ministrem finansów, dano mu to miejsce, chociaż nie posiadał odpowiedniego doświadczenia, lecz chciano w ten sposób zaspokoić opinię publiczną, wiadomem bowiem było, że Barroux wyszedł czysto z katastrofy panamskiej. Barroux stał na uboczu i rozmawiał z ministrem oświaty, senatorem Taboureau, który życie całe spędziwszy na prowincji, jako profesor uniwersytetu, najniespodziewaniej został mianowany ministrem i dotąd nieobeznał się ani z Paryżem, ani z czynnościami swego stanowiska. Będąc zacnym i cichym człowiekiem, zachował wygląd profesora i we wszystkiem ustępował kolegom z gabinetu. Barroux zaś miał postać okazałą. Wysoki, przystojny, wygolony, nos miał tylko nieco za mały, co psuło ogólną szlachetność rysów. Miał lat sześdziesiąt, a białe jak śnieg i kędzierzawe włosy dodawały mu teatralnej majestatyczności, z czego umiał korzystać, będąc na trybunie. Pochodził ze starodawnej paryskiej rodziny, i od urodzenia był zawsze zamożny. Rozpoczął karyerę od adwokatury, następnie za czasów Cesarstwa był dziennikarzem republikańskich opinij, a do władzy doszedł wraz z Gambettą. Uczciwy, romantyczny, doktryner i trochę głupi, lecz odważny, zacny i zapalony wielbiciel zasad Wielkiej rewolucyi. Był jednym z ostatnich przedstawicieli dawnych republikańskich idei francuzkiej burżuazyi, co wywoływało uśmiechy i drwiny ze strony młodego pokolenia dzisiejszych polityków o wilczych zębach i wilczym apetycie. Nazywali go protoplastą i zwietrzałym jakobinem. Barroux zaś, pomimo zachowywanej powagi w obejściu i pomimo pompatycznie wygłaszanych oracyj, był człowiekiem chwiejnym, sentymentalnym i poczciwcem, płaczącym przy odczytywaniu wierszy Lamartine’a.
Rozmowę dwóch ministrów przerwało nadejście trzeciego. Monferrand, minister spraw wewnętrznych, odciągnął Barroux na stronę i szepnął mu coś do ucha. Monferrand miał lat piędziesiąt, wzrostu był małego, gruby, twarzy uśmiechniętej, ojcowskiej, lecz ta twarz okrągła i dość pospolita, otoczona brodą krótko przystrzyżoną i jeszcze czarną, miewała wyraz dowodzący bystrej inteligencyi. Czuć w nim było człowieka zdolnego rządzić, a potężnie rozwinięte jego ręce miały siłę do chwytania i niewypuszczania zdobyczy. Pochodził z departamentu Corrèze, gdzie miał znaczne posiadłości i był przez dłuższy czas merem miasta Tulle. Stosunkowo młody, mógł zajść daleko, patrzano więc na niego z pewnem niedowierzaniem i obawą. Mówił z prostotą, ze spokojem, lecz z nadzwyczajną siłą przekonania. Pozornie nie zdradzał żadnych ambicyj, udając najzupełniejszą bezinteresowność, lecz skrycie wrzały w nim pragnienia wszystkich zdobyczy. Sagnier pisał o nim w swoim dzienniku, jako o złodzieju i zabójcy, który udusił dwie ze swych ciotek, chcąc prędzej odziedziczyć po nich majątek. W każdym razie, jeżeli był zabójcą, to był zarazem wybitną osobistością.
Ukazanie się deputowanego Vignon ogólnie zauważono, pomimo gorączkowego nastroju; Vignon bowiem miał odegrać rolę w oczekiwanym dramacie. Obadwaj ministrowie pilnie na niego patrzeli, on zaś, odrazu otoczony, uśmiechnął się do nich zdaleka. Miał zaledwie lat trzydzieści sześć, szczupły, średniego wzrostu, jasny blondyn o pięknej blond brodzie, którą utrzymywał z wielką starannością. Rodem paryżanin, szybko postępował w hierarchii urzędów, przez pewien czas był prefektem w Bordeaux obecnie zaś, powołany do Izby, stał się ulubieńcem i nadzieją wierzących w przyszłość młodych w parlamencie. Mówiono o nim, że jasno rozumie, iż w polityce trzeba nowych ludzi dla dokonania nowych a nieodzownych reform. Ambitny, inteligentny, wiele wiedzący, miał swój program i dość posiadał siły, by go narzucić a nawet częściowo utrzymać i przeprowadzić. Lecz nie śpieszył się. Z ostrożną zręcznością czekał, wiedząc że dzień jego musi nadejść, tymczasem wzmagał się w znaczenie, nigdy w żadnej sprawie nieskompromitowany, i wolny od wszelkich zobowiązań. W rzeczywistości cała jego wartość polegała na tem, że był niezwykle zdolnym administratorem. Jako mówca, odznaczał się jasnością i ścisłością, o programie mało się różniącym, nieco tylko odmłodzonym w formułach Barroux a jednakże ogólnie uznawano, że postawienie Vignona na miejsce Barroux na czele gabinetu, równałoby się wielkiemu przewrotowi. Sagnier pisał o Vignonie, że dąży do stanowiska prezydenta Rzeczypospolitej i że gotów wszystko zburzyć i krwią zalać, byle zamieszkać w pałacu Elizejskim.
Massot w dalszym ciągu objaśniał Piotra:
— Bardzo być może, iż dziś Sagnier nie skłamał w swoim artykule... może naprawdę posiada listę nazwisk... bo papiery Huntera mogły mu wpaść w ręce... A na pewno wiem, że dla otrzymania niektórych głosów w Izbie, baron Duvillard użył Huntera... Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej przeszła gładko, tylko dzięki zabiegom Huntera, zawsze wiedzącego kogo trzeba i można kupić... Zręczność jego pod tym względem była wprost niezrównaną... umiał być ujmujący, pełen delikatności.. słowem wprost innym, niż sobie wyobraża Sagnier, który, zgodnie ze swą naturą, jawnie mówi o przekupstwie, targach i cynicznem traktowaniu sprawy wprost, bez żadnych obsłonek. Trzeba być takim Sagnierem, by wyobrażać sobie parlament jak otwarty rynek, gdzie wszystkie sumienia wystawiają się na sprzedaż i pozwalają się licytować z wyuzdaną bezczelnością. Ach, jakże inaczej to się dzieje! Ileż jest okoliczności uwzględniających i wprost usprawiedliwiających! Sagnier w swoim artykule najostrzej napada na Barroux i na Monferranda, bo chociaż nie nazywa ich po nazwisku, wiadomo jest każdemu, że w czasie zatwierdzenia koncesyi afrykańskiej kolei żelaznej, ministrem spraw wewnętrznych był Barroux, a ministrem robót publicznych był Monferrand. Zatem przeniewierczymi ministrami są oni a nie inni. Otóż niewiem, do jakiej politycznej kombinacyi Barroux mógł należeć, lecz głową ręczę, iż żadnych pieniędzy nie wziął, bo jest to najuczciwszy z uczciwych ludzi. Monferrand, to rzecz inna. Ten mógł coś zgarnąć... Lecz niesłychanie byłbym zdziwiony, gdyby pozostawił po tem ślady. Za mądry jest, by popełnić nieostrożność... a zwłaszcza tego rodzaju głupstwo... Jeżeli wziął pieniądze, to na pewno nie dał na to pokwitowania!
Zamilkł i ruchem głowy wskazał Duthila, który, rozgorączkowany, lecz pomimo to uśmiechnięty, stał pomiędzy osobami, otaczającemi dwóch ministrów.
— Czy widzisz pan tego bruneta z wymuskaną brodą?
— Znam go — odpowiedział Piotr.
— Doprawdy?... Znasz pan Duthila? Otóż ten, to napewno obłowił się pieniędzmi. Ptaszek z niego! Przyfrunął do nas z Angoulême, by wieść hulaszcze i przyjemne życie w naszych salonach i alkowach, jest bez czci i wiary ale zawsze pełen wesołości i miłośnie rozgruchany jak ptaki na wiosnę. Pieniądze, które mu wręczył Hunter, przyjął jak błogosławioną, lecz należną mu mannę i nawet nie przyszło mu do głowy, że się tem mógł zbrudzić. Jestem przekonany, że mocnoby się zdziwił, iż ludzie mogą inaczej sądzić kwestye tego rodzaju. Dla niego jest to drobiazg, niemający żadnej doniosłości.
Po chwilowem milczeniu, Massot wskazał Piotrowi piędziesięcioletniego człowieka, miny płaczliwej, wysokiego i cienkiego jak wiecha, trzymającego się pochyło, jakby się uginał pod ciężarem olbrzymiej swej głowy, wydłużonej jak u konia. Włosy miał żółtawe, rzadkie i proste, wąsy opuszczone, cała twarz wyrażała przygnębienie i dokuczliwe troski.
— To Chaigneux, deputowany. Pan go nie znasz?... Zaraz panu opowiem jego dzieje, lecz dość na niego spojrzeć, by uznać, że tak wyglądający człowiek, z łatwością przyjmuje byle jaki datek. Jest deputowanym z Arras. Był tam notaryuszem. Zaczął się zajmować polityką i wybrano go na posła do parlamentu. Upojony nadzieją przyszłej swej wielkości politycznej, sprzedał kancelaryę, dom, i z żoną oraz trzema dorosłemi córkami, zjechał do Paryża, pewien zrobienia fortuny. Łatwo się pan domyśla, co nastąpiło. Pieniędzy miał niewiele, a cztery jego panie postanowiły stroić się, bywać w świecie, przyjmować u siebie — słowem polować na mężów, których dotąd nie znalazły, pomimo zawziętej obławy. Życie tego człowieka jest okropne wśród tych kobiet, prześladujących go wspólnie za wszystkie niepowodzenia. Sam wyznaje, że los go prześladuje i uznał się bezsilnym, zgubionym, czuje, że stracił grunt pod nogami w Paryżu, chociaż przyjeżdżając, sądził, iż stanowisko deputowanego pozwoli mu i ułatwi dojść do prowadzenia zyskownych interesów. Jakże takie biedaczysko jak Chaigneuz, wiecznie łaknący grosza, nie miał się ułakomić na propozycyę Huntera?... Wierzę, iż był uczciwym człowiekiem przyjeżdżając do Paryża, lecz obecnie przestał nim być.
Massot rozgadał się i coraz to nowe kreślił sylwetki. Kiedyś miał ochotę wydania książki pod tytułem: „Deputowani do sprzedania“. Miała to być serya portretów z natury: naiwni nierozumiejący otoczenia, w jakie wpadli, chciwi, trawieni ambicyą, dusze poziome łatwo ulegające pokusie czerpania z otwartej szuflady, karyerowicze upojeni chwilowem powodzeniem i tracący równowagę przy pierwszej trudności. Lecz Massot zaniechał projektu, bo doszedł do przekonania, iż liczba takich deputowanych jest ograniczona i że we wszystkich parlamentach na kuli ziemskiej muszą się znajdować w stadzie i parszywe owce. Zło tego rodzaju uważał za nieuniknione i tylko taki Sagnier mógł zdobyć się na bezczelność głoszenia, iż parlament francuzki jest jaskinią i zbiorowiskiem samych tylko łotrów i opryszków.
Piotr coraz żywiej był zainteresowany popłochem spowodowanym przypuszczalnem obaleniem ministeryum. Objaśnienia, dane mu przez Massota, pozwoliły mu na właściwe rozumienie grup tworzących się tuż przed jego oczyma. Deputowani otaczający Barroux i Monferranda, bledli, czując trzęsący się grunt pod nogami, niepewni, czy jeszcze dziś ujdą więziennej celi w Mazas. Drżącymi byli również wszyscy klienci ciżbą zebrani i trwożni o stanowiska, zajmowane dzięki protekcyi panujących ministrów. Na twarzach ich było widać niepokój, rozmawiali przyciszonemi głosami, dopytywali się, komunikując sobie najnieprawdopodobniejsze wersye. Obok tej grupy skazanych na zatracenie, rosła nowo tworząca się grupa, wpatrzona w Vignona, który spokojnie, z uśmiechem, przyjmował dyskretne hołdy swej klienteli, z niecierpliwością czekającej chwili jego zwycięztwa, zapewniającego pożądane wpływy i zyskowne posady. Oczy tych ludzi połyskiwały rozbudzoną chciwością, chociaż radość ich była dopiero w fazie nadziei, lecz zaskoczyło to ich niespodziewanie, okazya nastręczała się prędzej, aniżeli mogli przewidywać. Bliżsi znajomi zasypywali Vignona pytaniami, lecz ten starał się dawać wymijające odpowiedzi, zapewniając, że dziś nie zajmie trybuny. Rzeczywiście, było to jego planem, postanowił czekać na interpelacyę Mège’a, którego się nie lękał jako współzawodnika, a sądził, iż po zwaleniu ministeryum, teki z łatwością same wpadną mu w ręce.
— Ach, ten Monferrand — mówił dalej Massot — to mi człowiek umiejący korzystać z każdego powiewu wiatru! Znałem go niegdyś pod inną postacią... Był wówczas zagorzałym antiklerykałem... Niechcę panu ubliżać... lecz byłby żywcem pożerał księży. Otóż obecnie poglądy swoje zmienił i sądzę, że będzie panu przyjemnie dowiedzieć się, że najzupełniej pogodził się z Panem Bogiem. Mówiono mi, że monsignor Martha, chętnie apostołujący i nawracający niewiernych, jest codziennym, nieodstępnym towarzyszem ministra. Ze strony Monferranda jest to bardzo chwalebnie, że odczuł potrzebę chwili... bo teraz, kiedy wiedza zbankrutowała, zwrot jest ogólny ku niebu... Widzimy to na każdym kroku, w sztuce, w literaturze, w nas samych. Wszędzie dostrzegamy nowy rozkwit religijny, ujawniający się mistycyzmem, mięko kołyszącym nasze umysły...
Mówiąc to, Massot drwił, jak zwykle, jednakże okrył swe słowa tak wyszukaną uprzejmością, iż księdza do którego się zwracał, nie mógł obrazić. Wreszcie, w tejże właśnie chwili gwałtownie zawrzało dokoła, głosy wołały, że Mège zajął już trybunę. Na tę wiadomość, tłumnie się rzucono do sali posiedzeń. W poczekalnej sali des Pas-Perdus pozostała tylko część publiczności i kilku dziennikarzy.
— Dziwię się — zawołał Massot — że mój szef dotąd nie przyszedł. Przecież deputowanego Fonsègne powinno interesować dzisiejsze posiedzenie Izby, Ale sprytna to sztuka... musi mieć swoje racye... Czy pan znasz mego szefa?...
Po przeczącej odpowiedzi Piotra, mówił dalej.
— Tęga głowa a przytem nielada potęga w Paryżu! Mogę o nim mówić z całą swobodą, bo nie uprawiam sztuki płaszczenia się przed moimi naczelnikami a ponieważ tych właśnie znam najlepiej, więc mogę o nich mówić z całą świadomością rzeczy. Fonsègne jest na owej liście osób zagrożonych... Sagnier go nie przepuści... Wreszcie, ogólnie wiadomo, że Fonsègne należy do kliki pokornych klientów barona Duvillard. O tem, że dostał swoją część złota, nikt nie może wątpić, bo Fonsègne obławia się we wszystkich tego rodzaju sprawach. Ale ponieważ jest mądry, więc tak się urządza, iż zachowuje pozory i zawsze ma się czem usprawiedliwić z pieniędzy, jakie zbiera na lewo i na prawo. A jeżeli tym razem dał się złapać i nie ma się czem zasłonić, to będzie pierwsza nieostrożność, jaką w życiu popełnił!
Massot opowiadał dalej całą przeszłość swego szefa. Fonsègne pochodził z departamentu Corrèze, z tej samej okolicy co Monferrand, lecz pogniewał się z ministrem niewiadomo przy jakiej okazyi. W młodości był adwokatem w Tulle, lecz zapragnął błyszczeć w Paryżu i dopiął celu, założywszy w stolicy dziennik „Glob“, który szybko się rozwinął na pismo wpływowe. Obecnie Fonsègne doszedł do znacznych pieniędzy, mieszka we wspaniałym pałacu przy alei Bois-de Boulogne i w każdym ważniejszym interesie bierze udział, każąc sobie suto płacić za reklamę puszczaną w artykułach „Globu“. Z gienialnym sprytem umie on kierować artykułami w swoim dzienniku, który wreszcie założył w tym jedynie celu. Prędko też zdobył dzisiejsze stanowisko, pozwalające mu królować na rynku stolicy a zawdzięcza to własnej przedsiębiorczości, oraz czuwaniu nad każdem słowem i czynem. Obdarzony wytrwałą cierpliwością, jest poważany i używa opinii człowieka statecznego i zasłużonego kierownika najcnotliwszego z dzienników. W gruncie w nic nie wierząc, ani w Boga, ani w szatana, nadał swemu dziennikowi odcień republikańsko-zachowawczy, bo to w danej chwili najlepiej popłaca i z wielką powagą broni istniejącego porządku rzeczy, jest podporą rządu, naturalnym opiekunem własności, cnót rodzinnych, jest przytem religijny, lecz w miarę — tyle, ile potrzeba dla spokoju zamożnej burżuazyi, wśród której rekrutują się czytelnicy „Globu“. Takim będąc na zewnątrz, trzyma ręce głęboko zapuszczone we wszystkich kieszeniach.
— Tak, tak, księże Fromont, oto wyższe cele, ku którym dojść można za pomocą prasy! Sagnier i Fonsègne, to dwaj ludzie na widowni, lecz jacy różni, chociaż jeden wart drugiego! Walczą inną bronią, lecz ku jednemu zmierzają! Dziennik wydawany przez Sagniera, jest cuchnącym ściekiem brukającym jego samego, zaś dziennik Fonsègne’a jest rzeczywiście znakomicie redagowanem pismem, mogącem zadowolić najwybredniejsze gusta czytelników i niemały zaszczyt czyniąc swemu założycielowi. A jednak... w gruncie obie bibuły są do siebie podobne i obie dyabła warte!
Massot wybuchnął śmiechem z własnego konceptu, uradowany z szyderstw, jakich nigdy nie szczędził. Wtem nagle zawołał:
— Otóż Fonsègne! Wreszcie przyszedł!
Przedstawił Piotra słowami:
— Ksiądz Fromont... Czeka na pana od pół godziny... Zostawiam teraz panów... Pójdę zobaczyć, co się tam dzieje... Musi być gorąco... Mège interpeluje...
Fonsègne drgnął lekko i rzekł:
— A więc jest interpelacya.. niech! Zaraz tam przyjdę.
Piotr przyglądał się nowoprzybyłemu. Fonsègne miał około piędziesiątki, lecz wyglądał młodo, był drobny, chudy, żwawy, brodę miał czarną, bez śladu siwizny, oczy błyszczące a usta o których mówiono że są krwiożercze, przysłaniał sumiastemi wąsami. Uprzejmy w obejściu, ożywiony, nos miał ruchliwy i spiczasty, jak u psa wietrzącego zwierzynę.
— Czem mogę panu służyć? — zapytał.
Na co Piotr odpowiedział w krótkości, wspominając o nędzy widzianej dzisiejszego poranka i o potrzebie natychmiastowego umieszczenia Laveuve’a w Przytułku dla inwalidów pracy.
— Laveuve?... Słyszałem już o nim. Jego sprawa była nam przedstawiona. Duthil zajął się raportem i dowiedzieliśmy się takich szczegółów, iż odmówiliśmy przyjęcia do Przytułku.
Piotr nalegał:
— Panie, ręczę ci, że gdybyś był widział to, co dziś widziałem, serceby ci wezbrało litością, względem tego nieszczęśliwego starca. Sumienie nakazuje wspomódz go. Niewolno opuszczać człowieka w tak okropnem położeniu. Laveuve musi być dziś jeszcze przyjęty do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Dziś?... Dziś niepodobna, nie można. Najzupełniej nie można! Zapominasz pan, iż przed przyjęciem pensyonarza, jest mnóstwo formalności do załatwienia. Wreszcie nie odemnie to zależy. Nie mogę sam decydować w tak ważnem postanowieniu. Moja władza nie sięga tak daleko. Jestem tylko administratorem i spełniam rozkazy dane mi przez komitet dam opiekunek Przytułku.
— Właśnie przybywam z prośbą do pana, przysłany przez prezydentkę komitetu, przez panią baronowę Duvillard, która mnie zapewniła, że pan jeden posiadasz prawo natychmiastowego przyjęcia do Przytułku w razach nadzwyczajnych.
— Ach, to pani baronowa Duvillard pana przysłała. Poznaję ją w tem odrazu! Tak, tylko ona jest zdolna coś podobnego uczynić! Sama lęka się odpowiedzialności, nie lubi działać z własnej inicyatywy, więc dla świętego spokoju, odsyła sprawy do mnie, lub do kogo innego. Ale nie mam ochoty narazić się całemu komitetowi. Wybacz mi, szanowny panie, lecz nie mogę wykroczyć po za przepisy naszego statutu. Byłoby to nadużycie, mogące na mnie ściągnąć słuszny gniew wszystkich dam opiekunek naszego Przytułku. Pan ich nie znasz.. Posłannictwo swoje biorą one bardzo na seryo i przekroczenie ustaw poczytują za zbrodnię...
Mówił tonem żartobliwym, lecz zarazem stanowczym, chcąc prędzej się pozbyć tego natrętnego księdza. W tem z sali posiedzeń Izby wybiegł Duthil, chcąc ostrzedz zainteresowanych na równi z nim kolegów, by śpiesznie wracali na miejsca, bo dyskusya zaczynała przybierać zatrważające rozmiary.
— Fonsègne, idź prędzej na swoje miejsce... Śpiesz się, nie ma czasu do stracenia...
Duthil podążył dalej i znikł a Fonsègne spokojnie pozostał na miejscu z miną człowieka obojętnego dla podejrzanej sprawy pasyonującej dziś wszystkich w Izbie. Uśmiechał się, lecz zamrugały mu powieki, przecząc o wewnętrznym spokoju deputowanego.
Wysłuchawszy dalszych przedstawień Piotra, rzekł:
— Najmocniej przepraszam pana, lecz muszę już iść do sali posiedzeń. Słyszał pan, że mnie tam wzywają. Muszę iść, bo mogę być potrzebny kolegom. A w sprawie Laveuve’a, nic nie mogę uczynić. Powtarzam panu że nic, zupełnie nic. To nieodemnie zależy!...
Lecz Piotr nie chciał uważać tych słów za ostateczną i stanowczą odmowę.
— Mam czas, poczekam na pana. Lecz proszę, nie odmawiaj mi pan bez głębszego namysłu. Zapewne pilno panu być obecnym w sali posiedzeń, więc nie wysłuchałeś pan uważnie tego co mówiłem. Gdy pan ztamtąd wrócisz, jeszcze raz pomówimy i jestem nieledwie pewny, iż uwzględnisz moją prośbę...
A chociaż Fonsègne, oddalając się, jeszcze raz powtórzył, że nie zmieni postanowienia, Piotr usiadł na ławce, chcąc czekać jego powrotu.
Sala des Pas-Perdus była teraz prawie pusta. Od wysokich, gołych ścian padało ponure zimno, a pomimo bronzowych grup Laokoona i Minerwy, banalnością przypominała rozległe sale dworców kolei żelaznej, gdzie chwilami jest ścisk i wrzawa, to znów tłum ludzki znika, po przelotnym pobycie, nie ogrzawszy ścian gmachu. Przez wielkie okna wychodzące na ogród o wypłowiałych zimą trawnikach, płynęło blade, niewyraźne światło, a z sali posiedzeń Izby nie dolatywał żaden odgłos wybuchłej tam burzy. Śmiertelna cisza zaległa wśród murów, cisza głucho wstrząsana bolesnym dreszczem nadciągającym zdaleka, zapewne ze wszystkich krańców kraju całego.
Dumanie Piotra snuć się zaczęło w tym właśnie kierunku. Zdawało mu się, że cała rana przeszłości wznowiła się dzisiaj i, rozjątrzona, powiększała się trująco. Zgnilizna parlamentarna zaczynała stopniowo ogarniać cały ustrój społeczeństwa. Niezaprzeczenie, iż ponad nizkością intryg i żądz osobistych ambicyj, pozostawały nietknięte wyższe cele historycznego pochodu a ścieranie się zasad nie mogło jak oczyszczać drogę przyszłości ku prawdzie, sprawiedliwości i szczęściu, lecz w praktyce, zblizka, w codziennem zetknięciu, jakże odrażająco wstrętnymi byli zapaśnicy i używane przez nich sposoby! Widać było tylko szalony rozmach ich egoizmu, chęć powalenia sąsiada, by zatryumfować na jego trupie. Toż samo stosowało się do grup całych z sobą walczących. Lewica, prawica, katolicy, republikanie, socyaliści, stronnictwa wszystkich odcieni, we wszelkie strojący się etykiety, jednego tylko pragnęli, ku jednemu zdążali, ku pochwyceniu władzy i zapanowaniu nad innemi. Wszystko dla nich malało wobec kwestyi, kto będzie panem położenia, kto zagarnie Francyę w swe szpony, by się nią nasycić i zdarte z niej łupy, rzucić wśród gawiedź swoich poplecznków. Utarczki i bitwy, toczone z tego powodu w Izbie, zużywały dnie i tygodnie, a gdy wreszcie na miejsce strąconego władcy, wywyższono jego następcę, bieg rzeczy nie postępował naprzód, bo natychmiast zaczynał się pościg, mający na celu zapewnienie władzy komuś trzeciemu i tak bez końca, bez sposobu przewidzenia kresu odrętwiającej niedorzeczności dreptania na miejscu, pomimo pozornej ruchliwości i gorączki w działaniu. Zaś wywyższani władcy mało się różnili pomiędzy sobą. Nowo panujący psuł czynność już popsutą przez swego poprzednika a wszyscy zapominali o programie i obietnicach, dawanych tylko dla dopięcia władzy.
Niespostrzeżenie, dumania Piotra zwróciły się w stronę Laveuve’a, o którym chwilowo zapomniał i serce wezbrało mu gniewem. Cóż mogło obchodzić tego biedaka umierającego z głodu i zimna na przegniłym barłogu, czy Mège obali istniejący gabinet ministrów i kto zastąpi strąconego Barroux! Egoistyczne manewry członków Izby nie troszczą się o nędzne losy zestarzałych przy pracy robotników i może upłynie jeszcze lat sto, lat dwieście, nim nadejdą czasy, gdy każda ludzka jednostka będzie obdzielona chociażby najskromniejszą, lecz nieodzownie potrzebną kromką chleba i schludniejszym kątem, niż poddasze nieszczęsnego Laveuve’a. A iluż jest jemu podobnych i równie marnie dożywających resztki żywota swojego! Całe zastępy zgłodniałego ludu wyczekują wymiaru sprawiedliwości, lecz Izba pomija tę rzeszę nędzarzów i tylko sobą zajęta, urządza walne posiedzenia, by z gorączkowem naprężeniem śledzić bieg swych żądz osobistych, obalać i wywyższać władców pomiędzy sobą i tuczyć się krwią ssaną z całego narodu! Jakże ohydnym jest widok w ten sposób pojmowanej działalności posłanników i wybrańców ludu! Zdają się być raną i wrzodem bezczelnie rozsiadłym i toczącym cały organizm i sięgającym aż pod samo serce. Kiedyż nadejdzie upragnione uzdrowienie? Kiedyż przeciętym zostanie ów wrzód sromotny, by nastąpiła era zdrowia i szczęśliwości ogółu?!...
Zatopiony w dumaniach, Piotr nie zdawał sobie sprawy z biegu czasu i ocknął się, gdy sala na nowo zahuczała i zapełniła się tłumem. Mnóstwo osób powracało z sali posiedzeń a wszyscy giestykulowali, rozprawiali i tworzyli mniejsze i większe grupy. Wtem usłyszał, jak Massot zawołał głośno tuż obok niego:
— Jeszcze nie leży powalony, lecz niewiele mu brakuje! Podług mnie, Barroux już niewart złamanego grosza.
Massot temi słowy zdawszy sprawę z posiedzenia koledze, który dopiero co nadszedł, zaczął go teraz bliżej objaśniać. Przemówienie Mège’a było doskonałe, ze zwykłą furyą obwiniał burżuazyę, oburzając się jej zgnilizną i szerzeniem zgnilizny. Lecz uniesienie Mège’a zawiodło go zbyt daleko, przerażając Izbę swą gwałtownością. Skorzystał z tego wrażenia Barroux i, wstąpiwszy na trybunę, zażądał miesięcznego odroczenia interpelacyi. Z wytrawnością zwykłego parlamentarnego szermierza, z przejęciem ubolewał nad krajem nękanym gorszącemi skandalami, szerzonemi przez pewną część prasy. Z rozgoryczeniem nieskazitelnego człowieka, pytał, czyżby poniżająca ohyda Panamy na nowo miała odżyć?... Czyż przedstawiciele narodu dadzą się znów stropić niedorzecznością pogróżki o wykryciu nowego przekupstwa?... Należy zachować zimną krew i nie dać się otumanić szajce dziennikarzy podszczuwanych przez wrogów Rzeczypospolitej, bo w tem właśnie leży całe jądro ich zabiegów, chcą zgubić Rzeczpospolitą, zatapiając ją w błocie rzucanych na nią oskarżeń. Nie! Nie! Do tego nie przyjdzie. Nadeszła już godzina rozpoznania i przedstawiciele narodu, zbrojni nabytem doświadczeniem, pominą nieuczciwe napaści wrogów Rzeczypospolitej, by oddać się ze spokojem pracy zapewniającej dobro kraju.
Izba dała się przekonać mówcy, bo deputowani w słusznej byli obawie, przed niepotrzebnem rozciekawieniem się swych wyborców, znużonych tym nieustającym potokiem brudów i przekupstwa. Interpelacya została więc odłożoną. Lecz poplecznicy Vignona, parci żądzą ujrzenia go ministrem, wotowali przeciwko propozycyi gabinetu, tym więc sposobem, Barroux, jakkolwiek utrzymał się przy władzy, lecz większością tylko dwóch głosów, co było wprost śmieszne.
— Więc chyba, podadzą się do dymisyi? — zapytał ktoś z obecnych.
— Tak — odpowiedział Massot. — Wszyscy mówią, że podadzą się do dymisyi... Chociaż niewiem... bo Barroux nie ma ochoty... W każdym razie, życie gabinetu nie o wiele się przedłuży... Za kilka dni runie... musi runąć. Tem to pewniejsze, że Sagnier jest wściekły z rezultatu... i na głos wrzeszczy, że jutro wydrukuje listę nazwisk...
Rozmowy przycichły, bo patrzono na Barroux, który w towarzystwie Monferranda przechodził w pobliżu a za ministrami widocznie niezadowolonymi, pośpieszał tłum ich klientów, zaniepokojonych, zakłopotanych o własne jutro. Rozeszła się pogłoska, iż ministrowie mają się zebrać w komplecie, by powziąść stanowczą decyzyę. Wkrótce ukazał się w sali Vignon, otoczony gronem przyjaciół. Miał minę rozradowaną, lecz hamował się, by przedwcześnie ze zwycięztwa nie tryumfować, ale jego stronnicy nie zważali na ostrożne napomnienia przywódzcy i rozgorączkowani nadzieją, ostrzyli zęby na łup mający już niedługo wpaść im w posiadanie. Nawet Mège był tryumfujący, wszak gdyby nie te dwa głosy, byłby dziś obalił ministeryum! Lecz nie dziś, to jutro ale najniezawodniej obali Barroux a potem Vignona i wreszcie pochwyci rządy w swoje ręce!
— Chaigneux i Duthil idą jak psy obite — szepnął Massot. Tylko mój szef dzielnie się trzyma... Zuch... Nie ma jak Fonsègne!... A teraz żegnam panów... muszę już ztąd lecieć...
Uścisnąwszy dłoń kolegi, Massot poszedł, chociaż posiedzenie Izby trwało dalej, rozpatrując nową sprawę wielkiej, ogólnej doniosłości. Dyskutowano ją przed pustemi ławkami.
Chaigneux, przygnębiony, złamany myślą coraz to gorszego losu, zatrzymał się przy posągu Minerwy i wsparty o cokół, patrzał nieśmiało załzawionemi oczyma. Duthil przeciwnie; już się opanował i udawał zupełną swobodę umysłu, rozprawiając wśród kółka osób z ożywioną wesołością, lecz nerwowe drganie wykrzywiało mu ładne rysy, które kurczyły się pod wrażeniem wewnętrznego strachu. Massot miał słuszność, twierdząc, że jeden tylko Fonsègne w zupełności panował nad sobą. Żwawy jak zwykle, przesuwał się pomiędzy grupami w sali, a w sprytnych, połyskujących jego oczach, ledwie że zaległ cień niezadowolenia.
Ujrzawszy go, Piotr powstał, by ponowić prośbę, lecz Fonsègne, uprzedzając go, wołał jeszcze zdaleka:
— Nie mogę, nie mogę!... Wybacz, szanowny księże, lecz odmawiam ci stanowczo, bo nie chcę się narazić na tak wyraźne rozminięcie się z naszym statutem. Mieliśmy o tym człowieku raport; sprawa jego była dyskutowana i odrzucona. Jakżeżbym zatem mógł o tem wszystkiem zapomnieć i postąpić wbrew wyrokowi wydanemu przez panie opiekunki Przytułku!...
— To są rzeczy podrzędne — rzekł Piotr z przejęciem — Niechaj pan zechce zwrócić uwagę, iż tu chodzi o życie człowieka, o starca, który skona z zimna i z głodu, jeżeli pomoc będzie opieszała...
Fonsègne podniósł obie ręce w górę, jakby chcąc mury przyzwać na świadków i znów powtórzył, że nic nie może uczynić. Może lękał się jakiej nieprzyjemnej sprawy dla „Globu“, który przed wyborami posługiwał się Przytułkiem dla inwalidów pracy, jako dowodem nieprzebranej hojności i miłosierdzia klas posiadających. A może trwoga tajemnie go nurtująca czyniła go obojętnym dla nędz ludzkich, lecz na wszelkie przedstawienia Piotra znajdował tylko odmowną odpowiedź, wreszcie rzekł:
— Osobiście nie mogę nic uczynić... ale możesz mnie pan zmusić do zajęcia się losem owego starca... Lecz na to trzeba rozkazu ze strony dam opiekunek Przytułku... Dam należących do komitetu... Już pan masz za sobą panią baronową Duvillard, postaraj się o inne...
Piotr postanowił walczyć do końca, więc, niezrażony przewidywanemi trudnościami, rzekł z trochą otuchy:
— Znam panią hrabinę de Quinsac, mogę natychmiast iść do niej.
— Wybornie! Idź pan zatem do hrabiny Quinsac, a lepiej jeszcze będzie, jeżeli pan weźmie dorożkę i od hrabiny pojedzie pan do księżnej de Harn. Ona jest bardzo uczynną, ruchliwą i zaczyna być wpływową... A gdy będziesz pan miał pozwolenie tych pań na przyjęcie Laveuve’a do Przytułku, wtedy musisz pan powrócić do baronowej Duvillard... Ale ostrzegam, że dopiero około godziny siódmej będzie z powrotem u siebie. Od baronowej uzyskasz pan list do mnie, list zasłaniający mnie od odpowiedzialności, wobec dam opiekunek Przytułku. Mnie zaś zastaniesz pan w biurze redakcyi. Wtedy zaraz sprawą się zajmę, by pański protegowany mógł się wyspać jeszcze dzisiejszej nocy na łóżku w naszym Przytułku...
Z chwilą jak znalazł sposób pozbycia się księdza a przytem uniknięcia wszelkiej wymówki ze strony komitetu dam opiekunek, Fonsègne stał się nadzwyczaj miły i zdawał się nie powątpiewać o skuteczności swej rady. Piotr, ożywiony nadzieją, dziękował:
— Dobry uczynek pan spełniasz! Dziękuję, serdecznie dziękuję! Z pańskiej łaski, starzec odżyje przygarnięty do Przytułku!
— Ależ my tylko tego pragniemy! Ach, gdyby od nas zależało usunąć nędzę na świecie! Lecz śpiesz się pan ze swoją misyą... nie ma chwili do stracenia...
Uścisnęli się za ręce i Piotr skierował się ku wyjściu. Lecz nie było to rzeczą łatwą. Tłum zalegał salę, tworzyły się i rozbiegały grupy, gniew i niepokój miotały wszystkimi. Burzliwe posiedzenie Izby oddziałało na tych ludzi, jak kamień rzucony na dno zabagnionej sadzawki i wypychający na wierzch gnijące w ukryciu nieczystości. Z trudem, prawie przemocą, Piotr przeciskał się wśród wzburzonej ciżby, ocierając się o drżących ze strachu tchórzów, o wyzywająco bezczelnych śmiałków, o zbrukanych i zarażonych panującą tu zgnilizną. Lecz serce Piotra rozjaśniała nadzieja. Zdawało mu się, że jeżeli dziś jeszcze zdoła uratować życie biednego, starego nędzarza, jeżeli zapewni mu spokój na resztę dni pozostałych, będzie to zapowiedzią lepszej przyszłości, początkiem przebaczenia za krzywdy i głupotę tych karłów, mieniących się mężami stanu a uprawiających politykę dla zadośćuczynienia egoistycznej chciwości.
Już był w sieni, gdy drobna okoliczność przykuła go chwilowo na miejscu. Obstąpiono i przysłuchiwano się sprzeczce jednego z woźnych, z człowiekiem w ubraniu robotnika, który chciał dostać się wewnątrz pałacu Izby, pokazując przestarzały bilet wejścia z zatartą datą. Posiadacz biletu był zrazu natarczywy, brutalny, lecz nagle przestał nalegać, jakby opanowany niespodziewaną nieśmiałością. Piotr niezmiernie się zadziwił, poznawszy Salvata. Tak, tym razem się nie mylił, ten człowiek w obdartem odzieniu był dziś rano widzianym mechanikiem, który wyszedł z domu z zamiarem szukania roboty w mieście. Piotr poznał odrazu jego wysoką, chudą postać, twarz zmęczoną, i ogniste rozmarzone oczy, pałające wśród ogólnej bladości. Nie miał już przy sobie worka z narzędziami, a płócienna, robocza kurtka, szczelnie go opinając, wydymała się guzem na lewym boku. Zapewne wsunął tam jaki kawał znalezionego chleba. Woźni wyprowadzili go za kratę pałacu Izby. Nie opierając się i milcząc, poszedł dalej, kierując się w stronę mostu Zgody. Szedł powoli, niepewnie, jak człowiek niewiedzący, gdzie idzie.




IV.

W staroświeckim, wypłowiałym salonie, w stylu Ludwika XVI, hrabina de Quinsac siedziała z boku około kominka, na ulubionem swem miejscu. Zadziwiająco podobną była do syna. Ściągła szlachetna jej twarz o surowo narysowanym owalu, miała te same co Gerard piękne oczy, tylko włosy hrabiny były już śnieżno białe, a lekkie ich pukle upinała podług mody, do której przywykła w młodości. Pomimo wyniosłej dumy, umiała być ujmującą i pełną pociągającej dobroci.
W fotelu po drugiej stronie kominka siedział markiz de Morigny, wierny od lat dawnych przyjaciel hrabiny. Po długiem milczeniu, rzekła nieznacznie, machnąwszy ręką:
— Tak, masz racyę, mój drogi przyjacielu, Bóg o nas zapomniał, pozwalając nam dożyć czasów tak okropnych!
— A jednak osobiście mogliśmy być szczęśliwymi — szepnął markiz. — Pominęliśmy to z twojej woli a może i z mojej winy...
Hrabina spojrzeniem nakazała mu zamilknąć, lecz niemy rozkaz połączyła ze słodkim, smutnym uśmiechem. I znów zapadło głębokie milczenie. Nawet szmer uliczny nie dobiegał do cichego mieszkania, które od lat dawnych hrabina de Quinsac zajmowała na parterze, w głębi podwórza staroświeckiego pałacu przy ulicy Saint-Dominique, prawie na rogu ulicy de Bourgogne.
Markiz de Morigny miał lat siedemdziesiąt pięć i był o dziewięć lat starszy od hrabiny. Pomimo że był nizki i szczupły odznaczał się pańską postawą, nawet głębokie bruzdy na wygolonej twarzy, układały się szlachetnie. Pochodził z jednego z najstarożytniejszych rodów francuzkich i z niezmienną wiernością pozostał legitymistą i jakkolwiek uznawał całą beznadziejność swych opinij politycznych — o możności zmienienia ich nawet nie pomyślał. Dumnie, z wysoka, z całą czystością wiary w zamarłą monarchię, żył, patrząc na walące się w gruzy wszystko, co było i co wyłącznie ukochał. Milionowy majątek markiza przynosił mu minimalne dochody, bo niechciał wkładać kapitałów w nowe przedsiębiorstwa, nieistniejące w czasach ubiegłych. Ogólnie wiedziano, że był dyskretnym wielbicielem hrabiny. Kochał ją jeszcze za życia pana de Quinsac, a gdy ten umarł, pozostawiając ją prawie bez majątku, markiz zaproponował wdowie małżeństwo. Pani de Quinsac miała podówczas zaledwie lat czterdzieści, lecz wyrzekła się osobistego szczęścia przez miłość dla dziesięcioletniego syna, który, będąc niezmiernie delikatnego zdrowia, potrzebował ciągłej i czujnej opieki matki. Zdawało się jej, że ponownem wyjściem zamąż przyniosłaby krzywdę jedynakowi, a przytem z zabobonnym strachem drżała, że Gerard mógłby umrzeć, gdyby przyjęła na siebie nowe obowiązki. Markiz poddał się surowemu wyrokowi, lecz nie przestał ubóstwiać hrabinę i od ćwierć wieku stanowiła ona jedyne jego przywiązanie. Stosunek tych dwojga ludzi był niezrównanej czystości uczuć. Nawet pocałunku nigdy z sobą nie wymienili, chociaż od czasu jak hrabina, owdowiawszy, osiadła w mieszkaniu przy ulicy Saint-Dominique, markiz był nieledwie codziennym jej gościem.
Widząc smutek na jej twarzy, rzekł:
— Wybacz, co powiedziałem... Lecz tak gorąco zawsze pragnąłem widzieć cię szczęśliwą... ale wszystko skończyło się tylko na pragnieniach... widocznie moja w tem wina... A może twój smutek pochodzi z powodu Gerarda; czy masz jakie obawy?...
Zaprzeczyła ruchem głowy, że nie, a potem rzekła:
— Nie narzekajmy na to co jest... zgodziliśmy się dobrowolnie, by tak było a nie inaczej: Lękam się tylko jakiej odmiany niezależnej od naszej woli...
Mówiła to z aluzyą do stosunku Gerarda z baronową Duvillard. Wyrzucała sobie słabość, z jaką ulegała synowi, lecz czyż mogła czynić inaczej, wiedząc o delikatności jego zdrowia, o bezustannej i dotąd przeciągającej się pieczy, jaką otaczała go od dzieciństwa, by ochronić od wszelkiego zła i zachować przy życiu. Ona jedna wiedziała, jak ułudnym był zdrowy wygląd tego młodzieńca, o wspaniałej postawie, byłto tylko świetny a sztuczny pozór, utrzymujący zupełne wyczerpanie przeżytej już rasy. Przebaczała mu więc lenistwo, zamiłowanie do bezczynnego światowego życia, wyrzeczenie się służenia w armii lub dyplomacyi. Ileż razy naprawiła i ukryła błędy, popełnione przez Gerarda, ileż razy spłaciła w tajemnicy drobne długi, przez niego zaciągane! A były to ciężkie dla niej wydatki, bo posiadała zaledwie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu, wszelką zaś pieniężną pomoc, ofiarowaną przez markiza, odrzucała z uporem i dumą, pragnąc wszystkiemu podołać z własnego majątku. Markiz wiec nie śmiał już ofiarowywać jej milionów, które w każdej chwili byłby jej złożył z radością.
O stosunku syna z baronową wiedziała i zamykała oczy, chociaż jej zdaniem była to miłość gorsząca, skandaliczna. Pragnęła wszakże usprawiedliwić Gerarda. On tak słabego charakteru, a raz lekkomyślnie związawszy się z tą kobietą, nie miał dostatecznej woli, by zerwać, by się od niej uwolnić. Markiz zaś, z chwilą jak Ewa przeszła się na katolicyzm, przebaczył Gerardowi grzeszny z nią stosunek.
Hrabina mówiła, jakby dopełniając zwykłą rozmowę ze starym swym przyjacielem:
— Gerard jest taki dobry, taki łagodny jak maleńkie chłopię... Jest to jego dobra i zła strona. Lecz jakże mogę mieć serce łajać go i powstrzymać... kiedy on sam płacze zemną nad sobą. Cała moja nadzieja jest w tem, że wreszcie uprzykrzy sobie tę kobietę...
Pan de Morigny potrząsnął głową, jakby powątpiewając, a po chwili rzekł:
— Jest ona jeszcze bardzo piękna. Lecz niebezpieczeństwo nam większe zagraża ze strony jej córki. Bo cóżby to było, gdyby Gerard chciał się z nią ożenić!
— Tego się nie lękam... córka jest brzydka, a nawet ułomna!
— Tem gorzej... bo cóżby powiedziano! Oto że ostatni przedstawiciel starego rodu szlacheckiego, młody Quinsac, żeni się z potwornie brzydką panną dla milionów, jakie wniesie mu w posagu!
Możliwość małżeństwa Gerarda z Kamillą była nieustającym postrachem tych dwojga ludzi. Świadomymi byli wszystkiego co odnosiło się do stosunku Gerarda z rodziną Duvillard, i przyjaźń pięknego młodzieńca, z upośledzoną fizycznie dziewczyną wydawała się im w pierwszej chwili rozczulającą idylą, lecz spostrzegli, iż po zatem ukrywa się najstraszliwszy dramat. Odtąd oboje protestowali przeciwko przewidywanym planom małżeństwa.
— O co to, to nigdy! — zawołała hrabina. — Niechcę, by mój syn należał do tej rodziny i niepozwolę mu się tam żenić!
Rozmowę przerwało nadejście generała de Bozonnet. Zwykle przychodził odwiedzać siostrę, w dzień, w którym przyjmowała, by powiększyć swą obecnością coraz to rzedniejące kółko dawnych licznych znajomych. Zaledwie kilku pozostało wiernych, nielękających się staroświeckiego salonu hrabiny, żyjącej podług dawniejszego trybu i w takiem oddaleniu od światowego zgiełku, jakby ulica Saint Dominique znajdowała się o tysiące mil od bawiącego się Paryża.
Generał de Bozonnet niezmiernie kochał swoją siostrę, więc chcąc ją zaraz na wstępie zająć i rozweselić, zaczął opowiadać, że był dziś na śniadaniu u państwa Duvillard, wymieniał biesiadników, a między nimi i Gerarda. Wiedział, że sprawia siostrze przyjemność bywaniem w domu baronostwa, bo przynosił jej ztamtąd nowiny, a przytem do pewnego stopnia oczyszczał atmosferę tamtejszą, dodając blasku zaszczytem swej obecności. Sam zaś bynajmmiej się tam nie nudził, oddawna pogodziwszy się z wymaganiami niwelacyjnemi wieku i nieubłaganym będąc tylko w poglądach na kwestye wojskowe. Wszystko, co było po za armią, uważał za rzeczy podrzędne i prawie bez znaczenia.
— Ta biedna Kamilla przepada za naszym Gerardem — rzekł. — Poczas śniadania nie spuszczała z niego oczu, wprost pożerała go wzrokiem.
Na tę uwagę, wypowiedzianą przez generała tonem żartobliwym, markiz rzekł z wielką powagą:
— Powinniśmy nad tem czuwać, bo małżeństwo pomiędzy nimi jest rzeczą niemożliwą, zdrożną i to nie z jednego lecz z mnóstwa powodów.
Generał mocno się zadziwił:
— Dlaczego?... Bo dziewczyna jest brzydka?... Alboż to tylko same piękne kobiety wychodzą zamąż?... A przynajmniej ta posiada milionowy majątek... w ręku naszego chłopaka mógłby przynieść niemałe korzyści dobrej sprawie.. Możnaby nim z początku kierować... W tem wszystkiem jest jedna tylko zła strona... to stosunek Gerarda z matką panny... Lecz, miły Boże, są to sprawy codziennie spotykane i nikt się im nie dziwi...
Oburzony markiz aż powstał z miejsca, lecz opanowawszy się, usiadł napowrót, nic nie rzekłszy, tylko machnął ręką z najwyższem zniechęceniem. Pocóż się miał wdawać w dysputę?... Nie warto... wszak wszystko przepada i nieledwie że już przepadło. Wreszcie, cóż mógł mieć wspólnego z takim generałem de Buzonnet, który, oddawna zapomniawszy czci dla przodków, pogodził się z teraźniejszym republikańskim ustrojem Francyi, a jeszcze w młodości przeniewierzywszy się królowi, przywiązał się do panującego uzurpatora i służył cesarzowi, ubóstwiając wojenną sławę pierwszego z Napoleonów.
Hrabina nie powstrzymała się wymówić bratu:
— Co mówisz! Przestań, ależ to okropne! Bądź przekonany, że nie dopuszczę możliwości podobnego skandalu! Jeszcze przed chwilą poprzysięgłam to sobie i ręczę że dotrzymam!
— Droga siostrzyczko, nie przysięgaj! — zawołał generał. — Co do mnie, to przedewszystkiem pragnę, by Gerard był szczęśliwy. A trzeba przyznać, iż jak dotąd, do niczego nie wykazał żadnej zdolności. Że nie został żołnierzem, wybaczam mu, a nawet rad z tego jestem, bo żołnierskie rzemiosło już dziś przepadło. Lecz dlaczego niczem się nie zajął? Dlaczego żyje w bezczynności?... Dla czego nie skierował się ku dyplomacyi?... Bardzo jest pięknie mówić, że ludzie naszej krwi nie powinni się mięszać z motłocheam, który dziś rządzi, lecz mnie się wydaje, iż głównie tak mówią ci, którzy szukają w tem wymówki dla wrodzonego próżniactwa... Obejrzyjmy się dokoła... prawie każdy pogodził się z istniejącym stanem rzeczy i tak być powinno... Lecz naszego Gerarda usprawiedliwia w moich oczach brak zdrowia a także i zdolności... ukrywać tego przed sobą nie mamy potrzeby... on nigdy nie miał woli, ani siły...
Łzy nabiegły do oczu matki. Słuchała, bolejąc, lecz przyznawała słuszność słowom brata. Gerard, zdrowym będąc pozornie dla innych, pozostał wątłem dzieckiem dla matki, wiedzącej że lada przeziębienie a wysoki piękny ten mężczyzna mógł zostać śmiertelnie rażony. Czyż nie był on żywym symbolem wszystkich szlacheckich rodów, które błyszczą jeszcze świetnością dawnych przymiotów, lecz błyszczą jak próchno żadnej nieposiadające wartości.
— Wreszcie — mówił dalej generał — wszak niedługo będzie miał lat trzydzieści sześć, a dotąd tylko jest ciężarem dla ciebie, moja siostro... czas, by się to skończyło i czas, by się żenił.
Hrabina, pragnąc, by brat przestał mówić w ten sposób, zwróciła się w stronę markiza, mówiąc:.
— Najlepiej tę sprawę Bogu powierzyć... Wierzę, że wesprze nas swoją pomocą, bo nigdy Go niczem nie obraziłam w mojem życiu!
— Nigdy! — potwierdził markiz — a powtarzając za nią z siłą to słowo zaznaczyć pragnął, iż pomimo miłości, z jaką ubóstwiał ją od lat tylu, czystymi oboje pozostali i bez grzechu w obliczu Boga.
Do salonu wszedł nowy gość i rozmowa zmieniła kierunek. Pan de Larombière, wice-prezes trybunału, był wysokim, chudym starcem sześdziesięciopięcioletnim, łysym, wygolonym, z wązkiemi białemi faworytami. Oczy miał siwe, usta zaciśnięte i bardzo oddalone od nosa, brodę kwadratową, znamionującą wiele uporu, a na całej, mocno wydłużonej jego twarzy osiadł chłodny wyraz surowej powagi. Mówiąc, seplenił jak dziecko, a ta wadliwość wymowy doprowadziła go do rozpaczy, seplenieniu bowiem przypisywał zwichnięcie swego życia, przekonanym będąc, iż był urodzonym wielkim mówcą. Ciągła, lecz skryta o tem myśl; dokuczliwością swą rozgoryczyła go i uczyniła tetrykiem. Przekonaniami rojalista, był ucieleśnieniem kasty niezadowolonej a jednak pozostającej w służbie Rzeczypospolitej, zaś jako urzędnik sądowy, należał do surowych wykonawców litery prawa, przeciwnych wszelkiej odmianie. Nawet przypuszczalną możność ewolucyi uważał za rzecz zgubną, i godną bezwarunkowego potępienia. Pochodził ze starej, protestanckiej rodziny, która, zwątpiwszy w przyszłość prawowitej dynastyi Burbonów, stanęła pod sztandarem Orleanów; osobiście uważał się za człowieka pełnego rozumu i zdrowych poglądów, a w domu hrabiny de Quinsac bywał oddawna i uważał się za wiernego przyjaciela rodziny. Przytem pochlebiało mu niemało, iż często się tu spotykał z bogatym markizem de Morigny.
Zaczęto mówić o bieżących wypadkach polityki wewnętrznej. Lecz temat ten szybko się wyczerpał, gdyż wszyscy trzej goście hrabiny najzupełniej zgodnie potępiali tak ludzi będących dziś u władzy, jak i wszystkie szczegóły, odnoszące się do rządów republikańskich. Ci trzej starcy, należący do obozów będących w rozsypce i skazanych na wymarcie, przedstawiali szczątki dawnych stronnictw dynastycznych, będących dziś prawie w zupełnem obezwładnieniu. Markiz należał do nielicznej garstki nieprzejednanych, którzy, zapatrzeni w ukochaną przeszłość, umierają z wiarą na ustach i w sercu. Pan de Larombière, wice-prezes trybunału, czuł się dumnym, iż nie ulega mrzonkom, bo miał pretendenta gotowego do włożenia korony i liczył, że cudem stać się to musi; lubował się nawet w dowodzeniu konieczności cudu, bo inaczej Francya popadnie w najstraszliwsze katastrofy, które doprowadzą ją szybko do zguby i zupełnej zagłady. Generał zaś wzdychał za obu cesarzami, bo kwitła za ich czasów sztuka wojskowa, grzmiał huk strzałów, staczano bezprzestanne bitwy, słabą natomiast pokładał wiarę w restauracyę Bonapartych i chętnie porzucał stawianie szczęśliwszych prognostyków ich powrotu do władzy, by z tem zawziętszą natarczywością powstawać na Rzeczpospolitę, która, porzuciwszy napoleoński sposób organizacyi armii i dekretując obowiązkową służbę w wojsku, zabiła żołnierskość, zabiła piękno wojny, zabiła przyszłość ojczyzny.
Przez uchylone drzwi wsunął się służący, by zapytać hrabinę, czy zechce przyjąć księdza Fromont. Nieco zadziwiona niespodziewaną wizytą, szepnęła:
— Czego on może potrzebować odemnie?...
A głośniej rzekła do służącego:
— Proś, niech wejdzie.
Pani de Quinsac była bardzo pobożną, a księdza Piotra Fromont wyjątkowo ceniła, wiedząc o miłosiernej jego działalności, oraz o czci, jaką był otoczony przez swych parafian w Neuilly, gdzie uważano go za świętego.
Przystanąwszy w progu salonu, Piotr poczuł się onieśmielony. W pierwszej chwili nic nie rozróżniał wśród zmroku i zdawało mu się, że stanął nad żałobną otchłanią, wreszcie dostrzegł niewyraźne ludzkie postacie i dosłyszał przygłuszony szept ich rozmowy. A gdy poznał twarze zebranych tu osób, ogarnęła go nieledwie że trwoga. Wiedział jak dalekie, odosobnione jest ich życie od świata, z którego przybywał i do którego zaraz miał powrócić.
Hrabina posadziła go obok siebie naprzeciwko kominka i uważnie słuchała smutnej historyi dogorywającego w nędzy Laveuve’a. Piotr mówił prawie szeptem i zakończył, prosząc, by zechciała nieodmówić swego poparcia dla umożliwienia natychmiastowego przyjęcia biedaka do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Ach, tak... przypominam sobie tę nowo założoną Instytucyę... mój syn koniecznie życzył sobie, bym należała do grona dam opiekunek... Lecz wyznaję, że nigdy dotąd nie byłam na posiedzeniu komitetu, zatem lękam się, że moje wstawienie się pozostanie bezskuteczne... wybornie rozumiem, że żadnego niemam wpływu w komitecie...
Podczas gdy mówiła, przed oczyma jej stanęły postacie Gerarda i Ewy, bo kochankowie spotkali się po raz pierwszy w dniu uroczystego otwarcia Przytułku. Poszła tam, bo zawsze ulegała prośbom syna, lecz z wielką niechęcią pozwoliła wpisać swoje nazwisko w poczet dam opiekunek, bo nie lubiła miłosierdzia praktykowanego z hałaśliwością światowej zabawy, posądzała przytem, iż tutaj właśnie, pod osłoną dobroczynności, ukrywają się inne cele.
— Pani — błagał Piotr — tu idzie o uratowanie życia starcowi umierającemu z głodu i zimna! Ulituj się pani i wesprzyj nędzarza!
Jakkolwiek Piotr mówił przyciszonym głosem, generał zbliżył się, mówiąc:
— Jak widzę, jeszcze pan biegasz, troszcząc się o losy tego starego warchoła! A więc administrator odmówił przyjęcia go do Przytułku?... Prawdę powiedziawszy, dobrze zrobił... bo niewarto rozczulać się nad łotrami, którzy, gdyby tylko mogli, wycięliby nas co do nogi... ten stary sam to przecież powiedział... a takich jest więcej!...
Pan de Larombière potakiwał brodą słowom generała, bo od jakiegoś czasu żył w bezustannym strachu przed anarchizmem, groźnym według niego jak widmo ostatecznej zagłady.
Piotr, uniesiony chęcią pozyskania głosu hrabiny, zaczął bronić nędzarzy cierpiących katusze w walących się murach domów na przedmieściach. Opowiadał, co dziś widział. Najsroższą nędzę w zimnych izbach, przez całe miesiące nieogrzanych chociażby paru węglami, kobiety i dzieci w łachmanach, mężczyzn napróżno uganiających się za pracą, żebrzących o kawałek chleba dla zgłodniałej rodziny. I znów zakończył prośbą do hrabiny, błagając o parę słów na bilecie wizytowym, by mógł je zanieść baronowej Duvillard, która w takim razie nie odmówi wyjątkowego przekroczenia poza ustawę Przytułku. Słowa Piotra drżały tłumionemi łzami, padając zwolna wśród głuchej, mrocznej ciszy, panującej w salonie... Gorąca prośba tych słów zdawała się nadpływać zdaleka, żadnego nie znajdując oddźwięku w świecie zamarłym i bez współczucia dla wszystkiego co żyć jeszcze pragnęło.
Pani de Quinsac zwróciła się w stronę pana de Morigny. Lecz ten zdawał się być nieobecnym, tak dalece nie zajmowała go ta cała sprawa. Wpatrzył się w ogień i dumą swą oddzielony od świata, obojętny na wszystko i względem wszystkich, był jakby przypadkowo zabłąkaną postacią, zmuszoną żyć w obcem dla siebie otoczeniu. Poczuwszy wszakże na sobie zatrzymany wzrok ukochanej kobiety, podniósł głowę i oczy ich spotkały się z niewypowiedzianą słodyczą, ze smutną słodyczą bohaterskiego wzajemnego zrzeczenia się a zarazem miłości.
Po chwili hrabina rzekła do Piotra:
— Oceniam twoje cnoty i wielkie zasługi, szanowny księże, nie odmówię ci przeto poparcia jakiego żądasz, by módz spełnić jeszcze jeden dobry uczynek.
Opuściła salon i wkrótce wróciła, trzymając w ręku bilet wizytowy, na którym napisała, że całem sercem popiera sprawę starca, protegowanego przez księdza Piotra Fromont. Ręce Piotra drżały z radości, gdy brał pożądany bilet z rąk hrabiny. Podziękowawszy jej, wyszedł uradowany, pewien teraz że uratuje od głodowej śmierci nieszczęsnego nędzarza, a w salonie, gdy drzwi się za nim zamknęły, opadł jakby jeszcze głębszy zmrok, zatapiając w ciszy zebrane kółko starych ludzi, należących do znikającego już świata.
Wyszedłszy na ulicę, Piotr wsiadł do czekającej go dorożki i pełen otuchy kazał się zawieść w aleję Kleber, gdzie mieszkała księżna de Harn. Jeżeli i ta przychylne zechce dać słówko, to Laveuve dziś jeszcze zostanie umieszczony w Przytułku. Lecz na moście Zgody dorożka prawie się zatrzymała z powodu ścisku ludzi i powozów. Na jednym z chodników zobaczył Duthila, który z cygarem w ustach, wymuskany, lekkomyślny jak ptak, uśmiechał się uradowany z wypogodzonego nieba, swobodny i już niemyślący o ciężkich chwilach, przeżytych dzisiaj podczas burzliwego posiedzenia w Izbie. Widząc go tak rozpromienionym, Piotr pomyślał, iż dobrze byłoby zjednać sobie tego modnego młodzieńca, którego raport tak niepomyślnie podziałał w komitecie dam opiekunek Przytułku. Dorożka postępowała powoli i znów zmuszona się zatrzymać, znalazła się tuż około młodego deputowanego, który, poznawszy księdza, witał się z nim uprzejmem skinieniem głowy.
— W którą stronę pan idziesz? — zapytał Piotr.
— Tuż obok na pola Elizejskie.
— Muszę przejeżdżać tamtędy... a chciałbym z panem pomówić, może pan zechce zająć przy mnie miejsce w dorożce?.. Dowiozę pana, gdzie wskażesz...
— I owszem... z największą chęcią... a czy dym cygara panu nie zaszkodzi?...
— O nie, upewniam, że nie...
Przedostawszy się po za most, dorożka potoczyła się szybko przez plac i zawróciła na pola Elizejskie. Piotr wiedząc, że ma zaledwie kilka minut do rozmówienia się z Duthilem, odrazu przystąpił do kwestyi, gotów uparcie walczyć dla zjednania jego przychylności. Lecz gdy tylko wspomniał o Laveuvie i zajściu w saloniku baronowej, Duthil przerwał mu, wybuchając śmiechem, i z widocznem uradowaniem człowieka wyswobodzonego z kłopotów, które się mogły źle zakończyć, zawołał:
— Ach wiem, to sprawa tego starego pijaka, zatem Fonsègne nie chciał panu dopomódz?... Lecz czegóż właściwie pan chce?... Żeby go dziś jeszcze wzięto do Przytułku?... Ależ, drogi panie, mnie na tem nic nie zależy! Niechaj go biorą, ja nie oponuję!
— Tem lepiej... lecz złożyłeś pan o nim bardzo niekorzystny raport.
— Prawda, zapomniałem, a raport jest rzeczywiście niekorzystny dla tego pijaka, którym się pan opiekujesz z takiem poświęceniem... Lecz wszystko zależy od sposobu widzenia... i jeżeli pan chcesz, z miłą chęcią wszystko zrobię, by panu dopomódz w załatwieniu tej sprawy.
Piotr spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego, lecz czuł się uszczęśliwiony jego uprzejmością, chciał mu dziękować, lecz nie zdążył, bo Duthil, pochyliwszy się ku niemu, zaczął mówić cicho, w formie zwierzenia:
— Źle się pan wziąłeś do rzeczy... u baronostwa on jest wszystkiem, ona się nie liczy... przecież musisz pan o tem wiedzieć a nawet znać przyczyny... z pewnych względów baronowa ślepo spełnia wszystko, czego mąż sobie życzy... Otóż, zamiast ją prosić o poparcie, trzeba było udać się wprost do niego... byłby pan sobie oszczędził biegania po mieście, w sprawie owego szubrawca, którego wziąłeś pod swoją szczególniejszą opiekę. Jestem przekonany, że baron byłby wszystko załatwił na miejscu, bo dziś rano był w wyjątkowo dobrem usposobieniu. Baronowa zaś, bez zająknięcia się byłaby zdania męża; zwykle tak się u nich dzieje...
Duthil roześmiał się szyderczo i po chwili zaproponował bez namysłu:
— Wiesz pan, co myślę zrobić?... Oto zjednam barona dla pańskiej sprawy! Zaraz znajdę się w pewnym pałacyku, tuż ztąd w pobliżu, gdzie o tej godzinie można codziennie i na pewno zastać tego kochanego barona...
I znów się głośno roześmiał, patrząc znacząco na Piotra.
— Przypuszczam, że pan musisz wiedzieć o pałacyku i mieszkance tego gniazdka?... Otóż baron nigdy nikomu i niczego nie odmawia w tem błogosławionem ustroniu... ja zaś przyrzekam panu i możesz pan na mnie liczyć, iż wymogę na baronie natychmiastowe przyjęcie pańskiego protegowanego do Przytułku. Dziś jeszcze powie całą sprawę baronowej a ta zaraz panu wyda potrzebne zezwolenie... Szkoda tylko, że już jest trochę późno...
Zamilkł, lecz nagle przyszła mu dobra myśl:
— Można temu zaradzić! Tak będzie najlepiej; zyskamy na czasie! Oto trzeba, abyś pan zaszedł razem zemną do pałacyku, zamieszkanego przez bóstwo barona. Otrzyma pan od niego list do baronowej i natychmiast puści się pan w pogoń za odszukaniem prezydentki Przytułku... Ach, ale przepraszam... panu może niezręcznie... pan może niechce przestąpić tego progu... Lecz mogę się postarać, byś pan widział tylko barona... Zaprowadzę pana do jednego z saloników na parterze i tam sprowadzę barona, by napisał kilka słów do żony...
Propozycya, którą uczynił, rozbawiła go ostatecznie, podczas gdy Piotr, znienacka nią zaskoczony, wahał się, niepewny, czy należało mu w ten sposób być wprowadzonym do mieszkania Sylwii d’Aulnay. Uczuwał pewien wstręt ku temu. Jednakże gotów był wszystko uczynić dla dopięcia celu, a wszak niejednokrotnie wstępował w podobne progi, w towarzystwie księdza Rose, którego nie zatrzymywały żadne względy, skoro była nadzieja przyniesienia ulgi cierpiącym.
Duthil, mylnie tłomacząc wahanie się księdza, rzekł nieledwie szeptem, chcąc uspokoić skrupuły, jakich się domyślał:
— Wszystko tam należy do niego, każda rzecz tylko przez niego była zapłacona... Zatem powinno to pana uspokoić... w niczem się nie kompromitujesz...
— Ale i owszem... pójdę tam z panem — odpowiedział Piotr — nie mogąc powstrzymać uśmiechu z pomyłki Duthila.
Niewielki, lecz z wyrafinowanym zbytkiem urządzony pałacyk Sylwii sprawiał wrażenie świątyni miłości, do której przeniesiono najbogatsze skarby, złożone niegdyś w uświęconych miejscach. Staroświeckie dalmatyki ze złotogłowiu, osłaniając ściany, lśniły się dyskretnie w przyćmionem świetle najcenniejszych szyb kolorowych, tak dobranych, by kolor lilla przeważał, kolor ten bowiem był ulubiony przez kapłankę tego przybytku. Sylwia dopiero co ukończyła lat dwadzieścia pięć i była drobną, szczupłą brunetką nadzwyczajnej piękności. Cały Paryż ją znał i zachwycał się jej śliczną twarzą, o dziewiczym wyrazie, o delikatnym ściągłym owalu, cienko zarysowanym nosie, małych ustach, świeżych dziecięcych policzkach i naiwnej okrągłej brodzie. Bujne, czarne włosy prosto przedzielone nad czołem, zczesywała w ciężkie dwa skrzydła, zakrywające uszy i część policzków. Słynęła właśnie tym szczególniejszym wyrazem dziewiczej naiwności streszczającej się zwłaszcza w spojrzeniu zadziwionych, ładnych, niewinnie i skromnie patrzących niebieskich oczu, co stanowiło zadziwiający kontrast z przebiegłością nieledwie że potworną jej charakteru, z poziomością jej instynktów, z otwartem afiszowaniem się prostytutki wyrosłej w zepsuciu wielkiego miasta. O jej fantazyach i rozpustnych zamiłowaniach, opowiadano rzeczy zdumiewające. Lecz nikt dobrze nie wiedział jakiego była pochodzenia, jedni twierdzili, że była córką stróża, a inni, że ojciec jej był doktorem, w każdym razie nabyła wykształcenia i ogłady, a w razie potrzeby umiała się znaleźć, mówiła poprawnie, nawet często z dowcipem. Od dziesięciu lat występowała w różnych teatrach, gdzie oklaskiwano jej piękność, wreszcie zyskała nawet niepoślednie uznanie w rolach młodych, niewinnych panien, lub sentymentalnych, a prześladowanych młodych kobiet. Lecz od chwili, jak rozeszła się pogłoska, iż Sylwia pragnie należeć do trupy teatru Komedyi francuzkiej i ma zamiar debiutować w roli Pauliny w „Polieukcie“, szydzono z niej ogólnie, tak dalece dziwacznym wydał się ten zamiar. Mówiono otwarcie, iż byłoby to ubliżeniem dla majestatu klasycznej tragedyi. Lecz niemożliwość otrzymania tej roli na pierwszorzędnej scenie zaostrzała upór Sylwii. Ze spokojem mówiła o przyszłym debiucie, pewna, iż tak się stać musi, doświadczenie bowiem przekonało ją, iż mężczyźni nigdy niczego nie są w stanie odmówić sprzedajnej jej piękności.
Gerard był dziś u Sylwii od godziny trzeciej. Przyszedł, by zabić czas w oczekiwaniu schadzki z Ewą, rad, że ulica Matignon była w sąsiedztwie z pałacykiem Sylwii. Kiedyś był ulubionym kochankiem pięknej dziewczyny i odtąd zachował prawo przychodzenia w roli jednego z najbliższych znajomych. Gerard często z tego korzyrzystał a nawet zdarzało mu się odnawiać dawne wspomnienia, zwłaszcza gdy trafił na dzień, w którym Sylwia się nudziła. Lecz dziś zastał ją gniewną, wzburzoną, więc zadawalając się rolą przyjaciela, wyciągnął się w jednym z głębokich foteli salonu i obojętnie słuchał jej narzekań i złorzeczeń. Sylwia miała na sobie białą, powłóczystą suknię, podobną do sukni, w której Gerard dopiero co widział Ewę podczas śniadania. Stała w pośrodku złoto-żółtego salonu i mówiła ze wzrastającem oburzeniem a patrząc na piękną jej sylwetkę, Gerard zaczynał być z pobłażliwością jednego z nią zdania, porównywał ją przytem z tamtą i czuł się naprzód zmęczony, oczekującą go schadzką. Ogarniało go coraz większe znużenie; moralnie i fizycznie wyczerpany, byłby się najchętniej wyrzekł spotkania się z Ewą, by pozostać bezwładnie w wygodnym fotelu, w którym spoczywał.
Zapominając się w gniewie, Sylwia mówiła mu wprost „ty“, czego unikała w zwykłych okolicznościach.
— Gerardzie, czy słyszysz, nawet ot tego — słowem nic, nic, nie wskóra odemnie, dopóki mi nie przyniesie mojej nominacyi!
Nadszed baron Duvillard. Sylwia natychmiast przybrała minę lodowatą, przyjmując go jak obrażona królowa, oczekująca, by się przed nią wytłomaczono. Winowajca wiedział, iż spotka się tu z burzą, więc chociaż przynosił złe nowiny, silił się to ukryć, uśmiechał się, lecz czuł się zakłopotany. Stosunek z nią był słabą stroną tego człowieka, tak jeszcze silnego i potężnego, pomimo iż był już tylko ostatnim zdrowym potomkiem gasnącego swego rodu. Ta kobieta była dla niego początkiem zasłużonej kary, była wymiarem sprawiedliwości a marnotrawiąc zebrane przez niego skarby i upokarzając go swem okrucieństwem, mściła się bezwiednie za głód i zimno nędzarzy. Wszakże litość brała, patrząc teraz na niego. Ten, przed którym drżały państwa Europy i wszyscy i wszystko ustępowało, tutaj, przed tą dziewczyną, samowolnie znęcającą się nad steranemi jego zmysłami, bladł z niepewności, pokornym był jak pies obity, zdzieciniałym jak chorobliwie roznamiętniony starzec, nic nieznający po nad żądzę swego ciała.
— Ach, droga moja, żebyś wiedziała jak spieszyłem się, by módz przyjść o zwykłej godzinie! Ale miałem nieskończoną ilość nudnych interesów i już myślałem, że chyba nigdy nie zdążę tu stanąć, by ucałować twoje rączki.
Pocałował rękę Sylwii a ona, wciąż milcząc, sztywnym ruchem opuściła ją i obojętnie na niego patrząc, oczekiwała na to, co powinien jej był powiedzieć. Zimnem, niemem zachowaniem się doprowadziła go do najwyższego zakłopotania. Pocił się, jąkał, sam nie wiedział co mówi, słowa ulatywały mu z pamięci.
— Tak... wiem... bądź spokojna... zajmowałem się twoją sprawą... byłem w ministeryum sztuk pięknych... gdzie już poprzednio dano mi formalną obietnicę... Ci panowie wielbią twój talent... wszyscy w ministeryum sztuk pięknych są za tobą... tylko ten głupi Taboureau, jest przeciwny, czy kto kiedy widział podobnego głupca jak ten minister! Sprowadzili go z prowincyi, gdzie był profesorem i gdzie powinien był pozostać. Ten człowiek nie zna Paryża, nie ma wyobrażenia o potrzebach naszej sceny... Otóż wyobraź sobie, moja droga, że Taboureau odrzucił twoją nominacyę i stanowczo oświadczył, że dopóki będzie ministrem sztuk pięknych, nie dozwoli, byś debiutowała na scenie teatru Komedyi francuzkiej!
Sylwia nawet nie drgnęła i dalej stojąc sztywno wyprostowana, spytała krótko:
— Więc cóż?
— Cóż chcesz, moja droga, cóż mogę uczynić?... Przecież nie można zwalić ministeryum dla tego, byś mogła wystąpić na scenie w roli Pauliny!
— A dlaczego nie można?...
Chciał się roześmiać, lecz żyły mu nabrzmiały na twarzy i truchlejąc ze strachu, zaczął mówić tonem błagalnym:
— Sylwio... najdroższa moja... Nie żądaj rzeczy niemożliwych... Nie upieraj się... bądź milutką jak to umiesz, gdy chcesz... Zrób dla mnie poświęcenie... Przestań na teraz myśleć o swoim debiucie... Pamiętaj, że sama wiele ryzykujesz, bo pomyśl, ile miałabyś przykrości, gdyby ci się debiut nie udał... Twoje śliczne oczy zalewałyby się szczeremi łzami bólu... Zażądaj odemnie czego chcesz... wszystko będzie na twoje rozkazy... wiesz, że życzenia twoje spełniam z najwyższą rozkoszą... Proszę... błagam... powiedz, czem mogę sprawić ci przyjemność, a przysięgam, że zadowolnię cię natychmiast...
Zbliżywszy się ku niej, chciał ująć ją za ręce, lecz wzgardliwie cofnęła się, rzucając mu pogróżkę:
— Wszystko między nami skończone... wszystko... dopóki nie otrzymam nominacyi, dopóki nie wystąpię na scenie w roli Pauliny!
Zrozumiał całą doniosłość groźby. A więc nietylko zamykała przed nim swą sypialnię, lecz niewolno mu było spodziewać się nawet pocałunków, nawet najdrobniejszej pieszczoty! Znał Sylwię dostatecznie, by wiedzieć, z jaką ścisłością przestrzegać będzie wszelkiego miłosnego zbliżenia. Czuł, że się dusi z żalu i z bólu. Z piersi wydzierał mu się dziki ryk, lecz silił się w żart obrócić zły humor kochanki. Rzekł więc do Gerarda:
— Moja pani jest dziś gniewna... Co się jej stało?.. Czyś ty ją czem rozdrażnił?...
Gerard, nie chcąc się mieszać w sprawy nieswoje, zbył zapytanie milczeniem i dalej wygodnie leżał w miękim fotelu. Sylwia zaś wybuchła:
— Chcesz wiedzieć, co Gerard mi powiedział? Żałował mnie, że jestem na łasce takiego jak ty egoisty, samoluba, obojętnego na obelgi, jakie mnie spotykają. Bo czyż nie powinieneś ty pierwszy ująć się za mną, gdy mnie krzywda spotyka?... Czyż nie powinieneś postawić na swojem i zmusić ich, by podpisali moją nominacyę?... Jeżeli masz choć źdźbło honoru, to powinieneś w ten sposób rzecz rozumieć! Bo nie chcąc mnie, odmawiając mi dania roli, której sobie życzę, odmawiają oni tem samem i twojemu żądaniu. Uważając mnie za niegodną, wyrządzają ci obelgę! Chyba że porozumiewasz się z tymi panami i wspólnie z nimi nazywacie mnie uliczną dziewczyną. Wszak tak?... Powiedz mi więc w oczy, że jestem prostytutką, istotą godną pogardy i niemającą prawa wystąpienia na scenie ich rządowego teatru!
Raz zacząwszy mówić, nie powstrzymywała potoku słów, które coraz wstrętniejszym doborem płynęły z tych ust prześlicznych, odnajdujących w gniewie dawne, uliczne wyrażenia, do których przywykły w pierwszej młodości. Baron wiedząc, iż wszelkie odezwanie się z jego strony tylko byłoby ją podnieciło do jeszcze ohydniejszych wyrazów, błagał ją wzrokiem a wreszcie zwrócił się z niemą prośbą w stronę Gerarda. Lecz ten, chociaż już niejednokrotnie zażegnywał wybuchające pomiędzy nimi burze, dziś obojętnym był świadkiem, czuł się znużony i chętnie byłby zasnął w fotelu.
Sylwia krótką uczyniwszy pauzę i znów powróciwszy do lodowatego tonu i sztywnej postawy, rzekła zwolna, wymierzając cios ostateczny:
— A teraz, mój kochany, dobrze sobie zapamiętaj, że jeżeli nie urządzisz się tak, bym debiutowała w teatrze Komedyi francuzkiej, to nie pozwolę ci się zbliżyć do siebie... nawet ręki mojej nie pozwolę ci się dotknąć!
— Okrutna, okrutna! — szeptał, dysząc Duvillard. Zrobię co będzie można... Nie gniewaj się... Zobaczysz, że wszystko skończy się pomyślnie...
W tej właśnie chwili wszedł służący, mówiąc, że pan Duthil jest na dole i prosi pana barona, by zeszedł z nim pomówić. Duvillard zadziwił się, bo Duthil był tu uważany prawie za domowego i wchodził kiedy chciał, lecz przyszło mu na myśl, że deputowany przynosi mu zapewne ważne nowiny z Izby i chce o nich zaraz pomówić bez świadków, poszedł więc za służącym, pozostawiając Sylwię w towarzystwie Gerarda.
W salonie do palenia, oddzielonym od sieni ciężką a teraz rozsuniętą portyerą, stał Piotr wraz ze swym towarzyszem i z ciekawością rozglądał się do koła. Dziwił się religijnemu nastrojowi, oraz ciszy tu panującej, bogactwu draperyj, mistycznemu światłu witraży. Staroświeckie rzeźbione sprzęty, zatopione w ciemnawem oświetleniu, przypominały kaplicę, a powietrze nasycała woń podobna do miry i kościelnego kadzidła.
Duthil bawił się wybornie i trzepiąc końcem laski po nizkiej dywanowej sofie, zachęcającej do spoczynku lub miłosnych pieszczot, rzekł śmiejąc się:
— A co?... Ładnie umeblowała swoje gniazdko?... O, to kobietka dobrze znająca swoje rzemiosło!
Jeszcze wzburzony zajściem z Sylwią, baron Duvillard wszedł szybko do salonu i nie dostrzegłszy nawet księdza, zapytał Duthila, chcąc od razu wszystkiego się dowiedzieć:
— Cóż się stało?... Czy bardzo złe nowiny? Mów...
— Mège interpelował, domagając się natychmiastowej dyskusyi... wszystko w celu obalenia Barroux. Domyśla się pan sensu, w jakim przemawiał... Maniera jego znana.
— Tak, tak... Wymyślał na burżuazyę, na mnie... na ciebie... Zawsze jedno i to samo. Cóż więcej?
— Odrzucono żądanie natychmiastowej dyskusyi. Ale Barroux, pomimo świetnej mowy, utrzymał się słabą większością, bo zaledwie dwóch głosów. Dwóch głosów!
— To źle! Dwa głosy większości nie wiele znaczą. Powalili go! Za tydzień Vignon stanie na czele nowego gabinetu.
— Wszyscy są tego zdania. Tylko o tem była mowa po wyjściu z sali posiedzeń.
Baron zmarszczył brwi i zdawał się ważyć, ile podobna odmiana przyniesie zła lub dobra dla świata, wreszcie ruszył ramionami pełen niezadowolenia:
— Ministeryum Vignona... Dyabła to warte...a przynajmniej tyle co ministeryun Barroux... Vignon jest młody demokrata... a tacy jak on panowie lubią się czasami bawić w pozowanie na surową cnotliwość, zatem źle... bardzo źle... nic nie pójdzie... Vignon nigdy się nie zgodzi na debiut Sylwii w teatrze Komedyi francuzkiej.
Tak więc ważna wiadomość o zapowiadającym się przewrocie ministeryalnym, w pierwszej chwili zaniepokoiła go jedynie ze względu zagrożonego debiutu Sylwii! Widząc to, Duthil chciał się upewnić co do własnego bezpieczeństwa.
— A my?... Cóż z nami będzie?...
Te słowa przywróciły baronowi przytomny pogląd na całość położenia. Odzyskawszy zwykłą butę, rzekł z pogardliwą pewnością siebie:
— My?... Pozostajemy tem, czem byliśmy dotychczas. Przecież nigdy nam nic nie zagrażało. Byłem i jestem najzupełniej spokojny. Sagnier może ogłaszać jaką chce listę osób, niechaj się bawi, jeżeli taką sobie obrał zabawę. Każdy zrozumie, że gdyby w tem być mogło coś niebezpiecznego dla nas, to byłyby się znalazły pieniądze na kupienie Sagniera razem z ową listą, którą nam wygraża!... Ale Barroux jest człowiekiem nieposzlakowanej uczciwości, więc kupując Sagniera, byłbym niepotrzebnie wyrzucił pieniądze za okno... a tego nie lubię. Powtarzam ci, mój kochany, niepotrzebujemy niczego się obawiać!
Duvillard spostrzegł wreszcie obecność księdza Fromont. Duthil objaśnił mu, o co ksiądz Fromont zamierza go prosić. Baron jeszcze wzruszony okrutnością Sylwii a może tknięty nadzieją, że spełniony dobry uczynek, szczęście mu przyniesie, odrazu zgodził się napisać kilka słów do żony, by Laveuve pomieszczony został w Przytułku. Wyjął bilet wizytowy, ołówek i zbliżył się do okna, mówiąc:
— I owszem, z miłą chęcią, rad jestem, szanowny księże Fromont, iż pomyślałeś o mojej pomocy. Zawsze jestem gotów na twe usługi.
A napisawszy, dodał:
— Sprawa załatwiona, oto co piszę: „Moja droga, proszę zrób wszystko, czego od ciebie zażąda ksiądz Fromont w sprawie Laveuve’a, bo Fonsègne nie może działać bez twego upoważnienia“.
W tej właśnie chwili, Piotr ujrzał Sylwię, która odprowadzała Gerarda do sąsiedniej sieni. Już się zupełnie rozpogodziła i uspokojona zeszła na dół, może chcąc się dowiedzieć, dlaczego Duthil nie wszedł na górę. Widok Sylwii niezmiernie zadziwił Piotra, nie spodziewał się, by mogła być tak pełną prostoty, słodyczy i dziewiczej niewinności. Nigdy, nawet w marzeniach nie widział równie przeczystego zjawiska. Była piękna skromnością lilii, świeżo rozkwitłej w zacisznym ogrodzie.
— Jeżeli pan chcesz zaraz oddać tę kartkę mojej żonie — mówił Duvillard — to musisz pan pojechać do księżnej de Harn... Ztąd niedaleko...
— Wiem, miałem zamiar być u księżnej.
— W takim razie rzecz składa się wybornie. Zastaniesz tam pan moją żonę, bo miała pojechać z dziećmi na przedstawienie dawane dziś przez księżnę de Harn.
Spostrzegłszy Gerarda rozmawiającego jeszcze z Sylwią, przywołał go, mówiąc:
— Gerardzie, wszak moja żona wyraźnie nam dziś powiedziała, że będzie na popołudniowem przedstawieniu?... Zatem jesteś pewien, że ksiądz Fromont zastanie ją u księżnej?...
Zapytany, jakkolwiek szedł ztąd prosto na ulicę Matignon, by czekać na Ewę, odpowiedział bardzo spokojnie:
— Tak, baronowa rzeczywiście tak nam powiedziała... lecz miała prócz tego być u Salmona dla przymierzenia sukni... zatem śpiesz się, księże Fromont, byś ją mógł jeszcze zastać przy alei Kleber.
Pocałował rękę Sylwii na pożegnanie i wyszedł z miną znudzoną pięknego światowca, o niczem niezamąconem sumieniu, lecz wyczerpanego przez uciechy cielesne.
Nie bacząc na zmięszanie Piotra, baron przedstawił go pani domu. Na niemy ukłon księdza, Sylwia odpowiedziała ukłonem zastosowanym do okoliczności. Uczyniła to z tak naturalną skromnością, iż mogłaby jej słusznie pozazdrościć talentu najlepsza aktorka grająca „naiwne“, chociażby na pierwszorzędnej scenie teatru Komedyi francuzkiej. Podczas gdy baron żegnał się z księdzem i do drzwi mu towarzyszył, Sylwia wróciła do salonu wraz z Duthilem, który, znalazłszy się z nią sam na sam, objął ją wpół i chciał całować w usta. Broniła mu dotąd podobnej łaski, wiedząc, że jest niebezpiecznie lekkomyślnym, a przytem nie zdobył jeszcze jej względów, żadną wyjątkową przysługą.
Gdy Piotr zajechał dorożką przed pałac księżnej de Harn, znalazł się w wielkim kłopocie. Cała szerokość alei Kleber, była zajęta mnóstwem powozów zatrzymujących się przed rodzajem olbrzymiego namiotu z czerwonego aksamitu, pod którym przechodził tłum zaproszonych gości. Jakżeż się tam dostać? — myślał Piotr. Uląkł się trudności, zwłaszcza w sutanie, jakże zdoła dotrzeć dziś do księżnej, lub poprosić, by wywołano baronowę Duvillard. Dotąd nie pomyślał o tych przeszkodach. Postanowił pieszo dojść do paradnego namiotu, maskującego bramę pałacu, a stanąwszy tam, zobaczy, o ile będzie rzeczą możliwą zamięszać się w tłum gości i przejść niespostrzeżenie. Wtem młody, wesoły głos odezwał się wprost do niego:
— Księże dobrodzieju, czyż mogłem przypuszczać, że jeszcze raz się dziś spotkamy!
Był to Massot, który w kilkunastu miejscach bywał codziennie, zawsze upędzając się za materyałem do bieżącej kroniki, ukazującej się w „Globie“. Z sumiennością odsiadywał czas potrzebny w parlamencie, szedł na pogrzeb, na ślub i na każdą inną uroczystość, mogącą zainteresować czytelników.
— Własnym oczom nie wierzę — mówił w dalszym ciągu. Pan, znany z kapłańskiej świętobliwości, znasz i bywasz u naszej kochanej, nieocenionej księżnej?... I to w godzinach wielkiego przyjęcia! Powiedz pan odrazu, że przychodzisz zobaczyć taniec maurytanek!
Massot żartował, słusznie przypuszczając, iż Piotr nawet nie wiedział o maurytańskich tancerkach, które, w liczbie sześciu występując od pewnego czasu w teatrze Folies Bergères, ściągały tam cały Paryż, znęcony płomienną zmysłowością giętkich ruchów młodego ich ciała. W prywatnych salonach, lubieżność ich tańca przekraczała granice dozwolone na publicznej scenie i właśnie skutkiem tego, poszukiwano je, rozchwytywano, lubując się i zarażając szaleństwem ich rozpusty. Wielkoświatowe panie domu, kobiety ekscentryczne, lub bogate cudzoziemki jak księżna de Harn, starały się ich obecnością zapewnić zabawę sproszonych gości a zakazany owoc zyskiwał tyle powabu, iż z zaciekłością ubiegano się o zapraszający bilet.
Gdy Piotr opowiedział dziennikarzowi, że dotąd obiega miasto zawsze jeszcze w sprawie Laveuve’a, Massot podjął się z wielką uprzejmością ułatwić mu przedostanie się do pałacu i odszukanie pań, z któremi chciał się widzieć i rozmówić. Znając rozkład domu, przeprowadził Piotra bocznemi drzwiami, korytarzem i usadził w paradnej sieni poprzedzającej salon, gdzie się odbywało przedstawienie. Olbrzymia sień zamienioną została w rodzaj zimowego ogrodu, tak iż z łatwością można było się ukryć pomiędzy klombami z wysokich cieplarnianych drzew i krzewów.
— Zostań pan tu, a ja rzucę się na wyłowienie księżnej. Sprowadzę ją tutaj a zarazem dowiem się, czy baronowa Duvillard już się zjawiła.
Dla wywołania większego efektu, urządzono sztuczną noc w pałacu. Wszystkie okna szczelnie zasłonięto, by nie przepuszczały dziennego światła a całe wnętrze pałacu płonęło od zapalonych lamp elektrycznych. Gorąco już było wielkie, przytem odurzający zapach kwiatów i kobiet przesycał duszną atmosferę. Oślepiony jaskrawością sztucznego światła, nieledwie mdlejący z gorąca, Piotr znalazł się pod wrażeniem, że wstąpił w nieznaną krainę krańcowego zbytku i uciech zmysłowych, że jest w świątyni kultu ciała, w której wierni się zbierają, by poić się urzeczywistnieniem gonionych marzeń. Wspiąwszy się na palce, widział przez otwarte podwoje salonu, plecy kobiet siedzących rzędami, gołe ich ramiona i szyje ocienione opadającemi puklami czarnych lub jasnych włosów. Zapewne maurytanki musiały już tańczyć na scenie. Nie widział ich, lecz mógł śledzić wrażenie ich lubieżnego, płomiennego tańca, bo dreszcz miłosny zdawał się obiegać wszystkie te strojne i w połowie nagie kobiety, słaniające się jakby za podmuchem palącego wiatru. Wtem maurytanki zapewne odtańczyły pierwszą część programu, bo wybuchły szepty, śmiechy i szalone brawa zahuczały burzą rozgorączkowanych zachwytów.
— Nie mogę odnaleźć księżnej — rzekł nadchodzący Massot. — Lecz niechaj pan trochę poczeka... Spotkałem Janzena, który mi przyrzekł, że ją przyprowadzi... Pan zapewne nie zna Janzena?...
Znalazłszy sposobność do sypania ploteczek, Massot zapewnił Piotra, że księżna de Harn, jest jedną z bliższych jego znajomych. Przyjaźń datowała się od roku, to jest od przybycia księżnej do Paryża i wyprawienia pierwszego wielkiego przyjęcia w świeżo urządzonym pałacu. On pierwszy podał o tem wszystkiem pochlebne i długie sprawozdanie w prasie. Lecz przyznał się, iż dotąd nie znał rzeczywistej prawdy o księżnie, jakkolwiek wywiedział się już niemało. Musiała być bogata, bo wydawała krocie. Zapewne była zamężną, a może nawet mąż jej był prawdziwym księciem. Chętnie ręczyła że jest wdową, lecz obiegały wieści, iż mąż jej piękny jak cherubin, podróżował po świecie w towarzystwie znanej śpiewaczki. Pewność zaś była wszelka, pewność codziennie sprawdzana i ogólnie wiadoma, iż księżna była dobrą, lecz narwaną kobietą a po za wybrykami jakiemi się rządziła, nie można jej było odmówić wielkiego sprytu i niezwykłego powabu. Kapryśna i lekkomyślna, wszystkiego ciekawa, nie zatrzymywała się długo nad niczem. Przez jakiś czas z uwielbianiem studyowała malarstwo, potem przepadała za chemią, obecnie zaś tylko poezya dla niej istniała.
— A więc pan nie znasz Janzena?... Właśnie Janzen rozpasyonował ją do chemii, pod jego kierunkiem studyowała zawzięcie skład materyałów wybuchowych, bo domyśla się pan, że chemia o tyle ma dla niej wartości, o ile służy anarchii... Ostatecznie doszedłem do wniosku, że księżna jest austryaczką... lecz ponieważ potwierdziła moje przypuszczenia, przeto zaczynam w to wątpić. Janzen zaś twierdzi, że jest rosyaninem, ale musi być niemcem. Dziwny z niego człowiek; skryty, zagadkowy, bez wiadomej ojczyzny i nazwiska, niewiadomo nawet gdzie mieszka... Jest to jegomość o nieznanej przeszłości i nieznanym sposobie życia. A wszystko co jego dotyczy nie może być jak okropne. Posiadam dowody, które każą mi przypuszczać, że należał do sprawców katastrofy w Barcelonie... Spotykam go blizko od roku w Paryżu i mam przekonanie, że jest pilnie śledzony przez policyę. I niczem nie dam sobie wytłomaczyć, że zgodził się być kochankiem tej nieocenionej księżnej, jedynie w celu obałamucenia policyjnych agentów. Udaje odtąd światowca, wszędzie na wszystkich uroczystych przyjęciach można go spotkać, a tu, u księżnej, czując się nieledwie u siebie, wprowadził całą zgraję anarchistów wszelkiej narodowości, najdziwaczniejszego wyglądu. Oto patrz pan: ten mały, tłusty, okrągły człowieczek, co stoi tam w kącie, to Raphanel, jest on francuzem, lecz radziłbym towarzyszom strzedz się tego jegomości... A ten niedaleko niego, brunet z charakterystycznemi wargami łapczywej bestyi... to Bergaz, podobno hiszpan a w każdym razie podejrzanej opinii szachraj giełdowy. Powiadam panu, że obecnie w salonach księżnej można spotkać awanturników i opryszków ściągających do Paryża z czterech krańców świata... Ach te cudzoziemskie kolonie w Paryżu! Prawda, że znajdują się pomiędzy niemi ludzie wysokiego znaczenia i pięknych nazwisk, lecz masowo biorąc, tylko społeczne męty i kosmopolityczne ściekowiny!
Massot się nie mylił, w ten sposób określając gości gromadzących się w salonach tego rodzaju jak u księżnej Rozamundy de Harn. Obok głośnych nazwisk i prawdziwych bogaczów, falował tłum kłamców, pyszałków i opryszków międzynarodowych. Myślą, Piotr pragnął ogarnąć przyczynę tego coraz to liczniejszego najazdu cudzoziemców na Paryż. Pocóż ta międzynarodowa ciżba obiera sobie Paryż za uprzywilejowany punkt zborny? Przybywali, by używać, by zniknąć w kolosalnem mieście dającem im ponętną gościnę, lecz jadem i zgnilizną ciążyli, zatruwając wszystko dokoła siebie. Czyż koniecznością jest, by metropolie rządzące światem padały zakażone napływowemi warstwami, niosącemi z sobą wszystkie żądze, wszelką rozpustę, całą zgniliznę wszystkich narodów, i aby w ten sposób marniał rozwijający się kwiat piękna, dobra i cywilizacyi?...
Nadszedł Janzen. Był to wysoki, chudy, trzydziestoletni jasny blondyn o szarych, bladych i zimnych oczach. Długie, kędzierzawe włosy opadały mu aż na ramiona, zachodziły na wązką, bladą twarz, która się z nich wynurzała niewyraźna, zamglona. Mówił złą francuzczyzną, po cichu i bez giestów. Zawiadomił, że nie zdołał odnaleźć księżny, chociaż wszędzie jej szukał. Zrobił przypuszczenie, że może kto z gości nie podobał się jej, więc, jak zwykle w podobnych razach, poszła do swego apartamentu, by zamknąć się w sypialni, a pozwalając zebranemu towarzystwu bawić się w salonie z całą swobodą.
— Otóż jest księżna! — zawołał nagle Massot.
Rzeczywiście była to Rozamunda. Przystanęła w sieni, patrząc na drzwi wchodowe, jakby w oczekiwaniu czyjegoś przyjścia. Nizka, szczupła, nie tyle była ładna, ile pełna wdzięku. Rysy miała drobne, oczy koloru zielonkawego morza, nosek zgrabny i ruchliwy, usta nieco duże i zbyt karminowe, lecz po za niemi prześliczne zęby. Ubrana była w suknię blado niebieską naszytą srebrnemi pajetkami, bransolety miała srebrne i srebrny dyadem w jasno popielatych włosach, które bujnemi falami spadały w loki, w loczki lekko zwichrzone i niesfornie fruwające, jakby pod wiecznym podmuchem wiatru.
Gdy się dowiedziała o przyczynie obecności Piotra, zawołała wesoło:
— Drogi, szanowny książę, zrobię co tylko zechcesz i co rozkażesz! Jeżeli nie będziesz mógł umieścić swojego starca w naszym przytułku, to przyślij go do mnie! Wezmę go i znajdę mu kącik spokojny i wygodny.
Mówiła z ożywieniem, uprzejmie lecz ani na chwilę nie spuszczając oczu z drzwi wchodowych, a gdy Piotr zapytał ją, czy pani baronowa Duvillard już przybyła, Rozamunda zawołała:
— Nie, nie! Jestem zaniepokojona, że dotąd jej niema... Ma przybyć w towarzystwie swoich dzieci... Hyacynt przyrzekł mi wczoraj, że przybędzie ze swoją matką...
Hyacynt Duvillard był bohaterem chwilowej jej miłostki. Z tej właśnie przyczyny przestawała już pasyonować się do chemii, natomiast rozwijało się w niej upodobanie do dekadenckiej i symbolicznej poezyi. Nowy ten zwrot datował się od pewnego wieczoru, gdy długo rozmawiała z Hyacyntem o okultyzmie, a odkryła nadzwyczajne piękno w postaci młodzieńca, piękno astralne tułającej się duszy Nerona. Księżna utrzymywała odtąd, iż rozpoznała niezaprzeczone tego oznaki.
Nagle opuściła Piotra w środku zdania i, rzuciwszy się ku drzwiom, uszczęśliwiona, promieniejąca, powtarzała:
— Nareszcie... nareszcie!...
Witała Hyacynta przybyłego tylko z Kamilą. Młodzieniec nawet nie raczył zauważyć miłosnego porywu Rozamundy i zaraz zwrócił się w stronę swego przyjaciela, młodego lorda Elson, dla którego tu przyszedł. Hyacynt, nazywający każdą kobietę bestyą nieczystą i wstrętną, kalającą i poniżającą umysł oraz ciało mężczyzny, miłował obecnie lorda Elson, bladego, chwiejnej postaci swego rówieśnika, o włosach zaczesanych jak u młodej dziewczyny.
Zrozpaczona chłodnem powitaniem, Rozamunda podążyła za obu młodzieńcami do salonu przesyconego wonią kwiatów i ciał, przybytku gorejącego zmysłowem podnieceniem wśród jaskrawej powodzi sztucznego światła, padającego oślepiająco od wysokiego stropu.
Massot, chcąc przysłużyć się Piotrowi, zatrzymał Kamilę i przyprowadził ją ku księdzu, który zapytał ją z wielkim niepokojem:
— Jakto... więc pani baronowa nie przybędzie tutaj?...
Kamila była, jak zwykle, ciemno ubrana. Miała na sobie suknię pawiowo-szafirową. Oczy jej błyszczały złowrogo, głos syczał, widocznie była silnie rozdrażnioną. Usłyszawszy pytanie Piotra, wyprostowała się, drgnąwszy jakby smagnięta wewnętrzną złością i stała się w tej chwili bardziej jeszcze brzydką, ułomną i krzywą.
— Nie, moja matka nie przybędzie tutaj... nie mogła... nie miała czasu... była zmuszona stawić się na oznaczoną godzinę u swego krawca. Przytem zbyt długo zasiedzieliśmy się na wystawie Salonu Lilii... więc trzeba było natychmiast odwieźć mamę do Salmona... co i nas trochę spóźniło z przybyciem tutaj...
Kamila, o ile tylko mogła, przedłużyła zwiedzanie wystawy, chcąc, jeżeli się da, przeszkodzić schadzce matki z Gerardem. A gniew, który teraz hamowała, ogarnął ją w chwili gdy baronowa, nie zważając na manewr córki, rzekła spokojnie, iż musi się spieszyć, by stanąć na godzinę oznaczoną przez krawca.
Piotr, pędzony koniecznością widzenia się z baronową, rzekł dobrodusznie:
— A gdybym natychmiast poszedł do tego Salmona, może zechcianoby mi pozwolić rzec słówko pani baronowej?....
Tego rodzaju zamiar wydał się Kamili nieskończenie zabawnym. Wybuchła więc przeciągłym, zjadliwym śmiechem:
— Wątpię, by pan mógł jeszcze zastać tam moją matkę... Wiem, że śpieszyła się w inne miejsce... i zapewne już nie jest u Salmona...
— Zatem pozostanę tutaj... Zapewne pani baronowa przyjedzie po panią i razem powrócicie do domu?...
— Najzupełniej się pan myli... mama tu nie przyjedzie... bo dziś zajmuje się osobistemi sprawami, które jej zabiorą czas aż do obiadu... Wrócę do domu z moim bratem... wszak z nim tylko przyjechałam.
Rozgoryczenie Kamili wzrastało. Czyż ten ksiądz nie rozumiał, że swojemi naiwnemi pytaniami, obraca nóż w jej sercu?... Przecież musi o wszystkiem dobrze wiedzieć, bo wszyscy o tem wiedzą!
— Ach, jakże mi przykro — mówił znów Piotr z przygnębieniem i prawie ze łzami w oczach. — Chciałem raz jeszcze prosić panią baronowę w sprawie owego biednego starca, o którym mówiłem będąc dziś rano u państwa. Ojciec pani tak był dobry, iż mi dał słówko polecające do pani baronowej, a pan Gerard powiedział mi...
Wtem nagle Piotr jasno zrozumiał jak niewłaściwe rzeczy mówi tej dziewczynie. Żył on zwykle w takiem oderwaniu od spraw wielkoświatowych, iż zapominał się, uwłaszcza zaś teraz, mając tak upragniony cel do zdobycia. Chwilowo się zaciąwszy, rzekł, oprzytomniawszy:
— Tak, pani nie może o tem wiedzieć... lecz spotkałem dziś pana barona w towarzystwie pana de Quinsac...
— Domyślam się... tak domyślam się gdzie — przerwała Kamila z bolesnym a zarazem szyderczym uśmiechem dziecka, znającego całą ukrytą stronę życia najbliższych sobie istot. Więc pan tam był?... I spotkawszy mego ojca, otrzymał od niego parę słów do mamy?... Lecz pomimo to wszystko, trzeba się uzbroić w cierpliwość... dopóki mama nie ukończy sprawy, którą jest obecnie zajęta... A czasami długo się na nią czeka w podobnej okoliczności... Niechaj pan sprobuje przyjść do nas o godzinie szóstej, lecz bardzo bardzo wątpię, by mama już była z powrotem...
Kamila mówiła powoli, kładąc nacisk na każde słowo, pragnąc zamienić je w ostrze sztyletu, którymby z rozkoszą kłuła pierś matki, tę pierś tak piękną i ponętną. Nigdy jeszcze nie zawrzała równie głęboką nienawiścią, zazdroszcząc matce piękności a zwłaszcza szczęścia płynącego z miłosnej pieszczoty. Uczuła pewną ulgę, gdy wypowiedziała tyle bólu w swej ironii przed tym naiwnym księdzem. Kryła to zwykle jak odrażającą ranę a dziś szarpiąc ją z okrucieństwem, chwilowo zapomniała o całej tego szpetocie.
Rozmowę przerwała Rozamunda, nadbiegając rozgorączkowana. Uprowadziła Kamilę, mówiąc:
— Chodź, moja droga!... Chcę koniecznie, abyś je widziała... Są zadziwiające... prześliczne, w upojenie wprawiają wszystkich!
Janzen i Massot poszli za niemi. Mężczyzni zbiegali się z sąsiednich pokojów i, tłocząc się, wypełnili salon po brzegi, pragnąc patrzeć na maurytanki, które z nowym tańcem wystąpiły na scenie. Miały teraz tańczyć galopa, o którym dziwy szeptano w całym Paryżu. Namiętnym szałem porwane, zrywały się jak stado samic pędzonych biczem smagającym je aż do zmysłowej ekstazy. Piotr znów ujrzał słaniające się w konwulsyjnym dreszczu nagie ramiona i wyfryzowane głowy brunetek i blondynek siedzących rzędami w wielkim salonie; podmuch szaleństwa zdawał się kołysać tłumem patrzących gości. Powietrze coraz stawało się cięższe, elektryczne lampy płonęły oślepiającym blaskiem a ciała parowały odurzającą wonią. Nastąpiła chwila bezprzytomnego odrętwienia, powetowania nagłym hałasem śmiechów, głośnych zachwytów, oklasków, zatapiających lubieżność podniety i wybuch zmysłowych pożądań.
Gdy wyszedłszy z pałacu, Piotr znalazł się na ulicy wśród dziennego światła, musiał przystanąć, bo mrużyły mu się powieki a w głowie szumiało, kołując wszystkiem na czem wzrok zatrzymał. Przekonawszy się, że jeszcze nie wybiła godzina wpół do piątej, obliczył, że blizko dwie godziny musi czekać, nim będzie mógł się stawić w pałacu przy ulicy Godot de Mauroy. W jakiż sposób czas ten zabije?... Zapłaciwszy dorożkarza, odprawił go, mając zamiar pójść pieszo i powoli polami Elizejskiemi ku Wielkim bulwarom. Ponieważ miał sporo czasu do stracenia, chciał go użyć na przechadzkę, by zagłuszyć gorączkową chęć działalności. Od rana zajmując się sprawą Laveuve’a, czuł wzmagającą się chęć przezwyciężenia trudności, jakie, wciąż się odnawiając, przeszkadzały mu podążyć z natychmiastowy pomocą ku nieszczęśliwemu. Obecnie zdawało mu się, że główne przeszkody już usunął, pilno mu więc było załatwić się z ostatniemi formalnościami, zwłaszcza teraz, gdy wierzył w powodzenie swej misyi. Starał się stawiać kroki powoli, jak to czynili inni spacerujący. Pogodnie było i sucho, słońce jaśniało wśród niebieskiego nieba, zapowiadającego nagłe pojawienie się wiosny.
Piotr nieledwie wyrzucał sobie, iż używać będzie parogodzinnej przechadzki, podczas gdy nieszczęsny Laveuve dogorywa na przegniłym barłogu rzuconym w ciemny, zimny zakątek poddasza. Porywał nim bunt i najwyższa niecierpliwość; chciał biedz, by zaraz odnaleźć baronową Duvillard i uzyskać od niej zbawcze pozwolenie umieszczenia starca w Przytułku. Domyślał się, że ona musi być gdzieś niedaleko, w jednej z tych ulic dobiegających do wspanialej alei pól Elizejskich. Zamęt krzyżujących się uczuć powstawał w jego sercu, na myśl w jak ważnej sprawie wyczekiwać musi na tę kobietę, by dozwolić jej wyczerpać do ostatka miłosną schadzkę, o której wiedziała własna jej córka! Przypomniał sobie okrucieństwo słów i wzroku Kamili i zdawało mu się, że słyszy z hukiem roztwierającą się przepaść, mającą pochłonąć istniejący ustrój rodzin burżuazyjnych: ojciec u prostytutki, matka w objęciach kochanka, córka i syn o tem wiedzący, i podczas gdy syn osuwał się w zwyrodniałości instynktów, córka dyszała żądzą wyrwania matce kochanka i zostania jego żoną. A pomimo dziejące się bezeceństwa, wykwintne powozy żwawo cwałowały tam i napowrót wspaniałą aleją, a bocznemi chodnikami przelewał się tłum strojny i wesoły, wszyscy ci ludzie zdawali się tchnąć rozkoszą używania, bynajmniej się nie troszcząc że już otwarta jest otchłań, że koło niej wirują, że w nią wpadną i pochłoniętymi zostaną.
Doszedłszy do Letniego cyrku, Piotr niespodziewanie ujrzał Salvata siedzącego na ławce. Zapewne odpoczywał po mozolnym trudzie szukania jakiejkolwiek pracy. Zdawał się być mocno przygnębiony, znużony i głodny, chociaż pod roboczą płócienną kurtką widniał jakiś pakunek, zapewne kawał znalezionego chleba, który chciał donieść w całości do domu... Plecami oparty o poręcz ławki, wpatrywał się zamglonym wzrokiem w zabawę dzieci, które łopatkami gromadziły pagórki z piasku a potem rozbijały je nogami. Zaczerwienione powieki robotnika nabrzmiewały łzami a na zbolałych, bladych ustach krążył uśmiech niewypowiedzianej słodyczy. Ogarnięty współczuciem Piotr postanowił zapytać Salvata, czy ma jaką nadzieję znalezienia zarobku, lecz ten, spostrzegłszy księdza, podniósł się z ławki i pełen nieufności skierował się w stronę cyrku, gdzie kończył się koncert zapowiedziany na dzisiejsze popołudnie. Piotr mimowolnie popatrzył za odchodzącym i widział go przystającego przed drzwiami gmachu, gdzie parę tysięcy szczęśliwców przysłuchiwało się muzyce.




