<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hrabia Adam, któregośmy już zdala parę razy spotykali, napozór zajmował stanowisko mało wybitne w społeczeństwie i nie starał się nawet wcale o zdobycie innego. Starczyło mu to, jakie miał. Był to człowiek skromny, zamknięty w sobie, pracowity, cichy, nie łatwo czyniący znajomości, ale nie unikający zetknięcia się z ludźmi. Sąd o nim, choć powszechnym nacechowany szacunkiem, był bardzo różny. To, co o nim w chwili kaprysu podobało się powiedziéć hrabiance, wcale w rachubę wchodzić nie mogło.
Jeden to był z tych ludzi, których poznać nie łatwo, których wnętrze zostaje nawet dla najbliższych i najpoufalszych przyjaciół tajemnicą nazawsze.
To, co świat znał i widział, dawało się domyślać, że osłoniona głąb’ nie mniéj piękną być musiała. Skromna powierzchowność, która się nie chciała niczém odznaczyć, nie ściągała oczu wcale. Słusznego wzrostu, przystojny, choć nie piękny, z żywém wejrzeniem i czasem uśmiéchem pół sarkastycznym, lubo nieco nieśmiałości zdradzającym, mówił cicho i ciężko, wyglądał trochę sztywnie, nieco zimny, ściągał jednak na siebie uwagę tém czémś, co znamionuje niepospolitych ludzi. Charakterem postaci jego była energija skupiona w sobie.
Jeżeli artystycznie wdzięczna powierzchowność oznacza miłość piękna i poczucie jego, hrabiego o zamiłowanie sztuki posądzić nie było można. Wyglądał poważnie, ale bez wdzięku, na uczonego raczéj niż artystę. Był téż w istocie prędzéj piérwszym, niż drugim. Zadania ekonomiczne, społeczne, dziejowe, rzeczywistość dotykalna zajmowały go z pewnością więcéj, niż ideały. O teoryjach wszelkich rozprawiać wszakże nie lubił, zagadnięty milczał. Zadaniem jego był czyn. Jeżeli mógł sam dać do niego inicyjatywę, śmiało z nią występował... gdy kto go wyprzedził a w myśl jego postąpił, szedł z nim i za nim. Najpracowitszy w świecie, nie spróżnował godziny. Życie dlań było wielkiém zadaniem, które pojmował i wywiązywał się z niego surowo.
Nie dobijając się o popularność, zyskał ją, pomimo że nie raz, ale stokroć razy szedł śmiało przeciwko chwilowym usposobieniom ogółu i nie lękał się stawić im czoło. Lecz wszyscy, nawet ci, którym to było najprzykrzejszém, uznać musieli, że czynił z przekonania głębokiego; sumienność rozbrajała gniewy.
Hrabia Adam nie miał naówczas własnego domu, mieszkał w najętym, a mieścił się tak skromnie, tak ciasno, tak oszczędnie, iż najmniejszy mekler giełdowy paradniejszym był od niego. Rzadko téż kogo w domu u siebie przyjmował, i sam nie bardzo w nim siedział, zajęty był niezmiernie albo interesami za domem, lub pracą jaką w zamknięciu.
Wizyty za niego przyjmowała puszka do listów u drzwi przybita, w którą bilety wrzucano. Uparcie dzwoniącym, po długiém oczekiwaniu, stary sługa w szaraczkowym surducie i pantoflach w okularach, z książką od nabożeństwa w ręku, odpowiadał najczęściéj, iż pana w domu nie było.
Nie uczyniono wyjątku dla nikogo, chyba dla przyjaciół i krewnych.
Nie dziw téż, że gdy w parę dni, po przytoczonéj rozmowie, ukradkiem znalazł się przed godziną dwunastą u drzwi tych Płocki, pragnący złożyć uszanowanie hrabiemu, zrazu się nawet nikogo dodzwonić nie mógł.
Gdy u niego, świéżo dopiéro wyrosłego magnata, przedpokoje były wytwornie urządzone, aby przybyłym wielkość pańską oznajmywały, tu na korytarzu dosyć zabrukanym stać musiał i ledwie znalazł słomiankę pod nogi, w które mu zaczynało być zimno.