V.

Już Piotr minął pola Elizejskie i stanął na placu Zgody, gdy nagle sobie przypomniał, że ksiądz Rose naznaczył mu schadzkę o godzinie piątej w kościele św. Magdaleny. Zupełnie o tem zapomniał wśród wrażeń dziś doznawanych; teraz zaś ucieszył się, mając czem zapełnić chwilę przykrego oczekiwania. Przyśpieszył więc kroku w obawie, że już się trochę spóźnił.
Pomimo że jasno jeszcze było na dworzu, w kościele panowała noc prawie zupełna. W głębi paliło się kilka świec woskowych, rzucając, słabe cienie wzdłuż nawy pogrążonej w ciemnościach, a wśród tego zmroku rozlegał się donośny, czysty głos mówiącego kaznodziei. W kierunku, z którego płynęły słowa, Piotr dojrzał majaczące mnóstwo głów licznych słuchaczów nieruchomie skupionych. Kazalnicę zajmował monsignor Martha i głosił trzecią z rzędu konferencyę, rozbierającą czem jest nowy duch czasu. Dwie pierwsze konferencye narobiły wiele hałasu i bardzo były uczęszczane. Cały Paryż się zbiegał, jak dzisiaj, w poszukiwaniu wrażenia, jakie wywierał ten kaznodzieja obdarzony porywającą dykcyą, urozmaiconą umiejętnemi giestami znakomicie wyrobionego aktora. Prócz wielkoświatowych dam, audytoryum składało się z mnóstwa mężczyzn przeważnie polityków i pisarzy.
Nie chcąc zamącić skupionej uwagi słuchaczów i przerywać głębokiej ciszy wśród której płynęły słowa mówcy, Piotr zatrzymał się przy jednym z filarów niedaleko wejścia, odkładając na potem odszukanie księdza Rose. Dzienne światło, skośnie padając przez jedno z okien, zatrzymało swój blady promień na postaci monsignora. Był to wysoki, barczysty mężczyzna zaledwie siwiejący, pomimo że miał lat przeszło piędziesiąt. Po nad białością komży odbijała piękna jego głowa o regularnych rysach, czarnych, ognistych oczach i silnie zarysowanym nosie. Zwłaszcza linie ust i brody były stanowcze, surowe, lecz monsignor Martha łagodził je ogólnym wyrazem twarzy, starając się każdego ująć uprzejmością i objawami żywej sympatyi. To bezustanne usiłowanie rozpogodziło mu twarz, zdradzającą tłumioną chęć władania i wydawania rozkazów.
Niegdyś Piotr znał go, gdy był proboszczem przy kościele św. Klotyldy. Pochodził z rodziny włoskiej, lecz urodził się w Paryżu i ukończył seminaryum Saint Sulpice z najlepszemi atestatami. Inteligentny, ambitny, czynny, budził wiele zazdrości pomiędzy niektórymi ze swych przełożonych. Gdy został mianowany biskupem Persepolisu, zamieszkał w Rzymie i niewiadomem było w Paryżu, co właściwie tam robił przez lat przeszło pięć. Gdy powrócił do Paryża, odrazu rozwinął nadzwyczaj energiczną działalność na rzecz propagandy. Zajmował się mnóstwem najróżniejszych interesów, ceniono go i kochano w pałacu arcybiskupim, słowem zajął stanowisko wybitne i potężne. Podziw prawdziwy wzbudził, zająwszy się gromadzeniem funduszów na budującą się bazylikę Sacré Coeur. Jakby cudem posypały się obfite składki. Dla zwiększenia dochodów w celu tak upragnionym w arcybiskupstwie, gotów był na wszystko, więc odbywał podróże, kwestował, miewał konferencye, załatwiał sprawy w ministeryum, bywał nawet u żydów i u wolnomularzy. Obecnie pragnął jeszcze rozszerzyć zakres swej działalności i pracował, w celu pojednania wiedzy z katolicyzmem, dążąc równocześnie do połączenia chrześciańskiej, wierzącej Francyi — z Francyą rebublikańską. Głosił, iż tak postępując, idzie w kierunku polityki Leona XIII, polityki zapewniającej ostateczny tryumf Kościoła nad światem.
Pomimo okazywanej sobie życzliwości, Piotr nie lubił tego człowieka. Był mu wszakże wdzięczny, iż z jego ramienia zacny ksiądz Rose został mianowany wikaryuszem przy kościele św. Piotra na wzgórzu Montmartre. Monsignor to uczynił dla uniknięcia skandalu, jaki mógł był wyniknąć, gdyby się rozeszła pogłoska, że ten stary ksiądz został skarcony i ukarany za zbytnią gorliwość w wspomaganiu ludzi bez przytułku i bez chleba. Patrząc teraz na monsignora i słuchając go mówiącego z rozgłośnej kazalnicy w kościele św. Magdaleny, Piotr przypominał go sobie w salonie państwa Duvillard, gdzie go spotkał w przeszłym roku na wiosnę. Była to chwila, gdy z mistrzowską zręcznością przygotowywał nawrócenie się Ewy na katolicyzm, i dopiął swego celu, mówiąc, że to pozostanie najpiękniejszym tryumfem jego kapłańskiego powołania. Chrzest odbył się w tym kościele, a ceremonia dała sposobność do rozwinięcia całej wspaniałości kościelnej uroczystości; było to nadzwyczajne galowe przedstawienie dane najwykwintniejszemu towarzystwu Paryża. Gerard klęczał przez cały czas trwania ceremonii, płacząc ze wzruszenia, a baron Duvillard tryumfował w roli przykładnego małżonka, szczęśliwego że religia utrwali niezmąconą harmonię w szczęśliwym jego pożyciu z żoną. Potajemnie szeptano wśród zebrania, że rodzina Ewy, a zwłaszcza jej ojciec, stary Justus Steinberger, jest prawie zadowolniony z całej tej hałaśliwej awantury, bo z szyderczym uśmiechem zapewniał swoich przyjaciół, że dobrze znając córkę, mógł ją śmiało, oddać za żonę... najgorszemu nieprzyjacielowi. Traktował on tę rzecz po bankiersku, uznając że są wartościowe papiery, które z przyjemnością się ustępuje współzawodnikowi na giełdowym rynku. Justus Steinberger z zaciętością wierzył na przyszłość w wielkość i przewodnią rolę swojej rasy, pocieszał się więc, iż pomimo zawodu, jaki spotkał pierwiastkowe jego obliczenia, taka kobieta, jak Ewa, musi się stać rozkładowym czynnikiem chrześciańskiej rodziny, a zatem dopomoże, by pieniądze i władza stały się bezpodzielnem dziedzictwem żydów.
Głos kaznodziei brzmiał teraz z donioślejszą siłą, zagarniając uwagę słuchaczów, wprawiając ich w zachwyt najwyższego zadowolenia. Monsignor Martha wielbił dobroczynny wpływ nowego ducha czasu, który, jednocząc wszystkie dotąd zwaśnione stronnictwa polityczne i religijne, uspokoił umysły i postawił tem samem Francyę na pierwszorzędnem a przynależnem jej stanowisku. Czyż zewsząd nie ukazują się widoczne znaki tego błogosławionego odrodzenia? A czemżeż jest nowy duch czasu, jeżeli nie zbudzeniem się ideału?... Protestem duszy przeciwko poniżającemu materyalizmowi, tryumfem wyższych aspiracyj nad literaturą lubującą się w błocie! Nowy duch czasu godzi się z wiedzą, lecz wyznacza zarazem miejsce jej właściwe. Uznaje wiedzę, lecz pod warunkiem, iż wkraczać ona nie będzie na niewłaściwe tory, i uszanuje całą świętość i nietykalność wiary. Blizką jest zatem chwila, gdy Kościół będzie mógł otworzyć ojcowskie ramiona i przytulić z miłością tak długo zbłąkaną francuzką demokracyę. A wtedy Rzeczpospolita otrzyma sankcyę i uznaną zostanie za najukochańszą córkę Kościoła, jaką była dawna królewska Francya, szczycąca się być dzieckiem Rzymu.
Idyliczne tchnienie spływało z kazalnicy na rozrzewnionych słuchaczów. Kościół w nieprzebranej dobroci otwierał swe serce wszystkim swoim dzieciom, by radowały się w zgodzie i szczęściu, dla czegóżby więc lud nie miał uledz wpływowi nowego ducha czasu i oddać się wzbierającemu jego prądowi?... Niezadługo zabłyśnie ta chwila i lud podda się Kościołowi, jak niegdyś poddawał się z posłuszeństwem sprawiedliwej władzy swoich królów, a wtedy przez wszystkich chwalona będzie wielkość Boga, jedynego Pana ciał i dusz ludzi na ziemi.
Piotr przysłuchiwał się teraz uważnie, pytając sam siebie, gdzie i kiedy słyszał już te same słowa. Nagle przypomniał sobie i zdawało mu się, że znów słyszy w Rzymie mówiącego monsignora Nani, gdy po raz ostatni miał z nim dłuższą rozmowę. Tak, były to te same marzenia papieża demokraty, odwracającego się od monarchów tracących dawne znaczenie a wyciągającego ramiona do ludu, w nim widząc siłę przyszłości. Czyż ze strąceniem władzy głów koronowanych nie nadchodzi chwila urzeczywistnienia odwiecznych pragnień i dążności papieży?... Któż, jeżeli nie papież, powinien w sobie jednoczyć władzę cesarza i kapłana, Boga królującego nad rządami świata?... Poruszywszy dawne wspomnienia, Piotr przypomniał sobie, że sam tego żądał, pisząc książkę „Nowy Rzym“ i z naiwnością apostoła upatrywał w tem szczęście ludzkości, lecz gdy podążył do Rzymu, i ujrzał stan rzeczy na miejscu, został nazawsze uleczony ze swej mrzonki... Danem mu tam było poznać całą kłamliwość i obłudę księżej polityki, która, opierając się na czasie, wytrwale dąży zawsze w jednym celu, w chęci zagarnięcia władzy i zawojowania świata. By ten cel osiągnąć, armia Kościoła wiedzie bój dziesiątki wieków trwający, nagina się do chwilowych wymagań, a zawsze jest czujna i gotowa korzystać z każdej okoliczności. W ewolucyi dziś na dobie będącej Kościół staje po stronie wiedzy, demokracyi, rzeczypospolitej, pewnym będąc, że skruszy te potęgi, byle mu dano czas po temu! Ach, ten nowy duch czasu, czyż nie jest on odwiecznie odradzającym się duchem Kościoła, duchem zaborczym i żądnym zwycięztwa oddającego mu świat na pastwę chciwości, zaostrzonej tak długiem wyczekiwaniem!
Pomiędzy słuchaczami monsignora Martha, Piotr rozpoznawał postacie wielu deputowanych, których dopiero co widział w Izbie. W wysokim blondynie wsłuchującym się z pobożnością w słowa kaznodziei Piotr poznał ulubionego pomocnika ministra; sam Monferrand musiał go tutaj przysłać, bo chociaż kiedyś nie mógł znieść widoku sutany, obecnie odznaczał się uprzejmością względem duchowieństwa. Pod naciskiem rozkazu nadeszłego z Rzymu, francuzcy księża nabierali chęci zbliżenia się i pojednania z rządem republikańskim. Nowa taktyka polegała na zewnętrznych oznakach uległości i przymierza, podczas którego Kościół sprobuje wszędzie wtargnąć łagodnością, by następnie wszystkiem zawładnąć. Zaczynano znów nadawać Francyi tytuł najstarszej córki Kościoła, bo czyż Francya nie była jedynym z silnych narodów mogących przywrócić władzę świecką papieża?... Należało więc postarać się o jej względy i być z mą w jedności, chociaż głosiła ideje republikańskie.
Mówiono że biskup Persepolisu często miewał narady w ministeryalnym gabinecie Monferranda. Równie ambitni, równie zręczni, inną posługiwali się dyplomacyą, lecz biskup posługiwał się ministrem a temu się zdawało, iż wiele zyska, mając biskupa za sobą, skrycie zaś każdy z nich czyhał na ujęcie za kark przeciwnika. W ręku tych ludzi religia schodzi do podrzędnej roli pionka, którym się można dogodnie posługiwać podczas wyborów do Izby, podczas głosowania przedstawicieli narodu, utworzenia się parlamentarnej większości, a zatem otrzymania i zachowania teki ministeryalnej. Ten właśnie punkt, jakkolwiek sekretny, był najważniejszy. Ach, jakże wszystkie te nizkie manewry dalekiemi były od świętości posłannictwa religii, posłannictwa mającego koić ludzkie niedole i wszelakie cierpienia! Serce Piotra opłynęło tem większą goryczą, iż przypomniał sobie niedawną śmierć kardynała Bergerot, ostatniego ze świętych i czystych postaci wśród francuzkich biskupów, bo pozostałych nie można było jak wliczyć w poczet intrygantów albo głupców.
Konferencya już się kończyła. Monsignor Martha w gorących słowach obrazowo wywołał bazylikę Sacré-Coeur na szczycie świętego wzgórza Męczenników, bazylikę, która, wznosząc się wysoko po nad Paryżem, ukazywała mu zbawczy symbol krzyża, a łaską nawiedzony Paryż powracał do świętości chrześciańskich wierzeń, odzyskując dzięki temu wielkość swego znaczenia, bo Paryż jaśniejący boskiem światłem nowego ducha czasu, panować będzie nad światem, odtąd uległym jego moralnemu wpływowi. Audytoryum pobożnych słuchaczów, nie mogąc bić oklasków, podziękowało kaznodziei szmerem uwielbienia. Wszyscy zdawali się podzielać jego zdanie, uszczęśliwieni cudownością przepowiedni, radzi, iż przyszłość zapowiada się jasna, promienna, w niczem nie grożąca ich stanowisku, a zapewniająca spokój umysłu i sumienia.
Podczas, gdy monsignor Martha z wystudyowanym szlachetnym ruchem opuszczał kazalnicę, słuchacze podnieśli się z krzeseł, które, usuwając się z hałasem, przerwały dotychczasową ciszę zaległą wśród ciemnej nawy kościelnej, zaledwie że rozjaśnionej w głębi płomykami kilku świec woskowych, połyskujących jak pierwsze gwiazdy po zachodzie słońca. Tłum skierował się ku wyjściu, płynąc potokiem niewyraźnych postaci, zcicha między sobą szepczących. W kościele pozostała tylko garstka kobiet klęczących i zatopionych w modlitwie.
Piotr, nie ruszywszy się z miejsca, rozglądał się, szukając księdza Rose, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Byłto ksiądz Rose, który oddawna go tu widział.
— Byłem przy samej kazalnicy i cieszyłem się, zobaczywszy, żeś przyszedł. Ale wolałem doczekać końca konferencyi, by nikogo nie poruszać z miejsca... Prześlicznie dziś mówił monsignor Martha... wspaniała mowa... nieprawdaż, moje dziecko?
I rzeczywiście, poczciwy staruszek był szczerze wzruszony. Lecz pomimo to łagodna jego twarz, dziecięco szczere oczy i słodki uśmiech, były smutne, bolejące. Po chwili mówił dalej:
— Lękałem się, że odejdziesz, nie zobaczywszy się ze mną, a mam ci coś do powiedzenia... Wiem, że byłeś u biednego starca przy ulicy des Saules... ale dziś rano, gdy dawszy ci do niego zlecenie, powróciłem do domu, zastałem u siebie jedną panią, która czasami przynosi mi trochę pieniędzy dla biednych... Otóż, widząc się bogatym z jej łaski, pomyślałem, że można będzie dać coś więcej biednemu Laveuve, boć trzy franki, które mu miałeś do zaniesienia, nie mogły starczyć nawet na najpilniejsze potrzeby... Ta myśl nie dawała mi spokoju... wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać, poszedłem po południu na ulicę des Saules...
Ksiądz Rose mówił szeptem przez uszanowanie dla miejsca. Byłoby mu się zdawało rzeczą karygodną mówić głośno w kościele i przerywać w ten sposób głęboką, grobową ciszę świętego przybytku. Teraz zaś jeszcze głos zniżył, wstydząc się, że na nowo popadł w grzech tajemnego udzielania pomocy ludziom nieznanym, chociaż mu to było surowo wybronione przez zwierzchników w arcybiskupstwie. Nieledwie więc drżąc i zacinając się ze strachu, kończył:
— Wyobraź sobie, moje dziecko, jak się zmartwiłem... Niosłem dla Laveuve’a pięć franków... ale przyszedłem za późno... zastałem już tylko nieboszczyka...
Piotr drgnął i, szeroko roztworzywszy oczy, wpatrzył się w twarz starego księdza. Wprost nie chciał rozumieć, by mogło się zdarzyć coś podobnego.
— Jakto?... Co?... Więc ten starzec umarł?... Laveuve umarł?...
— Tak. Zastałem go już zmarłego... ach, w jakiej nędzy był ten człowiek! Zwierzęby nie chciało leżeć w takim barłogu i w takiej norze, jak ten biedak żył przez całe miesiące! Nikogo z sąsiadów nie było przy jego zgonie... Odwrócił się do ściany i skonał w samotności. Ach, jaka tam pustka na jego poddaszu... a jak zimno... wilgotno... jak jemu okropnie musiało być konać w takiem opuszczeniu, bez słowa pociechy... bez niczyjego współczucia... Ach, wiesz, serce krajało mi się z bólu, gdym stanął przy jego zwłokach... i tak mi jest okropnie przykro, gdy o tem wszystkiem pomyślę... Czyż się godzi, by ludzka istota popadała w tak okrutną niedolę...
Serce Piotra zawrzało buntem przeciwko niedorzecznemu okrucieństwu społecznemu. Uspokoiwszy się nieco, zaczął robić przypuszczenia, że może zgłodniały Laveuve zbyt łapczywie rzucił się na chleb przy nim pozostawiony i umarł z przejedzenia... A może zgasł wyczerpany ostatecznie, zużyty nadmiarem pracy i niedostatku... Lecz pocóż szukać przyczyny?... Śmierć przyszła i wybawiła starca od ciężkich katuszy.
— Nie jego żałuję — szepnął Piotr — lecz nas wszystkich... bo czyjaż wina, jeżeli nie nasza, że dzieją się na świecie takie okropności...
Lecz dobry ksiądz Rose nie miał energii do buntu, z poddaniem znosił złe istniejące, wszystko przebaczał, a całem jego pocieszeniem była nadzieja lepszej przyszłości.
— Moje dziecko... nie trzeba szemrać. Jeżeli nasza w tem wina, to módlmy się do Boga, by w miłosierdziu swojem ulitował się nad nami i odpuścił nam grzechy, w jakie popadamy... Prosiłem cię, byś tu przyszedł, myśląc, że mi przyniesiesz jakie dobre wieści... tymczasem ja ci przyniosłem tę smutną wiadomość... Lecz w Bogu pokładajmy ufność... módlmy się... pokutujmy za nasze przewinienia...
Rzekłszy to, ukląkł na kamiennej posadzce i modlił się z wiarą jak pozostałe w kościele kobiety, których ciemne postacie niewyraźnie majaczyły dokoła. Srebrzysta głowa starego księdza pochyliła się z pokorą, jasno odbijając od ciemno-marmurowego pilastru.
Piotr nie mógł się modlić, gdyż cały wrzał gniewem. Nawet nie ukląkł i, stojąc, pasował się z własnemi myślami. Ach, jakże okropną ironią był dla niego cały dzień dzisiejszy! Podczas gdy Laveuve leżał już martwy na przegniłych łachmanach wśród swego zimnego poddasza, on, chcąc go od śmierci uratować, biegał po całym Paryżu i, podniecony pragnieniem niesienia ulgi cierpieniu, na nowo w sobie rozniecił apostolską żądzę miłosierdzia! Zapewne był w wykwintnym, ciepłym salonie państwa Duvillard, gdy Laveuve konał, wstrząsany ostatnią chwilą życia! Więc dla trupa już tylko wysiadywał w Izbie deputowanych! Dla trupa przemawiał w salonie hrabiny de Quinsac, był u tej Sylwii i u tej księżny spraszającej hulaszczy Paryż do swego pałacu. I po cóż?... Kiedy nieszczęsny starzec już się wyswobodził z dokuczliwości nędznego swego życia... po cóż więc wstawiał się i prosił za niego?... Po cóż naprzykrzał się niepotrzebnie ludziom, drażniąc ich egoizm, niepokojąc ich obojętność i godziny zabawy! Jakże próżnym okazał się cały wysiłek i uporczywe bieganie z jaskini parlamentu do lodowatego salonu strupieszałej przeszłości, z pałacu rozpustnicy do pałacu kosmopolitycznego zepsucia! Wszędzie zatem był napróżno, bo zapóźno! Chciał ratować człowieka, a ten człowiek już nie żył! Piotr szydził teraz z siebie. Bo po cóż dał się na nowo ogarnąć płomiennej żądzy miłosierdzia?... Lecz ostatni to był pożar i czuł teraz po nim w sercu tylko zimne popioły. Wszystko w nim zamarło, ostygło i stało się grobem.
Straszliwa próżnia i nicość, jaką odczuł dziś w sobie, odprawiając mszę w bazylice Sacré-Coeur, zdawała się teraz pogłębiać i stawać się bezdenną otchłanią. Miłosierdzie jest tylko ułudą pomocy i ratunku! Rzeczywistość o tem pouczywszy, uniesie te mrzonki w zapomnienie wraz z Ewangelią i z Księgą prastarej mądrości. Przez długie wieki ludzkość szukała zbawienia w pokorze i modłach, lecz zawód tylko znalazła. Trzeba więc nowe odkryć drogi, bo oszukany ród ludzki zanosi jęki rozpaczliwe, domagając się sprawiedliwości. Już go nie kołyszą i nie koją w niedoli przebrzmiałe baśnie o raju. Nastała potrzeba doraźnego rozwiązania kwestyi szczęśliwości na ziemi. Lecz jak rozwiązać tę palącą kwestyę?... Za pośrednictwem jakiego kultu?... Jak pogodzić sprawy boskie z ludzkiemi?... Jak stworzyć religię życia i piękności jego objawów?... Piotr zadawał sobie takie pytania i bolał, nie znajdując odpowiedzi, nierozwiązane zadanie dręczyło go ze srogością natury. Czuł, że ginie z nieświadomości swojej, bo jako ksiądz, jest po za ludzkością. Przysięgą czystości związany i wierny służeniu niedorzeczności, cóż miał on wspólnego z życiem, z naturą i ludźmi?...
Przywalony ciężarem swego bólu z tem większą goryczą przestawał wierzyć w zaradność miłosierdzia. Nie wystarczało być dobroczynnym, należało być sprawiedliwym. Tak, sprawiedliwość zniesie nędzę i usunie potrzebę miłosierdzia. Napróżno bowiem Paryż wysilał się, mnożąc dobroczynne instytucye, które rodziły się w olbrzymiem mieście, jak liście na wiosnę. Było ich niezliczone mnóstwo dla każdego wieku i w przeciwstawieniu wszelkiemu niebezpieczeństwu i wszelkiej nędzy. Wspierano dzieci jeszcze nieurodzone, opiekując się ich matkami, a żłobki i ochronki dla sierot przygarniały dzieci wszystkich warstw społecznych. Znów inne dobroczynne zakłady opiekowały się dorosłemi, a zwłaszcza starzejącymi się ludźmi, otwierając dla nich ochrony, szpitale, przytułki. Miłosierne ręce wyciągały się ku bezdomnym, opuszczonym a nawet ku przestępnym. Tworzyły się ligi dla wspierania słabych, stowarzyszenia zapobiegające występkom, wznoszono domy dla pomieszczenia zbłąkanych, utrwalano poprawę żałujących za winy. Książkaby wyrosła ze spisania samych nazw instytucyj dobroczynnych w Paryżu, a z dniem każdym rosła ich liczba, dzięki szlachetnemu popędowi jednostek lub całych grup ludzi bogatych, lecz z dobrocią serca szły tutaj często ściśle złączone: światowa próżność i pycha. Lecz pocóż pytać o przyczyny?... Cel dobroczynny był odkupieniem i oczyszczeniem wszystkiego. Ale okropnością było teraz uznać, iż cała ta dobroczynna pomoc była bezskuteczna, żadna. Wiekami uprawiane chrześciańskie miłosierdzie nie uzdrowiło żadnej społecznej rany, nędza, nieustannie wzrastając, łączyła się śmiertelnym jadem. Precz więc z miłosierdziem, kiedy wykazało już ono całą swą niezaradność!
Gorycz myśli Piotra ciągle się wzmagała. Chciał co prędzej wyjść z kościoła, drażniony wciąż głębszą ciemnością przybytku, wśród którego jaśniejszemi plamami występowały blade ciała Chrystusów konających na krzyżach. Pomimo zapadającej nocy, kobiety klęczały, szepcząc pacierze, skarżąc się westchnieniami, a pochylone ich postacie prawie, że ginęły w ciemnościach.
Wszakże nie chciał wyjść, nie pożegnawszy się z księdzem Rose, który z całą naiwnością wiary modlił się, błagając niebo o zapewnienie ludziom szczęścia i spokoju na ziemi. Wahał się Piotr, czy ma przerwać jego modlitwę, i już zdecydował się wyjść cichaczem z kościoła, gdy ksiądz Rose, powstawszy z klęczek, rzekł tajemniczo:
— Ach, moje drogie dziecko, żebyś ty wiedział, jak to trudno być dobrym, a zarazem rozsądnym... Monsignor Martha znów mnie zgromił... ach, gdyby nie boże miłosierdzie, w które wiesz, jak ufam, to drżałbym o zbawienie mojej duszy!
Przez chwilę Piotr zatrzymał się pod wysokim portykiem kościoła św. Magdaleny i spojrzał w szeroką przestrzeń, biegnącą po za kratą otaczającą w dole wspaniały peron gmachu. Wprost przed sobą widział ulicę Royale, gubiącą się w olbrzymim placu de la Concorde, w pośrodku którego wznosił się obelisk i dwa puszczone wodotryski, a dalej jeszcze, w samej głębi majaczyła kolumna pałacu Izby deputowanych, zamykając horyzont. Była to perspektywa zdumiewającej piękności. Jasne niebo, oświetlone ostatniemi blaskami zachodniego słońca, zdawało się rozszerzać ulice, oddalać gmachy, rysujące się niepewno w półcieniu, jak senne widziadła. Żadne miasto na świecie nie posiadało tak chimerycznie wspaniałej dekoracyi, olśniewającej swym ogromem i pięknem, zwłaszcza o tej pierwszej godzinie zbliżającego się wieczoru, gdy miasta zdają się pogrążać w zadumie i potęgują wrażenie nieskończoności swego obszaru.
Nieruchomie zapatrzony, Piotr zapytywał sam siebie, gdzie mu teraz iść należało, teraz, kiedy wszystko, czego tak gorąco pragnął od rana, rozbiło się i pierzchło bezpowrotnie. Czy ma się stawić na godzinę oznaczoną w pałacu Duvillard przy ulicy Godot-de Mauroy?... Nie wiedział. Myśli, boleśnie kołując, przypominały mu bezustannie okrutną ironię dnia dzisiejszego. Po cóż tam pójdzie, kiedy Laveuve już nie żyje! Po cóż ma się słaniać po ulicach, wyczekując godziny szóstej?... O tem, że ma własny swój dom, gdzie mógłby odpocząć, nawet nie pomyślał. Zdawało mu się, że ma coś niezmiernie ważnego do spełnienia, lecz nie wiedział co właściwie. Przebyte dziś chwile chaotyczne wywoływały w nim wspomnienia, wszystko zdawało się być dalekie i blizkie, a tak zmącone i pełne bólu, iż czuł się niezdolnym do znalezienia wyraźnego celu. Ociężałym krokiem zszedł ze stopni peronu i bezmyślnie zaczął się przechadzać wśród kwiatowego targu. Zwiezione na targ kwiaty więcej świadczyły o zimie, aniżeli o nadchodzącej wiośnie. Rozkwitłe w cieplarni azalie chorobliwie bladły od chłodu. Mnóstwo strojnych kobiet kupowało fiołki i róże z Nicei. Piotr patrzał czas jakiś na bogactwo pachnących bukietów, lecz nagle odwrócił się ze wstrętem od tego przepychu i skierował się ku Wielkim bulwarom.
Szedł prosto przed siebie, nie wiedząc gdzie i po co idzie. Ciemniejące, wieczorne powietrze zadziwiło go, jak niespodziewane zjawisko. Podniósł oczy w górę i z zadziwieniem patrzył na gasnące niebo i na łagodnem tem tle rysujące się mnóstwo czarnych, cienkich kominów. Dziwacznem mu się również wydało, że nieledwie na wszystkich balkonach widział napisy z wielkich złoconych liter, w których odbijały się ostatnie blaski dziennego światła. Zdawało mu się, że po raz pierwszy zauważył teraz te szyldy i jaskrawe handlowe reklamy, zwierciadlane szyby, story, trofea, rzucające się w oczy afisze, bogate magazyny wykwintne jak salony, powabne jak buduary i jarzące się światłem lamp już pozapalanych wewnątrz domów. A po za chodnikami, wzdłuż których występowały kolumny i kioski wszelkich kolorów, w pośrodku ulicy, jakiż ścisk! Jakie nadzwyczajne zbiegowisko nieustającego ruchu! Turkot powozów huczał, jak pędzące fale wezbranej rzeki. Wśród żwawego rozmijania się mnóstwa dorożek, poważnie manewrowały ciężkie, wysokie omnibusy, a pomimo ruchu tylu powozów, przechodnie uwijali się pomiędzy kołami i końmi, śpiesząc by przejść ulicę, ewolując i biegnąc, byle prędzej stanąć u celu. Zkąd tu zbiegli się ci ludzie?... Gdzie dążyły te wszystkie powozy?... Roiło się jak w mrowisku. Lecz po co... w jakim celu?...
Piotr szedł ciągle naprzód, szedł machinalnie, porwany bólem własnych myśli. Zapadła już noc i zapalono gazowe latarnie na ulicach. Naraz zajaśniały banie lamp elektrycznych, mieszając swój blask z resztkami światła dziennego. Ze wszystkich stron ukazywały się nowo zapalone gazowe gwiazdki migocące w oddali, a magazyny płonęły coraz sutszą jasnością szyb wystawowych. Powozy zaświeciły latarnie i bulwar iskrzył się ruchliwemi ich światełkami, a wzdłuż chodników widno było, jak w dzień, niektóre magazynowe lampy oślepiały jak słońca.
Zdawało się, że ruch uliczny ciągle się teraz potęgował. Stangreci klęli za lada przeszkodą, piesza publiczność pędziła, roztrącając się wzajemnie, była to ostatnia godzina do załatwienia interesów, dyszał więc gorączkowy pośpiech w zdobywczej walce o złoto i o miłość. Kończył się dla Paryża dzień pracy, wysiłku, a rozpoczynał żyć Paryż hulający przy świetle kinkietów. Kawiarnie, szynki, restauracye, ukazywały po za wielkiemi frontowemi szybami, połyskujące sprzęty, marmurowe stoliki, nęcąc przechodniów pięknością owoców i koszami ostryg ustawionych przy wejściu.
Paryż budzący się wraz z pierwszemi zapalonemi lampami już zaczynał kipieć wrzącą wesołością i z podnieconym apetytem biegł ku wszystkiemu, co za pieniądze otrzymać można.
Spokojnie, w zamyśleniu idący, Piotr omal że nie upadł na ziemię, roztrącony przez bandę przekupniów cwałem biegnących wśród tłumu z dziennikami wieczornemi. Każdy z tych ludzi wywoływał tytuł swojego dziennika, lecz najhałaśliwiej, dominująco powtarzały się okrzyki sprzedających nową edycyę „Głosu ludu“. Wrzask ochrypłych głosów powtarzał w równych przestankach: „Głos ludu“, nowy skandal afrykańskiej kolei żelaznej, upadek ministeryum, trzydziestu dwóch zdrajców w Izbie i w Senacie!“ Pędzili naprzód, krzycząc na całe gardło i powiewając rozłożonym egzemplarzem dziennika, pod którego nagłówkiem widniały głoszone przez nich słowa, wydrukowane olbrzymiemi zgłoskami. Publiczność prawie że na to nie zważała, będąc oswojoną i przesyconą hałaśliwością powtarzających się oszczerstw. Czasami ktoś z mężczyzn się zatrzymał dla kupienia dziennika i szybko szedł dalej, by uniknąć zaczepki ulicznych dziewczyn, natarczywie szukających chwilowego kochanka. Szły one zwolna, rażąco strojne, i przystawały przed tarasami kawiarni, chcąc upatrzeć kogoś chcącego im zapewnić obiad dzisiejszy. A krzyki przekupniów roznoszących dzienniki rozlegały się coraz namiętniej, głusząc turkot powozów, zatruwając powietrze wyziewem zgnilizny nagromadzonej dniem całym. Kał bryzgał i rozlewał się strugą, zatapiając czynności dnia ukończonego, by utorować nadejście nocy i rozpoczynających się hulaszczych rozkoszy.
Piotr raz jeszcze powrócił myślą do dzisiejszego poranka i znów ujrzał widmo okropnego domu przy ulicy des Saules, gdzie tyle się gromadziło nędzy i cierpienia. Ujrzał bagniste, cuchnące podwórze, odrażająco brudne schody i ciasne mieszkania, w których drżący z zimna i z głodu ludzie żywili się odpadkami strawy wygrzebanej w śmietnikach, a pogardzonej przez psy wałęsające się po mieście. Ujrzał blade postacie matek rozpaczliwie tulących do wyschłych piersi niemowlęta zanoszące się z płaczu, a nadewszystko utrwalił mu się w pamięci widok nieszczęsnego Laveuve’a, pracą, niedostatkiem i wiekiem steranego nędzarza, konającego w kącie pod strychem na zimnym barłogu jak bydlę porzucone, bo już niezdatne do żadnego użytku. Myśl Piotra przypominała mu teraz inne szczegóły dnia dzisiejszego. Zbytek, spokój i zabawy w salonach dopiero co widzianych, Paryż bogaczów, Paryż polityczny, Paryż oddany światowej rozpuście, aż wreszcie teraz o zmroku, po Paryżu kościelnym patrzał na Paryż jaśniejący światłami zapalonemi rzęsiście, dla uciechy zbytkujących i zamieniających olbrzymie miasto w Sodomę i Gomorę nowożytnego zepsucia. Potworne żądze dyszeć się zdawały w powietrzu nad tym tłumem zalegającym ulice a noc opadająca z szarego nieba ku ziemi niosła zasłonę dla stać się mających bezeceństw. Pierwsze gwiazdy nieśmiało jawiące się na bladem tle nieba, drżały trwożne w swej czystości.
Piotr z przerażeniem obejmował myślą cały ogrom niesprawiedliwości i cierpienia, nędzy i występku ciążącego na wszystkich społecznych warstwach, od najniższej aż do tej najwyższej brnącej w bogactwie i rozpuście. Burżuazya stała u szczytu i samowładnie rządziła wszystkiem, wszystko zagrabiwszy w swoje wyłączne posiadanie, podczas gdy okradziony, otumaniony przez nich lud, zaciskał pięści a, otrząsnąwszy się z dotychczasowej milczącej niemocy, harcząc coraz donośniej, dopominał się o przynależną część swoją. Pogodne dni burżuazyjnego panowania zaczynały się mroczyć, grożąc burzą wszechwładzy grabicieli. Lecz z którejże chmury padnie grom wymiaru sprawiedliwości?... Pomstę zwiastujące błyskawice rozdzierały niebo na wszystkich krańcach horyzontu a zastraszający huk gromów co raz wyraźniej, bliżej, dobiegał, niosąc zagładę. Piotr rozpamiętywał, jak od lat dawnych dostrzegłszy zbliżającą się burzę, chciał ją powstrzymać, odwrócić i z dziecięcą wiarą w możliwość dokonania tego, napisał książkę i pojechał w jej obronie do Rzymu, pewnym będąc że po bliższem objaśnieniu, znajdzie tam najgorętsze poparcie. Lecz powrócił z Rzymu ze zgasłą nadzieją w sercu i czuł, że już nic nie zdoła odwrócić spaść mającego gromu, który wszystko zburzy w nieuniknionej katastrofie. Nigdy jeszcze nie odczuł tak wyraźnie nadciągającej i już blizkiej nawałnicy. Czyż dla tego, że dziś widział krańcową nędzę i krańcowy zbytek?... Lecz czuł burzę, i widział gromadzące się brzemienne chmury, z których miał paść piorun zniszczenia na miasto, na ten Paryż hulaszczy i niepomny, z szałem każdego wieczoru zapalający pochodnie orgii, będącej wyrokiem jego zagłady.
Doszedłszy do placu Opery, Piotr, zmęczony i znękany myślami, podniósł oczy, pytając sam siebie gdzie się znajduje?... Serce wielkiego miasta zdawało się tutaj pulsować, a krew do niego napływała zewsząd niesiona wspaniałemi ulicami, zbiegającemi się z najodleglejszych dzielnic. Zmierzył wzrokiem głębie gubiących się w zmroku ulic Quatre Septembre i de la Paix, tryumfalną Aleję opery i Wielkie bulwary przecinające plac, na którym się zatrzymał. Dopływ tych ulic oraz innych sąsiednich czynił plac Opery środowiskiem wciąż falującego ruchu ludzi i powozów. Panujący tu zamęt i wir zamieniał to miejsce w otchłań pełną niebezpieczeństwa. Napróżno policyanci wysilali się, by utrzymać pewien porządek wśród powozów i pieszej publiczności, koła się zaczepiały, konie wspierały się osadzone na miejscu, wrzał popłoch nieustający i huczał przeciągły odgłos podobny do łoskotu fal szalejącego burzą oceanu. A ponad placem dominował oddzielnie wznoszący się gmach Opery, gmach olbrzymi i tajemniczy jak symbol. Szare cienie wieczoru zatapiały dolną część jego murów a na samym ich szczycie unoszący się Apollo ze złotą lirą w ręku jeszcze połyskiwał ostatniemi blaskami dziwnego światła, nikle odbijając się na tle bezbarwnego nieba. Fasady domów dokoła placu coraz jaśniej płonęły zapalonemi światłami w oknach, a tysiące tych jarzących się płomieni nieciły wesołość, głosiły koniec dnia i potrzebę swobodnego wypoczynku, wśród ponętnych rozkoszy sprzyjającej ku temu nocy. Wśród potokiem płynącego gazowego światła, wypełniającego place i ulice, strzelały białe promienie lamp elektrycznych zawieszonych jak księżyce przyświecające jasnym nocom Paryża.
Dla czego jestem tutaj? — zapytał Piotr samego siebie. Rozdrażniony, zniechęcony, mówił sobie, że powinien wrócić do domu, bo teraz, kiedy nikomu już nie jest potrzebny, może się zamknąć samotnie i z beznadziejną rozpaczą oddać się wyczekiwaniu ostatecznej zagłady. Z placu Opery było daleko do małego dworku, w którym mieszkał w Neuilly, jednakże, pomimo wielkiego znużenia, nie chciał brać dorożki, zawrócił więc na wprost w stronę kościoła św. Magdaleny. Szedł znów wśród ciżby przechodniów, ogłuszony uliczną wrzawą, i prawie rad, że nie dając sobie wytchnienia, pogarszał ból szarpiący mu serce, poił się dalej goryczą i buntem. Zdawało mu się, że słyszy pękanie murów przestarzałego społecznego gmachu; tak, runąć on musi lada chwila, a gdzież pierwsze objawy kataklizmu mają świat przerazić, jeżeli nie tutaj... w Paryżu, może na tej właśnie ulicy, wśród Wielkich bulwarów, będących gościńcem, ku któremu się zbiegają wszystkie inne drogi.
Przy rogu ulicy Scribe musiał się zatrzymać, bo ruch został zatamowany przez zbiegowisko ludzi kupujących dzienniki u dwóch przekupniów, wysokich, obdartych i naprzemian reklamujących „Głos ludu“, skandale, szacherki w Izbie i w Senacie, krzyczeli oni tak głośno, tak przeraźliwie i zajadle, że publiczność mimowolnie zatrzymywała się zaciekawiona. Nagle Piotr z zadziwieniem poznał sylwetkę Salvata. Szedł krokiem niepewnym, zatrzymał się i przysłuchiwał, wreszcie zbliżywszy się przed szyby kawiarni, patrzał uważnie wewnątrz. To kilkakrotne spotkanie się z tym człowiekiem zaniepokoiło Piotra, rozbudzając w nim pewnego rodzaju podejrzenie. Postanowił zdać sobie sprawę z obecności Salvata. Przecież ten biedak w podartem roboczem odzieniu, z chlebem sterczącym pod kurtką, nie wejdzie do tej, błyszczącej złotem, kawiarni i nie usiądzie przy marmurowym stoliku w sali jarzącej się światłem lamp i odbijających je luster?... Piotr stał i czekał. Po chwili Salvat zawrócił się, jakby niezadowolony z pustej jeszcze kawiarni i ociężałym krokiem zwolna się oddalił. Czegóż on szukał?... Po cóż się błąkał od samego rana po najbogatszych ulicach Paryża, cóż ten zgłodniały nędzarz mógł mieć wspólnego ze zbytkiem i wesołością wielkiego miasta?... Wlókł się teraz z trudem, jakby pozbawiony woli i energii. Przygnębiony, znękany, zbliżył się do kiosku i oparł się plecami, zapewne szukając chociażby chwilowego wytchnienia. Lecz prawie natychmiast wyprostował się i znów zaczął iść w ciągłem poszukiwaniu za czemś nieznanem.
Nieledwie w tejże chwili zaszła okoliczność, która ostatecznie zaciekawiła Piotra. Z ulicy Caumartin nadchodzący człowiek poznał Salvata i, zbliżywszy się ku niemu, powitał go podaniem ręki. Po krótkiem wahaniu, Piotr nabrał przekonania, iż ten wysoki, barczysty mężczyzna jest jego bratem. Tak, był to Wilhelm. Zatrzymał się i Piotr wyraźnie widział jego rysy, krótko przystrzyżone i już białe jak śnieg włosy, pomimo, że Wilhelm miał zaledwie lat czterdzieści siedem. Za to obfite wąsy pozostały czarne, bez śladu siwizny, co nadawało twarzy wyraz niepospolitej energii. Czoło miał wysokie, potężne, jak wieża. Było to myślące czoło ojca, które i Piotr odziedziczył. Lecz dół twarzy starszego brata był silnie rozwinięty, nos miał większy, usta szerokie, brodę kwadratową, energicznie zarysowaną. Na lewej skroni bieliła się szeroka blizna, pochodząca z lat dawnych. Pomimo, że całość tej twarzy była surowa, zamknięta i szorstka, rozpromieniał ją niekiedy uśmiech, pełen dobroci, a po za czarnemi wąsami ukazywały się wtedy białe, zdrowe zęby.
Piotr przypomniał sobie teraz opowiadanie pani Teodory, która dziś rano wspomniała nazwisko Wilhelma, jako dobroczynnego sąsiada, dostarczającego chwilowego zajęcia nieszczęsnemu Salvatowi. Okoliczność ta objaśniła Piotrowi przyczynę rozmowy dwóch ludzi, na których teraz patrzał. Zapewne Wilhelm dopytywał się mechanika, czy znalazł jakie zajęcie, lecz ten, niezadowolony ze spotkania, miał twarz wystraszoną i spoglądając to w tę, to w inną stronę, zdawał się pragnąć iść dalej w przerwaną a nieznaną wędrówkę po mieście. Wilhelm zapewne dostrzegł to dziwne zmięszanie człowieka, z którym rozmawiał, lecz popatrzywszy na niego uważnie, pożegnał się i odszedł. Po chwili wszakże zatrzymał się i odwróciwszy się, patrzał za oddalającym się Salvatem, który nieledwie padając ze znużenia, z trudem się przeciskał wśród gwarnego tłumu. Twarz Wilhelma spochmurniała i jakby pod naciskiem groźnej myśli, zawrócił się i poszedł za robotnikiem.
Piotr uczuł się silnie zaniepokojony całą tą sceną, na którą patrzał z wytężoną uwagą. Rozdrażniony bolesnym wątkiem własnych myśli, pod wrażeniem przeczucia jakiegoś straszliwego a nieokreślonego nieszczęścia, zaczął podejrzewać, że jest coś nienaturalnego w postępowaniu Salvata. Dla czegoż tyle razy spotkał go dzisiaj w różnych punktach Paryża?... Uląkł się teraz, widząc swego brata zamięszanego w tę sprawę i pochłonięty żądzą zbadania tego bliżej, postanowił iść za tymi dwoma ludźmi. Bez namysłu puścił się za nimi, nie chcąc tracić ich z oczu, postanawiając, w razie potrzeby, przeszkodzić ich zamiarom.
Z nowem wzruszeniem spostrzegł, że Salvat a następnie Wilhelm, obadwaj skręcili na ulicę Godot de-Mauroy. Jakie dziwne zrządzenie losu! wszak i on miał zamiar stawić się o tej godzinie na tej ulicy w sprawie Laveuve’a, lecz Laveuve umarł. Chwilowo chwycony goryczą tej myśli, Piotr stracił z oczu postać Salvata, lecz z tem większem zdziwieniem odnalazł go stojącego na chodniku naprzeciwko pałacu Duvillard, w tem samem miejscu, w którem zdawało mu się, że go poznał, wychodząc dziś w południe z salonu baronowej. Piotr zatrzymał się, nie chcąc być widzianym przez tych, których śledził.
Podjazdowa brama pałacowa na rozcież była otwarta, bo reparowano w niej bruk w mozajkę układany. Robotnicy dopiero co odeszli, a po za ciemnością sklepionej bramy widniał obszerny dziedziniec zatapiający się w zmroku. W porównaniu z Wielkiemi bulwarami, ulica Godot-de-Mauroy była wązka i ciemna. Zrzadka palące się latarnie gazowe połyskiwały jak gwiazdy wśród niebieskawej szarości wieczoru. Kilka kobiet idących razem zmusiło Salvata do ustąpienia im miejsca, lecz gdy przeszły, znów wszedł na chodnik i zapalił kawałek cygara, zapewne znalezionego gdzie pod stolikami bulwarowej kawiarni. Paląc, stał nieruchomie, jakby postawiony na straży i wpatrzony w pałac, cierpliwie wyczekiwał.
Widok tego człowieka drażnił i niepokoił Piotra. Zadawał sobie pytanie, czy nie powinien zbliżyć się ku niemu i wdać się w rozmowę. Lecz powstrzymywała go obecność Wilhelma, którego widział zaczajonego we wgłębieniu sąsiedniego domu. Nie wiedząc na razie, jaką powziąść decyzyę, postanowił nie spuszczać z oczu Salvata, który stał wpatrzony w otwartą bramę pałacu i tylko od czasu do czasu odwracał głowę w stronę bulwarów, jakby w oczekiwaniu czegoś, czy kogoś, mającego ztamtąd się pojawić. Niezadługo ukazał się nadjeżdżający z bulwarów powóz państwa Duvillard. Na koźle, obok stangreta, siedział lokaj, obadwaj w ciemno-zielonej liberyi ze złotem. Najświeższego fasonu powóz był zaprzężony w parę pięknych, karecianych koni.
Zwykle o tej godzinie powóz ten odwoził do domu barona, albo baronowę, dziś zaś wyjątkowo był zajęty przez ich dzieci, to jest przez Kamillę i Hyacynta. Powracali z przedstawienia u księżnej de Harn i rozmawiali swobodnie, spokojnie, siląc się wzajemnie zadziwić wyuzdaniem swych poglądów.
— Kobiety są odrażające! Nie znoszę zapachu kobiet, wstręt we mnie budzą! A przytem obrzydzeniem mnie przejmują z powodu, że z niemi zawsze się ryzykuje spłodzenie jakiejś nowej ludzkiej istoty!
— A jednak, mój kochany, na twojem miejscu, wolałabym kobiety, niż twojego Jerzego Elson... patrząc na niego, nie wie się — czy chłopiec, czy dziewczyna... Ale posądzam cię, braciszku, że pozujesz... i sporo na tem tracisz... bo księżna może być wcale miłą kochanką... powinieneś skorzystać, bo co ona... o, to każdy widzi, że przepada za tobą...
— Daj pokój... księżna jest wprost zabijającą... nudzi mnie...
Hyacynt, przybrawszy omdlewający ton mowy, wygłosił swoje zasady. Brzydził się istnieniem płci, utrzymując konieczność ogólnego się ich wyrzeczenia. Lecz Kamilla, nie słuchając słów brata, drżała z rozdrażnienia, wzburzona nawałem gorączkowych swych myśli. Oczy jej połyskiwały złowrogo, wreszcie przerwała wykładane przez brata teorye słowami:
— Czy wiesz, że mama jest znów tam... razem z nim!
Nie potrzebowała bliżej określać, bo często mówiła z bratem o rodzicach z jaknajwiększą swobodą i ze znajomością ich spraw pozadomowych.
— Tak... jest z nim... a wszystko pod pozorem przymierzenia sukni u Salmona!... Co za głupia historya! Łatwo się było domyśleć, że weszła jednemi drzwiami — by wyjść drugiemi... byle zdążyć na godzinę schadzki...
Hyacynt spokojnie spojrzał na siostrę i rzekł z politowaniem:
— Cóż to ciebie może obchodzić? Niechaj sobie naznacza schadzki z Gerardem...
Lecz widząc gwałtowne wzburzenie Kamilli, spytał:
— Więc ty go jeszcze kochasz?... Chciałabyś go wziąść dla siebie?...
— Tak, chcę go mieć i będę go miała!
Słowa te zasyczały w ustach Kamilli całą wściekłością zazdrości brzydkiej, upośledzonej kobiety, nienawiścią córki względem rodzonej matki, która pięknością swą zabrała jej upragnionego kochanka.
Hyacynt, uszczęśliwiony ze zdarzającej się okazji dręczenia siostry, której się lękał, rzekł, drwiąco:
— Będziesz go miała... będziesz go miała... ale pod warunkiem, że on się na to zgodzi... Bo on ciebie nie kocha...
— Mylisz się! — krzyknęła ze złością — On mnie kocha! Sam chyba widzisz, jaki jest zawsze dla mnie uprzejmy! To mi wystarcza!
Wylękły złością pałającą w oczach siostry, jej kurczowo zaciśniętemi rękoma, podobnemi do szponów, przestał ją drażnić i dopiero po dłuższem milczeniu spytał:
— Cóż papa na to wszystko?...
— Papa?... Jemu wszystko jest jedno... byle od czwartej do szóstej godziny mógł być u tamtej, reszta go nie obchodzi...
Hyacynt się roześmiał. Oddawna przywykli nazywać te wycieczki ojca „chodzeniem na podwieczorek“. Kamilla lubiła żartować z bratem z podwieczorków ojca, lecz dziś nie miała ku temu ochoty wrzała bowiem rozpaczą i gniewem, że nie zdołała powstrzymać matki od „podwieczorku“ na mieście.
Zamknięty ich powóz zakręcił na ulicę Godot-de-Mauroy i z turkotem zbliżył się ku domowi ciągnięty kłusem przez parę rosłych karecianych koni. W tej właśnie chwili jasnowłosa dziewczyna, mogąca mieć lat szesnaście, a najwyżej osiemnaście przebiegła ulicę, chcąc wyprzedzić powóz i weszła w pałacową bramę, niosąc wielkie kartonowe pudło, w jakiem zwykle modniarki odstawiają damskie kapelusze. Niosła kapelusz dla baronowej i była w obawie, że się spóźniła, bo idąc z magazynu, zatrzymała się, gapiąc na bulwarach; śpieszyła się więc teraz i śliczna jej twarzyczka zarumieniła się w biegu, lecz drobne usta, zadarty zgrabny nosek i niebieskie oczy śmiały się figlarnie, wesoło. Prawie równocześnie za nią wpadł do bramy Salvat, raz jeszcze rzuciwszy wzrokiem na nadjeżdżający powóz. Nieledwie że natychmiast ukazał się znów na chodniku i rzuciwszy w rynsztok palący się jeszcze kawałek cygara, poszedł dalej, nie śpiesząc się i wkrótce znikł wśród zmroku zalegającego ulicę.
Cóż się wtedy stało?... Piotr dopiero później przypomniał sobie, że wóz przewożący towary z dworca kolei zachodniej, stanął w poprzek ulicy, na chwilę tamując przejazd powozowi, podczas gdy jasnowłosa dziewczynka niosąca kapelusz, znikła w głębi pałacowej bramy. Z niewypowiedzianem przerażeniem ujrzał Wilhelma pędem wbiegającego do pałacu. Nie rozumiejąc przyczyny, Piotr drgnął w obawie jakiegoś strasznego, nieuniknionego nieszczęścia. Chciał biedz, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa, chciał krzyczeć, lecz gardło miał ściśnięte, jakby go dusiła ciężka, ołowiana ręka. Nagle rozległ się huk gromu, i przerażający wybuch. Zdawało się, że ziemia się rozwarła, by pochłonąć pałac zdruzgotany piorunem. Wszystkie szyby sąsiednich domów posypały się jak gradową burzą, a płomienie pożaru błysnęły zewsząd i naraz zagasły, pozostawiając po sobie tyle pyłu i dymu, iż ludzie, oślepieni, zawyli z przerażenia, sądząc, że wybiła ostatnia dla nich godzina.
Ta olśniewająca błyskawica stała się jakby objawieniem prawdy w umyśle Piotra. Ujrzał skórzany worek z narzędziami w mieszkaniu Salvata. Wyładowany on był nie narzędziami, lecz bombą, narzędzi Salvat nie potrzebował, nie mając żadnego zajęcia! Z przygotowaną bombą chodził dziś dzień cały po Paryżu i ona to widniała pod roboczą, podartą kurtą; tak, to była bomba, a nie kawał suchego chleba znalezionego na mieście i niesionego do domu, gdzie go wyczekiwały dwie zgłodniałe istoty. Grożąc zniszczeniem, obiegał najbogatsze dzielnice Paryża, aż wreszcie zatrzymał się i rzucił grom przed progiem pałacu, który w jego pojęciu był symbolem burżuazyjnego możnowładztwa, jaskinią przepełnioną zagrabianem złotem.
Lecz Piotr, pochłonięty myślą ratowania Wilhelma, rzucił się teraz ku bramie buchającej kłębami dymu jak czeluść nagle pękniętego wulkanu. W pierwszej chwili nie widział nic, prócz dymu. Lecz natychmiast dostrzegł popękane mury, wyłom sięgający po za pierwsze piętro, stosy gruzów i kamieni, a pod nogami czuł powyrywane głębokie wyboje. Przed pałacem stał powóz, który już miał wjeżdżać. Powóz i konie nie były nawet draśnięte. Lecz pod bramą, na powyrywanej ziemi leżała nieżywa jasnowłosa ładna dziewczyna. Wybuch zmiażdżył jej czoło, a tylko różowa buzia pozostała nietknięta i uśmiechała się uroczo, jakby zadziwiona, zaciekawiona katastrofą. Obok trupa rażonej nagłą śmiercią dziewczyny, leżało otwarte kartonowe pudełko i wytworny, nieuszkodzony różowy kapelusz, świeży i jakby żadnym pyłem nietknięty.
Cudem Wilhelm został przy życiu i już stał o własnych siłach, tylko rękę miał krwią zbroczoną, widocznie odłam bomby ugodził go w to miejsce. Trząsł się jak w febrze, bo wybuch powalił go na ziemię, wstrząsnąwszy nim tak silnie, iż czuł ból we wszystkich członkach. Poznał wszakże swego brata i bynajmniej się nie zdziwił, znajdując go obok siebie, oszołomiony okropnością wydarzenia, niczego sobie nie tłomacząc, odczuł tylko zbawczość obecności Piotra. Nie widział go oddawna, stracił go prawie z oczu, lecz czyż brat nie powinien być przy nim w chwili niebezpieczeństwa?... Więc konwulsyjnie drżący, z wąsami opalonemi, z wyglądem szaleńca, rzekł pośpiesznie:
— Zabierz mnie ztąd... uprowadź... zawieź do Neuilly... do Neuilly... nie do mnie...
Po chwili zaś dodał, mówiąc o Salvacie:
— Domyślałem się, że ukradł mi jeden nabój, na szczęście tylko jeden... bo inaczej... byłby całą dzielnicę miasta wysadził w powietrze... Okropność... okropność... nie zdążyłem wbiedz za nim na czas, by przydeptać lont, jedna chwila, a byłbym zgasił lont nogą!
Piotr, nie odrzekłszy słowa, lecz z zadziwiającą przytomnością umysłu, jaka się czasami pojawia w razie wielkiego niebezpieczeństwa, przypomniał sobie, że pałac posiada wyjście na ulicę Vignon. Zdawał sobie sprawę, że trzeba uprowadzić ztąd Wilhelma, chroniąc go od możliwych posądzeń. Szybko pociągnąwszy go więc za sobą, przystanął z nim dopiero na ulicy Vigon, a korzystając, że nie było przechodniów, obwinął mu rękę chustką i, rozpiąwszy surdut brata, ukrył skaleczoną jego rękę, zasuwając ją głęboko przytuloną do piersi.
— Zawieź mnie do Neuilly — powtarzał prawie nieprzytomny Wilhelm. — Zawieź co prędzej... do siebie... nie do mnie... nie do mnie...
— Dobrze... dobrze... bądź spokojny. Zaczekaj tu na mnie... zaraz wrócę z dorożką...
To mówiąc, prowadził go w stronę Wielkich bulwarów, chcąc co prędzej znaleźć dorożkę. Lecz na bulwarach panował szalony zamęt, spowodowany grzmotem wybuchu, który wstrząsnął domami, rozlegając się aż tutaj. Konie wspinały się, ludzie biegali tam i napowrót bez żadnego określonego kierunku, zewsząd pędzili policyanci i już zbity tłum zaległ ulicę Godot-de-Mauroy, ulicę czarną jak przepaść, bo wszystkie światła zagasił wybuch. Pomimo ogólnego popłochu, rozległ się donośny głos jednego z przechodniów, uparcie krzyczący, w różnych przestankach: „Głos ludu“! Nowy skandal afrykańskiej kolei żelaznej, upadek ministeryum, trzydziestu dwóch zdrajców w Izbie i Senacie“!
Wreszcie Piotr napotkał wolną dorożkę, a podczas gdy się umawiał z woźnicą, usłyszał, jak jeden z przechodzących mężczyzn rzekł do drugiego:
— Ministeryum... ta bomba sklei je na nowo! Dla ministeryum to gratka nielada! Prawdziwa szansa!
Bracia wsiedli do dorożki i wkrótce wjechali w cichsze dzielnice miasta, a nad Paryżem zawisła noc ciemna, ponura. Ani jedna gwiazda nie połyskiwała na niebie. Mętne opary zbrodni zdawały się unosić ponad morzem domów nowej Sodomy i Gomory, a powietrze przeszywał głuchy jęk głosów, domagających się sprawiedliwości doczesnej i ogólnej.




CZĘŚĆ DRUGA.

I.

Dworek księdza Piotra Fromont leżał przy jednej z najcichszych ulic w spokojnej dzielniej Neuilly; prawie nikt tędy nie przechodził, a zwłaszcza wieczorem cała ta część Paryża zdawała się drzemać. Wszystkie okiennice dworku były już zamknięte, nieprzepuszczając najlżejszej smugi światła na zewnątrz; spokój i cisza zaległy do koła, a niewielki ogród po drugiej stronie domu pusty był i zamarły, bezlistne drzewa stały nieruchome, zdrętwiałe chłodem zimowych miesięcy.
Wioząc dorożką skaleczonego Wilhelma, Piotr lękał się bezustannie, by chory nie zemdlał. Bracia milczeli, jadąc, chociaż tyle pytań i odpowiedzi cisnęło się im na usta, czuli wszakże całą bezużyteczność wymiany myśli w tej bolesnej chwili. Wilhelm, zagłębiwszy się w tył dorożki, leżał bezsilny, a Piotr, niepokojąc się o skaleczoną jego rękę, myślał jakiego wezwie chirurga, bo pragnął powierzyć chorego człowiekowi pewnemu, umiejącemu nie zdradzić tajemnicy zaszłego wypadku.
Dojechali do Łuku tryumfalnego, nie zamieniwszy z sobą słowa. Wtem Wilhelm, ocknąwszy się z przygnębiających myśli, rzekł:
— Bracie, pamiętaj, że nie chcę doktora... Nas dwóch starczy, by zaradzić złemu...
Piotr chciał zaprotestować, lecz opanował się i tylko giestem przyświadczył, że zgadza się, jeżeli nie może być inaczej. Pocóż miał drażnić chorego, sprzeciwiając się jego woli?... Lecz to żądanie wzmogło niepokój Piotra i prawdziwej doznał ulgi, gdy dorożka zatrzymała się przed dworkiem, a Wilhelm wysiadł z niej sam i prawie bez trudu. Śpiesznie zapłaciwszy dorożkarza, z radością zauważył, iż ulica była zupełnie pusta, zatem nikt z sąsiadów nie widział, że nie sam powracał dziś do siebie. Otworzył drzwi kluczem, który zawsze miał przy sobie i z troskliwą ostrożnością przeprowadził rannego brata po trzech stopniach ganku.
W sieni paliła się słabym płomykiem nocna lampka. Na odgłos roztwierających się drzwi wchodowych, nadeszła z kuchni stara Zofia, trudniąca się gospodarstwem Piotra. Chuda, nizka czarniawa, miała lat sześdziesiąt, a od lat trzydziestu pozostawała w tym domu, będąc przyjętą do służby przez matkę teraźniejszego swego pana. Znała Wilhelma gdy był młodym chłopcem, a teraz, chociaż od dziesięciu lat nie przestąpił progu rodzinnego domu, odrazu go poznała, lecz przywykłszy zachowywać się w milczeniu, nie objawiła zdziwienia, ujrzawszy go tu z powrotem. Życie tej kobiety płynęło w samotności, nie widywała nikogo i tak odwykła od mówienia, iż nawet w obowiązkach służbowych wyrażała się zwięźle i tylko z konieczności.
Zaraz na wstępie zawiadomiła Piotra:
— W gabinecie jest pan Bertheroy, czeka już od kwadransa...
Wilhelm nagle się ożywił i zawołał ucieszony:
— Co?... Bertheroy jest tutaj?... Więc ty utrzymujesz z nim stosunki?... Zobaczę go z przyjemnością... ten może mnie tu widzieć... Jest to jeden z najlepszych i jeden z najrozumniejszych ludzi na świecie... Szanuję go i czczę, jak mistrza.
Bertheroy był jednym z najbliższych przyjaciół słynnego chemika Michała Fromonta, ojca Wilhelma i Piotra. Obecnie zaś Francya szczyciła się nim przed światem, bo Bertheroy pchnął chemię na nowe tory, a poczynione przez niego odkrycia pozwalały przypuszczać, że chemia, matka wiedzy, przekształci wszystkie warunki bytu. Bertheroy był członkiem Instytutu, posiadał wszystkie naukowe tytuły i zaszczyty, a serdecznie przywiązany do Piotra, odwiedzał go czasami w przedobiedniej porze, by się rozerwać, jak mówił.
— Zaprowadziłaś go do gabinetu? — rzekł Piotr — dobrze, zaraz tam pójdę, a ty, moja kochana, pościel moje łóżko, bo Wilhelm zaraz się położy.
Podczas gdy stara Zofia poszła w milczeniu spełnić rozkaz Piotra, bracia weszli do dawnego laboratorium ojca, zamienionego w zwykłe miejsce pracy i dumań młodszego syna. Bertheroy powitał braci wesołym okrzykiem, z zadziwieniem ujrzawszy ich razem.
— Cóż ja widzę... co za szczęście!... Ach, moi drodzy, jakże wielką sprawiacie mi przyjemność! Teraz dopiero, gdy widzę was połączonych, mogę wam powiedzieć, że nieraz bardzo bolałem nad waszem nieporozumieniem.
Bertheroy miał lat siedemdziesiąt, był wysoki, chudy, kościsty. Na ostrych rysach twarzy, na wystających policzkach i szczękach, skóra żółta, pargaminowa, oblepiała się prawie bez zmarszczek. Niepozorny, wyglądał na starego, małomiasteczkowego aptekarza. Lecz czoło miał piękne, gładkie i wysokie, ocienione puszystemi, bielejącemi włosami, a oczy paliły się jeszcze dawnym płomieniem.
Zobaczywszy obwiązaną rękę Wilhelma, zawołał strwożony:
— Co tobie... jesteś ranny?...
Piotr milczał, chcąc pozwolić bratu opowiedzieć rzecz całą tak, jak sam uzna za stosowne. Ten zaś zadecydował po krótkim namyśle, iż najlepiej będzie przyznać się do prawdy, nie wspominając wszakże okoliczności zaszłego wypadku.
— Tak, jestem ranny skutkiem wybuchu... zdaje mi się, że mam złamaną rękę...
Bertheroy spojrzał uważnie na mówiącego i zauważył opalone jego wąsy, oczy błędne, przerażone dopiero co widzianą katastrofą. Nie domagając się zwierzeń, nie zadając niedyskretnych pytań, rzekł z życzliwością i powagą:
— Czy pozwolisz, bym obejrzał ranę?... Zapewne wiesz, że przed chemią zajmowałem się medycyną i jestem kawałkiem chirurga.
Piotr, który narazie o tem zapomniał, ucieszony, prosił:
— Mistrzu, błagam, zobacz i opatrz rękę Wilhelma!... Tak się niepokoiłem, kto mi w tem dopomoże!.. Co za szczęście, żeśmy cię tutaj zastali!
Te mimowolne, z serca płynące słowa Piotra, objaśniły starego uczonego o doniosłości i tajemniczości zaszłego wypadku, a widząc że Wilhelm blednie i jest blizki zemdlenia, zażądał, by się natychmiast położył. Właśnie Zofia przyszła powiedzieć, że łóżko jest już posłane, więc wszyscy razem przeszli do sypialnego pokoju i, rozebrawszy rannego, pomogli mu się położyć.
— Piotrze, weź lampę i będziesz mi świecił, a Zofia niech przyniesie miskę z wodą i płótna na bandaże.
Obmywszy starannie ranę, rzekł zafrasowany:
— Licho nadało... brzydka rana... Kostka nie jest przetrącona... ale źle mi to wygląda... Boję się, że kość jest nadwyrężona... Przez muskuły przeszły jakieś gwoździe... co... wszak tak?...
Nikt nie odpowiedział, więc opatrywał ranę w milczeniu, lecz twarz jego przybierała wyraz coraz to większego zaciekawienia i podziwu. Patrzał uważnie na osmaloną płomieniem rękę Wilhelma, kilkakrotnie powąchał rękaw koszuli, chcąc sobie zdać sprawę z natury zaszłego wybuchu. Poznawał go częściowo, bo sam będąc nieledwie że wynalazcą najnowszych materyałów wybuchowych, znał ich działanie, lecz znalazł się obecnie przed nieznaną sobie rzeczą; pozostawione ślady zdradzały nowość, której charakteru nie mógł rozpoznać. Zaciekawienie uczonego uniosło go i po chwili zapytał:
— Więc ten wypadek zdarzył ci się w laboratoryum?... Cóż to za dyabelską materyę fabrykowałeś, że cię tak urządziła?...
Pomimo dolegliwego bólu, Wilhelm z niepokojem i z niezadowoleniem śledził wzrastającą ciekawość starego uczonego opatrującego mu zranioną rękę. Mogło się było zdawać, iż najwyższą wagę przywiązywał chory, by Bertheroy nie zauważył śladów działania materyi wybuchowej, której pierwsza próba tak nieszczęśliwie go dotknęła. Chcąc więc tajemnicę przy sobie zachować, Wilhelm rzekł stanowczo, patrząc pytającemu prosto w oczy:
— Mistrzu, proszę, nie pytaj... Nie mogę ci odpowiedzieć... Odwołuję się do szlachetnego twego serca... nie żądaj, bym się spowiadał... a przytem wierzę, że pomimo to, zechcesz mnie wyleczyć i nie stracisz dla mnie przyjaźni, jaką mnie obdarzasz...
— Masz słuszność, mój kochany... nie zastanowiłem się, pytając... zachowaj swój sekret a licz na mnie jako na przyjaciela... Odkrycie, jeżeli rzeczywiście zrobiłeś nowe odkrycie, jest wyłączną twoją własnością, a znając cię, nie wątpię, że zastosujesz je tylko w celach szlachetnych. Przytem wiesz, że jestem miłośnikiem prawdy i nigdy nie sądzę rzeczy z pozorów i nie wydaję lekkomyślnych sądów o ludzkich czynach, nie znając dokładnie pobudek, jakie je wywołały.
Wyraz twarzy podkreślał szczerość słów wyrzeczonych. Bertheroy, pomimo orderów, tytułów, urzędów piastowanych i sławy oficyalnego uczonego, był człowiekiem wielkiego serca i wielkiego umysłu. Gardził czczemi blaskami oficyalnej wiedzy i pozostał na własnej wyżynie dozwalającej mu patrzeć z wysoka i śmiało, z jedyną żądzą poszukiwania prawdy, którą uznawał za źródło wszelkiego dobra.
Nie mając pod ręką najkonieczniejszych narzędzi, chirurgicznych zbadał tylko uważnie ranę i upewniwszy się, że nie pozostało w niej żadne obce ciało, obandażował ją starannie. Potem zaraz wstał i pożegnał Wilhelma, obiecując przyjść wcześnie nazajutrz rano. Podczas gdy Piotr odprowadzał go do drzwi wchodowych, Bertheroy, pragnąc go uspokoić, rzekł, że jeżeli kość nie jest głęboko dotknięta, ręka szybko zostanie wyleczona.
Wróciwszy do sypialni, Piotr zastał Wilhelma siedzącego na łóżku; powstał, pragnąc napisać chociażby kilka słów do domu, by się tam zbytecznie nie niepokojono o niego. Piotr podał mu papier oraz pióro i stanął, trzymając lampę w pobliżu łóżka. Na szczęście Wilhelm mógł pisać, miał bowiem nie prawą lecz lewą rękę okaleczoną wybuchem. Napisał krótki list do pani Leroi, donosząc jej że nie może dziś wrócić. Pani Leroi była matką jego nieboszczki żony i zamieszkiwała przy zięciu, dopomagając mu wychować trzech synów już dzisiaj dorosłych. Piotr wiedział, że w domu Wilhelma znajduje się inna jeszcze kobieta, młoda dziewczyna mająca lat dwadzieścia pięć czy dwadzieścia sześć, którą oddawna wziął do siebie i wychował po śmierci przyjaciela będącego jej ojcem. Mówiono, że Wilhelm ma zamiar poślubienia jej, pomimo że była przeszło o dwadzieścia lat od niego młodszą. Piotr chciał o tem zapomnieć i nie myśleć, bo pobyt tej młodej dziewczyny w domu brata wydawał mu się rzeczą bardzo naganną i wielce gorszącą.
— Zapewne chcesz, aby ten list zaraz został zaniesiony na Montmartre?...
— Tak, zaraz... o ile możności najprędzej Teraz jest godzina siódma... zatem o godzinie ósmej, jużby mogli mieć o mnie wiadomość w domu... Ale poślij ten list przez kogo pewnego, czy możesz zaraz znaleźć takiego posłańca?...
— Najlepiej bidzie posłać list przez Zofię... dorożką pojedzie i wróci. Możesz być spokojny, że Zofia nikomu o tem nie powie... i słowa nie przemówi tam, gdzie pojedzie... Zaraz ją zawołam i przy tobie jej to polecę.
Przywołana, Zofia zrozumiała ważność polecenia i przyrzekła spełnić wszystko podług rozkazu. Gdyby się ją pytano o Wilhelma, rzec miała że odwiedził brata i postanowił u niego przenocować z przyczyny jej niewiadomej. Nie pozwoliwszy sobie na zrobienie jakiejkolwiek uwagi, stara sługa wyszła, rzekłszy odchodząc:
— Obiad księdza jest gotów... rosół i potrawka są postawione na kominku.
Gdy Piotr znów usiadł przy łóżku chorego, zauważył, że Wilhelm miał gorączkę i że głowa jego bezwładnie spoczywała na poduszkach. Lampa postawiona w rogu pokoju dawała światło, przyćmione a cisza tak była głęboka, że słychać było idący zegar w sąsiednim pokoju stołowym. Przez chwilę zapanowała zupełna cisza, nieprzerywana przez braci, którzy po tylu latach poraz pierwszy znaleźli się obok siebie. Wtem Wilhelm wyciągnął ku bratu zdrową rękę, którą Piotr pochwyciwszy zatrzymał w serdecznym uścisku. Ręce ich długo pozostały splecione, wreszcie chory rzekł zcicha:
— Drogi bracie, wybacz mi, że spadłem ci tak niespodzianie... Sprawiam ci kłopot takiem zajściem i w takich okolicznościach... Zabieram ci łóżko i z mojego powodu dotąd nie jadłeś obiadu...
— Nie męcz się mówieniem — przerwał Piotr. — Gdzież miałeś się schronić, jeżeli nie tutaj... wszak to rodzinne nasze gniazdo.
Rozgorączkowana ręka chorego serdeczniej uścisnęła dłoń Piotra, a oczy zaszły mu łzami.
— Dziękuję ci, Piotrze... widzę, żeś pozostał dobry i tkliwy jak dawniej... Nie umiem ci wypowiedzieć, jaką mi to sprawia ogromną i błogą przyjemność...
Teraz łzy nabiegły do oczu Piotra, i znów zapadło milczenie. Po doznanych wrażeniach miło było braciom znaleźć się razem w zacisznym rodzinnym domu, pełnym wspomnień z lat dawnych. Wszak tu mieszkali i umarli ich rodzice, ojciec śmiercią tragiczną przy niebezpiecznej próbie w laboratoryum, a matka z modlitwą na ustach jak święta, zgasła na tem oto łóżku. Po jej śmierci zachorował Piotr i długo pielęgnował go Wilhelm, lękając się, że znów trupa ujrzy na tej samej pościeli. Dziś Piotr mu się odwzajemnił, pielęgnując go jak dziecko. Milczeli, ale myśli ich biegły w tym samym kierunku, wzbierając serca tkliwem wzruszeniem. Ileż niespodziewanych wrażeń wstrząsnęło nimi od paru zaledwie godzin! Dziwnym zbiegiem okoliczności spotkali się, byli świadkami okropnej katastrofy, nie rozumieli jej a prócz tego czuli, że wzajemnie są dla siebie zagadką. Osłabieni siłą spadłych naraz wrażeń, milczeli, używając słodyczy serdecznego uścisku swych splecionych dłoni i tonęli myślami we wspomnieniach lat dziecinnych, gdy pod okiem rodziców stanowili z nimi kochające się rodzinne kółko. Po za oknami pokoju ciągnął się niewielki ogród, dziś martwy i ciemny, a niegdyś tak wesoły i słoneczny, pełen gwaru ich głosów i zabawy. Na lewo po za sypialnią było laboratoryum ich ojca, który ich tam kolejno nauczył czytać i pisać, na prawo był pokój stołowy, i zdawało się im, że widzą ukochaną postać matki, jej wielkie, płomienne oczy istoty wierzącej a zrozpaczonej niewiarą innych. Wspomnienia tłumnie się cisnęły, zaludniając ciszę spokojnej sypialni oświetlonej bladym blaskiem lampy. Cała przeszłość nadbiegała ku zadumanym braciom, których złączone dłonie jednoczyły się w gorętszych uściskach za każdą nową myślą wywołującą obrazy lat dawnych. Niesłychana była w tem słodycz lecz pomięszana z ogromem goryczy.
Byliby pragnęli zacząć rozmawiać, zwierzać się sobie wzajemnie. Lecz od czegóż zacząć... i o czem mogli z sobą mówić?... Bo pomimo serdecznego uścisku złączonych dłoni, wiedzieli, że dzielą ich przepaści przebyć się niedające. Tak przynajmniej zdawało się im obu. Wilhelm był przekonany, że Piotr jest księdzem z powołania i że niezachwianą posiada wiarę w świętość swego posłannictwa, zatem jest człowiekiem najzupełniej od niego odmiennym, niemogącym mieć żadnego wspólnego z nim poglądu. Każdy z nich zamieszkiwał świat inny, i każda myśl o życiu była zaporą, niedozwalającą na żadne zbliżenie. Piotr zaś uważał Wilhelma za wykolejonego, i prowadzenia podejrzanego. Przypuszczał, że nawet nie wziął ślubu z matką swych trzech synów a obecnie miał zamiar ożenienia się z młodą dziewczyną, która u niego mieszkała, niewiadomo zkąd się tu zabłąkawszy. Wiedział prócz tego, że Wilhelm bardzo daleko posuwał egzaltacyę swych idei. Jako uczony a przytem jako rewolucyonista, wszystkiemu przeczył, gotów się dopuścić nawet najgwałtowniejszych czynów, sympatyzując z potwornemi widziadłami anarchizmu. Te mając o sobie pojęcia, lękali się rozmowy, bo cóż mogli powiedzieć innego, jak drażniące słowa?... Pozostawali więc każdy ponad brzegiem przepaści, bolejąc, że nie zdołają przerzucić po nad nią deski pokoju. Lecz po za szarpiącemi temi myślami, serca ich ogrzane płakały, bolejąc, stęsknione do braterskiego wylewu uczucia.
Piotr pamiętał, że Wilhelm był już raz prawie że zamięszany w wykrytej anarchistycznej sprawie, i dla tego nie miał odwagi zapytać go teraz o szczegóły, chociaż przypuszczał, że kiedy pragnie się ukrywać, to zapewne w obawie nowego zaaresztowania. Jakto... więc Wilhelm miał być wspólnikiem Salvata?... Piotr zadrżał na tę myśl, lecz nie mógł sformułować jasnego poglądu w całej tej kwestyi, cóż bowiem o niej wiedział? Te jedynie kilka słów wyrzeczonych przez Wilhelma w pierwszej chwili po katastrofie, słów oskarżających Salvata, że mu ukradł jeden nabój; Piotr widział wszakże z jakiem bohaterstwem Wilhelm rzucił się ku bramie pałacu Duvillard, pragnąć zgasić lont zapalony przez oddalającego się Salvata. Jak niejasne, jak powikłane było to wszystko! Lecz jeżeli Salvat mógł ukraść nabój w laboratoryum Wilhelma, to znaczyło, iż fabrykował on i miał u siebie najniebezpieczniejsze materyały wybuchowe?... Może więc dla tego pragnął pozostać w ukryciu?... Będąc bowiem rannym podczas katastrofy, niktby nieuwierzył, że nie wziął w niej czynnego udziału. Piotr pozostawał w udręczaniu najsroższych niepewności, bo chociażby zbrodnia nie była rozmyślną, w każdym razie była to okropna i zagadkowa sprawa.
Wilhelm po drżeniu ręki Piotra musiał odczuć męczarnie jego niepokoju, odezwał się więc zwolna:
— Bracie mój kochany, wybacz, że nie daję ci żadnych objaśnień... Lecz nie mogę... wreszcie po cóż?... Wszystko, cobym ci powiedział, musiałoby cię razić... Nie mówmy więc o tem... lecz starajmy się nacieszyć nasze serca odnalezieniem się naszem... bo pomimo wszystko, co nas przedziela, radujemy się ze spotkania i z pewności, żeśmy się nigdy kochać nie przestali.
Piotr podniósł głowę i oczy braci, spotkawszy się, zatopiły się w sobie wzajemnie.
— Ach, ileż okropności nas otacza!...
Wilhelm zrozumiał znaczenie tego jęku, który uleciał z ust Piotra, a nieprzestając mu patrzeć prosto w oczy, rzekł ze spokojną dumą:
— Nie mogę ci nic powiedzieć, lecz, Piotrze, upewniam cię, iż możemy się kochać, pomimo wszystko co zaszło i zajść może.
Tyle było szlachetności w spojrzeniu i w wyrazie twarzy Wilhelma, że Piotr uczuł rozkoszną ulgę, albowiem pewnym był teraz, że brat jego nie jest wspólnikiem zbrodni, że jeżeli drży o siebie to nie jako winowajca, lecz jako człowiek wiedzy, broniący przedwczesnego odkrycia tajemnicy jemu tylko znanej. Lecz ukojenie Piotra prawie natychmiast przeminęło. Nie miał na czem oprzeć kojącego przeczucia a sroga rzeczywistość wstrząsnęła nim ze srogością katuszy. Zamało znał brata i znów opanowało go zwątpienie nasuwające podejrzenia. Wtem nagle przypomniał sobie straszliwą scenę, która się wyryła w jego pamięci, i zawołał prawie głośno:
— Bracie, czy widziałeś tę jasnowłosą dziewczynkę leżącą bez życia, na wznak z rozszarpanym brzuchem a z twarzyczką uśmiechniętą i jakby zadziwioną?...
Wilhelm zadrżał ze wzruszenia i, przygnębiony, odpowiedział po cichu:
— Tak, ach tak, widziałem ją i pamiętam... Biedna istota... biedna... padła ofiarą ślepego obłędu wymiaru sprawiedliwości!...
Piotr, nie mogąc już dłużej opanować swych wzruszeń, przejęty wstrętem dla brutalnej siły, pochylił się nad posłaniem brata a wreszcie padłszy głową przy jego boku, rozpłakał się raptownie, szlochając głośno jak małe dziecko, którego niczem utulić nie można. W potokach łez płynących mu z oczu były wszystkie bóle, jakie przeżył dziś od rana, wszystkie skargi rozpierające mu piersi, skargi na okropność niesprawiedliwości i ogólnego cierpienia. Wilhelm położył rękę na jego głowie i głaskał go po włosach jak niegdyś, gdy był małem chłopięciem, lecz słów pocieszenia nawet nie przywoływał na usta. Osobiście zawsze na wszystko był przygotowany, sądząc nawet, iż niespodziewany wybuch wulkanu może się przyczyni do przyśpieszenia ewolucyi tak zwykle powolnej w naturze. Lecz jakże srogim jest wtedy los istot niewinnie ginących w lawie szalejącej ognistych potoków, unoszących swą siłą tysiące ofiar niemających nawet zeznania! I Wilhelm teraz zapłakał, wzruszony niedolą przeciętego życia istot nieświadomych.
Po dłuższej chwili milczenia, chory rzekł:
— Piotrze, ty nic dotąd nie jadłeś... proszę, zjedz obiad... Zasłoń lampę, by światła prawie nie było, a ja przymknę oczy i pozostanę w milczeniu... Zrób, jak proszę... sprawisz mi tem przyjemność.
Piotr zastosował się do jego woli i wyszedł, lecz drzwi od stołowego pokoju zostawił otwarte. Teraz dopiero poczuł, iż słabo mu się robiło z głodu. Jadł, stojąc i wytężając słuch, by biedz do Wilhelma za pierwszem jego wezwaniem lub jękiem. Cisza jeszcze się wzmogła a ze ścian dworku, z każdego przedmiotu, spływała melancholijna słodycz wspomnień przeszłości.
Około godziny dziewiątej powróciła Zofia ze swej wyprawy w odległą dzielnicę Montmartre. Pomimo ostrożności zachowanych z jej strony, Wilhelm usłyszał jej wejście do domu. Zawołał na brata, pragnąc dowiedzieć się wszystkiego. Piotr go uspokoił, mówiąc:
— Zofia oddała twój list staruszce, która, przeczytawszy coś napisał, podziękowała w paru słowach, żadnego nie zadając pytania.
Wilhelm, widząc pewne zadziwienie Piotra, który się obawiał ciekawości i dopytywań ze strony rodzinnego kółka swego brata, uśmiechnął się i rzekł z prostotą:
— Naszej babce, jak ją wszyscy w domu nazywamy, wystarcza parę słów z mojej strony. Gdy ją zawiadomię, że nie wrócę na oznaczoną godzinę, wierzy mi, iż nie mogłem uczynić inaczej.
Chory pragnął się zdrzemnąć, lecz nie mógł, i chociaż przysłonięta lampa słabo oświetlała pokój, co chwila otwierał oczy, rozglądał się i nadsłuchiwał, jakby chcąc pochwycić szmer wieści z Paryża. Dla uspokojenia brata, Piotr musiał przywołać Zofię i przy nim ją zapytać, czy nic nadzwyczajnego nie zauważyła na ulicach, jadąc na Montmartre. Zdziwiona, odrzekła, że w mieście jest jak zwykle, wreszcie dorożkarz powiózł ją zewnętrznemi bulwarami, które zwykle są puste pod wieczór, zwłaszcza gdy tak jak dzisiaj opada gęsta, zimna mgła, pokrywająca bruk śliską wilgocią i błotem.
Wybiła godzina dziewiąta. Piotr zaczął się obawiać, że Wilhelm nie zaśnie, dopóki nie będzie miał wiadomości z Paryża. W gorączkowych, oderwanych słowach chorego, zdawał się dyszeć niepokój i trwoga. Pragnął wiedzieć, czy Salvat został zaaresztowany i co powiedział?... Zdawało się, a może udawał, iż spokojny jest osobiście o siebie, lecz drżał na myśl, że tajony przez niego sekret laboratoryjny może być przedwcześnie objawiony. Tyle pracy, tyle najwznioślejszych marzeń spełznie i zmarnieje, jeżeli ten biedny szaleniec, chcący bombami przywrócić panowanie sprawiedliwości, wypowie parę słów niedyskretnych o pochodzeniu naboju. Próżno Piotr zapewniał brata, iż dopiero w jutrzejszych porannych dziennikach mogą być wiadomości o zaszłej katastrofie, Wilhelm z każdą chwilą wpadał w gwałtowniejsze podniecenie, domagając się nowin. Dla przyniesienia ulgi choremu, Piotr był gotów biedz do miasta, by się czegoś dowiedzieć. Lecz gdzie pójdzie?... U kogo się rozpyta?... Przypomniał sobie, że Wilhelm, robiąc przypuszczenia gdzie Salvat mógł pójść szukać schronienia, wymienił nazwisko Janzena. Chciał więc iść do niego, lecz po chwili zastanowił się, że Janzen, jeżeli się dowiedział o wybuchu, to najniezawodniej nie powrócił do siebie w obawie policyi.
— Poszedłbym kupić dzienniki wieczorne — powtórzył znów Piotr — lecz na pewno nic w nich nie znajdziesz... W Neuilly znam prawie wszystkich... ale nikt nie będzie w stanie dania mi informacyj... chyba Bache...
— Jakto?... Więc znasz Bache’a? — zawołał z ożywieniem chory. — Bache’a, radcę miejskiego?...
— Tak, zajmowaliśmy się razem wieloma dobroczynnemi sprawami w naszej dzielnicy.
— Bache jest moim przyjacielem, znamy się oddawna... jest to człowiek, któremu można zaufać. Proszę, idź do niego i sprowadź mi go tutaj.
W kwadrans potem Piotr wrócił, przyprowadziwszy nietylko Bache’a, który mieszkał w sąsiedniej ulicy, lecz także i Janzena, którego najniespodziewaniej tam zastał. Janzen był na obiedzie u księżnej de Harn a dowiedziawszy się o zaszłym wybuchu przy ulicy Godot-de Mauroy, nie powrócił do siebie, pewnym będąc, że policya już tam na niego czatuje. Miał się na ostrożności, nauczony doświadczeniem, iż każdy jego krok jest znany i śledzony, bo policya chciała pochwycić chociażby pozór do aresztowania go i odstawienia do granicy, jako cudzoziemca zakłócającego spokój stolicy. Wcześnie więc wyszedł od księżnej i pojechał do Bache’a, prosząc go o kilkudniową gościnność. Znał prawość i usłużność Bache’a więc powierzył się mu zupełnie. Byłby mógł zostać w pałacu Rozamundy, lecz śliczna ta kobietka przerażała go eksentrycznością swych pomysłów mających na celu poszukiwanie nowych wrażeń. Wszak tylko dla tego afiszowała się z nim wszędzie od paru miesięcy; pozostawać zatem u niej w domu, byłoby niedorzecznością.
Wilhelm, ucieszony przybyciem Bache’a i Janzena, chciał usiąść na łóżku, lecz Piotr mu nie pozwolił, poprawiając poduszki pod głową brata, oświadczył, że nie pozwala mu mówić, jak tylko słów kilka. Podczas gdy Janzen stał, milcząc, Bache usiadł na krześle przy łóżku i w serdecznych słowach witał chorego.
Bache miał lat sześdziesiąt, był otyły, twarz miał szeroką i pełną, wielką siwą brodę i długie siwe włosy. W małych rozmarzonych jego oczach było wiele tkliwości, a szerokie usta były łagodne, dobrotliwie uśmiechnięte, jakby ku niezachwianej nadziei w przyszłą szczęśliwość ogólną. Ojciec jego był zagorzałym zwolennikiem Saint-Simona i wychował syna w czci dla stworzonej przez niego doktryny. Dorósłszy, syn stał się raczej uczniem Fouriera, lecz w młodości przyswojone zasady czcił z religijnem poszanowaniem, tak więc obie doktryny odnajdywały się w nim obok siebie. Wszakże później zaczął się interesować spirytyzmem. Niezależny pod względem materyalnym, zadawalniał się skromnym dochodem i wiódł życie spokojne. Dopiero komuna wytrąciła go z monotonnego spokoju, zaciągnął się bowiem w jej szeregi i czynny wziął udział w sprawach bieżących, sam dobrze nie wiedząc dla czego i po co. A chociaż zawsze należał do umiarkowanych, rząd wersalski skazał go zaocznie na karę śmierci, Bache więc aż do amnestyi znalazł bezpieczne schronienie w Belgii. Powróciwszy zaś do Paryża, zamieszkał w rodzinnej dzielnicy w Neuilly, a miejscowi mieszkańcy wkrótce obrali go radcą miejskim nie tylko ze względu, że chcieli w nim uczcić ofiarę burżuazyjnego prześladowania reakcyi, lecz głównie, by mu dowieść ogólnej życzliwości, jaką sobie zdobył wielką swą ofiarnością, zacnością i dobrocią.
Pragnąc się dowiedzieć interesujących go nowin, Wilhelm zwierzył się gościom, opowiadając im historyę skradzionej bomby, wyjście spokojne Salvata z pod bramy pałacu Duvillard i własne wdanie się w tę sprawę, gdy w chęci zagaszenia zapalonego lontu, został powalony na ziemię i skaleczony wybuchem. Janzen słuchał opowiadania z twarzą zimną, spokojną, z twarzą chudego, jasnowłosego Chrystusa, a wreszcie wyrzekł głosem słodkim, lecz bardzo powoli i z przykrym cudzoziemskim akcentem:
— Ach... więc to Salvat... Byłem przekonany, że to młody Mathis... dziwię się... bo Salvat nie był zdecydowany... zkąd mu się to wzięło...
A gdy zaniepokony Wilhelm zapytał go jak sądzi, czy Salvat rozgada się i innych narazi, Janzen zawołał stanowczo:
— O nie, o nie!
Lecz po chwili, w ostrych, chimerycznych oczach Janzena błysła jakby pogarda i dodał:
— A jednak, kto wie... Salvat jest uczuciowy!
Bache, przerażony całą sprawą, lękał się przedewszystkiem denuncyacyi, mogącej skompromitować Wilhelma, a kochając go, szukał sposobów mogących go zabezpieczyć od wdania się policyi. Wilhelm zaś, widząc pogardliwy wyraz twarzy Janzena, cierpiał, iż może być przez niego posądzony o tchórzostwo. Lecz cóż im mógł powiedzieć na usprawiedliwienie swej obawy? Czyż miał im odkryć tajemnicę, której nie wyjawił nawet przed bratem?
W tej właśnie chwili weszła do pokoju Zofia, mówiąc swemu panu, że przyszedł pan Teofil Morin i przyprowadził z sobą jeszcze innego pana. Zadziwiony tak późną wizytą, Piotr wyszedł przyjąć przybyłych. Zapoznał się z Teofilem Morin, powróciwszy z Rzymu i dopomógł mu w przetłomaczeniu na język włoski i przyjęciu przez włoskie szkoły podręcznika, obejmującego w streszczeniu cały program nauk wymaganych przy wstąpieniu na wykłady uniwersyteckie. Morin był rodem z Besançon i od lat najmłodszych przyjaźnił się z Proudhonem, znał całą jego rodzinę, równie jak on ubogą i rzemieślniczą. Rósł, pojąc się ideami o wiele starszego od siebie przyjaciela, a serce mając tkliwe, instynktownie pogardzał bogaczami i źródłem zła, to jest własnością. Przejęty zasadami Proudhona, przybył do Paryża jako ubogi i nieznany profesor, a miłując naukę i ciągle chciwie wzbogacając zasób swych wiadomości, poznał i oddał się cały wpływowi Augusta Comte’a. Stał się teraz zagorzałym pozytywistą, lecz pozostało w nim wszakże mnóstwo poglądów poprzednio uprawianego mistrza, prócz tego osobiście, z własnego popędu, wrzał gniewem i buntem przeciwko znienawidzonej nędzy, tak boleśnie ciążącej nad większością ludzkich istot. Lecz jeżeli wielbił doktrynę naukowego pozytywizmu, natomiast wyrzekł się poglądów Augusta Comte’a z lat ostatnich, gdy ten popadł w religijność, zatrważając szczerych wielbicieli potężnego swego umysłu. Morin wiódł ciche, spokojne, pracowite życie w Paryżu, gdy naraz porwany gorączkowym zapałem, wszystko to porzucił i popłynął do Sycylii, by pod wodzą Garibaldiego walczyć w sprawie wolności. Po ukończonej epopei legendarnego tysiąca garybaldczyków, Morin powrócił do Paryża i znów zająwszy skromną posadę profesora, pędził cichy, pracowity i smutny swój żywot człowieka pożytecznego i nieszukającego rozgłosu.
Piotr wkrótce wrócił do sypialni, a stanąwszy przy łóżku, rzekł do Wilhelma głosem drżącym ze wzruszenia:
— Morin przyprowadził Barthèsa, który w obawie grożącego mu niebezpieczeństwa prosi, bym go schronił u siebie.
— Mikołaj Barthès! — zawołał Wilhelm z gorączkowem uniesieniem — Mikołaj Barthès, to bohater, dusza niezrównanej czystości! Znam go, podziwiam i kocham całem sercem! Otwórz mu swój dom i niechaj tu będzie jak u siebie!
Bache i Janzen spojrzeli na siebie i lekko się uśmiechnęli, a po chwili ten ostatni rzekł zwolna z zimną ironią:
— Dla czego pan Barthès przypuszcza, że może być w niebezpieczeństwie?... Prawie wszyscy przypuszczają, że oddawna już umarł... Nikt się go nie obawia i nie uważa za szkodliwego.
Barthès miał lat siedemdziesiąt cztery, z których blizko piędziesiąt spędził w więzieniu. Odzyskiwaną wolność tracił prawie że natychmiastowo i jako więzień poznał wszystkie cytadele, cierpiąc prześladowanie wszystkich rządów zmieniających się we Francyi. Będąc jeszcze młodzieniaszkiem, marzył o braterstwie ludów i apostołował swe idee o rzeczypospolitej rządzącej się prawdą i sprawiedliwością, lecz walkę w imieniu tych marzeń przerywały aresztowania, co nie przeszkadzało zapaleńcowi gromadzić nowe argumenty w więziennej celi o żelaznych kratach. Należał on do wszystkich sekt i do wszystkich spisków, mających na celu zwalenie istniejącego ustroju społecznego. Po ustanowieniu Rzeczypospolitej we Francyi, Barthès wkrótce się przekonał, iż nie jest to jeszcze forma rządu odpowiadająca jego ideałom i ta sama Rzeczpospolita, która otworzyła mu drzwi więzienia, obsadziła go w nim na nowo ze sporą ilością lat dodatkowej pokuty. Tak więc Barthès w wiecznej pogoni za wolnością dla innych, stał się męczennikiem sprawy, jakiej bronił, nigdy pomimo to nie tracąc wiary w niezawodną jej doskonałość.
Wilhelm, urażony złośliwem lekceważeniem zasługi człowieka tej miary o Barthès, odpowiedział szorstko Janzenowi:
— Mylisz się pan. Barthès jest naturalnym wrogiem każdego rządu... a szlachetność jego opinij jest solą w oku naszym mężom politycznym. Uważam, że słusznie zrobił, chcąc się zabezpieczyć.
Drzwi się otworzyły i wszedł Mikołaj Barthès. Był wysoki, szczupły i suchy, nos miał orli, a głęboko zapadłe oczy żarzyły się ogniem z po za gęstych i długich brwi, ubielonych wiekiem równie jak kędzierzawe włosy, opromieniające mu twarz białą aureolą, śnieżne pukle włosów opadały mu aż na ramiona. Po za nim szedł Teofil Morin. Twarz miał żółtą i zmęczoną, wielkie faworyty już siwiejące, włosy krótko przystrzyżone. Okulary dopełniały tej typowej postaci profesora zużytego uciążliwą pracą na szkolnej katedrze. Przybyli nie okazali żadnego zdziwienia i nie zadali żadnego pytania, ujrzawszy Wilhelma w łóżku i z obwiązaną ręką. Obeszło się bez przedstawienia jednych drugim, a ci, którzy się już znali, powitali się przyjaznym uśmiechem.
Barthès, pochyliwszy się nad łóżkiem, pocałował Wilhelma w obadwa policzki, a chory rzekł prawie z wesołością:
— Nabiorę otuchy, patrząc na ciebie!
Nowoprzybyli powracali z Paryża, z Wielkich bulwarów i przynosili ztamtąd najrozmaitsze nowiny. Wieść o katastrofie przy ulicy Godot-de-Mauroy obiegła kawiarnie i już się ukazał dodatek jednego z wieczornych dzienników, gdzie podawano o tem wiadomość, lecz z mnóstwem szczegółów najzupełniej fałszywych. Publiczność rozchwytywała wszakże tę nadzwyczajną edycyę dziennika, lecz w rezultacie nikt prawdy nie wiedział.
Piotr, zatrwożony bladością twarzy Wilhelma, prosił go, by przestał się męczyć rozmową, i chciał gości przeprowadzić do sąsiedniego pokoju, lecz chory rzekł słabym głosem:
— Nie, nieodchodźcie... przyrzekam, że będę leżeć spokojnie i nie będę już mówił, ale pozostańcie i rozmawiajcie... Owszem, wasza obecność uspakaja mnie... nie chcę, byście mnie pozostawiali samego...
Chory przymknął oczy, a obecni zaczęli rozmowę półgłosem. Stary Barthès z oburzeniem mówił o tym nowym systemie walki za pomocą podrzucania bomb, twierdząc z zapałem, iż wszyscy dawni bohaterowie walki za wolność ze wstrętem odrzuciliby broń tego rodzaju. Wyznał przytem, iż nierozumnie zawikłanych uroszczeń młodego pokolenia, bo czyż wolności nie dosyć dla zwycięzkiego rozstrzygnięcia wszystkich kwestyj i usunięcia wszelkiego zła?... Czy może być inne zadanie, prócz ustanowienia rzeczypospolitej takiej, jak on ją pojmuje?... A wspomniawszy o mowie, jaką miał dziś Mège w Izbie deputowanych, wystąpił z goryczą przeciwko kolektywizmowi, utrzymując, że kolektywizm jest jedną z form despotycznego, demokratycznego rządu. Teofil Morin był również przeciwnikiem dyscyplinarnego funkcyonowania społeczeństwa zachwalanego przez kolektywistów, lecz przedewszystkiem potępiał wstrętne zamachy anarchistów, chcących zdobyć brutalną siłą to, co przyjść może tylko dzięki ewolucyi, którą przyśpieszy praca spokojna nad szerzeniem oświaty. Wprost nie wierzył, by polityka mogła być dźwignią postępu, pomijał ją więc z pogardliwą obojętnością. Bache zaś, jakkolwiek oburzał się przeciwko okrucieństwu działalności anarchistów, wszakże czuł się wzruszony ich wiarą, tak pełną naiwności, iż burząc, sieją nadzieję szczęścia ludzkości i wyzwolenia przyszłych pokoleń. O Mège’u wyrażał się z lekceważeniem, utrzymując, że z chwilą jak został deputowanym, przekształcił się w retora i teoretyka, marzącego o dyktaturze. Janzen, stojąc, spoglądał na rozmawiających, a na zimnej jego twarzy zarysował się wyraz ironii. Od czasu do czasu rzucał wszakże słów kilka, ostro zaznaczając swe krańcowe przekonania, wierzył, że tylko za pomocą anarchii świat może być zbawiony, a więc, nie bawiąc się w te lub inne polityczne odcienia, należało wszystko zburzyć, by wszystko rozpocząć na nowo.
Piotr pozostał w pobliżu chorego brata i z najwyższym zajęciem przysłuchiwał się rozmowie. Wszystko, w co dotychczas wierzył, wszak już bezpowrotnie runęło, pozostawiając po sobie pustkę, która go napawała jadem goryczy. Z chciwością więc słuchał rozmowy tych ludzi, tak odmiennych, tak różniących się poglądami, a poruszających obecnie najzawilsze zadania i dążności wieku, z których miała się narodzić nowa wiara, oczekiwana przez dzisiejsze społeczeństwo demokratyczne. Pierwszymi zwiastunami tej ery byli Wolter, Diderot, Rousseau i odtąd myśli przez nich rzucone, obficie zakiełkowały w wielu umysłach, wydając myślicieli, którzy na tej podstawie oparci, poszli dalej, już to rozmijając się, lub ścierając, a ztąd powstał cały zamęt sprzecznych z sobą doktryn, wśród których jakże trudno dojrzeć prawdziwy promień wyczekiwanego dobroczynnego światła! Gdzież jest łódź zbawienia?... ku któremu portowi zawinąć można bez obawy rozbicia?... Piotr obiecywał sobie zbadać bliżej wszystkie główniejsze prądy i, poznawszy pierwsze wyłączne myśli, pozostawione w spuściźnie przez wiek XVIII, przystąpić do przestudyowania dzieł mistrzów współczesnych, takich jak Saint-Simon, Fourier, Cabat, August Comte, Proudhon i Karol Marx. Zdawało mu się, że wtedy dopiero zdoła ocenić przebytą już drogę i z jaśniejszym poglądem stanie przy dzisiejszem rozdrożu. Lecz oto dziś, wypadkowo, danem mu jest słyszeć żywe słowo kilku światłych ludzi u niego zebranych i poruszających wszystkie za i przeciw doktryn, obecnie uprawianych, wrogo ścierających się i z wiarą goniących za prawdą, jutro z nich powstać mogącą.
Piotr zwrócił się w stronę chorego i ujrzał wielką bladość jego twarzy. Czyżby i Wilhelm, ten człowiek wierzący w potęgę wiedzy, cierpiał, wątpiąc w jej zbawczość?... Może ulegał zwątpieniu, słysząc tyle sprzecznych teoryj, i wylękły jest, że walka o prawdę wywodzi na manowce wojujących?...
Zaniepokojony, zapytał brata:
— Czy jest ci gorzej?...
— Tak, trochę. Sprobuję zasnąć.
Goście się rozeszli, a w dworku Piotra pozostał tylko chory Wilhelm i Mikołaj Barthès, dla którego Zofia przygotowała pokój na pierwszem piętrze. Piotr, nie chcąc opuszczać brata, spędził noc na kanapie stojącej w sypialni. Wkrótce zaległa głęboka cisza w mieszkaniu i tylko senna myśl braci wywoływała jeszcze widziadła z minionych lat, wspólnie spędzonego dzieciństwa.
Nazajutrz rano, z niecierpliwością doczekawszy się godziny siódmej, Piotr wyszedł kupić poranne dzienniki. Wilhelm po bezsennej prawie nocy, czuł się osłabiony i trapiony gorączką. Pomimo to przynaglił brata, by mu przeczytał wszystkie artykuły, mówiące o wczorajszym zamachu. Prawie wszystkie dzienniki podawały mnóstwo szczegółów, mieszając prawdę z wymyślonemi dodatkami. Zwłaszcza „Głos ludu“, redagowany przez Sagniera, obfitował w zadziwiające wiadomości, nagromadzone bezładnie, ze wszelkich źródeł, a każdy sensacyjny ustęp dziennika zwracał uwagę czytelników nagłówkiem, drukowanym olbrzymiemi literami. Widocznem było, że Sagnier odłożył, jak na teraz, ogłoszenie owej sławnej listy nazwisk trzydziestu dwóch senatorów i deputowanych, skompromitowanych w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej. Dziś cały był przejęty podaniem szczegółów niespodziewanej katastrofy przy ulicy Godot-de-Mauroy. Wyszczególniał drobiazgowo uszkodzenia zaszłe w architekturze pałacu Duvillard, rozwodził się w opisie bramy zniszczonej wybuchem, nieledwie, że przeliczał kamienie wyrwane i pozostawione po nich bruzdy, utrzymując, że część sufitów na pierwszem piętrze popękała i opadła, a drzwi bramy rozpadły się w drzazgi, pozostawiając tylko okucia na zawiasach. Z sentymentalnym naciskiem opowiadał, że dzieci państwa Duvillard cudem zostały ocalone, również jak powóz i konie, zaś państwo Duvillard byli nieobecnymi podczas wybuchu, albowiem zatrzymała ich nieco dłużej wzniosła konferencya monsignora Martha w kościele św. Magdaleny!... Cała kolumna dziennika zajęta była sprawozdaniem o młodej dziewczynce, która padła ofiarą wybuchu, ciało miała zmiażdżone, lecz jasnowłosa główka pozostała nietkniętą, a różowa buzia zachowała słodki uśmiech pełen zdziwienia. Dotąd wszakże niewiadomem pozostało jej nazwisko, chociaż cały zastęp reporterów zbiegł się do magazynu, gdzie pracowała, a ztamtąd popędził do mieszkania jej babki, stanowiącej całą rodzinę zmarłej. Dziennik „Globus“ mniej podawał szczegółów, dotyczących katastrofy, natomiast w poważnym artykule natchnionym przez Fonsegne’a, naczelnego redaktora, odwoływał się do patryotyzmu Izby, wzywając, by czasowo pominęła wszelkie kwestye, mogące wywołać kryzys w istnieniu ministeryum, bo niepora obecnie drażnić politycznemi niesnaskami kraj, dotknięty żałobą spowodowaną tragicznym zamachem w Paryżu. Fonsegne chciał tym sposobem przedłużyć trwanie ministeryum, które uzyskawszy na razie kilka tygodni, mogłoby skutecznie pomyśleć o zabezpieczeniu sobie dalszego istnienia.
Po odczytaniu dzienników, Wilhelm był uderzony tą mianowicie okolicznością, iż sprawca zamachu był niewykryty. Zatem Salvat nie był aresztowany i żadne na nim nie ciążyło podejrzenie! Zdawało się nawet, iż posądzenia padły fałszywie na jakiegoś młodego, wytwornie ubranego mężczyznę, którego ktoś z sąsiadów widział wchodzącego do pałacu Duvillard na chwilę przed wybuchem. Wilhelm uspokoił się jeszcze, gdy Piotr napotkał w jednym z dzienników wiadomości co do bomby podrzuconej w pałacowej bramie; mówiono, że było to proste blaszane pudełko małej objętości, jak to można było przypuszczać z odnalezionych kawałków. Wszakże koniec artykułu znów rozbudził obawy chorego, albowiem sprawozdawca twierdził, iż zważywszy na małą objętość zfabrykowanej bomby musiała ona być wypełniona wybuchowemi materyałami nieznanej dotąd siły, by sprawić spustoszenie tak wielkiej doniosłości. Należało więc zwrócić szczególniejszą uwagę na zbadanie tej nowej siły zagrażającej bezpieczeństwu publicznemu.
Około godziny ósmej nadszedł Bertheroy. Pomimo lat siedemdziesięciu, był rześki i wesoły, jak student medycyny, który korzysta ze sposobności, by, oddać koledze przyjacielską usługę. Przyniósł z sobą narzędzia chirurgiczne, bandaże i szarpie. Lecz rozgniewał się, zobaczywszy Wilhelma rozgorączkowanego, rozdrażnionego, pomimo, iż zalecił mu spokój.
— Mój kochany, jak widzę, byłeś nierozsądny, musiałeś sporo mówić, niepotrzebnie myśleć o rzeczach drażniących, słowem, zachowywałeś się wprost przeciwnie, niż należało.
Natychmiast przystąpił do obejrzenia rany, a zsondowawszy ją dokładnie, rzekł, bandażując rękę:
— Kość jest uszkodzona... i wiedz, że może być źle, jeżeli nie będziesz rozsądniejszy, niż dotąd. Pamiętaj, że prawie od ciebie zależy, by nie wynikły jakie komplikacye... a wtedy amputacya stanie się nieuniknioną.
Piotr zadrżał zatrwożony, Wilhelm zaś wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że wszystko mu jedno, jeżeli mu utną rękę, bo lęka się o sprawy daleko ważniejsze. Berteroy usiadł na chwilę i czas jakiś patrzył na braci w milczeniu. Obecnie wiedział już o zaszłej katastrofie i bezwątpienia musiał sformułować w swym umyśle niejedno spostrzeżenie. Rzekł więc otwarcie:
— Jestem przekonany, mój drogi Wilhelmie, że nie ty jesteś sprawcą tego wstrętnego głupstwa przy ulicy Godot-de-Mauroy. Lecz przypuszczam, że może bezwiednie, ale że jesteś zamieszany w tę sprawę... Nie przerywaj mi... i nie zaprzeczaj! O niczem nie wiem i o niczem nie chcę wiedzieć... nawet z czego się składa ten dyabelski nabój, którego ślady pozostały na mankiecie twojej koszuli, a który spowodował tak okropny wybuch...
Spostrzegłszy, iż obadwaj bracia pobledli z przerażenia i może z obawy pomimo jego zapewnień, dodał z wyrozumiałością wyższego umysłu;
— Ach, moi drodzy, żebyście wiedzieli, o ile ja mniej się gorszę zbrodnią, aniżeli niedorzecznością podobnego zamachu! Wierzcie mi, że równą czuję pogardę dla bezużyteczności działań rewolucyjnej jak konserwatywnej polityki. Czyż wiedza nie wystarcza?... Pocóż więc czynić próżne wysiłki dla przyśpieszenia ewolucyi, która tylko w właściwym czasie nadejdzie i spełni swoje zadanie. Powinniśmy jedną mieć tylko wiarę, a mianowicie, że każdy krok wiedzy posuwa ludzkość ku panowaniu sprawiedliwości i prawdy... a jeden krok wiedzy naprzód, o wiele większe ma znaczenie i szybszą działalność, aniżeli sto lat czczych politycznych utarczek i niecierpliwego szarpania się działaczów społecznych. Tylko przy pomocy wiedzy runą dogmaty, bogi... tylko wiedza przyniesie nam pożądane światło i szczęście!... Tak, moi drodzy... oto ja, członek Instytutu, posiadacz orderów, posad oficyalnych i pokaźnych dochodów, jestem najskrajniejszym ze wszystkich rewolucyonistów!
Bertheroy głośno i szczerze się roześmiał, a Wilhelm odczuł poczciwą ironię starego uczonego. Bertheroy bowiem wiedział, iż Wilhelm z uszanowaniem skłaniający przed nim głowę, jako przed uczonym, zarzuca mu i bierze mu za złe burżuazyjne rozpieranie się w dostatkach i honorach. Wszak przyjmował wszystkie dostojeństwa i wyposażenia, a chociaż szły one ku niemu z ramienia republikańskiego rządu, czyż można było wiedzieć o ileby ich nie przyjął z rąk cesarza lub króla?... Wilhelm uznawał, iż zbyt pochopnie i dla własnej dogodności Bertheroy mianuje się sługą li tylko wiedzy, lecz oto teraz okazało się, że ten oportunista, pozwalający się obwieszać orderami i sadzać na największych posadach, w gruncie pozostał tym — jakim być powinien mąż tak wyjątkowej wiedzy i umysłu stąpającego po wyżynach. Ze spokojem pracował i utrwalał się w wierze znaczenia wiedzy, a jako skrajny rewolucjonista nie wątpił, iż owoce jego pracy przekształcą i odnowią porządek rzeczy ustroju społecznego.
Bertheroy, podniósłszy się z krzesła, pożegnał braci słowami:
— Jutro wrócę... a ty, Wilhelmie, staraj się być rozsądnym do jutra... Moje dzieci, miło mi widzieć was razem... starajcie się pokochać wzajemnie.
Gdy pozostali w pokoju, Piotr usiadł przy łóżku Wilhelma, a ręce ich, znalazłszy się razem splotły się w uścisk serdeczny i gorący. Ileż niewiadomego a groźnego było dokoła nich samych! Posępny dzień zimowy szarem światłem zalegał pokój i po za oknem ciągnący się ogród, a czarne szkielety drzew zatapiały się w zimnej mgle poranka. Wśród panującej ciszy słychać było miarowe kroki Mikołaja Bartèsa, który w pokoju o piętro wyżej, oddawna już rozpoczął przechadzkę lwa osadzonego w klatce, chodził tam i napowrót, przywykłszy tak stąpać po więziennych celach. Wtem, wzrok obu braci padł na jeden z dzienników rozrzuconych na łóżku. W pośrodku stronicy był wydrukowany szkic, nędznie narysowany piórkiem, a mający przedstawiać młodą dziewczynkę padłą trupem pod bramą pałacu Duvillard. Leżały szczątki jej porozrywanego ciała, a obok pudełko otwarte i wypadły zeń damski kapelusz. Rysunek był tak wstrętnie brzydki, a przypominał tak tragicznie epizod wczorajszego wybuchu, iż łzy się puściły z oczu Piotra, podczas, gdy oczy Wilhelma, zaszedłszy mgłą, zatonęły w oddali, szukając trwożnie, jakie będzie jutro.




II.

Na szczycie paryzkiego wzgórza Montmartre, stał domek Wilhelma, zamieszkany od lat wielu przez niego i jego rodzinę. Praca i spokój panowały w tem cichem ustroniu, a blade światło zimowego poranka, jaśniejszem tu było, niż w dolnych dzielnicach Paryża.
Podczas śniadania, Wilhelm, zaniepokojony o swoich wyczekujących jego przyjścia, powziął myśl wyprawienia Piotra do dworku na górze, by uspokoił ich wszystkich i wytłomaczył rzecz całą. Rzekł więc do brata:
— Piotrze, liczę na ciebie, że zechcesz mi oddać wielką przysługę. Idź na Montmartre i powiedz im, że jestem lekko ranny, lecz wróć do domu — nie mogę a przytem nie chcę, by ktokolwiek z nich mnie tu odwiedzał — bo mógłby ich kto wyśledzić i odkryć, gdzie się schroniłem. List mój wczorajszy był krótki i żadnego nie dający wyjaśnienia, zatem mogliby się zacząć niepokoić o mnie, gdybym im nie dał wiadomości o sobie.
Zamilkł na chwilę, wreszcie ulegając myślom, które od wczoraj najmocniej go gnębiły, trwogą mrocząc i mącąc zwykłą otwartość jego spojrzenia, dodał ciszej:
— Weź moją kamizelkę i poszukaj w prawej kieszonce... znajdziesz kluczyk... zachowaj go przy sobie, a gdy tam będziesz, oddaj go pani Leroi, mojej teściowej, babce naszej domowej. Dając jej kluczyk, powiesz, że gdyby ze mną stało się nieszczęście, to niech zrobi, co wie, że zrobić powinna. Te słowa wystarczą, ona je zrozumie...
Przez chwilę Piotr zawahał się, lecz widząc bladość Wilhelma i zmęczenie, jakiemu uległ po uczynieniu mu tego zwierzenia, zdecydował się iść na Montmartre, mówiąc:
— Dobrze, pójdę, lecz proszę, staraj się uspokoić... Powiem twojej rodzinie to, co chcesz, bym powiedział... spełnię twoje polecenie, ponieważ sobie życzysz, abym osobiście to załatwił.
Piotr z trudem wymógł na sobie zadosyćuczynienie woli Wilhelma. W pierwszej chwili myślał, że będzie się mógł od tego uwolnić, posyłając Zofię. Czuł się cały wzburzony koniecznością tej wycieczki, odżyły w nim wszystkie uprzedzenia i przesądy a zdawało mu się, że rodzajem próby czy pokuty, przychodzi mu przestąpić próg domu ziejącego zgorszeniem. Ileż razy słyszał jak nieboszczka matka, rozgoryczona nieprawością związku swego najstarszego syna z tą kobietą, żyjącą z nim bezślubnie, nazywała ją pogardliwie „bezwstydnicą“. Nigdy nie zapragnęła zobaczyć trzech wnuków, zrodzonych z tego wolnego związku, a gorszyła się przedewszystkiem panią Leroi, matką towarzyszki Wilhelma. Nie uwzględniała bowiem pobłażliwości matki dla córki, pobłażliwości tak dla wszystkich jawnej zamieszkaniem przy fałszywem stadle i czułą opieką nad trzema czhłopcami, zrodzonymi z nieprawości związku rodziców. Wszystkie te wspomnienia tak dalece utrwaliły się w pamięci Piotra, iż będąc zmuszonym bywać na wzgórzu Montmartre w bazylice Sacré Coeur, wymijał ulicę, przy której stał dworek Wilhelma, a gdy z konieczności zdarzyło mu się przechodzić w sąsiedztwie, spoglądał nań, jak na miejsce zgorszenia i rozpusty. Prawda, że matka trzech synów Wilhelma już umarła przed laty dziesięciu, lecz czyż obecne zgorszenie jeszcze nie wzrosło?... Wszak miejsce jej zajęła młoda dziewczyna, sierota wychowana przez Wilhelma, który miał ją wkrótce poślubić, pomimo, że o dwadzieścia lat był od niej starszy. Piotr zżymał się na okropność obyczajów panujących wśród kółka, które Wilhelm uważał za swoje. Zdawało się Piotrowi, iż wszystkie te istoty żyją w poniżającej rozpuście i wyuzdaniu, a fundamentalny brak moralności, jaki im z góry zarzucał, budził w nim wstręt i pogardę.
Wilhelm raz jeszcze przywołał odchodzącego Piotra:
— Bracie, a nie zapomnij powiedzieć pani Leroi, że jeżeli umrę, to ją o tem natychmiast zawiadomisz, by mogła uczynić to, co pomiędzy nią a mną jest umówione.
— Dobrze, dobrze... bądź spokojny... wszystko powiem, jak pragniesz... tylko leż, nie ruszając się... Zofia zostanie przy tobie i nie ruszy się z pokoju, dopóki nie wrócę...
Dawszy ostatnie rozkazy Zofii, Piotr wyszedł z domu, by wsiąść do tramwaju, mającego go dowieść do bulwaru Rochechouart, a ztamtąd miał zamiar dojść pieszo na szczyt Montmartrèu.
W drodze, gdy ciężki tramwajowy wagon szybko sunął się po relsach, Piotr przypomniał sobie szczegóły dorywczo słyszane o rodzinie Wilhelma i matce pierwszej jego żony. O całości tych dziejów miał się on dowiedzieć dopiero znacznie później.
Około roku 1850, młody profesor Leroi otrzymał posadę przy liceum w Montauban. Wkrótce po swem przybyciu z Paryża do tego miasta, ożenił się z Agatą Dagnan, najmłodszą z pięciu córek ubogiej protestanckiej familii rodem z gór Seweńskich. Leroi był zagorzałym republikaninem, a gdy nadeszła ze stolicy wiadomość o dokonanym zamachu stanu, wypowiedział całą gorycz swego oburzenia w szeregu artykułów, które zostały wydrukowane w dzienniku wychodzącym w Mautauban. Zagrożony aresztowaniem, schronił się do Genewy wraz z młodą żoną, będącą w stanie poważnym. W roku 1852 urodziła się im córka, Małgorzata. Przez lat siedem, aż do amnestyi 1859 r. małżonkowie mieszkali w Genewie, walcząc z niedostatkiem. Leroi z trudnością znajdował lekcye i to zawsze licho płatne, żona zaś jego cały czas miała zajęty gospodarstwem domowem i pieczą nad córką bardzo delikatnego zdrowia. Gdy powrócili do Francyi i osiedli w Paryżu, zły los nie przestał ich prześladować. Napróżno Leroi czynił wszelkie możliwe wysiłki, by otrzymać stałą posadę profesorską. Wszędzie zamykano przed nim drzwi z powodu skrajnych opinij, jakie wyznawał, został więc zmuszony zadawalniać się niewielką ilością znalezionych lekcyj prywatnych, a gdy wreszcie po kilku latach zabłysła nadzieja otrzymania posady, nagły atak sparaliżował mu obie nogi, przykuwając go na zawsze w fotelu. Był to cios, który pogrążył rodzinę w ostatnią nędzę. Nie mogąc udzielać lekcyj na mieście, Leroi podejmował się przepisywania rękopisów, adresował opaski dla dzienników, układał artykuły do encyklopedyi, lecz z trudem znajdowana tego rodzaju praca, nędzny dawała zarobek.
W małem, ubogiem mieszkaniu rodziców rosła Małgorzata, słuchając skarg ojca, buntującego się przeciwko niemocy, jaką został dotknięty, a przedewszystkiem przeciwko niesprawiedliwości rządzącej światem. Leroi w chwilach egzaltacyi przepowiadał blizki koniec cesarstwa, na którego miejsce powstanie Rzeczpospolita, a wraz z nią błyśnie nowa era wolna od przesądów, stawiająca wiedzę na miejsce dogmatów i fałszywych bogów. Agata była prawie wolnomyślna, wychodząc zamąż, a w Genewie wobec ciasnoty religijnych formułek tamtejszych protestantów, otrząsnęła się do reszty z dawniejszych pojęć. Energiczna, inteligentna z całą siłą woli walczyła obecnie o kawałek chleba dla rodziny, której stała się głową i dźwignią. Starała się o robotę dla męża, przynosiła ją do domu i po części sama odrabiała, nie zaniedbując przytem wychowania swej jedynaczki. Kształcona przez rodziców, Małgorzata nigdy nie była w żadnej szkole i nigdy jej nikt nie uczył religii, lecz za przykładem matki wcześnie się w niej rozwinęło poczucie potrzeby spełniania obowiązków, święte poszanowanie życia i cześć dla sprawiedliwości — a przedewszystkiem dla wiedzy.
Po wojnie 1870 r. Wilhelm wynajął pokój tuż obok małego mieszkanka państwa Leroi. Pomimo tak blizkiego sąsiedztwa, nie zaraz się z nimi zapoznał. Zamieniano się zaledwie skinieniem głowy przy spotkaniu na schodach. Wszakże z czasem zawiązała się znajomość, Wilhelm bowiem był pociągnięty ubóstwem tej rodziny, która z wielką godnością i spokojem starała się stawiać opór nacierającej nędzy. Niekiedy dostarczał nawet roboty byłemu profesorowi, a miał nadzieję, iż otrzyma dla niego współpracownictwo przy mającej się drukować nowej encyklopedyi. Niespodziewanie jednak Leroi nagle umarł w swoim fotelu, podczas gdy córka wiozła go ze stołowego pokoju do sąsiedniej sypialni. Nieszczęsne kobiety nie miały pieniędzy nawet na najskromniejszy pogrzeb. Młody sąsiad odgadł całą okropność położenia i od tej chwili stał się ich powiernikiem przyjacielem i obroną.
Wilhelm i Małgorzata kochali się prawie od pierwszej chwili, gdy się ujrzeli. Pani Leroi nie poczuwała się w prawie przeszkadzania rozwinięciu się tego uczucia, albowiem gardziła niewolniczością względów i form narzucanych przez obyczaje społeczeństwa, którego moralność na fałszu się opiera. Nie poruszono więc nawet kwestyi małżeństwa i załatwienia formalności prawnych, lecz Wilhelm uważał się za męża Małgorzaty, a ona czuła się jego żoną. On miał lat dwadzieścia trzy a ona dwadzieścia, oboje byli zdrowi, silni, piękni, kochali się i, nie lękając się pracy, śmiało patrzyli w przyszłość, radując się posiadaną szczęśliwością.
Rozpoczęło się teraz nowe dla nich życie. Wilhelm przestał się widywać ze swoją matką i zerwał z nią wszelkie stosunki, lecz z działu przypadłego mu po ojcu, posiadał około dwustu franków miesięcznego dochodu. Miał więc byt zabezpieczony, tem więcej że drugie tyle zarabiał jako chemik, pomagając w laboratoryach, przy analizach lub w zakładach przemysłowych. Z ulicy Monsieur-le-Prince przenieśli się wszyscy troje na Montmartre, gdzie na szczycie wzgórza, Wilhelm wynajął niewielki, lecz oddzielny dworek z ogrodem za osiemset franków rocznie. Pani Leroi uważała za właściwe pozostać przy córce i przy zięciu, by oczekiwać, jak mówiła, wnuków, zapowiedziawszy iż pragnie wyłącznie się poświęcić ich wychowaniu. I co dwa lata przybywał wnuk po wnuku. Najstarszemu z trzech zdrowych i tęgich chłopców — dali rodzice imię Tomasz, następnemu Franciszek a ostatniemu Antoni. Pani Leroi pielęgnowała ich z całą możliwą troskliwością a nazywana przez nich babką, stała się babką całego domu, i już jej nikt innego nie dawał odtąd miana. Szczęśliwa szczęściem swych dzieci, kochana przez nich i szanowana, była dla nich mądrością i dobrocią, tą która nad wszystkiem czuwała, która daje początek wszystkiemu, jej się we wszystkiem radzono, we wszystkiem słuchano. Panowała nad domem i jego mieszkańcami jak wszechwładna królowa i matka.
Ciche, pracowite, szczęśliwe życie trwało bez żadnej odmiany, w małym dworku Wilhelma, przez całe lat piętnaście. Dochody niewiele się zwiększyły, lecz wystarczały na skromne potrzeby rodziny. Nagle zmarła matka Wilhelma. Odziedziczywszy po niej połowę majątku, Wilhelm kupił dworek, w którym mieszkał od lat kilkunastu i poświęcił część ogrodu, by wznieść obszerną pracownię. Nowy budynek stanął z cegły; na parterze było laboratoryum a na pierwszem piętrze pokoje mieszkalne. Małgorzata niedługo się cieszyła polepszeniem bytu i dogodnością nowego domu. Zachorowała na tyfus i w tydzień umarła, mając lat trzydzieści pięć. Wilhelm pozostał wdowcem, mając lat trzydzieści osiem, i z trzema synami, z których najstarszy, Tomasz, miał lat czternaście. Nawet po paru latach wdowieństwa myśl powtórnego ożenienia się wydawała się Wilhelmowi zdrożnością. Jakżeż miał psuć istniejącą harmonię serc wprowadzeniem obcej kobiety do tego kochającego się rodzinnego kółka?... Wyrzekł się więc myśli ponownego małżeństwa, oddał się cały pracy, szukając w niej zapomnienia o zmysłach i porywach ku pełniejszemu życiu.
Babka zarządzała bezpodzielnie domem i bezpodzielnie wywierała wpływ na wnuków, którzy posiadali w niej niezrównaną wychowawczynię i kierowniczkę, wyrosłą w szkole ubóstwa, pracy i godności osobistej.
Zaledwie minęły dwa lata w tych nowych warunkach życia Wilhelma i jego rodziny, gdy domowe kółko powiększyło się przybyciem Maryi Couturier, córki zmarłego przyjaciela Wilhelma. Ów Couturier był wynalazcą, rodzajem genialnego waryata, który stracił znaczny majątek, wprowadzając w wykonanie najdziwaczniejsze i rozliczne swoje pomysły. Żona jego, niezmiernie pobożna kobieta, umarła ze zmartwienia, on zaś, pozostawszy z córką, którą chwilami ubóstwiał a najczęściej zaniedbywał, umieścił ją w liceum, gdy zaś ukończyła nauki, powierzył dalekiej krewnej. Umierając, przypomniał sobie o córce i wymógł na Wilhelmie, by zechciał ją przygarnąć do swego domu i czuwać jak nad własnem dzieckiem. Okazało się, że krewna, u której przebywała Marya, posiadała skład bielizny, lecz zaplątawszy się w interesach, musiała go sprzedać. Marya więc, mając lat dziewiętnaście, znalazła się na bruku, bez grosza, lecz zasobna w zdrowie i energię, a ufna w swój szkolny patent liczyła, iż zarobi na swe utrzymanie za pomocą dawania lekcyj na mieście. Lecz Wilhelm oparł się tym projektom młodej dziewczyny i w imieniu pani Leroi-babki, zaproponował jej stanowisko pomocnicy w zarządzie jego domu. Pani Leroi bowiem podupadła już na siłach a przytem liczyła, iż przybycie Maryi rozweseli i rozjaśni dom, pogrążony w żałobie od czasu śmierci Małgorzaty. Marya zajęła więc stanowisko starszej siostry trzech synów Wilhelma, którzy zbyt jeszcze byli młodymi, by zapłonąć ku niej innem niż braterskiem, uczuciem. Chłopcy spędzali całe dnie w szkole, wszyscy domownicy oddawali się pracy, a Marya za ich przykładem prędko stała się pożyteczną i szczęśliwą wśród nowej rodziny.
Minęło lat pięć. Marya, pomimo zdarzających się okazyj wyjścia zamąż, nie decydowała się na porzucenie szczęścia, jakie znalazła w dworku Wilhelma. Szkolne wykształcenie rozwinął jej umysł a obdarzona bystrą inteligencyą dopełniała zasób posiadanych wiadomości, pragnąc wszystko wiedzieć i rozumieć. Pomimo to pełną była prostoty i szczerej, dziewiczej naiwności. Zawsze wesoła, uśmiechnięta i zadowolona, byle czem się bawiła, byle z czego umiała własnemi rękoma ubrać się do twarzy, i z wrodzonym kobiecym wdziękiem, być strojną i ponętną. Bardzo praktyczna, strzegła się marzycielstwa, a zawsze pracą zajęta zadowoloną była z życia, nie troszcząc się bynajmniej o pozadoczesność istnienia. Z rozrzewnieniem wspominała czasami o swej pobożnej matce, która, prowadząc ją do pierwszej komunii, płakała z nadmiaru szczęścia, pewna będąc, iż dokonany akt zwiąże na zawsze jej córkę z kościołem. Lecz po śmierci matki, Marya zaniechała praktyk religijnych, oddawna nie przywiązując do nich żadnego znaczenia. Rozsądek jej buntował się na samą myśl potrzeby tej moralnej policyi mającej ją strzedz od złego, uważała to za upokarzające, niedorzeczne i wprost szkodliwe dla rzeczywistego duchowego zdrowia. Doszła do tych ateistycznych przekonań z łatwością, bez wysiłku i wstrząśnień, prawie że bezwiednie jedynie siłą zdrowego rozumu, który nakazywał jej kochać życie i naturę, pracę i obowiązki. Wcześnie nauczywszy się być rozważną i wymagającą względem samej siebie, czuła się silną, swobodną i zawsze wesołą, powtarzając z młodzieńczemi wybuchami śmiechu, iż natura jest najlepszą mistrzynią życia, a gdy przy nowo zdarzającej się okazyi wyjścia zamąż, Wilhelm nalegał, by się zdecydowała, spytała się go zdziwiona, czy naprawdę chce się jej pozbyć ze swego domu?... Ona bowiem czuje się tutaj bardzo szczęśliwą a przytem pożyteczną, pocóż więc ma to wszystko porzucać, narażając się na los gorszy?... Byłoby to niedorzecznością, ponieważ dotąd nikt w jej sercu miłości jeszcze nie wzbudził.
Powoli zrodziła się myśl możliwości małżeństwa pomiędzy Maryą a Wilhelmem, a zczasem projekt ten wydał się całej rodzinie rodzajem konieczności dla zabezpieczenia istniejącego a szczęśliwego stanu rzeczy. Wilhelm nie ożenił się powtórnie dotąd, powstrzymany myślą wprowadzenia obcej kobiety, która może byłaby popsuła istniejącą harmonię domową, otóż obecnie nic podobnego nie zagrażało, a młodość i wdzięk Maryi pociągająco nęcić go poczynały. Zdaniem Wilhelma mężczyzna nie powinien pozostawać w stanie bezżennym; jeżeli osobiście nie ożenił się dotąd powtórnie, pomimo że czuł się pełnym zdrowia i siły, uczynił to, poświęcając się dla dobra otaczającej go rodziny, w pracy zaś znajdował ukojenie porywów cielesnych. Zważywszy na różnicę wieku, nie byłby się odważył pierwszy zacząć mówić o możliwości małżeństwa z Maryą, lecz trzej jego synowie wraz z babką, podsunęli mu myśl poślubienia młodej dziewczyny, która tym sposobem nazawsze pozostanie należącą do rodziny. Zapytana przez nich, Marya zgodziła się natychmiast i, serdeczną wdzięcznością uniesiona, dziękowała im wszystkim za dotychczasowe i za przyszłe swe szczęście. Zdawało się jej nawet, iż miłością pokochała Wilhelma, a z otwartością to wyznając cieszyła się, że, mając go za męża, zapewnia sobie spokój i szczęście życia. Właśnie przed kilku tygodniami uradzono w dworku Wilhelma, iż ślub odbędzie się na wiosnę, w końcu kwietnia.
Gdy Piotr wysiadł z tramwaju i stanął przy schodach wiodących na szczyt Montmartre’u, ogarnął go lęk i niesmak na myśl, iż przestąpi próg owego domu, gdzie podług słów nieboszczki matki, gnieździła się rozpusta i gorsząca bezbożność. Przypuszczał, że wszystko i wszyscy są tam tak dalece od niego różni, iż ranić i obrażać go będą każdem słowem i czynem. Prócz tego pewnym był, że zastanie całą rodzinę brata w rozsypce i trwodze, z powodu listu przyniesionego wczoraj przez Zofię. Gdy miał już tylko do przebycia kilka pięter schodów stanowiących ulicę Saint-Eleuthère, spojrzał ku górze w stronę dworku Wilhelma. Domek stał cichy, jakby łagodnie uśmiechnięty w złotawym blasku, bo słońce ukazało się przed chwilą i pomimo zimy słało ciepłą pieszczotę swych jasnych promieni.
Mała ogrodowa furtka łączyła ogród Wilhelma ze stromą ulicą złożoną z przerywanych piętrami schodów, lecz by dojść do głównych drzwi dworku trzeba było obejść na około, przez szeroką ulicę wiodącą do bazyliki Sacré-Coeur, i przez część placu du Tertre, na który wychodziła fasada. Na kwadratowym placu, przypominającym małomiasteczkowe rynki, bawiła się gromada dzieci, goniąc się pomiędzy drzewami. Domy i sklepiki również przypominały życie na prowincyi. Obok jatki piekarnia, a w pobliżu zieleniarka i skromny sklep korzenny. W rogu placu na lewo Piotr poznał fasadę dworku Wilhelma. Ściany miał jasna, niedawno odnowione, lecz okna były jakby martwe, albowiem cała rodzina mieszkała w pokojach wychodzących na ogród, zkąd roztaczał się wspaniały widok na Paryż, ciągnący się u stóp wzgórza.
Piotr stał przez chwilę przed drzwiami, wreszcie odważył się pociągnąć za guzik od dzwonka, guzik miedziany lecz błyszczący jak złoto. Dzwonek się odezwał wesoło lecz w oddali. Długo nikt nie przychodził i już Piotr zamierzał zadzwonić po raz drugi, gdy drzwi otworzyły się szeroko, ukazując korytarz przecinający dom cały a dalej w jasności ocean Paryża, morze dachów w bezbrzeżnej przestrzeni. Na tem tle, w ramie ścian korytarza stała młoda dwudziestoletnia dziewczyna, skromnie ubrana w czarną wełnianą suknię, do połowy przysłoniętą niebieskim płóciennym fartuchem. Rękawy miała zakasane wyżej łokci, a ręce wilgotne, jakby dopiero co wyjęte z wody i zaledwie zlekka wytarte.
Zapanowało milczenie, wywołane rodzajem zdziwienia. Dziewczyna przybiegła i otworzyła, śmiejąc się, teraz zaś spoważniała, ujrzawszy sutanę, która widocznie niemiłe wywarła na nią wrażenie. Ksiądz zrozumiał, iż musi powiedzieć swoje nazwisko.
— Jestem Piotr Fromont.
— Ach, przepraszam pana, powinnam była pana poznać, bo kiedyś widziałam, jak się pan ukłoniłeś Wilhelmowi, z którym szłam razem.
A zatem to była Marya, pomyślał Piotr i spojrzał na nią uważnie, zadziwiony, iż ją znalazł zupełnie odmienną od tej, jaką sobie wyobrażał. Była średniego wzrostu lecz silna i pięknie zbudowana, o kształtnie zarysowanych biodrach, wspaniałym biuście i drobnych piersiach, przypominających statuy greckie. Swobodna w ruchach i postawie, wywoływała wrażenie zdrowia połączonego z wdziękiem młodego kobiecego ciała w pełni rozwoju. Pomimo, że włosy miała czarne, cera jej była niezwykle biała, a niewielką jej główkę stroiły puszyste włosy zebrane z prostotą w bogatą torsadę. Czoło miała inteligentne, nos foremny, a wesołe oczy tryskały życiem. Dolna część twarzy była nieco ciężka, usta mięsiste lecz świeże i pełne dobroci. Całym wyrazem swej twarzy i wdziękiem postaci świadczyła, że jest istotą szlachetną, wzbudzającą ufność i przywiązanie. Była to dzielna towarzyszka życia zdolna kochać i być kochaną.
Lecz Piotr nie był w stanie jej ocenić przy tem pierwszem spotkaniu. Raziła go zbytkiem zdrowia, nagością pięknych ramion odsłoniętych z bezwiednym bezwstydem, nawet rozsypujące się falami włosy dziewczyny nie podobały się księdzu jak i rezolutność mowy i całego zachowanie się Maryi. Zaniepokoiła go jako typ odmienny od wszystkich dotąd spotkanych i zdawało mu się, iż nazawsze będzie niechętnie względem niej usposobiony.
— Przybywam w imieniu Wilhelma, mego brata...
Twarz Maryi nagle spoważniała i, wprowadziwszy gościa do korytarza, spytała, zamykając drzwi od ulicy:
— Pan nam przynosisz wiadomości od niego?... Przepraszam, że pana przyjmuję w gospodarskiem ubraniu... Ale służące ukończyły pranie bielizny, więc poszłam się przekonać, czy dobrze wykonały robotę... I oto raz jeszcze muszę pana przeprosić, wprowadzając go najpierw tutaj, bo może lepiej, abym pierwsza usłyszała to, co pan ma do powiedzenia...
Otworzyła drzwi na lewo i wprowadziła Piotra do obszernej izby koło kuchni. Izba ta służyła za pralnię. W pośrodku stała balia pełna mydlanej wody, a na drewnianych poręczach ociekały stosy bielizny.
— Co się dzieje z Wilhelmem?...
Treściwie, bez dawania szczegółów, Piotr opowiedział prawdę, iż brat jego skaleczony w rękę podczas wybuchu, którego był świadkiem, schronił się u niego w Neuilly, a niechcąc, by policya mięszała się w tę sprawę, prosi, aby go nikt nie odwiedzał, spokojnie oczekując jego wyzdrowienia i powrotu. Opowiadając, Piotr śledził wrażenie na twarzy Maryi. W pierwszej chwili zaniepokojona, starała się uspokoić i zachować równowagę, a gdy Piotr skończył, rzekła:
— Wyznaję, że zdrętwiałam przeczytawszy wczorajszy list Wilhelma. Byłam pewna, iż stało się jakieś wielkie nieszczęście. Lecz wrażenia te zachowałam dla siebie, bo pocóż miałam innych niepokoić moim strachem?... Zatem ranny jest w rękę?... Lecz czy naprawdę rana nie przedstawia niebezpieczeństwa?
— Nie. Lecz trzeba, aby przez jakiś czas pielęgnował ją z wielką troskliwością.
Spojrzała prosto w oczy mówiącego, jakby pragnąc wyczytać aż do głębi jego myśli i powstrzymując się od zadawania mu tysiącznych pytań, jakie cisnęły się jej na usta, spytała, opanowawszy się:
— Zatem to wszystko?... Został zraniony wypadkowo... i nic innego nie polecił panu nam powiedzieć?...
— Nic innego... lecz prosi, abyście państwo byli spokojnymi o niego.
Szanując wolę Wilhelma, Marya przestała się pytać, zadowolona, iż złe jest mniejsze, niż przypuszczała, a przywykłszy do opanowywania swych wzruszeń, już przybrała zwykły wyraz twarzy, i ze spokojem i łagodnym uśmiechem patrzała na Piotra, który rzekł:
— Wilhelm powierzył mi kluczyk... i mam go oddać pani Leroi.
— Dobrze... babka jest w domu... zaraz pana zaprowadzę do niej... wreszcie trzeba, abyś pan zobaczył się z chłopcami...
Marya nawet nie usiłowała ukrywać ciekawości, z jaką patrzała na Piotra, było w tem trochę życzliwości, lecz zarazem i trochę litosnego współczucia. Skończywszy z nim rozmawiać i bynajmniej się nie kłopocząc jego obecnością, spuściła zawinięte dotąd rękawy, odwiązała wielki niebieski fartuch i stanęła przy drzwiach kształtna i urocza w swej obcisłej czarnej, wełnianej sukni. Piotr nie spuszczał z niej oczu i potwierdzał swe pierwsze niepochlebne wrażenie. Raziła go, chociaż nie umiał sobie odpowiedzieć dla czego i z pewnem oburzeniem dziwił się naturalności jej układu, jej zdrowiu, oraz spokojnej dzielności wionącej od niej.
— Może zechce pan iść za mną... musimy przejść przez ogród...
W domu od ulicy, prócz kuchni i pralni, były dwa wielkie pokoje po drugiej stronie korytarza. Jeden z nich, pełen książek, wychodził na plac du Tertre, w drugim zaś, wychodzącym na ogród była jadalnia. Na pierwszem piętrze były cztery pokoje, zamieszkane przez Wilhelma i trzech jego synów. Ogród nie był wielki, zwłaszcza od czasu jak znaczna jego część została pochłonięta przez budynek, w którym na parterze mieściła się pracownia. Z dawnych drzew pozostały tylko dwa olbrzymie drzewa śliwkowe i klomb bzu rosnącego niezwykle bujnie i obficie. Na mniejszych klombach rosły róże, a latem kwitły kwiaty pielęgnowane rękoma Maryi. Reszta gruntu była wyżwirowana, zamieniając ogród w rodzaj podwórza.
Prowadząc tędy Piotra, Marya pokazała mu kiełkujące gałązki róż i bzu, mówiąc:
— Powiedz pan Wilhelmowi, że trzeba, aby prędko powracał do zdrowia, by módz z nami patrzeć na pierwsze listki w naszym ogrodzie.
Piotr spostrzegł, że powiedziawszy to gwałtownie się zarumieniła. Ta łatwość rumienienia się nawet bez żadnej przyczyny doprowadzała Maryę do rozpaczy; znajdowała, że to jest śmieszne, lecz pomimo wszelkich usiłowań i wojny samej z sobą, nie mogła się pozbyć tej mimowolnej właściwości. Gwałtowne, żywe rumieńce, opływając dziewiczą twarz Maryi, dodawały jej wiele niewypowiedzianego wdzięku i naturalnej kobiecej wstydliwości. Obecnie zarumieniła się, żałując słów wypowiedzianych, zlękła się bowiem, aby ten ksiądz nie pomyślał, że pragnie ona wiosny, bo wtedy ma się odbyć jej ślub z Wilhelmem.
— Proszę, niechaj pan wejdzie... chłopcy są dziś wszyscy w domu...
I wprowadziła go do pracowni.
Była to olbrzymia izba, o wysokości pięciometrowej, z posadzką ceglaną i ścianami malowanemi olejno na kolor jasno szary. Cały jeden bok pracowni był oszklony, a drewniane żaluzye mogły podczas lata dowolnie tamować zbytek słonecznych promieni. Dziś były podniesione i łagodne, ciepłe słońce oświetlało wesoło całą pracownię, a po za oszkloną ścianą, widniała wspaniała panorama Paryża, wypełniając cały horyzont. Rodzina Wilhelma od rana do wieczora przebywała w pracowni. Każdy miał tutaj swój własny kącik i zajęcie, a pomimo swej odrębności i odosobnienia, czuli się w łączności, pracując w pobliżu jedni drugich. Ojciec zajmował połowę izby zamienionej w tej części na laboratoryum chemiczne z piecem, stołami do robienia doświadczeń, półkami i szafami z narzędziami, słojami i niezliczoną ilością szklanych butelek i przeróżnych sprzętów. Tuż obok ojca, najstarszy syn, Tomasz, miał swoją kuźnię i wszystkie narzędzia potrzebne mechanikowi, albowiem od chwili gdy ukończył gimnazyum, oddał się wyłącznie mechanice, a nadto pracując po za domem, był pomocnikiem ojca, szukając przytem na własną rękę różnych udoskonaleń w obranym fachu. Dalej zaś stał wielki podłużny stół, którego jedna połowa należała do Franciszka a druga do Antoniego. Cały ten kąt pracowni pełen był książek, kartonów i podręcznych okręcających się bibliotek, Franciszek bowiem, otrzymawszy wszelkie możliwe nagrody, wstąpił z numerem pierwszym do szkoły Normalnej i obecnie przyspasabiał się do egzaminu na stopień licencyata, Antoni zaś porzucił naukę przed ukończeniem gimnazyum i z zapałem całemi dniami rysował, kształcąc się zarazem w drzeworytnictwie. Babka i Marya zajmowały część pracowni na wprost oszklonej ściany, a na stołach do nich należących pełno było kobiecych robót, krosien, książek i delikatnych koszyczków i pudełek, będących w zupełnej sprzeczności z poblizkiemi półkami Wilhelma, jeżącemi się sprzętami do robienia doświadczeń chemicznych.
Zalewie weszli do pracowni, Marya zawołała głośno, siląc się, by intonacyą wyrazić spokój i uradowanie:
— Chłopcy, chłopcy, ksiądz Piotr przynosi nam wiadomości od ojca!
W ten sposób przemawiając do tych trzech dorosłych młodych ludzi, Marya zdawała się być rzeczywiście starszą ich siostrą. Tomasz miał lat dwadzieścia trzy, był bardzo wysoki i barczysty, z bujnym zarostem, uderzająco podobny do ojca, chociaż powolny w ruchach i ociężały umysłowo, najchętniej milczał i wyłącznie zajęty swoją specyalnością, czuł się szczęśliwym, pracując pod okiem ojca, którego ubóstwiał, słuchając i szanując jak mistrza. Franciszek, o dwa lata młodszy od Tomasza, był szczupły, lecz równie jak on wysoki. Miał te same rysy twarzy, wysokie czoło i stanowcze usta, lecz praca umysłowa nadała mu inny wyraz, zapalając w oczach płomień intensywnego intelektualnego życia. Najmłodszy, Antoni, miał dopiero lat osiemnaście, lecz zapowiadał się, iż wzrostem dogoni braci. Był równie jak oni piękny i silny, ale różnił się od nich jasno blond włosami, które odziedziczył po matce, oraz niebieskiemi oczami o łagodnym wyrazie, oczami marzyciela i poety. Gdy byli dziećmi, ci trzej chłopcy tak do siebie byli podobni, iż w gimnazyum z trudnością ich odróżniano, poznając dopiero wtedy, gdy szli razem, po różnicy wzrostu. Teraz nawet wiele osób się myliło, biorąc jednego za drugiego, chociaż życie wyciskało na ich twarzach coraz to wyraźniejszą różnicę.
Gdy Piotr wszedł do pracowni, wszyscy trzej tak byli pogrążonymi każdy nad swoją pracą, iż nieusłyszeli roztwierających się drzwi. A więc i oni, również jak Marya, poddawali się dyscyplinie codziennego trybu życia, nie pozwalając się oderwać od pracy trosce i niepewności... Ten spokój znamionujący dzielność ducha, zastanowił i zadziwił Piotra.
Tomasz w długiej roboczej bluzie opiłowywał kawałek miedzi, Franciszek, pochylony nad stołem, pisał, a Antoni z rylcem w ręku kończył drzeworyt, przeznaczony do jednego z dzienników ilustrowanych. Lecz słowa Maryi oderwały ich od pracy, wszyscy trzej podnieśli głowy, ona zaś rzekła raz jeszcze:
— Ojciec przysyła nam wiadomości o sobie!
Równocześnie wszyscy trzej powstali i szybko się zbliżyli ku wchodzącym. Piękność ich, podobieństwo, siła, zdrowie i wzrost czyniły tych trzech olbrzymów rzeczywiście braćmi i synami jednych rodziców o potężnie rozwiniętej sile życiowej, a teraz, gdy posłyszeli, że dowiedzą się coś o ojcu, którego nieobecność skrycie ich niepokoiła, zbiegli się jak jeden mąż o jednem kochającem sercu.
Naraz, w głębi pracowni otworzyły się drzwi i ukazała się w nich babka. Powracała z mieszkania na pierwszem piętrze, gdzie były pokoje zajmowane przez nią i przez Maryę, a ujrzawszy w pośrodku pracowni księdza, patrzała na niego, nie rozumiejąc jego obecności.
— Babciu — objaśniła Marya — to ksiądz Piotr Fromont, brat Wilhelma, przyszedł przysłany do nas przez niego.
Piotr również badawczo spoglądał na babkę tego domu, inną ją znajdując, aniżeli myślał. Pomimo lat siedemdziesięciu, pani Leroi trzymała się prosto, a zdrowa i czerstwa jej postać tchnęła powagą i rozsądkiem. Na ściągłej twarzy starej kobiety pozostały ślady dawnej piękności i wdzięku, a w ciemnych oczach błyszczał jeszcze płomień młodości. Zwłaszcza usta pozostały młode, chociaż straciły barwę, lecz po za blademi wargami, zęby jej były zdrowe i białe. Włosy miała czarne, zaczesane gładko podług mody staroświeckiej, i zaledwie gdzieniegdzie srebrzył się w nich włos jeden, przypominając wiek staruszki. Na bladych, wyschłych jej policzkach, rysowały się symetryczne bruzdy, układając się szlachetnie, i nadając twarzy wyraz wielkiej powagi. Kobieta ta była panią i królową tego domu i nie przestawała panować, nawet spełniając najprostsze gospodarskie zajęcia, a wysoka, szczupła jej postać w bezpretensyonalnej czarnej, wełnianej sukni, pełną była majestatu i wrodzonej dumy.
— Wilhelm pana do nas przysyła? — rzekła powoli. — Ranny jest, wszak tak?...
Piotr, zdziwiony, że odgadła, opowiedział raz jeszcze znane okoliczności, kończąc słowami:
— Ranny jest w rękę... lecz rana nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
W miarę jak mówił, odczuwał niepokój i trwogę trzech synów Wilhelma, gotowych biedz ratować ojca, dla nich więc starał się teraz znaleźć słowa mogące być nadzieją prędkiego wyzdrowienia.
— Wilhelm jest u mnie... w Neuilly... Wszystko co potrzebne było dla opatrzenia nadwyrężonej ręki zostało natychmiast zrobione i będzie troskliwie doglądany... Przysłał mnie tutaj, by państwa uspokoić, iż nic złego mu nie zagraża.
Babka słuchała uważnie, lecz z tak niezmąconym spokojem, jakby słowa Piotra były tylko potwierdzeniem tego, o czem już wiedziała. Jednakże odczuła, iż ciężar spadł jej teraz z serca, bo z troską, jaką miała od wczoraj, nie zwierzyła się nikomu. Po chwili, rzekła uprzejmie:
— Ponieważ jest u pana, przeto jestem spokojną o niego... Jego list wczorajszy spadł na nas niespodziewanie, i nie mając bliższych wiadomości zaczęlibyśmy się niepokoić... Lecz teraz wiemy wszystko i dziękujemy panu za przyniesione wieści.
Marya nie zadawała mu pytań, a teraz babka oraz trzej synowie z równą zachowywali się dyskrecyą. A jednak na stole leżały rozłożone dzisiejsze dzienniki podające opis wczorajszej katastrofy, zapewne więc cała rodzina Wilhelma już je czytała i musiała wnioskować, że jest on zamięszany w tę sprawę. Lecz cóż oni o tem wszystkiem wiedzieli?... Co mogli przypuszczać?... Zapewne nie wiedzieli nawet o istnieniu Salvata i nie byli w stanie wpaść na prawdopodobne domysły, a tem mniej na rzeczywisty trop wydarzeń, które wikłały się i następowały bez przygotowanego planu. Może jednak babka wiedziała więcej od innych?... Bo dla czegoż rzekła zaraz na wstępie, że Wilhelm jest ranny?... Lecz pewnem było, że Marya oraz synowie nie wiedzieli nic, a pytać się nie chcieli przez poszanowanie względem woli ojca, który kazał im powiedzieć tyle ile chciał, i uznawał za stosowne. A więc Wilhelm był nietylko kochany, lecz czczony przez całą swoją rodzinę, która rzeczywiście tchnęła teraz spokojem, bo rozkazał, by nikt się o niego nie lękał i nie trwożył?...
— Pani — rzekł Piotr — Wilhelm mi polecił wręczyć we własne jej ręce ten oto kluczyk, przypominając, by w razie nieszczęścia, pani zechciała wszystko spełnić jak jest umówione.
Odbierając kluczyk, pani Leroi lekko drgnęła, lecz opanowała się natychmiast i odpowiedziała z prostotą:
— Dobrze, niechaj mu pan powie, że w razie potrzeby wszystko będzie spełnione podług jego woli... Lecz proszę, niechaj pan zechce usiąść...
Dotąd rozmawiali stojąc i Piotr nie mógł odmówić podanego sobie krzesła, jakkolwiek pobyt w tym domu był mu bardzo niemiły. Starał się to ukryć i powtarzał sobie w myśli, iż znajduje się w najbliższem kole familijnem. Marya, zawsze czynna, już trzymała teraz robotę w ręku, haftując bieliznę dla jednego z pierwszorzędnych magazynów. Była wyborną hafciarką i uparcie obstawała przy chęci zarabiania na osobiste drobne wydatki. Pani Leroi wzięła się do cerowania pończoch nagromadzonych w jednym z koszyków, Franciszek i Antoni powrócili na swoje miejsca, a Tomasz stał oparty przy swoim warsztacie. Lecz młodzi ludzie odpoczywali, może w chęci wzięcia udziału w rozmowie z tym, który im przyniósł wiadomości od ojca. Zapanowało chwilowe milczenie, lecz rodzinna, tkliwa łączność łagodnie opromieniała te nowe dla Piotra twarze. Nagle odezwał się Tomasz.
— Jutro pójdziemy wszyscy odwiedzić ojca, wszak tak?...
Lecz pierwej, nim Piotr zdołał coś powiedzieć, Marya zawołała z żywością.
— Nie, nie. On sobie tego nie życzy. Nie trzeba, aby ktokolwiek z nas szedł tam, bo byłoby to przeciwne jego woli... to mogłoby go skompromitować... i mieć złe następstwa... Dowiedzianoby się gdzie się ukrywa... Wszak tak, panie?...
Piotr czuł się w konieczności powiedzenia słów kilku:
— Tak; lepiej, by go nikt z państwa nie odwiedzał. Za dwa tygodnie, a najwyżej za trzy, będzie już wyleczony i wróci do domu.
Babka potwierdziła, mówiąc:
— Najrozsądniej będzie doczekać się jego powrotu.
Pomimo widocznej chęci ujrzenia ojca, trzej synowie poddali się jego woli, zrzekając się przyjemności uściskania go, kiedy tego wymagała ostrożność mająca mu zapewnić bezpieczne schronienie.
— W takim razie — rzekł Tomasz — niechaj pan zechce powiedzieć ojcu, że podczas jego nieobecności pomiędzy nami, będę pracować w fabryce, tam bowiem dogodniej mi będzie z robieniem doświadczeń nad rzeczą, której poszukuję.
— A odemnie proszę mu powiedzieć — zawołał Franciszek — że będę spokojnie pracować nad moim egzaminem. Niechaj się o mnie nie kłopocze. Wszystko pójdzie dobrze. Jestem prawie pewny odniesienia zwycięztwa.
Piotr przyrzekł, że nie zapomni o niczem, a Marya, podniósłszy głowę od roboty, spojrzała uśmiechnięta na Antoniego, który milczał w dal zapatrzony.
— A ty, mój maleńki, nie dasz żadnego zlecenia do ojca?...
Młodzieniec spojrzał na nią jakby nagle zbudzony z marzenia, i rzekł z łagodnym uśmiechem:
— Owszem, owszem, proszę ojcu powiedzieć że go kochamy, że pragniemy jego powrotu i jego szczęścia z Maryą.
Słowa Antoniego wywołały ogólną wesołość, a Marya, bynajmniej niezakłopotana uczynioną aluzyą, zdawała się potwierdzać wyrażone życzenia. Pewna i spokojna o swą przyszłość i szczęście, mówiła o tem swobodnie w rodzinnem kółku, do którego od lat pięciu ściśle była włączoną. Babka spojrzała na nich wszystkich z miłością a na wybladłych jej ustach pojawił się uśmiech pełen dobroci i pewności w spodziewane szczęście rodzinne.
Piotr, żywo zainteresowany wszystkiem co widział i co słyszał, nie śpieszył się już z wyjściem. W miarę jak rozmawiał i poznawał rodzinę brata, spostrzegał swą dotychczasową pomyłkę. Jakże niesłusznie przypuszczał, że zastanie w tym domu nieład, rozpustę i zaparcie się wszystkich względów moralności! Najniespodziewaniej widział wprost odmienny ustrój domowego życia, panował tu rygor nieledwie że klasztorny, lecz opromieniony zapałem do pracy, młodością i weselem serc kochających i czystych. Pracownia tchnęła tą treścią życia tutejszych mieszkańców, a wbiegając do niej swobodnie słoneczne ciepło i światło harmonijnie dopełniały piękna tego obrazu. Jakże każda z tych osób, żyjąc pełnią własnego życia, łączyła się wszakże w ścisłą jedną całość kochającej się rodziny, a trzej dorośli synowie ileż czci ujawniali dla ojca, poddając się odrazu jego życzeniom i spokojnie wyczekując jego powrotu. Pomimo wzruszenia i troski o ojca, żaden z nich nie pozwolił sobie na wypowiedzenie własnego niepokoju, i odważnie, bez szemrania, zajmował się codziennem spełnianiem swego zadania. Czyż mogło być prostsze a zarazem wznioślejsze zorganizowanie rodzinnego życia?... A w tych dwóch łagodnie uśmiechniętych kobietach, było nawet coś bohaterskiego. Ze spokojem i ufnością zamieszkiwały obie w pokojach nad laboratoryum, wiedząc, iż doświadczenia codziennie w niem czynione, wciąż groziły niebezpiecznym wybuchem bez możności ratunku i ocalenia.
Lecz ład, odwaga i rozsądek jakie tu Piotr spostrzegał, zadziwiały go tylko. Oddawał sprawiedliwość, iż przyjmowano go taktownie, grzecznie, bez wylewu uczuć, co było naturalnem, bo był dla nich nietylko obcym człowiekiem, lecz księdzem. A pomimo wszystko, czuł niechęć dla całego tego otoczenia, zdawało mu się, iż są to ludzie odmiennego, niż on, gatunku, niemogący go nigdy zrozumieć ani pojąć dręczącej go katuszy. Cóż ci ludzie czynią, by módz żyć tak spokojnie i szczęśliwie, pomimo zaniku religijnych wierzeń?... Czyż wiara w wiedzę jest dla nich wystarczającą?... Czyż ich nie przeraża chociażby tajemniczość tego Paryża leżącego u stóp wzgórza, tego Paryża ciągnącego się jak bezmierne morze miotane burzami wszystkich nędz i pożądań ludzkich!
Piotr zbliżył się do oszklonej ściany i spojrzał po za nią na olbrzymie miasto. Zimowe, popołudniowe słońce, ukośnie padając, słało na Paryż złotawe potoki światła wezbrane błyszczącemi pyłami, które jakby posiew hojnie rzucany niewidzialną ręką, dążyły osiąść na szczytach domów i gmachów. Ztąd widziany Paryż stawał się płaszczyzną, chaotycznie zoranem polem. A może w złotym posiewie rzucane przez słońce ziarno wzejdzie na przygotowanym gruncie?... Paryż, zapłodniony życiodajnem światłem boskiego słońca, wyda obfite żniwo prawdy i sprawiedliwości?...
Wkrótce Piotr się pożegnał z rodziną brata, złożywszy obietnicę, że natychmiast da znać, jeżeli nastąpi pogorszenie w zdrowiu Wilhelma. Marya odprowadziła go do drzwi wychodzących na ulicę, a pragnąc znaleźć parę słów dla przesłania ich choremu od siebie, znów zarumieniła się gwałtownie ku wielkiemu swemu niezadowoleniu. Przemogła wszakże swe zmięszanie i, patrząc księdzu prosto w oczy, rzekła wesoło i szczerze:
— Proszę Wilhelmowi odemnie powiedzieć, że go kocham i oczekuję.




III.