Zadzwoniwszy raz, czekał długo, nie wyszedł nikt. Mógł sumiennie bilet wrzucić, lecz chciał koniecznie z hrabią się rozmówić i pewien był, że jest w domu. Zadzwonił więc powtórnie, ale jeszcze nie z lepszym skutkiem, i po drugim razie nie czekając już długo, pociągnął za sznur raz trzeci.
Chód dał się słyszéć nareszcie, drzwi się zlekka przemknęły; stary ów sługa w pantoflach i okularach, ze złotym ołtarzykiem w ręku, wychylił się, oglądając bacznie z kwaśną dosyć miną.
— Proszę waćpana, odezwał się, wciskając mu coś do ręki Płocki, (wedle powszechnéj metody), bardzobym pragnął mówić z hrabią.
Sługa mrucząc, naprzód surowo odepchnął datek, którym go skorumpować chciano, okulary zarzucił na czoło i pilnie wpatrzył się w przybyłego.
— Jestem pewny, dodał Płocki, że gdyby hrabia bilet mój zobaczył, toby mnie przyjął.
Nic na to nie odpowiadając, służący rękę po bilet wyciągnął, wziął go i zamknął drzwi przed nosem oczekującemu, którego nawet do przedpokoju nie wpuścił.
Po krótkiéj chwili drzwi otworzyły się znowu, służący nie wymówiwszy słowa, skinieniem głowy tylko dał do zrozumienia, że wnijść dozwala. W drugim progu stał hrabia w bardzo skromnym, dobrze przybrukanym szlafroku, z piórem w ręku, i uśmiéchając się, zapraszał uprzejmie do swego pokoju.
Uśmiéch musiał być pewnie wywołanym tą myślą, jak się p. Płockiemu wyda nader skromne urządzenie domowe, po elegancyi, w śród któréj żyć był nawykły... od niejakiego czasu.
Pokój hrabiego podobniejszy był do akademickiego mieszkania, niż do pracowni hrabiowskiéj i arystokratycznéj. Najskromniejsze w świecie biuro zarzucone papiérami, półki przy ścianach pełne folijantów; na kanapie i po krzesłach porozkładane rękopisy, rejestry dawne, druki, broszury; nic dla wdzięku i wygody, prostota niemal celi zakonnéj. Obok będący salonik, opuszczony i chłodny, zapylony i zaniedbany niewiele wytworniéj wyglądał.
Zobaczywszy Płockiego, którego liczył do ludzi czynnych (a tych właśnie hrabia najwyżéj cenił), domyślał się, iż go sprowadza nie chętka gawędki, lecz może sprawa jaka ważniejsza; zaprosił go więc, rzucając pióro, i posadziwszy na kanapie, począł obsypywać niezręcznemi komplementami.
Nic się hrabiemu mniéj szczęśliwie nie udawało nad grzeczności, nałogowy jego półuśmieszek szyderski psuł ich wrażenie i nie dozwalał napewno powiedziéć, czy to były czcze słowa, czy wyrazy rzeczywistego uczucia.
Płocki także nie był wielkim mistrzem w prawieniu słodyczy i salonowych nicostek, mówił dobrze, ale gdy był natchniony interesem lub namiętnością.
Długo więc dosyć nie mogli rozpocząć rozmowy, odstrzeliwając do siebie temi wstępnemi komplementami, które nic nie znaczą. Są to okładki téj książki, o któréj być ma rozmowa. Hrabia pilno w oczy patrzył gościowi, gość więcéj rozpatrywał się po pokoju, bo oko w oko patrzéć nikomu nie lubił. Nie było to w jego naturze, spoglądał zawsze z ukosa i ukradkiem.
— Dawno pan hrabia widział się z Werndorfem? zapytał Płocki.
— Z Werndorfem! ale my się z nim widujemy niemal codziennie, rzekł hrabia, spotykamy się z nim bardzo często...
— Właśnie téż niedawno mi wspominał o wielkich planach i projektach, dodał Płocki.
— A tak! tak! odparł nieco zmieszany hrabia, Werndorf ma pomysły bardzo szczęśliwe, ideje bardzo szlachetne, a doświadczenie długoletnie i zdrowy rozsądek dozwalają mu osnuć każdy projekt w sposób praktyczny i wykonalny.
Płocki milczał, oglądając się dokoła.