Minęło dni trzy. Przez cały ten czas, Wilhelm miał gorączkę i, leżąc na łóżku, niecierpliwił się swoją bezczynnością, a przytem ogarniał go lęk każdego rana, gdy przyniesiono dzienniki. Piotr starał się je ukryć przed oczyma chorego, lecz Wilhelm natarczywie się o nie pytając, zmuszał brata, by mu czytał wszystko co pisano o katastrofie, przy ulicy Godot de Mauroy.
Dzienniki były przepełnione najdziwaczniejszemi opowiadaniami. Cała prasa tylko tą sprawą się zajmowała, nawet poważny, ostrożny „Globe“ popadł w to samo szaleństwo, starając się dostarczać czytelnikom, jaknajobfitszych objaśnień. Zaś dzienniki bez skrupułów i wyzyskujące publiczną ciekawość nieciły jeszcze gorączkowe usposobienie paryżan, podając fałszywe, groźne i potworne wieści, robiąc na tem wyborną operacyę handlową. W tym pościgu w oszałamianiu umysłów tłumu, odznaczał się przedewszystkiem „Głos ludu“ podający codziennie sensacyjne artykuły, mogące trwogą przejąć nieświadomych czytelników. Między innemi „Glos ludu“ zapewniał, że baron Duvillard otrzymuje stosy listów wygrażających mu, w najobelżywszych słowach, że żona jego zostanie zamordowaną, również jak jego syn i córka, wreszcie on sam, a pałac będzie wysadzony w powietrze. Przerażona rodzina państwa Duvillard, już zapewne byłaby uległa zapowiedzianemu losowi, gdyby nie ciągła straż policyi, która, przebrawszy swoich agentów po cywilnemu, czuwa dokoła ulicy Godot-de-Mauroy. Innego dnia „Głos ludu“ ostrzegał, iż jeden z podziemnych kanałów, w sąsiedztwie kościoła św. Magdaleny, został napełniony przez anarchistów beczkami prochu, i lada dzień wybuchnie tam wulkan, który pochłonie połowę Paryża. To znów można było czytać zatrważającą wiadomość, o potężnym spisku nieprzyjaciół, publicznego spokoju i porządku, którzy, zorganizowawszy całą sieć rewolucyjnego ruchu w Europie, czekają tylko hasła danego z Francyi, by w trzy dniowej rzezi i pożodze, wytępić połowę ludności i zburzyć wszystkie znaczniejsze miasta, a w Paryżu wytoczą przygotowane maszyny zniszczenia, które zmiatać będą ludność na wszystkich bogatych ulicach, i bulwarach, tak iż Sekwana nie wodą, lecz krwią płynąć będzie. Dzięki tego rodzaju bredniom, szerzonym przez dzienniki, zapanowała w Paryżu trwoga ogólna. Przerażeni cudzoziemcy śpiesznie opuszczali hotele, uciekając z miasta, zagrożonego szaleństwem, gdzie najniedorzeczniejsze dziennikarskie wymysły znajdowały wiarę, ciążąc na mieszkańcach jak dokuczliwa zmora.
Lecz szerzone w dziennikach wieści, żadnego nie wywierały wrażenia na chorego Wilhelma, który śledził jedynie, o ile Salvat nie został wykryty, i o ile policya nie wpadła na tropy właściwe. Wszakże dotąd Salvat nie został aresztowany i nie było nawet żadnej o nim wzmianki. Nagle Piotr przeczytał drobne zawiadomienie, które zatrwożyło Wilhelma.
— Wiesz, powiadają, że wśród gruzów w bramie pałacu Duvillard, znaleziono szydło, czy inne jakieś narzędzie, na którego rączce jest nazwisko fabrykanta. Nazywa się Grandidier i dziś ma być przywołany do gabinetu sędziego śledczego.
— Stało się! — zawołał chory. — Wpadli na prawdziwe ślady! Widocznie, że Salvat upuścił jakieś narządzie! On pracował przez jakiś czas w fabryce Grandidiera, a gdy tam stracił miejsce wziąłem go na kilka dni do siebie... Grandidier da im objaśnienia, a mając wskazówki, odnajdą Salvata.
Piotr przypomniał sobie, że słyszał o fabryce Grandidiera istniejącej na wzgórzu Montmartre. Najstarszy syn Wilhelma kształcił się tam na mechanika, a obecnie od czasu do czasu powracał, wzywany przez właściciela, lub z własnej ochoty.
Wilhelm po chwili się znów odezwał:
— Bracie, mówiłeś mi, że Tomasz ma zamiar powrócić do fabryki i pracować tam nad swoim nowym motorem, przez cały czas mojej nieobecności. A jeżeli policya uzna za właściwe przyjść zrobić rewizyę w zakładzie Grandidiera?... Jeżeli zaczną badać pracujących tam robotników?... Rozumiesz jak trudnem będzie położenie Tomasza, który zatnie się w milczeniu, chcąc zachować tajemnicę w całości... Trzeba go zawiadomić i ostrzedz! Trzeba koniecznie, i to natychmiast...
Piotr, nie dopytując się o nic, rzekł z gotowością do oddania usługi bratu:
— Jeżeli chcesz, to zaraz po południu pójdę do fabryki, by widzieć się z Tomaszem. Może spotkam samego Grandidiera i dowiem się od niego o co go pytano u sędziego śledczego, a tym sposobem będziemy najlepiej wiedzieć, jak rzeczywiście stoi cała ta sprawa.
Wilhelm z porywem serdecznej wdzięczności, uścisnął dłoń Piotra, dziękując mi:
— Bracie kochany, zrób jak mówisz! Będzie to poczciwie i dzielnie z twej strony!
— Ja, prócz tego, miałem dziś zamiar pójść na Montmartre... Wiesz, nie mówiłem ci o tem, lecz teraz ci wyznam. Jeżeli Salvat uciekł z Paryża, to pozostała w pustem mieszkaniu stara Teodora i mała Celinka. Widziałem, w jakiej były nędzy owego dnia, gdy Salvat opuścił je, pod pozorem szukania zajęcia... otóż teraz, gdy go niema, musi im być gorzej jeszcze... ile razy o nich pomyślę, ogarnia mnie trwoga, że niezawodnie umierają z głodu... otóż muszę się przekonać i pójść je odwiedzić... nędza tam musi być straszna...
Wilhelm dotąd trzymał Piotra za rękę, a teraz mocniej go uścisnąwszy, powtórzył:
— Idź bracie, idź do nich... będzie to bardzo poczciwie i dzielnie z twojej strony!
Ów dom przy ulicy des Saules, na wzgórzu Montmarte, pozostał głęboko i boleśnie wyryty, w pamięci Piotra, jako męczeńskie siedlisko ludzkich istot, ze wszystkiego wyzutych, i marnie dogorywających w zimnie, w kale, w zaduchu i głodzie. Gdy doszedł tam w dzisiejsze popołudnie, żadnej nie zastał zmiany. Podwórze było równie błotniste i zawalone stosami gnijących nieczystości, a na ciemnych, obślizgujących się schodach, rażony został temi samemi wstrętnemi wyziewami. Ciepłe podmuchy zapowiadającej się wiosny nieledwie że pozwoliły już zapomnieć o zimie w środkowych i bogatszych dzielnicach Paryża, tutaj zaś, na tem przedmieściu zamieszkanem przez ludność najuboższą, wszystko mówiło jeszcze o zimie, a błoto w zaułkach, na podwórzach i ciemnych schodach, zdawało się stale przebywać, rozdeptywane bezustannem dreptaniem nieszczęsnego ludzkiego stada.
Wiedząc już które schody wiodą do mieszkania Salvata, Piotr przebywał piętra, rzucając okiem, po za otwarte drzwi izb, z których rozlegały się wrzaski, jęki i hałaśliwy płacz dzieci. Inne zaś drzwi zamknięte były głuche, i martwe, smutne jak grobowce. Piotr wspomniał o Laveuvie, zmarłym tutaj jak pies przy drodze, i serce mu wezbrało ciężarem goryczy, i bólu.
Stanąwszy wreszcie przed drzwiami, ku którym dążył, zastukał, lecz nic pozaniemi nie drgnęło, tylko cisza stała się głębszą. Drgnął niemile wzruszony i słuchał. Lecz cisza trwała, nieprzerwana nalżejszym szelestem. Zastukał ponownie, a gdy się to okazało nieskutecznem, pomyślał, iż wszyscy domownicy wyszli. A może Salvat wróciwszy do domu pamiętnego owego wieczoru, zabrał starą swą towarzyszkę i córkę, by razem z niemi skryć się gdzie daleko, może w jakim wiadomym sobie kącie po za granicami Francyi?... Byłoby to jednak rzeczą niezwykłą, wyjątkową, bo biedacy niechętnie decydują się na jakiekolwiek przenosiny, i umierają tam gdzie całe życie cierpieli. Odważył się na trzecie zastukanie.
Po chwili posłyszał szelest po za drzwiami; były to drobne i lekkie kroki, zbliżające się w stronę drzwi. Niezadługo zaś ozwał się cienki, nieśmiały głos dziecka:
— A kto tam?...
— Ksiądz, którego znasz.
Zapadła znów cisza, dziecko lękało się otworzyć. Piotr dodał:
— Ksiądz, który był u was przed kilku dniami z powodu chorego Laveuve’a.
To objaśnienie okazało się wystarczającem, drzwi się uchyliły i Celinka wpuściła gościa, mówiąc:
— Przepraszam, że nie zaraz się odezwałam, ale mama Teodora wyszła i przykazała po kilka razy, abym nikomu drzwi nie otwierała.
W pierwszej chwili Piotr pomyślał, że zapewne Salvat się tutaj znajduje. Lecz jeden rzut oka, wystarczył, by go przekonać, że izba, w której mieszkała cała rodzina razem, była teraz pusta, i prócz Celinki nikogo w niej nie było. Pani Teodora musiała żyć obecnie w bezustannej obawie zjawienia się policyi. Czy wiedziała gdzie się ukrywa Salvat?... Czy się z nim widuje?... Czy on tutaj powraca czasami? — Pytania te cisnęły się na usta Piotra.
— A. twój ojciec, moje dziećko, czy także wyszedł?...
— Papy niema.. papa miał wiele zmartwień, więc go z nami nie ma...
— Jakto niema?...
— Tak, niema go... nigdy, nawet na noc nie wraca... nie wiemy, gdzie się podział.
— A może pracuje gdzie daleko?...
— O nie, bo przysłałby nam pieniędzy.
— Więc wyjechał w podróż?...
— Niewiem....
Piotr przestał się dopytywać, zawstydziwszy się na myśl, że powodowany ciekawością indaguje to dziecko pozostawione same w domu. Wreszcie mogła ona rzeczywiście o niczem nie wiedzieć, bardzo być może, iż Salvat przez ostrożność nie dał żadnej o sobie wiadomości. Celinka zdawała się być szczerą w swych odpowiedziach a inteligentne jej oczy łagodnie i poważnie patrzały na gościa. Miała lat jedenaście, lecz poważną była nad wiek, jak zwykle dzieci chowane w ubóstwie i z doświadczenia znające głód i ostateczną nędzę.
— Wielka szkoda, że nie zastałem pani Teodory, bo chciałem z nią pomówić.
— A może pan zechce na nią poczekać?... Poszła do mojego wuja Toussainta... na ulicę Marcadet... ztąd niedaleko... powinna zaraz powrócić, bo już przeszło z godzinę jak tam poszła.
Dziewczynka zaczęła uprzątać kawałki drewienek leżących na krzesełku, które zapewne uzbierała gdzieś na pustych, niezabudowanych gruntach, wśród śmieci.
W izbie było zimno, w kominie czarno, widocznie biedne kobiety pozostawały bez środków do życia, bez kawałka suchego chleba. Nędza zdawała się być jeszcze sroższą, po zniknięciu głowy tego domu. Gdy był tutaj ojciec, świeciła jeszcze nadzieja, można było pocieszać się myślą rychłego zarobku, wszak poszukując pracy i obiegając za nią miasto, często powracał chociażby z kromką chleba broniącą od głodowej śmierci. Lecz teraz, gdy stara, niedołężna kobieta sama tu pozostała z nieletnią dziewczynką, nędza stała się okrutną beznadziejnością mrzonki o lepszym bycie.
Piotr usiadł na krzesełku podanem mu przez Celinkę i patrzał ze współczuciem na bladą, chudą, jej twarzyczkę, na szczere i smutne jej niebieskie oczy i usta silące się uśmiechnąć. Lękał się własnej swej ciekawości, jednakże nie mógł się powstrzymać od dalszych pytań.
— Czy chodzisz teraz do szkoły?...
Zarumieniła się i odrzekła cichutko:
— Nie, bo jeszcze nie mam trzewików?...
Mimowoli spojrzał na nogi dziewczynki. Miała na nich podarte wojłokowe pantofle, przez które wyglądały czerwone, obrzękłe palce. Celinka, zaciąwszy się na chwilę, mówiła dalej:
— Mama Teodora powiada, że niewarto chodzić do szkoły, gdy w domu nie ma co włożyć do garnka... Mama Teodora chciała pracować, ale nie może... jak tylko zacznie szyć, to oczy ma czerwone i ciągle płaczące... Więc niewiemy jak sobie damy radę, bo od wczoraj nie jadłyśmy... mama Teodora poszła teraz do wuja Toussaint z prośbą, by nam pożyczył franka, ale jeżeli on nic nie da, to chyba trzeba będzie umrzeć.
Uśmiechała się mówiąc, lecz w oczach miała łzy i wyraz rozpaczliwego niepokoju. Widok tej nędznej, zimnej izby, w której to biedne dziecko było zamknięte i jakby już odgrodzone od świata żyjących i szczęśliwych, wzbudził w Piotrze poryw buntu przeciw srogiej niesprawiedliwości społecznej, przeciwko nędzy dokuczającej tym niewinnym istotom, i znów ogarnął nim szał współczującego miłosierdzia, tej ostatniej ucieczki, jaka go ratowała, gdy wszystkie inne wierzenia na zawsze w nim runęły.
Czas mijał a Teodora nie wracała. Piotr zaczynał się niecierpliwić, bo chciał ztąd koniecznie pójść do fabryki Grandidiera.
Celinka, pragnąc go zatrzymać, rzekła:
— Dziwna rzecz, że mama Teodora dotąd nie powróciła... Zapewne musiała się zagadać.
Wtem przyszło jej na myśl:
— Jeżeli pan chce, to pana zaprowadzę do wuja Toussaint. Ztąd niedaleko... tylko dojść do rogu i zawrócić...
— Jakżeż ty mnie zaprowadzisz, moja mała, kiedy nie masz trzewików?....
— O to nic nie szkodzi... co innego iść do szkoły a co innego wyjść na naszą ulicę... wszyscy mnie tu znają... i przywykli mnie tak widzieć...
Piotr wstał i rzekł łagodnie:
— Dobrze, zaprowadź mnie... a po drodze kupię ci trzewiki.
Celinka mocno się zapłoniła, lecz nic nie odpowiedziawszy wyszła za księdzem z izby i zamknęła drzwi na klucz, na dwa spusty, jak staranna gospodyni, lękająca się najścia chciwych rabusiów.
Pani Teodora wyszła z domu, z zamiarem poproszenia swego brata o pożyczenie jej franka, lecz gdy stanęła na ulicy, przyszła jej myśl sprobować wpierw szczęścia u swej młodszej siostry Hortensyi, która wyszła za mąż za pana Chrétiennot, urzędnika, i zajmowała mieszkanie złożone z czterech pokojów przy bulwarze Rochechouart. Szła tam ze strachem, przewidywała odmowę pożyczki, lecz nagliła ją myśl, że Celinka nic jeszcze nie jadła od wczorajszego południa.
Toussaint, starszy brat pani Teodory, był mechanikiem i miał lat piędziesiąt. Był on przyrodnim jej bratem, ojciec jej bowiem, zostawszy wcześnie wdowcem, ożenił się powtórnie z młodą szwaczką, z którą miał kolejno trzy córki, Paulinę, Leonię i Hortensyę. Skutkiem tego pomiędzy bratem a siostrami była znaczna różnica wieku, od Pauliny był starszy, o lat dziesięć a od Hortensyi, najmłodszej z rodzeństwa, o lat osiemnaście. Po śmierci ojca, ów najstarszy brat pozostał przez czas jakiś całą podporą czterech kobiet, co tem mu było większym ciężarem, iż sam miał już żonę i dziecko. Na szczęście wdowa okazała się obrotną kobietą i niechcącą zbyt obarczać pasierba, wstąpiła jako robotnica do szwalni, w której córka jej, Paulina, uczyła się od roku rzemiosła. Niezadługo Leonia zaczęła tam chodzić do roboty wraz z matką i siostrą, w domu więc pozostała tylko Hortensya, najładniejsza i najdelikatniejsza z trzech córek. Matka siliła się, by ją jaknajdłużej posyłać do szkoły, ucieszona ochotą dziewczynki do nauki i pochwałami jej nauczycielek. Następnie zaś, podczas gdy Paulina wyszła za mąż, za murarza a Leonia za mechanika nazwiskiem Salvat, Hortensya była panną sklepową u cukiernika przy ulicy des Martyrs, gdzie poznała młodego urzędnika, który, zakochawszy się w niej, a nie mogąc jej uwieść, zdecydował się na małżeństwo. Leonia umarła młodo, w kilka tygodni po swej matce, obie zmarły na tyfus. Paulina, porzucona przez męża, żyła przy szwagrze, przy Salvacie, którego córka Celinka nazywała ją mamą Teodorą. Jedna więc tylko z trzech sióstr doznała pozornego powodzenia w życiu. Lecz jakkolwiek Hortensya uważała się za „panią“ i nosiła w każdą niedzielę suknię z lekkiej jedwabnej materyi, życie jej wszakże było ciężkie, bolesne bezustannym wysiłkiem maskowania biedy, jaka z całą srogością panowała w jej mieszkaniu złożonem z czterech pokojów przy szerokim bulwarze.
Pani Teodora wiedziała o pieniężnych kłopotach siostry, kłopotach natarczywszych zwłaszcza pod koniec każdego miesiąca. W ostateczności też jedynie szła teraz ku niej z prośbą zaciągnięcia pożyczki. Mąż Hortensyi, zgorzkniały nudą urzędniczego życia i próżnego wyczekiwania awansu, przykrym się stał dla żony i często jej zarzucał winę zwichniętej swej karyery, a od dawna jej zapowiedział, że nie chce znać jej rodziny, której zawsze się wstydził. Chrétiennot, zachowując pewne uznanie względem Toussainta, całe swe oburzenie wyraził przed żoną na siostrę jej Paulinę, tę panią Teodorę, która bezwstydnie żyła ze swym szwagrem pod oczyma jego małoletniej córki! Była to godna towarzyszka tego próżniaka Salvata, który w każdym zakładzie nie mógł usiedzieć przy pracy i zadawalniał swe lenistwo szerzeniem swej szalonej propagandy, a wszak dobrze wiedział, iż żaden właściciel fabryki nie ścierpi, by mu buntowano robotników. Lecz Salvat o nic nie dbał, byle módz próżnować, chociaż nic nie zarabiając, wyrzekał głośno na nędzę! Chrétiennot stawał się wymowny skutkiem nienawiści, jaką czuł do szwagra, a w swej burżuazyjnej ciemnocie pojęć, nie uwzględniając jego rzeczywistej niedoli, wzbronił żonie widywania się z siostrą.
Pomimo tych nieprzyjaznych okoliczności, nieszczęsna pani Teodora, doszedłszy do pokaźnej kamienicy przy bulwarze Rochechouart, z dumą stąpała po schodach, wyłożonych dywanem, mówiąc sobie, iż prowadzą one do mieszkania jej siostry, pani Chrétiennot. Zatrzymała się i zadzwoniła na trzeciem piętrze. Posługaczka, powracająca o godzinie czwartej dla przygotowania obiadu, otworzyła drzwi, a poznawszy przybyłą i wpuściwszy ją, wypowiedziała jej swe zgorszenie na widok zaniedbanego, obdartego jej ubrania.
Pani Teodora, nie zważając na słowa posługaczki, otworzyła drzwi saloniku, lecz nagle przystanęła na progu, przerażona widokiem swej siostry, zanoszącej się od płaczu, z głową ukrytą w głębi jednego z owych foteli, pokrytych niebieskim repsem, foteli, któremi tak chętnie lubiła się szczycić.
— Co tobie?... Co się stało?...
Hortensya miała zaledwie lat trzydzieści dwa, lecz już utraciła znaczną część swej dawnej lalkowatej urody. Wysoka, szczupła, miała jeszcze ładne niebieskie oczy i bujne blond włosy, ale zaniedbała się prawie zupełnie i chodziła po domu w poplamionym, porozpruwanym szlafroku. Od częstego płaczu powieki miała czerwone i cerę nieco zniszczoną, a po dwóch odbytych połogach straciła delikatną świeżość młodości. Rozmiłowana w sobie, pyszna ze swej urody, żałowała, iż wyszła zamąż za tego nieudolnego urzędnika, pewną będąc, że godną była mieszkania w pałacu i noszenia książęcego tytułu.
Płakała teraz z tak szczerą rozpaczą, iż nie zadziwiła się bynajmniej, ujrzawszy siostrę.
— Ach, to ty! Ach, jaka jestem nieszczęśliwa! Ty jeszcze nic nie wiesz! Zaraz ci powiem... to okropne! Tylko tej biedy było mi jeszcze potrzeba do wszystkich moich umartwień!
Pani Teodora pomyślała, że dziewczynki zachorowały. Horteasya bowiem miała dwie córki: dziewięcioletnią Lucynkę i siedmioletnią Marcelkę.
— Czy która z twoich córek jest chora?...
— Nie, nie, obie są na spacerze... wyszły z jedną z moich sąsiadek. To nie to... to co innego!... Wyobraź sobie, moja droga, że znów jestem w ciąży! Dotąd powątpiewałam... ale teraz wiem, że tak jest na pewno!... Już jestem w drugim miesiącu! Powiedziałam dziś o tem mojemu mężowi, wpadł w złość, krzyczał, wymyślał mi najobelżywszemi wyrazami, utrzymując, że to moja wina! A przecież to nie tylko odemnie zależy!... Ach, gdyby to odemnie zależało, nigdybym nie popadła w taką biedę!.. Przecież tylko ja na tem cierpię!...
Znów ukryła twarz w chustkę i, głośno szlochając, opowiadała urywanym głosem tajemnice małżeńskiego swego pożycia. Oboje pragnęli uniknąć potomstwa i czynili wszelkie możliwe starania, by miłosne ich stosunki były bezpłodne. Tak dalece pewnymi byli oboje tego pożądanego skutku swej wstrzemięźliwości, iż dotąd nie oprzytomnieli z przerażenia z powodu wynikłej trzeciej ciąży. Na szczęście Chrétiennot nie posądzał żony o niewierność, wiedząc, iż zbyt jest leniwą, by narażać się na kłopoty nieprawego stosunku po za domem.
— Nie widzę powodu twojej rozpaczy — rzekła pani Teodora. — Wychowacie trzecie dziecko tak, jak wychowaliście już dwoje.
Oburzona Hortensya zerwała się z fotela i z suchemi już od złości oczyma, krzyknęła:
— Sama nie wiesz, co pleciesz! Nie wchodzisz się w nasze położenie! Cóż ty myślisz, że my bogaczami jesteśmy?... Z czegóż wychowamy trzecie dziecko, skoro ledwie że związujemy koniec z końcem!
I zapominając o udawaniu „pani“, zapominając jak dla chwilowego zadowolenia swej miłości własnej, często kłamała przed siostrą, pyszniąc się dostatkami, jakich nie miała, lecz których pragnęła, opowiedziała jej teraz rzeczywiste swe położenie, ciągły brak pieniędzy i wysiłek utrzymania domu na odpowiedniej stopie. Samo komorne pochłaniało siedemset franków rocznie, zatem z trzech tysięcy zarabianych przez Chrétiennota, pozostawało na wszystkie wydatki zaledwie dwieście franków na miesiąc. Jakżeż z tego się można było utrzymać?... Wszak jest ich czworo, a więc, dwieście franków na miesiąc nie mogło być dostateczną sumą na życie, ubranie i odgrywanie roli pomiędzy ludźmi tego samego co oni towarzystwa. Mąż jej jest urzędnikiem, zatem musi być codziennie w porządnym tużurku, ona zaś, jako żona urzędnika, musi pokazywać się ludziom w przyzwoitych sukniach i świeżych kapeluszach. A dwie dziewczynki!... Ileż one potrzebowały obuwia i coraz to innego ubrania! Oszczędzali się w domu na wszystkiem, jedli byle co, wina prawie nie pili, lecz nie chcąc się poniżyć w oczach znajomych, musieli wieczorami wracać od nich dorożką do domu. Hortensya wszakże nie powiedziała siostrze, ile się rzeczy marnowało w jej domowem gospodarstwie z powodu własnego jej niedbalstwa i niedozoru dzieci. Nieład był widoczny, a Chrétiennot powątpiewał, by kiedykolwiek mogło być lepiej, chociażby nawet doszedł do upragnionych czterech tysięcy franków rocznej pensyi. I rzeczywiście, żyli oni w najzupełniejszem ubóstwie, a nawet w nędzy, mając to jedynie pocieszenie w swej niedorzecznej dumie, iż wyższymi są nad tłum roboczy, znojący się w warsztatach i nierozumiejący potrzeby chociażby pozorów zbytku.
— Cóż na to począć, moja droga — rzekła pani Teodora — przybędzie ci dziecko, będzie wam może ciężej, lecz niewarte nad tem rozpaczać... Wszak je nie zabijesz?...
Hortensya znów się usunęła na fotel, szepcząc zmęczonym głosem:
— Naturalnie, że nie, lecz niewiem jak sobie damy radę. Z dwojgiem dzieci nam ciężko, a cóż dopiero gdy trzecie nam przybędzie! Aż strach o tem pomyśleć.... Ach, ja nieszczęśliwa... nieszczęśliwa...
Z rozczulenia nad sobą zaczęła jękliwie płakać, skarżąc się na ciężki los, będący jej udziałem.
Pani Teodora z bólem widziała, w jak złą chwilę trafiła, by prosić o pożyczkę; koniecznością wszakże zmuszona, poprosiła siostrę o franka. Hortensja spojrzała na nią zaczerwienionemi, pełnemi łez oczyma, mówiąc:
— Daję ci słowo, że centyma nie mam przy duszy... Chcąc, by dzieci miały podwieczorek, musiałam pożyczyć dziesięć susów u mojej posługaczki... Onegdaj zastawiłam w lombardzie ostatni pierścionek... i dali mi dziesięć franków, które już się rozeszły. Zawsze tak u nas bywa pod koniec każdego miesiąca... ale mąż mój powróci dziś z wypłaconą swoją pensyą... spodziewam go się wcześniej, niż zwykle, bo wie, że niemam za co kupić obiadu. Jeżeli będę mogła, to jutro ci coś pożyczę.
Drzwi się otworzyły i wbiegła do pokoju posługaczka, która dobrze wiedziała, iż pan nie lubi się spotykać z rodziną pani.
— Co to będzie... pan idzie... słyszę go na schodach!...
— Uciekaj, uciekaj! — zawołała Hortensya głosem wystraszonym... Skryj się przed nim, bo znów będę miała scenę z twojego powodu... Przyrzekam ci, że jutro, jeżeli będę mogła, pożyczę ci.
Pani Teodora ukryła się w kuchni, chcąc uniknąć spotkania ze szwagrem. Lecz niewidziana przez niego, mogła mu się przypatrzeć, gdy wszedł do przedpokoju. Ubrany był starannie w obcisły tużurek, a chuda, żółta jego twarz o wielkiej brodzie spadającej na piersi, miała wyraz opryskliwy, zawzięty i pełen małostkowej pychy. Od lat trzydziestu był urzędnikiem regularnie chodzącym do biura, a wieczorem do kawiarni. Zasuszona jego postać odstręczająco podziałała na panią Teodorę, która coprędzej wymknęła się ztąd na ulicę.
Przygnębiona szła zwolna ku ulicy Marcadet, do mieszkania swego brata, mechanika Toussaint. Słabą miała nadzieję, by jej mógł dopomódz, wiedziała bowiem, że od pewnego czasu spadły nań same niepowodzenia. Toussaint liczył lat piędziesiąt, a podczas ostatniej jesieni miał atak paraliżu, skutkiem czego przez pięć miesięcy niedomagał i nie mógł chodzić do roboty. Był to spokojny, pracowity robotnik, nigdy niechodzący do winiarni. Miał troje dzieci, lecz najstarszy z synów umarł, jako żołnierz, w Tonkinie, a córka, wyszedłszy zamąż za stolarza, wyprowadziła się do Hawru; drugi zaś syn, Karol, odbywszy służbę wojskową, wrócił do Paryża i jako mechanik, chodził napowrót do dawnego warsztatu. Stary Toussaint, wyczerpawszy zasób uciułanych w ciągu całego życia pieniędzy, składanych w kasie oszczędności, rozpoczynał teraz po chorobie życie na nowo, równie biedny, jak przed trzydziestu laty, gdy młodym chłopcem stanął do roboty.
Mieszkanie małżonków Toussaint składało się z jednej tylko izby z ciemną alkową, lecz pomimo ciasnoty porządek panował tu wzorowy. Pani Taussaint była wysoką, otyłą kobietą o twarzy okrągłej i rysach rozlanych, lecz małe, żywe jej oczy miały poczciwe spojrzenie. Była kumoszką bardzo gadatliwą i łakomą, a największą jej przyjemnością było przyrządzenie jakiego smacznego dania na śniadanie lub obiad. Gdy ujrzała teraz wchodzącą panią Teodorę, odrazu się domyśliła celu jej wizyty i, nie dając jej ust otworzyć, rzekła:
— Źle trafiłaś, moja kochana... nie mamy grosza w domu... pomyśl tylko... wszak wiesz jak długo mąż chorował i że zaledwie od kilku dni poszedł do roboty... poszedł, bo nie byłoby co jeść w domu... i już dziś, nie czekając dnia wypłaty, będzie musiał prosić w fabryce, by mu dano coś naprzód...
Popatrzyła na przybyłą z widoczną niechęcią, oburzona zaniedbanem jej ubraniem.
— A Salvat, cóż?... Jeszcze nie znalazł żadnej roboty... zawsze tylko próżnuje?...
Zapewne pani Teodora spodziewała się tych pytań, więc odpowiedziała spokojnie, kłamiąc:
— Niema go w Paryżu... poszedł za robotą na prowincyę, ktoś z przyjaciół tak mu doradził. Spodziewam się temi dniami pieniędzy od niego... pracując, zawsze coś będzie mógł nam przysłać.
Pani Toussaint spojrzała na nią niedowierzająco i rzekła:
— Tem lepiej... tem lepiej, że go niema w Paryżu... bo mówiliśmy tutaj pomiędzy sobą, że Salvat taki niedowarzony i taki z niego waryat, iż gotów się był zamięszać w ową brzydką sprawę z bombami przy Wielkich bulwarach.
Stara towarzyszka Salvata nawet nie drgnęła, a jeżeli coś wiedziała o bombie podrzuconej pod pałac przy ulicy Godot-de-Mauroy, zachowała to tylko dla siebie.
— A ty, moja droga, czemuż się nie postarasz o jakie zajęcie?...
— A do jakiejże roboty mogę być zdatna z choremi oczyma?... Już teraz szycie bielizny nie dla mnie!
— To prawda! Wychodzi się z wprawy! Przecież i ja byłam bieliźniarką, a chociaż oczy mam zdrowe, nie mogę już szyć, tak jak dawniej, za młodu. Podczas choroby męża, widząc, że pieniądze płyną, a znikąd grosz nie napływa, chciałam się wziąść do roboty, do domowego rzemiosła... dostałam nawet trochę bielizny do szycia w domu, ale nie szło... wszystko psułam i to siedząc nad tem dziesięć razy dłużej, niż trzeba. W naszym wieku — już tylko do posługi wynająć się można. Dla czegóż ty się o to nie starasz?... Mogłabyś codzień odrobić kilka godzin u kogo w sąsiedztwie.
— Starałam się coś znaleźć, ale napróżno...
W miarę rozmowy, poczciwa natura pani Toussaint zaczynała brać górę i coraz uprzejmiej patrząc na siostrę swego męża, zaczęła współczuć jej niedoli. Poprosiła ją, by usiadła, obiecując, że jeżeli mąż wróci z pieniędzmi, to pożyczy jej franka. Rozweselona, że ma z kim rozmawiać, ulżyła wrodzonej sobie gadatliwości, opowiadając miejscowe plotki, a skończyła, jak zwykle, powracając do historyi swego syna, Karola. Wpadłszy na ten temat, była jak zwykle niewyczerpaną, oburzając się na niedorzeczność syna, który, podtrzymując miłosny stosunek ze służącą szynkarza i przeciwka, doczekał się z nią dziecka. Lamentowała, iż Karol popsuł się teraz; dawniej, przed wstąpieniem do wojska, był bardzo pracowitym robotnikiem i odnosił matce cały zarobek każdego tygodnia, a teraz, chociaż nibyto regularnie chodzi do fabryki, lecz praca mu mniej smakuje. Życie w koszarach wspomina jaknajgorzej, mówi, że mu się wydawało, iż go zamknięto w więzieniu, a jednak teraz, kiedy już wolność swoją odzyskał, chełpi się z żołnierki i narzędzia w fabryce ciążą mu w ręku. Chciał nawet dłużej odpoczywać, powróciwszy z wojska, lecz ojciec mu nie pozwolił, a Karol jest uległym i dobrym synem, więc ojca posłuchał.
— Tak, moja kochana... zrobił głupstwo z tą dziewczyną... i teraz, chociażby chciał, to nie ma z czego nam pomódz... Ktoby to był się spodziewał po nim takiego głupstwa! Przecież zawsze mówił, że nie ożeni się zbyt wcześnie, bo zawsze czas dźwigać ciężar na barkach. A przytem ostrożny był z dziewczętami... oj tak... umiał się od złego uchronić... aż tu masz!... Wszystko poszło w niwecz, z powodu tej dziewczyny od szynkarza... oplątała go... Nieraz mi mówił jak mu nadskakiwała, gdy wstąpił do szynku wypić z kolegami... a chociaż wiedziała, że się przecież z nią nie ożeni, nic nie pomogło... O bo Karol ani na chwilę nie myślał o ożenieniu się z Eugienią, chociaż zaniósł jej pomarańcz, gdy odbywała połóg w szpitalu... Czy wiesz, moja droga, że ta Eugienia to prawdziwy szurgot... ledwie to wylazło ze szpitala i trochę się poprawiło, znalazła sobie innego gacha i znikła z nim bez śladu.. tylko dzieciaka pozostawiła nam w prezencie. Cóż było robić?... Karol spełnił swój obowiązek, wziął dziecko i oddał na wieś na wykarmienie... niemało go to kosztuje, bo płaci regularnie każdego miesiąca. Powiadam ci że to nas do reszty zrujnowało... bo wydatki mnożą się i spadają najniespodziewaniej. Już to ten rok był dla nas prawdziwie złym... wszystkie możliwe biedy posypały się jak z worka...
Pani Toussaint długo tak rozprawiała o swoich sprawach rodzinnych, lecz nagle spostrzegła pobladłą twarz pani Teodory, i domyślając się jej niepokoju, zaproponowała:
— Nie możesz już dłużej czekać?... Niepokoisz się?... A przed nadejściem męża nic ci dać nie mogę. Jeżeli chcesz, to chodź zemną do fabryki?... Tam mi powiedzą, czy dadzą mu trochę pieniędzy naprzód.
Obie kobiety wyszły z mieszkania, lecz na schodach pani Toussaint, spotkawszy sąsiadkę, której dziecko umarło przed paru dniami, zatrzymała się na półgodzinną gawędkę. Wreszcie stanęły na ulicy i miały się skierować ku fabryce Grandidiera, gdy zatrzymało je wołanie:
— Mamo, mamo!
Była to Celinka, uszczęśliwiona z nowych trzewików i zajadająca maślaną bułkę.
— Mamo, ten młody ksiądz, który był u nas niedawno, chce się z tobą widzieć... Patrz, mamo, ile rzeczy on mi nakupował!
Pani Teodora, zbliżywszy się do Piotra podążającego za Celinką, zaczęła mu dziękować za obdarowanie dziewczynki, a pani Toussaint sama mu się przedstawiwszy, radowała się z udzielonej przez niego pomocy, nic nie żądając dla siebie. Spostrzegłszy zaś, że ksiądz wsunął dziesięć franków w rękę pani Teodory, rzekła, iż miała zamiar przyjść jej z pomocą lecz chwilowo nie mogła, bo mąż jej był chory przez całą zimę i zaledwie od kilku dni zaczął chodzić do roboty. Tu rozpoczęła długą opowieść niepowodzeń rodzinnych, z których najgorszem było ojcostwo syna jej, Karola.
— Mamo! — przerwała Celinka — wszak fabryka, w której papa pracował, jest ztąd bardzo blizko?... Ksiądz dobrodziej chce tam pójść za interesem.
— Fabryka Grandidiera?.. — zapytała pani Toussaint. Ależ to wybornie się składa, myśmy tam właśnie miały iść razem! Więc chodźmy... w ten sposób najpewniej doprowadzimy księdza dobrodzieja...
Fabryka Grandidiera znajdowała się o paręset kroków. Piotr naumyślnie szedł bardzo powoli, pragnąc pomówić z panią Teodorą o Salvacie, lecz gdy tylko wymówił jego nazwisko, kobieta stała się ostrożną w słowach i dawała wymijające odpowiedzi. Oddawna go nie widziała, zapewne powędrował do Belgii z jednym ze swoich kolegów, może tam znajdzie jaką robotę, kiedy w Paryżu jej nie mógł dostać. Z tego, co mówiła, Piotr odczuł, że Salvat nie powrócił do domu po dokonaniu zamachu. Zapewne się lękał, jeżeli nie o siebie, to o swoich i wolał zniknąć, wyrzekając się nadziei ujrzenia dziecka i wiernej swej towarzyszki.
— Księże dobrodzieju, otóż i jesteśmy przed fabryką Grandidiera! — zawołała pani Toussaint — Ale my nie potrzebujemy już tam wchodzić, bo szwagierkę ksiądz dobrodziej poratował, więc kobiecisko nie potrzebuje zapożyczać się u mojego męża... Dziękuję, z serca za nią dziękuję, a także i za nas, boćmy byśmy musieli jej przyjść z pomocą...
Pani Teodora i Celinka, raz jeszcze podziękowawszy Piotrowi, zostały z panią Toussaint na chodniku i pomimo że było błoto i potrącano je często, gdyż ulica roiła się od ludności roboczej, długo rozmawiały, patrząc na drzwi i okna fabryki, wszystkie trzy zgodnie chwaląc tego młodego księdza, który się im wydawał wyjątkowo dobrym i uprzejmym człowiekiem.
Fabryka Grandidiera zajmowała obszerny plac ciągnący się głęboko, od ulicy zaś stał frontem jeden tylko budynek z cegły o wązkich oknach i olbrzymiej bramie, po za którą widać było wielkie podwórze. Wszedłszy po za bramę, zgubić się można było w uliczkach i zaułkach rozbiegających się się bezładnie, a po nad dachami warsztatów, domów mieszkalnych, stajni, szop i składów, dominowały dwa wysokie murowane kominy fabryczne. Przystanąwszy na podwórzu, Piotr słyszał warczenie kół, szmer pasów i głuchy odgłos fabryki, będącej w pełnym ruchu. W miarę, jak szedł dalej, hałas się wzmagał, mury trząść się zdawały od łoskotu młotów i młotków, świdrów i poruszanych machin. Kanałami odpływała czarna woda a z nad dachów wytryskiwały kłęby białej pary, buchając miarowo z cienkich rur metalowych. Para ta, unosząca się rytmicznie po nad dachem warsztatu, zdawała się być jego oddechem, mówiącym o wysiłku machin i ludzi zajętych znojną, wspólną pracą.
Obecnie fabryka wyrabiała przeważnie tylko bicykle. W chwili, gdy Grandidier stał się jej właścicielem, fabryka upadała, źle będąc kierowaną i wyrabiając małe motory podług starego systemu. Grandidier, nie widząc w tem żadnej przyszłości, zaniechał budowania motorów, a przeczuwając powodzenie bicyklów, związał się kontraktem ze starszym swym bratem, jednym z administratorów magazynu „Bon Marché“ i dostarczał mu wybornych bicyklów po cenie stupiędziesięciu franków. Zawiązany interes zapowiadał się świetnie, a magazyn „Bon Marché“ ogromne robił reklamy o popularnej maszynie, o niezrównanej „Lisette“, bicyklu najtańszym i najlepszym, przystępnym dla każdej kieszeni. Lecz dla puszczenia w bieg nowej fabrykacyi, Grandidier porobił znaczne nakłady i obecnie pracował na spłacenie zaciągniętej pożyczki. Blizkim był wszakże zwycięztwa, albowiem z usilnością wytężał swój umysł nad wprowadzeniem coraz to nowych ulepszeń i uproszczeń, co z każdym miesiącem zwiększało gromadzone przez niego zyski. Od pewnego czasu pracował nad wynalezieniem małego motoru, przewidując wielką przyszłość powozów mechanicznych.
Piotr, zapytawszy się o pana Tomasza Fromont, został zaprowadzony przez jednego z robotników do pracowni zbitej z desek, gdzie zastał swego bratanka w roboczem ubraniu i z zasmolonemi rękoma od dopiero co piłowanego żelaza. Dopasowywał jedną z części motoru swego pomysłu. Patrząc na tego dwudziestotrzyletniego olbrzyma, uznojonego przy warsztacie, trudnoby się było w nim domyśleć jednego z najlepszych uczniów liceum Condorceta, gdzie wszyscy trzej bracia Fromont jaknajlepsze po sobie zostawili wspomnienie. Ukończywszy klasy liceum, Tomasz rzucił się z zapałem do ręcznego rzemiosła, radując się, iż będzie mógł pracować przy boku ojca i stać się posłusznym wykonawcą jego woli. Tomasz równie miał trzeźwy umysł jak i obyczaje. Zwykle milczący i zajęty pracą, nie miał dotąd kochanki, lecz utrzymywał, że jeśli spotka dziewczynę, która mu do gustu przypadnie, zaraz się z nią ożeni.
Ujrzawszy wchodzącego Piotra, drgnął zaniepokojony i, wszystko rzuciwszy, pobiegł ku niemu, pytając:
— Czy ojcu jest gorzej?...
— Nie, nie... uspokój się... przychodzę tutaj, bo twój ojciec, przeczytawszy w dzisiejszych dziennikach o szydle znalezionem przy ulicy Godot-de-Mauroy, zaniepokoił się przypuszczeniem, iż policya przybędzie tu dla zrobienia rewizyi.
Tomasz, uspokoiwszy się o zdrowie ojca, uśmiechnął się i rzekł:
— Kiedy tak, to wszystko dobrze... Proszę powiedzieć ojcu, że niepotrzebnie się niepokoił, bo chociażby policya tutaj przyszła, to planu mego motoru nie odnajdzie. Nie przynoszę go tutaj z sobą... wszystkie obmyślane przez nas części pozostawiam w domu, a tu przynoszę tylko kawałek zbyt trudny do wykonania naszemi narzędziami. Lecz jeszcze niewiem, o ile zdołam podołać trudnościom... motor jeszcze nie jest znaleziony.
Piotr, przyrzekłszy powtórzyć Wilhelmowi wszystko co Tomasz powiedział, starał się teraz wybadać bratanka, co mówiono w fabryce o znalezionem narzędziu przy ulicy Godot-de Mauroy i czy ktokolwiek robił przypuszczenie, iż sprawcą zamachu jest Salvat. Lecz Tomasz milczał lub dawał odpowiedzi przez tak, albo nie. Czy policya już tu była?... Nie. A czy robotnicy, rozmawiając pomiędzy sobą, wymieniali nazwisko Salvata? Tak, bo każdy z nich wiedział, że Salvat jest anarchistą. A Grandidier, właściciel, co powiedział, wróciwszy od sędziego śledczego?... Tomasz nie wiedział, bo jeszcze się nie widział z właścicielem.
— Lecz otóż i on... biedny człowiek, zdaje się, że żona jego znów miała atak...
Historyę małżeństwa i pożycia państwa Grandidier, Piotr znał z opowiadań Wilhelma. Przed laty sześciu Grandidier ożenił się z miłości z młodą dziewczyną niezwykłej urody, lecz ta, po pierwszym połogu, dostawszy mlecznej gorączki dostała obłąkania, a dziecko umarło. Pięć lat od tego czasu minęło a Grandidier nie mógł na sobie wymódz, by żonę umieścić w domu zdrowia i żył z nią zamknięty w pawilonie, którego okna wychodzące na podwórze fabryczne zawsze były szczelnie pozasłaniane. Nigdy nikt jej nie widywał a on nikomu o niej nie mówił. Mówiono, te była łagodna i niedołężna, jak maleńkie dziecko, bardzo smutna i zawsze piękna. Od czasu do czasu miewała straszne ataki, a wtedy mąż pozostawał przy niej i, tuląc ją do siebie, starał się uspokoić, chwilami walcząc z nią siłą, gdy wyrwawszy z jego objęć chciała głowę rozbić o mury mieszkania. Podczas paroksyzmów krzyczała przeraźliwie, następnie zapadała w pawilonie głucha cisza, przerywana dopiero ponownym atakiem.
Do niewielkiej pracowni oddanej na wyłączny użytek Tomasza wszedł Grandidier. Był to piękny czterdziestoletni mężczyzna o twarzy energicznej, wielkich czarnych wąsach, krótko przystrzyżonych włosach i otwartem, ujmującem spojrzeniu. Znał Tomasza oddawna a polubiwszy jak syna, sam mu zaproponował, by u niego wyuczył się rzemiosła, następnie wyznaczył mu oddzielną pracownię, by z niej oddzielnie korzystał równie jak z narzędzi znajdujących się w fabryce. Wiedział, iż Tomasz pracuje nad zbudowaniem nowego motoru własnego pomysłu, lecz chociaż osobiście szukał udoskonaleń w tym zakresie, nie pytał go o nie, zachowując dyskretne poszanowanie względem sekretu młodego mechanika.
Tomasz przedstawił swego gościa:
— Mój stryj, ksiądz Piotr Fromont, który po raz pierwszy przyszedł mnie tu odwiedzić.
Zamieniono kilka zdań zwykłej grzeczności w tego rodzaju okolicznościach. Twarz Grandidiera wyrażała głęboki smutek. Był to zwykły jego wyraz, mylnie brany za wrodzoną surowość i nieprzystępność, obecnie starał się zapanować nad sobą i rzekł prawie wesoło:
— Jeszcze cię dzisiaj nie widziałem, mój chłopcze, więc nie wiesz nic o mojej wizycie u sędziego śledczego... Wyobraź sobie, że jestem dobrze notowany w policyi.... Nie wiem czemu taką łaskę mam przypisać, lecz tem lepiej, bo gdyby było inaczej, to miałbym dziś w fabryce cały regiment jegomościów z prefektury. Lecz wracając do mojej wizyty u sędziego śledczego... otóż zapytano mnie, bym wytłomaczył, jakim sposobem narzędzie, opatrzone moją firmą znalazło się pod bramą wysadzonego pałacu. Sędzia najwidoczniej był przekonany, iż sprawca zamachu jest jednym z moich robotników. Naturalnie, że zaraz przyszedł mi na myśl Salvat, lecz przecież nie będę się bawił w oskarżanie ludzi!... A gdy sędzia, patrząc na nazwiska w mojej fabrycznej księdze wpisowej, zapytał mnie z kolei o Salvata, odpowiedziałem, że pracował on u mnie przez trzy miesiące, lecz, że od jesieni zupełnie straciłem go z oczu... Niechaj go sobie szukają, to nie moja sprawa. Ale zabawny człowieczek z tego sędziego! Nizki, blondyn, bardzo dbały o swoją osóbkę, światowy, nadskakujący, mocno zainteresowany całą sprawą zamachu, a zwinny i przebiegły jak kot.
— Czy to czasami nie pan Amadieu? — zapytał Piotr..
— Tak. Nazywa się Amadieu. Ma minę uszczęśliwioną z pochwycenia tej sprawy w swoje ręce. Anarchistów nazywa opryszkami, czemu i ja nie przeczę, lecz sądzę, że ze szczególniejszą zawziętością zajmie się wyśledzeniem sprawców zamachu.
Piotr słuchał uważnie, silnie zaniepokojony, bo widział słuszność obaw Wilhelma, iż znalezione narzędzie przy ulicy Godot-de Mauroy, może naprowadzić policyę na właściwe tropy. Spojrzał na Tomasza, chcąc się przekonać, o ile jest strwożony. Lecz może Tomasz nie wiedział, jaką styczność miał jego ojciec z Salvatem, a może tak umiejętnie umiał nad sobą panować, lecz twarz miał zupełnie spokojną i tylko uśmiechnął się z opisanej figury sędziego śledczego.
Podczas, gdy Grandidier, zbliżywszy się do warsztatu Tomasza, zaczął z nim długą technicznę rozmowę, Piotr stanął w otwartych drzwiach wychodzących na jeden z oddziałów fabryki i z ciekawością patrzał na ruch tutaj panujący. Liczne koła, umieszczone na różnych wysokościach, okręcały się z szybkością, a maszyny do borowania dziur opadały sucho i rytmicznie na podsuwane metalowe płyty. Poruszające pasy migotliwie snuły się jak nieustające przędziwo, wszystko i wszyscy byli w ruchu wśród wilgotnego, przesyconego parą powietrza. Ciżba robotników spotniałych, czarnych od unoszących się wszędzie pyłów, uwijała się przy pracy, lecz dzień roboczy miał się ku schyłkowi i był to ostatni wysiłek kończącego się zadania. Trzech robotników zbliżyło się do kranu z wodą i obmywając ręce, wiedli rozmowę tuż w pobliżu drzwi, tak iż Piotr mógł słyszeć ich słowa.
Spojrzał na nich tem uważniej, iż jeden z nich wysoki, rudy mężczyzna w rozmowie z towarzyszami, nazwał jednego Toussaint, a drugiego Karolem. Zatem to był ojciec i syn. Toussaint był barczysty, otyły o muskularnych rękach i ramionach, nie wyglądał na lat piędziesiąt, chyba po bliższem rozpatrzeniu się w jego twarzy okrągłej, spieczonej, popękanej, źle ogolonej, bo zaledwie raz na tydzień używał brzytwy do siwiejącego zarostu. Prawą ręką, która tak długo była sparaliżowana, posługiwał się z trudnością, widocznie pozostała w niej chorobliwa ociężałość. Karol był uderzająco podobny do ojca, twarz miał również okrągłą, lecz pełną, wąsy czarne, a wspaniale rozwinięte muskuły zdrowo się poruszały pod młodą, białą skórą. Wszyscy trzej rozmawiali o zamachu na pałac bogatego barona Duvillard, o znalezionym pud bramą szydle ze stemplem fabryki Grandidier, i o Salvacie, którego jednozgodnie posądzali jako sprawcę katastrofy.
— Trzeba być ostatnim łotrem, żeby urządzić coś podobnego — rzekł Toussaint. — Ten ich anarchizm oburza mnie i nie chcę o tem nic wiedzieć, ale prawdę powiedziawszy nie żal mi burżuazów, którzy się teraz nie mało strachu najedzą... Niechajże sobie radzą, bo gotowi ich anarchiści częściej wysadzać w powietrze. Jeżeli chcą ujść cało, to niechby się odmienili, innego nie ma już dla nich ratunku.
Toussaint mówił spokojnie, jak człowiek zmęczony i obojętny, czy świat się zawali lub zginie z głodu, bo z obawą widział zbliżającą się starość i okropność dni bez zarobku, a zatem w nieuniknionej nędzy steranego wiekiem i pracą robotnika.
— Ja o tem inaczej sądzę — zawołał Karol. — Nieraz się przysłuchiwałem teoryom anarchistów i doprawdy, że ci ludzie mają racyę. Słuchaj, ojcze, tożeś od lat przeszło trzydziestu pracował bez wytchnienia i cożeś się doczekał? Nie masz na starość ani dachu, ani chleba i lada dzień, gdy znów padnie na ciebie niemoc, wówczas nikt się nawet nie zakłopocze, czy nie zdychasz z głodu... wszak tak już prawie było tej zimy, a teraz może być tylko gorzej... Stary robotnik, to tak jak stary koń, odpędzą go od żłobu i niech mrze gdzie pod płotem, ale konia dobiją — a z człowiekiem tego nie zrobią, chociaż byłoby to litościwiej, aniżeli pozwolić mu konać całe lata w nędzy... Otóż chociaż młody dziś jestem, wiem przecież, że i mnie starość nie minie, a więc, że i na mnie przyjdzie kolej kalectwa i powolnego konania w niedostatku... Wcale mi się taka przyszłość nie uśmiecha i do stu piorunów gotówem przystać do anarchistów, nim bieda zajrzy mi w oczy. A licho może wiedzieć, co będzie, gdy zburzą to, co dzisiaj mamy? Jest źle, a nuż będzie lepiej i bieda zniknie na zawsze z tego świata?...
Karol niezupełnie był przekonany o możliwości swych przypuszczeń, nie posiadał jeszcze wiary w zbawczość anarchizmu, lecz podczas służby w wojsku, nabrał nowych, nieznanych mu dotąd pojęć o równości i prawie używania życia. Pragnął teraz mniej uciążliwej pracy, więcej dostatku, a pracowity żywot swego ojca sądził sceptycznie, widząc smutny tego rezultat. Ojciec długo i wytrwale wierzył w braterską Rzeczpospolitę i zawiódł się w nadziejach, zakończonych goryczą, syn, zaś nauczony doświadczeniem ojca, rwał się myślą ku nowym doktrynom — pogardzając staremi, zużytemi ideałami. Chętnie zaczynał wierzyć, iż polepszenie stanu rzeczy nastąpić tylko może po walce przemocą, ponieważ pokojowe środki zawiodły pokładających w nie nadzieje.
Ryży robotnik ruszył ramionami i z oburzeniem zaczął dowodzić, że anarchiści są tylko opryszkami, a jeżeli Salvat jest sprawcą zamachu, to należy go schwytać i posłać na gilotynę bez sądu, natychmiast. Stary Toussaint zgadzał się na tę opinię.
— Tak, tak, chociaż Salvat jest moim szwagrem, ale nie chcę go znać... Niech ma los, na jaki zasłużył... ale dziwiłbym się bardzo, gdyby się okazało, iż rzeczywiście on jest sprawcą zamachu... bo znam go dobrze, i złości w tym człowieku niema, muchyby nie rozgniótł, czując krzywdę, jakąby jej tem wyrządził...
Umyli się i przebrali; szli już ku wyjściu, gdy Toussaint, spostrzegłszy właściciela fabryki, zatrzymał się, pomyślawszy, iż może skuteczniej będzie wprost do niego się odwołać z prośbą o awans. Grandidier, pożegnawszy się z Piotrem, sam z własnego popędu skierował się w stronę starego robotnika, którego oddawna lubił i bardzo cenił. Wysłuchawszy go, dał mu po namyśle kartkę do kasyera. Grandidier był zawziętym przeciwnikiem udzielania przedterminowych pieniędzy swoim robotnikom, skutkiem czego był przez nich nielubiony. Uważali go za srogiego, pomimo, iż był rzeczywiście dobrym, lecz z powodu trudnego położenia materyalnego fabryki, Grandidier liczył się z każdym groszem, obawiając się własnej ruiny. Inteligencyą swą zwalczał coraz to groźniejszą konkurencyę, a lękając się silnych w kapitały przeciwników, starał się pozostawać głuchym wobec żądań podwyższenia godzin zarobku, jakkolwiek uznawał to za słuszne.
Pozostawszy jeszcze chwilę w pracowni Tomasza, Piotr, umówiwszy się z nim ostatecznie co do wiadomości, jakie miał zanieść choremu bratu, pożegnał się, lecz przechodząc przez podwórze fabryczne, został zdjęty wielką litością, ujrzawszy Grandidiera, który, załatwiwszy sprawy bieżące dnia, powracał do siebie, do tego zamkniętego, osamotnionego pawilonu, gdzie nań oczekiwał smutny dramat jego życia. Jakże niezmierną i nieuleczalną musiała być boleść tego człowieka, bezustannie staczającego walki o dobrobyt dnia powszedniego, a zabezpieczenie swej fabryki od upadku, o utrzymanie równowagi pomiędzy włożonym kapitałem, a domaganiami się pracujących, gdy wreszcie po ukończonym dniu pracy wracał do domowego ogniska, a tutaj, zamiast odpoczynku, wytchnienia, znajdował żonę pozbawioną zmysłów, żonę, którą kochał, lecz żonę nierozumiejącą słów, jakie do niej mówił! Był to już tylko żyjący obraz ukochanej kobiety, która na zawsze umarła dla jego miłości. Nawet w dniach tryumfu na polu przemysłowem szarpał nim ból klęski domowego pożycia i nieunikniona rozpacz, wyczekująca go u progu. Czyż był kto nieszczęśliwszym od niego?... Czyż nędzarz umierający z głodu mógł większą wzbudzić litość, jak ten człowiek, który, pomimo swego nieszczęścia, był nienawidzony przez wszystkich swoich robotników, zazdroszczących mu materyalnego powodzenia!
Znalazłszy się na ulicy, Piotr mocno się zadziwił na widok pani Teodory, pani Toussaint i Celinki. Stały na tem samem miejscu, gdzie je pozostawił i, pomimo błota i ustawicznego potrącania przez przechodniów, rozmawiały w dalszym ciągu, jakby w powodzi słów i drobiazgowych plotek znajdowały ukojenie połączone z zapomnieniem własnej niedoli. Doczekały się wyjścia i fabryki starego Toussaint z synem Karolem. Rad z otrzymanych w kasie pieniędzy Toussaint, powitał je wesoło, lecz zwracając się do pani Teodory, opowiadał jej krążące w fabryce nowiny, dotyczące zamachu przy ulicy Godot de-Mauroy. Wszyscy koledzy, nie wyłączając jego samego, posądzali, że Salvat jest właścicielem znalezionego narzędzia i sprawcą wybuchu. Pani Teodora zbladła, lecz nie pozwalając odgadnąć, co wiedziała w tej sprawie i co o niej sądziła, zawołała z żywością:
— Sami nie wiedzą, co gadają! Powtarzam wam raz jeszcze, iż Salvata oddawna nie ma w Paryżu. Na pewno jest w Belgii, lada dzień spodziewam się listu. Zwaryowali chyba, że go posądzają o rzucanie bomb po mieście. Przecież każdy z was wie dobrze, że Salvat jest łagodny jak baranek!
Wracając tramwajem do Neuilly, Piotr wpadł w głęboką zadumę. Wszystko, co widział w ruchliwej, roboczej dzielnicy Paryża, żywo stało mu w pamięci i zdawało mu się, że jeszcze słyszy odgłosy fabryki dyszącej w pełnym biegu pracy. Tak, praca jest koniecznością i brzemieniem życia ludzkiego, lecz jest zarazem jego zdrowiem i siłą. Po raz pierwszy odczuł to tak dokładnie i cieszył się, że wreszcie stanął na zbawczym gruncie z którego pewnym był, że dopatrzy świetlanych promieni nowej, wyczekiwanej wiary. Lecz jeżeli praca ma być uzdrowieniem i arką przymierza, o ileż zmienionemi od dzisiejszych stać się muszą jej warunki! Jakże dziś niepewnem jest otrzymanie pracy, ile ztąd zawodów, ile najsroższej niesprawiedliwości, ile przymusowego bezrobocia, a z tem połączonej nędzy! Jaka uciążliwa beznadziejność jutra, a jakież okrutne widmo starości, gdy zewsząd odtrącany, bo sterany pracą, człowiek musi mrzeć z głodu, dopóki wreszcie nie zdechnie bez dachu nad zbolałą głową!
Przybywszy do domu Piotr, zastał przy łóżku Wilhelma niedawno nadeszłego Bertheroya, który kończył bandażowanie chorej ręki. Stary uczony jeszcze nie był pewnym pomyślnego rezultatu kuracyi, jeszcze się obawiał mogących wyniknąć pobocznych komplikacyj w stanie zdrowia Wilhelma.
Z przyjacielską swobodą łajał chorego:
— Powiedziałem ci, że powinieneś leżeć spokojnie i nie drażnić się myślami, tymczasem zastaję cię zawsze podnieconego, w gorączce! Jeżeli chcesz wyzdrowieć, to zachowaj się inaczej. Cóż u licha, przecież nie powinieneś mieć żadnej przyczyny drażniącej cię i niepokojącej do tego stopnia!
W chwilę potem, gdy już odchodził, rzekł z dobrotliwym uśmiechem:
— Wiecie, przychodzono mnie interwiewować z powodu owej bomby przy ulicy Godot de-Mauroy. Ach ci dziennikarze, oni sobie wyobrażają, że się powinno wszystko wiedzieć! Odpowiedziałem rozpytującemu mnie paniczowi, że niewymownie będę mu obowiązany, jeżeli zechce mnie sam co mądrego powiedzieć o materyi użytej przy sfabrykowaniu bomby... Lecz z tego powodu będę miał jutro w mojem laboratoryum lekcyę o materyałach wybuchowych. Wiem, że wybiera się wiele osób na mój wykład. Przyjdź i ty, Piotrze, zdasz sprawę Wilhelmowi o tem, co usłyszysz. To go niezawodnie zajmie...
Wymieniwszy spojrzenie z bratem, Piotr przyjął zaproszenie.
Po odejściu Bertheroy, Piotr zdał szczegółową relacyę bratu o wszystkiem, czego się dowiedział na mieście, nie ukrywając, iż w fabryce Grandidiera wszyscy posądzają Salvata, oraz że sędzia śledczy wpadł na trop właściwy. Opowiadanie silne wywołało wrażenie na chorego. Gorączka się wzmogła, a rzucając się na łóżku, Wilhelm prawie bezprzytomnie powtarzał:
— Wszystko przepadło!... Salvat będzie aresztowany, badany, Salvat się wygada, zaplącze, wszystko przepadło!... Tyle pracy, tyle trudu, tyle nadziei! Wszystko napróżno! Napróżno...




IV.

Nazajutrz około godziny pierwszej w południe, Piotr przybył do laboratoryum profesora Bertheroy przy ulicy d’Ulm. Bertheroy zajmował cały obszerny dom oddany mu przez rząd w dożywotnią używalność, by mógł w dogodnem laboratoryum pracować nad swojemi doświadczeniami. Pierwsze piętro zostało przerobione na olbrzymią salę, do której sławny chemik zapraszał niekiedy swoich uczniów i wielbicieli, by im mówić o swoich odkryciach i nowych teoryach. W dnie takich przyjęć ustawiano kilka rzędów krzeseł naprzeciwko długiego stołu, na którym pełno było przeróżnych przyrządów, słojów i flaszek, służących do doświadczeń.
Gdy Piotr wszedł do sali, zastał już sporo osób siedzących na krzesłach, byli to przeważnie koledzy Bertheroya, jego uczniowie, a także kilka pań i dziennikarzy. Lecz zebranie nie miało cechy oficyalnej, witano się z gospodarzem domu i rozmawiano równie swobodnie, jak w salonie. Spostrzegłszy wchodzącego Piotra, Bertheroy zbliżył się ku niemu, a nie wypuszczając jego dłoni, którą uścisnął na powitanie, zaprowadził go w pobliże stołu i posadził przy Franciszku Fromont, który tu przybył jeden z pierwszych. Franciszek kończył trzeci rok nauki w szkole Normalnej, będącej tuż obok, i korzystał z każdej sposobności, by uczęszczać do laboratoryum swego mistrza, którego z czcią uważał za najpotężniejszy umysł naszej epoki. Piotr szczerze się ucieszył ze spotkania, bo Franciszek bardzo korzystne na nim wywarł wrażenie podczas wizyty złożonej w dworku Wilhelma na szczycie wzgórza Montmartre. Inteligentna twarz i głębokie, pełne życia spojrzenie młodzieńca pociągająco wyryło się w jego pamięci. Bratanek z równą życzliwością powitał stryja, z młodzieńczym zapałem okazując mu swe uczucia, rad przytem, iż będzie miał świeże wiadomości o chorym ojcu.
Bertheroy rozpoczął wykład. Mówił w sposób przystępny, z prostotą, a chwilami z błyskami dowcipu. Na wstępie streścił historyę swoich poszukiwań i odkryć w dziedzinie materyi wybuchowych. Ze śmiechem wspomniał, iż czasami ma do czynienia z materyami, które mogłyby wysadzić w powietrze całą część Paryża, lecz uspokoił zebranych gości zapewnieniem, iż jest bardzo oględny i ostrożny. Wreszcie zaczął mówić o bombie rzuconej przy ulicy Godot-de-Mauroy, której wybuch był na porządku dziennym w prasie i w rozmowach wszystkich warstw paryzkiej publiczności. Zebrane szczątki bomby zostały powierzone trzem ekspertom, jemu nawet przyniesiono część okruchów, prosząc by wyraził swój sąd. O ile można było sądzić, bomba była nieumiejętnie przygotowana, nabita odłamkami żelaza, z lontem obsadzonym nieledwie że w dziecinny sposób. Lecz zadziwiającym i zagadkowym był jej nabój środkowy, który chociaż musiał być małych rozmiarów spowodował wybuch siły piorunującej. Do jakichże zatrważających rozmiarów mogło dojść spustoszenie, gdyby użyć dziesięć, lub sto takich nabojów! Lecz dotychczas nie można było zbadać, z jakich materyałów składał się ów nabój, eksperci nie zgadzali się w swych orzeczeniach, co plątało i zaciemniało rozwiązanie zadania. Jeden z tych trzech panów stwierdził, iż użyto wprost dynamitu, podczas gdy dwaj inni jakkolwiek nie zgadzali się w szczegółach, lecz przypuszczali nową, nieznaną dotąd mięszaninę. Zaś on, osobiście, oświadczył, że nie może dać stanowczej odpowiedzi, bo przyniesione mu szczątki bomby zbyt mało przedstawiają śladów materyi wybuchowej, by można było zrobić analizę. Z prostotą zapewnił, że nie wie, wyrokować zatem nie może o naturze użytego środka, w każdym razie jest nim niezmiernie zainteresowany jako nowem a nieznanem sobie odkryciem. Tak, środek ten jest nową materyą wybuchową, której siła przewyższa wszystkie dotychczas przewidywane obliczenia. Lecz gdzie i kto był odkrywcą tego nowego materyału wybuchowego?... Może jaki uczony chemik pracujący pojedynczo w swoim laboratoryum, a może prosty nieuk, który nieświadomie trafił na nową formułę i nie zna całej doniosłości odkrytej przez siebie siły? Bo ileż jest znalezionych już a niedostatecznie zbadanych materyałów wybuchowych, a ileż ich pozostaje do znalezienia! Jemu samemu niejednokrotnie się wydarzyło, iż w trakcie poszukiwań w danym kierunku, przeczuwał, odgadywał nowe odkrycie, nie mając następnie czasu lub sposobności do należytego zbadania. Niektóre ze swych spostrzeżeń wyjawił prostodusznie, wskazując kierunek, jaki należałoby przyjąć, chcąc dojść do pożądanego rezultatu. Nie wątpił w decydującą przyszłość materyałów wybuchowych, i z twarzą natchnioną zakończył wykład piękną improwizacyą, mówiąc, iż dotychczas siła ich była profanowaną, gdyż używano jej w celu zemsty i zniszczenia, lecz w przyszłości stanowić ona będzie siłę dodatnią, pomocniczą. Może właśnie w umiejętnie zastosowanych i użytych materyałach wybuchowych spoczywa wspaniały dar, jaki z czasem wiedza złoży ludzkości. Przez wiedzę zdobyte i ujarzmione siły staną się wyswobodzeniem, będą dźwignią która poruszy i odmieni świat cały. Pozostaje więc zadanie ujęcia tych sił w karby zupełnego posłuszeństwa, by niewolniczo służyły na skinienie człowieka.
Wykład trwał nie dłużej nad półtory godziny, a przez cały ten czas Piotr widział, z jakim zapałem Franciszek wsłuchiwał się w słowa mistrza, płonąc ze wzruszenia przed ukazywanemi przez niego horyzontami. Piotr również był zainteresowany treścią wykładu, tem więcej, że chwytał dla niego jednego zrozumiałe aluzye, oraz odgadywał teraz przyczyny wielkiej obawy Wilhelma, by uczyniony przez niego wynalazek nie wpadł w ręce sędziego śledczego przy indagowaniu Salvata. Żegnając się z Bertheroyem, rzekł do niego z naciskiem:
— Wilhelm będzie żałował, że nie mógł słyszeć porywająco pięknych poglądów pańskich.
Bertheroy uścisnął dłoń Piotra i, patrząc mu w oczy, rzekł z uśmiechem:
— Powtórzysz coś słyszał, on zrozumie jak należy... wiem, że mógłby więcej odemnie o tem powiedzieć.
Piotr wyszedł razem z Franciszkiem, który przez uszanowanie względem mistrza zachowywał się dotąd milcząco, teraz zaś, idąc ulicą przy stryju, odezwał się:
— Jaka szkoda, że człowiek tak wyjątkowego umysłu, jak Bertheroy, człowiek wyzwolony ze wszystkich przesądów i wierzący tylko w prawdę wiedzy i zbawienie przez wiedzę, pozwolił się skrępować oficyalnemi tytułami i zaszczytami! Te wszystkie godności i tytuły zmniejszają jego naturalną dostojność. O ileż my, młodzież, wolelibyśmy go widzieć mniej obwieszonego orderami i niekorzystającego z wyznaczonych mu przez rząd pensyi i orderów!
— Cóż chcesz — odparł Piotr pobłażliwie — trzeba żyć i mieć możność spokojnej pracy. Wreszcie mam najgłębsze przekonanie, że Bertheroy jest wyższy po nad wszystkie dostojeństwa, jakiemi pozwala się obdarzać.
Gdy doszli do szkoły Normalnej, Piotr zatrzymał się w przypuszczeniu, że Franciszek go pożegna, by wrócić do zwykłego zajęcia. Lecz młodzieniec tylko spojrzał na stary gmach, w którym spędzał teraz część swego życia i rzekł, idąc dalej:
— Nie, nie, dziś czwartek, jestem wolny. Szkoła daje nam sporo wypoczynków, aż za wiele... Lecz rad z tego jestem, bo mogę więcej czasu spędzać w domu, pracując na zwykłem mojem miejscu w pracowni, przy tym samym stole, na którym odrabiałem kiedyś lekcye zadawane w liceum. A dziwna rzecz, lecz najchętniej się uczę, najjaśniej wszystko rozumiem, gdy spokojnie siedzę w naszej pracowni na Montmartre.
Gdy przed paru laty Franciszek po zdaniu właściwych egzaminów mógł wybierać pomiędzy szkołą Politechniczną a szkołą Normalną, wstąpił do tej ostatniej i zawsze odtąd był pierwszym uczniem w swojej sekcyi. Ojciec jego pragnął, by miał jakiś zawód w ręku, by był profesorem, chociażby ze zrzeczeniem się służby czynnej na rzecz osobistego dalszego kształcenia się i niezależnej pracy, jeżeli okoliczności dozwalałyby na tak szczęśliwą przyszłość. Obecnie Franciszek kończył trzeci rok szkolny i przygotowywał się do egzaminu, mającego mu dać stopień licencyata. Pracował usilnie i jedynem jego wytchnieniem były piesze wędrówki pomiędzy szkołą, a wzgórzem Montmartre, oraz spacery w ogrodzie Luksemburskim.
Machinalnie, z przyzwyczajenia, Franciszek skierował się i teraz w stronę tego ogrodu, a Piotr poszedł wraz z nim, ożywioną prowadząc rozmowę. Dzień był pogodny i, jak na luty, niezwykle ciepły, prawie wiosenny. Bladawe słońce migotało pomiędzy bezlistnemi jeszcze drzewami, lecz krzaki bzu ukazywały już drobne, zielone pączki. Rozmawiali o szkole Normalnej.
— Wyznaję — mówił Piotr — że wcale się nie zachwycam jej duchem. Prawda, że system wykładów jest dobry, bo chcąc kształcić profesorów, należy przedewszystkiem nauczyć ich rzeczy odnoszących się do rzemiosła, a zatem wbić im w głowę cały zasób wiadomości. Lecz na nieszczęście niewszyscy ci młodzi ludzie z profesorskim wykształceniem pozostają wiernymi karyerze, którą obrali. Wielu z nich rozprasza się po świecie i w imię wyższego wykształcenia, jakie posiedli, zajmują stanowiska w prasie i dyktują prawa sztuce, literaturze, społeczeństwu. Zarozumiałość ich jest wielka, a rzekłbym — nawet szkodliwa. Wywierają oni zbyt wielki wpływ na opinię publiczną, nie bacząc na skutki, i tak widzieliśmy ich nie tak dawno gorliwymi wielbicielami Woltera, obecnie zaś bawią się w spirytualizm, mistycyzm, upędzając się za modą i powodzeniem w salonach. Są dyletantami i kosmopolitami. Wszak za ich to sprawą szerzy się dziś modne powątpiewanie w doniosłość wiedzy. Wiara w wiedzę okazała się rzeczą brutalną, nie salonową, więc, zapominając o jej dobrodziejstwach, a pragnąc się dostosować do wykwintnego nieuctwa kół towarzyskich, gdzie im drzwi uchylono, panowie ci udają przesyt i znużenie, by z gracyą o wszystkiem powątpiewając, uczyć się min znudzonych, lecz wytwornych, naiwności sztucznej, lecz dobrego tonu. W ciągłej będąc obawie, by ich kto nie wziął za uprawiających rzemiosło profesorskie, obgadują szkołę, ćwicząc się jej kosztem w zjadliwej ironii, słowem, pragną zdobyć miano paryzkich światowców. Dla przypodobania się w salonach, zawsze każdy z nich gotów odgrywać rolę dobrze wyćwiczonegoo pieska, umiejącego ładnie służyć na dwóch łapkach, z wdziękiem i przymileniem spoglądając na obecnych. Oto są przyczyny ich napaści na wiedzę i głoszenia proroctw o jej upadku! Hipokryzyą powodowani, dla przypodobania się tym, których ton naśladują, twierdzą, iż łaską dotknięci, powrócili ku wierzeniom maluczkich, ku naiwnemu i rozkosznemu idealizmowi małych dzieciątek, ku sianku w obórce, w której Jezus się urodził.
Franciszek serdecznie się roześmiał.
— Tak, tak, jesteś może trochę złośliwy dla tych panów, mój stryju, lecz portret, jaki skreśliłeś, jest uderzająco do nich podobny!
— Mówię o nich, czerpiąc w moich wspomnieniach. Znałem kilku takich jegomościów, a każdy z nich, co do jednego, był olśniony nieznanem sobie dotąd życiem paryzkich salonów i, by tam się utrzymać, by go ztamtąd nie wyproszono, rzucał się bez pamięci w wyznawanie najzacofańszych poglądów. Pogardzał energią i pracą, z obrzydzeniem mówił o wolności, niedowierzająco i pogardliwie wyrażał się o wiedzy, niewierzył w jej przyszłość i potrzebę nauki. Z wystudyowanem przed lustrem znudzeniem, pan taki oświadcza, iż w nic nie wierzy, lub wierzy we wszystko, co nieznane! Zdaje mu się wtedy, iż nikomu nie może przyjść na myśl porównać go do pana Homais, tego typu pospolitości i prowincyonalnej erudycyi. Lecz jakkolwiek śmiesznym jest ten typ stworzony przez Flauberta, wolę pana Homais, który przynajmniej jest przekonany o tem, co mówi. Powtarza, iż dwa a dwa jest cztery, lecz wie napewno, iż tak jest rzeczywiście i że inaczej być nie może. Powtarzać tak uznane prawdy jest głupio i zbytecznie, lecz na pewno o wiele to mędrsze, aniżeli naprzykład wiara w cuda dziejące się w Lourdes.
Franciszek spojrzał ze zdziwieniem na księdza, a ten, zrozumiawszy tego przyczynę, postanowił miarkować się w swych wyrażeniach. Pomimo to, w dalszej rozmowie z bratankiem, nie powstrzymywał wylewu swej goryczy, mówiąc o dzisiejszej intelektualnej młodzieży, którą posądzał, iż w całości jest pogrążoną w kryzysie rozpaczy i zwątpienia. Równie jak litował się nad biednym ludem roboczym, mrącym z niedostatku i nędzy, tak z pogardliwem ubolewaniem odnosił się względem uniwersyteckiej młodzieży, która wobec prawdy życia traciła odwagę i z dziecięcem kwileniem zwracała się ku przeszłości, szukając pocieszenia w kłamliwych obietnicach spirytualizmu, w mrzonkach o nieśmiertelności, o wiekuistem szczęściu, i, zamiast ukochać życie, marzyła o śmierci, egzaltując się ku pozagrobowemu bytowaniu. Nie jest-że to zbrodniczym zamachem na życie, marzyć o wyzwoleniu się z niego?... Nie jest że ohydą usunąć się od spełnienia swego zadania i przyłożenia się do ogólnego ludzkiego wysiłku?... Cóż za szalony egoizm powodował każdą taką jednostką! Każde takie ja, zamykało się tylko w sobie i chciało być środowiskiem wszystkiego, wymagając dla siebie szczęścia przez siebie i tylko dla siebie. Ach, czemuż ta młodzież nie ocknie się z pomyłki, by zwrócić się ku pięknu życia, by z samowiedzą i z odwagą spełnić swe zadanie, dążąc ku prawdzie, ucząc się poznawać przeszłość jedynie dla wyzwolenia się i unikania jej błędów w przyszłości! Piotr sądził, iż większość młodych umysłów popadła w sidła spaczonej metafizyki i bolał nad tym zwrotem chociaż uwzględniał, że to się stało skutkiem rozdroża niewyjaśnionych, a tak licznych pojęć i zdań, jakie dostrzegał, nie umiejąc ich rozwiązać, każdy młody kształcący się umysł. A więc może to było tylko zmęczenie słabych pod zbyt ciężkiem brzemieniem i lenistwo, albo lęk zmęczenia.
Franciszek przerwał mu przecząc:
— Ale mylisz się, stryju! My niewszyscy takimi jesteśmy... chyba znasz tylko młodzież z sekcyi filologicznej... bo z pewnością zmieniłbyś sąd, poznawszy naszą sekcyę matematyczno-fizyczną. Tak, nasi koledzy z literackiego wydziału oburzają się przeciwko pozytywizmowi, i zdają się podzielać słynną opinię o bankructwie wiedzy. Przypuszczam, że jest w tem trochę winy profesorów, jakich mają tam obecnie, przeważnie neo spirytualistów i dogmatycznych retoryków. A jest w tem i wina mody, jak słusznie zauważyłeś przed chwilą. Wydelikaceni panicze, lub takich chcący udawać, prawie wszyscy uznają, że wiedza jest zbyt brutalna i zbyt naga, wprost rażąca ich nerwy. Im potrzeba we wszystkiem wdzięku, wytworności, blasku, chociażby tylko pozornego połysku. Lekkomyślni ci eleganci są więc naturalnymi zwolennikami tak zwanego przez ich mistrzów „nowego ducha“!
— Ach tak, nowy duch! Ileż podstępu jest w tej drobnej na pozór formułce! To już gorzej, niż moda, która zwykle prędko się zmienia. To taktyka, i jaka wstrętna i okrutnie przebiegła taktyka! Przywoływanie wszystkich ciemności ku zwalczeniu światła, okiełznanie umysłów, odgrodzenie ich od prawdy i sprawiedliwości, a tem samem trzymanie ich w poniżającej, zależnej służalczości!
Zdumienie Franciszka wzrastało i znów znacząco spojrzał na stryja, noszącego czarny strój księży. Pod wpływem tego spojrzenia Piotr zamilkł. Stanęła mu teraz w pamięci postać monsignora Martha. Zdawało mu się, że słyszy pieszczone słowa, przez niego głoszone z kazalnicy w kościele św. Magdaleny, słowa ckliwej miłości Kościoła, słowa usiłujące przywabić umysły i pozyskać Paryż polityce Watykanu i propagowanej idei neo-katolicyzmu, przygarniającego do swego łona demokracyę, oraz wiedzę. Tak, niezawodnie, lecz by ten Paryż i wiedzę na swój sposób urobić, a tem samem zatruć i zniszczyć doszczętnie! Tak, teraz zawrzała ostateczna walka! Zbiorowemi siłami Rzym postanowił lać truciznę młodzieży i wzmogła się ku temu usilność we wszystkich zakładach naukowych, pozostających pod kierunkiem, lub wpływem księży. Na wszystkie świata strony coraz natarczywiej głosili oni teraz wieść o odrodzeniu się mistycyzmu, szalone rojąc nadzieje, iż tym sposobem przyśpieszą stłumienie wiedzy! Mówiono, że monsignor Martha był wszechpotężnym, chociaż ukrytym, kierownikiem katolickiego uniwersytetu w Paryżu, a w zaufanem kółku zwierzając swe plany twierdził, iż zło jest tak oporne, że pomimo usiłowań, zaledwie trzecie pokolenie uczniów przyniesie pożądany rezultat krzewionej nauki. Lecz wtedy Kościół dobroczynne swe rządy bezpodzielnie ugruntuje we Francyi.
— Mylisz się wszakże, stryju — rzekł Franciszek — przypuszczając, że nasza szkoła Normalna ulega wpływom rządzącym w uniwersytecie katolickim. Prawda, że znajdują się pomiędzy nami wierzący, lecz ci należą do wyjątków. Nawet w wydziale filologicznym mało się ich napotyka, a większość składa się ze sceptyków, niewnikających w żadną rzecz głębiej, myślących tylko o własnej przyszłej karyerze. Są to przede wszystkiem profesorowie i już uważający się za takich, chociaż chwilami ogarnia ich wstyd ich przedwczesnej dojrzałości i, chcąc udawać młodych, a wyemancypowanych, bawią się w ironię, w krytycyzm, jak zwykle ludzie niezdolni do oryginalnej twórczości. Trudno się spodziewać, by z ich szeregu wyszedł człowiek gienialny, ów gieniusz pożądany i wyczekiwany. A może i lepiej, by upragniony ten zbawczy umysł zajaśniał wśród nas w całej swej surowej a potężnej naturze, nietknięty krytycyzmem, nieobeznany z naszemi książkami, w pełni siły, narzucający się nam brutalnie mocą własnej piękności i prawdy. Niechajby co prędzej stał się ten wyłom, otwierający nam pochód ku rzeczywistemu światu! Lecz, wracając do kolegów w mojej naukowej sekcyi, to za tych ręczę, iż na nich nie działa ani neo-katolicyzm, ani mistycyzm i okultyzm, ani żadne inne fantasmagorye, będące dziś w modzie. Kwestye religii mało ich obchodzą i z pożądaną trzeźwością i jasnością umysłów zajmują się wyłącznie wiedzą. Cały ich zapał skierowany jest ku wiedzy doświadczalnej, której zakres pragną wzbogacić swoim wysiłkiem, wierząc iż to najszczytniejsze zadanie wszystkich pokoleń rodu ludzkiego. Ci przyszli pracownicy na takim lub innem polu naukowem, są z natury swej pozytywistami, ewolucyonistami, deterministami, którzy wierzą tylko w badanie i doświadczalność, by pracą w tym kierunku zdążać ku prawdzie i rzeczywistemu zdobyciu świata.
Rozmowa pomiędzy stryjem a bratankiem, stawała się coraz więcej ożywioną i swobodną. Długo już chodzili po spokojnym, słonecznym ogrodzie, gdy Franciszek zawołał:
— Młodzież, któż ją zna... i któż ją znać może?... Ileż razy śmiejemy się pomiędzy sobą, gdy różni mistrze i apostołowie wyrokują, że jest biała, lub czarna, albo szara, stosownie do chwilowego życzenia ich samych, i potrzeby poparcia własnych ich pojęć, lub dążności. Prawdziwa młodzież spędza czas w szkołach, w laboratoryach i bibliotekach. I ta właśnie pracująca młodzież jest przyszłością, a nie młodzież hałaśliwa, politykująca i zwracająca na siebie uwagę ulicznemi manifestacyami. Lecz tych krzykaczy wszędzie widać i słychać, więc cóż dziwnego, że ogół po nich sądzi o całej młodzieży, podczas gdy w rzeczywistości najlepsza jej część pracuje w milczeniu, z zapałem oddana spełnieniu swego zadania. Takich znam najwięcej i pomiędzy nimi przestaję, wiem zatem ile jest w nich energii i niezmordowanego wysiłku, by módz w przyszłości pchnąć naprzód pochód ku światłu, by wieść dalej pracę rozpoczętą przez poprzedników i wzbogacić dorobek już osiągnięty. Niechaj im kto oświadczy, iż wiedza zbankrutowała, a ruszą tylko ramionami nad nieuctwem mówiącego, bo wiedzą oni najlepiej, że nigdy tyle serc nie płonęło miłością wiedzy, i że jej zdobycze nigdy nie były obfitszemi. By głoszone słowa o bankructwie wiedzy mogły się kiedykolwiek przyodziać w pozory prawdy, na to trzeba, by przez wielką ilość pokoleń zamknięto szkoły, zniszczono laboratorya i biblioteki, a wtedy może czasowo zapanują ciemności i wznowią się nadprzyrodzone wierzenia, będące pocieszeniem serc słabych i podporą mózgów, będących w zaniku!
Zapał Franciszka przerwało nadejście młodego, wysokiego blondyna, który, zatrzymawszy się przed nim, podał mu rękę. Piotr zdziwił się, poznawszy syna barona Duvillard, który powitał go, uchylając kapelusz. Okazało się, że młodzi ludzie kolegowali kiedyś z sobą w liceum Condorceta.
— Ty tutaj?... — zawołał Franciszek — Cóż ty możesz tu robić w naszej łacińskiej dzielnicy?...
— Jestem przypadkowo... przechodząc... idę daleko... za obserwatoryum, do Jonasa... Czyż byś ty nie znał Jonasa?... Ach, mój drogi... wiesz... to rzeźbiarz niezrównanej gienialności, jego wielkość polega na tem głównie, iż prawie się nie posiłkuje materyą... Ostatnim jego dziełem jest „Kobieta“, figurka niewiększa od małego palca, lecz ileż w niej duszy! Ach, wiesz, jestem zachwycony. Jonas pomija nieledwie ciało, a uwydatnia duszę... pojmujesz więc, jaka to dla mnie rozkosz, dla mnie, gardzącego wstrętnemi formami kobiecego ciała... Tak, Jonas stworzył kobietę, jaką być powinna, pochwycił jej sylwetkę, lecz tylko w głównym jej symbolu. Ach, jakże pięknem jest jego dzieło!... Wprost przygniata swoją wielkością... estetyką... religią...
Franciszek patrzał na mówiącego z uśmiechem, bawiąc się jego słowami i wyglądem. Hyacynt miał na sobie bardzo długi surdut ściskający figurę w pasie, a długie włosy w sztucznie zaczesanych puklach, opływały mu twarz wygoloną i podmalowaną. Widocznie usiłował mieć postać androgina.
— Czem się jeszcze interesujesz?. Zdawało mi się, że pracujesz... że piszesz wiersze... czyś już wydał jaki poemat?
— Ach, wiesz.. samo wspomnienie jest dla mnie znużeniem... tworzyć, odstręcza mnie... Ach, ileż mnie to odstręcza... Przemagam się wszakże, jak tworzę bez pośpiechu... całemi tygodniami; pierwej myślę, nim stworzę wiersz jeden... Lecz mam już kilkunastozwrotkowy poemat zupełnie ukończony... „Koniec kobiety“. Jak widzisz, jestem bezstronny, mogąc podziwiać arcydzieło Jonasa, który wierzy jeszcze w potrzebę istnienia kobiety... Lecz uwzględnić go należy... jest rzeźbiarzem... jest to dział sztuki poniżająco działającej, zwłaszcza na samych artystów... rzeźba jest zawsze brutalna... materyalna... Poezya... ach poezya... to rzecz inna... lecz na nieszczęście splugawiono poezyę kobietą!... Zbyt często, zawsze niepotrzebnie śpiewano wiązaną mową o kobiecie!... Czas, by się to skończyło! Czas oczyścić przybytek poezyi z kału, jaki pozostawia chociażby wspomnienie samicy!... Ach, czemuż poezyi nie uszanowano od tak plugawego zetknięcia!... Bo mówiąc o kobiecie, czyż zaraz myśl się nie mroczy tylu i tylu wadliwościami z nią nierozłączonemi... płodność... macierzyństwo... wreszcie wszystko... wszystko, co do kobiety się odnosi, jest tylko jednem wielkiem obrzydzeniem... Jakże jest pożądanem, byśmy wszyscy mogli dotrwać w poszanowaniu naszej czystości i, niepokalani związkami z kobietą, skazać naszem obrzydzeniem wszystkie te samice, by wymarły niezapłodnione. Byłby to koniec wszystkiego... koniec szczytny pięknem czystości!
Wycedziwszy te poglądy tonem omdlewającym, Hyacynt się pożegnał i odszedł zwolna, wyprężając tors, a falując biodrami, zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na dawnym koledze.
— Czy podtrzymujesz z nim znajomość? — spytał Piotr.
— Nie, ale kolegowałem z nim we wszystkich klasach w liceum Condorceta. Był zawsze jednym z najgorszych uczniów, lecz chciał nam imponować milionami swojego ojca, chociaż mówił o nich z udaną pogardą. Przechwalał się krańcowością poglądów i twierdził, że pragnie podłożyć ogień pod minę, któraby świat wysadziła w powietrze. W tym celu nauczył się palenia papierosów, by mieć zawsze ogień w pogotowiu! Chwalił się, że może tylko czytać książki Schopenhauera, Nietzschego, Tołstoja i Ibsena! A teraz, jak widzę, jest chory na bzika.
— Ach, mój drogi, jakie to smutne! Życie dało mu uprzywilejowane stanowisko wśród szczęśliwych wybrańców, a on z nudów, ze znużenia, marzy o zagładzie i okrutniejszym jest od tych, którzy chcą wszystko obalić wprost z odmiennych pobudek!
— Hyacynt Duvillard jest przedewszystkiem śmieszny! — odrzekł Franciszek. — Doktrynerzy, głoszący o bankructwie wiedzy, wywołali mistycyzm i nowy zwrot ku spirytualizmowi, lecz czyż można obawiać się ich, jeżeli w tak krótkim czasie doszli do wytworzenia równie niedorzecznych przejawów w sztuce i w literaturze?... Po kilku latach wywieranych przez nich wpływów, widzimy rozkwit satanizmu, okultyzmu, już nie mówiąc o wskrzeszonych obyczajach Sodomy i Gomory. Po owocach sądzić można o jakości drzewa i, zamiast odrodzenia na tle przeszłości, nie jest-że oczywistością, iż jesteśmy świadkami przejściowej reakcyi, która wiele przyczyn tłomaczy?... Świat stary nie chce położyć się do grobu i walczy ze śmiercią, wijąc się w ostatnich konwulsyach, rozpaczliwie ciska się, dysząc resztkami życia, które zginie, zalane przez wzmagający się przypływ prawd, zdobywanych przez wiedzę. W tem tylko jest przyszłość, świat nowy, budowany przez młode, pracujące pokolenie, które w ciszy, bez upędzania się za rozgłosem, dąży ku podołaniu wielkości swego zadania. Jesteśmy tutaj w uprzywilejowanej siedzibie tej pracującej młodzieży, a wytężywszy słuch, zrozumiemy ciszę tej dzielnicy Paryża. Ta wielka cisza powstaje z wytężenia wszystkich tych młodych mózgów pogrążonych w pracy nad książką, nad rozważaniem rzeczy przeczytanej, karty skreślonej, prawdy zdobytej i wiodącej ku nowym zwycięztwom!
Przystanąwszy wśród rozległego obszaru w pośródku ogrodu, Franciszek powiódł szerokim giestem ręki do koła, jakby sięgając po za wyniosłe, stare drzewa, w dal, tam, gdzie się wznosiły gmachy przeróżnych naukowych instytucyj, wszystkie wyższe szkoły, fakultety prawa i medycyny, Instytut złożony z pięciu akademij, biblioteki, muzea, niezliczone zbiory pomocnicze, cały dobytek pracy umysłowej, rzucony i rozsiadły w tej właśnie dzielnicy olbrzymiego Paryża.
Piotr milczał wzruszony, zachwiany w swem powątpiewaniu i zdawało mu się, że w istocie słyszy tętno wysiłku pracy młodzieży, zaludniającej klasy, amfiteatry, laboratorya, czytelnie i stancye we wszystkich domach łacińskiej dzielnicy. Cisza tu panująca była oznajmieniem trwającej pracy, odwrotnie więc, niż w dzielnicach fabrycznego Paryża, gdzie powietrze drżało od hałaśliwego huku maszyn i warsztatów, od warczenia niezliczonych kół, dyszenia pary i ludzkich nawoływań, lub skargi, a nawet przekleństwa. Lecz tutaj, w łacińskiej dzielnicy wysiłek równie był potężny, choć cichszy, a zmęczenie przynosiło plon inny, lecz niemniej bogaty. A więc prawdą jest, że najzdrowsze umysły francuzkiej młodzieży nie wyrzekły się żadnej nadziei?... Nie zwątpiły o żadnem zwycięztwie?... I w cichym, potężnym wysiłku cała ta młodzież dąży ku prawdzie, ku jutrzejszej sprawiedliwości?...
Po dłuższej chwili milczącego zadumania i wspólnego wzruszenia, Piotr wraz z Franciszkiem wyszli z ogrodu i skierowali się ku Sekwanie.
— Wrócę teraz na Montmartre, czy zechcesz iść ze mną, mój stryju?...
Piotr chętnie się zgodził, zwłaszcza gdy się dowiedział, że Franciszek zamierza wstąpić do muzeum Luwru, po pracującego tam swego brata. Wspaniałe sale muzeum malarstwa prawie były puste skutkiem niezwykle pięknej, ciepłej pogody, i tem silniej uderzały swą majestatyczną, szlachetną powagą, że na ulicach miasta panował niezwykły ruch i gwar spacerującej publiczności.
Odnaleźli Antoniego w sali Prymitywów. Pogrążony w pracy, nie zauważył ich nadejścia, rysując akademię z obrazu Mantegna. Starał się być skrupulatnym w oddaniu tak całości, jak szczegółów; rysował z rodzajem nabożeństwa. Antoni był zapalonym wielbicielem prymitywów, lecz bynajmniej nie ze względu na ich mistycyzm i polot idealny, jakich to przymiotów dopatruje się w nich dzisiaj panująca moda. Młody człowiek na przekór modzie, czcił w nich, i słusznie, ich szczerość i naiwny realizm, ich poszanowanie i skromność wobec natury, ich wielką lojalność, a nawet drobiazgowość, z jaką usiłowali odtwarzać ją w swych dziełach. Całemi dniami przesiadywał przed ich obrazami, studyując i kopiując, by się od nich nauczyć trzeźwego i sumiennego rysunku, szlachetnego pojmowania modelu, co zawdzięczali oni szczerości swego artystycznego powołania.
Kilkogodzinna praca w muzeum rozpromieniła twarz Antoniego, a bladoniebieskie jego oczy pałały blaskiem natchnienia. Jasnowłosy ten olbrzym o twarzy zwykle łagodnej i rozmarzonej był teraz podniecony, rozgorączkowany, a wysokie jak wieża czoło, które odziedziczył po ojcu, zdawało się być cytadelą zbrojną dla zdobycia prawdy i piękna. Miał lat osiemnaście, lecz już zdecydował o kierunku swego życia. Przed ukończeniem liceum ogarnęła go nieprzezwyciężona niechęć do nauk klasycznych i cały czas spędzał rysując. Upoważniony przez ojca, przestał uczęszczać do liceum, lecz obdarzony wybitną oryginalnością artysty, Antoni nie mógł się odnaleźć w rozpoczętych studyach, wahał się i przerzucał, sam jeszcze nie wiedząc czego szuka. Spróbował być grawerem na miedzi, bo ojciec żądał, by każdy z synów posiadał w ręku rzemiosło. Lecz wkrótce zajął się drzeworytnictwem i przy tem pozostał, jakkolwiek mówiono mu, iż sztuka ta jest w zupełnym upadku, zwyciężona chemicznie trawionemi kliszami. Antoni postanowił stać się odnowicielem upadającej sztuki drzeworytniczej. Marzył o rytowaniu na drzewie własnych swoich rysunków, chciał być mózgiem tworzącym i ręką dokonywającą dzieła, a pewnym był, iż tylko tym sposobem wywoła efekt żądany i nowy, zgodny z pierwotnem widzeniem artysty. Przez posłuszeństwo względem ojca podejmował się drzeworytów dla bieżących wydawnictw ilustrowanych, lecz po za tą zarobkową, rzemieślniczą pracą nie przestawał dążyć ku urzeczywistnieniu swej myśli i już zdołał wykonać kilka desek, zapowiadających zadziwiające rezultaty. Rysował na nich sceny proste, wzięte z życia i, tnąc je rylcem w drzewie, akcentował silnie, upraszczając szczegóły, a podnosząc charakter ogólny, rysy najważniejsze. W krótkim czasie doszedł do doskonałości, zdumiewającej w tak młodym chłopcu.
Zamieniwszy kilka zdań z przybyłymi, Antoni otworzył tekę, by schować dziś rozpoczęty rysunek z obrazu Mantegna.
— Czy masz zamiar wyciąć to na drzewie? — zapytał Franciszek.
— O nie! Rysowałem to wprost dla skąpania się w źródle niewinności... dla nauki, by mieć w pamięci, że trzeba być skromnym i szczerym... Lecz rysunek ten cóż może mieć wspólnego z życiem współczesnem?... Uczyć się na nim można wiele, ale tylko uczyć, dziś życie jest odmienne.
Piotr, pociągnięty budzącą się w swem sercu sympatyą dla synów Wilhelma, wyszedł razem z nimi z muzeum i prawie mimowoli szedł w ich towarzystwie w stroną Montmartre. Oni, zapewne to samo tajemnie odczuwając i szczerą sympatyą wywzajemniając się stryjowi, wypowiadali się przed nim w całej szczerości swych myśli. Antoni mówił teraz o swych marzeniach i dążnościach artysty:
— Tak, zapewne, kolory posiadają siłę i wdzięk niezrównany i, rzec można, że bez nich niepodobna wywołać całości piękna. Lecz, rzecz dziwna, ja osobiście nie uważam ich za niezbędne. I wydaje mi się, iż z czasem zdołam odtworzyć to czego pragnę, może mi się uda wywoływać wszystkie efekta, całość życia, za pomocą czarnych kresek i plam na białym papierze. Przypuszczam nawet, iż tym sposobem odtworzone wrażenie życia skupiać je będzie silniej i głębiej, wyswobodzone ono będzie z ułudnej pieszczoty barw, bawiącej oczy z krzywdą dla piękna linij. Ach, ale czy doścignę tego celu! Czy wyrażę co pragnę! Patrzmy, chociażby dokoła siebie, na ten Paryż, którego ulicami teraz idziemy. Otóż chciałbym uchwycić chwilę, w której pośród niego żyję, pragnę znaleźć sceny i typy, mogące się stać nieśmiertelnemi świadkami naszej epoki. A chcę, aby to było dokładnem oddaniem rzeczywistości, naiwnem wrażeniem i wzruszeniem, bo tylko dzieła stworzone w szczerości, w poszanowaniu i nabożeństwie wobec natury, mają racyę wobec nieśmiertelności piękna. Mam już rozpoczęte studya, mam nawet kilka rozpoczętych figur i pokażę ci to kiedy, mój stryju... Ach, ale kiedyż nastąpi chwila, gdy odważę się wprost ciąć na drzewie bez poprzedniego przygotowawczego rysunku, bez straty czasu, pomiędzy tworzeniem a wykonaniem, bo to studzi zapał i osłabia siłę pierwotnie poczętego planu! Wprawiam się teraz by tylko szkicowo, ołówkiem rzucić główne wytyczne, a dopiero z dłutem w ręku idę dalej, powierzając cięciu odnalezienie pożądanych efektów. Zdarza się, iż dłuto bywa mi posłuszne i tnie z energią, z niespodziewaną miękością, z subtelną prawdą. Tak, w mojem pojęciu, rysownik i grawer powinien być twórcą i wykonawcą... inaczej być nawet nie może. Gdyby mój rysunek wyciął kto inny, musiałby w nim zabić życie jakie ja w niego wlałem... Stworzone moim mózgiem istoty żyć będą, jeżeli moje palce odtworzą je pod naciskiem tego samego wrażenia.
Rozmawiając, doszli do stóp Montmartre. Piotr chciał się z bratankami pożegnać, by tramwajem wrócić do siebie, do Neuilly, lecz Antoni, podniecony wypowiadaniem swych teoryj, zapytał Piotra, czy zna rzeźbiarza Jahana, który ma swoją pracownię na szczycie wzgórza i pracuje obecnie nad aniołem, dla bazyliki Sacré-Coeur. Okazało się, że Piotr, nawet z nazwiska, ale znał rzeźbiarza Jahana, Antoni więc nalegał:
— Stryju, chodź z nami, wstąpimy do jego pracowni, to artysta wielkiej przyszłości. Zobaczysz anioła, jakiego ulepił z gliny, gdy otrzymał zamówienie, lecz projekt nie podobał się księżom. Za to nam się podoba i pragnę, byś to zobaczył.
Pochlebne odezwanie się Franciszka o talencie młodego rzeźbiarza zdecydowało Piotra i wszyscy trzej razem zaczęli się piąć po stromych schodach, wiodących na szczyt wzgórza, ku bazylice Sacré-Coeur.
W pobliżu bazyliki, w jednym z licznych tymczasowych budynków, służących na składy wykonywanych robót przy nowo wznoszonym kościele, Jahan urządził swoją pracownię dość wielką, by mógł w niej stanąć posąg kolosalnego anioła. Trzej przybyli goście zastali młodego rzeźbiarza w bluzie roboczej, komenderującego kamieniarzami, którzy pracowali nad obciosaniem olbrzymiej bryły kamienia, potrzebnego na projektowany posąg. Jahan miał lat trzydzieści sześć, gęstą czarną czuprynę i wielką czarną brodę, zdrowe, czerwone usta i piękne płomienne oczy. Urodził się w Paryżu i kształcił się w szkole sztuk pięknych, lecz skutkiem niezależnej swej natury, miał bezustanne, nieprzyjemne utarczki z panującą tam rutyną profesorów, której ulegał tylko z musu.
— Domyślam się — zawołał. — Przychodzicie panowie zobaczyć mojego anioła, który się nie podobał w arcybiskupstwie. Wręcz mi go odmówiono... Oto macie go, patrzcie!
Projekt, ulepiony z gliny, miał zaledwie metr wysokości. Figura anioła, o szeroko rozwartych skrzydłach, zdawała się unosić lotem w nieskończoność. Ciało nagie, z lekko rzuconą draperyą, przedstawiało szczupłą, a zarazem silną postać młodzieńca o twarzy promiennej zachwytem, upojonej rozkoszą ponadziemskiej ekstazy.
— Moi sędziowie w arcybiskupstwie znaleźli, że mój anioł zbyt wyraźnie przypomina człowieka. I, prawdę mówiąc, mają racyę... Bo czyż może być coś trudniejszego, jak wyobrazić sobie anioła?... Wszak nie wiemy nawet jakiego jest rodzaju? Męzkiego czy żeńskiego?... A przytem jeżeli się niema wiary, bierze się pierwszy lepszy model i kopiuje się jego ciało, psując umyślnie harmonię, by utrzymać się w pomyłkach przyjętych wymagań... Otóż, podjąwszy się tego obstalunku, wyobraziłem sobie anioła w postaci pięknego wyrostka, któremu wyrosły skrzydła, by mógł wzbić się wysoko ku niebu, upojony podziwem radosnych promieni słońca... Księża zaraz dostrzegli, że mój anioł niedość pobożnie jest rozmodlony i, zgorszeni, nie uznali go za swojego anioła... Więc cóż było robić... muszę żyć... i ulepiłem im to oto szkaradzieństwo...
I ręką wskazał drugi projekt anioła już zatwierdzonego w arcybiskupstwie. Był to anioł przyzwoity o symetrycznych gęsich skrzydłach z ciałem płci niewiadomej, o twarzy banalnej tradycyjnie łagodnej i pobożnej.
— Aż złość bierze być zmuszonym lepić coś podobnego — mówił dalej Jahan. Lecz sztuka religijna już oddawna wpadła w odrażającą powszedniość formułek... Niema już dziś wierzących, więc stawiają się kościoły podług planów przygotowanych przez tych samych ludzi, którzy budują domy i koszary. Obrazy i posągi kościelne tyle dziś warte, co i sam gmach, a wszystko razem nic ze sztuką niema wspólnego. I nie może być inaczej, gieniusz artysty musi być wyrazem epoki, która go wydała, a twórczość jego jest kwiatem pojęć społeczeństwa, do którego on należy.. Dzisiejsi artyści wyrośli w wprost odmiennych stosunkach niż mistrze średniowieczni... Chociażby moje życie... Jestem wnukiem chłopa ze środkowej Francyi, ojciec mój osiadł w Paryżu i założył skład marmurów, które sam szlifował. Byłem jego robotnikiem, całe dzieciństwo spędziłem między prostym ludem, na ulicy i, nigdy mi na myśl nie przyszło wejść do kościoła... I tak jest z większością moich kolegów, więc jakże od nas można żądać wskrzeszenia sztuki kościelnej?... Pojęcia się zmieniły i ku innej dążymy wierze... ku życiu i jego pięknie, ku pracy i jej owocach, ku urzeczywistnieniu własnych naszych dążności i wrażeń, z wiarą w płodność naszych usiłowań...
Nagle zaciął się i pochwycony nową myślą zawołał:
— Muszę wam pokazać moją robotę... Od czasu jak was nie widziałem, porobiłem niektóre zmiany... Jestem dość zadowolniony z tej figury płodności... Chodźcie do mnie, zobaczycie...
Poszli wszyscy razem do prywatnej pracowni rzezbiarza, która była ztąd blizko, trochę niżej, na stoku wzgórza Montmartre, w sąsiedztwie z dworkiem Wilhelma. Wchodziło się tam przez ulicę du Calvaire, ulicę złożoną z mnóstwa schodów o stromych piętrach, przerywanych małymi placykami. Drzwi pracowni wychodziły na jeden z wyżej leżących placyków. Olbrzymia izba oświetlona prawie całkowicie oszkloną ścianą, była zawalona gipsami i projektami dzieł rozpoczętych, porzuconych, lub dawniej wykonanych. Świadczyły one o sile pracy i zdolności swego twórcy. Na stole od modelowania stała, prawie już ukończona, figura wyobrażająca płodność. Gdy Jahan zdjął z niej wilgotne płótna, w które była owinięta, ukazała się, z gliny ulepiona, postać kobiety o silnie rozwiniętych biodrach, o brzuchu z którego miał się narodzić świat nowy, o piersiach wezbranych mlekiem mającem wykarmić przyszłych odkupicieli.
— No? Cóż mówicie? — zawołał Jahan, śmiejąc się z uradowaniem. — Przypuszczam, że syn zrodzony z tej kobiety będzie silniejszy od naszych dzisiejszych estetów!... i że ten zuch nie ulęknie się licznego potomstwa!
Po chwili, gdy Antoni i Franciszek, zajęci rozmową z rzeźbiarzem, krążyli po pracowni, Piotr spojrzał na młodą dziewczynkę, która, otworzywszy im drzwi, usiadła ze zmęczeniem przy stoliku stojącym na boku i dalej czytała pozostawioną na nim książkę. Była to Liza, siostra rzeźbiarza. O dwadzieścia lat od niego młodsza, miała lat szesnaście, a po śmierci rodziców, brat był jedynym jej opiekunem. Liza była szczupła i zdrowie miała wątłe, lecz twarzyczka jej wyrażała niewypowiedzianą łagodność, a delikatny jej owal otaczały zwoje jasnozłotych, jedwabistych włosów. Ciało dziewczęcia było prawie niedołężne, nogi poruszały się z trudem, były jakby związane. Umysł Lizy pozostał równie słabo rozwinięty, jak ciało. Stan siostry przez długi czas był przyczyną bolesnego smutku dla jej brata, lecz wreszcie przyzwyczaił się do traktowania jej jak małe, chorobliwe dziecko, które miało na zawsze takiem pozostać. Zajęty pracą, porwany nawałem nowych pomysłów, przestał zważać na Lizę, która przy nim rosła jak młode, pieszczotliwe zwierzątko domowe, posiadające swobodę spędzania czasu podług własnego upodobania.
Piotr zauważył, że Liza prawie nie spuszczała z oczu Antoniego, który wkrótce zbliżył się do jej stolika i z braterską czułością zaczął z nią rozmawiać, pytając ją i oglądając książkę, którą czytała. Od sześciu miesięcy zawiązali oni z sobą serdeczny, przyjacielski stosunek, Antoni z dworku i z ogrodu swego ojca, mógł swobodnie patrzeć w głąb pracowni Jahana, w której Liza spędzała znaczną część swego życia. Oddawna był zadziwiony nieruchomością tej ładnej i zawsze samotnej dziewczynki, postarał się więc zapoznać z jej bratem, a gdy się przekonał, jak zaniedbaną przez niego była Liza, postanowił się nią zająć, wychować i rozbudzić do czynniejszego życia. Antoni przywiązał się do swej wychowanki i z niezmordowaną usilnością opiekował się nią jak delikatną roślinką, której potrzeba wyjątkowych starań, by mogła żyć i rozwinąć się w swej krasie. Liza wdzięcznem sercem pokochała tego młodego chłopca, który tak serdecznie się nią zajmował, i szybko nauczyła się od niego czytać, chociaż dotąd nauczycielki sprowadzane przez Jabana porzucały ją, zniechęcone jej brakiem pamięci. Słuchała go uważnie i rozumiała, a rozbudzona w jej sercu miłość dokonała cudu i tchnienie młodego kochanka zbudziło ją do życia. Pozostała słabą istotą o zdrowiu tak wątłem, iż każdej chwili można się było obawiać że padnie zemdlona, a może nieżywa, lecz stała się mniej dziką i stosunkowo silniejszą. Chętniej się teraz poruszała z miejsca i z każdym dniem umysł jej się krzepił i stopniowo rozwijał.
Jahan z radością widział pomyślne skutki opieki Antoniego nad Lizą, z uśmiechem więc spojrzał w ich stronę, mówiąc głośno:
— Czy wiesz, Franciszku, że Liza czyta już zupełnie gładko i rozumie wszystko co przeczyta w książkach przyniesionych jej przez Antoniego. Lizo, powiedz sama, czy cię nie proszę, byś mi teraz czytywała głośno wieczorem, gdy wracamy do domu?...
Dziewczynka podniosła oczy na brata, a potem, patrząc na Antoniego z uwielbieniem i miłością, rzekła:
— Wszystkiego się nauczę, byle on mnie uczył... wszystko, co on rozkaże, zawsze spełnię z ochotą.
Słowa Lizy wywołały serdeczną wesołość a niezadługo potem, trzej goście mieli się już pożegnać, gdy przed wyjściem Franciszek zatrzymał się przy porzuconym projekcie z popękanej już i dawno niezwilżanej gliny.
— Nie udana robota — objaśnił Jahan. — Dostałem obstalunek od jednego z towarzystw dobroczynnych, które chciało w swych salach umieścić statuę miłosierdzia. Lecz jakoś nie przychodziła mi żadna myśl szczęśliwa... i chociaż chciałem prędko rzecz wykonać, dotąd zaledwie, że się zdobyłem na ulepienie tej nieznośnie banalnej figury... trzeba będzie jeszcze poprobować, ale zaczynając rzecz na nowo, a to niechajże się rozsypie jaknajprędzej...
Wyszedłszy z pracowni, Piotr zapragnął pójść ku bazylice Sacré-Coeur, w nadziei, że spotka się ze starym swym przyjacielem, księdzem Rose. Franciszek i Antoni towarzyszyli mu w wycieczce po wązkich, schodami przerywanych uliczkach wzgórza Montmartre, lecz pomimo, iż zwolna okrążali olbrzymi las rusztowań, wznoszących się przy budującej się bazylice, nie postrzegli tu nigdzie szczuplej sylwetki starego księdza Rose, ale za to spotkali Tomasza powracającego do domu z fabryki Grandidiera. Twarz miał rozjaśnioną i niezwykle wesołą, a chociaż zawsze był milczący, zawołał z ożywieniem:
— Jestem kontent! Zdaje mi się, że tym razem znalazłem i wreszcie zbuduję mały motor własnego pomysłu! Stryju, powiedz ojcu, że wszystko idzie pomyślnie... i niechajże nam prędko wraca do domu!
Franciszek i Antoni zapromienili radością brata i równocześnie rzuciwszy się ku niemu, zaczęli mu winszować i ściskać go serdecznie. Piotr patrzał ze wzruszeniem na grupę trzech braci, złączonych uściskiem i żyjących w tej chwili jednem tylko sercem, przepełnionem tą samą radością i dominującem uczuciem, że chory ojciec prędzej wyzdrowieje, gdy się dowie o pomyślnej wiadomości. Jakże gorącą była synowska miłość tych trzech pięknych olbrzymów, tak bardzo do siebie podobnych z powierzchowności, a różnych kierunkiem obranej pracy! Piotr, im bliżej poznawał swych bratanków, tem więcej ich cenił, w tej chwili zaś był porwany pięknem wiążących ich uczuć. Przy pożegnaniu rzekli prawie równocześnie:
— Stryju, powiedz ojcu, że go czekamy i widzieć pragniemy!
Piotr pozostał na miejscu, patrząc za odchodzącymi, a gdy na zakręcie ulicy stracił ich z oczu, spojrzał w stronę dworku Wilhelma. Widać ztąd było kawałek ogrodu i muru dochodzącego do ulicy Saint-Eleuthère. Zdawało mu się, że po nad murem zniżającym się z powodu pochyłości, dostrzegł zgrabną kobiecą sylwetkę o twarzy białej od słonecznego blasku, o kształtnej główce, strojnej w bogate czarne pukle włosów zaczesane wysoko w rodzaj zwycięzkiego kasku. Zapewne była to Marya, patrząca czy bzy nie zaczynają się zielenić. Lecz zachodzące już słońce taką łunę złotego światła rzucało w tę stronę, iż Piotr musiał odwrócić głowę, olśniony blaskami. Oczy jego padły teraz na bazylikę Sacré-Coeur, której kredowy, ciężki gmach zasłaniał horyzont, niemile rażąc wzrok nagą, surową swą nowością murów. Piotr długo pozostał nieruchomie na miejscu wzburzony mnóstwem uczuć i sprzecznych z sobą myśli, tak iż nie mógł jasno czytać w mętnem ich rozkołysaniu. Lecz znów się odwrócił od szczytu wzgórza, przygniecionego ciężkim gmachem budującej się bazyliki Sacré-Coeur, i spojrzał na miasto. Z wyżyny, na której stał, widział całą panoramę Paryża. Olbrzymie miasto spoczywało w dolnej płaszczyźnie, piękne, lekkie w różowem świetle wiosennego wieczoru. Morze dachów ciągnęło się w nieskończoność, a powietrze tak było przezroczyste, iż szczyty domów odcinały się wyraźnie, kreśląc miliony czarnych linijek, oznaczających kominy. Wśród drobnych, spokojnych fal domów, gmachy zdawały się być okrętami, stojącemi na kotwicy, eskadrą zatrzymaną w biegu; wysokie maszty błyszczały, śląc ostatnie pożegnanie zachodzącemu słońcu. Jeszcze nigdy Piotr nie rozróżnił tak wyraźnie, jak w tej oto chwili, działy istniejące w tym ludzkim oceanie: na wschodzie i północy ciągnął Paryż fabryczny, rękodzielniczy, pełen dymiących, wysokich kominów. Na południu, po drugiej stronie rzeki, spoczywało miasto cichej, usilnej pracy naukowej. Paryż środkowy wrzał handlową pogonią za zyskiem, zgiełkiem ulicznego tłumu ludzi i hałaśliwie pędzących powozów. Zachodnia część miasta była posiadłością bogaczów ubiegających się i dbałych o pomnożenie swych skarbów i o zdobycie władzy; tu Paryż składał się z pałaców i ogrodów, po za któremi promieniały, jakby pożarne łuny, krwią broczące obłoki po nad zapadającym się coraz niżej i niknącem już słońcem.
Piotr spoglądał na miasto i, w głębokiem zadumaniu, myślał ze zwykłą goryczą o nicości w jaką został zepchnięty, utraciwszy dawne swoje wierzenia, lecz ocknął się, nagle ożywiony świeżym podmuchem, niespodziewaną rozkoszą, nieznanego sobie dotąd przeczucia nowej wiary. Wszystko to naroiło się, jeszcze splątane w jego umyśle, niewyraźne, tak że nawet nadziei żadnej nie byłby w stanie sformułować słowami. Lecz po ciemnej nocy zwątpienia, przeczuwał możność jutrzenki. Wszak po spędzonych godzinach wśród fabrycznego ruchu i ciężkiego, znojnego wysiłku pracującego tam ludu, praca ręczna wydała mu się być zbawieniem i koniecznością, jakkolwiek doprowadzała zawsze tylko do nędzy i głodowej śmierci, lecz wszak niesprawiedliwość takiego końca można było kiedyś usunąć?... Przecież zwątpił także o kształcącej się młodzieży i myślał, że jutrzejsze pokolenie, mające kierować losami przyszłości, jest zepsute, zawracające w tył, ku pierwotnym, niedorzecznym wymysłom, ku zgniliźnie padającego starożytnego imperyum, a dzisiaj ujrzał tę młodzież przy pracy, pełną energii dla dzieła rozpoczętego przez poprzedników, pełną wiary, że tylko zdobycze wiedzy są jedyną prawdą i drogą ku sprawiedliwości!