— Tak jest, tak jest, zamruczał niewyraźnie... właśnie w tym przedmiocie radbym był coś niecoś z panem hrabią pomówić... Werndorf między innemi i mnie współkę proponował... być może, iż hrabiemu wspomniał już, że niedosyć chciwie przyjąłem grzeczną jego propozycyją. Obawiam się, ażeby to panu hrabiemu w fałszywém świetle nie było przedstawione.
— W żadném, ani fałszywém ani prawdziwém świetle nie przedstawił mi tego pan Werndorf, o niczém nie wiém, odparł hrabia.
— Tém więc lepiéj, przerwał Płocki. Zawahałem się w istocie z przyjęciem projektu... winienem to panu hrabiemu wytłumaczyć, nie chciałbym być sądzonym fałszywie, dla tego dobijałem się widzenia i rozmowy.
Hrabia Adam zmilczał, złożył ściśnięte ręce na kolanach i patrzał uważnie na mówiącego, twarz malowała dosyć rozbudzoną ciekawość, Płockiemu znać było bardzo trudno przyjść do wyłuszczenia swéj myśli, tarł bowiem czoło, włosy, kręcił się i odchrząkiwał długo.
— Panie hrabio, wyjąknął wreszcie, to, co mu poufnie mam powiedziéć, będzie dowodem mojego najwyższego szacunku i zaufania dla jego cnoty... ale muszę go prosić o dyskrecyją, o tajemnicę...
Zdumiał się widocznie słuchający, machinalnym jakimś ruchem powyciągał nagle oba kołniérzyki do góry, już i tak aż nadto wystające, zmieszał się, jakby z tém zaufaniem, nie wiedział, co zrobić.... przez zęby coś przecedził prędko a niewyraźnie, ale trudno się było domyśléć, co to właściwie znaczyło...
— Pana Werndorfa wysoce szanuję, począł Płocki, muszę nawet przyznać, iż mu wiele winienem, bo mnie w piérwszych chwilach przyjął bardzo życzliwie... nadzwyczaj to trudne zadanie dla mnie, występować z sądem o nim. Ale tu idzie więcéj niż o ludzi, bo o sprawę ogólną kraju, o interesa ekonomiczne i społeczne... o wyższe cele. Względy więc osobiste należy odłożyć na stronę.
Hrabia słuchał z natężoną uwagą, lecz, jak gdyby się czegoś wstydził, oczy spuścił i usta dziwnie ściągnął... Nie odzywał się ani słowem, ani zachęcając, ani podbudzając Płockiego, który ciągnął daléj, coraz jakoś trudniéj się wysławiając.
— Werndorf jest bez zaprzeczenia z wielu względów znakomitością, głowa jasna, pojęcie szybkie, energija, ryzykowność, wielkie przymioty... lecz, daruje mi hrabia, to człowiek, który się już przeżył... a skamieniał w pewnych pojęciach o kraju, które ja mam za fałszywe... Sądzę, między nami mówiąc, iż prędzéjby był dla nas przeszkodą w rozwinięciu szérszych planów, niż pomocą. Przytém nawykł do ogromnych zysków, a mybyśmy się musieli ograniczyć nader skromnemi. Otóż rezultat ten, że go wysoce szacuję, ale do wspólnéj pracy mi nie przypada...
— A! a! a! odparł zimno hrabia, który w czasie rozmowy, chwycił był drżącą ręką książkę jakąś dla kontenansu, i bił się nią po kolanach, a! a! to mnie dziwi!...
Płocki zamilkł, rozmyślając, co daléj pocznie; hrabia roztargnionemi oczyma patrzał po swoich półkach, biurku i podłodze...
— To mnie tém mocniéj dziwi, dodał, wysilając się na wyrazy, które mu przychodziły opornie, iż sądzę, że nadzwyczaj byłoby korzystném dla kraju, gdybyś pan, młody, czynny, praktyczny, dobréj woli, szedł z nim razem, właśnie tacy ludzie wzajem się kompletują.
— Co do mnie, szanowny panie, ja niewielką zawsze byłbym pomocą, chyba stymulansem, bo kapitałów wielkich nie mam, i więcéj dobrych chęci, niż doświadczenia.
— Ale hrabia masz powagę szanownego imienia swojego, dorzucił Płocki, a to więcéj znaczy niż największe kapitały.
Roześmiał się hrabia, machnął ręką i nie dziękując nawet za komplement, powrócił do piérwszéj myśli.
— A to, wielka by szkoda byłaby, gdyby panowie iść razem nie mogliście (sic), ale ja sądzę, że pan się rozmyśli i nakłoni.
Płocki zamilkł; obaj przez czas jakiś nie odzywali się, namarszczone czoło gospodarza dowodziło, iż zbiérał myśli w sobie. Niecierpliwie bił po kolanach książką.
— Widzi pan, przebąknął, jąkając się i poprawiając, widzi pan, proszę pana, niechże mi pan wytłumaczy, w czém zachodzi różnica pojęć i wyobrażeń?? bo ja tego jeszcze jasno nie widzę.
— To się z trudnością da okréślić, rzekł żywiéj Płocki, są rzeczy, które się niechętnie mówią i głoszą z obawy, aby fałszywemu nie podpadły tłumaczeniu. Dosyć, iż chciałem na to zwrócić uwagę hrabiego, iż uczyniłem ten krok... (tu położył nacisk wyraźny) w najgorętszéj chęci służenia mu i zapobieżenia... jakim zawikłaniom... w przyszłości...
Wyrazy te dwuznaczne, mało znaczące i zagadkowe, Płocki wymówił z takiemi intonacyjami mądremi, z takim szukanym efektem, nakazującym się czegoś ukrytego domyślać, czegoś, co się powiedziéć nie dawało, iż hrabia, usłyszawszy je, drgnął z podziwienia, jakby go co ukąsiło, nie usiłując nawet ukryć wrażenia, jakiego doznał.
Płocki snać obrachował, iż rzuciwszy taką zagadkę i nie tłumacząc się jaśniéj, wywrze właśnie najsilniejsze wrażenie, bo wstał zaraz z kanapki i począł się szybko żegnać. Hrabia pochwycił go za rękę i próżno wstrzymać usiłował. P. Julijusz nie mógł na żaden sposób pozostać dłużéj i dać z siebie cóś wyciągnąć, naprzód, że w istocie na zacnego i zdolnego Werndorfa nic oprócz potwarzy wynaléźć nie mógł, powtóre, iż w ciemnościach zostawując hrabiego i niedozwalając mu sądzić o rzeczy, o któréj zgoła nie wiedział, postrach zostawiał za sobą, którego żadne rozumowanie rozproszyć nie było w stanie.
Postawić kwestyją jasno, było to dać się zwyciężyć, rzucić groźbę zagadkową, mroczną, dowodziło prawdziwie zręcznego gracza. A Płocki téż w istocie był najzdolniejszym w świecie intrygantem. Nie ucząc się u nikogo téj sztuki, był w niéj z daru natury prawdziwym arcymistrzem.
Nie dając się więc zatrzymać, szybko za kapelusz ująwszy, mimo rzucanych zapytań przynaglających hrabiego, który powtarzał: Ale proszęż pana! ale niechże mi pan objaśni!! i t. p., wycofał się co najszybciéj ku przedpokojowi, a hrabia widząc w nim taką energiją oporu, w końcu zaprzestał nalegać i niezmiernie pomieszany, pozostał sam.
Nie mogło nań nie podziałać tajemnicze to jakieś ostrzeżenie ze strony człowieka, o którym dotąd miał wyobrażenie jak najlepsze, ostrzeżenie zresztą jakby siłą sumienia wydobyte z duszy... kosztujące wielce, poufne!!
— Cóż to ma znaczyć? co to ma znaczyć? zawołał do siebie hrabia, chodząc wielkiemi krokami po pokoju. Miałżebym ja omylić się! zawieść na tym człowieku, dla którego mam tyle szacunku i sympatyi??
Dokonawszy tego śmiałego czynu, Płocki jakby go co goniło, szybko szedł do domu. Dyskrecyi hrabiego równie był pewnym, jak skutków tego obrachowanego kroku, który na najsamoistniejszym umyśle nie mógł bez pewnego przejść wrażenia. Zatarł więc ręce i powinszował w duchu niezmiernéj zręczności, z jaką tego pionka na szachownicy losów swoich posunął... Pomysł był w istocie śmiały, wykonanie mistrzowskie. Jedno słówko mniéj lub więcéj stanowiło o całéj wartości faktu; Julijusz powinszował sobie kunsztu, z jakim wykonał planik, i zupełnie z siebie był zadowolnionym.