V.

Miesiąc cały już minął od czasu, jak Wilhelm schronił się do domu swego brata w Neuilly, Okaleczona jego ręka była już prawie zupełnie wyleczoną, oddawna powstał z łóżka i długie spędzał godziny w ogrodzie otaczającym rodzinny dworek. Pomimo, że pragnął wrócić do siebie na Montmartre, do rodziny i zwykłych zajęć, ociągał się i odkładał powrót z powodu niepokojących nowin, jakie czytał codziennie w porannych dziennikach. Położenie się nie wyjaśniało, pozostawiając go w ciągłej niepewności: Salvat był ogólnie posądzany, lecz dotąd policya nie pochwyciła go w swe ręce, jakkolwiek któregoś wieczoru widziano go w halach. Tymczasowo ślad był stracony, ale aresztowanie Salvata mogło nastąpić każdej chwili. A cóż stanie się gdy go pochwycą? Czy Salvat zamknie się, w milczeniu? Czy odsłoni tajemnicę pochodzenia naboju... i jakie będą tego skutki?...
Przez tydzień dzienniki zajmowały się znalezionem szydłem pod wysadzoną bramą pałacu Duvillard. Wszyscy paryzcy reporterzy zwiedzili fabrykę Grandidiera, rozmawiali z właścicielem i z robotnikami, podawali własne komentarze, oraz mnóstwo objaśniających rysunków. Niektórzy obiecywali czytelnikom, że osobiście zajmą się wyśledzeniem sprawcy zamachu i dostawią go policyi, z której niedołęztwa żartowano, siląc się na dowcipy. Zapanowała gorączkowa żądza polowania na ukrywającego się przestępcę, a podniecona dziennikarska werwa stwarzała potworne o nim opowiadania, siejąc postrach zapowiedzią o nowych bombach, mających wybuchnąć w różnych dzielnicach Paryża. „Głos ludu“ odznaczał się płodnością codziennie drukowanych artykułów, niecących postrach między przerażoną publicznością. Oznajmiał o plakatach, rozlepianych na murach przez anarchistów, o listach przez nich rozsyłanych, a pełnych najstraszliwszych pogróżek, o spiskach knowanych przeciwko bezpieczeństwa mieszkańców stolicy. Nigdy jeszcze zaraza niedorzecznych plotek nie szerzyła się tak uporczywie w paryzkiej prasie, siejąc szaleństwo strachu w umysłach czytelników.
Każdego poranku Wilhelm niecierpliwie oczekiwał nadejścia dzienników, drżąc na myśl, iż wyczyta w nich wiadomość o aresztowaniu Salvata. Zaciekła kampania prowadzona przez prasę, i stek bredni, wypowiadanych przez nią z uporczywą natarczywością, drażniły Wilhelma, odbierając mu możność spokojnego myślenia.
W celu odnalezienia Salvata, policya urządzała masowe aresztowania wszystkich notowanych u siebie i mogących sympatyzować z anarchistami. Tłumy tych posądzanych defilowały codziennie przed sędzią śledczym Amadieu, który silił się w nich widzieć spiskowców zorganizowanych w potężne stowarzyszenie opryszków. Pewnego dnia Wilhelm wyczytał swoje nazwisko, wymienione w artykule, zdającym sprawę z rewizyi, jaka miała miejsce w mieszkaniu jednego z rewolucyjnych publicystów, którego był blizkim znajomym. Serce Wilhelma zawrzało oburzeniem, lecz czując całą swą bezsilność powstrzymania złego, postanowił się hamować i dalej pozostać w ukryciu, w spokojnym domu brata, pewnym nieledwie będąc, iż lada dzień policya zjawi się w jego dworku, na szczycie Montmartre, a gdyby go tam zastano, byłby niewątpliwie aresztowanym.
W bezustannej żyjąc obawie, dwaj bracia obcowali tylko z sobą, poznając się wzajemnie i zbliżając po tylu latach dobrowolnej rozłąki. Piotr prawie nie wychodził po za drzwi dworku, całe dnie spędzając przy boku Wilhelma. Wiosna w tym roku była niezwykle wczesna i pomimo, że rozpoczął się dopiero marzec, było ciepło, słonecznie, a ogród przy dworku już zielenił się młodą roślinnością. Prócz kilku godzin spędzanych w ogrodzie, Wilhelm resztę dnia przesiadywał w dawnem laboratoryum swego ojca, zamienionem przez Piotra w rodzaj biblioteki i pisarskiej pracowni. Wszystkie książki i papiery znakomitego chemika pozostały na dawnem miejscu, a Wilhelm przeglądał je z synowskiem poszanowaniem, odnajdując pomiędzy niemi mnóstwo ciekawych notatek i nieukończonych dzieł szerszego zakresu. Czytał to wszystko ze wzruszeniem i gorliwością, co mu dopomagało do spokojniejszego znoszenia więzienia, na jakie skazał się dobrowolnie. Po drugiej stronie wielkiego stołu, naprzeciwko brata, siadywał Piotr z książką w ręku, lecz najczęściej, zamiast czytać, wpatrywał się w dal i, pogrążony w zadumie, gubił się we własnych myślach, wciąż krążących w przepaści dokuczliwego zwątpienia, lub zupełnej nicości. Całemi godzinami dwaj bracia pozostawali w milczeniu, pochłonięci wątkiem własnych myśli, zajęciem, lub książką czytaną wśród ciszy zalegającej dworek i całą tę spokojną dzielnicę miasta. Czasami, równocześnie na siebie spojrzawszy, wymieniali tkliwy uśmiech, nie potrzebując uciekać się do słów, by wypowiedzieć sobie wzajemnie, jak żywo odradzało się w ich sercu dawne braterskie przywiązanie. Zdawało się im, że ściany rodzinnego dworku radują się wraz z nimi nad świętem ich serc na nowo złączonych i wywołujących dawne wspomnienia lat dziecinnych, spędzonych tutaj pod opieką ojca i kochającej matki. Oszklona ściana olbrzymiego pokoju wychodziła na ogród, ku Paryżowi. Mimowolnie, a często równocześnie, bracia rzucali wzrokiem ku oknu, jakby nadsłuchując dalekich odgłosów Paryża, zaniepokojeni czy z nienacka jaka zła wieść nie zamąci miłej ciszy, w której ich serca na nowo ku sobie kwitnąć poczynały.
Zdawało się, iż miarowy odgłos kroków na pierwszem piętrze, wywoływał ich zdziwienie, lecz natychmiastowo przypominali sobie obecność Mikołaja Barthés, który pozostał w domu Piotra od pamiętnego wieczoru, gdy posłyszawszy o zamachu, schronił się tutaj przyprowadzony przez Teofila Morin. Rzadko kiedy schodził na dół, a rzadziej jeszcze zaglądał do ogrodu, lękając się, jak mówił, by go kto nie zobaczył z okien domu stojącego w pobliżu i niedość szczelnie zasłoniętego drzewami, które liści jeszcze nie miały. Bezustanna obawa policyi stała się manią starego konspiratora. Zamknięty więc w czterech ścianach swego pokoju na pierwszem piętrze, chodził po nim całemi godzinami, rytmicznym krokiem więźnia, który dwie trzecie swego życia spędził pod kluczem, karany za niepowściągliwość swą w walce o wolność dla drugich.
Samotność braci rzadko kiedy była przerywaną odwiedzinami znajomych. Od czasu, jak rana Wilhelma goić się zaczęła, Bertheroy przychodził znacznie rzadziej, najczęstszym gościem był Teofil Morin, który co dwa dni zjawiał się wieczorem, zawsze o tej samej godzinie, zapowiadając swe przyjście lekkiem, dwukrotnem pociągnięciem dzwonka. Morin czcił starego Barthésa jako męczennika świętej prawdy, lecz nie podzielał jego sposobu myślenia. Przyszedłszy, wchodził prosto do niego na górę i pozostawał z nim godzinę, lecz cichą musieli wieść z sobą rozmowę, albowiem najlżejszy szelest nie dolatywał z pokoju, w którym byli zamknięci. Przed wyjściem wstępował pogawędzić z dwoma braćmi, spędzającymi wieczory w ojcowskiem laboratoryum. Zmęczona, zagasła twarz wycieńczonego zmudną pracą profesora, ożywiała się dopiero wtedy, gdy Piotr, dla zrobienia mu przyjemności, potrącił w rozmowie o Włochy. Wtedy Morin stawał się wymowny i z pałającemi oczami, wspominał o legendarnej wyprawie tysiąca, o zwycięzkim Garibaldim, a także o przyjacielu swoim, Orlando Prada, starym patryocie włoskim, którego Piotr poznał w czasie swego pobytu w Rzymie. Walka za wolność Włoch, dążących ku swemu zjednoczeniu, błyskawicznym entuzyazmem chwyciwszy spokojnego profesora, jakim był Morin, pozostawiła w nim niezagasłe wspomnienia, lecz po za tem znów był tylko nieśmiałym wyznawcą doktryny swego przyjaciela Proudhona, co nie przeszkodziło mu następnie zapisać się w liczbę uczniów Augusta Comte’a. Z nauki Proudhona zachował niechęć ku bogaczom i uznanie potrzeby sprawiedliwszego podziału dóbr przez nich posiadanych. Lecz szerzone w tym kierunku nowe zasady przerażały go i, spokojnego będąc temperamentu, potępiał gwałtowność rewolucyjnych środków. System naukowy Augusta Comte’a upewnił go i utrwalił w poszanowaniu wiedzy. Logiczna, trzeźwa i jasna metoda pozytywizmu, stopniująca wartości wiedzy ludzkiej, odrzucająca metafizyczne hipotezy, zadawalniała Teofila Morin, darząc go wiarą, że tylko wiedza może rozwiązać wszystkie zadania społeczne i religijne. Lecz, jakkolwiek wiara ta była silnie w nim utrwaloną, czuł się zaniepokojonym co do epoki, w której stanie się ona ogólną, bo jakże liczne, a nawet niespodziewane srożyły się przed nią zapory; wszak nawet August Comte w ostatnich latach swego życia uległ mrocznemu mistycyzmowi, a prócz niego, w starości, iluż innych najznakomitszych uczonych cofnęło się z trwogą przed prawdą! I otoż doszło do tego, iż barbarzyństwo groziło teraz światu powrotem nocy i zagładą prawd już zdobytych. W obawie przed tą groźbą, Morin stał się wstecznikiem pod względem politycznych zapatrywań; i z pokorą poddawał się chociażby tyranii dyktatora, byle ten użył swej władzy na zaprowadzenie lepszego porządku społecznego, co pozwoliłoby swobodniej odetchnąć mężom nauki, w których ręku spoczywa wychowanie młodych pokoleń, dzierżących w sobie losy przyszłości.
Niekiedy, i to późno, prawie w nocy, nadchodził do dworku Bache w towarzystwie Janzena. Zdarzało się, że rozmowa przeciągała się wtedy do godziny drugiej po północy. Zwłaszcza Bache był gadatliwy i lubił szczegółowo przedstawiać swoje poglądy. Zwolennik Saint-Simona składał mu hołdy, jako inicyatorowi, który pierwszy postawił prawo konieczności pracy i odpowiedniego za nią wynagrodzenia. Bache nadto roztkliwiał się i z nabożeństwem rozwodził nad potęgą geniuszu Fouriera. Uważał go za wyczekiwanego przez nowożytną epokę zbawczego Mesyasza, który rzucił hojny posiew zasad, jaki rządzić będą dzisiejszem społeczeństwem. Wszystko przewidział, wszystko zorganizował, pozostaje więc tylko wprowadzić w czyn nieśmiertelne jego prawidła. Wyrzekł o prawie istniejącej harmonii, zdjął klątwę z żądz ludzkich, wyznaczając im właściwe zastosowanie, by stały się pożyteczną składową częścią całości, a praca rozdzielona według uzdolnienia każdej ludzkiej jednostki, nabierała uroku, stając się nieodzowną potrzebą i funkcyą żywotną. Bache wierzył, iż teorye Fouriera stanowią prawodawczą przyszłość ludzkości. Niechaj którakolwiek z francuzkich gmin uświadomioną zostanie i przekształci się w falanster, a natychmiast ujrzymy inne gminy naśladujące ten przykład, wreszcie cała Francya, a za nią świat cały pokosztuje cennych owoców szczęścia, zawartego w furierowskim systemie. Zapaliwszy się do obrazu przyszłej szczęśliwości, Bache podnosił zasługi, położone przez Cabeta, utrzymując, iż jego Ikarya nie jest bez zalet. Wkraczając zaś w zakres własnej działalności, przypominał, iż będąc w roku 1871 członkiem rządu Komuny, złożył propozycyę, by uchwalono zastosowanie teoryi Fouriera, przy zorganizowaniu nowopowstającej Rzeczypospolitej francuzkiej. Najmocniej był przekonany, że wkroczenie wojsk wersalskich do Paryża opóźniło o lat piędziesiąt ostateczny tryumf komunizmu. Po za wiarą w bezwarunkową doskonałość teoryj Fouriera, Bache uprawiał spirytyzm i chociaż udawał, że się śmieje z wirujących stolików, wszakże skrycie robił z niemi doświadczenia. Wybrany na radcę miejskiego, przerzucał się z jednej socyalistycznej sekty do drugiej, zależnie od chwilowego wrażenia, podobieństwa i przypomnienia wyznawanej od młodości wiary w gienialnego myśliciela. Bache potrzebował wierzenia, a skrycie niepokoił się nadprzyrodzonemi siłami, lecz zerwawszy z oficyalną religią i, nieuznając Kościoła, ani sług jego, puszczał w wir stoliki, dopatrując się w tem bozkiego objawienia.
O ile Bache był gadatliwy, o tyle, przyjaciel jego, Janzen — milczący. Odzywał się rzadko i zawsze krótkiemi zdaniami, smagającemi jak bicz, ostremi jak szabla. Poglądy jego i teorye były zawiłe, tajemnicze, a tem trudniej można było się z niemi zapoznać, że Janzen źle mówił po francuzku i wyrażał się niejasno, w mgle zdań niedopowiedzianych. Przybył do Paryża zdaleka, lecz niewiadomo jakiej był narodowości i nie przyznając się do żadnej ojczyzny, błąkał się po Europie, nie uznając granicznych napisów, i marząc o braterstwie ludów. Zimny, sztywny, z twarzą bladego, jasnowłosego Chrystusa, rzucał krótkie zdania potępiające wszystko co było i co jest, dając do zrozumienia, iż należy wpierw zburzyć a dopiero na oczyszczonym gruncie rzucić zasiew dobra przyszłości. Słuchał w milczeniu opinij głoszonych przez Bache’a, lecz, gdy ten szukał potwierdzenia, że dobrze będzie, gdy świat stanie się jednym wielkim falansterem, Janzen pogardliwie wzruszał ramionami. Po co organizować świat na wzór koszar i odnawiać religię deistyczną w takiej, lub innej formie?... Są to dziecinne mrzonki i sztuczne zabawki niemogące nikogo uszczęśliwić. Precz więc z hipokryzyą i sztucznością, gmach społeczny spruchniał, więc zamiast podpierać go i tynkować — zburzyć go należy i ze świeżych, trwałych materyałów, zbudować dom nowy. Gdy mówiono o czynnej propagandzie rewolucyjnej, o bombach i doraźnem wymierzaniu sprawiedliwości na winnych, Janzen milczał, lecz twarz jego przybierała wyraz błogiego rozmarzenia i nadziei. Widocznem było, iż tę drogę uważał na dziś za najlepszą. Nikt, nic nie wiedział o jego przeszłości; wszakże krążyła legenda, że Janzen był jednym z głównych sprawców zamachu w Barcelonie, a groza tego dramatu otaczała jego postać rodzajem straszliwej aureoli. Pewnego dnia Bache powiedział mu, że uważa jego przyjaciela Bergaza za nędznego opryszka, albowiem nie tylko spekuluje on na giełdzie, lecz został schwytanym na gorącym uczynku, jako zwykły złodziej, Janzen uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł spokojnie, że kradzież jest tylko wydarciem siłą nieprawnie posiadanej własności. Może po za tajemnicą, osłaniającą życie Janzena, kryły się zbrodnie, lecz na pewno nie dopuścił się on nigdy żadnego poniżającego przestępstwa, był to człowiek bardzo wykształcony i delikatnego poczucia, a przytem nieugięty teoretyk, gotów świat cały wysadzić w powietrze, jeżeliby doszedł do wniosku, że przyszłość wzorować się będzie na teraźniejszości.
Podczas gdy Teofil Morin, Bache i Janzen rozmawiali z Wilhelmem; Piotr siadał zdaleka od nich i, nigdy nie biorąc udziału w dyskusyach, chciwie się wsłuchiwał w płynące słowa. Pierwsze w ten sposób spędzone wieczory podnieciły w nim gorączkową ochotę przestudyowania głównych prądów wieku i zestawienia bilansu myśli, rozpatrzenia się w zdobytych już prawdach. Lecz, gdy przysłuchując się rozmowom tych czterech ludzi zaczął spostrzegać, że nigdy w niczem nie mogą się zgodzić, zwątpił w potrzebę zgłębiania teoryj wymienionych przez nich myślicieli, i z rozpaczą ujrzał, że na tej drodze nie znajdzie pożądanego zbawienia i leku na dokuczliwe o wszystkiem zwątpienie. Przed laty pojechał do Lourdes i, zamiast odzyskania ulatujących wierzeń, stracił je bezpowrotnie, toż samo bolesne rozczarowania przygniatało go w Rzymie, obecnie zaś, po raz trzeci przedsięwziął próbę w Paryżu. Lecz teraz, zrywając już z przeszłością, chciał zbadać mózg wieku i doby wierzącej, chciał poznać nowe prawdy, zapowiedzi oczekiwanej ewangelii, których pojawienie się ma odmienić wygląd świata. Rozgorączkowany i zbyt chciwie żądny poznania wszystkiego, przerzucał się z jednego wierzenia na drugie, by je znowu opuścić dla trzeciego. Zrazu zdawało mu się, że stał się pozytywistą, wraz z Teofilem Morin, następnie czuł się ewolucyonistą i deterministą, jak Wilhelm, wreszcie dał się porwać humanitarnemu komunizmowi Bache’a, który go roztkliwił swem marzeniem o braterskiej miłości ludzi i zbliżającej się złotej epoce szczęścia na ziemi. Nawet Janzen chwilowo oddziaływał na Piotra, czarując go swą nieprzystępną dumą i teoretycznem marzeniem o indywidualizmie, jako jedynem źródle wolności. Lecz gorączkowy zachwyt Piotra szybko zaczął się studzić, gdy spostrzegł tyle sprzecznych myśli i chaotyczną mięszaninę pojęć. Ludzkość więc była dopiero w pierwszym pochodzie ku swym wyzwolinom po długim szeregu przygotowawczych pomyłek i zboczeń?... Ach, a ten pochód myśli przewodniej jakżeż był trudnym i jak olbrzymi wiódł za sobą tabór, w którym zabrnąć i zginąć można było przed dostaniem się do ostatniego chociażby szeregu! Piotr trwożnie rozglądał się dokoła. Fourier był uczniem Saint-Simona, jakkolwiek często się tego wypierał. Doktryna tego ostatniego zabrnęła i skostniała w mistycyzmie, lecz doktryna Fouriera również zdawała się być martwą, bez możności zastosowania wśród silnego, zdrowego społeczeństwa. Proudhon wszystko burzył, nic nie odbudowując. Comte stworzył metodę i postawił wiedzę na przynależnem jej miejscu, mianując ją jedyną władczynią i panią, lecz Comte nie dostrzegł zbliżającego się przewrotu społecznego, który mógł wszystko unieść siłą swego prądu. Czterej ci myśliciele, szarpiąc się wzajemnie, zaćmili piękno prawd, jakie wspólnie z sobą przynieśli, a walką toczoną pomiędzy sobą, zatracili na zawsze ich wartość, obniżając je i kalecząc. Spaczone przez nich samych doktryny wrzały dalszym ciągiem nieporozumień między uczniami i coraz to nowymi przekształcającymi je odszczepieńcami. Bache, mianując się uczniem Saint Simona i Fouriera, a Teofil Morin uczniem Proudhona i Comte’a, nie rozumieli kolektywizmu Mège’a. Nienawidząc i potępiając teorye głoszone w Izbie deputowanych przez Mège’a, gromy rzucali na kolektywizm państwowy oraz na wszystkie socyalistyczne sekty, nie zdając sobie sprawy, że powstały one z doktryn, czczonych przez nich mistrzów. Niesnaski, panujące we wszystkich obozach, które jednakże zdawały się mieć cel jednakowy, nadawały pozory racyi słowom Janzena, utrzymującego, że gmach społeczny przegnił już i wali się bez ratunku, zatem co prędzej zburzyć go należy, nic z niego nie unosząc do przyszłej, nowej budowy.
Pewnego razu, po wyjściu gości, chociaż już była późna, nocna godzina, Wilhelm, zamiast iść na spoczynek, zaczął się przechadzać wielkiemi krokami po obszernem ojca laboratoryum, i wypowiadał głośno swe myśli, prawie nie zważając na obecność Piotra. Ten słuchał go z przejęciem, zaniepokojony o ile brat podziela jego rozpaczliwe o wszystkiem zwątpienie. Wilhelm zżymał się przeciwko kolektywizmowi państwowemu Mège’a, bo wówczas Państwo, z dyktatorską przemocą, niezawodnie przywróciłoby niewolnicze starodawne poddaństwo, w odmiennej tylko formie. Wszystkie istniejące i ścierające się pomiędzy sobą sekty socyalistyczne, grzeszyły arbitralną dążnością organizacyi pracy, wyzyskiem jednostki na rzecz ogółu. Dobro społeczne zdawało się być w nieuniknionej rozterce z dobrem indywidualnem, były to dwa sprzeczne z sobą prądy, i dla tego, pomijając socyalizm wraz ze wszystkiemi jego odcieniami, Wilhelm stanowczym był zwolennikiem wolnego komunizmu, tej anarchii wyswobadzającej człowieka, anarchii dozwalającej każdej ludzkiej jednostce rozwinąć się dowolnie, bez nacisku na wrodzone jej popędy, by mogła zakwitnąć w całej pełni swej natury, ku tem większemu własnemu, oraz ogólnemu dobru. Nie byłaż to jedyna naukowa teorya wsparta na zasadzie, że jednostki tworzą światy, jak przyciągające się wzajemnie, atomy wywołują życie, kojarząc się swobodnie siłą prawa miłości. Z wiarą w doskonałość tak pojmowanego wolnego komunizmu, Wilhelm już widział zagładę ucisku. Uprzywilejowana, rządząca dziś mniejszość musiała ustąpić i zniknąć na rzecz osobistej wolności każdego z członków społeczeństwa, będącego wtedy zbiornikiem wszystkich sił, zdolności i energii. Zniesienie więzów i wszelkich dotychczasowych, krępujących ustaw i regulaminów, zastępowało naturalne prawo harmonii, utrzymujące równowagę pomiędzy wciąż zmiennemi potrzebami i dążnościami społeczeństwa a potęgą jego sił, zdolnych je zaspakajać. Wilhelm marzył o ludzie wyzwolonym z opieki rządu, bez władzy pana i nieledwie bez praw ustanowionych. Każdy obywatel tego szczęśliwego ludu, żyjącego pełnią swej natury, porozumiewał się z sąsiadem i zawierał z nim prywatne umowy i zobowiązania, nieodzownie potrzebne dla zabezpieczenia codziennego bytu, a na tejże podstawie zawiązane byłyby szersze stowarzyszenia wszelkiego rodzaju, tworząc organizacyę społeczeństwa powstałego na dobrowolnie przyjętych zobowiązaniach. Nawet w tych warunkach zorganizowane stowarzyszenia musiałyby ścierać się ze sobą i walczyć, lecz postęp tylko drogą utarczek powstaje, ścieranie się sił przeciwnych wytwarza życie. Wraz ze zniknięciem ujarzmicieli i wyzyskiwaczów, nie byłoby już bogaczów i nędzarzy, a ziemia, stanowiąc dobro ogólne, skarb do wszystkich należący, będzie wówczas naturalną karmicielką społeczeństwa, pracującego wspólnemi siłami dla pomnożenia jej plonów. Ludzie żyjący w tych normalnych warunkach, odczuliby dobrodziejstwo rządzącej światem miłości. Solidarność ludzka, będąca żyjącą formą prawa atrakcyi w naturze, ujawni się wtedy w całej piękności swej potęgi, łącząc wszystkich ludzi w jedną miłującą się rodzinę.
Naglony polotem swych myśli, Wilhelm coraz wznioślejsze kreślił plany przyszłych losów ludzkości, marząc o bezgranicznej wolności człowieka wolnego, w wolnem społeczeństwie. Umysł jego, wyższą napojony wiedzą, z obrzydzeniem odwracał się od wszystkich sekt socyalistycznych, jako od pokalanych tyranią. Marzony przez niego anarchizm był niezawodnie najzaczytniejszem z pojęć o przemianie społecznej, bo jakże rozkosznie słodką jest nadzieja o życiu, rządzonem tylko prawami harmonii, o życiu, siłą naturalną wytwarzającem szczęście ogólne!
Wilhelm mówił długo i bez przerwy, lecz nagle zamilkł i spojrzał z lękiem na Piotra, w obawie, czy nie rzekł czegoś zbytecznego i mogącego zadrasnąć osobiste jego poglądy. Piotr był wzruszony i chwilowo podbity, lecz dostrzeżona już radosna nadzieja prysła, albowiem zrodził się w jego umyśle praktyczny i okrutny zarzut, w niwecz strącający rojenia brata. Bo dla czegóż w takim razie harmonia nie oddziałała na pierwotnie organizujące się ludzkie społeczeństwa? Jeżeli była ona naturalnem prawem, dla czegóż ustąpiła miejsca tyranii, rzucając ludy na pastwę ciemięzców?... A ponieważ raz się to stać mogło, zatem, przypuściwszy nawet, iż spełni się nierozwiązane zadanie zburzenia i nowego rozpoczynania, któż mógł zaręczyć, że ludzkość, posłuszną będąc zawsze tym samym naturalnym prawom, powtórnie nie ulegnie losom już raz doznanym?... Wszak ludzkość jest dziś taką, jaką ją życie ukształtowało i niema racyi, by życie nie dało jej tego samego, co pierwej początku i tychże samych do przebycia kolei. Rozpoczynać wszystko od początku, zgoda! Ach, ale ciąg dalszy niechaj że będzie odmienny od tego znanego! Lecz jest-że to możliwem?... Czy nie należałoby, w takim razie, przedewszystkiem odmienić natury samego człowieka?... Powolną, i obliczyć się niedającą latami, jest ewolucya, której ulegamy, którą odczuwamy i widzimy! Lecz o ileż niebezpieczniejszym jest i opóźniającem zawrócenie tył, rozpoczęcie drogi już przebytej, bo czyż wiadomem być może, o ile ludzkość szybciej biedzby mogła po rumowiskach i w chaosie dolatujących ją brzemień tradycyi?...
— Chodźmy spać, — rzekł Wilhelm z uśmiechem. — Jakiż ze mnie głupiec, by cię męczyć po nocy opowieściami, które nie mają dla ciebie żadnego znaczenia!
Piotr drgnął ze wzruszenia i już chciał wybuchnąć, otwierając swe zbolałe serce i wypowiedzieć okropne walki, jakie w sobie przeżywał od lat wielu, lecz ogarnął go wstyd i zdołał się powstrzymać. Wszak Wilhelm nic o tem nie wiedział i kłamliwe pozory brał za rzeczywistość, uważając go za księdza pełnego wiary i przykładnej pobożności. Nic więc nie odrzekłszy poszedł spokojnie do swego pokoju.
Nazajutrz wieczorem, około godziny dziesiątej, stara Zofia przyszła oznajmić braciom, że Janzen chce się z nimi widzieć, i że przybył w towarzystwie swego przyjaciela. Przyjacielem tym był Salvat. Wszystko odbyło się z wielką prostotą.
— Chciał koniecznie widzieć się z panem — objaśnił Janzen. — Spotkałem się z nim a gdy się dowiedział, żeś pan został raniony i że jesteś w trwodze, zaczął mnie błagać, bym go tu przyprowadził... Jest to krok bardzo nierozsądny, bo nieostrożny.
Wilhelm powstał, by powitać wchodzących, wzruszony zjawieniem się Salvata, zaś Piotr, z przerażeniem patrząc na tego człowieka, struchlał, nie mogąc ruszyć się ze swego miejsca.
Salvat, onieśmielony, zakłopotany, rzekł wreszcie cichym, drżącym głosem:
— Panie Fromont... przepraszam... okropnie mnie to dręczy, że pan z mego powodu zostałeś skaleczony, i że żyć teraz musisz w obawach... a przecież pan jeden byłeś dla mnie dobry i dałeś mi możność zarobku, gdy wszyscy inni wyrzucali mnie za drzwi...
Salvat nie chciał usiąść i mnąc kapelusz, to w jednej, to w drugiej ręce, po chwilowem milczeniu, mówił dalej:
— Pragnąłem z panem się spotkać, by opowiedzieć całą prawdę. Pracując u pana, skorzystałem raz z chwili, gdy się pan odwrócił i zabrałem do kieszeni jeden z nabojów... teraz mam wyrzuty, że to uczyniłem, a tylko z tego powodu, że to skompromitować pana może. Prócz tego chciałem panu osobiście powiedzieć i przysiądz, że jeżeli mnie złapią, to chociażby mnie kawałkami szarpali, to nie powiem nazwiska... Niechaj mi głowę zetną — jeżeli inaczej być nie może; ale niechaj pan będzie spokojny, nie powiem. Oto i wszystko, co mi ciążyło na sercu.
Zamilkł, lecz łagodne, dobre i wierne, jak u psa, oczy, utkwił w twarzy Wilhelma, wypowiadając mu spojrzeniem całą swoją wdzięczność i bezgraniczne uszanowanie. Piotr słyszał wymawiane przez niego słowa, lecz od pierwszej chwili, gdy tu wszedł Salvat, stanęła mu w pamięci okropna scena, ujrzana zaraz po wybuchu, zdawało mu się, że widzi, jak na jawie, młodą, ładną, jasnowłosą dziewczynkę, leżącą z ciałem zmiażdżonem pod bramą pałacu Duvillard. Czyż możliwem jest, by ten człowiek, o łagodnej, rozmarzonej twarzy, był sprawcą tak straszliwej śmierci? I ten zbrodniarz, ten szaleniec, znajduje się tutaj, o kilka kroków i mówi z takiem nabożeństwem o swej wdzięczności, o swojem zaniepokojeniu o drugich?...
Wilhelm, ujęty słowami i zachowaniem się Salvata, podał mu rękę, mówiąc:
— Wiem, mój kochany, że jesteś poczciwym człowiekiem, lecz jakże głupio i wstrętnie postąpiłeś! Podrzucanie bomb nie przyśpiesza sprawy! Głupio, bardzo głupio postąpiłeś!
Salvat, nie gniewając się, łagodnie, a nawet z uśmiechem, odpowiedział:
— Ach, panie Fromont, gdyby można, to zrobiłbym jeszcze nie jeden raz to samo. Ale to są moje sprawy... Każdy ma swoje opinie... A w danym wypadku przykro mi było, tylko ze względu na pana, bo pozatem wszystko dobrze... Jestem najzupełniej zadowolony...
Pomimo zaproszeń, Salvat nie chciał usiąść i stojący rozmawiał z Wilhelmem, podczas, gdy Janzen, jakby obcy w całej tej sprawie, niezadowolony z wizyty, którą uważał za niedorzeczną nieostrożność, usiadł przy stole i przeglądał książkę z rycinami. Zachęcony przez Wilhelma, Salvat opowiedział, w jaki sposób spędził czas przed dokonaniem zamachu. Biegał po Paryżu, jak pies wystraszony i obity, pędząc ciągle naprzód od pałacu Duvillard, gdzie znalazłszy bramę zamkniętą, dopadł do Izby deputowanych, lecz, tu odpędzony od progu, skierował się na Pola Elizejskie, ale spóźnił się, by wysadzić w powietrze cyrk pełen bogaczów więc, odpocząwszy na ławce, powrócił przed pałac Duvillard, jakby przyciągnięty tu powtórnie siłą przeznaczenia. Cały ten dzień myślał tylko o bombie, którą najpierw niósł w skórzanym worku od narzędzi, lecz przechodząc przez most na Sekwanie, rzucił ów worek do rzeki, w chwili wzgardy i gniewu na rzemiosło, które mu nie zabezpieczało potrzebnego do życia kawałka chleba. Z bombą przytuloną do ciała, pod roboczą kurtką, swobodniej i bliżej mu było do celu. A podłożywszy ją pod bramę i zapaliwszy lont, wyszedł na ulicę i był zaledwie o kilkadziesiąt kroków, gdy wybuch wstrząsnął domami całej dzielnicy. Uradowany obejrzał się dokoła, dziwiąc się i ciesząc, że nikt nie odgaduje w nim sprawcy tego szalonego huku. A teraz od miesiąca żył z dnia na dzień, niewiedząc jak i gdzie. Sypiał najczęściej pod gołem niebem i rzadko kiedy jadał. Któregoś wieczoru spotkał Wiktora Mathis, który mu dał pięć franków. Czasami wstępował do którego z towarzyszów, a zjadłszy i przespawszy się, szedł znów błąkać się po mieście, strzegąc się zajść z policyą. Towarzysze ratowali go od głodowej śmierci i uwiadamiali o czynionych poszukiwaniach. Czasami przychodziła mu ochota ukrycia się za granicą, lecz przypuszczał, że rozesłano wszędzie jego rysopis; zatem napewno byłby zaraz aresztowanym. Paryż wydał mu się najbezpieczniejszem miejscem schronienia, wreszcie coraz częściej opuszczała go energia i chęć ratunku. Zdawał się na los szczęścia, lub nieszczęścia, będąc na swój sposób fatalistą. A przytem skutkiem przywiązania nie miał siły przemożenia się i opuszczenia paryzkiego bruku. Czekał więc, by go aresztowano i codziennie się tego spodziewał, włócząc się z kąta w kąt, błądząc wśród tłumu, prawie nieprzytomny i porwany chaosem myśli, których rozplątać nie był w stanie.
— A twoja córka, Celinka? Czyś nie był u siebie w domu?...
Na pytanie Wilhelma, Salvat odpowiedział prawie cicho:
— Nie, bo pocóż miałem je niepokoić? Matka Teodora dziecka nie uśpi... a bezemnie łatwiej znajdą jaką pomoc... Bo ja, cóż dziś jestem?.. Dla mnie życie już skończone i nikomu na nic przydać się nie mogę. Trzeba mnie uważać za człowieka już nieżyjącego.
Lecz gdy to wyrzekł, łzy nabiegły mu do oczu i dodał:
Ach, moja Celinka!... Jakże serdecznie pocałowałem ją przed wyjściem z domu! A może z powodu, że nie mogłem spokojnie patrzeć na to dziecko, ginące z głodu i z zimna, zdecydowałem się na zrobienie tego, co się stało... za siebie samego nie miałbym tyle zawiści... i nigdyby mi nie przyszło na myśl... ale stało się i niewarto już o tem wspominać.
Po chwili milczenia znów się odezwał, twierdząc z prostotą, że gotów jest na śmierć. Zrobił, co pragnął. Podłożył bombę pod pałac barona Duvillard, bo znał go dobrze i wiedział, że jest on najbogatszym z tych burżuazów, których ojcowie oszukali lud w epoce Wielkiej rewolucyi, zagarniając na swoją wyłączną własność władzę i pieniądze, a dziś chcą dalej wszystko to utrzymać w swojem posiadaniu, nawet okruchów nie rzucając tym, których pokrzywdzili i skazali na ciężką niewolę, śmierć głodową w starości. Salvat urobił sobie pojęcie o rewolucyi z dziennikarskich artykułów i zdań zatrzymanych w pamięci podczas zebrań publicznych. Wypowiadał swe przeknania z przejęciem, bijąc się w piersi, dowodząc przytem, że nie jest tchórzem, pomimo, że uciekł, dokonawszy zamierzonego zamachu.
— Nigdy nic nie ukradłem — wołał, zapalając się — a jeżeli sam dobrowolnie nie idę wydać się w ręce policyi, to nie przez tchórzostwo, ot po prostu niech się te psy nabiegają wpierw, nim mnie ujmą. Wiem, że prędzej, czy później, pochwycą mnie, dostanę się im w łapy, a co mnie czeka, także wiem, bo z chwilą, jak znaleźli zgubione przezemnie szydło, wiedzą, że to ja, a nie kto inny. Ale po cóż mam im ułatwiać obławę, chociaż doprawdy chcę czasami, aby się już raz wszystko skończyło. Jestem zmęczony i dość mam tego marnego życia, jakie teraz pędzę!
Janzen przestał się teraz bawić w oglądanie obrazków, by patrzeć na Salvata. Twarz Jaazena wyrażała zimną pogardę, wreszcie rzekł swoją łamaną francuzczyzną:
— Trzeba się bić, bronić, a zabijając innych, myśleć o ocaleniu własnej skóry. Kto tego nie rozumie, ten nie wie na czem zasadza się wojna.
Słowa Janzena padły ostro i wśród ciszy, lecz Salvat, jak gdyby ich nie słyszał, gonił dalej za wzburzonemi swojemi myślami, plącząc się i używając słów szumnie brzmiących, których zapewne dobrze nie był w stanie rozumieć. Prawił teraz o ofierze swego życia dla odkupienia innych, pragnących, by znikła nędza na świecie, o potrzebie poświęcenia się, dla dania przykładu, by inni bohaterowie, z niego zrodzeni, dalej wiedli walkę ze złem istniejącem. Mówił ze szczerą wierzą o sobie, jako o potrzebnym odkupicielu, z dumą mianował się męczennikiem, radując się, że zostanie świętym w rodzącym się rewolucyjnym Kościele, świętym promiennym na zawsze i nazawsze wielbionym.
Skończywszy mówić, wyszedł spokojnie i prawie bez pożegnania, Janzen, który go przyprowadził, zniknął z nim równocześnie i zdawało się, że pojawienie się tych dwóch ludzi wśród nocy, w spokojnym dworka, było tylko ułudnem widziadłem. Noc ich przyniosła i noc ich zabrała, uosząc w nieznane przestrzenie.
Dopiero po chwili dłuższego milczenia, Piotr powstał z krzesła, na którem dotąd siedział nieruchomie i, zbliżywszy się do okna, otworzył je zupełnie, czując konieczną potrzebę odetchnięcia świeżem orzeźwiającem powietrzem. Noc była ciepła i cicha, na niebie, bez księżyca i prawie bez gwiazd, odbijała się w dali blada łuna świateł, jaśniejących na ulicach Paryża, a przytłumiony szmer życia olbrzymiego miasta odbił się aż tutaj, na dalekiem przedmieściu.
Wilhelm, jak zwykle, gdy chciał rozmawiać z bratem, zaczął chodzić po obszernej pracowni i znów zapominając, że brat jest księdzem, rzekł z myślą zwróconą ku Salvatowi:
— Nieszczęsny... jakże rozumiem jego czyn tak straszny, a wywołany nadzieją! Całe życie spędził przy pracy i upędzaniu się za kawałkiem chleba, którego wreszcie ma zabrakło dla wyżywienia najbliższych mu istot. Ta wzrastająca nędza, pomimo wysiłku znalezienia zarobku, wszystko tłomaczy i uwzględnia. A prócz tego bezustanne obcowanie z jemu podobnymi, wymiana z nimi skarg, zaostrzyła w nim bunt przeciwko panującej na świecie niesprawiedliwości, bunt podtrzymywany i podniecany na publicznych zebraniach, gdzie mówcy i słuchacze, upajając się słowami, potępiają wszystko co jest i łączą się dla zdobycia lepszego jutra... Wiara w to jutro egzaltuje się i niecierpliwszych popycha do gwałtownych czynów, wykonywanych na własną rękę... Tego Salvata znam dobrze i od dawna. Był dobrym robotnikiem i człowiekiem poczciwym, mało wymagającym. Wolał pracować lub marzyć, aniżeli uczęszczać do szynku, lecz niesprawiedliwość, jaką wszędzie, dokoła dostrzegał, doprowadziła go do rozpaczy za siebie, a zwłaszcza za ogół cierpiących. Więc coraz namiętniej oddawał się marzeniom, pragnął złe usunąć i jakże, w prostocie swego umysłu, nie miał zadecydować, że trzeba ujarzmicieli usunąć, a bogactwa ich wysadzić w powietrze, jako złe nabyte, a gorzej jeszcze użytkowane! Gdym przed chwilą patrzał na tego człowieka, zdawało mi się, że widzę przed sobą jednego z pierwszych chrześcian starożytnego Rzymu, nawróconego niewolnika, który w nowej wierze dopatrywał się wyswobodzicielki siebie i, równie jak on nędznych, braci ginących w jarzmie niewoli. Na ich barkach ciążył, kalecząc je i miażdżąc, cały zastęp uprzywilejowanych panów dawnej Romy, dziś już padającej z przesytu zbytku, władzy gnijącej znużeniem wyuzdanych rozkoszy. Niewolnik, na to patrzący, powracał z katakumb, gdzie miewał tajne schadzki ze swymi braćmi, krzepiąc się w ich kółku szeptem o radosnej nowinie wyzwolenia się z więzów, które zerwą głosiciele prawd objawionych przez odkupiciela, zmarłego na krzyżu, przez miłość dla maluczkich. Upojony nadziejami, niewolnik plwał na oblicze cezarów, tęskniąc za męczeństwem. Złorzeczył ich bogom, wzywając Jezusa, by panowanie swe utrwalił na ziemi i dał swobodne wytchnienie z męczarni dotychczasowego życia. Płonąc temi myślami, niewolnik przyzywał chwilę, by go rzucono na pastwę dzikich bestyj w arenie.
Piotr niezaraz się odezwał, chociaż niejednokrotnie zastanawiał się nad podobieństwem pomiędzy tajemną propagandą anarchistów, a pierwszymi sekciarzami chrześciańskiej wiary. Tak jedni, jak drudzy poili się nadzieją, że wreszcie sprawiedliwość zostanie wymierzoną i los maluczkich ulegnie odmianie. W epoce, gdy poganizm rozpadał się, zużywszy ciało przesytem rozkoszy, potrzeba odmiany wywołała wiarę naiwną i mówiącą o duszy. Nowa religia pojawiła się zgodnie z historyczną chwilą i z pogardą dla doczesności, otworzyła wrota marzeniom o raju, o przyszłem życiu i jego nagrodach za krzywdy i cierpienia na ziemi doznane. Obecnie osiemnaście wieków zużyło te nadzieje, a wieczny skazaniec, wczoraj niewolnik a dzisiaj robotnik, znów marzy o nadziei wyzwolin swoich, lecz codziennie bliższy wiedzy, przekonał się o kłamstwie obietnic szczęścia pozagrobowego i pragnie się przyczynić do jego rozkwitu na ziemi. Może jest to nowa iluzya, lecz nawet iluzye trzeba odmieniać, by dostosowywać się one mogły do prawd już zdobytych.
— Bracie — rzekł wreszcie Piotr — ależ ty nie możesz sympatyzować z ludźmi, którzy nie wahają się przed zbrodnią! Wstrętne mi jest ich okrucieństwo i dzikość! Wczoraj słuchałem w milczeniu, gdyś wypowiadał swoje marzenia o idealnej anarchii, o szczęśliwym narodzie, którego każdy obywatel byłby swobodny, swobodą innych. Lecz anarchia, przez ciebie marzona, nie ma nic wspólnego z propagandą, jaką spotykamy; czyżby zawsze teorya tak daleką miała wspólność z praktyką?... Ty, bracie, jesteś mózgiem tworzącym plany, lecz do kogóż należą ręce, które działają w tak ohydny sposób?... Ręce zabijające dzieci, wysadzające domy, rozbijające szafy ze złotem?... Czyż przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za podobne uczynki?... Czy się nie oburzasz na samą myśl potrzeby zbrodni i kradzieży?
Wilhelm zatrzymał się przed bratem, wołając:
— Zbrodnia, kradzież, nie, nie, ja tego nie chcę! Lecz można to do pewnego stopnia uwzględnić okolicznościami. Nie wiem, czy znasz szczegóły okropnej chwili, jaką przeżywamy obecnie? Zdawałoby się, że jakieś szaleństwo spadło na umysły i że ci, którzy to widzą, podniecić je pragną. Po pierwszych, najzupełniej nieszkodliwych manifestacyach anarchistów, policya aresztowała wielu i bez żadnej przyczyny, obchodzono się z tymi biedakami w sposób okrutny. Spadłe na nich wyroki wywołały oburzenie w towarzyszach, a za tem poszła chęć doraźnej zemsty. Pomyśl, czem jest dla rodziny robotnika, gdy głowa domu, ojciec, karmiciel, odsiaduje w więzieniu miesiące i lata, lub gorzej jeszcze, bo ponosi śmierć na gilotynie! Nędza rodzin tych, którzy pierwsi padli ofiarą, roznieciła propagandę, rozbudzając w ludzie roboczym solidarność, a strach, jakim drżą burżuazi, domagający się surowej represji, wywołał w anarchistach dziką chęć zemsty. Wreszcie mają oni ku temu inne, głębsze jeszcze przyczyny. Złożyły się na to wieki, by wyrodzić zawiść w sercach, uciemiężonego przez nas ludu. Zawsze on cierpiał, wyzyskiwany przez możniejszych. A rozejrzyj się dzisiaj! Cóż ten lud widzi?... Uciskanie podatkami, wyzyskiwanie przez chlebodawców, bezwstydnie zbytkujących za złoto, zdobyte pracą tych, którymi ci zbytkujący pogardzają, słowem: dokoła siebie lud widzi tylko potworność naszego społecznego ustroju, który cuchnie rozkładającą się w nim zgnilizną!
Wilhelm zamilkł i znów zaczął chodzić w głębokiem zamyśleniu. W tem na nowo się odezwał:
— Ach, wiesz, mój bracie, ja nie odrazu doszedłem do tych poglądów! Dopiero po latach walk i rozmyślania! W młodości byłem tylko pozytywistą, zwolennikiem badania i doświadczania, odrzucałem na bok wszystko, co nie było faktem stwierdzonym. Pod względem naukowym i społecznym przyjmowałem zasadę powolnej ewolucyi. Lecz następnie ujrzałem konieczność rachowania się z nieprzewidzianem, z wybuchającem nagle, jak wulkan dotąd uśpiony. Takie gwałtowne kataklizmy zaznaczają się równie wyraźnie w geologicznych pokładach naszego globu, jak i w dziejach naszej historyi. Dobrze rozważając, spostrzegamy, iż wszelki postęp manifestował się zawsze po najstraszliwszych katastrofach. Każdy krok naprzód musiał być opłacony miliardami ginących ofiar. Nasze pojęcie o sprawiedliwości jest tak ciasne, że łatwo wpadamy w oburzenie i oskarżamy naturę, że jest potworną matką. Jednakże, pomimo niedogodności, musimy się poddawać wybuchowi wulkanu!... Co najwyżej doszliśmy do możności przewidzenia kataklizmu, jakim nam grozi... Lecz marzycielem jestem, niepoprawnym marzycielem... i tak, jak inni, tworzę sobie chimeryczne formułki...
W porywie szczerego wyznania przed bratem, Wilhelm zwierzył mu swoją dwoistość, bo obok metodycznego uczonego, który skrupulatnym był i skromnym wobec zjawisk natury, równocześnie czuł się marzycielem w poglądach społecznych. Pragnieniem jego i dążnością było, wszystko módz pogodzić z wiedzą, zatem bolał, iż nie znajduje naukowego stwierdzenia równości i sprawiedliwości w naturze, czego pragnął pod względem społecznym. Miewał chwile rozpaczy, nie mogąc pogodzić swego logicznego sposobu myślenia męża nauki, z miłością chimerycznego apostoła. Dokuczliwą mu była ta dwoistość, rozum bowiem dowodził mu wręcz przeciwnie, niż serce, które z dziecięcym uporem marzyło o braterstwie ludów, o równości i szczęściu wszystkich, o usunięciu nadużyć i wojen, o miłości, łączącej wszystkie ludzkie jednostki, o miłości, jedynej władczyni świata.
Piotr stał dotychczas przy roztwartem oknie, wpatrzony w noc ciemną, na horyzoncie rozjaśnioną bladawą łuną świateł Paryża, zkąd zcicha dobiegały szumiące fale turkotu i ulicznego gwaru. Czuł, iż serce mu wzbiera prądami krzyżujących się uczuć. Wszak całemi już latami bolał, nad oblegającem go zwątpieniem, i żył w bezustannej z sobą rozterce, a oto teraz samotność jego została przerwaną zjawieniem się w domu dawno niewidzianego brata, który wyznawał przed nim własne swe bóle i niezgodę dwoistej swej natury uczonego, a zarazem marzyciela. Przeszło od miesiąca widywał znajomych tego brata, który dyskutowali o wszystkich współczesnych zadaniach i wynikach myśli ludzkiej. A dziś, niespodziewanie zjawił się i Salvat, człowiek chętnie zgadzający się na śmierć zasłużoną, za czyn przestępny, lecz zadowolniony, iż urzeczywistnił to, co uważał za szczyt swego zadania. Wszak dotąd wsłuchiwał się w milczeniu w słowa tych wszystkich ludzi i, zamknąwszy się w swej kłamliwej roli przykładnego księdza, przed nikim nie zdradził się z własnemi myślami. Dla czegóż miał dłużej skrywać się przed bratem?... Zbyt wielką mu to było goryczą i w porywie gniewu i bólu, nagle odsłonił przed nim dotąd zachowaną tajemnicę.
— Bracie — zawołał — ty bolejesz nad niezgodą swego serca z rozumem, lecz wiedz, że ja boleśniejszą mam ranę. Wyżarła mnie ona do kości i męczarnia moja jest bezustanna... Lecz pierwej mówmy jeszcze o tobie. Twój anarchizm, twoje marzenia o szczęściu ludzi połączonych braterską miłością, czyż nie widzisz, że wytwarzają szaleńców w rodzaju Sailvata, który przemocą, zbrodnią chcą przyśpieszyć dojście do upragnionego przez siebie celu. Rzucanie teoryj wzmaga tylko chaos pojęć już i tak tamujących możność odnalezienia się wśród ich sprzeczności. Od miesiąca przysłuchuję się waszym rozmowom. Zastanawiacie się nad takim lub innym myślicielem, a każdego z was zajmuje przedewszystkiem ten, który odpowiada, choć w części, własnej waszej naturze. Lecz cóż z tego, że Fourier obalił Saint Simona, a że Proudhon i Comte obalili Fouriera?... Wszyscy oni zaprzeczają jedni drugim, a zaciekłość ich wytwarza tak rażącą stronność, iż trudno któremukolwiek z nich zaufać. Z ich zaś teoryj, powstałe sekty mnożą się z dniem każdym, jedne, i to najrozsądniejsze jeszcze, mogą nas doprowadzić do dyktatorskiej samowładzy inne zaś są przeważnie oparte na niebezpiecznych utopiach. Jako wynik tych rozszalałych burz myśli ludzkiej, widzę teraz twoją anarchię, albo anarchię tych innych z twego marzenia powstałych zbrodniarzy, którzy mordem i pożogą chcą kres położyć staremu światu... Ach, przewidywałem już oddawna, że musi wyniknąć bratobójcza walka, straszliwa katastrofa walki klas, która w swem szaleństwie gotowa unieść i zgładzić owoce pracowicie otrzymane drogą pokojowego rozwoju cywilizacyi... Ach, ta okrutna walka może już jest w przededniu swego wybuchu?... Bo ileż ją zapowiada znaków! Nędza ludu, egoizm bogaczy, zbrodnie i bóle, wszystko to napiera na zbutwiały gmach społecznego ustroju, który chwieje się już i, pękającemi ścianami, zapowiada blizki swój upadek. Przed laty pojechałem do Lourdes. Chciałem na miejscu przekonać się, czy Bóg wielbiony przez ubogich umysłem, czyni dla nich cuda, mogące tłumy maluczkich zawrócić w tył, ku pierwotnym, naiwnym wierzeniom, uśmierzającym bóle znoszone na ziemi obietnicą nagrody w niebiosach. Następnie byłem w Rzymie. Dążyłem tam z naiwną nadzieją znalezienia nowej religii, dostosowanej do naszych demokratycznych pojęć, a przez to mogącej ułagodzić umysły, obdarzyć świat szczerą wiarą w potęgę braterskiej miłości, zapewniającej powrót i trwanie złotej epoki szczęścia na ziemi. Ach, jakże srodze zawiodłem się w Lourdes i w Rzymie! Tu i tam stanąłem nad bezdenną przepaścią. Marzyłem dwukrotnie i dwukrotnie padłem rażony ciosem, który na razie wydał mi się być nieuleczalnym. Marząc bowiem o szczęśliwości wszystkich moich bliźnich i goniąc za temi rojeniami, zgubiłem sam siebie, utonąłem jak okręt rozbity, który doszczętnie osiadł na dnie morskiej głębiny. Lecz lat parę łączyło mnie z ludźmi miłosierdzie. Starałem się leczyć spotykane rany, niecąc w sobie ufność, że braterską pomocą można dać ulgę wszystkim cierpiącym. Ale obecnie już nie wierzę w moc miłosierdzia, jest ono bezpożytecznym wysiłkiem, śmieszną drobnostką wobec nieodzownej potrzeby wymiaru sprawiedliwości, której nadejście każdy z nas przeczuwa i wyczekuje z lękiem lub z utęsknieniem. Nic już nie może powstrzymać jej nadejścia, lecz godziny wyczekiwania trwogą obiegają czyste nawet serca. Lecz ja, bracie, wyczerpany jestem walką, jestem już tylko popiołem, pustym grobowcem! Bracie, ja w nic już nie wierzę, w nic, w nic!... A tylko rozpacz szarpie mi zbolałe serce moje!
Piotr powstał, a stanąwszy, rozkrzyżował ramiona, jakby chcąc z nich upuścić ciężar zwątpienia samotnie dotąd dźwigany. Wilhelm patrzał na brata strwożony i współczujący.
— Co mówisz, bracie?... A ja myślałem, że stoisz niewzruszenie przy swoich religijnych wierzeniach, że nic nie może zakłócić spokoju twego serca! Wszak jesteś uważany za wzór przykładnego księdza, czczą cię jak świętego, cuda zdolnego wywoływać swą modlitwą... Piotrze, czy wiesz, że przy tobie nie śmiałem nawet mówić o religii, której jesteś sługą, lękając się zadrasnąć cię nieostrożnem słowem... A ty mi mówisz, że wszystkiemu przeczysz i że w nic, w nic nie wierzysz!...
Piotr odrzekł powoli:
— W nic nie wierzę, bo nic nie ma! Szukałem... uparcie pragnąłem coś znaleźć i uratować się od zwątpienia, lecz nic nie znalazłem, prócz bólu, który mnie wypełnia i serce mi rozsadza!
— Bracie, mój drogi... Piotrze... jakże okropnie musiałeś już cierpieć... A więc religia dziś jeszcze ma swoich męczenników, lecz w odwrotnem biorąc to znaczeniu... o ileż wyższą jest wiara w wiedzę... patrz, ja całe życie do niej się modliłem, co mi nie przeszkodziło zachować młodzieńczy zapał i roić o chimerach!
Pochwycił w swe dłonie ręce Piotra i serdecznie je tuląc, patrzał na przerażoną twarz tego niewierzącego księdza, który w chwili egzaltacyi, przezwyciężywszy swoją dumę, zdobył się na wyjawienie swej strasznej tajemnicy, ukrywanej tak starannie w milczeniu i spełnianiu przepisów swego rzemiosła. Jakże niezmiernie ciężkiem musiało być to trwanie w kłamstwie narzuconem dumą gardzącego wszystkiem człowieka! I jakże nieustanne musiał on z sobą wieść walki, by wreszcie z nadmiaru znużenia i obrzydzenia wypowiedzieć całą swą gorycz! Miesiąc temu, Piotr nie byłby przypuścił możliwości takiej spowiedzi. Samotność, w jakiej zamknął się, żyjąc tylko sam w sobie, utrwalała jego katusze. Lecz od pięciu już tygodni żył w oddzielnych jak dotąd warunkach i nie upłynął dzień jeden bez napływu coraz to nowych wrażeń. Wzruszony niespodziewanem zbliżeniem się z Wilhelmem, zamięszany w dramat jeszcze nieukończony, Piotr silnie to wszystko odczuł, a oprócz tego wszak słyszał teraz codziennie prowadzone rozmowy, nasuwające mu cały szereg myśli dotąd nigdy przez niego nieporuszanych. Z coraz wyraźniej zaznaczającą się w samym sobie odmianą, zastanawiał się nad warunkami pracy, nad wyzyskiem roboczego ludu przez możnowładnych chlebodawców, nad nędzą wciąż zagrażającą większości. Nie dalej zaś, jak przed kilku dniami, czyż serce mu nie drgnęło niespodziewanym błyskiem nadziei?... Wszak zmienił swe poglądy, potępiające ogół uniwersyteckiej młodzieży, zaczynał teraz wierzyć, iż pracuje ona, by jutro odmiennem i jaśniejszem było od dzisiaj. Wszystko się więc złożyło, by nadmiarem negacyi bolejący Piotr, mógł uledz przemożnej sile wzruszenia i krzykiem rozpaczy zwierzyć się przed bratem, którego tak niedawno i niespodziewanie odzyskał.
Wilhelm musiał to zrozumieć i wylew zwierzenia Piotra przypisał wezbranemu jego sercu. Trzymając go wciąż za ręce, posadził przy sobie w pobliżu otwartego okna i rzekł silnie wzruszony:
— Bracie, drogi mój bracie, ja nie chcę, abyś cierpiał! Nie odstąpię cię teraz i zobaczysz, że cię uleczę. Bo znam cię, o wiele lepiej, aniżeli ty sam znać się możesz. Cierpienie twoje i rozpacz pochodzą ztąd, że serce twoje jest w ciągłej rozterce z rozumem, a uleczonym zostaniesz, gdy pomiędzy niemi nastąpi zgoda, która wyniknie, gdy kochać będziesz to, co może być rozumianem przez ciebie.
Wilhelm, bardziej jeszcze przybliżywszy się do brata, zaczął do niego mówić głosem zniżonym i z serdeczną czułością:
— Wiesz, mój drogi, to nasza biedna matka i nasz biedny ojciec, w dalszym ciągu walczą z sobą w tobie. Ty byłeś wtedy dzieckiem, więc nie możesz o tem wiedzieć, lecz ja byłem świadkiem nieszczęśliwego ich pożycia. On cierpiał przez nią, bo ona traktowała go zawsze jak potępieńca, człowieka zatracającego swoją duszę, ona zaś cierpiała przez niego, widząc swe próżne usiłowania, by go nawrócić i skłonić do pobożności. Gdy śmierć poniósł niespodziewanie, skutkiem wybuchu, przy robieniu doświadczeń w tem oto laboratoryum, ona tę śmierć nagłą nazwała karą bożą i pozostała w przekonaniu, że duch nieboszczyka wiecznie pokutować będzie wśród murów tego domu. A jednak, jakże zacnym i dobrym człowiekiem był nasz ojciec! Z zamiłowaniem oddawał się pracom w laboratoryum, i pragnął, by prawda i miłość światem rządziły. Od chwili, gdy my tu razem we dwóch spędzamy z sobą dnie i wieczory, czuję ciągłą jego obecność... on obcuje z nami w tem dawnem, swojem, ulubionem ustroniu... on odżył przez nas, bo w zjednoczonych naszych sercach zamieszkał, a ona, nasza ukochana i święta matka, również przytula nas do swego łona i płacze, nie chcąc nas rozumieć, obstając dalej przy swoich wierzeniach... A może to ich miłość dla nas zatrzymała mnie dotąd przy tobie, mój bracie, wszak miałem tu pozostać na znacznie krótszy przeciąg czasu... a patrz, jak dobrze, iż dłużej przyszło mi zamieszkać pod twoim dachem, bo oto teraz jestem przy tobie i uściskiem moim zmuszę cię kochać życie i dążyć ku życiu...
Roztkliwione serce Piotra pieściło się teraz wiarą, że rodzice rzeczywiście otaczają ich obu skrzydłami swej opieki i ciepłem swego przywiązania. Pod wrażeniem słów Wilhelma, odczuł całe dobro jego obecności w tej właśnie chwili, i z rozkoszą zaczął wywoływać wszystkie wspomnienia lat dziecinnych. Dworek rodzinny stał mu się droższym jeszcze, widział go, jak cały zajaśniał słodyczą smutków minionych, a zapowiadających dnie nowe.
— Bracie mój — szeptał dalej Wilhelm — czy wiesz, że od ciebie zależy, by waśnie rodziców ustały?... Bo te ich waśnie przedłużają się w tobie, a ustąpią, gdy ty w zgodzie będziesz sam z sobą. Ty odziedziczyłeś rozum ojca, a serce naszej matki. Ztąd tyle walk z sobą wieść musiałeś, lecz teraz, gdy wiesz co było tego przyczyną, staraj się, by zgoda została zawartą. Trzeba, żebyś kochał, bo tego chce w tobie natura naszej matki, ale trzeba, byś wiedział, co kochasz, byś rozumiał, dla czego kochasz, bo inaczej nie zadowolnisz wymagań twego rozumu. Bracie mój, wierz mi, że wszystkie twoje rozpacze i męki pochodzą z przyczyny, żeś nie mógł dotąd nic ukochać z całem oddaniem się miłości, wszak dotąd jeszcze nie zaspokoiłeś pragnień życiowych, jakich się w tobie domaga cała twoja istota. Zacznij więc żyć, kochaj, bądź człowiekiem a nie zrzekającą się i połowiczną, sztuczną potwornością!
Piotr jęknął boleśnie:
— Już nie mogę... nie mogę... śmierć zwątpienia wysuszyła mnie i nigdy nie ożyję, bo jestem już tylko popiołem!
— Ach, nie mów tego, bracie, bo serce mi się krwawi! Nie wierzę, by zwątpienie spustoszyć cię miało na zawsze! Dopóki iskra życia pozostaje w człowieka, nie należy tracić nadziei! Ty powiadasz, że w nic już nie wierzysz, wszystkiemu zaprzeczasz... ach, bracie, mylisz się, bo każdy z nas żyjących dochowuje do końca coś z pierwotnej swej natury i pieści swoją chimerę, oraz nadzieję... Lecz słuchaj, ty mi wyspowiadałeś się z ran, które ci dokuczają, teraz ja ci opowiem moje marzenia i szalone nadzieje, jakiemi żyję! Ale patrz, jakie to dziwne: ja, człowiek pracy i wiedzy, jestem marzycielem, starym dzieciakiem — i tak jest z wielu innymi ludźmi pracy i wiedzy. Czyżby wiara miała się obecnie rodzić i utrwalać w laboratoryach chemików?
Na myśl zeznań, jakie miał zamiar uczynić przed bratem, Wilhelm uczuł się jeszcze silniej wzruszonym i w porywie serdeczności, objął Piotra ramieniem i, przytulony do niego, zaczął mówić cicho, jakby w obawie, by ktokolwiek nie podsłuchał słów jego wielkiej spowiedzi:
— Dla czegóż nie miałbym ci tego powiedzieć, chociaż nawet moi synowie o tem nie wiedzą. Lecz ciebie odzyskuję teraz, jesteś znów człowiekiem, a nie księdzem, jesteś moim bratem, któremu zwierzam się, jak najbliższemu z przyjaciół. To, że ci się zwierzę, utrwali nasze wrodzone przywiązanie, będziesz mi odtąd droższym, a przypuszczam, że dla ciebie zacznie się ztąd uleczenie i powrót do życia.
Nie wypuszczając brata ze swych objęć, Wilhelm opowiedział mu o uczynionym przez siebie wynalazku nowej materyi wybuchowej, o sile tak nadzwyczajnej, że skutki jej nie dawały się obliczyć. Dla praktycznego zastosowania tego środka w czasie wojny, obmyślił plan armaty rzucającej bomby na znaczną odległość. Armia rozporządzająca taką machiną, musi być zwycięzką, bo w parę godzin może zniszczyć najpotężniejszą ilość nieprzyjacielskich pułków, a bombardując miasta, prawie że natychmiastowo zburzy je doszczętnie. Znalazłszy formułę swego odkrycia, Wilhelm jeszcze powątpiewał i na nowo obliczał i doświadczał, lecz teraz był już zupełnie upewnionym, że się w niczem nie omylił i wszystko było gotowe, mógł z łatwością fabrykować materyę, czego opis, wraz z planami armat i bomb złożył w miejscu bezpiecznem. Po długim, kilkomiesięcznym namyśle, zdecydował się ofiarować Francyi uczyniony przez siebie wynalazek, by w przyszłej wojnie z Niemcami, mogła liczyć na bezwarunkowe i natychmiastowe zwycięztwo. Postanowił tak, a jednakże nie czuł się być człowiekiem o ciasnym patryotyzmie, przeciwnie nawet, bo niezachwianie wierzył w międzynarodowe braterstwo, utrwalone przez cywilizacyę wyzwoloną z pęt dzisiaj ją krępujących. Lecz Wilhelm wierzył przedewszystkiem w apostolską cywilizacyjną misyę Francyi. Paryż, podług niego, był dzisiejszym i jutrzejszym mózgiem świata, zatem wszelka wiedza i dobro tylko z Paryża i przez Paryż, mogły być obwieszczone całemu rodzajowi ludzkiemu. Wszak Wielka rewolucya z Paryża tchnęła na świat ideały wolności, równości i braterstwa, z Paryża więc lot wezmą wszystkie inne wieści, mające na celu ostateczne wyzwolenie człowieka. Trzeba więc, by Paryż był zwycięzkim, bo inaczej nie może nastąpić rzeczywiste zbawienie świata.
Szczegóły, jakie Wilhelm opowiadał o wynalezionej przez siebie materyi, były zrozumiałe dla Piotra, dzięki konferencyi o środkach wybuchowych, jaką niedawno słyszał w mieszkaniu Bertheroy. Projekty Wilhelma olśniły go swym polotem i drgnął uniesiony radością, przejąwszy się pięknem misyi zwycięzkiego Paryża. Teraz dopiero zrozumiał z jak szlachetnych pobudek Wilhelm się obawiał, by nie odkryto tajemnicy, którą do czasu zachować pragnął. Ukradziony przes Salvata nabój zwrócił ogólną uwagę uczonych, czyż tego nie było dosyć, by tajemnica wynalazku została wykrytą?... A Wilhelm pragnął módz dowolnie wybrać dzień i godzinę złożenia swego daru Francyi. Dotychczas jedyną jego powiernicą była babka. Wiedziała ona wszystko, oraz miała rozporządzenia, jak należało jej postąpić w razie nagłego wypadku, lub śmierci Wilhelma. Wierzył jej, jak samemu sobie i ze spokojem myślał, że właśnie ona, a nie kto inny, rozporządzi wielką spuścizną, jakaby po nim pozostała.
— Lecz teraz, bracie — mówił dalej Wilhelm — jeszcze spokojniejszym będę, bo ty mi przybyłeś i możesz mi być wielką, a nieodzownie potrzebną pomocą. Bo trzeba dojść do celu! Trzeba celu nie chybić! A wiesz, od czasu wybuchu, od chwili, gdy tu jestem zamknięty i żyję w całej niepewności, opadają mnie chwile zwątpienia... Pożera mnie niecierpliwość i obawa!... Bo, słuchaj, bracie... słuchaj... Ten Salvat, którego zbrodni my wszyscy jesteśmy przyczyną... Ta burżuazya szalejącą żądzą zysków i przekładająca śmierć na swem złocie, nad ustąpienie z niego choć jednej kruszyny... Ta prasa sprzedajna, okrutna względem słabych, mściwa względem samotnych, zbijająca pieniądze, chociażby kosztem najsroższych klęsk publicznych... Ach, bracie, pośród tego nawału jadu, wyzysku, zbrodni, jakże ciężko odnaleźć prawdę, sprawiedliwość, rękę zdrową i rozsądnie mogącą użyć pioruna, w jaki chcę ją uzbroić! Paryż zwycięzki, Paryż stolica świata, ach, ten Paryż! Czyż będzie on wtedy owym wyczekiwanym i pożądanym zbawcą?... Ach, bracie... wiesz, czasami padam uznojony pod brzemieniem dręczących mnie myśli i okrutnych niepewności. Bo wiem, że wynalazek mój wyrokuje, kto będzie panem i rządcą świata, a trudno mi wybrać... trudno mi powziąć stanowczą decyzyę... więc wolę czekać... pragnę mieć czas do namysłu... wszak teraz, wszak dotąd jeszcze mnie nie gna żadna ostateczność...
Wilhelm powstał z miejsca, wzburzony zwierzeniem, gniewny własnemi obawami, a przedewszystkiem smutny niemożnością odgadnięcia chwili, w której spełnią się jego marzenia, które może nigdy w całości ziścić się nie dadzą?... Bracia milczeli a wśród nocnej ciszy zaczęły się rozlegać miarowe kroki Barthèsa, chodzącego po górze, jak po więziennej celi, tem zwykłem swojem mieszkaniu.
Piotr, na nowo rozgoryczony bólem Wilhelma, szepnął:
— Chcesz ludzi kochać, zbawiać, chcesz, by się rzeczywiście czuli wolnymi i równymi! Czy słyszysz kroki Barthèsa?... One ci dają odpowiedź! Barthes całe życie spędził w więzieniu, wtrącony tam swą miłością wolności!
Wilhelm spostrzegł, jak nieostrożnie zwierzył swe obawy i swe wątpliwości, więc co prędzej znów pochwyciwszy brata w serdeczny, długi uścisk, rzekł z uśmiechem:
— Daruj mi, bracie! Daruj! Bluźniłem, bo na każdego spadają chwile zwątpienia... Lecz chcę, byś wraz ze mną wierzył, byś wraz ze mną radował się blaskami nadziei! Bracie, nie ma jak praca! Pracuj i kochaj, a odrodzenie w tobie nastąpi! Gdy zaczniesz żyć, pracując i kochając, pozyskasz zdrowie i spokój!
Uścisk i słowa Wilhelma roztkliwiły Piotra, i, wybuchnąwszy płaczem, zawołał.
— Ach, jakże pragnę uwierzyć temu, co mówisz! Jakże pragnę być uleczonym! Wyznaję, że od czasu, jak zamieszkałeś ze mną, odczuwam pewną w sobie zmianę, i to zmianę ku czemuś lepszemu! Lecz wszystko to jest jeszcze niewyraźne, i nie wierzę, bym mógł odżyć w zupełności! Jestem księdzem, a zatem człowiekiem umarłym, pustym grobowcem, widmem ludzkiej istoty.
Konwulsyjny płacz Piotra oddziałał zaraźliwie na Wilhelma i bracia, spotkawszy się w uścisku, długo wspólnie płakali, a sercem spojeni, przyzywali w pamięci rodziców, by przyłączyli się do nich i boleli wraz z nimi, jak za lat dawnych, za lat dziecięcych skarg i żałości.
Okno, wychodzące na ogród, dotąd pozostało otwartem, a przez szeroką jego pustą ramę napływała noc ciemna, cicha i łagodnie ciepła. Na horyzoncie nieledwie że zgasł odblask świateł Paryża. Już Paryż leżał uśpiony pod tajemniczym urokiem nocy, opadającej ze spokojnego nieba, na którem teraz ukazały się błyszczące gwiazdy.