Z butnym humorem wszedł do swéj prywatnéj kancelaryi, w któréj zastał pracującego bladego Wytrychiewicza.
Jak zwykle, gdy dłużéj nieco trzeźwym wytrwać musiał, Wytrychiewicz był w humorze fatalnym. Oczy jego zdradzały gniéw, podrażnienie, znużenie i niemal nienawiść ku Płockiemu, który się doń zbliżył z miną wesołą i po ramieniu go poklepał poufale.
— Widzę, żeś kwaśny, rzekł... już się waćpanu zbiéra znowu na jakiś eksces! Żebyś téż nie umiał głupiéj namiętności w sobie zwyciężyć!
Wytrychiewicz spojrzał zjadliwe.
— Już to proszę pana dyrektora, rzekł, z namiętnościami, to pan sam wié najlepiéj, że człowiekowi trudno...
— I zmusisz mnie waćpan do tego, że w końcu będę cię musiał porzucić... dodał Płocki, a co będzie w takim razie!
— Co będzie? rzekł cicho Wytrychiewicz. Cóż ma być, ja się powieszę, albo utopię, matka z głodu umrze, a na pana dyrektora powiedzą, żeś temu winien...
— Co waćpan pleciesz? oburzył się Płocki.
— Mówię, jak będzie, rzekł Wytrychiewicz. Kto winien? ja, wódka, djabeł, przeznaczenie, rozbiérać ludzie nie będą, i zrzucą na pana!!
Płocki zaciął usta.
— I na mocy tego myślisz sobie pozwalać! odezwał się oburzony... Więc co ma być, niech będzie, wolę się prędzéj rozstać z waćpanem, niż go cierpiéć i być przez niego kompromitowanym...
Wytrychiewicz ramionami ruszył.
— No, to odprawże mnie pan, zawołał. Co ma być, niech się stanie. Wolę się na stryczku kwadrans męczyć, niż u pana całe lata...
— Co się waćpanu dziś stało? zawołał Płocki, któż waćpana męczy?
— Cóż to ja tu w delicyjach opływam? roześmiał się Wytrychiewicz, poruszając coraz mocniéj... Niech pan dyrektor raczy się pofatygować zobaczyć moje mieszkanie, sprobować jedzenia, obliczy, co mam na utrzymanie moje i matki; a przekonasz się, że wprawdzie z głodu mi umrzéć nie dajesz, ale bankietów nie mam sprawiać za co...
Płocki osłupiał.
— Co waćpanu dziś jest? oszalałeś, czy co! zawołał. Gdyby nie litość nad matką jego, pokazałbym mu drzwi i kwita... A któż winien, że waćpanu dać więcéj do rąk nie można nad to, co trzeba, byś nie umarł z głodu!
— To daj matce na chléb! rzekł ponuro Wytrychiewicz.
— Abyś ty jéj odebrał i na wódkę obrócił? krzyknął Płocki.
Scena zaczynała wcale nieprzyjemny ton przybiérać. Wytrychiewicz zdawał się lekceważyć zwierzchnika, ruszył ramionami.
— Cóż daléj! niech pan prezes mnie nie oszczędza! Proszę bardzo...
To mówiąc, nieszczęśliwy Micio chwycił wytarty kapelusz i zabiérał się już jakby stanowczo odchodzić. Nieposądzamy go o to, aby się obrachował, iż tu był potrzebnym i że przebaczenie otrzymać musi, lecz w rzeczy saméj Płockiemu zimno się zrobiło na myśl postradania tego murzyna, który mu się za niewielki grosz doskonale wysługiwał. Już Micio zbliżał się ku drzwiom, gdy Płocki zawołał...
— Zostań waćpan, dajmy temu pokój! Nie trzeba tak dobréj rady brać drażliwie do serca...
Wytrychiewicz po chwili namysłu kapelusz rzucił i ze spuszczoną głową na miejsce powrócił, udając, że się zabiéra w milczeniu do pisania.
— Cóż tam słychać? zapytał Płocki.