CZĘŚĆ TRZECIA.

I.

W środę, w wigilię pół-pościa, miała się odbyć w pałacu Duvillard venta dobroczynna na rzecz wspomożenia kasy Przytułku pracy dla inwalidów. Bazar został urządzony w dolnych salonach, otwieranych tylko w razach wielkich przyjęć. Wszystkie trzy sale, w stylu Ludwika XVI, miały okna wychodzące na paradny, wewnętrzny dziedziniec, czworokątny, nagi, lecz majestatyczny. Spodziewano się wielkiego napływu gości, albowiem pięć tysięcy kart wejścia rozesłano po mieście, do wszystkich wybitniejszych przedstawicieli świata paryzkiego. Wieść o mającym się dziś odbyć bazarze krążyła od dni kilku, wróżąc jak najpomyślniejsze powodzenie; publiczność skłonną była podziwiać odwagę państwa Duvillard, którzy nie lękali się zbombardowaną bramę swego pałacu szeroko otworzyć, zapraszając tłumy do swoich salonów. Wprawdzie mówiono zcicha, że policya od rana nie przestawała strzedz pilnie ulicy Godotde-Mauroy, bezpieczeństwo zatem zdawało się być zupełnie zapewnione.
Myśl urządzenia Bazaru była świetnym pomysłem barona Duvillard, a wobec formalnej jego woli, Ewa poddała się nieprzyjemnościom, towarzyszącym temu, poświęcając się dla dobra instytucyi, której przewodniczyła z niezrównanym wdziękiem, lecz z również niezrównaną niedbałością. Dzienik „Globus“ z natchnienia swego naczelnego redaktora, Fonsègne, umieścił parę artykułów, zapowiadających sprzedaż dobroczynną w pałacu Duviilard, kładąc przytem nacisk uwydatniający zasługi baronowej, inicyatorki tego szlachetnego pomysłu. Bo ileż wzruszającej dobroci było w sercu tej kobiety, poświęcającej swój czas, pieniądze, oddającej swój pałac do spełnienia miłosiernego uczynku! Nie byłaż to wspaniałomyślna odpowiedź tych jednych, stojących u szczytu, a wyzwanych, zagrożonych przez drugich, rządzących się skrajnością swych najwstrętniejszych instynktów?... Wszak tak niedawno pałac ten uległ karygodnemu zamachowi, dziaś otwiera swe podwoje, w celu zebrania jałmużny dla potrzebujących pomocy. Któż teraz ośmieli się powiedzieć, że bogata burżuazya obojętną jest na cierpienia nędzarzy, że nie czyni wysiłków, by wspierać robotników, nieumiejących zabezpieczyć swej starości?...
Salony miały się otworzyć o godzinie drugiej, a zamknąć o siódmej, sprzedaż zatem miała trwać pięć godzin. Była godzina dwunasta w południe, a jeszcze wiele pozostawało do ukończenia ostatecznego przygotowania sklepów i rozłożenia towarów. Kilkunastu robotników śpieszyło się z przybijaniem dekoracyj, a tyleż kobiet gatunkowało przedmioty, przeznaczone na sprzedaż. Podczas, gdy cały dół pałacu oddany był w ich ręce, na pierwszem piętrze, w apartamentach do codziennego użytku, państwo Duvillard mieli już zasiąść do śniadania, jak zwykle, w towarzystwie kilku bliższych znajomych. Pewnego rodzaju niepokój i niesmak wywarł w ich kółku dzisiejszy artykuł, napisany przez Saniera w „Głosie ludu“, wznawiający kampanię przeciwko przekupionym członkom parlamentu w sprawie afrykańskich kolei żelaznych. Sanier z bezczelną uszczypliwością pytał się, jak długo powtarzać się będą opowieści o bombach i spiskujących anarchistach, by sztucznie rozsiewanym o nich postrachem odciągnąć uwagę publiczną od spraw ważniejszych i rzeczywiście żywotnych. Tym razem Sanier wymienił ministra Barroux, jako jednego z przekupionych. Oznaczał nawet sumę, dwukroć stu tysięcy franków, jaką Barroux otrzymał, a przytem zapowiadał, że wkrótce ogłosi listę nazwisk, trzydziestu dwóch innych senatorów i deputowanych, przekupionych znacznie niższemi datkami. Wobec tych denuncyacyj należało się spodziewać interpelacyi Mege’a, a było to tem niebezpieczniejszem, iż zapanowało wielkie i ogólne rozdrażnienie umysłów, podnieconych strachem bomb i anarchistów. Z innej zaś strony dochodziły wieści, że Vignon ma zamiar skorzystania z okoliczności i poruszy całą swą partyę polityczną, by obalić ministeryum. Zapowiadał się przeto nieunikniony i burzliwy przełom w polityce bieżącej; na szczęście Izba z powodu pół-pościa, zawiesiła swe posiedzenia do piątku, pozostawały więc dwa dni, by przygotować się i rozejrzeć w położeniu.
Ewa była dziś słodsza i apatyczniejsza, niż zwykle, a w pięknych jej oczach zaległ smutek harmonizujący z bladością twarzy. Przypisywała to zmęczeniu, bo od paru dni dość czynny brała udział w przygotowaniach Bazaru dobroczynnego. W rzeczywistości zaś niepokoiła się z powodu Gerarda, który od pięciu dni widocznie unikał z nią rozmowy sam na sam i wymówił się od proponowanej przez nią schadzki. Pewną będąc, że go dziś zobaczy, włożyła na jego intencyę suknię z białej jedwabnej materyi, wiedząc, że ten strój odmładza ją i upiększa. Wszakże pomimo wspaniałej figury, przezroczystej cery i jasnowłosej fryzury, znać po niej było jej lata. Usta miała przywiędłe i roje drobnych zmarszczek na skroniach i dokoła oczu. Kamilla, która miała być jedną ze sprzedających w Bazarze, uparła się, by włożyć, jak zwykle suknię ciemnego koloru, mówiąc, że kiedy stare kobiety ubierają się jak młode, to ona dla zrównoważenia, musi nosić babskie stroje. Lecz uśmiechała się tak ironicznie i tyle dowcipu połyskiwało w jej oczach, że była prawie ładną. Wydłużona jej twarz przypominająca głowę kozy, ułomna jej postać — znikły, zapomniane wobec jej dowcipnej, ożywionej rozmowy.
W saloniku niebiesko-srebrnym, Ewa wraz z córką oczekiwały przyjścia gości, zaproszonych na śniadanie. Ewa drgnęła, ujrzawszy wchodzącego generała Bozonnet, przybywał bowiem bez siostrzeńca, który mu miał towarzyszyć. Generał zaraz przy powitaniu, wytłómaczył nieobecność Gerarda. Musiał pozostać przy matce, trochę dziś cierpiącej, lecz po śniadaniu niezawodnie przyjdzie, by wziąć udział w Bazarze. Ewa słuchała strwożona, a chociaż siliła się ukryć swoje zaniepokojenie, Kamilla, wpatrzona w jej twarz, odgadła wszystko i zapromieniała okrutną radością. Ewa coraz silniej odczuwała jakieś nieokreślone, lecz wielkie nieszczęście, a spojrzawszy na tryumfującą twarz córki, upewniła się, że napewno jest zagrożoną. Pod wrażeniem groźby, wyczytanej w oczach Kamilli, zbladła, z trwogą wyczekując zapowiadającej się burzy.
Wtem wbiegła szybko, jak zawsze i, jak zawsze rozbawiona i wesoło śmiejąca się, księżna Rozamunda de Harn. Wyznaczoną została na jedną z dam sprzedających w sklepie baronowej, która ją lubiła za jej ciągłe wybuchy wesołości i bezustanną trzpiotliwość. Rozamunda ubrała się dziś w suknię atłasową ognistego koloru, a ekscentrycznie strojna, pasmami niesfornie kędzierzawych włosów, chuda, drobna, podobna do przebranego młodego chłopca, śmiała się, opowiadając, że na skręcie ulicy kareta jej została najechaną i mocno uszkodzoną. A gdy z apartamentów swych nadeszli baron Duvillard, w chwilę zaś potem Hyacynt, księżna zaczęła robić wymówki temu ostatniemu, bo wczoraj czekała na niego napróżno. Nie przybył, chociaż obiecał jej, że przyjdzie, by ją zaprowadzić do Montmartre, gdzie w niektórych kawiarniach dają zadziwiające przedstawienia wieczorne; podobno, że są to rzeczy okropne, lecz tem właśnie dla niej ciekawsze. Z miną znudzoną Hyacynt odpowiedział, że zatrzymali go wczoraj przyjaciele, u których odbył się seans magii, a wywołana dusza świętej Teresy bosko deklamowała sonet o miłości.
Podczas rozmowy księżnej z Hyacyntem, nadszedł Fonsègne z żoną. Zwykle bywał wszędzie sam, nie lubiąc pokazywać się w towarzystwie żony, kobiety dość ograniczonej, milczącej i brzydkiej, lecz dziś musiał uczynić wyjątek, albowiem pani Fonsègne była jedną z dam opiekunek instytucji Przytułku dla inwalidów pracy. Wreszcie, on sam występował dziś w oficjalnym charakterze administratora instytucyi, a zatem członka czynnego w Bazarze dobroczynności. Wszedł, jak zwykle, z twarzą uśmiechniętą i ożywioną, a drobna, szczupła jego postać wykwintnie opięta w długi, czarny tużurek, zdawała się być pewną siebie, jak przystoi na człowieka dyrygującego ważnemi sprawami finansowemi, i dyrektora dziennika, będącego głównym organem Rzeczypospolitej zachowawczej. Jednakże każdy, znający go bliżej, mógł w nim dziś dostrzedz wewnętrzny niepokój. Mrugał nerwowo powiekami i zaraz na wstępie spojrzał badawczo na barona, chcąc zapewne odkryć na jego twarzy wrażenie z przeczytanego artykułu w „Głosie ludu“. Lecz spostrzegłszy, że Duvillard spokojnie i z rozjaśnioną twarzą żartuje, bawiąc rozmową Rozamundę, Fonsègne nabrał wiary w swoją gwiazdę. Wszak nigdy dotąd niepośliznęła mu się noga, zatem i tym razem zwycięzko przebrnie trwożne godziny, grożące zdradą wiernego mu zawsze szczęścia. Opanowawszy się natychmiast, zaczął swobodnie rozmawiać z Ewą o sprawach Przytułku.
Wtem baronowa przypomniała sobie sprawę Laveuve’a, rzekła więc z ożywieniem:
— Czyś pan nie widział się z księdzem Fromont?... Dawno u nas nie był.. a chciałabym mu powiedzieć dobrą nowinę... On tak serdecznie nam wszystkim polecił tego starego biedaka.. Laveuve’a... Otóż będzie zadowolnionym... Wszystkie formalności zostały przyśpieszone i od trzech dni mamy w Przytułku łóżko dla Laveuve’a... Ksiądz Fromont może go nam przyprowadzić; kiedy zechce.
— Tak, zostałem o tem powiadomionym, lecz od miesiąca nigdzie nie spotkałem księdza Fromont...
— A więc wybornie się składa... bo wczoraj napisałam list do księdza Fromont, zapraszając go, by przyszedł zwiedzić nasz Bazar... Rada jestem, że się zdecydowałam na ten list... bo niezawodnie przyjdzie, więc będę miała przyjemność osobistego zakomunikowania mu nowiny, która go ucieszy...
— A ja cieszę się, że go oficyalnie nie zawiadomiłem, bo byłbym panią pozbawił przyjemności, którą rozumiem.. Ksiądz Fromont należy do wyjątkowych ludzi, którym miło pomagać w spełnieniu miłosierdzia... A przytem to niezmiernie uprzejmy ksiądz...
— Ach, tak... święty ksiądz... kochamy go i poważamy w naszem kółku...
Baron zawiadomił głośno żonę, iż nie należy czekać ze śniadaniem na młodego deputowanego Duthila, albowiem przysłał depeszę, wymawiając się od przyjścia z powodu nagłych, a bardzo ważnych interesów. Fonsègne znów się zaniepokoił i znacząco spojrzał na barona. Lecz ten uśmiechnął się i łaskawie uspokoił, mówiąc pół-głosem:
— Nic ważnego. Jest zajęty poleceniem, jakie mu powierzyłem. Ale zjawi się tu niedługo.
A odprowadziwszy Fonsègne’a na stronę dodał:
— Pamiętaj wydrukować notatkę, którą ci oddałem.
— Jaką notatkę?... Ach tak!... Już wiem... o tym wieczorze, na którym deklamowała Sylwia. Sam chciałem o tem zacząć mówić... bo mi nie wypada drukować tego artykułu z powodu nieuzasadnionych pochwał. Mam obowiązki względem moich czytelników...
Dotąd promieniejący, wesoły i zwycięzki, Duvillard nagle pobladł i zawołał prawie rozpaczliwie.
— Ależ, mój drogi, to koniecznie musi być wydrukowane i właśnie w twoim dzienniku! Bardzo mi na tem zależy... przyrzekłem to Sylwii... czemże się usprawiedliwię przed nią, jeżeli notatka nie ukaże się w „Globie“.
Baron z najwyższem zaniepokojeniem patrzył błagalnie na Fonsègne’a, który zdawał się być uszczęśliwionym ze swej nieodzowności, kpiąc wewnętrznie z tego starego człowieka, ujarzmionego wdziękami wyzyskującej go dziewczyny. Naumyślnie zwlekał z daniem odpowiedzi, zabawiony wystraszoną miną barona, który gotów był hojnie sypnąć pieniędzmi, byle Sylwię zadowolnić, i nie być przez nią odepchniętym i pozbawionym upragnionych rozkoszy. Widząc coraz silniejsze zakłopotanie Duvillarda, rzekł, jakby oddając rzeczywistą, wielką usługę:
— Dobrze, zgadzam się... wydrukuję, widząc, że tak niezmiernie panu na tem zależy... Daję słowo honoru, że wydrukuję!...
Ponieważ wiadomem już było, że Gerard i Duthil nie przyjdą, nie zwlekano dłużej ze śniadaniem, i całe towarzystwo, zebrane w saloniku, przeszło do sąsiedniej jadalnej sali. Ewa zajęła miejsce pomiędzy generałem de Bozonnet i Fonsègne, a Duvillaad pomiędzy Rozamundą a panią Fonsègne, Kamilla i Hyacynt usiedli przy dwóch przeciwnych końcach stołu. Dzisiejsze śniadanie miało w sobie coś pośpiesznego, nienormalnego, co chwila któraś z służących wchodziła, by złożyć raport swojej pani i otrzymać od niej rozkazy, drzwi zamykały się z hałasem, mury odbijały stuk młotków w dolnych salonach pałacu. Spokojny, zwykły tryb życia ustąpił zamięszaniu, wywołanemu mającą się odbyć uroczystością. Rozmowa, toczona przy stole, była urywaną, gorączkową, biesiadujący bowiem mimowoli ulegli gorączkowej atmosferze, panującej dziś w domu państwa Duvillard. Ktoś zaczął mówić o wczorajszym balu u ministra spraw wewnętrznych, natychmiast ktoś drugi zagadał o jutrzejszej popularnej uroczystości pół-pościa, a każdy powracał do sprawy najważniejszej, do zaraz otworzyć się mającego Bazaru. Wymieniano cyfrę wydatków zrobionych na zakupy, bawiono się w przypuszczenia co do cen, jakie będą nakładane przez damy sprzedające, obliczano możliwe zyski, lecz urywane, niedopowiadane o ten zdania plątały się ze światowemi pogłoskami, ze śmiechem i próbami dowcipów.
Gdy generał wspomniał nazwisko sędziego Amadieu, Ewa rzekła, że nie śmie go zapraszać, wiedząc, jak bardzo jest zajęty sprawą z anarchistami, lecz miała nadzieję, że wymknie się, chociażby na godzinę z trybunału, by przyjść coś kupić w Bazarze. Fonsègne żartował z ognistego koloru sukni Rozamundy, mówiąc jej, że zapewnie w niej płonie ogień podsycany przez wszystkich szatanów. Rozamuada zdawała się być uszczęśliwioną, albowiem to odpowiadało chwilowej jej pasyi zajmowania się satanizmem. Duvillard silił się bawić milczącą zawsze panią Fonsègne, a Hyacynt, oderwanemi zdaniami i w słowach wyszukanych, zadziwiał księżnę, opowiadając o postępie magii, o nadzwyczajnej, a już udającym się próbom, przemiany dziewiczej czystości mężczyzny w anioła, naturalnie, że po oswobodzeniu go od możności ulegania brutalnym popędom męskim. Kamilla była promieniejącą, szczęśliwą i dowcipniejszą, niż kiedykolwiek; od czasu do czasu zatrzymywała na matce pałające, nienawistne spojrzenie, co Ewę przerażało i smuciło, czuła bowiem, że dotychczasowa skryta pomiędzy niemi walka wybuchnie otwarcie i stanie się bezlitosną.
Już deser miał się ku końcowi, gdy matka usłyszała przenikliwy i umyślnie podniesiony głos córki, jakby rzucający jej wyzwanie:
— Ach, podług mnie, to najkomiczniejsze są stare elegantki, które udają młode dziewczątka. Malują się, krygują i przypuszczają, że ktokolwiek da się na to złapać i weźmie je za młode! A z upodobaniem ubierają się biało, jak do pierwszej komunii! Oj, takie panie, to najgorsze, wartoby było, żeby młodzież strzegła się padać ofiarą ich zalotności... Wstręt i obrzydzenie we mnie budzą te przestarzałe samice!
Nerwowym ruchem Ewa powstała, mówiąc:
— Przepraszam państwa, lecz musimy się śpieszyć... Przejdźmy więc na kawę do sąsiedniego pokoju... I tak lękam się, czy nam czasu starczy, by trochę odetchnąć... Lecz dziś wszystko idzie przyśpieszonym trybem...
Kawa była podana w saloniku niebiesko-srebrnym, a w pobliżu okna postawiono olbrzymi kosz z herbacianemi różami, które napełniały powietrze swym przedziwnym zapachem. Baronowa, namiętnie lubiąc kwiaty, zapełniła niemi cały pałac, tak iż zdawało się, że wiosna tutaj wiecznie panuje.
Trzymając w ręku parującą filiżankę czarnej kawy, baron zaprosił Fonsègne’a do swego gabinetu na cygaro, chcąc z nim pomówić bez świadków, drzwi wszakże pozostawił otwarte i do saloniku zalatywały chwilami echa basowych ich głosów, mięszających się w żywo prowadzonej dyskusji. Generał de Bazonnet, rad że nareszcie spotkał tutaj osobę poważną i umiejącą słuchać, usiadł przy pani Fonsègne i opowiadał jej bardzo długą i zawiłą historyę żony pewnego oficera, która towarzyszyła mężowi podczas kampanii 1870 r. Hyacynt nie pijał czarnej kawy, mówiąc pogardliwie, że jest to napój dobry dla szewców. Wyzwoliwszy się na chwilę od Rozamundy, dopytującej się go o szczegóły seansów magii, zbliżył się do siostry i szepnął niezadowolniony:
— Wiesz, moja kochana, żeś bardzo głupio postąpiła... Do czegóż to podobne takie szpilkowanie mamy?... Mnie na tem nic nie zależy, ale przestrzegam cię, że ludzie spostrzegą twoją nienawiść... a przytem, bądź przekonaną, że twoja taktyka jest grubiańską... razi brutalnością formy.
Kamilla, utkwiwszy w nim swoje wymowne, szydercze, czarne oczy, rzekła sucho:
— A ty, mój kochany, nie mięsząj się do spraw, które do ciebie nie należą.
Przestraszony wzrokiem i tonem siostry, Hyacynt, chcąc uniknąć burzy, powrócił w stronę księżnej, która, delikatnie maczając usta, dopijała kieliszek likieru. Zaproponował, by z nim poszła do sąsiedniego czerwonego salonu, gdzie pokaże jej obraz świeżo zakupiony przez ojca. Zawezwany przez niego, generał nieomieszkał poprowadzić z sobą nieocenioną panię Fonsègne, z poddaniem słuchającą dalszego ciągu opowiadanej przez niego historyi.
Matka i córka zostały więc same. Niespodziewana ta okoliczność tak osłabiająco podziałała na Ewę, iż musiała się oprzeć o marmurową konsolę, a łagodnego i tkliwego będąc usposobienia, miała ochotę zapłakać nad przykrością, jakiej lękała się w swym naiwnym egoizmie, czując, że nic nie znajdzie dla powstrzymania napaści swej przeciwniczki. Dla czego ona mnie nienawidzi? Dla czego tak pragnie pozbawić mnie ostatniej rozkoszy, jaką daje mi życie?... Ewa patrzyła na córkę z rozpaczą, lecz bez gniewu, a nieszczęście chciało, iż w chwili, gdy Kamilla, uczyniwszy nad sobą wysiłek, chciała się skierować ku drzwiom salonu, sama ją powstrzymała, robiąc uwagę nad jej ubraniem:
— Źle robisz, upierając się nosić tylko ciemne kolory... Wierzaj mi, moje dziecko, że jest ci w nich nie do twarzy...
Ewa, pyszniąca się swą urodą, dumna, że dotychczas, pomimo lat czterdziestu sześciu, wzbudzała podziw i miłość, z mimowolnem politowaniem patrzyła w tej chwili na brzydką, ułomną dziewczynę, nigdy nie mogąc pogodzić się z myślą, że była ona rodzoną jej córką. Jakto, więc to krzywe stworzenie, o długich, kościstych ramionach i rękach garbusa, o kozim profilu, było zrodzone z niej, z jej pięknie zarysowanych kształtów ciała, z jej piękna, z jej urody, dla której miała uwielbienie, pielęgnując ją całe życie z nabożeństwem, z religijną czcią, jedyną wreszcie, jaką kiedykolwiek rzeczywiście odczuła. Wstydziła się szpetoty swojej córki, a w tej chwili do niej przemówiwszy, dała jej to wyraźnie do zrozumienia intonacyą głosu i spojrzeniem pełnem politowania.
Kamilla zatrzymała się jak wryta, zdawało się jej, że w twarz ją smagnięto uderzeniem szpicruty. Przystąpiła nagle do matki. Przez chwilę milczała, przeszywając ją spojrzeniem, wreszcie cicho, przez zęby rzekła, nie spuszczając z niej wzroku:
— Znajdujesz, że nie umiem się ubierać... Trzeba było mnie nauczyć... trzeba było zajmować się mną a nie sobą... trzeba było mi powiedzieć, jaką być powinnam... trzeba było mnie nauczyć być piękną... i odkryć przedemną swoje sekrety...
Ewa nie mogła odżałować, że tak bez zastanowienia zatrzymała córkę dotknąwszy ją bolesną uwagą. Żałowała, nienawidząc scen gwałtownych i słów obraźliwych. Chcąc więc załagodzić gniew Kamilli, zwłaszcza teraz gdy lada chwila mogli nadejść goście z sąsiedniego salonu, lub ktoś ze służby oczekującej pań na dole, przerwała:
— Dość już... uspokój się... nie udawaj gorszej niż jesteś... Przecież wiesz, że cię kochałam...
Kamilla wybuchnęła stłumionym, szyderczym śmiechem:
— Tyś mnie kochała!... Ach, moja biedna mamo, jakże nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz! Najpierw zastanów się, czyś ty kiedykolwiek w życiu kogo kochała?.. Chcesz, aby ciebie kochano, lecz przyznaj, że to co innego! Ale pomyśl tylko, jest że to możliwem, abyś ty mogła kochać swoje dziecko, wogóle dziecko?... Ty nie masz nawet wyobrażenia, czem może być tego rodzaju uczucie. A ja byłam brzydka, wstydziłaś się mojej szpetoty, zatem był jeszcze jeden powód więcej, byś się mną nigdy nie zajmowała. Z obrzydzeniem odwracałaś się odemnie, zostawiając mnie w zupełności na łasce służby, a zakochaną będąc w sobie i ciągle sobą zajętą, nie miałaś nawet nigdy czasu dowiedzieć się, czy ci płatni ludzie dozorują mnie sumiennie. Tak, wiem dobrze, iż tak zawsze o mnie dbałaś... nie rób teraz miny zadziwionej, i wiedz, że po za nią widzę jeszcze wstręt i obrzydzenie, jakie masz do mojej szpetoty... Tem więcej, że chociaż jestem potworem w porównaniu z tobą, jednakże przeszkadzam ci, zawadzam...
Ostatnie słowa Kamilii zapowiadały, że scena nie zaraz się ukończy. Przystąpiły do siebie blizko i twarz w twarz, zacisnąwszy zęby, szeptem podobnym do syku, gorączkowo zamieniały zdania.
— Kamillo, rozkazuję ci, milcz. Nienawidzę kłótni.
— Nie zamilknę. Muszę się bronić, gdy na mnie napadasz. Jeżeli nie podobają ci się moje ciemne suknie, to wiedz, że je kładę z twojego powodu... chcę, byś zrozumiała niewłaściwość twoich białych sukien...
— Nie rozumiem, dlaczego cię oburzają moje białe suknie.
— Owszem... rozumiesz... nie udawaj... Lecz jeżeli chcesz, bym mówiła wyraźniej, to powiem... Otóż wiedz, moja kochana mamo, że znajdują się tacy, którym się podobam, pomimo, że mnie uważasz za niegodną mierzenia się z tobą... podług ciebie jestem brzydką, szpetną... otóż niewszyscy są tego zdania...
— Jesteś brzydką, bo nie starasz się być inną... przecież zwykle tylko to ci zarzucam.
— Niepotrzebnie mi to zarzucasz, bo taką, jaką jestem, umiałam się podobać... i podbiłam serce, pomimo że nie umiem się ubierać.
— A czyjeż to serce?... Dlaczegoż nic o tem nie wiemy?... Niechajże się ten kawaler oświadczy i co rychlej z tobą ożeni...
— O bądź spokojna, moja kochana mamo, on napewno ożeni się ze mną! Toż to będzie dla ciebie uciecha! Pozbędziesz się mego widoku, ale może jesteś już w obawie, że brzydko mi będzie w stroju panny młodej?...
Obie kobiety unosiły się w walce, sztyletując się oczyma, a chociaż zdawało się im, że mówią szeptem, głosy się im wyrywały z gardła. Kamilla, patrząc z okrucieństwem na matkę, zawołała tryumfująco:
— Temi dniami, Gerard przyjdzie oświadczyć się o moją rękę.
Ewa pobladła i, prawie nie zrozumiawszy, spytała.
— Gerard?... Dlaczego mi to mówisz?
— Dla czego?... Dlatego że Gerard mnie kocha i Gerard chce się ze mną ożenić, więc o nim muszę mówić a nie o kim innym... Tak Gerard, Gerard mnie kocha... Dosyć się nasłuchałem twoich złośliwych uwag... nie ma dnia, byś mi nie wyrzucała mojej szpetoty... mojej potworności.. jak widzisz, Gerard jest innego zdania... gusta macie odmienne...
Zamilkły i zdawało się, że kłótnia się skończyła. Lecz była to tylko pauza, odpoczynek wobec okropności naraz ujawnionej i odtąd na zawsze dzielić je mającej. Nie były to już matka i córka, lecz dwie rywalki, nienawidzące się i lękające się wzajemnie.
Ewa, dysząc, spojrzała dokoła, czy aby nikt nie nadchodzi i nikt nie podsłuchuje, wreszcie rzekła stanowczo:
— Tobie niewolno wychodzić za mąż za Gerarda!
— Dlaczego?... czy powiesz dlaczego, właśnie za Gerarda niewolno mi wyjść za mąż?...
— Bo ja tego niechcę... a niechcę, bo to jest niemożliwe.
— Wykrętów nie lubię... powiedz przyczynę. Powiedz wyraźnie!
— Nie potrzebuję się przed tobą jaśniej tłomaczyć. Wiedz tylko, że to małżeństwo nie może przyjść do skutku.
— Jak widzę, nie chcesz być szczerą... Więc powiem ci sama to, czego nie chcesz powiedzieć. Gerard jest twoim kochankiem. Ale ja nie zwracam na to uwagi! Cóż mnie to może szkodzić, że ty byłaś kochanką Gerarda?... Wiem o tem oddawna, a pomimo to liczyłam, że Gerard ze mną się ożeni...
Rozpłomienione oczy Kamilii dodawały jako komentarz: „chciałam ci zabrać Gerarda, bo wiem że go kochasz!“ Brzydka, ułomna Kamilla zapragnęła w ten sposób zemścić się na matce, która, pomimo swego wieku była jeszcze piękną, ponętną, i wzbudzającą pożądania mężczyzn. Tryumfowała w tej chwili, zabierała kochanka znienawidzonej rywalce. Tej kobiecie od dzieciństwa zazdrościła urody, a potem zazdrościła kochanego przez nią mężczyzny.
Ewa w serce rażona słowami córki, ledwie trzymając się na nogach, mówiła gasnącym głosem:
— Nieszczęsna dziewczyno... sama nie wiesz co mówisz... wysilasz się, by mi dokuczyć, by mnie ranić...
Lecz zamilkła i musiała się uśmiechnąć, bo z sąsiedniego salonu nadbiegała Rozamunda, wołając, że trzeba się śpieszyć, gdyż nadeszła godzina otworzenia bram pałacu, zatem muszą być na dole w swoich sklepach, gdy publiczność zacznie napływać. Ewa kiwnęła głową na znak, że zaraz pójdzie, lecz tymczasem mocno oparła się o konsolę w obawie, że nogi nie zdołają jej utrzymać.
Hyacynt, stanąwszy blizko siostry, rzekł, patrząc w inną stronę:
— Prowadzisz się idyotycznie... po co wyzywasz mamę do kłótni?... Lepiej były byście zrobiły, idąc na dół zaraz po kawie. Idźcie teraz, bo znów się na siebie rzucicie...
Kamilla gniewnie odparła:
— Wynoś się i zabieraj z sobą ich wszystkich. Lepiej nam będzie nie mieć was na karku!
Hyacynt spojrzał na matkę wzrokiem syna świadomego o przyczyny zajścia, Znajdował, że to wszystko jest zbytecznem i wprost śmiesznem. A z politowaniem widząc brak energii w matce, nieumiejącej stawić czoła tej żmii, jak nazywał siostrę, ruszył ramionami i pozostawiając je, by dalej trwały, kiedy chcą, w swej głupiej chęci kłócenia się, postanowił uprowadzić i zatrzymać gości w najodleglejszym rogu wielkiego czerwonego salonu. Wśród chwilowej ciszy, słychać było dolatujące wybuchy śmiechu Rozamundy i monotonny głos generała, który bawił panią Fonsègne nowo rozpoczętem opowiadaniem. Matka i córka myślały, że są same, lecz z sąsiedniego pokoju doleciały ich uszów głosy barona i Fonsègne’a. Zatem ojciec mógł usłyszeć treść ich burzliwej rozmowy! Ewa rozumiała, że najlepiej byłoby przerwać tę scenę z córką, lecz nie miała siły uczynić tego. Obawa stracenia Gerarda przykuwała ją na miejscu, a słowa Kamilli, pewnej jego miłości, policzkowały ją jak obelga. Powtórzyła więc:
— To małżeństwo nie może przyjść do skutku. Gerard się z tobą nie ożeni! Gerard ciebie nie kocha!
— Owszem, kocha! Gerard tylko mnie kocha!
— Łudzisz się, moja kochana! Najzupełniej się łudzisz! Gerard był zawsze dla ciebie uprzejmym, bo litował się, widząc cię zawsze przez wszystkich opuszczoną. Ale grzeczności Gerarda nie powinnaś sobie mylnie tłomaczyć. Wiem napewno, że Gerard nie może cię kochać.
— A ja wiem, że mnie kocha! Kocha napewno! zaraz ci powiem dla czego: bo uważa mnie za daleko mniej głupią od innych, chociażby ładniejszych, a przytem Gerard kocha mnie, bo jestem młodą!
Na chwilę zamilkła, chcąc się nasycić radością swego tryumfu, wiedziała bowiem, jak bolesną dla jej matki jest utrata młodości. Mściła się więc na tej pięknej kobiecie, której dotąd tak namiętnie zazdrościła uroczego powabu, nęcącego oczy i serca wszystkich mężczyzn.
— Tak, mamo, Gerard kocha mnie za moją młodość... bo młodość w kobiecie to coś znaczy. Ty, mamo, już zapomniałaś o tem, bo twoja młodość oddawna przeminęła... Lecz masz na mnie przykład: jestem brzydką ale młodą, a więc tą młodością ponętna, pachnąca, oczy mam błyszczące, usta świeże... A włosy moje tak są gęste i długie, że gdybym chciała, mogłabym okryć się nimi jak najwspanialszym płaszczem... Tak, tak, nawet najszpetniejsza dziewczyna ma swój wdzięk będąc młodą... Rozumiesz więc, że dla kobiety w twoim wieku jest niebezpiecznem i bolesnem mierzyć się z kobietą młodą, chociażby nawet potwornie brzydką... Ale cóż chcesz, moja droga mamo... wszystko mija, więc i dla ciebie wszystko już minęło, już się skończyło i to nazawsze, bezpowrotnie. Prawda, że byłaś piękną, lecz teraz, chociaż usiłujesz odmładzać się sztucznie, jesteś już tylko ruiną... i zapewne jest ci wstyd twojej starości, jest ci gorzko, gdy sobie to uprzytomnisz przed lustrem.
Mówiła, kładąc nacisk na każde słowo, pragnąc, by jak sztylet dosięgło serca stojącej przed nią matki. Łzy nabiegły do oczu Ewy, czuła się dotkniętą w najboleśniejszą ranę. Ach, tak, była bezbronną wobec starości, zaczynającej już psuć dawną jej piękność! Bolała na myśl, że miłość odwróci się od niej na zawsze! Była więc już tylko tym przejrzałym owocem opadłym z drzewa i skazanym na wieczne zatracenie.
— Matka Gerarda nigdy nie pozwoli, by jej syn z tobą się ożenił!
— Gerard ją nakłoni... Gerard mnie kocha, więc przekona swoją matkę... Wreszcie mam dwa miliony posagu... a Gerard niema żadnego majątku, zatem, chociażby dla tych dwóch moich milionów, matka Gerarda da nam przyzwolenie.
— A więc sama uznajesz, że Gerard ożeni się z tobą tylko dla pieniędzy!
— O nie! Gerard się ze mną ożeni, bo mnie kocha, bo kocha moją młodość, lubi moje towarzystwo. Mogę cię zapewnić, moja droga mamo, że to będzie małżeństwo z miłości, ze wzajemnej miłości. Lecz Gerard ma lat trzydzieści sześć i dotąd nie pomyślał o wyrobieniu sobie stanowiska, a ponieważ niema majątku, zatem pomyślnie się składa, że ta którą kocha, ta z którą pragnie się ożenić, przyniesie mu nietylko szczęście, ale także i pieniądze... Ach, my naprawdę będziemy dobranem i szczęśliwem małżeństwem! Kochamy się i pewnymi jesteśmy, że zawsze kochać się będziemy! A ponieważ jesteśmy młodzi, ileż lat prawdziwego szczęścia otworzyło się już dla nas!
Znów twarze matki i córki znalazły się jedna tuż koło drugiej. Drażliwa, okrutna scena przedłużała się bez końca, i podczas gdy zewsząd dolatywały głosy i śmiechy, tutaj wrzał dramat toczący się w ciszy, lecz zawzięty, okrutny, straszny, jak zbrodnia. Zdławionemi głosami, dysząc, rzucały sobie obelgi i żadna nie chciała ustąpić, pomimo, że w każdej chwili mógł ktoś nadejść i odkryć przyczynę okropnego pojedynku matki z córką. Od czasu do czasu rozlegał się wesoły śmiech ojca, rozmawiającego w sąsiednim pokoju, przy drzwiach prawie roztwartych.
— Zkąd wiesz, że on ciebie kocha?... To twój wymysł! Bo to nieprawda! Nieprawda. On tobie nie mógł tego powiedzieć!
— Owszem. Powiedział mi ze dwadzieścia razy i powtarza za każdem spotkaniem.
— Żartuje sobie z ciebie!... Żartuje, a ty się na tem nie poznajesz! Albo uważa cię za dziecko i mówi ci słowa bez żadnego znaczenia. Przecież nigdy ci nie powiedział, że chce się z tobą ożenić?...
— Niejednokrotnie mówiliśmy o tem z sobą, a Gerard sam o tem rozpoczyna rozmowę, gdy jesteśmy sami. Obecnie już jesteśmy w zupełnem porozumieniu. Gerard będzie usiłował przekonać swoją matkę, a gdy trudności z tej strony będą usunięte, oświadczy się oficyalnie moim rodzicom. Lada dzień to nastąpi.
— Kłamiesz, bezczelnie kłamiesz! Chcesz mi dokuczyć, więc kłamiesz, kłamiesz!
Rozpacz Ewy wybuchła w tym protestującym okrzyku. Już zapomniała, że jest matką i że mówi do córki. Była tylko rozkochaną kobietą, znieważoną przez tryumfującą rywalkę. Wyznała wszystko, zanosząc się od płaczu:
— On mnie tylko kocha! Mnie jedną! Czy słyszysz? Mnie kocha a nie ciebie. Przed kilku dniami przysięgał mi, że mnie będzie zawsze kochać i na honor się zaklął, że nigdy się z tobą nie ożeni!
Kamilla roześmiała się z ostrą ironią:
— Ach, moja biedna mamo, jakże jesteś naiwną! Zupełne z ciebie dziecko! Tak, z usposobienia ty jesteś dzieckiem a nie ja, chociaż latami o połowę jestem od ciebie młodszą. Więc ty przywiązujesz jakiekolwiek znaczenie do słów, które Gerard ci powiedział, będąc do tego przez ciebie znaglonym! Ach, biedna moja mamo! Żal mi cię szczerze! Doprawdy powinnabyś mieć więcej życiowego doświadczenia, lata twoje takby nakazywały! A tymczasem ty, jak młode dziewczątko, wierzysz protestom mężczyzn! Gerard nie jest przewrotnym, ani złym, lecz jest słabego charakteru i przysięgał coś chciała, bo nie śmiał na razie drażnić cię niepotrzebnie... Właśnie dla tego, że jest dobrym nie umie nikomu wyrządzić przykrości. Ale on mnie kocha.
— Kłamiesz! Kłamiesz!
— Nie, mamo. Mówię tylko prawdę. Lecz zastanów się trochę i sama osądź. Zauważyłaś, że Gerard oddawna cię unika?... Temu przeczyć chyba nie możesz?... Chociażby dziś nie przyszedł na śniadanie, bo ma już dosyć swoich sentymentalnych spojrzeń i czułych wymówek. Musisz sobie z tego zdawać sprawę, lecz bronisz się od pogodzenia się z rzeczywistością... jesteś bardzo słabą kobietą, moja mamo... i radzę ci zdobądź się na odwagę, i powiedz sobie, że wszystko dla ciebie się skończyło. Gerard lituje się nad tobą i dlatego okazuje ci uczucia, jakich już pozbył się oddawna... wreszcie będąc dobrze wychowanym człowiekiem jest grzecznym... ale możesz mi wierzyć, że biedny Gerard oddawna łamie sobie głowę, co wymyślić, by z tobą stanowczo zerwać stosunek, który mu cięży.
— Kłamiesz! Kłamiesz!
— Po co mi powtarzasz niepotrzebnie to słowo niemające żadnej podstawy! Lepiej, rozpytaj się sama Gerarda, oblicz twoje lata, przypomnij sobie, że jestem twoją córką i zajmij się wydaniem mnie za mąż, za człowieka, którego kocham i przez którego jestem kochaną. Radziłabym ci załatwić to wszystko w sposób przyzwoity i cichy. Staraj się być uprzejmą i dobrą, a jeżeli rzeczywiście kochasz Gerarda, toś powinna przedewszystkiem dbać o jego szczęście. A więc poświęć się dla niego i nie psuj mu życia twoją przestarzałą miłością. Gerard mnie tylko kocha, zatem oddaj mi go, bo on sercem tylko do mnie należy.
— Kłamiesz! Kłamiesz! Kłamiesz, ty bezczelna dziewczyno! Mówisz mi to wszystko, by mnie dręczyć, by mnie zabić!
W szale rozpaczy i gniewu Ewa przypomniała sobie, że jest matką, a więc że może skarcić tę wyrodną córkę. Nie mając kija, ani szpicruty pod ręką, wyrwała z żardinierki wysoką gałąź z kwitnącemi żółtemi różami i ciernistą łodygą smagnęła twarz Kamilli. Kropla krwi ukazała się na skroni, przy samej powiece.
Do wściekłości doprowadzona, Kamilla rzuciła się ku matce z podniesioną ręką, gotową do wymierzenia razu.
— Strzeż się, bo zapomnę, że jesteś moją matką i obiję cię jak ostatnią łajdaczkę... Lecz przebaczam ci tym razem... ale wiedz, że chcę mieć Gerarda... Gerard będzie moim mężem... odbiorę ci go ze skandalem, jeżeli nie ustąpisz dobrowolnie... radzę, byś o tem zapamiętała!
Uderzywszy córkę, Ewa nagle osłabła i osunęła się w fotel. Wzburzona była przebytą sceną a zarazem czuła wstręt do poniżającej kłótni. Egoistyczna jej natura potrzebowała spokojnego, szczęśliwego życia, ciągłych pieszczot, pochlebstwa i szeptu uwielbień.
Kamilla w groźnej, szyderczej postawie pożerała matkę oczyma, rada, że mogła być jawnie sobą. Czuła się upojoną swojem okrucieństwem.
Zapadło długie milczenie i tylko śmiech ojca rozlegał się tuż obok.
Wtem do saloniku wbiegł Hyacynt. Zastał Kamillę wpatrzoną z okrucieństwem w matkę, która teraz rzewnie płakała. Spojrzawszy z pobłażającą wzgardą, na obie kobiety, rzekł:
— Cóż?... Jak widzę ulżyłyście sobie!... Czy nie lepiej było uniknąć tego wszystkiego! I obrałyście sobie właśnie dzień dzisiejszy! Jakie to głupie! Na dole jest już pełno osób i wszyscy się o was dopytują... Przybiegłem, by was natychmiast tam sprowadzić.
Bardzo być może, iż nie byłyby go usłuchały, pragnąc jeszcze przeciągnąć okropną swą zwadę, lecz Duvillard i Fonsègne, wypaliwszy cygara, nadeszli z gabinetu, oświadczając, że i oni zejdą teraz na dół przypatrzeć się publiczności. Ewa podniosła się z fotela i, już nad sobą panując, uśmiechała się z suchemi oczyma, a Kamilla, stanąwszy przed lustrem, poprawiała włosy, wpierw otarłszy chusteczką krople krwi czerwieniące się na skroni.
Trzy wielkie, dolne salony, tapicerzy udekorowali makatami i mnóstwem wspaniałych, podzwrotnikowych roślin. Sklepy wybite były czerwoną jedwabną materyą, stanowiącą efektowne i wesołe tło dla towarów, rozstawionych i rozłożonych na wielkich stołach, oddzielających damy sprzedające od publiczności, która tłumnie napływała. Bazar przedstawiał się bogato, błyskotliwie, pełen najróżniejszych towarów, począwszy od obrazów podpisanych głośnemi nazwiskami mistrzów, do drobiazgów etażerkowych, bielizny i strojów damskich. Ta mięszanina wabiła oczy i zniewalała kupujących. W jednej z sal był urządzony bufet, gdzie drobne, białe rączki najwykwintniejszych paryżanek, podawały wina. Lakierowany wózek, zaprzężony w maleńkiego kucyka, a kierowany przez rój młodych dziewczątek, krążył po salonach, zatrzymując się na żądanie amatorów, chcących, za opłatą, grać na katarynce. Inne młode panny sprzedawały we wszystkich salonach, bilety loteryi mającej zakończyć dzisiejszą uroczystość.
Lecz Duvillard słusznie obliczył, iż główną ponętą dla przyciągnięcia publiczności, będzie stanowiła pałacowa brama, tak niedawno uszkodzona podrzuconą bombą. Piękne, światowe damy doznawały rozkosznego wzruszenia, przechodząc pod sklepieniem, noszącem jeszcze ślady wybuchu, bo chociaż główne uszkodzenia już zostały zreparowane, wszakże nie zamalowano jeszcze murów, pokrytych jak szramami świeżym tynkiem, zabliźniającym szczeliny popękanych kamieni w ścianach. Zaniepokojone a jednak uradowane główki kobiet wychylały się z ciekawością z okien powozów, dążących przed zajazd na dziedzińca, a w trzech salonach, zamienionych na bazar dobroczynności, co chwila można było słyszeć wykrzykniki: „Moja droga, czy widziałaś tę bramę?... To okropne! Przerażające! Całe mury były potrzaskane! Ledwo, że cały pałac nie runął! Ach, moja droga! Wiesz, boję się. Bo kto może nam zaręczyć, iż nowy, jeszcze straszniejszy wybuch nie nastąpi podczas, gdy tu jesteśmy! Przyznaj, że dajemy dowód odwagi! Drżałam przez całą drogę! Lecz cel tego bazaru tak jest wzniosły, że niepodobna było nie przezwyciężyć strachu. Pomyśl tylko, za pieniądze dziś zebrane stanie nowy pawilon! A niema czcigodniejszej instytucyi, jak Przytułek dla inwalidów pracy! Wreszcie trzeba, abyśmy były przykładem! Więc koniecznem jest zamanifestowanie odwagi z naszej strony, w ten tylko sposób zwyciężymy tych potwornych anarchistów. Sami się zlękną, widząc, że nimi pogardzamy i że lekceważymy ich sposób wojowania“.
Gdy Ewa wreszcie przybyła z Kamillą i zajęła miejsce w swoim sklepie, sprzedaż szła już w nim wybornie pod kierunkiem księżnej Rozamundy de Harn, która w tego rodzaju okolicznościach była wprost nieocenioną. Przebiegła, chciwa a przedewszystkiem zalotna, wabiła kupujących, zdzierając z nich bajeczne sumy, i wszystko w swym sklepie ceniąc na wagę złota.
— Wreszcie panią widzę! — zawołała, ujrzawszy nadchodzącą Ewę. — A radzę, niech się pani pilnuje, sprzedając... bo tu mnóstwo jest amatorek gotowych zabierać nam towary za bezcen... Znam takie rybki!... Wszystko przerzucą, obejrzą i wyczekują chwili, by im ustąpić taniej, niż w magazynie!... Mnie one nie złapią... umiem je odstraszyć swojemi cenami, które na szczęście, innym wydają się bajecznie nizkiemi.
Rozamunda mówiła głośno, bawiąc się, że się śmiano z jej gorączkowego przejęcia się rolą damy sprzedającej w bazarze dobroczynnym. Ewa tego nie umiała i ze zwykłą powolnością zasiadła, jak królowa na tronie, zadawalniając się patrzeniem na ruch panujący w salonach. Zmusiła się wszakże do dyrygowania córką, która sprzedawała w jej sklepie. Kamilla słuchała słów matki z przybranym dla przyzwoitości uśmiechem i udaną łagodnością. Ewa, panując nad smutkiem i rozpaczą swych myśli, nieledwie że omdlewała z wysiłku. Przerażoną przytem była koniecznością swej obecności wśród tego tłumu, do którego z obowiązku musiała się uśmiechać. Wtem spostrzegła siedzącego na ławce księdza Piotra Fromont. Pomyślawszy, że rozmowa z nim choć trochę oderwie ją od rozpaczy, zalegającej zbolałe jej serce, zbliżyła się i usiadła obok księdza, nie mogąc z osłabienia utrzymać się na nogach.
— Jakże rada jestem, żeś pan otrzymał mój list i przyszedł na moje wezwanie! Pozwoliłam sobie na to, bo mam dobrą nowinę dla pana, przytem chciałam, abyś pan miał przyjemność osobistego zaniesienia jej swemu protegowanemu. Otóż Laveuve, ten starzec tak gorąco przez pana polecony naszej instytucyi, jest przyjętym... Wszystkie formalności są już załatwione i możesz go pan jutro umieścić w Przytułku!
Piotr osłupiał, słuchając:
— Laveuve... On umarł.
Teraz Ewa się zadziwiła.
— Czyż być może?.. Naprawdę umarł?... Pan mi nic o tem nie mówiłeś. Nie! To jest niemożebne! Przecież tyle było kłopotu z przyśpieszeniem jego sprawy! A w razach koniecznego pośpiechu, mamy do załatwienia daleko więcej formalności, aniżeli w zwykłych okolicznościach, gdy sprawa podąża normalnym trybem. Starań było bez miary z powodu Laveuve’a.. a ile papierów!.. Całe stosy zapisano, żeby go módz jak najśpieszniej przyjąć do Przytułku. Ale pan zapewne tylko żartuje, mówiąc mi o jego śmierci? Powiedz mi, proszę, czy naprawdę Laveuve umarł, pomimo wszystko, cośmy dla niego zrobili?...
— Tak, umarł. Już miesiąc upłynął od dnia jego śmierci.
— Doprawdy?... Miesiąc... już miesiąc jak Laveuve umarł! Nigdybym się nie była tego spodziewała! Nie mogliśmy nic o tem wiedzieć, bo zniknąłeś pan od jakiegoś czasu... Lecz co za nieszczęście, że ten Laveuve umarł! Pan nie wie zapewne, ile to nam sprawi kłopotu, bo wszystko, co się zrobiło przez ten miesiąc, trzeba będzie odrobić... Nasze przepisy nieubłagalnie nam to nakazują... Doprawdy, niespodziewałam się tak złego obrotu sprawy...
— Najmocniej panią przepraszam... rzeczywiście powinienem był panią zawiadomić o śmierci Laveuve’a... Lecz stało się, ale ręczę pani, że on rzeczywiście umarł...
Rozmowa z Piotrem przygnębiająco oddziałała na Ewę. Nie lubiła mówić o śmierci i o umarłych. Zawsze ją to mroziło i przejmowało strachem, obecnie zaś strwożyła się, jakby złą przepowiednią. Zdawało się jej, że ją samą przykrywają całunem i spuszczają do zimnego grobowca; wszak życie jej dziś przerwało się, wraz z ostatnią miłością. Piotr zaś pomimowoli uśmiechnął się z goryczą nad okrutną ironią tego miłosierdzia, przybywającego z pomocą w miesiąc po pogrzebie!
Piotr pozostał teraz sam na czerwonej aksamitnej ławce, bo Ewa odeszła, by powitać przybywającego sędziego Amadieu. Spieszył się on bardzo z powrotem do trybunału, gdyż uwolnił się tylko na krótką chwilę, by pokazać się w bazarze dobroczynnym i kupnem jakiego drobiazgu, złożyć dowód swej sympatyi dla instytucyi, będącej pod przewodnictwem baronowej Duvillard. Pochwycił go wszakże Massot, najczynniejszy z reporterów „Globu“ i natarczywie zaczął badać sędziego, jak obecnie stoi prowadzone przez niego śledztwo. Czy prawdą jest, że jakiś mechanik, nazwiskiem Salvat podłożył bombę pod pałacową bramę? Czy też należy to uważać za bajkę, wymyśloną przez policyę, bo tak utrzymywała pewna część paryzkiej prasy. Co o tem wszystkiem wyrokował sędzia?... Czy Salvat jest wymyśloną postacią? Czy policya rzeczywiście wpadła a trop właściwy?... Czy zbrodniarz będzie ujęty?... Amadieu bronił się od dania odpowiedzi na te wszystkie pytania, słusznie utrzymując, że sprawa ta jest poza obrębem jego wiadomości, a stanie się jego sprawą dopiero z chwilą, gdy Salvat zostanie aresztowanym i oddanym w jego ręce. Lecz słowa sędziego były w niezgodzie z wyrazem jego twarzy, z intonacyą jego głosu, całem zachowaniem się dawał do zrozumienia, że wie bardzo dużo a stalowe jego oczy połyskiwały znacząco, jakby zapowiadając niezmiernie ważne wypadki w jak najbliższym czasie. Mnóstwo młodych, strojnych kobiet otoczyło rozmawiających dwóch mężczyzn, pragnąc chociażby jedno słowo dosłyszeć o tej okropnej historyi, jaka je przerażała, jak dzieci wylękłe opowiadaniami o wszędzie zaczajonych opryszkach. Z miną człowieka niemającego chwili do stracenia, Amadieu uwolnił się od pytań dziennikarza, i, jakby nie widząc rozgorączkowanych kobiet śledzących za każdem jego słowem i ruchem, zbliżył się do sklepu baronowej i, kupiwszy od Rozamundy parosusową papierośnicę za dwadzieścia franków, natychmiast skierował się ku wyjściu.
Poznawszy zdaleka Piotra, Massot przyszedł go powitać i, z właściwą sobie gadatliwością, rzekł zaraz na wstępie:
— Jak pan sądzisz, wszak Salvat musi już być daleko?... Niegłupi czekać na policję!... Pewnie, że zemknął natychmiast po zamachu i nie w Paryżu go znajdą... Doprawdy, że policja jest nieoszacowaną ze swojemi poszukiwaniami! Za boki się biorę od śmiechu, gdy wspomnę różne jej niepowodzenia!...
Już miał rozpocząć opowiadanie któregoś wspomnienia, gdy stanęła przed nim Rozamunda, przywołując za sobą Hyacynta.
— Panie Massot — zaszczebiotała — pan wszystko wiesz i wszędzie uczęszczasz... zatem osądź pan bardzo ważną sprawę pomiędzy nami... „Muzeum okropności“ na Montmartre, ta kawiarnia, w której co wieczór śpiewa Legras, ową piosnkę o „Kwiatach rosnących na bruku“.
— Zachwycające miejsce... urocze... nie śmiałbym tam nikogo zaprowadzić.
— Pan żartujesz, a ja na seryo się pytam... Otóż, przyznaj pan, że uczciwa kobieta może tam pójść, jeżeli jej towarzyszy ktoś znajomy — mężczyzna należący do jej kółka towarzyskiego!
I nie czekając na odpowiedź, zwróciła się w stronę Hyacynta, wołając uradowana:
— A co?... Widzisz, mój drogi, że pan Massot nie przeczy... przyznaje mi rację! Zatem musisz mnie tam zaprowadzić! Pójdziemy dzisiaj, pójdziemy, jakże się cieszę!
Wybuchnąwszy śmiechem, uciekła i, stanąwszy w swoim sklepie, z wdziękiem i przymileniem, sprzedała pudełeczko szpilek wiekowej damie, która zapłaciła jej dziesięć franków, za przedmiot wartości jednego susa.
Popatrzywszy za odbiegającą Rozamundą, Hyacynt wycedził przez zęby, z miną człowieka do głębi rozczarowanego życiem:
— Idyotka... cieszy się chęcią zobaczenia nocnej kawiarni!...
Massot okazał się pobłażliwym i filozoficznie ruszywszy ramionami, rzekł, że każda kobieta lubi nowość i potrzebuje rozrywki. Hyacynt, przybrawszy minę jeszcze więcej znudzoną, odszedł zwolna w stronę ładnych, młodych panien sprzedających bilety loteryjne, a Massot śledząc wzrokiem wymuszoną jego postać, szepnął:
— Byłby już na niego czas, by jaka kobieta nauczyła go być mężczyzną...
Lecz nagle zamilkł, patrząc z zaciekawieniem w stronę drzwi, a po chwili nachyliwszy się do Piotra, rzekł:
— Wiesz pan, Duthil przyszedł! Cóż ten Sagnier plótł rano w swoim dzienniku, zapewniając, że Duthil spać dziś będzie w kozie... w Mazas...
Duthil, uśmiechnięty, promieniejący, szybko przebijał się przez tłum w stronę sklepu baronowej, w pobliżu którego spostrzegł barona Duvillard, w dalszym ciągu rozmawiającego z dyrektorem „Globu“. Jeszcze będąc zdaleka, mrugał znacząco i dawał znaki ręką, pragnąc corychlej powiadomić barona o zwycięztwie, jakie odniósł w trudnej, dyplomatycznej sprawie, której się podjął. Szło tu ni mniej ni więcej, jak o ważny manewr, mający przyśpieszyć występ Sylwii na scenie teatru Komedyi francuzkiej. Wmówiła ona w Duvillarda, że powinien wydać obiad na cześć pewnego z wpływowych krytyków. Twierdziła, że gdy zostanie mu przedstawioną, oczarowany przez nią użyje wszelkich środków, by zmusić administracyę teatru do dania jej upragnionej roli. Otóż wpływowy krytyk był człowiekiem surowym i unikającym tego rodzaju zaprosin. Wręcz więc odmówił, a Duthil, tem niezrażony, i przejęty ważnością poruczonej mu przez barona misyi, od trzech dni bezustannie biegał po Paryżu, poruszając wszystkie swoje stosunki, błagając ludzi znanych i nieznanych, by wpłynęli na starego mruka. Wreszcie zwyciężył i, niosąc tę nowinę, Duthil był rzeczywiście upojony swojem zwycięztwem.
— Drogi baronie, dziś, o godzinie wpół do ósmej! Ależ się zmordowałem! Dalibóg łatwiejby mi było przeprowadzić w izbie uchwałę nowej emisyi jakichkolwiek papierów.
Śmiał się, rozglądał dokoła, niezmiernie uradowany powodzeniem. Duthil przedewszystkiem chciał się bawić i prowadzić wesołe życie, zaś rolę deputowanego rozumiał tylko jako najdogodniejszą ku temu drogę. Sumienie tego człowieka, zajmującego się polityką, pozwalało mu teraz drwić z wyczytanych rano denuncyacyj w „Głosie ludu“. Pewnym był bowiem, że baron go wesprze i ocali w razie niebezpieczeństwa.
Fonsègue zapragnął go postraszyć, by się zabawić przemianą tej trzpiotowatej twarzy:
— Nie bądź tak wesołym... Źle... bardzo źle, wszystko może przepadło...
Dnthil zbladł i już mu się zdawało, że widzi komisarza policyi, ciągnącego go gwałtem do Mazas. Strach taki chwytał go czasem niespodziewanie, jak kolki w boku. Lecz atak zwykle trwał krótko i Duthil uspakajał się i trzpiotał jeszcze weselej. Cóż u licha! Czego miał się obawiać, bawił się dzisiaj, to i jutro bawić się będzie!
— Ja się niczego nie obawiam — odpowiedział, patrząc znacząco na barona. — Mam swoje zasługi, a one starczą, by mnie obronić.
Duvillard, zadowolniony z pomyślnego załatwienia tak żywo interesującej go sprawy, uścisnął obie dłonie młodego deputowanego mówiąc, że jest poczciwym chłopakiem. A zwróciwszy się w stronę Fonsègne, rzekł:
— Wszak będziesz z nami na tym obiedzie?... Musisz, koniecznie i nieodzownie musisz być z nami... Chcę, aby Sylwia była dziś otoczoną imponującem kółkiem ludzi... Duthil będzie przedstawicielem Izby, ty dziennikarstwa — paryzkiej prasy, ja finansów...
Zamilkł nagle, spostrzegłszy Gerarda przeciskającego się dyskretnie, bez pośpiechu, pomiędzy tłumem strojnych kobiet, zalegających salony. Giestykulując, przywołał go; a gdy młody człowiek był już blizko, Duvillard rzekł nieledwie z prośbą:
— Drogi Gerardzie, liczę, że mi nie odmówisz oddania wielkiej przysługi...
Ciszej, na ucho opowiadał całą sprawę, nie ukrywając radości, że słynny krytyk, mogący decydować o przyszłej karyerze Sylwii, dał się uprosić i przyjął zaproszenie na obiad dziś odbyć się mający. Wszak w tak ważnej okoliczności wszyscy przyjaciele Sylwii powinni się zgrupować dokoła niej, prosty obowiązek im to nakazuje.
— Żałuję, że nie będę mógł służyć swoją osobą — rzekł Gerard z zakłopotaniem. — Matka moja jest trochę dziś niedomagającą, więc obiecałem jej, że wcześnie wrócę, by dotrzymać jej towarzystwa.
— Twoja matka jest zbyt rozumną kobietą, by nie uwzględnić wyjątkowej okoliczności, a przyznasz, mój drogi, że okoliczność, którą już teraz znasz, jest najwyższej wagi... Wróć więc do siebie i wytłomacz matce, że dzisiejszy wieczór musisz spędzić poza domem, bo od tego zależy szczęście życia jednego z twoich najbliższych przyjaciół...
A widząc, że Gerard jest już zachwiany, dodał:
— Potrzebuję cię, mój drogi, więc nie możesz mi odmówić. Na dzisiejszym obiedzie będziesz przedstawicielem arystokracyi rodowej. Wiesz, jakie niezachwiane dotąd stanowisko zajmuje arystokracya w świecie teatru... A jeżeli ów krytyk, widząc ciebie przy Sylwii, nabierze przekonania, że jest ona protegowaną i przez arystokracyę, to tryumf naszej Sylwii będzie niezawodny...
Gerard przyrzekł swoją obecność, lecz zaledwie postąpił parę kroków w stronę sklepu baronowej, gdy zatrzymany został przez swego wuja, generała de Bozonnet. Generał czuł się podnieconym widokiem tylu ładnych, młodych kobiet, i wałęsał się dotąd po salonach, jak stara łódź pozbawiona steru, a rzucona na wzburzone prądy. Od dawna już opuścił panią Foasègne, kupiwszy jej, w podziękowaniu za jej cierpliwość, autograf monsignora Martha, za co z wielkopańską hojnością zapłacił sto franków. O wiele więcej kosztował go spacer pomiędzy młodemi pannami, które zajmowały się sprzedażą biletów loteryjnych, było ich pełno we wszystkich salonach i prawie każda zyskała w generale kupującego.
Rozweselony, rzekł do siostrzeńca:
— No, mój chłopcze, radzę ci, strzeż się tych dzierlatek... Bo to temu opędzić się nie można... A co prawda, człowiek ostatni grosz oddałby, byle popatrzeć zblizka na ich ładne buzie... Ale patrz, zdaje mi się, że panna Kamilla cię woła...
Rzeczywiście tak było, bo Kamilla nie spuściła oka z Gerarda od chwili, gdy przybył, i uśmiechała się ku niemu zdaleka, wyczekując, by spojrzał w jej stronę. Teraz spojrzenia ich spotkały się i Gerard czuł się zmuszonym iść ku niej, pomimo, że spostrzegł zrozpaczone oczy Ewy, przyzywające go ku sobie. Kamilla wiedząc, że matka będzie teraz na nią patrzeć, powitała się z Gerardem z zalotnym wybuchem serdeczności, a korzystając ze swobody dozwolonej pannie sprzedającej na cel dobroczynny, zaczęła narzucać Gerardowi różne kupna, wkładając mu do kieszeni sprzedawane drobiazgi, filuternie ściskając go za ręce pod pozorem, że mu oddaje wybrane przedmioty. Śmiała się, żartowała, była wesołą, wiedząc, że tym sposobem ciężkie ciosy zadaje obserwującej ją rywalce.
Ewa, nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, postanowiła ich rozłączyć, przywołując Gerarda, lecz zatrzymał ją Piotr, który przed wyjściem ztąd, chciał jej objawić myśl, jaka go nagle opanowała.
— Pani wspomniała o licznych kłopotach, jakie musiała przezwyciężyć, chcąc dać miejsce w Przytułku dla Laveuve’a... Otóż skoro Lavauve umarł, pozostaje miejsce do zajęcia... Proszę, jeżeli to możebne, niech pani będzie łaskawą zatrzymać je do mojej dyspozycyi... Dziś jeszcze zobaczę się ze czcigodnym księdzem Rose, on zawsze ma mnóstwo protegowanych przez siebie biedaków, którym nie może przyjść z pomocą, jakby tego pragnął... zatem powiem mu, że pani ma miejsce dla jednego starca w Przytułku... Uszczęśliwionym z tego będzie i natychmiast kogo przyprowadzi...
— Dobrze... i owszem... — rzekła baronowa jąkając się. Bardzo będę szczęśliwa... Kiedy pan zechce... poczekam... postaram się poczekać... może się to da zrobić... niewiem... i owszem... i owszem...
Drżała nerwowo z bólu i niewiedziała co mówi. A pragnąc go rychlej odwołać Gerarda od córki, wpatrzyła się w niego, zapominając o obecności Piotra. Pod naciskiem rozpaczliwego jej spojrzenia, Gerard zdołał się wyswobodzić z rąk Kamilli i przyszedł powitać jej matkę.
— Jakże rzadko cię teraz widujemy, kochany panie Gerardzie! — zawołała wesoło, siląc się na swobodny uśmiech. — Co się z panem dzieje?...
— Byłem trochę niezdrów... Tylko temu niech pani przypisuje moją nieobecność... rzeczywiście byłem cierpiącym...
Był cierpiący! Patrzała teraz na niego z najwyższem zaniepokojeniem tkliwie kochającej matki, wiedzącej, że piękna, okazała postać Gerarda była tylko zwodniczym pozorem czerstwości i zdrowia. Wydało jej się, iż regularne rysy jego twarzy, naprawdę noszą ślady przebytej choroby. A może ta bladość wynikła nie z fizycznych, ale z moralnych cierpień?... Wszak on tak niezmiernie jest dobrym, zatem musi boleć nad zmarnowanem swem życiem, nad swą niezdolnością do wojskowej karyery, nad tem, że dotychczas tyle już roztrwonił pieniędzy swej matce, która bezustanne czyniła wysiłki, by starczyć na zaspokojenie potrzeb syna. A może cierpienia jego wynikły skutkiem decyzyi, jaką powziął?... Bo naglony okolicznościami, zdecydował się na małżeństwo z tą bogatą dziewczyną, pomimo, że jest garbatą, krzywą, brzydką i złą!... Jaki on musi być nieszczęśliwy! Serce Ewy rozpłakało się nad niedolą tego ukochanego, a tak słabego człowieka. Zapominając więc, że nawet cicho szeptane słowa mogą być pochwycone przez kogoś z tych snujących się dokoła ludzi, rzekła z rozczuleniem a zarazem z gorącą prośbą:
— Jeżeli ty cierpisz, ach, jakże ja cierpię... Gerardzie! Musimy się spotkać... muszę się z tobą widzieć... chcę!
Zakłopotany, wyjęknął z cicha:
— Nie, nie, błagam! Odłóżmy, zaczekajmy... trochę później!
— Gerardzie, ja muszę się z tobą rozmówić... muszę... Kamilla mi powiedziała o twoich projektach... Nie możesz mi odmówić schadzki... musisz uwzględnić moją prośbę... Chcę cię widzieć na osobności.
Gerard pobladł, przerażony myślą sceny, jaka zajdzie przy żądaniu i dawaniu objaśnień. Chcąc chociażby chwilowo tego uniknąć, rzekł:
— Ale tam, gdzie zwykle, nie można... Adres stał się wiadomym.
— Zatem, w lasku Bulońskim... jutro o godzinie czwartej... w tej restauracyi, w której już mieliśmy schadzkę.
Nie mogąc dłużej się bronić, przyrzekł i pożegnał się z Ewą, widząc, że Kamilla nie przestawała badawczo na nich patrzeć. Nieco uspokojona, Ewa raczyła zająć się teraz sprzedażą, bo natłok kupujących zwiększał się przed jej sklepem i nie można było nadążyć żądaniom, chociaż Rozamunda i inne pomagające damy, usługiwały z werwą godną podziwu. Ewa sprzedawała, jakby od niechcenia, z miną dojrzałej wiekiem bogini, a oczy jej pobiegły za Gerardem, który przyłączył się do grupy, złożonej z barona, Fonsègne’a i Duthila. Panowie ci mówili z podnieceniem o dzisiejszym wieczornym obiedzie, mającym zdecydować o przyszłości Sylwii.
Piotr, porzucony i zapomniany przez baronowę, został czas jakiś na miejscu, nie mogąc się ruszyć z powodu całego zastępu kobiet, zagradzających mu przejście. Pomimo woli słyszał więc znaczną część rozmowy Ewy z kochankiem. Lecz oddawna znał tę tajemnicę wszystkim wiadomą, a jako częsty gość w pałacu Duvillard, zapoznał się z całem sekretnem życiem jego mieszkańców. Ileż nędzy fizyologicznej i moralnej było poza pozorami szczęścia, bogactwa i władzy tych ludzi. Była to jedna wielka rana zagnieżdżona i nieuleczalnie pożerająca serca i ciała ojca, matki, syna i córki, którzy, będąc jedną rodziną i żyjąc pod jednym dachem, żadnego nie mieli dla siebie uczucia, nic ich nie łączyło, a przeciwnie — wszystko rozłączało.
Z trudem Piotr przedostał się do drzwi i opuścił salony pałacu Duvillard, w chwili, gdy bazar na cel dobroczynny wrzał pełnią swego światowego tryumfu. Bawiono się wybornie. A tymczasem Salvat, uliczny włóczęga, kryjący się przed obławą policyi, przymierał z zimna i głodu, zaś Laveuve leżał już w mogile, nie doczekawszy się potrzebnej do życia kromki chleba od tego samego miłosierdzia, tak hałaśliwie manifestującego swą niewyczerpaną hojność i troskliwość.
Tak, losy Salvata, losy Laveuve’a, policzkowały straszliwą ironią czczość pomocy tych hulaszczych uroczystości, urządzanych pod pozorem niesienia ulgi cierpiącym.




II.

Jakże było rozkosznie, cicho i spokojnie w ubogiem mieszkaniu zacnego, starego księdza Rose, w jego małych izdebkach na parterze przy ulicy Cortot, izdebkach, wychodzących na mały, wązki ogródek! Na ten stromy szczyt wzgórza Montmartre, prawie niedostępny dla kołowego ruchu, nie dolatywał turkot powozów, ani oddech wielkomiejskiego życia. Paryż ciągnął się po drugiej stronie wzgórza, tutaj zaś panowała senna cisza dalekiego prowincyonalnego miasteczka.
Wybiła godzina siódma i Piotr wraz z księdzem Rose oczekiwali w skromnym pokoju jadalnym, by najmowana do zajęć gospodarskich stara kobieta, postawiła na stole zupę, na którą Piotr został dziś zaproszonym. Ksiądz Rose, zaniepokojony, pozostając bez wieści od swego młodego przyjaciela, napisał wczoraj list, prosząc, by przyszedł pomówić o sprawach interesujących ich wzajemnie. Bo Piotr, chociaż wycofał się jako wspólnik księdza Rose, gdy zamknięto Przytułek przy ulicy Charonne, jednakże każdego miesiąca dawał mu część swoich dochodów na wspólne jałmużny, a ksiądz Rose uważał się zobowiązanym do składania mu szczegółowego o tem sprawozdania. Mieli zamiar rozpatrzeć te kwestye zaraz po obiedzie i wspólnie się zastanowić, czy nie możnaby lepiej i czynniej zorganizować pomoc środkami, jakiemi rozporządzali. Zacny ksiądz Rose promieniał radością, zadowolniony z dzisiejszego wieczoru, jaki spędzi z kochanym swym przyjacielem i przy zajęciu się sprawami biednych. Niesienie im ulgi było jedyną przyjemnością jego życia, a jakkolwiek częste spotykały go napomnienia od władzy duchownej, nieuleczalnie powracał do swego nałogu, pędzony żądzą swego współczującego serca.
Widząc uradowanie, jakie sprawił swoim przyjściem, Piotr czuł się szczęśliwym, i wśród głębokiej ciszy wypoczywał, poddając się z rozkoszą prostocie i dobroci tu panującej. Oczekując na obiad, wśród rozmowy, Piotr przypomniał sobie o wakującem miejscu dla starca w Przytułku inwalidów pracy i obietnicy baronowej Duvillard, że zaczeka, by ksiądz Rose przyprowadził jednego ze znanych sobie nędzarzy. Nie odkładając na później, przedstawił rzecz całą swemu gospodarzowi.
— Ach, moje drogie dziecko, nie jednego, lecz wszystkich potrzebujących chciałbym zabezpieczyć od dokuczającej im nędzy! Pomiędzy tylu biedakami, jakże trudno zrobić wybór i uszczęśliwić jednego z krzywdą drugich. Lecz kiedy tylko dla jednego jest miejsce, postarajmy się wybrać najnieszczęśliwszego.
Namyślał się, wybierał, to znów odrzucał, wahając się i ważąc w swem sumieniu, wreszcie rzekł stanowczo:
— Już mam, co ci potrzeba. Nie znam jego nazwiska, ale wszyscy go nazywają „ten wielki-stary“. Był stolarzem, lecz dziś ma lat siedemdziesiąt dwa i od lat kilkunastu już nie mogąc pracować, żyje z jałmużny, a jeżeli znajdzie jaki, chociażby najlichszy zarobek, nie pokazuje się u mnie całemi tygodniami. Trzeba będzie go poszukać, kiedy ci pilno. Wiem, że najczęściej sypia w nocnym przytułku przy ulicy d’Orsel, lecz z powoda braku miejsca, niezawsze może się tam dostać, a wtedy szuka sobie jakiej nory za płotami pustych gruntów. Moje dziecko, czy zechcesz dziś ze mną pójść na ulicę d’Orsel?... Może razem łatwiej go znajdziemy...
Oczy mu błyszczały, taka wyprawa była dla niego pożądanym, lecz zakazanym owocem. Od ostatniego zgromienia i niełaski w arcybiskupstwie, nie śmiał sobie na nią pozwolić, a jednak miłością wezbrane jego serce nie przestawało tęsknić do rzeczy wzbronionej i poczytywanej mu za zbrodnię.
— Moje dziecko, powiedz, wszak pójdziemy razem?... Będę się potem pilnował i postaram się być posłusznym rozkazom moich przełożonych... Lecz osądź sam, wszak tym razem jestem nieledwie że zmuszonym okolicznościami, bo gdzież odnajdziemy „starego“, jeżeli nie tam?... Zatem pogawędzimy do godziny jedenastej, bo pierwej iść tam nie można... A wiesz, rad przytem będę, że ci pokażę taki nocny Przytułek... Nigdy nie było ku temu sposobności... Ach, ileż nędzy i cierpienia jest wśród takiego ludzkiego stada!... A może zdarzy się szczęśliwa okoliczność, że zaraz znajdziemy „starego“, a może uda się nam wesprzeć i jakiego innego nędzarza!
Ksiądz Rose, promieniejąc radością, zapalał się a Piotr z serdecznem wzruszeniem, podziwiał młodzieńczość tego apostoła, o sercu przepełnionem współczującą miłością wszystkich cierpiących.
— Zatem rzecz ułożona — rzekł. — Rad jestem, że spędzę z tobą wieczór, mój ojcze, a nasza wyprawa do nocnego Przytułku przypomni mi nasze dawne wyprawy, z których powracaliśmy z sercem wezbranem bólem a zarazem radością.
Służąca postawiła zupę na stole, a podczas gdy dwaj księża mieli już zasiąść do stołu, odezwał się nieśmiało dzwonek przy drzwiach wchodowych. Po chwili, gdy ksiądz Rose dowiedział się, że to pani Mathis, sąsiadka, która przyszła się dowiedzieć o odpowiedź, prosił, by weszła, szepnąwszy pierwej do Piotra:
— Biedna kobieta, potrzebowała dziesięciu franków, by wykupić materac z zastawu... nie miałem pieniędzy, lecz postarałem się... Mieszka na poddaszu i nie może się utrzymać ze swoich dochodów, walczy jak może, by sobie dać radę...
Piotr, przypomniawszy sobie młodego człowieka, którego widział w mieszkaniu u Salvata, spytał:
— Czy ona nie ma syna, mającego lat dwadzieścia?...
— Tak, tak... to jej syn. Przypuszczam, że ona pochodzi z zamożnej rodziny z prowincyi. Mówiono mi, że wyszła zamąż w Nantes za swego nauczyciela muzyki... Inni mówią, że dała się przez niego wykraść... i razem z nim przybyła do Paryża... ale on wkrótce umarł... smutny koniec miłości! Sprzedawszy meble, zgromadziwszy, co było można, wdowa miała dwa tysiące franków rocznego dochodu... ograniczywszy się w wydatkach, zdołała syna posyłać do gimnazyun... Lecz nowe na nią spadło nieszczęście... Pieniądze były ulokowane w papierach, które straciły wartość i dochód zmalał do ośmiuset franków... Z tego trudno utrzymać się we dwoje... Komorne wynosi dwieście franków rocznie, zatem pozostaje jej na wszystkie inne wydatki piędziesiąt franków na miesiąc... Od półtora roku syn z nią nie mieszka, bo nie chciał być jej ciężarem. Pragnął znaleść jakie miejsce, lecz podobno źle mu się powodzi.
Weszła pani Mathis. Była to drobna i szczupła brunetka o twarzy smutnej i łagodnej. Zawsze czarno ubrana, mówiła mało i cicho, robiła wrażenie nieśmiałej, wylękłej istoty, która wiele cierpiała i niczego dobrego nie spodziewała się spotkać w życiu. Gdy ksiądz Rose wręczył jej dziesięć franków, zawiniętych w kawałek papieru, zarumieniła się, dziękując, i z zakłopotaniem przyrzekła, że postara się oddać ten dług za kilka tygodni, bo wie, że te pieniądze są przeznaczone dla jeszcze biedniejszych, niż ona.
— A cóż się dzieje z Wiktorem, z pani synem?... — zapytał ksiądz Rose. — Czy znalazł jakie zajęcie?
Zawahała się, niewiedząc czem właściwie syn jej się zajmuje, widywała go zaledwie co kilka tygodni. Rzekła więc wymijająco:
— Dobry z niego chłopiec... bardzo do mnie przywiązany. Nie mogę odżałować, że nie mogłam dalej łożyć na jego wykształcenie. Pragnęłam, żeby ukończył szkołę Normalną... Lecz ruina majątkowa zaskoczyła nas przed zdaniem egzaminu przez Wiktora... W gimnazyum uczył się wybornie... Był uczniem nietylko inteligentnym, ale i bardzo pilnym...
— Wszak Wiktor miał zaledwie lat dziesięć, gdyś pani straciła męża?...
Znów się zarumieniła, i sądząc, że dzieje jej życia są znane obu księżom, rzekła:
— Tak. Mój biedny mąż całe swe życie był nieszczęśliwym, prześladowanym... Był więc rozgoryczonym i rozżalonym na wszystkich i na wszystko. Umarł w więzieniu, bo został aresztowany podczas jednego z burzliwych zebrań, na które lubił uczęszczać... Aresztowano go, bo nieszczęśliwie zranił agenta policyjnego... Przed laty wziął udział w komunie i bił się mężnie, chociaż był bardzo łagodnego usposobienia. Pożycie nasze było szczęśliwe, mąż ubóstwiał mnie zawsze.
Oczy pani Mathis zaszły łzami. Ksiądz Rose, wzruszony, chciał ją pocieszyć, przypominając Wiktora:
— Trzeba mieć nadzieję, że syn będzie dla pani pociechą... Może niedługo znajdzie stanowisko, a przywiązaniem swem osłodzi pani życie.
Pani Mathis wstała i, pożegnawszy się, cicho wyszła z pokoju. Smutna jej twarz nie rozjaśniła się ani na chwilę, a nic nie wiedząc, co się dzieje z synem, drżała, by los nie zesłał jej nowego ciosu.
— Nie myślę — rzekł Piotr, po jej odejściu — by ta biedna kobieta mogła liczyć na swego syna... Raz go tylko widziałem, lecz dziwnie zimne i ostre ma spojrzenie.
— Tak sądzisz? — zawołał ksiądz Rose, zaniepokojony w swej naiwnej potrzebie dopatrywania się we wszystkich własnej swej tkliwości. — A może się mylisz... Mnie Wiktor dosyć się podobał, jest grzecznym, dobrze wychowanym; może tylko zbyt mu pilno, by życia używać... Ale to ogólna cecha dzisiejszej młodzieży... No, ale dajmy temu pokój i siadajmy do stołu, bo zupa wystygnie...
Prawie o tej samej godzinie, przy ulicy Saint-Dominique, w ponurym salonie na parterze, siedziała koło kominka pani do Quinsac, a towarzystwa dotrzymywał jej markiz de Morigny, wierny, przywiązany jej przyjaciel. Ogień na kominku prawie się dopalił, lecz hrabina nie dzwoniła, by przyniesiono światła, wolała pozostać wśród zapadającego zmroku, by lepiej ukryć wyraz swej stroskanej twarzy. Zdawało się jej, że śmielszą będzie w odsłonięciu swych myśli, gdy ciemność zupełna zapanuje w tym głuchym salonie, do którego nie dolatywał żaden odgłos z ulicy, a wszystko tylko mówiło o przeszłości. Wreszcie, odważyła się rzec:
— Jestem zaniepokojona o zdrowie Gerarda. Zaraz go zobaczysz, mój dobry przyjacielu, i sam osądzisz... Gerard obiecał, że dziś wcześnie wróci i, że zostanie w domu na obiedzie... A może będziesz złudzony jego pozornie dobrym wyglądem?... Bo zawsze jest okazałym i pięknym... Lecz mnie ten pozór zdrowia nie wystarcza... znam dokładnie jego naturę... Wszak z takim trudem zdołałam go wychować! Najdrobniejsza okoliczność wytrąca go z równowagi... najlżejsza dolegliwość zamienia się u niego w chorobę... A życie, jakie prowadzi, jest szkodliwem dla jego delikatnego organizmu.
Zamilkła, westchnęła, wahając się, czy wyspowiada się do końca.
— Nie widzę możności innego sposobu życia dla niego — rzekł powoli markiz, którego sylwetka słabo się zarysowywała w głębi fotelu, po drugiej stronie kominka. — Służba w wojsku byłaby dla niego jeszcze uciążliwszą, i bardziej wyczerpującą... wszak nawet karyera dyplomatyczna okazała się dla niego nieodpowiednią z powodu delikatnego zdrowia... Zatem, droga moja, przyznaj, że Gerard nie ma nic innego do czynienia, jak to, co robi... Pocieszajmy się myślą, że może doczeka się szczęśliwszych okoliczności... końca tych niedorzecznych republikańskich rządów, które Francyę do grobu zapędzają.
— Tak, zapewne. Ale tymczasem?... Ja właśnie się obawiam tak długo przeciągającej się bezczynności Gerarda. Bywanie w świecie wyczerpuje go, a przytem spotyka się z różnymi ludźmi, zatraca poglądy, jakie mieć powinien... Przecież tyle ustępstw musieliśmy mu sami zrobić... na tyle znajomości pozwolić!... Chociażby ostatni jego stosunek miłosny!... Pamiętasz jak byłam temu przeciwna... to drażniło i raziło cały szereg moich poglądów, a nawet religijnych przekonań... lecz wyznaję, że był czas, gdy pogodziłam się z tą myślą, osądziwszy, że stosunek ten jest raczej pomyślnym dla niego... Lecz Gerard ma lat trzydzieści sześć, czyż więc podobna, by przedłużał dotychczasowy sposób życia?... Może jest mu z tem dogodnie, lecz nie widzę żadnego celu, żadnej nadziei przyszłości... Przypuszczam, że Gerard sam to spostrzegł i może niedomagania jego ztąd właśnie pochodzą... martwi się swoją bezczynnością... w jego wieku rozbudzone są już pragnienia samodzielności.
Głos zawiesiła, lecz postanowiwszy wypowiedzieć się, rzekła dalej:
— Przytem, muszę ci zrobić pewne zwierzenie, czuję się niezdrową. Zapadam w omdlenia, musiałam radzić się doktora. Stan mego zdrowia nie jest groźny, lecz mogę zgasnąć z dnia na dzień.
Markiz drgnął, boleśnie wzruszony, i pochyliwszy się ku mówiącej, chciał ująć ją za obydwie ręce.
— Co mówisz?... Czyż być może?... Ach, ja niechcę, byś przedemną miała umrzeć! Nie chcę! Wszak byłem przy skonie świata, do którego oboje należymy, to dosyć, a w życiu miałem i mam jedno tylko przywiązanie i miałbym je utracić?... Nie chcę! Ty musisz żyć, bo gdy umrę nie pozostaniesz sama, masz Gerarda... a ja mam tylko ciebie, i całem mojem pocieszeniem jest myśl, że będziesz przy mnie w chwili śmierci, i że ty, a nie kto inny przymknie mi powieki!
Hrabina, nie chcąc ulegać ogarniającemu ją wzruszeniu, rzekła łagodnie:
— Nie trzymaj mnie za ręce, nie całuj tych biednych rąk, pozostań w fotelu tak, jak pierwej siedziałeś, niech wiem, że jesteś blizko, ale niech ciebie przy sobie nie czuję... Pozostańmy wiernymi naszej przeszłości, kochajmy się całe życie, a do grobu pozostanie nasza miłość świętą; w tem nasza siła, ale nie mówmy już o sobie, tylko o Gerardzie, muszę się przed tobą wypowiedzieć, jako przed jedynym przyjacielem i powiernikiem całego mojego życia. Uspokójmy się, i staraj się słuchać bez zbytecznego wzruszenia...
Po chwili, gdy markiz znów zajął swe zwykłe miejsce po drugiej stronie kominka, hrabina rzekła:
— Gdybym dziś, lub jutro umarła, Gerard nie znalazłby w całości tych okruchów majątku, jakie przypuszcza, że w całości pozostały w moich rękach. Miewałam z jego powodu wiele wydatków, które silnie nadwerężyły mój fundusz. On się tego nawet nie domyśla.. Wydawał, nie licząc... Rozumiem, że źle czyniłam, nie zwracając mu uwagi, nie dając przestróg. Lecz stało się. Zawsze byłam dla niego zbyt słabą, kochając go, nie umiałam być matką surową i oględną; dziś widzę to, lecz za późno, bo kapitał jest prawie wyczerpany — grozi nam ruina. Czy zdajesz sobie sprawę, jak wobec tego okropną jest dla mnie myśl, że po mojej śmierci Gerard pozostanie bez środków do życia, niezdolny do zapewnienia sobie utrzymania. Sam, bezemnie, którą ciężka dola nauczyła oszczędności, sztucznego maskowania niedostatku... Cóż się z nim stanie, gdy mnie zabraknie?... On, pomimo swoich lat jest niedołężnym, jak małe dziecko, jest chorowitym i niezdolnym do żadnego wysiłku... Cóż będzie z Gerardem, gdy umrę? Czy jemu nie przyjdzie myśl umrzeć, by uniknąć biedy...
Nie mogąc dłużej powstrzymać łez, rozpłakała się, bolejąc nad losem swego ukochanego jedynaka, ostatniego potomka rodu, przedstawiciela świata o skończonej już karcie dziejowej. Markiz odczuł cały ogrom rozpaczy tej matki, widzącej otchłań otwartą i nieuniknioną, a chociaż był bogatym, nie śmiał ofiarować swego majątku, nie miał prawa narzucać się z tem. Milczał czas jakiś, wreszcie odezwał się głosem drżącym z bólu i ze wzruszenia:
— Domyślam się, osądziłaś, że należy ci cofnąć dotychczasowe postanowienie; myślisz o małżeństwie Gerarda z córką tej kobiety!... Ach, cóż to za nieszczęście! I jakże ogromnie musisz nad tem boleć! Wszak niedawno mówiłaś, że nigdy na to nie zezwolisz! Że wolisz śmierć, aniżeli takie poniżenie! Ach, a teraz, teraz... ty się zgadzasz! Już się zgodziłaś! Powiedz, wszak odgadłem... odczułem?...
Płacz nie pozwolił jej zaraz odpowiedzieć i przygnębiająca cisza zapanowała w ciemnym salonie, popiół zasypywał ostatnie iskierki ognia w kominku. Płakała, lecz myśl jej uparcie krążyła dokoła małżeństwa Gerarda z Kamillą, bo był to jedyny sposób zapewnienia szczęśliwego życia ukochanemu synowi. Radowała się tą jasną dla niego przyszłością, lecz zarazem bunt wrzał w jej sercu.
— Nie, nie, ja jeszcze się nie zgadzam, jeszcze nie mogę się zgodzić, lecz walczę z sobą, walczę bezustannie, i nie zdołam ci wypowiedzieć, jaką to dla mnie jest okropną męczarnią...
Znów płakała, a po chwili szepnęła głosem złamanym:
— A jeżeli nadejdzie bolesny dzień, że ustąpię, to wierzaj mi, mój drogi, że nie mniej od ciebie odczuję całą okropność podobnego małżeństwa. Bo uważam to, jako tragiczny koniec rodu, naszej rasy, naszego honoru!
Ostatnie słowa rzuciła, jak krzyk rozpaczy, nic więc pozatem nie mógł znaleść, by ją utrzymać przy pierwotnej niezłomności postanowienia. Markiz był wierzącym katolikiem i wiernym rojalistą, a wszystko, co widział dokoła siebie, potwierdzało go w przekonaniu, że dawny świat, jego świat, usuwa się w przepaść, w której bezpowrotnie zaginie. Lecz jakiż ból przeszył mu serce, gdy spostrzegł teraz, że nawet ta ukochana przez niego kobieta, to czyste bóstwo całego jego życia, pada dziś ofiarą okropności istniejącego stanu rzeczy. Katastrofa zagłady wydała mu się tem straszniejszą. Zbolały, osunął się na kolana przed tą nieszczęsną ofiarą i męczennicą, a usta jego, niezdolne do znalezienia słów pociechy, złożyły pocałunek na ręku płaczącej przyjaciółki.
Gdy po chwili, z rozkazu hrabiny, służąca wniosła zapaloną lampę, prawie równocześnie wszedł Gerard. Przy wieczornem oświetleniu salon nabrał żywszego wdzięku, meble i obicia w stylu Ludwika XVI zdawały się łagodnie promienić. Gerard był ożywionym, pragnął rozweselić matkę przed zawiadomieniem jej o konieczności swego wieczornego wyjścia. A gdy wreszcie opowiedział, że przyrzekł przyjaciołom być z nimi na obiedzie, matka zwolniła go od dotrzymania jej towarzystwa, rada z jego wesołości.
— Idź, idź... na ten obiad, tylko nie zmęcz się, pamiętaj o swojem zdrowiu... Ja postaram się zatrzymać na obiad poczciwego Morigny. Około dziewiątej godziny przyjdzie generał, a także i Larombière. Więc bądź o mnie spokojnym, nie będę sama.
Gerard pozostał jeszcze chwilę, porozmawiał z markizem, a następnie wysunąwszy się z salonu, kazał się zawieść do Café Anglais na Wielkich bulwarach.
Gdy tam przybył, restauracya pełną już była gości, a na schodach, wiodących do oddzielnych saloników, spotkał mnóstwo strojnych kobiet, szeleszczących jedwabnemi sukniami, w bogatych długich futrach rozpiętych u szyi, ledwie zatrzymanych na obnażonych ramionach. Lampy elektryczne jaśniały na wszystkich korytarzach, a przez uchylone drzwi niektórych salonów, można było widzieć biesiadników, przybywających tutaj w wesołem towarzystwie, dla hulaszczego spędzenia wieczoru. Wszystko tu tchnęło zbytkiem, swawolą, rozbestwieniem i prostytucyą, a mury drgać się zdawały odgłosami codziennie powtarzających się orgij.
Salon, zatrzymany na dzisiejszy wieczór przez barona Duvillard, jaśniał przepychem, przygotowany jak do królewskiej uczty. Cały przybrany kwiatami, lśnił się od kryształów i sreber. Zastawa stołu tak była rażąco wspaniałą, iż Gerard nie mógł powstrzymać ironicznego uśmiechu, a przy sześciu nakryciach leżące menu, zapowiadało potrawy i wina najrzadsze i najdroższe.
— Cóż na to mówicie, moi panowie! — zawołała Sylwia, którą już tu zastał w towarzystwie barona, Fonsègne’a i Duthila. Szykowna zastawa?... Postarałam się, by tak było! Niechajże się zadziwi ten wpływowy, sławny krytyk!... Gdy się taki obiadek wyprawia dziennikarzowi, można od niego żądać, by zrobił, co powinien!
By własną osobą olśnić i zwyciężyć, Sylwia umyśliła dziś włożyć zachwycającą suknię z żółtego atłasu, pokrytego staroświeckiemi koronkami. Na obnażonym jej biuście połyskiwały rzędy brylantów, brylantowe spięcia łączyły stanik na ramionach, podtrzymywały fałdy koronek, brylantowe bransolety i pierścionki stroiły ręce, a brylantowy dyadem rozjaśniał włosy nad czołem. Podobną była do obrazu dziewicy, strojnej w dary, zniesione przez wszystkich, ukorzonych przed majestatem jej królewskiego oblicza.
Pragnęła pochwały z ust Gerarda. Uśmiechnął się i rzekł z odcieniem szyderstwa:
— Tak jesteś ładna, że na wszelki strój możesz sobie pozwolić.
— Masz tobie!... Widzę, że drwi sobie ze mnie! Przyznaj, że mnie dziś uważasz za parweniuszkę, która zapragnęła popisać się swojemi kosztownościami?... Podług ciebie powinnam była ubrać się skromnie i dać skromny obiadek? Ot, nie znasz się, mój kochany! Nie na każdego w jednakowy sposób trzeba polować!
Duvillard, dumny z bogatego stroju Sylwii, znajdował, że miała racyę włożyć dziś swoje brylanty. Promieniała, jak bóstwo, a wszystkie promienie otaczającej ją chwały, jego były dziełem.
Fonsègne utrzymywał, że brylanty są niebezpieczną wartością, cena ich może spaść z dnia na dzień, bo, dzięki elektryczności, uczeni są już na drodze sztucznego ich fabrykowania. Duthil, zaś, milcząc, podziwiał i krążył w pobliżu Sylwii, patrząc na nią, a więcej jeszcze na wytworność jej stroju, na przepych koronek, mieniące się ognie olśniewających kosztowności i z giestami wprawnej garderobiany, poprawiał fałdy sukni, lub pukle rozwiewających się jej włosów.
— Któraż to godzina, że jeszcze nie przyszedł ten wasz sławny krytyk! Doprawdy, źle jest wychowanym, każąc nam czekać na siebie!
Krytyk wreszcie nadszedł, lecz, spóźniwszy się o minut kilkanaście, a zaraz na wstępie za to przepraszając, zapowiedział, że nie może dłużej pozostać, niż do godziny wpół do dziesiątej, koniecznie bowiem musi się pokazać w nowo założonym teatrze przy ulicy Pigalle. Lat miał około piędziesięciu, był wysoki, barczysty, o twarzy pełnej i z bujnym zarostem. Niegdyś uczeń szkoły Normalnej, przesiąkł jej dogmatyzmem i pedanteryą, a chociaż od lat dwudziestu należał do paryzkiej prasy i miał sposobność ocierania się we wszystkich światach stolicy, pozostał magistrem. Im więcej czynił wysiłków, by pozbyć się tej cechy, tem wyraźniejszą się ona stawała. Chciał być wobec kobiet sceptycznym, lekkim, wytwornym, lecz pracowicie usnute ku temu plany, pozostawały tylko tworami jego wyobraźni, zawsze mu bowiem brakowało odwagi do wprowadzenia ich w wykonanie i w salonach, do których uczęszczał, pozostawał ociężałym magistrem o ciasnych poglądach. Dziś, w obecności jednej tylko Sylwii czuł się swobodnym, i silił się, by jej wyrazić zachwyt, jaki w nim wzbudziła. Prawda, że dotąd znał ją z widzenia, a kiedyś w paru słowach zjadliwie ją skrytykował, jako wypadkową aktorkę, w drodze łaski obdarzoną maleńką rolą w jednym z bulwarowych teatrów. Lecz widząc ją teraz strojną jak królowę, otoczoną temi czterema mężczyznami o głośnych nazwiskach, postanowił zapisać się do rzędu jej jawnych protektorów, wydało się mu bowiem zabawnem, ironicznem, wmówić w publiczność, że ta ładna dziewczyna posiada rzeczywisty talent. Wszak narzuciwszy Paryżowi Sylwię, przestanie być uważanym za pedanta i profesora, może wreszcie przez nią uzyska ten upragniony patent paryzkiej lekkomyślności!
Zajęto miejsca przy stole, dokoła śnieżnego obrusa, zasłanego wonnemi kwiatami, z pomiędzy których wychylała się wspaniała zastawa ze srebra i kryształów. Każdy z biesiadujących miał po za swem krzesłem oddzielnego lokaja, który pilnował jego talerzy i kieliszków. Dań było wiele, a wszystkie wyszukane, najdroższe, dla nikogo innego nieprzystępne i prawie że nieznane. Ryby były z Rosyi, zwierzyna zakazana w tej porze, trufle wyjątkowej wielkości, nowalie cieplarniane, jarzyny i wszelkie owoce, jak na schyłku lata. Dobroć i obfitość podawanych potraw świadczyły, że chciano użyć przyjemności powiedzenia sobie, że nikt inny nie był w stanie rzucić takiej sumy złota, by mieć na swym stole to, co dziś było najrzadszem i najdroższem, chciano się delektować myślą, że nikt inny tego dziś nie jadł, i nikt dziś więcej nie mógł zmarnować. Wpływowy krytyk chciał ukryć swój podziw, pragnął udawać, że jest przyzwyczajony do tego trybu życia, lecz w miarę, jak zmieniały się dania i wina, stawał się uniżony, służalczy, obiecywał swoje poparcie, przyrzekał więcej, niż chciał. Był wesoły, puścił kilka prawie udanych dowcipów, lecz wciąż się wysilając w tym kierunku, zaczął przesadzać miarę dozwolonych żarcików. Wszakże po pieczystem i winach burgundzkich, gdy podano szampana, nie mógł już dłużej udawać motylkowatego światowca, natura wzięła górę i, będąc już tylko sobą, stał się gadatliwym pedantem, a przedewszystkiem magistrem. Zaczęto mówić o roli Pauliny w „Polieukcie“, w której Sylwia pragnęła wystąpić na scenie teatru Komedyi francuzkiej. Zachcianka ta, która go oburzyła jeszcze wczoraj, teraz mu się wydała śmiałym porywem talentu ładnej kobiety przy nim siedzącej i przepowiadał jej tryumf, jeżeli zastosuje się do wskazówek i rad, jakie nie omieszka jej udzielić. Zabrał głos i w improwizowanej prelekcyi przedstawił jej swoje zapatrywania. Zdaniem jego, żadna z dramatycznych nie zrozumiała dotąd, jak należy pojmować rolę Pauliny, tej skromnej, uczciwej burżuazki, która dopiero nawróciwszy się, dotknięta łaską bożą, przetworzyła się cudem w typ idealny, ponętny swą wyższością. Sylwia wręcz odmiennie pojmowała postać Pauliny, była ona dla niej od pierwszego wiersza idealną bohaterką symbolicznej legendy. Lecz wobec zapatrywań krytyka, milczała, ani razu mu nie przecząc, a gdy skończył swój długi wykład, udawała zachwyconą i przekonaną. Przyjął jej pochwały z widocznem zadowoleniem, winszując sobie tak pięknej i posłusznej uczennicy. Lecz spostrzegłszy, że jest już godzina dziesiąta, zerwał się z miejsca i szybko wszystkich pożegnawszy, opuścił wonną i wspaniałą jadalnię, by pobiedz do teatru, gdzie wzywał go obowiązek.
— Ach, moi drodzy, jakże swobodniej oddycham, gdy już poszedł sobie ten nudziarz, ten wasz wpływowy krytyk! — zawołała Sylwia. — Jaki on głupi z tem swojem pojmowaniem roli Pauliny! Byłabym mu dobrze nos utarła, gdybym go nie potrzebowała... Idyota! Ale nie mówmy już o nim! Nalejcie mi wina, niech zapomnę o tej nudnej figurze!
Teraz dopiero zaczęto się bawić w kółku dobrze sobie znajomem. Czterej pozostali mężczyźni ubiegali się o spojrzenie i uśmiech tej strojnej, wybrylantowanej, w połowie nagiej, ładnej dziewczyny, a z sąsiednich korytarzy i salonów, dobiegały równie wesołe śmiechy, rozmowy i pocałunki innych biesiadujących; gorączkowa chęć użycia panowała w atmosferze całego domu. Po za oknami tętniało życie wielkomiejskiego wieczora, bulwary pełne były powozów i pieszych, szał pogoni za rozkoszą wzrastał z każdą chwilą, dobijano targu płatnej pieszczoty.
Fonsègne wstał i, podszedłszy do okna, chciał je roztworzyć. Lecz Sylwia go wstrzymała:
— Co robisz, nie otwieraj, czyż chcesz, bym się zakatarzyła? Cóż cię opętało, że chcesz się ochłodzić? Mnie nie jest za gorąco, jest mi dobrze. Ach, ale pić mi się chce! Baronie, mój poczciwy baronie, każ podać jeszcze szampana... Tak jestem znudzona waszym wpływowym krytykiem, że muszę pić i jeszcze pić będę, by go zapomnieć!
W pokoju było duszno nie do wytrzymania. Zapachy potraw, wina i kwiatów działały odurzająco, Lecz Sylwię to podniecało, chciała się upić, chciała się bawić do nieprzytomności, hulaszczo, poniżająco, jak niegdyś, gdy rozpoczęła swą karyerę na paryzkim bruku. Wypiła jeszcze kilka kieliszków szampana i głośno się teraz śmiała, była wyzywająca, rozpustna i wesoła, jak nigdy. Szałem jej podnieceni, rozbawili się teraz i mężczyźni. Naraz Fonsègne zauważył, że musi iść do redakcyi swego dziennika. Sylwia, z nagłą powagą, pocałowała go, jak ojca, w podzięce, jak rzekła za to, że on ją zawsze szanował. Po jego wyjściu, pozostawszy z trzema innymi, zaczęła ich traktować z wyszukaną pruderyą. Było to dla nich nową podnietą. W miarę jak piła, stawała się coraz jaskrawszą mięszaniną krańcowego bezwstydu i krańcowej skromności. Wiedziała, że była wtedy najniebezpieczniejszą. Dziewiczy wyraz jej twarzy o rysach idealnej czystości był maską jej natury przewrotnej i zepsutej do potworności. A zwłaszcza, gdy się upiła, niebieskie jej oczy stawały się niewinne, przezroczystej szczerości, lecz właśnie wtedy miewała dyabelskie pomysły kurtyzanki, doprowadzające mężczyzn do szału ze zmysłowego roznamiętnienia.
Duvillard zachęcał ją do picia, ciesząc się skrycie, że nieprzytomną odwiezie i pozostanie przy niej, czego pragnął napróżno od tak dawna. Lecz ona się uśmiechnęła, domyśliwszy się jego zamiaru.
— Odgadłam, mój kochany, odgadłam; nic z tego! Wyobrażasz sobie, że skoro piję i jestem wesoła, to zrobisz ze mną, co zechcesz? Nie, nie, źle obliczyłeś; piję, ale jestem przytomna. I wiedz, że dotrzymam, co powiedziałam... Niczego się odemnie nie spodziewaj, słyszysz, niczego, nawet pocałunku, dopóki nie przyniesiesz mi nominacyi z teatru Komedyi francuzkiej... Pamiętaj o tem i przynieś mi ją prędko, jeżeli ci pilno...
Duvillard słyszał te słowa już od sześciu tygodni, silił się teraz na uśmiech, lecz wściekłość nim miotała. Wszakże miał nadzieję, że ją dziś upoi i nieprzytomną odwiezie, by zanieść i rozebrać w sypialni, której drzwi przed nim tak uparcie zamykała. Postanowił więc czekać cierpliwie, chociaż Sylwia najczulsze spojrzenia słała ku Gerardowi, który nieraz już skorzystawszy z jej chwilowego kaprysu, radował się, że i dziś powtórzy się dla niego taka noc, pełna rozkoszy. Duthil zaś oddawna wyczekiwał okazyi, oddającej mu Sylwię, chociażby w jednorazowe posiadanie; rozpromieniony, winszował sobie, że to dzisiaj może nastąpi, byle natychmiast pochwycić chwilę, wywołaną zręcznym manewrem.
Sylwia, widząc żądzę, jaką wszyscy trzej ku niej pałali, szydziła z nich na zimno, porównywała ich do psów z wywieszonemi ozorami i, zabawiona ich natarczywością, opowiadała zmyślone na prędce słone dykteryjki. Śmieli się, nazywając ją nieocenioną. Trywialność wyrażeń Sylwii była dla nich niezrównaną podnietą wobec dziewiczego wyrazu jej idealnie pięknej twarzy i królewskiego stroju, w jakim promieniała przed zachwyconemi ich oczyma.
Nagle odsunęła kieliszek, nie chcąc już pić więcej i, klasnąwszy w dłonie, zawołała:
— Przyszła mi wyborna myśl! Wiecie, co zrobimy?... Oto zaprowadźcie mnie do kawiarni, w której śpiewa Legras, już mi tu nudno, dość mam szampana, chodźmy na Montmartre... Wybornie zakończymy wieczór. Dawno nie słyszałam Legrasa, a przecież cały Paryż przepada za nim... Chcę słyszeć jego piosnkę „O koszuli“.
Duvillard zaprotestował.
— Ależ, to niemożebne! Legras śpiewa same obrzydliwości. Nie chcę, abyś słuchała czegoś podobnego... i nigdy cię nie zaprowadzę do tej rynsztokowej kawiarni.
Udała, że go nie słyszy i, powstawszy z miejsca, trochę się chwiejąc na nogach, stanęła przed lustrem, a poprawiając włosy, mówiła ze śmiechem:
— Mieszkałam kiedyś na Montmartre, z przyjemnością zobaczę moje dawne wzgórze, tak, z przyjemnością... A prócz tego, mam dziwną chętkę zobaczenia Legrasa, bo mam przeczucie, że ten sławny dzisiejszy śpiewak jest moim dawnym Legras. Oj, dawne to czasy! Więc chodźmy, chodźmy, nudzę się tutaj! Legras mnie zabawi.
Duvillard był przerażony zachcianką Sylwii.
— Zastanów się, czyż możesz iść do tej cuchnącej nory, tak jak jesteś ubrana? Nie możemy cię tam zaprowadzić, zwłaszcza dziś. Wyobraź sobie efekt, jakibyśmy sprawili, wchodząc tam z tobą w sukni wyciętej i pokrytej brylantami! A toż-by na nas stołkami rzucano... Gerardzie, proszę cię, przemów do niej i wytłomacz, że nie możemy iść z nią na Montmartre.
Gerard, który z odrazą myślał o podobnej wyprawie, chciał już przemówić, gdy zamknęła mu usta ręką, wołając z pół pijanem rozbawieniem i uporem:
— Chcę tam iść, chcę tam iść i pójdziemy, a jeżeli nas wygwiżdżą, zwymyślają lub obiją, tem lepiej, tem więcej się zabawię; chodźmy, śpieszcie się, nudziarze, chodźmy!
Duthil był uszczęśliwiony z pomysłu Sylwii i zajęty wyłącznie myślą wesołego spędzenia czasu, rzekł z przekonaniem:
— Dla czego nie mamy tam pójść? Wszyscy pragną słyszeć Legrasa i sam niejednokrotnie tam byłem w towarzystwie najprzyzwoitszych dam, które poprosiły mnie, bym je tam zaprowadził właśnie z powodu piosnki Legrasa „O koszuli“. Nie znajduję, by piosnka ta była gorszą od wielu innych.
— A co? Słyszysz, ty stary niedołęgo, co mówi Duthil — zawołała Sylwia z miną tryumfującą. — A pamiętaj, że Duthil jest członkiem Izby, mężem stanu... Duthil nie jest byle kim... Duthil umie przecież szanować godność, jaką piastuje, a uczęszcza tam i to uczęszcza z kobietami waszego świata, chodźmy!
Duvillard błagał, by odstąpiła od powziętego zamiaru, lecz rozpacz jego silniej jeszcze rozbawiła Sylwię. A gdy oświadczył, że nie może się narazić na skandal publiczny, wybuchnęła śmiechem, wołając:
— Jak chcesz, mój kochany, wolna wola, wracaj sobie do domu, ja ciebie nie potrzebuję. Weź Gerarda pod rękę i pocieszajcie się wzajemnie. Ja pójdę z Duthilem, on nie będzie się wzdragał i ręczę wam, moi panowie, że dobrze się zabawimy we dwoje, chociaż bez miłego waszego towarzystwa.
Lecz Duvillard tego właśnie najwięcej się obawiał. Poddał się więc woli Sylwii, tracąc głowę na samą myśl, że kto inny, nie on, mógłby ją dziś odwieźć do jej pałacyku. Jedynem pocieszeniem dla niego była myśl, że Gerard będzie należał do tej skandalicznej wyprawy. Lecz Gerard się wymawiał. Duvillard pochwycił go za obie dłonie i z tkliwością w głosie prosił, by im dotrzymał towarzystwa, by oddał mu tę wielką przyjacielską usługę... Tak więc kochanek żony a narzeczony córki, musiał uledz prośbie męża i ojca.
Sylwia patrzyła na nich, śmiejąc się do łez. I w chwilowem zapomnieniu, pijanym głosem, zaczęła opowiadać o swych chwilowych miłostkach z Gerardem, chociaż ten był kochankiem baronowej; zakończyła słowami:
— Wstydź się, Gerardzie, tak mu się dać prosić doprawdy masz względem niego sporo obowiązków wdzięczności...
Duvillard udał, że nie rozumie i nie słyszy, a Duthil uspakajał go, że w kawiarni znajdą coś, w rodzaju loży, gdzie będzie można trochę się skryć przed publicznością będącą w sali.
Wyszedłszy na bulwary, wsiedli do wielkiego landa Sylwii i pojechali w stronę Montmartre, rzuciwszy adres przystojnemu, wysokiemu stangretowi, który przywykł otrzymywać najdziwaczniejsze rozkazy, nigdy nie okazując najlżejszego zdziwienia.
Kawiarnia, w której śpiewał wieczorami Legras, zasłynęła od jakiegoś czasu pod nazwą „Muzeum okropności“. Mieściła się ona w długiej, wązkiej, nieregularnej sali z licznemi zagłębieniami i o nizkim, zakopconym suficie. Nędzną dekoracyę brudnych ścian stanowiły jaskrawe afisze, przedstawiające prawie nagie kobiety. W głębi, poprzedzona fortepianem, wznosiła się estrada, na którą wychodziły drzwi z zasuwaną firanką. W sali, publiczność siadała na prostych drewnianych ławkach lub stołkach, przed któremi ciągnęły się rzędy karczemnych stolików ze szklankami podawanych napojów. W całej sali nie można było dostrzedz śladu zbytku, sztuki, a chociażby usiłowania utrzymania porządku i czystości. Gazowe kinkiety, bez szkła i globów, paliły się płomieniem, szalenie nagrzewając ciężkie, parne powietrze, zatrute oddechem, potem i fajczanym dymem. Wśród tego oparu wynurzały się spocone, połyskujące, czerwone twarze i stłoczone, zbite sylwetki nagromadzonej publiczności, pijanej od trunków, pijanej oddychanem tu powietrzem, pijanej krzykami, które się zrywały jak nawałnica po każdej odśpiewanej zwrotce. Estradę zajmował Legras, lub jedna z kilku szansonistek zjawiających się dla zmiany, lecz filarem i sławą kawiarni był tylko Legras, którego sprośny, ohydny repertuar przyciągał co wieczór tłum publiczności, dążącej tutaj cwałem z całego Paryża, jak na ucztę nieznanej dotąd ponęty. Z chwilą postawienia tej estrady, powodzenie kawiarni stało się głośnem prawie z dnia na dzień, podczas, gdy przez dziesięć lat poprzednich, niejeden właściciel zbankrutował, nie mogąc się utrzymać z lichych dochodów, zbieranych ze spokojnych emerytów, przychodzących co wieczór na partyę domina.
Brudna, cuchnąca ta sala przyciągała teraz ku sobie krańcowy wykwit rozpusty, kału i ohydy. Paryż hulaszczy, Paryż bogaczów, znużonych grabieżą, swawolą i władzą, Paryż próżniaczy zbiegał się tutaj w pogoni za sensacyą, chociażby przynieść ją miała wyuzdana sprośność, lub oplwanie i bryzg pogardy. Wszechwładzę dzierżąca burżuazya przesyconą już była, lecz zazdrośnie strzegąc całości swych skarbów i nic z nich uronić sobie nie dozwalając, czuła się w przeddzień swego upadku, swej jutrzejszej nicości, a zobojętniawszy z przesytu, pragnęła, by jej plwano te groźby prosto w twarz. Jakże przerażającym symptomatem jej zepsucia było to doszukiwanie się środków, mogących przyśpieszyć ostateczny, własny jej rozkład! Jutrzejsi skazańcy sami dobrowolnie rzucali się w kał, czerpiąc swą rozkosz w pojeniu się wymiocinami bryzganemi im z estrady tej najpodrzędniejszej kawiarni! Stąpali po grzązkiej jej podłodze, siadali na brudnych ławach, przed lepiącemi się stołami, niepomni, że przez dzień cały pysznili się i korzystali ze swej opinii ludzi zacnych i poważnych. Aby ohyda ich była zupełną, przybywali tutaj wraz z żonami i siostrami swojemi, sadzając tuż blizko sceny te powiewne, urocze kobiety, pełne często boskiego wdzięku, wonne i strojne, jak kwiaty.
Przy jednym ze stolików bliższych estrady, zasiadła księżna de Harn i, rozpromieniona, rozciekawiona, bystro patrzała dokoła, rada, że wreszcie zdołała zadowolnić swą żądzę zapoznania się z tym mętem nocnego życia paryzkiego. Hyacynt, który nareszcie zdecydował się przyprowadzić ją tutaj, był, jak zwykle, w stroju estety, o wysznurowanej figurze, lecz pobłażliwie patrząc na Rozamundę, raczył mniej się dziś nudzić. Przy sąsiednim stoliku siedział znany im obojga Bergaz, podobno hiszpan, grający w Paryżu na giełdzie. Był im przedstawiony tej zimy przez Janzena i odtąd bywał na wszystkich większych przyjęciach w pałacu księżnej. Prawie nic o nim nie wiedzieli, nawet o ile mu się szczęściło na giełdzie, lecz Bergaz hojnie rzucał pieniędzmi, był zawsze ubrany podług ostatniej mody, co dobrze licowało z jego wysoką, wysmukłą postacią. Usta miał czerwone i zmysłowe, a oczy drapieżnego zwierza. Mówiono, że oddawał się zakazanej rozpuście, a dziś przyprowadził z sobą dwóch wyrostków, włocha Rossi i paryżanina Sanfaute. Włoch był nizkiego wzrostu, brunet, pozował w pracowniach jako model, lecz najczęściej próżnował, zarabiając na swe utrzymanie podejrzanemi rzemiosłami. Paryżanin był ulicznikiem z przedmieścia la Chapelle, blady, szczupły, bez zarostu, nosił długie włosy, zaczesane jak u kobiety, używał wyrażeń trywialnych i tchnął cały zepsuciem.
Rozgorączkowana Rozamunda rzekła błagalnie do Bergaza:
— Panie, jak widzę, znasz tutaj wszystkich, cały ten okropny świat, proszę niech mi pan pokaże najciekawsze osobistości, chciałabym zobaczyć złodziei, złoczyńców, a może są pomiędzy nimi i zabójcy?
Bergaz roześmiał się i odrzekł drwiąco:
— Ależ pani zna tutaj wszystkie najciekawsze typy, jest pani wśród swoich znajomych; ta ładna, różowa, drobna kobietka, tam, w głębi, jest żoną konsula, a ponieważ bywa u pani, zatem, nie potrzebuję opowiadać jej przeszłości... Na prawo od tej amerykanki, dobrze pani znanej, siedzi wysoka brunetka, majestatyczna, jak królowa — jest to hrabina, którą pani codziennie widuje w lasku Bulońskim... A ta chuda, zaraz za nią, ta, której oczy błyszczą, jak u wilczycy, jest kochanką jednego z najwyższych dygnitarzy, słynnego zwłaszcza z surowości obyczajów!
Zniecierpliwiona, Rozamunda przerwała:
— Wiem, wiem, nie o to pana pytam, proszę mi pokazać najwybitniejsze figury z pomiędzy tych innych, tych, których przychodzimy tu zobaczyć...
Zadawała mu bezustanne pytania, wyszukując twarzy, które ją przerażały lub nęciły tajemniczością. Patrzyła teraz na dwóch mężczyzn przy stoliku w kącie sali. Jeden z nich, młody, blady, nieprzystępny, a drugi tak był cały zanurzony w starem palcie i czapce, nasuniętej na oczy, że nie można było określić jego wieku. Siedzieli, milcząc i zwolna popijając piwo.
Ucieszona, Rozamunda utrzymywała, że muszą to być bandyci. Lecz Hyacynt szczerze się roześmiawszy, rozczarował ją:
— Omyliłaś się, moja droga. Ten młody, blady chłopak, zapewne, że przymiera głodu, ale nie jest bandytą, jak tego pragniesz, był moim kolegą w liceum Condorceta.
Zdziwiony, Bergaz zawołał:
— Jakto? Pan znasz Wiktora Mathis? Ach, prawda, zapominam, że Mathis był w szkołach... Tak, pan go zatem pamiętasz z liceum Condorceta. To niezwykła głowa, ale bieda może go zdusić. A tego drugiego pan także znasz?
Hyacynt wpatrzył się w człowieka ukrywającego twarz po za kołnierzem palta i milcząc dał znak, że go nie zna, lecz równocześnie Bergaz trącił go szybko łokciem, jakby chcąc powstrzymać od dania odpowiedzi, a po chwili szepnął, tłomacząc swój giest:
— Nie mówmy o nich. Koło nas przeszedł Raphanel. Nie dowierzam mu od jakiegoś czasu... Gdzie przejdzie, zaraz zjawia się policya.
Raphanel należał do licznych postaci, przedstawionych księżnie de Harn przez Janzena, w chwili, gdy płonęła żądzą zapoznania się ze wszystkimi anarchistami w Paryżu. Raphanel był jednym z najzagorzalszych mówców na zebraniach publicznych i z zaciekłością domagał się, by działać, burząc i mordując. Lecz dziwnym zbiegiem okoliczności, gdy innych aresztowano, on zawsze zemknął na czas, albo odzyskiwał wolność natychmiast... Ponieważ zaczęło się to powtarzać zbyt często, Raphanel wzbudzał nieufność w towarzyszach.
Nizki, tłusty, okrągły, z twarzą zawsze słodko uśmiechniętą, z nosem, jak u dziecka zapadłym w pulchnych policzkach, Raphanel, spostrzegłszy księżnę, przyszedł się z nią przywitać i chociaż nie proszono go, zaraz zajął miejsce przy tym samym stoliku. Może dla zrobienia przyjemności Rozamundzie, zaczął głośno wymyślać na burżuazyę, która jest tak plugawą, że z rozkoszą tarza się we wszystkich chlewach. Księżna była uradowaną i pobudzała go do coraz bardziej krańcowych napaści, chociaż przy sąsiednich stolikach zaczynano się gniewać.
Bergaz nie spuszczał oczu z twarzy Raphanela, lecz nie wtrącając się do rozmowy, uśmiechał się, wymieniając błyskawiczne spojrzenia ze swoimi dwoma adjutantami Sanfaute i Rossim, którzy zachowywali się z pozorną obojętnością, lecz obadwaj byli ciałem i duszą oddanymi swojemu przywódcy, który jeżeli korzystał z ich pochopności do występku, to dawał im w nagrodę materyalne korzyści, wynikające z praktycznego stosowania anarchii. Hyacynt był wyłącznie zajęty włosami Sanfaute’a. Pragnął być estetą i marzył o wprowadzeniu w czyn łączącego się z tem występku, lecz brakowało mu ku temu odwagi. Z szaloną zazdrością patrzał teraz na kobiece uczesanie Sanfaute’a, chociaż z miną znudzoną zwierzył się księżnie, że to rzecz znana i zbyt pospolita.
W oczekiwaniu na Legrasa, publiczność biła oklaski dwom zmieniającym się na estradzie śpiewaczkom. Jedna z nich, tłusta, nuciła ckliwe sielanki, pełne dwuznacznych aluzyj, druga zaś, chuda, krzykliwym głosem podkreślała rubaszne słowa, waląc niemi, jak pięścią. Właśnie dopiero co skończyła, podnosząc burzę śmiechów i wykrzykników, gdy uwaga rozbawionej sali została pochłonięta wejściem kilku osób do jedynej loży, jaka się tu znajdowała.
Sylwia stanęła cała wychylona z loży, jaśniejąc jak słońce w swej żółtej atłasowej sukni pokrytej brylantami. Patrząc na tę piękną kobietę, prawie obnażoną, cała sala zatrzęsła się od głośnych uwag, śmiechów, brawa, sykań i złorzeczeń. A skandal jeszcze się wzmógł, gdy ujrzano po za nią trzech mężczyzn we frakach, białych krawatach, poważnych i przyzwoitych, jakby się znajdowali w najwybredniejszym salonie.
— A co, mówiłem, że niepotrzebnie tu idziemy — szepnął Duvillard niezadowolony, podczas gdy Gerard starał się ukryć w głębi kojca, noszącego szumne miano loży.
Sylwia nie chciała usiąść, rada z wrażenia, jakie wywarła. Stała wciąż, uśmiechając się do publiczności, z miną naiwną wypuszczonego na wolność dziecka, oddychającego z rozkoszą ożywczem powietrzem. Czuła się tutaj u siebie.
— Z czego jesteś niezadowolony? — rzekła do barona — Wszyscy się bawią, aż miło na to patrzeć... I ja się bawię, ach, wybornie się bawię...
— Tak, ona ma racyę, to bardzo zabawne — rzekł Duthil. — Przyszliśmy, więc się bawmy wraz z nimi!
Księżna de Harn, uszczęśliwiona szaloną wrzawą wybuchłą w sali, chciała się przekonać o przyczynie. Wstała więc, a spostrzegłszy pełną teraz lożę, ujęła Hyacynta za ramię, mówiąc:
— Czy wiesz, to twój ojciec z Sylwią! Patrz na nich, patrz! Doprawdy, odważny, żeby się z nią tutaj pokazać!
Hyacynt zdjął rękę księżny ze swojego ramienia i powiedział, że nie myśli spojrzeć w tamtą stronę. Cóż go to może obchodzić! Ojciec jest idyotą i prowadzi się jak smarkacz zakochany po raz pierwszy w publicznej dziewczynie. Korzystając ze sposobności, zaczął wypowiadać swą wielką pogardę dla miłości z kobietą.
— Nudzisz mnie swojemi teoryami! — rzekła Rosamunda, siadając mu prawie na kolanach, bo miała zamiar zatrzymania go dziś u siebie pod pozorem poczęstowania go filiżanką herbaty. — Jeżeli kto jest smarkaczem, to ty, mój kochany, bo jeszcze nie nauczyłeś się nas cenić, a udajesz, że masz nas dosyć. Twój ojciec ma racyę, kochając Sylwię. Jest bardzo ładna, bardzo mi się podoba.
Hyacynt popatrzył na Rozamundę, a przypominając jej wiadome szczegóły zepsucia Sylwii, rzekł:
— Może chcesz, bym poszedł jej powiedzieć, że podbiła twoje serce? Ojciec może pozwoli i pobłogosławi wasz związek...
Rozamunda, zrozumiawszy, roześmiała się, mówiąc:
— Nie, nie, bo chociaż jestem ciekawa, nie posuwam jeszcze tego do ostateczności. Jeszcze to dla mnie owoc nieznany...
— Ale nie wątpię, że go niedługo pokosztujesz? Wszak ze wszystkiem trzeba się zapoznać.
— Tak, masz racyę, więc może... ale jeszcze nie teraz...
Nagle cała sala się uciszyła, każdy zajął swoje miejsce, w oczekiwaniu upragnionej rozkoszy. Legras ukazał się na estradzie. Był to młody jeszcze mężczyzna, w aksamitnej kurtce, twarz miał okrągłą i starannie wygoloną, spojrzenie ostre, ruch szczęk zwierzęcy. Przedstawiał typ samca ubóstwianego przez kobiety, które teroryzował. Jako śpiewak kawiarniany, miał talent niepospolity, śpiewał czysto, a metaliczny jego głos wzruszał potęgą swej patetyczności. Repertuar jego składał się z piosnek, w których trywialność łączyła się z dojmującemi obrazami nędzy i cierpienia warstw najniższych. Wszystkie trucizny, wszystkie rany i zgnilizny społecznego piekła wyły i jęczały swe bóle w słowach najsprośniejszych, plwając krwią i płomieniami.
Odezwała się fortepianowa przygrywka i Legras zaśpiewał legendę „O koszuli“, ową rzecz, którą cały Paryż chciał słyszeć. Słowa, jakby biczami zrywały ostatnie szmaty z ciała biednej dziewczyny, której wstydliwość jest zbytkiem, ponieważ z przeznaczenia musi zostać prostytutką. Rozwiązłość uliczna występowała w pieśni jak brudna plama, jak trucizna, pełna goryczy. Lecz występki bogaczów gorszem jeszcze były błotem dla tego kobiecego ciała, które, obnażone, zgwałcone, sponiewierane, w lat kilka kończyło gnić, porzucone jak ścierwo, wreszcie zgarnięte zostawało do wspólnej mogiły, lecz pierwej jad i przekleństwo wszczepiało w krew swoich katów. Silniejszą od słów była mimika, oraz intonacya, z jaką Legras rzucał to wszystko w twarz bogaczów, możnych władców, przychodzących go słuchać w towarzystwie strojnych swoich towarzyszek. W nizkiej sali, pełnej fajczanego dymu, swędu i gorąca gazowych kinkietów, głos Legrasa padał jak razy policzków, chłostał, jak zapowiedź uraganu wszystko zmiażdżyć mającego.
Gdy skończył, szał uniesienia ogarnął całą salą. Krzyki, wycia, klaskania, tupania — rozlegały się bez końca. Strojne kobiety były może najżarliwsze, bynajmniej niedotknięte obelgą, która wprost im była rzuconą.
— Brawo, brawo! — krzyczała aż do ochrypnięcia, rozbawiona, uszczęśliwiona księżna de Harn.
Sylwia, która dopiero wszedłszy do sali zaczęła być coraz wyraźniej pijaną, klaskała teraz w ręce, wołając na całe gardło:
— To on, to mój Legras! Muszę go pocałować! Muszę, bo prawdziwej rozkoszy przez niego doznałam!
Duvillard, zrozpaczony, chciał ją przemocą ztąd wynieść, lecz uchwyciła się za brzeg loży i coraz głośniej wyrażała swoje uwielbienie dla odnalezionego Legrasa. Była przytem bardzo wesoła i szczerze się bawiła. Duvillard błagał ją teraz, by zechciała opuścić salę. Zgodziła się, równie jak na odwiezienie przez niego, lecz pod warunkiem, że najpierw pójdzie pocałować Legrasa, swojego dawnego przyjaciela.
— Zaraz do was powrócę, idźcie wszyscy trzej razem do mojego powozu, za chwilę was tam odnajdę...
Sala się uspakajała, niektórzy goście wychodzili, przyszedłszy tutaj tylko dla usłyszenia Legrasa, a księżna, widząc, że loża już była pusta, zaczęła myśleć o sposobie zniewolenia Hyacynta, by ją odwiózł i przy niej pozostał.
Hyacynt słuchał Legrasa ze znudzeniem i rozpoczął rozmowę z Bergazem o Norwegii. Ach... fiordy! Ach, srebrem zamarzłe jeziora północy! Ach, zimno podbiegunowe! Zimno czyste, zimno niepokalane, liliowe; zimno wieczne, nieskończone jak piękno! Hyacynt zachwycenia swoje nad zimnem zakończył uwagą, że tylko tam w tych przeczystych krainach śniegu i przezroczy lodowych, rozumiał miłość dla kobiety, bo odzyskiwała niepokalaność na śnieżnym całunie.
— Chcesz? Pojedziemy tam jutro! — zawołała księżna ze swą zwykłą żywością. Będzie to nasza ślubna podróż... Pałac zamknę, służbę rozpuszczę, bo niewiadomo kiedy ztamtąd wrócimy!
Dodała zaraz ze śmiechem, że żartuje, lecz Bergaz znał ją dostatecznie, by nie powątpiewać, że zdolną była natychmiast wykonać swój projekt. Na myśl, że pałac księżnej będzie zamknięty i pozostawiony bez straży, zamienił się wymownemi spojrzeniami z Sanfaute i z Rossim, którzy, dalej milcząc, odpowiedzieli mu uśmiechem. Toż byłaby gratka! Możnaby się wtedy dobrze obłowić i odebrać chociaż część bogactw zagrabionych przez tych podłych burżuazów!
Raphanel, skończywszy bić brawo na cześć Legrasa, zaczął się rozglądać po sali, uważnie śledząc każdą twarz po kolei. Naraz szare, przenikliwe jego oczy zatrzymały się na Wiktorze Mathis i siedzącym przy nim człowieku, którego twarzy prawie że nie było widać. Ci dwaj spektatorowie nie brali udziału w ogólnem rozbawieniu i rozgorączkowaniu. Siedzieli spokojnie, jakby wypoczywając, pewni, że ich nikt tutaj nie odnajdzie, bo najłatwiej jest się ukryć zamięszawszy się w tłum ludzi.
Nagle Raphanel zwrócił się do Bergaza:
— Wszak to Wiktor Mathis siedzi tam, przy stoliku w kącie? A kto jest ten drugi?
Bergaz ruszył ramionami na znak, że nie wie. Lecz śledził teraz za oczyma Raphanela, który, spostrzegłszy to, zaczął udawać obojętność, ale po chwili dokończył rozpoczętej szklanki piwa i pożegnał się, mówiąc żartobliwie, że nie może dłużej pozostawać, bo ma umówioną schadzkę miłosną z pewną damą w sąsiedniem biurze omnibusów. Gdy tylko wyszedł, Bergaz zerwał się z miejsca i, przeskakując stołki, rozpychając ludzi, dotarł do Wiktora Mathis i szepnął mu coś do ucha. Ten natychmiast powstał i pociągnąwszy za sobą towarzysza, uprowadził go przez boczne drzwi, o których istnieniu musiał dobrze wiedzieć. Tak się to wszystko szybko stało, że nikt nie mógł zauważyć całego manewru i ucieczki tych dwóch ludzi.
— Zkąd pan wracasz? — zapytała księżna, gdy Bergaz, powróciwszy, zasiadał spokojnie na swem miejscu pomiędzy Sanfaute i Rossim.
— Zkąd powracam? Czyż pani nie widziała, że pobiegłem pożegnać Wiktora Mathis, który już wychodził z sali.
Rozamunda oświadczyła, że zaraz to samo uczyni, lecz zatrzymała się jeszcze przez chwilę, by mówić w dalszym ciągu o Norwegii, o którą z wielkiem zajęciem dopytywał się Hyacynt Bergaza, utrzymującego, że zna ten kraj dokładnie. Wieczyste lody, spokój podbiegunowej zimy i nieustające mrozy — zachwycały dziś Hyacynta. Wspomniał, że w swoim trzydziesto wierszowym poemacie „Koniec kobiety“, poemacie którego pragnie nigdy nie dokończyć, chce mieć jako tło, odwieczny las sosnowy pod śniegiem. Rozamunda wstała z miejsca i znów żartobliwie powtórzyła, że go zaprasza na herbatę, by módz z nim ułożyć plan wyjazdu na północ. Bergaz słuchał jej z uśmiechem, spoglądając na drzwi, wtem prawie mimowolnie zawołał:
— Mondèsir!... pewien byłem, że tak się stanie!
We drzwiach, przy wejściu zatrzymał się nizki, krępy człowiek, o twarzy okrągłej, czole wypukłem i zadartym nosie, stał, rozglądał się po sali i zdawał się niezadowolniony, zawiedziony. Całą postacią przypominał wysłużonego podoficera, który w cywilnem ubraniu zachował rubaszność i giesty żołnierskie.
Bergaz, pragnąc zatrzeć wrażenie swojego wykrzykniku, rzekł jakby od niechcenia:
— Do tej sali często zagląda policya. Ten nowoprzybyły to agent tajnej policyi... Mondèsir, były wojskowy, ale w pułku miał różne nieprzyjemne sprawy, więc zmienił rzemiosło... Lubię patrzeć na jego nos, węszy jak pies, czy nie wpadnie na trop jakiej zwierzyny. Węsz, węsz, mój kochanku... a jeżeli ci powiedzieli, że tutaj się obłowisz, to życzę ci, abyś przyszedł zapóźno... Ale szukaj, byleś nie znalazł ptaka, na którego polujesz..
Już wyszli na ulicę, gdy wreszcie Hyacynt zdecydował się na odwiezienie księżnej i szybko we dwoje wsiedli do karety, która na nich czekała, bo spostrzegli niedaleko lando Sylwii z majestatycznym stangretem na koźle, a na chodniku rozmawiających z sobą trzech mężczyzn, Duvillarda, Duthila i Gerarda. Przeszło od dwudziestu minut wyczekiwali oni na powrót Sylwii. Wśród słabo oświetlonego bulwaru, po którym snuły się podejrzane postacie włóczęgów, pijaków i prostytutek, rozlegały się kłótnie, uderzenia, wstrętne szepty i urywane rozmowy. Zewnętrzne bulwary zwłaszcza w tej ubogiej dzielnicy Paryża są zwykle o tej nocnej godzinie zbiegowiskiem wszystkich występków. Odrażające pary chyłkiem podążały w ciemne zaułki, lub na bulwarowe ławki stojące w cieniu. Wszystkie sąsiednie domy zdawały się mieć specyalne przeznaczenie. Niektóre mianowały się hotelami, wynajmując czasowo brudne izby z powybijanemi szybami u okien i bez bielizny na pościeli cuchnącej rozpustą. Powietrze było dżdżyste, na chodniku było pełno błota, lecz wyczekujący na Sylwię trzej mężczyźni stali uparcie, niezrażeni nawet ohydą słyszanych rozmów i ocierań się z plugawemi istotami, zaludniającemi bulwar, jako swoje nocne pole manewrów. Sylwia nie wracała, lecz każdy z nich trwał w nadziei, że on ją odwiezie, i on z nią pozostanie, by ją posiąść i skorzystać z jej nieprzytomności.
Duvillard, zniecierpliwiony, rzekł wreszcie do stangreta:
— Juliuszu, idź się dowiedzieć, dla czego pani nie wraca.
— Panie baronie, a któż zostanie przy koniach?
— Bądź spokojny, dopilnujemy koni.
Drobny, zimny deszcz mżył bezustannie a wyczekiwanie na Sylwię przeciągało się ze wzrastającem, uciążliwem zniecierpliwieniem. Przez chwilę rozerwało ich niespodziewane spotkanie. Przechodząca koło nich szczupła, czarna postać w pierwszej chwili przez pomyłkę uważana przez trzech mężczyzn za kobiecą sylwetkę, poznaną została przez Gerarda.
— Ksiądz Fromont! Jakim sposobem jesteś tu, księże o tej godzinie?
Piotr, nie okazawszy zdziwienia, że ich spotyka we trzech na zewnętrznym bulwarze, i nie pytając, dla czego się tutaj znajdują wśród dżdżystej nocy, odpowiedział, że wraca z nocnego przytułku, który zwiedził w towarzystwie księdza Rose. Ach, jakże przerażającą była nędza ludzi, którzy szukali chwilowego przytułku w tych nocnych schroniskach, o brudnych izbach, zatrutych wyziewami spędzonego cierpieniem stada ludzkiego! Będąc tam, Piotr czuł się ciągle blizkim zemdlenia z powodu odrażającego powietrza w izbach, przepełnionych padłymi ze znużenia nędzarzami, którzy w odrętwiającym śnie jeszcze zdawali się cierpieć wszystkie bóle swego straszliwego życia. Spali pokotem, w ścisku, wszyscy razem, starcy i dzieci, ludzie w pełni sił i kaleki, splugawieni krańcową nędzą, sponiewierani, obdarci, w łachmanach przypominających ubranie prostych wyrobników, a tuż obok ludzie w tużurkach, ale bez koszuli, pod tem ubraniem świadczącem o lepszej jakiejś przeszłości. Paryż codziennie rzuca na bruk całe stosy takich rozbitków życiowych, a są pomiędzy nimi niepoprawni włóczędzy, próżniacy, lecz iluż jest nieszczęśliwych, niesprawiedliwością losu zepchniętych w ten odmęt czarnej rozpaczy i nędzy! Niektórzy spali, jakby obuchem powaleni. Twarze ich były umarłe. Inni, leżąc na wznak, chrapali z otwartemi ustami, chwilami jęcząc wielką swą skargę na uciskające ich brzemię istnienia. Inni rzucali się bez przerwy, jakby jeszcze walcząc z okropnością widziadeł, odtwarzających im nieszczęsną dolę na jawie za dnia przebytą. Skarżyli się na bóle, na zmęczenie, na zimno i głód, a wykrzywione, spotworniałe ich ciała i twarze przybierały fantastyczne kształty w gorączce śnionych straszydeł. Patrząc na te istoty, ległe na pobojowisku straszliwej walki o życie, chwytał Piotra szalony bunt i gorycz napływała mu do serca. Okropny widok tego życiowego ambulansu, ziejącego zgnilizną, cuchnącego nędzą i śmiercią, uprzytomnił mu w pamięci istnienie innych sypialni, w których szczęśliwcy i bogacze wypoczywają i kochają wśród wonnych batystów, jedwabiu, puchu i drogocennych koronek.
Próżno wśród śpiących nędzarzy Piotr i ksiądz Rose szukali „starego“, chcąc go wyłowić z tej kloaki i posłać nazajutrz do Przytułku inwalidów pracy. Stary stolarz był tu dzisiejszego wieczoru, lecz nie znalazł już miejsca, bo okropne to schronisko było jeszcze upragnionym i niezawsze dostępnym przytułkiem, to piekło było jeszcze uprzywilejowanym przybytkiem! Odszedł więc ztąd, odtrącony i musiał teraz spać w jakiejś norze pod gołem niebem, wśród rozwalonych starych murów, lub niezabudowanego jeszcze pustkowia. Ksiądz Rose, nie wiedząc gdzie go szukać, poszedł ciężko zmartwiony do swego mieszkania przy ulicy Cortot, a Piotr, zeszedłszy na bulwar zewnętrzny, upatrywał dorożki, by kazać się odwieść do Neuilly.
Stojąc wśród deszczu i zimna, Piotr opowiadał baronowi i dwom jego towarzyszom o przygnębiającem wrażeniu, wyniesionem z nocnego przytułku, gdy Juliusz, stangret Sylwii, wreszcie powrócił.
Duvillard, zaniepokojony widząc go samego, spytał jeszcze zdaleka:
— A pani? Czyś nie znalazł pani?
Juliusz stał wyprostowany, z twarzą nieruchomą, chociaż jeden kąt ust ironicznie mu się wykrzywił i rzekł głosem bez wyrazu, głosem człowieka spełniającego obowiązek służbowy:
— Pani kazała mi powiedzieć, że dziś nie wraca, a powóz swój oddaje na rozkazy panów, jeżeli panowie zechcą, bym ich poodwoził.
Tym razem miara się przebrała, baron pobladł z gniewu. Jakto, więc pozwolił się zaciągnąć do tej wstrętnej kawiarni, czekał teraz na nią od godziny, wśród błota, na podejrzanej ulicy, a wszystko w oczekiwaniu, że nareszcie zdoła przełamać jej opór, że ją odwiezie i skorzysta z jej upicia się, a teraz, w rezultacie, widzi, że to upicie się, zamiast w jego objęcia, rzuciło ją na szyję tego karczemnego aktora! Nie, nie! Tak dłużej być nie może! Zerwie z nią, niech odpokutuje ta wszetecznica za tyle zadanych mu męczarni i upokorzeń. Zawołał przejeżdżającej dorożki i wziąwszy Gerarda pod rękę, rzekł do niego:
— Mój drogi, odwieź mnie do domu!
Lecz Duthil, ucieszony tak urozmaiconym wieczorem, i już się pocieszywszy po utracie Sylwii, zawołał, śmiejąc się:
— Pocóż brać dorożkę, kiedy mamy powóz? Chodźcie, zmieścimy się doskonale we trzech. Niechcecie? Wolicie dorożkę? Jak się wam podoba! Ja wolę powóz!
Z rozjaśnioną twarzą wsiadł do powozu Sylwii i podczas gdy para wyborowych karecianych koni ruszyła kłusem, wyciągnął się z rozkoszą wśród miękich poduszek. Tymczasem zaś baron jechał starą, trzęsącą dorożką i wypowiadał cały swój gniew przed Gerardem, który, zacisnąwszy się w kąt, słuchał, milcząc i nie przerywając mu ani jednem słowem. Duvillard w szale gniewnego uniesienia, złorzeczył tej nędznicy, którą obsypał bogactwami, wszak wydał na nią przeszło dwa miliony, a ona, niewdzięczna, czego się dziś dopuściła! I to względem kogo, względem niego, który panem jej być powinien, jak jest panem tylu ludzi, władzcą tylu sumień, posiadaczem tylu milionów i tylu spraw najdonioślejszych! Lecz dobrze się stało! Wie on teraz, jaką jest ona kobietą i niechce jej znać więcej! Jest wolny, wyswobodzony. Duvillard odetchnął, jak człowiek, któremu zdjęto dolegające kajdany.
Piotr, popatrzywszy czas jakiś za dwoma odjeżdżającemi powozami, puścił się naprzód, szukając pod drzewami ochrony przed deszczem, i pragnąc co prędzej znaleźć jaką przejeżdżającą pustą dorożkę. Było mu zimno, lecz jeszcze dotkliwiej czuł mrozem ścinające się biedne swoje serce, tak bardzo wzburzone i rozbolałe potwornością widzianych nocnych scen Paryża. Wszak dopiero co bolał, patrząc na okropne legowisko nędzarzy, wyszedłszy ztamtąd, bolał jeszcze srożej myślą o tych, którzy odtrąconymi ztąd zostali, a na ciemnym zewnętrznym bulwarze co krok napotykał się z występkiem, z prostytucyą najniższej kategoryi, by wreszcie ujrzeć obraz prostytucyi bogaczów. Szedł teraz szybko, wymijając blade twarze dziewczyn publicznych, które, snując się jak cienie, łaknęły użebrać marny swój kawałek chleba, gdy ktoś, zbliżywszy się, szepnął mu do ucha:
— Niechaj pan zawiadomi brata, że policya jest na karku Salvata. Lada chwila Salvat może być aresztowany.
Piotr się odwrócił, lecz tajemnicza postać już się oddaliła, wszakże gdy na nią padło światło latarni gazowej, zdawało mu się, że poznaje drobną, bladą twarz Wiktora Mathis. Piotr westchnął, przypomniawszy sobie postać jego matki widzianej dziś w ubogiem mieszkaniu starego księdza Rose. Słodka i smutna pani Mathis całą nadzieję swego życia pokładała w tym synie, o którego losy tak bardzo była niepewna, doznawszy już tylu zawodów w ciężkiem swem życiu.




III.

We czwartek, w pół-poście, jako w dniu świątecznym, w obszernym pałacu ministeryum spraw wewnętrznych biura były puste, lecz Monferrand, minister, był w swoim gabinecie od ósmej godziny zrana, mając na swe zawołanie woźnego przed drzwiami i dwóch służących w pierwszym przedpokoju.
Monferrand pozostawał pod bardzo niemiłem wrażeniem, jakiego doznał dziś z rana, zaraz po przebudzeniu. Wczoraj, we środę, „Głos ludu“ wszczął na nowo kampanię przeciwko skandalicznej sprawie Afrykańskich kolei żelaznych, i wydrukował zaraz na wstępie wiadomość, że Barroux, teraźniejszy minister finansów, został przekupiony za dwakroć stotysięcy franków. W dzisiejszym zaś numerze „Głos ludu“ ogłoszoną została dawno przyobiecana czytelnikom lista trzydziestu dwóch nazwisk senatorów i deputowanych, którzy sprzedali swoje głosy agentowi barona Duvillard, niejakiemu Hunterowi, zręcznie prowadzącemu całą tę sprawę, a który obecnie znikł bez śladu, ulotnił się i pozostał tylko mityczną postacią, bohaterem dokonanego przekupstwa. Monferrand ujrzał dziś swoje nazwisko na czele listy przy cyfrze osiemdziesięciu tysięcy franków, za jakie się sprzedał, podczas, gdy Fonsègne otrzymał tylko piędziesiąt tysięcy franków, a, inni, między nimi Duthil, zadowolnili się dziesięcioma tysięcami franków. Chaigneux, najtaniej został kupiony, bo wyzyskano jego ciężkie położenie materyalne, rzuciwszy mu rodzajem jałmużny tylko trzy tysiące, podczas, gdy wszyscy inni dostali od pięciu do dwunastu tysięcy.
Monferrand czuł się niemile wzruszony, lecz ani się bardzo dziwił, ani bardzo gniewał. Po prostu nie przypuszczał, by Sagnier zdobył się na odwagę rozpoczęcia tego rodzaju hałaśliwego skandalu; lista, jaką ogłaszał, mogła być zaprotestowaną, ułożył ją bowiem podług wydartej kartki z notatnika Huntera, gdzie wszystko było pisane niezrozumiałemi hieroglificznemi znakami. Osobiście Monferrand czuł się spokojny, bo nigdy w tej kwestyi nic nie napisał, nic nie podpisał, wiedząc że wobec braku dowodów zawsze można wyjść cało, przecząc i zachowując się z przynależnym taktem i odwagą, Lecz jakiż to niepotrzebnie rzucony kamień w spokojne parlamentarne bagnisko! Czuł, jakie tego będą nieuniknione następstwa. Istniejący gabinet ministrów zostanie obalony i wymieciony przez ten nowy huragan denuncyacyj, plotek i szpiegostwa. Na szczęście, dziś, z powodu półpościa, izba nie obradowała. Lecz zaraz jutro, Mège nie omieszka wystąpić z interpelacyą, a Vignon i banda jego przyjaciół przypuszczą zawzięty szturm dla zdobycia upragnionych tek ministeryalnych. Monferrand widział się już zwyciężonym i zmuszonym do opuszczenia tego gabinetu, w którym tronował od ośmiu miesięcy i bez zbytecznej próżności uznawał, że niełatwo będzie można go tutaj zastąpić. Oddawał sobie słuszność, że sprawiał swój urząd umiejętnie, jak człowiek mający wszystkie ku temu dane, by rozkazywać, poskramiać tłumy i wieść je podług wiadomego sobie planu.
Odrzucił dzienniki pogardliwym ruchem i, wstawszy z miejsca, przeciągnął, się mrucząc, jak lew niepotrzebnie drażniony. Rozejrzał się dokoła swego gabinetu umeblowanego w stylu oficyalnym, łączącym zwykle drzewo machoniowe z zielonym adamaszkiem i zamaszyście zaczął chodzić tam i napowrót po obszernym pokoju. Ręce założył w tył, a z twarzy znikł mu zwykły wyraz ojcowskiej pobłażliwości i poczciwego uśmiechu. Był teraz tylko sobą, z całą rubasznością i zawziętością swej natury wytrzymałego szermierza. Nizki, barczysty, szeroki w ramionach, rysy twarzy miał grube, usta zmysłowe, nos silnie rozwinięty, oczy surowe, świadczące, że był człowiekiem bez skrupułów i o żelaznej woli. Cóż teraz pocznie? Czy ma dać się unieść złemu prądowi i paść na ziemię wraz z tym uczciwym niedołęgą Barroux? A może osobiste jego sprawy nie są tak złe, by należało rozpaczać o ratunku. Lecz w jaki sposób odczepić się od tych innych, którzy mu są przeszkodą do wylądowania na grunt dla niego bezpieczny? Jaki obrać sposób, by, tonąc z nimi, wyratować się zręcznie, ich wszystkich popychając aż na dno? Trudne zadanie, a trzeba je szybko rozwiązać, by o ile możności nie zachwiać się w piastowanem stanowisku. Ogarnięty żądzą pozostania przy władzy, chodził po pokoju, głęboko się zamyśliwszy.
Nie znajdując pożądanej kombinacyi, zaczął kląć cnotliwość republikańską, która zdaniem jego utrudniała prawidłowe funkcyonowanie maszyneryi rządu. Takie głupstwo, jak ta cała sprawa wywleczona przez „Głos ludu“ powstrzymać może człowieka tej siły i tej inteligencyi co on! A gdzież i kiedy istniał jaki rząd zasługujący na to miano, któryby się oglądał na podobne drobiazgi! By módz rządzić, trzeba mieć siłę, a cóż ją dziś daje, jeżeli nie pieniądze? Wtem, głośno lecz z goryczą się roześmiał, pomyślawszy o idylicznym kraju, w którymby wszystkie sprawy toczyły się jawnie, uczciwie. Był to absurd niemogący mieć nigdy praktycznego zastosowania.
Jeszcze chodził czas jakiś, pasując się z własnemi myślami, lecz nie znajdując rozwiązania trudnego zadania, jakie sobie postawił, zdecydował się wezwać na naradę barona Duvillard. Znał go oddawna i dziwił się teraz, że go nie namówił do kupienia milczenia Saniera w całej tej niemiłej sprawie. W pierwszej chwili chciał napisać parę słów do barona i wyprawić natychmiast z listem jednego ze służących. Lecz przemógł w nim wstręt do pisanych dokumentów, więc postanowi rozmówić się z baronem za pomocą telefonu, który przed niedawnym czasem kazał założyć dla swego osobistego użytku, tuż przy wielkim ministeryalnym stole.
— Czy z panem baronem Duvillard mam przyjemność mówić? — Tak... wyśmienicie... tak, to ja, Monferrand, minister, pragnę pana widzieć u siebie, jak można najprędzej. Potrzebuję z panem osobiście pomówić. Dobrze, dobrze, czekam na pana.
Odszedłszy od aparatu, znów chodził po swoim gabinecie. Tak, Duvillard jest rozumny i sprytny człowiek, który niezawodnie znajdzie punkt wyjścia, albo podsunie mu myśl, którą on uzupełni. Zagłębił się w rozmyślaniach, gdy wszedł woźny, oznajmiając przybycie pana Gascogne, naczelnika policyi bezpieczeństwa, który koniecznie chce się zaraz widzieć z panem ministrem.
Monferrand przypuszczał, że Gascogne przyszedł, by z nim porozumieć się co do ostatecznego wydania rozkazów policyi, mającej dziś uciążliwy obowiązek pilnowania porządku na ulicach Paryża, podczas defilady po mieście orszaków urządzonych z powodu półpościa przez pralnie miejskie, oraz przez studentów z łacińskiej dzielnicy. Obawiano się zwykle, by nie stratowano kogoś z tłumu cisnącego się na widowisko.
— Proś pana Gascogne, niech wejdzie.
Prawie natychmiast ukazał się wysoki, szczupły mężczyzna, silny brunet, wyglądający z pozoru na świątecznie ubranego robotnika. Gascogne znał wybornie wszystkie tajemnicze strony życia Paryża, posiadał umysł trzeźwy i metodyczny. Na nieszczęście inteligencyę swoją osłabił wielką zarozumiałością, rutyną, oraz przekonaniem, że on jeden wszystko wie i zna najlepiej.
Zaraz na wstępie uniewinnił swego przełożonego, prefekta policyi, który byłby nieomieszkał przyjść osobiście rozmówić się z ministrem, lecz skutkiem niedomagania nie jest w stanie opuścić dzisiaj swojej sypialni. A może lepiej się stało, że on sam, Gascogne, złoży dziś raport panu ministrowi, albowiem zna jaknajdokładniej sprawę, z którą przybywa. Po chwilowej pauzie, rzekł z wielką powagą:
— Panie ministrze, zdaje mi się, że wreszcie trzymamy w ręku sprawcę zamachu przy ulicy Godot-de-Mauroy.
Monferrand, który słuchał dotąd z widoczną niecierpliwością, nagle żywo się zainteresował. Próżne, dotychczasowe poszukiwania policyi codziennie były wyszydzane w dziennikach, drażniących go swojemi bezustanemi żartami i kpinami. Odpowiedział więc z łaskawą brutalnością:
— Tem lepiej dla pana, bo byłbyś pan stracił miejsce dalszem niedołężnem prowadzeniem sprawy... Cóż, czy sprawca zamachu został aresztowany?
— Nie, panie ministrze, nie jeszcze. Ale umknąć nam nie może, za kilka godzin będzie ujęty.
Opowiedział rzecz całą, jak agent policyi Mondésir, zawiadomiony przez tajnego agenta, że Salvat znajduje się w nocnej kawiarni na Montmartre, wszedł do sali za późno, gdy ptaszek już wyfrunął, lecz przypadkowo odnalazł go o sto kroków od owej karczemnej budy, stojącej na rogu ulicy i bulwarów. Mondésir nie zaaresztował Salvata, tylko poszedł za nim, pragnąc równocześnie wytropić całą szajkę jego wspólników. Lecz doszedłszy do Porte Maillot, Salvat, zapewne odgadując, że go tropią, puścił się cwałem w stronę lasku Bulońskiego i znikł agentom z oczu. Lasek Buloński został natychmiast obstąpiony przez policyę, zatem jest wszelka pewność, że Salvat ztamtąd nie umknął, chociaż od drugiej godziny w nocy kryje się w zaroślach. Postanowiono doczekać się rana, by ruszyć na niego obławą, co zapewne pójdzie łatwo, bo zbrodniarz musi być zmęczony po bezsennej nocy spędzonej pod gołem niebem wśród zimna i deszczu. Zatem lada chwila może nadejść wiadomość, że został pochwycony.
— Wiem, panie ministrze, że to sprawa ważna i sprawa, którą pan minister sam osobiście żywo się interesuje. Pośpieszyłem więc stawić się dla zdania szczegółowego raportu. Agent Mondésir pozostał na miejscu dla zorganizowania obławy. Biedaczysko żałuje, iż nie sprzątnął Salvata na bulwarze Rochechouart, ale myśl miał wyborną tropienia go z daleka dla wyśledzenia wspólników zbrodni; jeżeli można mu co zarzucić, to tylko brak zastanowienia, że Portre-Maillot jest w sąsiedztwie z laskiem Bulońskim.
Aresztowanie Salvata, tego Salvata, który tyle mu już dokuczył z powodu prasy, zajmującej się nim bezustannie od kilku tygodni, było niespodziewanem szczęściem, na jakie Monferrand nie liczył w obecnej chwili. Będzie można ten fakt wybornie wyzyskać! Myśl ta od razu jasno się przedstawiła w jego umyśle, słuchał opowiadania stojącego przed nim urzędnika policyi, lecz nieruchomie zapatrzone jego oczy i ciężka maska drapieżnego zwierza w spokoju, wymownie świadczyły, że myślą pracuje pozatem i zbiera energię, by skorzystać z nadarzającej się okazyi. Jeszcze chaotycznie, lecz znajdował łączniki pomiędzy aresztowaniem Salvata a jutrzejszą interpelacyą Mège’a, który niezawodnie jutro wystąpi w Izbie ze sprawą Afrykańskich kolei żelaznych, by obalić gabinet ministrów. Monferrand mówił sobie, że to niespodziewanie wynikłe aresztowanie jest najlepszym środkiem uchronienia się od groźnego upadku. Jutrzejszy kryzys powali może wszystkich ministrów, lecz on zdoła się teraz ocalić.
— Ale powiedz-że mi, panie Gascogne, czy zupełnie jesteś pewien, że Salvat jest sprawcą zamachu?
— O, najzupełniej pewien jestem, panie ministrze. Wreszcie wygada się i przyzna do wszystkiego pierwej, nim go dowieziemy do prefektury.
Monferrand się zamyślił i znów zaczął chodzić po pokoju, lecz przypomniawszy sobie, że Gascogne oczekuje na jego rozkazy, rzekł zwolna:
— Całą tę sprawę trzeba poprowadzić z wielką roztropnością i z wielką oględnością... Publiczność, spacerująca po lasku, nie powinna być niepokojoną, niepowinna dostrzedz, że chcecie kogoś aresztować... A jeżeli Salvat zrobi wyznanie, jak się tego pan spodziewasz, to zaraz trzeba mi to przedstawić, a przedewszystkiem strzeżcie się dziennikarzy... prasie ani słowa nie należy o tem komunikować... nie chcę, wyraźnie zastrzegam, że nie chcę, aby w to mieli się wdać panowie dziennikarze; dość się już nagadali w tej kwestyi... Raz jeszcze panu zalecam sekret względem wszystkich! A mnie proszę zawiadamiać, w miarę, jak sprawa będzie szła naprzód.
Gascogne się ukłonił i chciał odejść, lecz Monferrand zatrzymał go, mówiąc, że osobisty jego przyjaciel, Lehmann, prokurator Rzeczypospolitej, otrzymuje codziennie listy od anarchistów, grożących, że wysadzą w powietrze jego, oraz całą jego rodzinę. Wobec tak niebezpiecznego położenia, prokurator żąda, by dom jego był strzeżony dniem i nocą przez agentów, ubranych po cywilnemu. Nie można z tem zwlekać i należy wyznaczyć równie liczną i czujną straż, jak ta, która pilnuje domu, zamieszkanego przez sędziego śledczego. Bo jeżeli sędzia Amadieu jest jednym z najcenniejszych psychologów i kryminalistów, to prokurator Lehmann nie ustępuje mu w niczem pod względem swej wysokiej wartości, posiada on niepospolity zmysł polityczny, a jako żyd, odznacza się niezrównanym sprytem, którego w całej pełni używa, by służyć wiernie Rzeczypospolitej i być zawsze po stronie rządu.
— Panie ministrze — rzekł Gascogne, znów się skłoniwszy, gdy Monferrand przestał mówić. — A cóż mam uczynić ze sprawą Barthèsa. Czy należy go aresztować w tym dworku w Neuilly, gdzie się ukrywa od kilku tygodni?
Gascogne dowiedział się wypadkowo, lecz prawie że natychmiast o miejscu pobytu starego więźnia politycznego, Mikołaja Barthèsa, a ztąd znał dobrze z widzenia dworek księdza Piotra Fromont. Barthès nie był już uważany przez rząd za niebezpiecznego, wszakże wydany został rozkaz aresztowania go, albowiem policya znała liczne jego stosunki z obozem rewolucyjnym. Od kilku tygodni Paryż żył w szaleństwie strachu, a policya aresztowała bez przerwy, we wszystkich dopatrując się anarchistów. Dotąd wszakże nie śmiano przyjść po Barthèsa, bo mieszkał u księdza ogólnie czczonego i uważanego za świętego w całem Neuilly. Monferrand pochwalił tę wstrzemięźliwość policyi względem duchowieństwa i zalecając ją na przyszłość panu Gascogne, oświadczył, że osobiście załatwi tę sprawę.
— Nie, nietrzeba, aby niepokojono dom księdza Fromont. Znasz pan moje zasady i radzę ci, byś sam to w życiu stosował; księży trzeba mieć za sobą, a nie przeciwko sobie. Napisałem do księdza Fromont, wzywając go do siebie na dziś rano, bo dziś jestem swobodniejszy... Rozmówię się z nim osobiście, więc sprawa Barthèsa już do pana nie należy...
Gascogne miał wyjść, gdy we drzwiach ukaczał się woźny; mówiąc, że pan prezydent gabinetu chce się widzieć z panem ministrem.
— Barroux! A to licho nadało! Panie Gascogne, wyjdź pan temi bocznemi drzwiami, wolę, by pana nikt dziś u mnie nie widział, ponieważ pragnę, aby do czasu nie wiedziano o aresztowaniu Salvata... A pamiętaj pan, że tylko ja jeden powinienem o wszystkiem wiedzieć, telefonuj pan natychmiast, jeżeli zajdzie coś ważnego!
Zaledwie Gascogne zniknął za drzwiami salonu, gdy woźny otworzył przedpokój, meldując:
— Pan prezydent rady ministrów!
Wyciągnąwszy obie dłonie ku wchodzącemu, Monferrand powitał go z przybraną serdecznością, połączoną z umiejętną dozą poszanowania. Twarz jego miała teraz wyraz wielkiej szczerości i poczciwości.
— Drogi prezydencie, dla czego mnie nie zawezwałeś, jeżeli potrzebowałeś się ze mną widzieć? Byłbym wszystko porzucił, by zaraz się stawić na twoje wezwanie!
Barroux machnął ręką, na znak, że nie pora zabawiać się grzecznościami.
— Wyszłem dziś wcześniej z domu na moją codzienną przechadzkę, by czemprędzej choć trochę ochłonąć, po przeczytaniu... wiesz czego... a tak jestem skłopotany, że nie chciałem, nie mogłem odłożyć naradzenia się tobą... Domyślasz się, co mam na myśli? Wszak nie możemy pozostać w bezczynności wobec ciosu, jaki spadł, tak na mnie jak i na ciebie! Jutro rano, podczas naszego zebrania ministeryalnego, ułożymy plan obrony, lecz dziś pomówmy z sobą we dwóch, trzeba się rozpatrzeć...
Usiadł w fotelu, a Monferrand, przysunąwszy sobie krzesło, ulokował się w pobliżu, lecz tyłem do okna. Dwaj ci ludzie w niczem nie byli do siebie podobni. Barroux o dziesięć lat starszy, zupełnie siwy, twarz miał piękną i zupęłnie wygoloną, z pozostałemi tylko po bokach białemi jak śnieg faworytami. Pięknej był i okazałej postawy, siląc się na tem większą jej dostojność, iż szanował sobie swój wysoki urząd. W całym jego układzie było wiele konwencyonalnego romantyzmu, lecz podług niego uszlachetniać to powinno było mieszczańską prostotę republikańskich przedstawicieli narodu. Był dobry, lecz nieco naiwny. Monferrand zaś, pod rubaszną powierzchownością był przebiegły i sprytny. Udawał prostotę i dobroduszność, by tem lepiej skryć przepaści swej nizkiej, despotycznej duszy, nieznającej litości, ani skrupułów.
Silnie wzruszony, Barroux sapał w milczeniu, czując, jak krew mu uderza do głowy na każde wspomnienie artykułu, pomieszczonego w „Głosie ludu“. Serce mu biło z oburzenia i gniewu, wreszcie rzekł:
— Kochany kolego, trzeba coś zrobić, by raz kres położyć tej kampanii... Domyślasz się, co nas czeka jutro w Izbie... Teraz, kiedy ogłoszoną została owa sławna lista nazwisk, będziemy mieli na karku wszystkich malkontentów... Vignon pierwszy będzie chciał skorzystać.
— A więc szanowny kolega masz jakie wiadomości o zamysłach Vignona? — spytał Monferrand z wielkiem zaciekawieniem.
— Rusza się, coś knuje, nie bez przyczyny stoi przed jego domem cały szereg powozów, sam dopiero-co widziałem to, przechodząc tamtędy. Wszyscy jego stronnicy latają od wczoraj, jak opętani, ze dwadzieścia osób mi mówiło, że już cała jego banda rozdzieliła pomiędzy siebie teki ministeryalne, które zamierzają po nas odziedziczyć. Mège jutro na nas napadnie, i tak jak on zwykle, ubije zwierzynę, z której inni skorzystają. Tak, tak, mój kochany kolego, już nas biorą za nieboszczyków i chcą nas jutro pogrzebać, ale pogrzebać w błocie, w kale, a spuścizną po nas już się podzielono...
Giestem teatralnym wyciągnął naprzód ramiona, a głos mu zadźwięczał silnie i wymownie, jakby mówił dla sprawienia efektu z trybuny w Izbie. Był jednak szczerze wzruszony i łzy nabiegały mu do oczu.
— Ja, ja, który całe życie poświęciłem dla dobra Rzeczypospolitej, ja, który ją ufundowałem, utrwaliłem, tylokrotnie ochroniłem od upadku, ja teraz się widzę katowany obelgami i zmuszony do własnej obrony przeciwko lżącym mnie potworom! Ja miałbym być człowiekiem sprzedajnym! Ja — ministrem, który zgarnął dwa kroć sto tysięcy franków, podanych mi przez jakiegoś Huntera, by z tych pieniędzy czerpać na własne moje potrzeby! Prawda, że pomiędzy nim a mną była mowa o dwu kroć stu tysiącach franków, lecz trzeba wiedzieć, w jakich warunkach. Zapewne wiesz o tem dobrze, bo te osiemdziesiąt tysięcy franków, jakie tobie udzielił, musiały zostać użyte na te same cele.
Monferrand przerwał, mówiąc głosem stanowczym:
— Mnie nie udzielił on ani jednego centyma!
Barroux spojrzał na niego niezmiernie zdziwiony, lecz ujrzał tylko kształt wielkiej jego głowy, bo twarz miał ukrytą w cieniu.
— A, rzeczywiście? A ja myślałem, że jesteś z nim w tych samych interesach, i że znasz go zupełnie zblizka.
— Bynajmniej, bynajmniej, znałem Huntera tak, jak go wszyscy znaliśmy w Paryżu, lecz nawet nie przyszło mi na myśl, że jest on kreaturą barona Duvillarda i że ten go używa w sprawie Afrykańskich kolei żelaznych. Pomiędzy mną a Hunterem nigdy nie było wymienionego słowa w całej tej kwestyi.
Twierdzenie Mooferranda tak dalece było nieprawdopodobne i tak się różniło z tem, co Barroux napewno o tem wiedział, że wobec bezczelności kłamstwa kolegi, zawstydził się, struchlał i oniemiał. Lecz po chwilowem milczeniu, machnąwszy ręką, na znak, że pozostawia każdego z własnem jego sumieniem, powrócił do osobistej swej sprawy:
— U mnie Hunter był z dziesięć razy i do uprzykszenia mówił o Afrykańskiej kolei żelaznej. Było to wówczas, gdy Izba miała głosować w kwestyi nowej emisyi papierów procentowych z wygranemi. Pamiętam, że raz, odbyła się wizyta Huntera tutaj, w tym gabinecie i w twojej obecności. Ja byłem wtedy ministrem spraw wewnętrznych, a ty ministrem robót publicznych. Tego dnia ja siedziałem przy tem oto biurze, a Hunter na fotelu, który w tej chwili zajmuję. Przyszedł, by naradzić się zemną w kwestyi użycia olbrzymich sum, jakie baron Duvillard poświęcał dla zrobienia reklamy. Pokazał mi listę monarchicznych dzienników z wykazem sum, jakie otrzymały. Pamiętam, że cyfry wydały mi się wielkie, więc rozgniewałem się, mówiąc, że wzbogacając tę nieprzyjazną rządowi prasę, podkopują byt Rzeczypospolitej. A na prośby wystraszonego mojemi słowami Huntera, ułożyłem listę republikańskich dzienników, kładąc przy każdym cyfrę, jaką każdy z nich powinien otrzymać za zrobione reklamy. W ten sposób przyjazna nam prasa otrzymała owe dwakroć sto tysięcy franków, które „Głos ludu“ zapewnia, że wsiąkły do mojej kieszeni! Oto cała historya tych pieniędzy...
Wstał i bijąc się pięścią w piersi, zawołał z gniewem:
— Mam już dosyć tych oszczerstw, tych kłamstw! To, co teraz powiedziałem, opowiem jutro przed całą Izbą... Innej obrony nie potrzebuję, bo innej być nie może... Uczciwy człowiek nigdy prawdy się nie lęka!
Monferrand także powstał i w chwilowem uniesieniu jednym okrzykiem wyspowiadał się szczerze:
— Głupstwo, głupstwo! Nigdy nie trzeba się przyznawać i ty nie powinieneś tego robić!
Lecz Barroux uparł się i rzekł z patetyczną wyniosłością:
— Owszem, zrobię tak, a nie inaczej. I zobaczymy, czy jutro cała Izba jednogłośnie nie okrzyknie mojego rozgrzeszenia, bo jeżeli zawiniłem, to tylko w gorliwości służenia sprawie republikańskiej. Znacie mnie wszyscy, i wiecie, że jestem starym sługą wolności!
— Nie poddawaj swej sprawy sądowi Izby. Zapewniam cię, że się zgubisz, a zarazem nas wszystkich pociągniesz w swym upadku.
— Mniejsza z tem! Przepadniemy, lecz uczciwość nasza ocaleje!
Monferrand zawrzał wściekłym gniewem, lecz nagle się opanował i uspokoił. Zajaśniał bowiem w jego umyśle plan postępowania, plan, którego napróżno od rana poszukiwał, pragnąc znaleźć pożądaną dla siebie drogę ratunku. Korzyści, jakie już ujrzał z aresztowania Salvata, dopełniały się obecnie, tworząc śmiałą kombinacyę. Pocóż ma powstrzymywać upadek tego poczciwca, jakim był Barroux? Wszak jedyną, pożądaną dla niego rzeczą było uratowanie własnej swej osoby, a przynajmniej możność powrotu do zajmowanego dziś stanowiska. Zamilkł więc, odpowiadając już tylko oderwanemi słowami, niemającemi znaczenia, a gdy już widział jasno, jak postąpi, rzekł ze zwykłą, przybraną rubaszną prostotą:
— A wreszcie, kto wie, może masz słuszność, kochany prezydencie... Trzeba mieć odwagę... A ponieważ jesteś naszym przełożonym, więc pójdziemy za twoim przykładem.
Zasiedli naprzeciwko siebie i, pogodzeni, zaczęli rozmawiać o dniu jutrzejszym, o interpelacji, która niezawodnie będzie miała miejsce i jak ministeryum powinno się wobec niej zachować.
Nocy tej baron Duvillard ani na chwilę nie zasnął. Gdy Gerard odwiózł go do domu, postanowił natychmiast się położyć, pragnąc, by sen przyniósł mu zapomnienie i uspokojenie. Lecz sen odmówił mu posłuszeństwa i baron całą noc spędził, wijąc się z bólu po doznanym afroncie ze strony Sylwii. Tak, to było potworne ze strony tej dziewczyny! On ją wzbogacił, on zadawalniał wszystkie jej zachcianki, a ona, niewdzięczna, błotem go spoliczkowała, gdy się najmniej tego spodziewał! I to jego, jego! Możnowładcę, który trząsł sprawami całego Paryża, całej Francyi, jego, posiadacza wszystkich sumień, któremi dysponował, jak kupiec, monopolizujący wełnę lub skóry, dla grania na giełdzie! Rozpacz nim targała, zwłaszcza, gdy pomyślał, że ta Sylwia, ta z ulicy przez niego wzięta dziewczyna i wyniesiona do godności bóstwa, do którego się on modlił, jest właśnie jego karą, pomstą i zgnilizną, jego, szerzyciela zgnilizny! Napróżno chciał się uwolnić od dokuczliwych tych rozmyślań i pragnął się zagłębić w rozpamiętywaniu swoich interesów, spraw bieżących, jutrzejszych rozmów i widzeń się z różnymi ludźmi, przyzywał pamięć o posiadanych milionach, dozwalających mu rozkazywać na wszystkich rynkach świata i rozporządzać losami narodów. Lecz wszystko to pierzchło, znikło i zwycięzko odradzała się dokuczliwa myśl o Sylwii, o tem jego poniżeniu, z którego otrząsnąć się nie był w stanie. Rozpaczliwą siłą woli postanowił teraz myśleć tylko o kolosalnym interesie, który zajmował go od kilku miesięcy, o kolei żelaznej przez Saharę. Plan był już przygotowany, a sprawa ta, poruszając miliardy, miała przekształcić wygląd świata. Ale znów Sylwia stanęła przed nim z drobną swą rączką, umoczoną w cuchnącym rynsztoku, i spoliczkowała go w oba policzki. Już dzień był jasny, gdy zdrzemnął się, przysięgając sobie, że nie chce jej widzieć i że kopnie ją nogą, gdy padnie przed nim na kolana, błagając przebaczenia.
Biła godzina siódma, gdy ocknął się z chwilowego spoczynku i, rozbity, zbolały, najpierw pomyślał o Sylwii. Chciał natychmiast biedz do niej i przekonać się, czy wróciła do domu, zastać ją uśpioną jeszcze i pojednać się z ukochaną, skorzystać z okoliczności, bo może ujęta jego przywiązaniem, oddałaby mu się z miłości. Lecz zawstydził się swej słabości i, wyskoczywszy z łóżka, oblał się zimną wodą, a szybko się ubierając, odzyskał siłę panowania nad sobą. Tak, to była nędznica! Nie więcej, jak tylko nędznica! Utrwalał się w tem przekonaniu i zdawało mu się, że jest na zawsze uleczony. Rzeczywiście, zapomniał o niej, wziąwszy do ręki poranne dzienniki. Ogłoszona w „Głosie ludu“ lista trzydziestu dwóch nazwisk spadła nań, jak cios, bo zawsze powątpiewał, by Sagnier rzeczywiście ją posiadał. Oprzytomniawszy, zaczął czytać dokument i już z zimną krwią odróżniał prawdę, spowiniętą w mnóstwo kłamstw niedorzecznych potwarzy. Czuł, że jeszcze tym razem nie jest osobiście dotknięty, lękał się tylko jednego, a mianowicie, by Hunter, jego pośrednik, nie został aresztowany, bo proces, wytoczony Hunterowi, mógłby go wprost zamięszać w całą tę sprawę. Po chwili, zupełnie ochłonąwszy, przypomniał sobie z uśmiechem zwykłe swoje rezonowanie: uczynił tylko to, co zwykle czynią wszystkie domy bankierskie, przy wypuszczeniu nowej emisyi. Płaci się wtedy zwykle za reklamę w dziennikach, używa się pośredników, nagradza usługi tajemnie oddane — słowem, rzuca się we właściwe ręce część pieniędzy, przeznaczonych na pchnięcie interesu w ruch i postawienie go na nogi. Traktuje się to jako interes, a byle sprawa poszła dobrze, wszystko jest w porządku. Duvillard zwykle w ten sposób postępował, płacąc przytem hojnie i w najtrudniejszych okolicznościach, pozostając panem swej woli i myśli. Z pogardą odezwał się niedawno o jednym z bankierów, który, zamięszany w skandaliczną sprawę, dał się wyzyskać zrujnować i ostatecznie zabił się w naiwnem przekonaniu, że krwią swoją okupi pamięć po sobie! Lecz z marnego tego dramatu, z tej kałuży krwi i błota, wyrósł skandal jeszcze potworniejszy, rozgałęził się, zapuścił korzenie, których już niczem nie można było wytępić. Nie, nie, to niedobry sposób! Stać trzeba na miejscu, pomimo wszystko, walczyć do ostatka, do ostatniego grosza, do ostatniego tchnienia energii!
Około godziny dziewiątej ozwał się dzwonek, który go przywoływał do telefonu w prywatnym jego gabinecie, obok sypialni. Szalona radość nagle go opanowała na myśl, że Sylwia go przyzywa. Często bowiem odrywała go w ten sposób od najważniejszych zajęć. Pomyślał więc teraz, że to ona. Zapewne dopiero co wróciła do siebie i, oprzytomniawszy, zrozumiała, że wyrządziła mu krzywdę, więc pragnie go przebłagać, uzyskać przebaczenie.
Gdy się dowiedział, że żądającym z nim rozmowy, jest Monferrand, doznał goryczy zawodu, lecz równocześnie trwając w postanowieniu wyzwolenia się z pod jarzma tej dziewczyny, rad był, że uniknął niebezpieczeństwa. Zawołał, by mu podano palto, kapelusz i laskę, chciał iść pieszo do ministra, pragnąc odetchnąć świeżem powietrzem. Wyszedłszy, zamyślił się nad komplikującą się sprawą Afrykańskiej kolei żelaznej i skandalem, jaki jutro wybuchnie w parlamencie, wstrząsając całym Paryżem. Czy miał się zabić? Nie! Byłoby to głupio i nikczemnie. Niechaj burza huczy i szaleje! Posiada on hartowną moc duszy i energię silniejszą, niż grożące niebezpieczeństwo, będzie się zatem bronić i musi zwyciężyć, nie uroniwszy ani okrucha z posiadanego znaczenia i władzy.
Zapowiadającą się burzę Duvillard odczuł zaraz po przestąpieniu progu w pałacu spraw wewnętrznych. W przedpokojach napotykał przerażone, wybladłe twarze przestępców, których nazwiska dziś zostały wydrukowane w „Głosie ludu“. Zbiegli się tutaj, czując, że grunt usuwa się im pod nogami. Najpierw spostrzegł Duthila, który gorączkowo przygryzał wymuskane swoje wąsy, a twarz mu się wykrzywiła, bo pomimo wszystko chciał się uśmiechać, jak zwykle. Duvillard zgromił go, mówiąc, że niepotrzebnie tu przybiegł po nowiny, albowiem zachowaniem się swem mógł ściągnąć podejrzenie, iż czuje się winnym. Duthil przyjął tę ostrą wymówkę z radością i, już pokrzepiony, zaczął się śmiać, twierdząc, że nawet nie czytał artykułu, napisanego przez Sagniera, że jeżeli tu jest, to jedynie w celu polecenia ministrowi jednej ze swych najbliższych znajomych z prowincyi. Baron przyrzekł mu, że tę sprawę załatwi za niego i wyprawił go na miasto, życząc dobrej zabawy z powodu półpościa. Pewnego rodzaju litość ogarnęła barona, gdy spojrzał na Chaigneux. Wysoka, chwiejna, wynędzniała jego postać zdawała się uginać pod ciężarem skłopotanej głowy, wielkiej i wydłużonej, jak u konia. Ubranie starego deputowanego było tak brudne i zaniedbane, że można go było wziąść za żebraka. Dostrzegłszy Duvillarda, zbliżył się chyłkiem do niego i z wielką uniżonością kłaniając się, rzekł:
— Ach, panie baronie, jakże ludzie są złośliwi! To wszystko mnie zabija! Czuję, że tego nie przeżyję, a cóż wtedy będzie z moją żoną i z mojemi trzema córkami, których jestem jedyną podporą!...
W żałosnej tej skardze wypowiadał całość swego zwichniętego życia, uważał się za ofiarę polityki, dla której dopuścił się takiego szaleństwa, jakiem było z jego strony opuszczenie swego notaryalnego biura w Arras, gdzie spokojnie dotąd przebywał. Lecz ogarnięty szałem zatryumfowania w Paryżu i kierowania sprawami swego departamentu, przybył do stolicy wraz z żoną i trzema dorosłemi córkami, które, pragnąc błyszczeć w salonach, ujarzmiły go swemi wymaganiami. Był ich sługą, a zarazem sponiewieranym celem szyderstw, z powodu ciągłego rozmijania się z powodzeniem i zdobyciem fortuny. Z natury swej byłby z ochotą pozostał uczciwym deputowanym, lecz czyż mógł być takim w obec bezustannych wymagań rodziny? Wszak zawsze mu było potrzeba pieniędzy, ciągle gonił za pożyczką stu franków, a w tak krytycznem położeniu, czyż nie był z konieczności deputotowanym do kupienia? Skołatany, znużony wymówkami czterech kobiet, byłby na wszystko przystał, byle znaleźć trochę pieniędzy, chociaż by je z kału trzeba było wydobyć.
— Wyobraź sobie, panie baronie, że nareszcie zdobyłem męża dla jednej z moich córek. Doprawdy, że to pierwsza szczęśliwa rzecz, jaka mnie spotkała w Paryżu! Będę miał tylko trzy kobiety na karku, a nie cztery — jak dotąd! Ale rozumiesz, panie baronie, jakie wrażenie na rodzinę narzeczonego sprawi artykuł dziś wydrukowany w „Głosie ludu“! Gotów się cofnąć! Więc przybiegłem tutaj, chcąc błagać pana ministra, by zapewnił urząd sekretarza mojemu przyszłemu zięciowi. Bo mając nadzieję tej posady, młody człowiek nie zerwie z moją córką i rodzina jego całą rzecz uwzględni.
Miał minę tak zaniepokojoną, wylękłą i nieszczęśliwą, że Duvillard postanowił być wspaniałomyślnym, jak często bywał, gdy obliczył, że udzieloną pożyczką lub protekcyą może wywrzeć wrażenie dobrze procentujące w przyszłości. Wiedział z doświadczenia, jak pomyślną jest rzeczą mieć liczny zastęp oddanych sobie ludzi, a których przygotować sobie najtaniej można było, rzucając im kęs chleba, gdy z głodu już padają. Więc i tego ztąd wyprawił, mówiąc mu, jak Duthilowi, że sprawę jego osobiście załatwi z ministrem. A przy pożegnaniu dodał, by przyszedł do niego jutro, to pomówią o interesach, bo zapewne potrzebuje pieniędzy, wydając za mąż jedną ze swych trzech córek.
Chaigneux nieledwie do nóg padając baronowi, dziękował:
— Panie baronie, życia mi nie starczy, by się wywdzięczyć za tyle dobrodziejstw!
Gdy Chaigneux wreszcie odszedł, Duvillard ze zdziwieniem ujrzał księdza Fromont, który siedział na ławce na boku, czekając widzenia się z ministrem. Dla czego on tutaj przyszedł? Przecież nie jest zamięszany w dzisiejszy skandal... a jednak widocznie jest zatrwożony, chociaż chce to ukryć, udając, że czyta coś z zajęciem. Duvillard zbliżył się do niego i bardzo życzliwie powitał. Piotr z całą szczerością odpowiedział, że został zawezwany listownie przez ministra, lecz nie domyśla się z jakiego powodu. Uśmiechał się, mówiąc, bo pragnął nie okazywać swego wewnętrznego niepokoju. Czekał już od kwadransa, i był w obawie, że go zapomniano.
Woźny zbliżył się do barona:
— Pan minister kazał powiedzieć, że za chwilę służy panu baronowi. Obecnie jest zajęty rozmową z panem prezydentem rady ministrów. Ale mam rozkaz wprowadzenia pana barona natychmiast po wyjściu pana prezydenta.
Prawie równocześnie drzwi się otworzyły i wyszedł Barroux, a poznawszy barona, zatrzymał go na chwilową rozmowę. Skarżył się z goryczą na wybuchły skandal i na okrutną niesprawiedliwość oszczerstw, jakie nań rzucono. W oburzeniu swem zapytał, czy Duvillard nie zaświadczy w razie potrzeby, że on, Barroux, nigdy ani jednego centyma nie otrzymał wprost dla siebie? W uniesieniu zapomniał, że mówi do bankiera, i że sam był niegdyś ministrem finansów. Ach, sprawy pieniężne, interesy, jakież to wstrętne, zatrute i brudne! Czyż może być gorsze, niebezpieczniejsze bagno! Lecz powtarzał z naciskiem, że niczego się nie lęka, bo się powoła na prawdę, a prawda starczy, by go obronić i oczyścić z kału, jakim poczciwcy chcą go obryzgać.
Duvillard słuchał, patrząc na niego, lecz w myśli stanęła mu Sylwia i tym razem nawet nie bronił się od uczuć, jakie nim nagle zawładnęły. Przypomniał sobie, że niegdyś prosił Barrouxa, by ułatwił Sylwii wstąpienia do teatru Komedyi francuzkiej. Gdyby Barroux był temu żądaniu zadość uczynił, Sylwia nie byłaby rzuciła się w tę wstrętną, wczorajszą awanturę. Duvillard poczuwał się teraz winnym w obec Sylwii. Wszak nie byłaby go opuściła dla tego Legrasa, gdyby był zadowolnił jej kaprys.
Przerwał więc patetyczną, długą mowę Barroux, słowami:
— Czy pan wie, że mam żal do pana?
Barroux spojrzał na niego, zdziwiony.
— Żal do mnie? A to z jakiego powodu?
— Bo pan nie chciałeś mi dopomódz w chwili, gdy pana prosiłem w sprawie mojej znajomej, która pragnęła mieć rolę Pauliny w „Polieukcie“.
Barroux uśmiechnął się pobłażliwie i odrzekł uprzejmie:
— Ach, tak!... pamiętam... Sylwia d’Aulnay! Lecz, kochany panie, to nie tyle ja się temu sprzeciwiałem, co mój kolega, Taboureau. Wszystko, co się odnosi do wydziału sztuk pięknych, jest wyłącznie zależne od niego. A Taboureau jest człowiekiem z prowincyi, człowiekiem bardzo uczciwym, ale ciasnych poglądów, nierozumiejącym naszych paryzkich względów i ustępstw, zachował swoje prowincyonalne skrupuły... Ja, stary paryżanin, rozumiem to lepiej, i bądź pan przekonany, że byłbym panu z przyjemnością oddał tę usługę.
Kwestya rozpoczętych i nieudanych zabiegów, żywo teraz stanęła w pamięci barona, i tej odmowie ze struny ministeryum przypisywał całą niedolę dzisiejszego swego położenia względem Sylwii. Zapragnął więc otrzymać natychmiast to, czego mu dotąd odmawiano.
— Taboureau... Taboureau... to głąb, pień, który musi wam wszystkim ciążyć w ministeryum! Uczciwy, uczciwy — tego za mało, któż z nas nie jest uczciwym? Kochany ministrze, jeszcze czas, zażądaj od niego nominacyi Sylwii, a zobaczysz, że to przyniesie ci szczęście!
Barroux szczerze się roześmiał.
— Nie, nie mogę tego uczynić! Nie wypada mi pomijać skrupułów kolegi Taboureau, zwłaszcza w chwili obecnej. Toż wszyscyby się z nas śmieli!... I śmieliby się nie bez przyczyny. Ministeryum obalone, albo ocalone z powodu sprawy Sylwii!
Podał rękę, chcąc się pożegnać. Baron zatrzymał rękę Barrouxa w swych dłoniach i, blady, wzruszony, rzekł z wielką powagą:
— Źle robisz, kochany ministrze, śmiejąc się z tego... Wierzaj mi, że źle robisz! Ministerya padały i powstawały z przyczyn o wiele jeszcze drobniejszych... A jeżeli jutro noga ci się pośliznie, życzę ci, abyś nigdy tego nie żałował...
Duvillard popatrzył za odchodzącym prezydentem rady ministrów, obrażony jego żartobliwym tonem. A więc, istnieją przeszkody, których on, Duvillard nie jest w stanie przezwyciężyć? Myśl ta stała mu się bolesną, wprost nieznośną. Poprzysiągł sobie teraz, że musi przeprowadzić tę sprawę, już nie dla dogodzenia Sylwii i zadowolenia jej zachcianki, lecz dla zaspokojenia własnej, obrażonej ambicyi. A gdy zdobędzie ów kontrakt, podpisany w ministeryum, pośle go natychmiast Sylwii, jako zemstę swoją, zemstę, której gorycz odczuje ona, jak krwawy policzek. Postanowienie barona było niezłomne, powiedział sobie, że zrobi tak, chociażby miał wszystko zaryzykować i odmienić cały skład dostojników w ministeryum sztuk pięknych.
Duvillard patrzył jeszcze za odchodzącym Barrouxem, gdy spostrzegł w sali Fonsègne’a, który zręcznie manewrował, by uniknąć spotkania się z prezydentem. Fonsègne, taki zwykle ożywiony, dowcipny i panujący nad sobą, był dziś spłoszony, zachwiany, a oczy mu migotały nerwowo, zmącone i wylękłe. Strach, który powiał dziś rano, przypędził i jego do przedpokoju ministra.
Zaraz, po przywitaniu, Duvillard spytał go, jakby od niechcenia:
— Nie widziałeś swego przyjaciela Barrouxa? Był tutaj przed chwilą.
— Barroux? Był? Nie, niewidziałem.
To kłamstwo starczyło za spowiedź. Fonsègne żył dotąd w ścisłych, przyjacielskich stosunkach z Barrouxem, podtrzymywał jego idee w swoim dzienniku, wyraźnie zaznaczając, że są z sobą jednakowych poglądów politycznych. Lecz w chwili obecnej Fonsègne odwracał się od przyjaciela, bo, obdarzony niezwykłym sprytem i węchem, poczuł, że powinien tak uczynić dla własnego bezpieczeństwa i obrony. Przecież nie poświęci swej długoletniej pracy i owoców, ostrożnie prowadzonej dyplomacyi, dla sentymentalnych względów! Dziennik jego jest organem szanowanym przez najsilniejsze stronnictwo narodowe, nie może więc ryzykować jego bytu dla kompromitującego podtrzymania uczciwego człowieka, który przez swą naiwność gubić się zwykł dobrowolnie!
— Zdawało mi się, że jesteś w złych stosunkach z Monferrandem? Więc dziwię się, widząc cię przed drzwiami jego gabinetu?
— Kochany baronie, wiedz o tem, że dyrektor wpływowego dziennika z nikim nie jest i nie powinien być w złych stosunkach. Ja służę przedewszystkiem ojczyźnie i taką jest rola człowieka, zajmującego moje położenie w prasie.
Pomimo swego wzburzenia i osobistych dokuczliwych umartwień, Duvillard nie mógł powstrzymać uśmiechu. Lecz odrzekł z powagą:
— Masz słuszność. A przytem Monferrand, to siła! Takiego, jak on człowieka, warto się trzymać! Ten nigdy nie przepadnie i zawsze stanie na nogi!
Fonsègne trochę się zaniepokoił rozmową z baronem, bo domyślił się, że trwoga musi być wyraźnie wyryta na jego twarzy. On, dotychczas taki nieulękniony, czuł się rzeczywiście przerażony po odczytaniu dzisiejszego numeru „Głosu ludu“. Tak, po raz pierwszy w życiu był w obawie i własnej swej winie to przypisywał, groziło mu bowiem oskarżenie, którego nie mógł wyminąć, bo popełnił niedorzeczność napisania listu, będącego zgubnym dokumentem. Piędziesiąt tysięcy franków, otrzymanych za pośrednictwem Barrouxa, mającego dwa kroć sto tysięcy do swej dyspozycyi dla rozdania prasie, te bynajmniej go nie niepokoiły. Lecz otrzymał on inne jeszcze piędziesiąt tysięcy w formie podatku, i wtedy napisał kilka słów z podziękowaniem. Fonsègne drżał, by sprawa ta nie została ujawnioną, i dopiero spojrzawszy teraz w oczy barona, nieco się uspokoił, a odzyskując równowagę, wyrzucał sobie, że skłamał niezręcznie i że brakiem panowania nad sobą ujawniał swój wewnętrzny niepokój.
Woźny zbliżył się ku nim.
— Ośmielam się przypomnieć panu baronowi, że pan minister czeka na niego.
W sali nie było już prawie nikogo. Fonsègne z zadziwieniem ujrzał siedzącego tu na boku księdza Fromonta, a przywitawszy go, zapytał o przyczynę przyjścia i zajął przy nim miejsce na ławce. Piotr powtórzył, że otrzymał list, wzywający go do ministra, lecz nie domyśla się z jakiego powodu. Lekkie drżenie rąk Piotra świadczyło o jego niepokoju, wzrastającym z każdą chwilą przedłużającego się wyczekiwania. Lecz uwzględniał to pomijanie kolei osób z wyjątkowo ważnemi okolicznościami, jakich się domyślał po przeczytaniu porannych dzienników.
Na powitanie barona Duvillarda, wchodzącego teraz do gabinetu, Monferrand podszedł z wyciągniętemi rękoma do serdecznego uścisku. Twarz miał spokojną, uśmiechniętą, jak zwykle, nadciągająca burza nie piętnowała mu strachem oblicza.
— Cóż mówisz, drogi baronie, na te wszystkie historye?
— Idyotyczne, zupełnie idyotyczne! — odpowiedział baron, obojętnie wzruszywszy ramionami.
Usiadł w fotelu dopiero co zajmowanym przez Barrouxa, a minister siadł na swojem miejscu, naprzeciwko niego. Porozumienie pomiędzy tymi dwoma ludźmi było łatwe, jednego byli gatunku i jednakowej z sobą siły. Więc te same wypowiadali skargi, podkreślając je temi samemi rozpaczliwemi giestami, i obadwaj się zgadzali, że w takich warunkach musi być bezustanny nieład u steru rządu i zastój w najżywotniejszych interesach pieniężnych. Śmieszne doprawdy zachcianki, żądać od ludzi cnót, jakich nie mogą oni posiadać! Przecież po wszystkie czasy i za wszystkich rządów, gdy chciano, by parlament dał swoje przyzwolenie, w takiej, lub innej sprawie, czyniono ku temu nieodzowne zabiegi, co należało do taktyki zupełnie zrozumiałej, naturalnej i koniecznej. Przecież, chcąc coś przeprowadzić, trzeba się o to postarać, użyć wpływów, pozyskać sympatye, upewnić się co do potrzebnej ilości głosów. Otóż nic nie przychodzi darmo i ludzi kupuje się, jak wszystko inne. Czasami wystarczają obietnice, posady, lecz często trzeba płacić pieniędzmi lub podarkami, mogącemi je zastąpić. A przypuściwszy, że w danej okoliczności niektórzy agenci kupowali głosy niezręcznie, zbyt jawnie, czyż warto z tego powodu tyle robić hałasu? Gdyby rząd był rzeczywiście silny i taki, jakim być powinien, to w pierwszych początkach byłby stłumił rozpoczynający się skandal. Tak nakazywał dobrze zrozumiany patryotyzm i godność narodowa.
— Ależ naturalnie, naturalnie! — wołał z zapałem Monferrand. — Masz najzupełniejszą słuszność, drogi baronie! Ho, ho! Gdybym ja mógł, gdybym był panem położenia, bądź spokojny, ta głupia sprawa nie miałaby miejsca! Byłbym jej kark skręcił, zaraz w pierwszej chwili.
Duvillard patrzał na niego badawczo, więc raz jeszcze rzekł z naciskiem:
— Na nieszczęście nie jestem panem położenia! Nie mam dla siebie odpowiedniej swobody ruchów! Musimy z sobą o tem wszystkiem pomówić z powodu jutra!.. Inaczej nie byłbym się ośmielił wzywać cię, kochany baronie... Widziałem się już z Barrouxem, lecz ten ma najdziwaczniejsze zamiary... Nie podzielałem jego zapatrywań, przynajmniej niektórych.
— Tak, tak, spotkałem się z Barrouxem, gdy stąd wychodził... On rzeczywiście miewa zadziwiające pomysły.
Baron zawiesił głos, a po chwili dodał:
— Fonsègne jest w poczekalnym salonie. Zadziwiłem się, zobaczywszy go tutaj... Lecz, kiedy przyszedł, to znaczy, że pragnie się z panem pojednać... Każ go pan przywołać... Jego nie należy odtrącać. To człowiek rozumny i warto się przekonać, co ma do powiedzenia, a przytem trzeba pamiętać, że dziennik przez niego kierowany często decyduje o szali zwycięztwa.
— Jakto?... Fonsègne jest tutaj? — zawołał z wybuchem radości Monferrand. — To wybornie! Rad będę się z nim pojednać. Nasze nieporozumienia nie mają żadnej ważniejszej przyczyny. Stare dzieje!... Niewarto o tem mówić... Wreszcie nie mam w sobie zawziętości i nigdy jej nie miałem.
Gdy woźny wprowadził Fonsègne’a, pojednanie nastąpiło natychmiastowo, bez żadnych wyjaśnień. Monferrand znał się z nim jeszcze za szkolnych czasów, razem chodzili do gimnazyum w swojem rodzinnem mieście, lecz spotkawszy się w Paryżu zwaśnili się i od lat dziesięciu przestali mówić do siebie. Nikt nie znał przyczyny tego nieporozumienia, lecz mówiono, że wstrętna to jakaś była historya. Zdarzają się wszakże tak ważne chwile w życiu, że nieprzejednani wrogowie podają sobie ręce, widząc, iż zawartym nowym sojuszem mogą wyratować się wzajemnie od wspólnie grożącego im niebezpieczeństwa.
— Bardzo jesteś poczciwy, że pierwszy pragniesz zgody. A więc zapominamy o tem co było?... I nie masz do mnie urazy?...
— Nie, nie mam! Pocóż mamy od siebie stronić, kiedy lepiej nam będzie dopomagać sobie wzajemnie...
Na tem ograniczyli niemiłe wspomnienia i, podawszy sobie ręce, przystąpiono do ważnych narad, które ich tutaj zgromadziły. Gdy Monferrand zawiadomił, że Barroux ma zamiar wyznać jutro rzecz całą w izbie, Fonsègne i Duvillard potępili prezydenta jednogłośnie i bezwarunkowo. Była to naiwność nie do darowania! Postanowili wpłynąć na Barroux, by nie dopuszczał się tak niedorzecznego wystąpienia. Dyskutowali następnie o wszystkich możliwych sposobach ocalenia ministeryum, bo jasnem było dla nich, że Monferrand żywo tego pragnie. On sam przyłączył się do szukania sposobów ratunku, utrzymując, że chce nietylko siebie lecz i swoich kolegów wyciągnąć z kłopotliwego położenia, lecz gdy to mówił, usta mu się składały do ironicznego uśmiechu. Wreszcie, jakby zwyciężony okolicznościami, przestał szukać ocalenia, rzekłszy z rezygnacyą:
— Niema sposobu, ministeryum musi jutro upaść!
Fonsègne i Duvillard spojrzeli na siebie, zaniepokojeni o to, jak pójdzie sprawa Afrykańskich kolei żelaznych z nowem ministeryum?... Jeżeli na czele gabinetu ministrów stanie Vignon, to niezawodnie zechce pozować na nieposzlakowaną uczciwość.
— Więc cóż?... Nic nie postanawiamy?...
Naraz odezwał się dzwonek przy telefonie i Monferrand, wstając, rzekł przez grzeczność:
— Przepraszam... wszak panowie mi pozwalacie?...
Przez chwilę słuchał, to znów odpowiadał, pochylony nad aparatem, lecz z krótkich jego odpowiedzi i zapytań, nie można się było niczego domyśleć.
Monferrand rozmawiał z panem Gascogne, który, wierny danej obietnicy, telefonował, że Salvat został odnaleziony w lasku Bulońskim i że niebawem rozpocznie się na niego obława.
— Wybornie, a proszę pamiętać o moich rozkazach!
Monferrand, odszedłszy od telefonu, zaczął zwolna przechadzać się wzdłuż pokoju i rad z wiadomości o ujęciu Salvata, dopełniał w myśli plan swego postępowania. A przystanąwszy, rzekł do swych dwóch przyjaciół:
— Cóż chcecie, moi drodzy, nic nie jestem w stanie uczynić, bo jutro już nie będę ministrem... Ręczę wam, że moglibyście spać spokojnie gdybym był u władzy! Ba! Gdybym był u władzy!... Wyznaczyłbym natychmiast komisyę śledczą, a wiecie, że to najpewniejszy sposób pogrzebania sprawy na zawsze. A w takich rozgałęzionych, olbrzymich sprawach jak ta, która nas obchodzi, niema podług mnie innego rozsądnego wyjścia, to jest, jeżeli się dba i chce uniknąć zawsze niepotrzebnego skandalu. Tak, tak, ja nicbym nie wyznał... ach, ten Barroux... i wyznaczyłbym komisyę śledczą... A wtedy grożąca nam burza rozpłynęłaby się jakby cudem...
Duvillard i Fonsègne głośno się roześmieli, lecz ten ostatni prawie już był pewien, że się domyślił, do czego zmierza Monferrand. Rzekł więc otwarcie:
— Ale jeżeli ministeryum upadnie, to nie widzę racyi, dla czego ty masz z niem upaść?... Z jednego ministeryum powstaje drugie, sklejając się ze zdrowych kawałków, które pozostały.
Monferrand, niezadowolniony że zawcześnie odkryło jego zamiary, zawołał z zapałem:
— Nie, nie, tego ja niechcę. Trzymam za solidarnością...
— Dla czego masz tonąć z naiwnymi, którzy chcą się utopić?... Precz z taką solidarnością! Tego tobie niewolno, mój kochany, bo my ciebie potrzebujemy i musisz nas wyratować... a więc żeby tak być mogło, my ciebie najpierw wyratujemy... Wszak tak, kochany baronie?... Wyratujemy go chociażby przemocą?
Monferrand usiadł, by słuchać uważnie odpowiedzi barona, a ten, na nowo ogarnięty gniewem przeciwko Barroux, który nie chciał się przychylić do jego prośby, rzekł stanowczo:
— Niezawodnie że tak! Jeżeli ministeryum ma upaść, to niechajże sobie pada!... Cóż nam z ministeryum, w którem są takie niedołęgi jak Taboureau?... Jakiś stary profesor z prowincyi zjeżdza do Paryża z takiej lub innej przyczyny, i zaraz łapią go i pakują do ministeryum! Wszak to historya tego Taboureau! Był profesorem w Grenobli a tu w Paryżu dali mu jeden z najważniejszych urzędów! Może nigdy w swojem życiu nie był w teatrze, więc dlatego powierzono mu wszechwładzę nad wszystkiemi teatrami w Paryżu! Naturalnie więc, że pan ex profesor pali głupstwo po głupstwie w swem urzędowaniu, o którem niema najlżejszego pojęcia!
Monferrand znał wybornie całą sprawę i wiedział, dla czego Duvillard jest tak zawziętym przeciwnikiem Taboureau. Wyraz twarzy zachował poważny, lecz rozbawiony, chciał jeszcze podrażnić barona, chwaląc kolegę:
— Taboureau jest człowiekiem wartościowym, posiada obszerną wiedzę, a chociaż jest niepozorny i może trochę zacofanych pojęć, wszakże urząd swój sprawuje wzorowo...
— To już solidarność za daleko posunięta, bo nie mogę w nią wierzyć! Pan będziesz bronić tego Taboureau, jak bronisz tego poczciwca Barroux!... Ależ to są żarty... jesteś pan zbyt inteligentny, by się bawić w chwalenie tego bakałarza z Grenobli... Wreszcie chociażby w sprawie nam trzem dobrze znanej... w sprawie nominacyi Sylwii... która pragnie debiutować w teatrze Komedyi francuzkiej... cóż zrobił Taboureau?... Odmówił, bez względu na niezaprzeczony talent Sylwii, bez względu na poparcie, jakie miała za sobą. Kochany ministrze, przyznaj, że ten twój Taboureau zrobił głupstwo?... Powiedz, czy tybyś się był sprzeciwiał nominacyi Sylwii?...
— Ja, ja miałbym się temu sprzeciwiać?... Nigdy!. Przenigdy! Taka śliczna dziewczyna, jak ona, zawsze i wszędzie jest na swojem miejscu i samem swem ukazaniem się na scenie już sprawiałaby przyjemność publiczności... Jestem najmocniej o tem przekonany... tylko trzeba, aby minister oświaty był tego samego co ja zdania.
Znów ironiczny lecz ledwie dostrzegalny uśmiech pojawił się na ustach ministra. Doprawdy, że nietrudno było pozyskać względy wszechwładnego barona Duvillard! Zapewnienie debiutu tej dziewczynie otwierało serce i kasę barona! Zwrócił się Monferrand w stronę Fonsègne’a, jakby chcąc zasięgnąć jego rady, a ten zamyślił się głęboko, wiedząc, że koniecznie trzeba znaleźć człowieka zupełnie pewnego na tak ważną z tego względu posadę.
— Na ministra oświaty najlepiej znaleść kogoś pomiędzy senatorami... Lecz wyznaję, że na razie nikogo nie widzę odpowiedniego naszym wymaganiom... Trzeba człowieka z szerszemi poglądami... paryżanina... a jednak kogoś takiego co nie raziłby, stanąwszy na czele uniwersytetu... Jest Dauvergne...
Zdziwiony, Monferrand zawołał:
— Dauvergne?... Któż to taki?... Ach, tak, przypominam sobie! Dauvergne, senator z Dijon!... Ależ on się nie nadaje... i nic nie usprawiedliwiłoby naszego wyboru; Dauvergne niema pojęcia o uniwersytecie!
— Więc szukajmy innego — odparł Fonsègne — szukajmy... Chociaż Dauvergne byłby niezły; prezentuje się pokaźnie, jest wysoki, blondyn, bardzo dekoracyjnej powierzchowności... A przytem, zważcie panowie na okoliczność, że Dauvergne jest bardzo bogaty i ma śliczną młodą żonę, co także coś znaczy... państwo Dauvergne prowadzą dom otwarty a ich przyjęcia w pięknym apartamencie przy bulwarze Saint-Germain są bardzo poszukiwane... umieją przyjmować..
W pierwszej chwili Fonsègne zaproponował swego kandydata z pewnem wahaniem, lecz powoli zaczął przy nim obstawać i wybór ten wydawał mu się rzeczą wyśmienitą.
— Ach, przypominam coś sobie!... Tak, tak, Dauvergne, moi panowie, jest literatem... za czasów młodości wystawił jednoaktówkę, wierszem, w teatrze, w Dijon. A przecież wiecie, że miasto Dijon zna się na literaturze i byle czyjej sztuki nie dopuści na swoją scenę. Lecz nie uważajcie Dauvergna’a za człowieka z prowincyi! Od dwudziestu lat mieszka w Paryżu i noga jego odtąd nie postała w Dijon. Jest paryżaninem w całem znaczeniu tego słowa, ma rozgałęzione stosunki we wszystkich światach paryzkich... Znam go zblizka i powiadam wam, że z Dauvergne zrobimy co zechcemy. To właśnie jest człowiek jakiego nam potrzeba!
Duvillard oświadczył, ze go zna i że znajduje go odpowiednim. Wreszcie po co szukać innego, kiedy ten znalazł się pod ręką...
— Dauvergne, Dauvergne — powtarzał Monferrand. — Nie znam go, ale kiedy wy go znacie, więc niechaj będzie Dauvergne!... Kto wie?... Może z niego będzie przyzwoity minister?... Dobrze, zgadzam się na Dauvergne’a.
Nagle wybuchnął śmiechem, dodając:
— Więc układamy listę przyszłego gabinetu ministrów, z celem, by piękna Sylwia mogła wreszcie wystąpić na scenie teatru Komedyi frauncuzkiej! Ministeryum Sylwii!... No, ale nie bawmy się, bo nie mamy czasu do stracenia... Kogóż więcej sobie dobieramy na ministrów?...
Żartował, wiedząc z doświadczenia, że śmiechem i wesołością można często przyśpieszyć rozwiązanie najtrudniejszego zadania. I rzeczywiście, nieledwie ciągle żartując, ułożyli cały plan kampanii, jaką przeprowadzą, jeżeli jutro ministeryum zostanie obalone. Nie kładąc nacisku, bez słów wyraźnych, lecz rozumiejąc się wybornie pomiędzy sobą, postanowili pozostawić Barroux własnemu jego losowi, w razie potrzeby dopomagając mu nawet, by zatonął, a następnie wyławiając z ministeryalnej powodzi Monferranda. Zapewnione mając ocalenie, Monferrand zobowiązał się względem Duvillarda i Fonsègne’a; mogli liczyć na niego jak na swojego, tem więcej że ich potrzebował. Finansowa potęga barona, oraz wpływ na opinię publiczną takiego dziennika, jak „Globe“, były potężnemi poplecznikami dla każdego męża stanu. Zaś, po za kwestyą Sylwii, tak Duvillard jak Fonsègne potrzebowali człowieka dość potężnego u steru rządu, by mógł raz na zawsze pogrzebać sprawę Afrykańskich kolei żelaznych, chociażby przy pomocy zamianowania komisyi, lecz komisyi będącej całkowicie w jego ręku. Porozumienie między trzema obradującymi nastąpiło prędko i było stanowcze. Nic tak nie zbliża ludzi, jak wspólność interesów, strach, oraz pewność, że połączywszy się mogą sobie zabezpieczyć szeroką bezkarność. Gdy główna sprawa została ubita, Duvillard przedstawił ministrowi polecenie Duthila co do młodej damy z prowincyi, Monferrand natychmiast oświadczył, że wszystko zostanie załatwione podług życzeń barona. Wreszcie okazało się, że sam Duthil jest dobrze widzianym przez ministra.
— Miły chłopiec! Dobrze byłoby, gdybyśmy więcej takich mieli! Jaknajwięcej!
Duvillard podniósł następnie prośbę przyszłego zięcia deputowanego Chaigneux. I ta sprawa została natychmiast załatwiona z jaknajpomyślniejszym skutkiem. Przyszły zięć mógł liczyć na korzystną posadę. Ten poczciwy Chaigneux! Taki oddany, usłużny, czemuż biedakowi nie dopomódz, kiedy można to uczynić z taką łatwością! Wszak Chaigneux zawsze może być przydatny, on nigdy nie odmawia żadnej usługi, a przytem biedaczysko twarde ma życie ze swojemi czterema kobietami...
— A więc wszystko ułożone, skończone?..
— Wszystko ułożone, skończone!
— Tak, wszystko ułożone, skończone!
Monferrand, Duvillard, Fonsègne, wymienili pomiędzy sobą gorące uściski dłoni.
Odprowadziwszy gości do drzwi gabinetu, Monferrand po za wychodzącymi dostrzegł na środku poczekalni stojącego prałata w wytwornej sutanie lamowanej fioletowo, który rozmawiał z młodym księdzem.
Natychmiast poszedł szybko ku niemu i rzekł z wielką uniżonością:
— Ach, monsignor Martha! Niewiedziałem! Przepraszam!... Proszę pana wejść... jestem na usługi...
Lecz uprzejmy biskup, uśmiechnąwszy się z dobrotliwą słodyczą, opierał się, mówiąc:
— To nie moja kolej... zaczekam... ksiądz Fromont przyszedł pierwszy, zatem jego niech pan najpierw wysłucha.
Wobec nalegań monsignora, Monferrand ustąpił i wprowadził do gabinetu księdza Fromont. Konferencya trwała krótko. Monferrand, który zwykle wobec duchownych używał dyplomatycznego sposobu mówienia, w obecnym wypadku odrazu się wypowiedział ze wszystkiem, co się odnosiło do sprawy starego Mikołaja Barthèsa. Piotr wyczekiwał od dwóch godzin rozmowy z ministrem i przez ten czas przeżywał ciężkie chwile obawy, był bowiem przekonany, że go wezwano tutaj, odkrywszy pobyt Wilhelma w jego dworku w Neuilly. Nie wiedział, jaki obrót sprawa weźmie i drżał z obawy o los brata. Słuchając teraz słów ministra, tak był zdziwiony, że słyszy tylko o Barthèsie, że prawie uszom swoim niedowierzał. Minister oświadczył mu, że rząd woli się dowiedzieć, że Barthès uciekł z Paryża, aniżeli aresztować go i raz jeszcze zamykać w więzieniu.
Piotr nie mógł się wydziwić, jakim sposobem policya odkryła miejsce, gdzie się schronił Barthès, a równocześnie udawała, że nie wie o pobycie Wilhelma pod tym samym dachem? Lecz były to zawiłości nie do odgadnięcia, należące do systemu tajemniczych sztuczek policyjnych.
— Zatem panie ministrze, jakie powinno być moje zachowanie się w tej sprawie? Proszę o bliższe objaśnienie... Bo dobrze nie rozumiem...
— Szanowny księże Fromont, całkowicie to oddaję pańskiej roztropności... Trzeba, aby za czterdzieści osiem godzin tego człowieka nie było już u pana, bo gdyby po tym upływie czasu jeszcze się tam znalazł, bylibyśmy zmuszeni aresztować go, co byłoby dla nas rzeszą bolesną, gdyż wiemy, że dom pański jest przybytkiem świętego kapłana, przybytkiem wszystkich cnót chrześciańskich. Zatem, niechaj mu pan poradzi, by dobrowolnie opuścił Francyę, a ja zapewniam, że go nikt podczas podróży nie będzie niepokoić...
Rozmowa była skończona, Monferrand odprowadził Piotra do przedpokoju i, uśmiechnięty, zgięty we dwoje, stanął przed biskupem.
— Monsignor zechce mi wybaczyć... Lecz teraz jestem już na usługi.. Proszę, jeżeli łaska...
Prałat, który dotychczas wesoło rozmawiał z Duvillardem i Fonsègnem, pożegnał ich podaniem ręki, co również uczynił widząc odchodzącego Piotra. Był dziś w doskonałym humorze, jeszcze uprzejmiejszy, niż zwykle, chociaż zawsze czynił, co mógł, by serca wszystkich zjednać dla siebie. Czarne, błyszczące i żywe jego oczy, zdawały się uśmiechać, a piękna, poważna twarz wyrażała nieledwie pieszczotliwą dobroć i ojcowską wyrozumiałość. Wszedł do gabinetu ministra swobodnie, bez pośpiechu, lecz z pewnością człowieka, przywykłego rządzić i panować.
Teraz nikogo już nie było w pustym gmachu ministeryum spraw wewnętrznych, prócz Monferranda i monsignora Martha, którzy, zamknąwszy się w gabinecie, długą wiedli z sobą rozmowę. Był czas, gdy posądzano prałata, że chce pozyskać mandat poselski, lecz grał on daleko potężniejszą rolę, panując, ukryty w cieniu, i będąc przewodnią duszą polityki watykańskiej we Francyi. Bo czyż Francya nie pozostawała najstarszą córką Kościoła?... Jedynym wielkim narodem, który mógł papieżowi przywrócić jego wszechwładzę?... Monsignor Martha zgadzał się na Rzeczpospolitą we Francyi, apostołował ugodowość z tą formą rządu, a katolickie stronnictwo w Izbie pozostawało pod jego pośrednim, lecz całkowitym wpływem. Monferrand, który widział wzrastającą potęgę katolickiej reakcyi, zwanej nowym duchem czasu, mistycyzmu, roszczącego nadzieję pogrzebania wiedzy, był uprzedzająco uprzejmy względem monsignora. Jako człowiek nieprzebierający w środkach i zużytkowujący wszystko, byle zwyciężyć, przygarniał ku sobie i tę siłę, która niespodziewanie czyniła w tej chwili pierwsze kroki, dla zawarcia z nim przyjaznego sojuszu.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


IV.

Tego samego dnia po południu, Wilhelm tak gorąco zapragnął przechadzki na świeżem powietrzu i wśród szerokiej przestrzeni, że Piotr zgodził się pójść z nim do lasku Bulońskiego, który się rozpoczynał niedaleko od rodzinnego ich dworku. Powróciwszy od ministra, opowiedział bratu podczas śniadania, w jaki sposób rząd postanowił pozbyć się z Francyi starego konspiratora i obadwaj z goryczą myśleli o potrzebie zawiadomienia o tem Barthèsa. Lecz odłożył to do wieczora, przypuszczając, że znajdą jaką łagodną formę objawienia woli rządu staremu więźniowi. Mówili z sobą o tem, idąc do lasku. Wilhelm z przyjemnością używał przechadzki, a po cóż miał się od niej powstrzymywać dłużej, kiedy zdawało się teraz wyraźnie, że nic mu osobiście nie zagraża. Bracia doszli do fortyfikacyj i weszli do lasku przez bramę des Sablons.
Kończył się marzec i lasek zaczynał się zielenić, lecz pączki na drzewach i listki na krzakach były jeszcze delikatne, a zdaleka zdawały się być bladawym mchem, lekką koronką zawisłą w przestrzeni.
Przez całą noc i poranek deszcz padał bezustannie, a teraz, chociaż wypogodziło się od kilku godzin, niebo pozostało szare, jakby przysypane popiołem. Na mglistem, ale jasnem tle nieba, młodziutka zieloność lasku odbijała uroczo; budząca się do nowego życia roślinność, skąpana wilgocią, dziwnie świeżo i po dziecięcemu uśmiechała się wśród spokojnego, ciepłego powietrza. Z powodu „półpościa“ prawie nikogo dziś tutaj niebyło. Tłum paryzkiej ludności pozostał w śródmieściu, by podziwiać orszaki wozów i poprzebieranych ludzi, którzy przez całe popołudnie popisywali się, przebiegając główne ulice. W lasku było tylko kilku jeźdźców, oraz parę prywatnych powozów, z których strojne kobiety, wysiadłszy, spacerowały pieszo, a przy nich postępowały poważne piastunki w czepkach ze wstęgami, niosąc oburącz niemowlęta okryte białemi płaszczykami o koronkowych brzegach. Lasek miał wygląd arystokratycznego parku, do którego tłum nie lubi uczęszczać, pozostawiając go w posiadaniu strojnej i wykwintnej publiczności. Zaledwie gdzieniegdzie można było dostrzedz skromnie ubrane kobiety z sąsiednich dzielnic miasta; siedziały one na składanych stołkach, które z sobą przyniosły i, szyjąc w domu rozpoczętą robotę, spoglądały na swe dzieci bawiące się w pobliżu.
Piotr i Wilhelm szli aleją de Longchamp, a doszedłszy do drogi de Madrid, biegnącej ku jeziorom, zagłębili się w boczną ścieżkę nad strumień de Longchamp. Mieli zamiar tędy dojść do jezior, a okrążywszy je, powrócić do domu przez bramę Maillot. Gaj, który przecinali, tak był cichy, i ślicznie wiosenny, że przyszła im ochota usiąść, by nacieszyć się rozkosznym widokiem. Za ławkę posłużył im stary pień drzewa. Mogli byli myśleć, że znajdują się gdzieś, bardzo daleko od Paryża, w głębi prawdziwego lasu. Wilhelm rzeczywiście pozostawał pod tem wrażeniem, używał go, jak błogiego wypoczynku po długiem zamknięciu w więzieniu. Ach, jakaż to rozkosz, świeże ożywcze powietrze, przepływające wśród leśnych zagajeń! Jaki urok tchnie od wolnej przestrzeni! Świat wydaje się wtedy otwartem dziedzictwem człowieka! Naraz, obadwaj bracia wspomnieli Barthèsa, tego wiecznego więźnia. Westchnęli ze smutkiem. On może nigdy nie użył podobnej przechadzki, zawsze zamknięty pod kluczem, on, który życie swe poświęcił walce za wolność drugich! Myśl o Barthèsie popsuła im przyjemność oddychania łagodnem powietrzem, wśród lasku tchnącego wiosną.
— W jakiż sposób go zawiadomisz? — spytał Wilhelm. — Bo nie można tej wiadomości odkładać. Lepiej niech idzie na wygnanie, aniżeli do więzienia.
Piotr kiwnął głową na znak, że tego samego jest zdania i rzekł:
— Tak, trzeba go zawiadomić... Ach, ale jakże niemiła to misja!
W tej właśnie chwili dziwny widok uderzył ich oczy. W dzikim i cichym zakątku, w którym siedzieli, mogąc przypuszczać, że się znajdują gdzieś na końcu świata, nagle z pomiędzy krzaków, wyskoczył jakiś człowiek i cwałem przebiegł tuż przed nimi. W pierwszej chwili nie zdali sobie nawet sprawy, że to mogła być ludzka istota, może był to dzik, wypłoszony z legowiska przez gromadę psów gończych? Lecz takie nieprawdopodobne przypuszczenie przemknęło tylko lotem błyskawicy w umyśle dwóch braci; tak, to był człowiek ścigany, lecz człowiek nic już prawie ludzkiego nieprzypominający swą postacią. Pokryty był błotem, przerażony, zdziczały, zmęczony pogonią. Przez chwilę zawachał się, stanąwszy przed strumieniem zagradzającym mu drogę, lecz zaraz począł biedz brzegiem, a czując po za sobą gorący oddech pogoni rzucił się do wody, która dochodziła mu do pasa. Wydostawszy się na brzeg przeciwny, w kilku skokach znikł poza gajem sosnowym. Wkrótce potem nadbiegł oddział dozorców lasku pod komendą kilku agentów. Puścili się cwałem wzdłuż strumienia i zaraz zginęli z oczu. Było to polowanie na człowieka, polowanie okrutne na tle idylicznie wiosennej zieloności, polowanie ponure i głuche, bez trąb myśliwskich i bez malowniczych czerwonych mundurów wykwintnych jeźdźców i arystokratycznych amazonek.
— Zapewne jakiś złoczyńca — szepnął Piotr. — Ach nieszczęsny!...
Wilhelm, potrząsnąwszy głową, rzekł ze zniechęceniem:
— Zawsze tylko pogoń!...
A tymczasem człowiek ścigany galopował bez wytchnienia coraz dalej.
Gdy podczas nocy Salvat, tropiony przez agenta policyjnego, nagle puścił się cwałem i dobiegł jak do bezpiecznej przystani, do lasku Bulońskiego, przyszła mu myśl przemknięcia się wśród drzew aż do bramy Dauphine i spuszczenia się w przekopy fortyfikacyj. Skierował się w tamtą stronę, bo sobie przypomniał, iż wielokrotnie podczas bezrobocia, spędzał tam długie godziny, nigdy się z nikim nie spotykając. Znał dobrze całą miejscowość z mnóstwem zaułków obrosłych gęsto krzakami i wysoką dziką roślinnością, a doły te stanowiły tajemnicze, niewidzialne i nieprzystępne schroniska, uczęszczane przez włóczęgów a także przez pary kochanków. Salvat szedł tam śmiało, pomimo nocy i deszczu, aż wreszcie odkrył jedną z takich nor zapuszczających się pod wysokie brzegi wałów i, na szczęście, znalazłszy w niej pełno suchych liści, rad z odkrycia, zakopał się w nie po uszy. Odzienie było na nim mokre, cały był unurzany w błocie, bo kilkakrotnie się przewrócił, poślizgnąwszy się wśród kałuży, a z wałów spuścił się tu na czworakach, czepiając się rękoma o spotykane gałęzie i chwasty. Suche liście znalezione w norze były dla niego dobrodziejstwem, osuszył się w tej pościeli i wypoczął po nużącym biegu wśród ciemności. Deszcz lał bezustannie, lecz Salvat w swej kryjówce był na to obojętnym, a zdrętwiały z głodu i znużenia wkrótce zasnął. Przebudził się dopiero gdy dniało. Musiała być godzina szósta zrana. Lecz poruszone przez niego wejście do kryjówki zalała woda, liście, w których spędził część nocy, były teraz wilgotne, zdawało mu się, że spoczywa w lodowato zimnej kąpieli. Postanowił wszakże tu pozostać, czując się w bezpiecznem ukryciu przed obławą, jaką niezawodnie urządzą na niego od rana. Nikt go tutaj nie mógł odgadnąć, był niewidzialnym nawet o parę kroków; liście przykrywały go całego, nieledwie że z głową. Leżał więc spokojnie, patrząc na wzrastające światło dzienne.
Około godziny ósmej, banda policyjnych agentów przeszła tuż około niego, szukając go w fosach fortyfikacyj, lecz nikt go nie dostrzegł. Jak słusznie sądził, od świtu zorganizowano na niego obławę. Gdy usłyszał zbliżające się w jego stronę kroki ludzkie, serce zabiło mu gwałtownie, był wylękły, jak zwierzyna obstąpiona przez myśliwych. Kryjówka jego znajdowała się pod wałami, w pobliżu koszar żandarmów. Dochodziły go ztamtąd odgłosy. Gdy polujący na niego agenci przeszli, znów zapadła cisza i żaden szelest nie odzywał się dokoła. Lecz życie w lasku już się rozpoczynało, a wśród głębokiej ciszy Salvat rozróżniał daleki tentent galopującego wierzchowca, dźwięk grzechotki przy bicyklu, turkot kół powozów. Byli to szczęśliwi bogacze i próżniacy, używający porannego spaceru dla nabrania apetytu. Mijały tak godziny i już się zbliżało południe. Deszcz od dawna przestał padać i Salvat, pomimo wilgotnych liści, w które był zagrzebanym, nie czuł teraz zimna. Grube, sukienne palto i czapka, dane mu przez Wiktora Mathis, ogrzewały mu ciało. Lecz głód się w nim odezwał, paląc mu pusty żołądek, szarpiąc go aż pod żebrami, zaciskając mu boki, jak ołowianą obręczą. Od dwóch dni nie miał nic w ustach, prócz szklanki piwa, którą wypił wczoraj wieczorem w kawiarni przy bulwarze Rochechouart. Pomimo głodowej męczarni zamierzał pozostać w swej kryjówce aż do nocy, a wtedy skierować się wśród ciemności w stronę miasteczka Boulogne, wyszedłszy z zamkniętego lasku przez otwór, o którego istnieniu wiedział oddawna. Nie, nie, jeszcze go nie mają i nie tak łatwo go złowią! Starał się zasnąć, by zapomnieć o głodzie, lecz coraz silniejszy ból we wnętrznościach nie dozwolił mu zmrużyć oka. Około godziny jedenastej zemdlał, z myślą że umiera. Przytomność wróciła mu odrazu i nagle zawrzał szalonym gniewem. Wyskoczył z kryjówki, opętany szaleństwem głodu. Nie mógł tu dłużej uleżeć. Chciał jeść, jeść, chociażby potem miał utracić wolność i życie. Właśnie w tej chwili biła godzina dwunasta w południe.
Opuściwszy zagajnik w pobliżu fortyfikacyj, znalazł się przed odkrytym obszarem trawników de la Muette. Puścił się przez nie, jak mógł najszybciej, kierując się instynktowo ku miasteczku Boulogne, z myślą, że tylko tamtą stroną będzie mógł wydostać się z lasku. Prawdziwym cudem, nikt nie zwrócił uwagi na tego człowieka biegnącego jak szaleniec. Gdy wreszcie dopadł do zarośli, zrozumiał całą swą nieostrożność, lecz czuł zarazem, iż nie mógł uczynić inaczej, pędzony katuszą głodu i potrzebą ucieczki. Drżący, pochylony pomiędzy jałowcami, zaczął się rozglądać, czy nie pędzą w tę stronę agenci. Czołgając się wśród nizkich krzaków, nadsłuchując, rozglądając się ukradkiem podniosłszy głowę, zaczął pełzać w stronę, gdzie oczekiwało go domniemane zbawienie. Pośród drzew, wstawał ostrożnie i szedł powoli. Miał zamiar iść zagajnikami, pomiędzy wielkiem jeziorem a polem wyścigowem d’Auteuil. Tę część lasku przecina szeroka aleja, której Salvat nie mógł uniknąć. Starał się korzystać z każdego drzewa i dopiero po bliższem rozejrzeniu, puszczał się do następnego. Nagle ogarnął go lęk, bo zdaleka dostrzegł jednego z dozorców lasku. Rzucił się natychmiast w bok i, dopadłszy do zarośli, położył się plackiem na ziemi. Leżał tak czas jakiś, a zbadawszy, że nikogo niema w pobliżu, skradał się znów wśród drzew, coraz to dalej. Ale dość było sylwetki spokojnego przechodnia, lub nadjeżdżającego powozu, by Salvat długo czekał, ukryty wśród krzaków, aż minie rozbudzona w nim obawa. Odetchnął swobodniej, dostawszy się w gąszcz lasku, pomiędzy drogą, wiodącą do Boulogne, a szeroką aleją de Saint-Cloud. Czuł się bezpiecznym wśród tylu drzew i krzaków, stykających się ze sobą. Wszak tym gęstym lasem dojdzie do wiadomego sobie wyjścia, które jest ztąd niedaleko. Pewnym był teraz ocalenia.
Wtem nagle, o jakie trzydzieści metrów, dostrzegł stojącego pomiędzy krzakami miejskiego stróża lasku Bulońskiego. Skierował się natychmiast na lewo, lecz tu dostrzegł taką samą nieruchomą postać, jakby wyczekującą jego nadejścia. Dalej to samo. Co piędziesiąt kroków rozstawiono kordon tych myśliwców, mających go upolować. Czuł się, jakby w sieci. Musiano go nawet dostrzedz, bo odezwał się przygłuszony, przeciągły krzyk, a musiał to być znak umówiony, bo powtórzył się trochę dalej, a potem jeszcze dalej, i jeszcze, i jeszcze — bez końca!
Zatem myśliwcy wpadli na trop. Niewarto już było zachowywać dotychczasową ostrożność. Mógł się ocalić tylko ucieczką. Salvat natychmiast to zrozumiał i puścił się galopem, przeskakując przeszkody, biegnąc pomiędzy drzewami, nie zważając, czy go kto widzi, nie oglądając się poza siebie. Kilku susami przeskoczył wszerz aleję de Saint-Cloud i rzucił się w gęstwinę drzew, ciągnącą się pomiędzy tą aleją, a aleją Reine Marguerite. Tutaj znalazł się w najgęstszej części lasku Bulońskiego, i byłby może mógł ujść pogoni, skryć się i zgubić, gdyby pora roku była późniejsza, gdyby liście na krzakach były w pełni swego rozwoju. Przez chwilę uczuł się sam, zatrzymał się i pilnie wsłuchiwał się w dochodzące szelesty. Nie widział i nie słyszał nikogo; może stracili trop, może uszedł pogoni?... Cisza była zupełna, a spokój pełen łagodnej słodyczy tchnął powietrzem pachnącem wiosną i ożywczem ciepłem. Lecz niezadługo odezwał się stłumiony okrzyk sygnału i Salvat znów począł biedz prosto przed siebie, bez oznaczonego celu, uciekał, by uciekać. Dopadłszy do alei Reine Marguerite, ujrzał rozstawionych rzędem agentów. Biegł więc lasem wzdłuż alei. Czuł, że oddala się teraz od Boulogne, pędząc napowrót w kierunku, z takim trudem dopiero co przed godziną przebytym. W głowie mu się mąciło, chciał powziąść jeszcze jakiś plan, lecz nie mógł. Wszakże wysiłkiem woli opanował się o tyle, iż zapragnął dobiedz do Sekwany. Myśli tej uczepił się, jak ostatniego możliwego ratunku. Cwałować więc zaczął wśród zarośli, chcąc dobiedz do rzeki. Krótszą byłaby droga przez pole Wyścigowe, lecz nie śmiał puścić się przez olbrzymi obszar odkrytej płaszczyzny, trzymał się więc brzegów lasu, biegnąc od gaju do gaju, zatrzymując się chwilami wśród zbitego tłumu drzew i zarośli.
Trochę odetchnąwszy, znów cwałował bez końca. Naraz stanął na skraju alei de Longchamps. Nie mógł jej przebiedz, bo i tu stali czatujący na niego ludzie. Porzucić więc musiał myśl szukania ratunku nad Sekwaną i, zmuszony cofnąć się, zaczął krążyć brzegiem łąki Catelan. Pod komendą agentów operujący dozorcy lasku, coraz bliżej i bliżej okrążając uciekającego, zamknęli go w ciasnem kole, z którego nie mógł się już wydostać. Biegł bezprzytomnie, zawracając się, krzyżując z dopiero co przebytym własnym śladem, przeskakując przeszkody, ześlizgując się z pagórków, padając, powstając natychmiast i w szalonych skokach, tracąc resztę sił nieszczęsnego, krwią broczącego swego ciała. Cierniste krzaki porozdzierały mu ubranie, szarpiąc mu twarz i ręce. Kilka razy padł, jak długi, zaplątawszy nogi w druty, których niedostrzegł przy klombach, a pokrzywy, już dość rozrosłe pomimo wczesnej jeszcze wiosny, pocięły mu twarz i szyję. Lecz nie czuł poparzenia, nie czuł ciernistych gałęzi dzikich malin i jerzyn, chłoszczących go na każdym kroku, chciał tylko biedz, biedz dalej i uciec, a myśl o ucieczce jak ostrogami nagliła go do nowego wysiłku.
W tej właśnie chwili wyskoczył z leśnego gąszczu ponad strumieniem, nad którym siedzieli dwaj bracia. Zmieniony do niepoznania, zziajany, obłocony, krwią własną zbryzgany, rzucił się w wodę, chcąc jak zwierz, gnany przez myśliwców, szukać ratunku poza tą przeszkodą. Powstała chimeryczna myśl w jego biednej głowie, a może to wyspa? Nie, wyspa jest dalej, wśród wielkiego jeziora. I znów nieco oprzytomniawszy, chciał dopaść do jezior, rzucił się wprawo ku tej upragnionej wyspie, wyobraziwszy sobie, że będzie ona nieprzystępnem miejscem obrony, schroniskiem, gdzie zagrzebie się wśród szuwarów i ujdzie wszelkiej ludzkiej pogoni. Więc z nową energią zaczął galopować w stronę jezior. Lecz odsłoniła się przestrona polana, na której stał kordon straży. Skręcił w bok i znów krążąc pomiędzy drzewami, zawracając, dobiegł do fortyfikacyj, prawie, że do miejsca zkąd wyruszył, opuściwszy swą nocną kryjówkę. Była teraz godzina trzecia, zatem przeszło od dwóch godzin cwałował bez przerwy, gnany strachem przed obstępującą go obławą.
Napotkał na aleję, wysypaną piaskiem dla jeźdźców. Puścił się nią, jak mógł najszybciej, lecz nogi mu lgnęły w tym ruchomym gruncie, rozrobionym nocną ulewą. Niespodziewanie ukazała się wązka dróżka, cienista jak szpaler, pomimo, że gęsta sieć gałązek ledwie że zaczynała się zielenić; wpadł na tę dróżkę, ulubione miejsce spaceru kochanków, i długo nią pędził, pewien, że nikt go tutaj dostrzedz nie może. Znów nadzieja wstąpiła mu do serca. Lecz na zakręcie dróżka zaraz się kończyła, wychodząc na szeroki plac utworzony przez zbieg kilku alei, po których teraz snuło się sporo osób, mknęły bicykle, jechały powozy, panował zwykły ruch popołudniowych godzin w dnie pięknej pogody. Salvat, wylękły, rzucił się w gęstwinę. Ale widok dostrzeżonych zdaleka agentów odjął mu resztę przytomności, i już nie obierając żadnego kierunku, niezdolny do żadnej decyzyi, biegł na oślep, jak gorączką trapiony szaleniec. Nic już teraz dla niego nie istniało, prócz konieczności pędzenia, cwałowania; rozmachem nabranym przebywał przestrzenie. Opuścił gąszcz leśną, pędził drogą, mijał inne krzyżujące się drogi, wreszcie wpadł na olbrzymią płaszczyznę, całą zalaną słońcem, które go olśniło. Tu znów poczuł wielkość niebezpieczeństwa. Zdawało mu się, że tchnienie pogoni pali go i wżera mu się w ciało, jak żarłoczne kły całej wypuszczonej na niego psiarni. Słyszał krzyki ścigających go ludzi, jakaś ręka chciała go pochwycić, lecz odepchnął napastnika i znów inne ciała padały na jego drodze, gniótł je nogami, biegnąc bez przerwy, pędząc, jak wicher rozszalały i ścinający gałęzie i drzewa. Przeskakiwał jakieś zawały, chyłkiem podchodził pod innemi i znów ujrzał się sam, wśród ciszy i wśród wiosennej zieloności, kąpiącej się w słonecznych promieniach. Lecz nie zatrzymując się, nie mogąc się nawet zatrzymać, galopował dalej.
Był to już ostatni jego wysiłek. Zaczął się potykać. Nogi mu się plątały, z uszu sączyła się krew, a z ust spływała piana. Zdawało mu się, że burza w nim huczy i rozsadza mu żebra. Serce biło w nim jak młotem i ból mu wielki sprawiało. A pomimo tych męczarni, dominującą katuszą był znów głód i pragnienie. Mgła zachodziła mu na oczy, gdy wtem dostrzegł drzwi otwarte do rodzaju szopy, stojącej po za domkiem, kryjącym się pomiędzy drzewami. Wpadł tam i nikogo nie zastał, prócz wielkiego, białego kota, który, wystraszony, uciekł. Salvat, widząc stos słomy po za pustemi beczkami, rzucił się tam i szybko ukrył się, jak mógł najgłębiej. Zaledwie ułożył się pod słomą, gdy usłyszał tuż koło domu biegnącą za nim obławę. Agenci, straciwszy go i oczu, minęli budynki i popędzili w stronę fortyfikacyj. Szelest biegu tych ludzi uciszał się stopniowo i zrobiło się zupełnie cicho.
Salvat obu rękoma przyciskał serce, chcąc powstrzymać gwałtowne jego bicie i leżał prawie martwy, a wielkie łzy ciekły mu z pod zamkniętych powiek.
Wilhelm i Piotr, wypocząwszy, poszli aż do kaskady, a ztąd wybrali drogę prowadzącą ku Neuilly, lecz drugą stroną jezior. Naraz spadł ulewny deszcz, jak często w ciepłe dni wiosenne, więc zatrzymali się pod rozłożystym kasztanem, lecz bezlistne jeszcze gałęzie nie stanowiły dostatecznej ochrony, postanowili zatem schronić się w poblizkim domku, na którym widniał napis: „Café Restaurant“. Biegli tam śpiesznie, bo deszcz nie ustawał. Niedaleko od restauracyi stała dorożka, a stangret, nieruchomie siedząc na koźle, filozoficznie znosił wiosenną ulewę, nie przysłoniwszy się nawet derką. Już wchodzili do restauracyi, gdy z przeciwnej strony nadszedł równocześnie z nimi młody człowiek, i Piotr ze zdziwieniem poznał dobrze sobie znanego Gerarda de Quinsac. Zapewne i jego deszcz spłoszył podczas pieszej przechadzki, więc schronił się teraz pod pierwszy dach, spotkany na swej drodze. Rzekł wszakże, iż miał się tu spotkać z jednym ze swoich przyjaciół, lecz rozejrzawszy się po sali, nie znalazł go, zapewne rozminęli się, lub mylnie zrozumieli miejsce schadzki. Sala była raczej wielką oszkloną werendą. Dziś była prawie pustą, miejsca przy małych, marmurowych stolikach, próżno wyczekiwały na gości. Na pierwszem piętrze było kilka saloników, wychodzących na ciemny korytarz środkowy. Cicho i pusto było w całym domku, jeszcze nie przewietrzono i nie odmalowano go na sezon letni, wszędzie znać było ślady wilgoci po zimie, a powietrze przesycne było stęchlizną. Domek, jak wszystkie podmiejskie tego rodzaju zakłady, był zamknięty od listopada do połowy marca, nie mogąc liczyć podczas zimy na klientelę. Z tyłu od strony podwórza, ciągnęła się wozownia, stajnie i kurniki, lecz i tutaj panował jeszcze nieład, oczekiwano dopiero na ogrodników i malarzy, by odświeżyli całą posiadłość i przygotowali na przyjęcia gości, którzy zjeżdżali się tutaj tłumnie podczas letniej pory. Zwłaszcza pokoje na górze cieszyły się wielkiem powodzeniem i często je zamawiano na kilka dni naprzód.
— Zdaje mi się, że restauracya nie została jeszcze otwartą — rzekł Gerard, patrząc na opuszczenie i nieład całego domostwa.
Piotr, który usiadł przy jednym z marmurowych stolików, odrzekł:
— Zapewne, lecz przypuszczam, że pozwolą nam tutaj poczekać, dopóki deszcz nie przestanie padać.
Nareszcie ukazał się jakiś posługacz. Szybko schodził z pierwszego piętra i, nie zajmując się gośćmi przybyłymi do sali, roztworzył szafę w ścianie, zaczął przewracać pomiędzy pudełkami, wyszukując resztek przeszłorocznych biszkopcików, które układał na talerzu. Na wezwanie, odwrócił się i, ukończywszy przygotowanie ciastek, podał braciom dwa kieliszki „chartreuse’y“.
W jednym z pokojów na górze, baronowa Ewa Duvillard, oczekiwała na Gerarda przeszło od pół godziny. Wczoraj, podczas Bazaru doborczynnego, umówili się, że tutaj się dziś zejdą. Łączyło ich słodkie wspomnienie z tą ustronną restauracją, ukrytą pomiędzy drzewami. Przed dwoma laty, w samych początkach ich miłosnego stosunku, gdy Ewa jeszcze się nie odważała przychodzić do kawalerskiego mieszkania Gerarda w Paryżu, spotykali się za miastem, a Gerard z uciechą wynalazł ten właśnie domek, na pierwszą schadzkę. Miało to miejsce, jak dzisiaj, na początku wiosny i podczas dnia dość jeszcze chłodnego. Ewa umyślnie więc wyznaczyła to samo miejsce na schadzkę dzisiejszą. Te ściany widziały pierwsze ich pieszczoty, zatem niechaj będą świadkami może już ostatnich... Myśl taka wydała się jej poetyczną, a ponieważ w Paryżu śledzono ich, dlaczegoż więc nie przyjść tutaj, gdzie bezpieczeństwo było zupełne i gdzie nikogo jeszcze nie lękali się spotkać, pomimo że domek stał w pośrodku arystokratycznego lasku, tego ulubionego miejsca spaceru całego bawiącego się Paryża.
Ewa czuła się do łez wzruszoną sięgnąwszy pamięcią ku szczęśliwym dniom początku ich wzajemnej miłości. Lecz roztkliwienie jej łączyło się z goryczą i ze smutkiem, przeczuwała bowiem, że teraz wkrótce koniec wszystkiego dla niej nastąpi. Pragnęła na dziś słońca, wesołych jego promieni, które wtedy jaśniały tak uroczo wśród młodej zieloności. Lecz niebo było dziś szare, a gdy ulewa jeszcze posępniejszem je uczyniła, obiegł ją zimny dreszcz i smutne przeczucia pogłębiły się w jej sercu.
Gdy weszła do pamiętnego sobie pokoju na pierwszem piętrze, nie poznała go, tak wydał się jej pospolitym, zszarzanym, zimnym, chociaż stała w nim ta sama wielka sofa, stół i cztery krzesełka. Od jesieni okna tego pokoju były zamknięte, a nieprzewietrzone mury i sprzęty wydawały ckliwą, stęchłą woń, połączoną z przykrą wilgocią. Tapety poodstawały od ścian i, miejscami obdarte, wisiały jak brudne szmaty. Kurz, pajęczyna, zdechłe muchy, budziły odrazę, narzucając się oczom. Ewa kazała to uprzątnąć, otworzyć okno, a gdy gaz zapłonął w kominku stojącym tutaj dla wygody w podobnych okazyach, pokój wydał się znośniejszym i trochę weselszym.
Usiadła na jednem z krzeseł i nie podniosła woalki tak gęstej, że rysy jej były prawie niewidzialne. Ubrała się czarno, nawet rękawiczki miała tego koloru, zdawała się już nosić żałobę po ostatniej swej miłości. Ale z pod małego kapelusza wysuwały się bogate zwoje jej prześlicznych złoto blond włosów, a obcisłe ubranie rysowało piękne, wysmukłe linie jej ciała, bo chociaż była dość pełną i posiadała gors silnie rozwinięty, w pasie była cienka, i w całej figurze nic nie oznajmiało zbliżających się lat piędziesięciu.
Kazała podać dwie filiżanki herbaty a gdy służący przyniósł je wraz z talerzem przeszłorocznych ciastek, zastał ją siedzącą na tem samem miejscu, w tej samej pozie i z woalką zawsze zapuszczoną. Pozostawszy samą, dalej siedziała nieruchomie, przygnębiona dumaniem. Przybyła tutaj naumyślnie o pół godziny wcześniej, chciała być pierwszą, by módz się uspokoić, opanować i wymódz na sobie niepoddawanie się rozpaczy. Przedewszystkiem pragnęła nie płakać. Postanawiała sobie zachować się z godnością, poważnie, jak kobieta, znająca swoje prawa, lecz rządząca się tylko rozsądkiem. Rada była, osądziwszy, że wymogła na sobie pożądany spokój, w rzeczywistości zaś układała plan swej rozmowy z Gerardem, mając zamiar powstrzymania go od małżeństwa, które w jej umyśle równoważyło się nieszczęściu i karygodnej winie.
Drgnęła i cała drżeć poczęła. Do pokoju wszedł Gerard.
— Jakto?... Ty już jesteś tutaj... jesteś pierwsza?... Myślałem, że przychodzę o dziesięć minut przed oznaczoną godziną... Przepraszam! I z mojego powodu musiałaś się trudzić zadysponowaniem herbaty i czekałaś... jeszcze raz przepraszam!
Był zakłopotany, a przedewszystkiem lękał się okropnej sceny, którą przeczuwał i uważał za nieuniknioną. Lecz ze zwykłą wyszukaną grzecznością uśmiechał się i pragnął okazywać radość ze spotkania, by schadzka ta chociażby pozornie była podobną do wszystkich poprzednich.
Ewa wstała i, podniosłszy woalkę patrzała na niego, mówiąc z nerwowem zacinaniem się:
— Wyswobodziłam się trochę wcześniej... Więc zaraz wyszłam, lękając się, by mnie co niespodziewanego nie zatrzymało. Ale jestem tu dopiero od małej chwilki...
A widząc go pięknym, uprzejmym, Ewa zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach. Podniecona, rozmiłowana, pieściła go wzrokiem i w szale miłości czując jak dalece jest on ciałem jej ciała, jak namiętnie jest w nim rozkochaną, odepchnęła możność zerwania i oddania go innej kobiecie. Nie! Ona go w całości dla siebie zatrzyma! I prawie bezprzytomnie rzuciwszy mu się na szyję, szeptała:
— Gerardzie, Gerardzie mój! Ach, ile ja przecierpiałam, ja cierpię, ja nie mogę żyć bez ciebie... Powiedz mi, powiedz zaraz, że ty się z nią nie ożenisz, że ty nie chcesz się żenić, i żenić z nią...
Głos jej uwiązł w gardle, a z oczów puściły się potoki łez. Płakała, chociaż tak stanowczo sobie tego wzbroniła! Płakała, rzewnie, cicho, bez końca, łzami wypowiadając wszystkie swoje obawy, bunty i bóle. Wreszcie, znów głos odzyskawszy, rzekła:
— I ty miałbyś się ożenić z moją córką... Ona, ona miałaby zająć moje miejsce przy tobie... Nie, nie, ja niechcę, nie chcę! To zbyt sroga dla mnie katusza...
Rozpacz i zazdrość Ewy, przerażały Gerarda. Zapominając, że jest matką, była teraz tylko szalejącą z zazdrości kochanką, nienawidzącą rywalkę, mającą za sobą młodość, którą ona już na zawsze utraciła. Idąc na dzisiejszą schadzkę, Gerard postanowił zachować się rozsądnie, chłodno, zerwać w sposób przyzwoity, z mnóstwem słodkich pocieszających frazesów. Lecz o całym tym planie zapomniał teraz, wzruszony łzami kochanki, o których możliwości nie pomyślał nawet, układając jedynie swoją tylko rolę. Czuł się zwykle bezsilnym wobec płaczu kobiet, a dobre mając serce, starał się uspokoić wzburzenie Ewy. By się wyswobodzić z jej gorącego uścisku posadził ją na sofie, a sam, zająwszy przy niej miejsce, uspakajał ją:
— Nie płacz, moja droga, nie płacz, wszak przyszliśmy tutaj, by przyjaźnie rozmawiać... Ręczę ci, że niepotrzebnie rozpaczasz, dokuczasz sobie bez żadnej słusznej przyczyny...
Ewa niedowierzająco na niego spojrzawszy, domagała się prawdy i szczegółów tej prawdy.
— Gerardzie, ja cierpię, ja nie mogę dłużej pozostawać w tak okrutnej niepewności... Gerardzie!... Ja muszę wszystko wiedzieć.. Lecz najpierw, ach, przysięgnij mi, że nigdy się z nią nie ożenisz, nigdy z nią, nigdy!
Raz jeszcze spróbował odpowiedzieć wymijająco:
— Uspokój się, moja droga, uspokój, proszę, wszak wiesz, że ciebie kocham...
— Nie o to cię pytam, odpowiedz mi wyraźnie, czy możesz mi przysiądz, że nigdy się z nią nie ożenisz?... ja chcę usłyszeć tę przysięgę z ust twoich...
— Ciebie tylko kocham, ciebie jedną, czyż nie wiesz o tem, ukochana moja?...
Znów rzuciła mu się na szyję, przywarła cała do niego, obsypując mu twarz i oczy żarem pocałunków.
— Naprawdę?... Powiedz więc, naprawdę mnie jedną tylko kochasz?.. Mnie jednej pożądasz... Ach, Gerardzie, całuj mnie więc, pieść i zabieraj, bym poczuła, że tylko do mnie należysz, że jesteś moją wyłączną własnością, mojem dobrem... i że kochasz mnie na zawsze, na zawsze...
W miłosnym porywie, zmusiła Gerarda do pieszczot, a oddając mu się cała, udzieliła mu część własnego szału. Nieprzytomny z miłosnego upojenia, powtarzał teraz za nią co chciała, przysięgał i ponawiał przysięgę, że ją tylko może kochać i że nigdy nie ożeni się z jej córką. Dla dogodzenia kochance, którą miał w swoich objęciach, wyznał, że czuł tylko litość względem ułomnej, brzydkiej jej córki. Gerard nie mógł być odpowiedzialnym za swoje słowa; łagodna, słaba jego natura, zawsze go skłaniała do ustępstw.
Ewa, wpatrzona to w jego oczy, to w jego usta, piła z rozkoszą wyraz ich i płynące słowa. Jakże się czuła szczęśliwą, słysząc o pogardliwem współczuciu Gerarda względem tamtej, względem jej córki, czychającej na wydarcie jej posiadanego skarbu. Miała w tej chwili pewność, że zawsze będzie piękną, kochaną i pożądaną.
Po minionej pieszczocie, usiedli oboje na sofie, oboje zmęczeni i milczący. Powracające zakłopotanie, przerwała Ewa, szepcząc:
— Wierzaj mi, że nie dla tego tutaj dziś przyszłam. Lecz znów zapanowało milczenie, a Gerard, chcąc je koniecznie przerwać, rzekł:
— Nie napijesz się herbaty?... Zapewne już wystygnąć musiała...
Nawet nie usłyszała tego co powiedział i jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło, jakby dopiero teraz przyszła, by mieć z nim stanowczą rozmowę, zaczęła mówić przygnębionym, lecz słodkim głosem:.
— Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, Gerardzie, że nie możesz się żenić z moją córką?... To byłoby wprost występkiem, kazirodztwem. A prócz tego są inne względy, masz obowiązki względem swego nazwiska, wreszcie twoje położenie materyalne powinno cię powstrzymywać od tego małżeństwa. Wybacz, że mówię tak otwarcie, lecz pomyśl, coby powiedziano wtedy o tobie?... Powiedzianoby, że się sprzedałeś! Byłby to skandal dla ciebie, dla twojej rodziny a także i dla nas.
Mówiła spokojnie, po macierzyńsku, ująwszy go za obie dłonie. Szukała rozsądnych przyczyn powstrzymujących to małżeństwo, jak matka, pragnąca obronić syna przed pokusą szkaradnej zbrodni. Słuchał jej słów, spuściwszy głowę i unikając spotkania się z jej wzrokiem.
— Gerardzie, wierzaj mi, że trzeba zwracać uwagę na ludzką opinię. Wiesz, ja nie tworzę sobie niepotrzebnych iluzyj. Wiem, że pomiędzy twoim światem a naszym jest olbrzymia przepaść. My posiadamy bogactwa, lecz pieniądze tem wyraźniejszy znaczą pomiędzy nami przedział, ujawniają istniejącą różnicę. Chociaż przyjęłam chrzest, córka moja pomimo to jest i pozostanie córką żydówki... Ach, drogi mój Gerardzie, wiesz, ja tak dumną z ciebie jestem, tak dbałą o nieskazitelność twojej opinii, że z rozpaczą widziałabym twoje poniżenie się, twoje skalanie się takiem małżeństwem, zawartem dla pieniędzy, bo ty nie możesz kochać tej dziewczyny, wszak ona jest potwornie brzydką, ułomną, złą, słowem pod każdym względem biedne to stworzenie niegodnem jest ciebie...
Podniósł teraz na nią oczy i patrzał błagalnie, by zechciała skończyć tak przykrą rozmowę. A chcąc kres temu położyć i uwolnić się od dalszych kłopotliwych wyjaśnień, przerwał jej:
— Czy już zapomniałaś co ci przysięgłem?... Przysięgłem, że tylko ciebie jedną kocham i że nigdy się z nią nie ożenię! Zatem niepotrzebnie o tem wszystkiem mówisz, udręczenia nasze skończone, nie dokuczajmy sobie bez przyczyny.
Przez chwilę milczeli, utkwiwszy w sobie wzrok nawzajem, a oczy ich dopowiadały to czego usta wyrzec się lękały. Cały ogrom znudzenia, znużenia i rozpaczy. Ewa to odczuwała i twarz jej nagle się zmieniła, postarzała, oczy nabiegły łzami, które znów płynąć poczęły zpod zaczerwienionych powiek. Drżała z bólu i płakała z cichem poddaniem się nieuniknionej, okrutnej konieczności.
— Gerardzie, Gerardzie, jacy my nieszczęśliwi... Ja ciebie rozumiem, mój drogi, jestem ci teraz ciężarem... Nie przecz temu, bo zaprzeczyć temu nie można... Jestem dla ciebie ciężarem, przeszkodą w życiu, a gdybym upierała się, by zachować cię tylko dla naszej miłości, wtedy byłabym twojem nieszczęściem...
Chciał przeczyć, lecz ona mu nie pozwoliła i mówiła dalej:
— Nie przecz, kochany, i słuchaj, niech wszystko dopowiem... Otóż trzeba się pogodzić z położeniem, już dla nas wszystko się skończyło... Starość się dla mnie zbliża i brzydnę z dniem każdym, już kończy się moja uroda, więc pocóż mam od ciebie żądać miłości, kiedy ta miłość jest już niemożliwą... Zatrzymując cię w niej gwałtem, zwichnęłabym nietylko twoje szczęście, lecz i twoją przyszłość. Bo nadszedł czas, że musisz pomyśleć o twojej przyszłości, a ja z tą przyszłością twoją nic nie powinnam mieć wspólnego... W twoim wieku słusznem jest, byś chciał mieć stanowisko, własny dom i pewność jutra. Zatem nie chcę ci być w tem przeszkodą, nie chcę, byś ty poświęcał dla mnie wszystko, nic w zamian odemnie nie mogąc się spodziewać... Myśl więc o twojej własnej przyszłości, zerwij ze mną, nie zważaj na mnie, bo nikczemnem byłoby z mojej strony psuć ci twoje szczęście, i pociągać cię z sobą w otchłań rozpaczy.
Mówiła długo i ciągle patrząc na niego, chociaż z za łez prawie go widzieć nie mogła. Znała go równie dobrze jak rodzona jego matka. Wiedziała, że tylko pozór posiada zdrowia, a w rzeczywistości jest słaby, niedomagający, marzyła więc dla niego o życiu spokojnem, wygodnem, zabezpieczonem od trosk i zmian fortuny. Czyż nie wiedział, że poza miłością ma ona wielkie dla niego przywiązanie?... Zatem gotową się czuje do wszelkiego zrzeczenia się szczęścia osobistego, z radością się dla niego poświęci. A jakkolwiek jest to dziś dla niej wielką ofiarą, lecz wkrótce opanuje się i spostrzeże, iż sam wiek nakazuje jej zerwać z miłością. Była dotąd zawsze piękną i ubóstwianą, woli więc sama dobrowolnie się wycofać i nie narażać się na gorycz odstępstwa z jego strony, na okropność dramatów które szarpałyby jesień jej życia... Ewa mówiła spokojnie, jak do ukochanego swojego dziecka, któremu chce zapewnić szczęśliwą przyszłość, chociażby kosztem najcięższej ze swej strony ofiary. Spuściwszy oczy, słuchał jej z wdzięcznością, już nie przecząc jej, lecz rad że się ona nim zajmuje, gotów poddać się wszystkiemu czego ona zapragnie, wierząc, że pragnie ona szczęśliwej dla niego przyszłości. Wszak mówiła już teraz o możliwości małżeństwa jego z Kamillą.
— Wiem, drogi Gerardzie, że małżeństwo z moją córką, odrazu zapewniłoby ci wszystko o czem dla ciebie marzę. Ożeniwszy się z Kamillą, z przyczyn, o których nie potrzebuję ci wspominać, miałbyś życie szczęśliwe i zapewnione dostatki... A co ludzie mogliby o tem powiedzieć — pocóż mamy na to zwracać uwagę?... Nie my pierwsi, tyle i tyle jest dokoła nas gorszych jeszcze przykładów... Nie chcę zmniejszać naszej winy, lecz na poczekaniu mogłabym wyliczyć ze dwadzieścia rodzinnych kółek, gdzie dzieją się codziennie bardziej gorszące sceny... A chociaż wspominałam przed chwilą, że pieniądze tylko pogłębiają przepaść pomiędzy twoim a naszym światem, to nieprawda! Pieniądze wszystko uwzględniają, zbliżają, tłomaczą! I gdybyś się ożenił z Kamillą, to każdy tylko zazdrościć ci będzie, a nikt nie znajdzie słowa nagany!
Gerard powstał z miejsca i, jakby jeszcze raz się buntując, zawołał:
— Jakto?... Więc teraz ty będziesz mnie namawiała do tego małżeństwa?... Może mnie chcesz do niego zmusić?...
— Ach nie, nie! Ale trzeba, abym była rozsądną, powinnam w ten sposób do ciebie przemawiać! Pomyśl sam, a przyznasz mi słuszność.
— Nie chcę się zastanawiać! Nie chcę o niczem innem wiedzieć, nie chcę!
Ewa zapromieniała boskim uśmiechem i, wstawszy, rzuciła się w objęcia Gerarda. Długo tak stali, złączeni uściskiem.
— Jaki ty dobry jesteś, mój najdroższy Gerardzie! Żebyś ty wiedział, jak bardzo cię kocham! I wiedz o tem, że pomimo wszystko nigdy cię kochać nie przestanę!
Płakała teraz z rozczulenia, a Gerard także się rozpłakał. Przytuleni do siebie w dobrej wierze tej miłosnej chwili, pragnęli oddalić konieczność zerwania swego stosunku, chcieli się łudzić myślą, że jeszcze przeżywać będą wspólnie całą przyszłość. A czuli jednak, że projekt małżeństwa przyjęli w rachubę, że go wspólnie zatwierdzili. Żegnali więc przeszłość łzami, słowami przywiązania, pieszczotą, bo poddać się warunkom życia musieli, by nieuniknione stało się we właściwym czasie. Wzruszenie, jakie ich opanowało, pochodziło właśnie z myśli, że to ostatnia ich miłosna pieszczota, ostatnia schadzka, bo wstrętnem byłoby to powtarzać teraz kiedy wiedzieli wszystko i wszystko sobie powiedzieli. Jednakże w niemej pieszczocie, której żadne z nich przerwać nie śmiało, pragnęli znaleźć iluzyę, że to nie po raz ostatni tulą się miłośnie ku sobie, że nie zrywają jeszcze z sobą i może odnajdą słodycz pocałunków łączących ich usta. Żegnając wszystkie razem przeżyte chwile szczęścia, płakali, pieszcząc się i milcząc.
Gdy wreszcie oderwali się z długiego uścisku, wyraźniej niż przedtem przedstawił się ich oczom nędzny pokój, w którym byli zamknięci, wytarta sofa i pospolite cztery krzesła przy stole. Palący się w kominku gaz syczał nieprzyjemnie, a powietrze silnie nagrzane przesycała ciężka wilgoć.
— Nie chcesz herbaty? — spytał Gerard.
Ewa stała przed lustrem i poprawiała włosy.
— Nie, niechcę herbaty, wiem że jest tu zwykle szkaradna.
Ewa czuła się znów przygnębioną. Już zaraz ztąd wyjdzie i nigdy nie wróci, wszystko skończone! Chwilę przedtem myślała, że wyniesie ztąd słodkie tylko wspomnienie, złączone z pamięcią pierwszego tutaj spotkania i ostatniego uścisku z Gerardem. Wtem z korytarza doleciały głosy męzkie i ciężkie, ale pośpieszne stąpania. To do reszty doprowadziło ją do rozpaczy. Lecz w korytarzu biegano teraz i stukano do drzwi. Przerażona, pobiegła do okna i, wychyliwszy się, zobaczyła agentów policyjnych, okrążających restauracyę i należące do niej zabudowania. Najniemożliwsze przypuszczenia obległy jej umysł. Może Kamilla kazała ją śledzić?... A może jej mąż chce ją złapać zamkniętą z kochankiem, by rozwieść się z nią a ożenić z Sylwią?... Jakiż okropny wyniknie z tego skandal i uniemożliwi wszystkie powzięte postanowienia! Czekała, zbladłszy, a Gerard również blady i drżący, błagał, by się uspokoiła, a zwłaszcza, by nie krzyczała ze strachu. Lecz gdy stukanie we drzwi stało się jeszcze gwałtowniejszem i gdy komisarz policyi rozkazująco kazał otworzyć, musieli go usłuchać. Ach, jakże okropną była ta chwila, jakie przerażenie i jaki wstyd ogarnął ich oboje!
W sali na dole, Wilhelm i Piotr przeszło od godziny czekali, by deszcz przestał padać. Rozmawiali półgłosem; usiadłszy w rogu przy oszkleniu werendy i spoglądając od czasu do czasu na szare niebo, dyskutowali nad sposobami uwiadomienia Barthèsa o rozkazie ministra. Zgodzili się, że najzręczniej będzie zaprosić na jutrzejszy obiad Teofila Morin i jemu, jako staremu przyjacielowi wiecznego więźnia, dać zlecenie, by go uwiadomił o nowo spadającem nań wygnaniu.
— Tak będzie najlepiej — powtórzył Wilhelm. — Morin kocha go serdecznie, więc znajdzie słowa najłagodniejsze, by mu to powiedzieć. Przypuszczam nawet, że Morin będzie chciał odprowadzić go aż do granicy.
Piotr melancholijnie się zamyślił i, wpatrzony w drobny deszczyk, zauważył:
— Jakże smutne jest życie tego biednego Barthèsa. Pomimo późnej starości raz jeszcze musi opuszczać kraj, iść na wygnanie, by uniknąć więzienia! Nieszczęśliwy z niego człowiek! Zawsze samotny, pozbawiony domowego ogniska, nigdy nie zaznał żadnej uciechy a wiecznie był tropiony, ścigany, łapany i osadzany w więzieniu. Całe swe życie poświęcił gonitwie za ukochanym ideałem, za wolnością i braterstwem ludzi, a teraz doczekał się chwili, że dążenia te już się przestarzały, wielu z nich szydzi i starym bojownikom, jak on, wielu otwarcie urąga!
Rozmowę swą o Barthèsie bracia przerwali, zadziwieni nadejściem agentów policyjnych i licznych dozorców lasku. Liczba ich coraz się wzmagała i krążyli dokoła domu. Straciwszy trop człowieka, którego ścigali, zawrócili ku restauracyi, w przekonaniu, że musiał się tutaj zatrzymać i ukryć w jakim zaułku. Obstąpiwszy więc dom i budynki z daleka, przystępowali powoli, patrząc uważnie, pomiędzy krzakami, w obawie, by zwierzyna umknąć nie zdołała. Wilhelm i Piotr, zauważywszy te manewry ostrożności, odczuli równocześnie budzącą się w ich sercach obawę. Domyślali się, że to zapewne przedłużające się polowanie na człowieka, którego widzieli uciekającego, lecz gdy policya otoczy dom i wejdzie tutaj zapewne zażąda wylegitymowania się k