— Albo ja wiem, co gdzie słychać! zamruczał Wytrychiewicz, skądże ja mam dostać języka? Do porządniejszéj restauracyi nie mam za co pójść, gdzie jacy-tacy ludzie chodzą, do cukierni nie śmiém, bo mi tam ta przeklęta wódka zapachnie, w ulicy się człowiek niewiele może dowiedziéć...
— Ale przecież z ludźmi się spotykasz, gadasz? wiedzą, że jesteś u mnie, pytają cię, i coś sami wybąkują.
Wytrychiewicz ramionami ruszył.
— Nic nowego nie słyszałem...
— Nie pytano cię o mnie! nie mówił kto co o Werndorfie?
— O nim nie słyszałem nic, oprócz dawnéj piosenki na pochwałę...
— A o mnie?
— Różnie mówią... odezwał się Wytrychiewicz, a no, przedemną źleby się nikt nie ważył...
Płocki przeszedł się po pokoju, ręce założywszy pod poły.
— Z waćpana, panie Wytrychiewicz, rzekł, w kancelaryi pomoc niewielka, powinienbyś gdzieindziéj starać się być użytecznym.
— Gębą? szepnął sekretarz.
— A zapewne... trzeba oddziaływać na korzyść pryncypała, mówił Płocki. I to waćpan powinienbyś zrozumiéć, że gdy o kim zbyt dobrze mówią... mnie to szkodzi...
— Hę? jakto? zapytał Wytrychiewicz, uśmiéchając się.
— Czy potrzebuję tłumaczyć jaśniéj? To prawdziwe nieszczęście człowiek, jak wy, któremu na zdolnościach i na sprycie nie zbywa, któryby mógł być tak użytecznym... a jest tak tym nałogiem sparaliżowany.
— Niech pan się nie żenuje, słucham cierpliwie, odezwał się Wytrychiewicz, poprawiając pióra.
— Waćpan mógłbyś wnijść w towarzystwa męzkie, rzucić czasem słowo... domysł... koncept... Mogłoby to się nieraz przydać na coś i mnie i waćpanu... Rozumiész mnie.
— Doskonale... tylko tego nie rozumiém, co mój nałóg komu szkodzi, kiedy o nim nikt nie wié, oprócz matki mojéj i poduszki.
— A Piętka?
— E! to był przypadek... zawołał sekretarz. Dla tego, gdy potrzeba usłużyć, mogę i potrafię, ale pan dyrektor powinienby téż się czasem wywdzięczyć.
— Byle było za co. Waćpan mnie rozumiész?
— Zawsze, nawet wówczas, kiedy panu niepotrzeba, żebym go rozumiał. Roześmiał się Wytrychiewicz i głowę spuścił.
Płocki popatrzył nań i zamilkł.
— Co tam waćpan skrobiesz na tym papiérze? zapytał po chwili.
— A! jako sekretarz muszę coś pisać...
— Daj już sobie i mnie pokój... Porzuć to... Jest co pilniejszego do czynienia.
Wytrychiewicz porzucił pióro, wstał i wyciągnął się.
— Co pan każe?
— Idź waćpan na miasto, szepnął pocichu Płocki, rozumiész mnie! Wiész pewnie, u kogo się dowiedziéć o obrotach Werndorfa. Z Piętką wszakże jesteś dobrze? Trzeba mi się dowiedziéć, kiedy i dokąd Werndorf wyjeżdża, bo, że jedzie, to niezawodna. Nie rzuca on swych planów i myśli się starać o ich utwierdzenie; idzie mi oto, ażeby mnie nie ubiegł, bo i ja téż mogę coś potrzebować w tym rodzaju. Musisz mi się więc dowiedziéć o projektach jego podróży...
Rozumiész?
— Doskonale, rzekł Wytrychiewicz.
— Przez Piętkę, który ci sprzyja, możesz wiedziéć o wszystkiém...
Sekretarz się roześmiał.
— Pan go zna przecię, szepnął, któż się co od niego dowiedział?
— Tak, ani ja, ani nikt z tych, których Piętka się lęka i zna ich wagę, ale waćpan... możesz go wybadać, bo się przed nim ukrywać nie zada sobie fatygi.
— Dziękuję, rzekł Wytrychiewicz.
Płocki się roześmiał.
— Waćpan za takiego powinieneś uchodzić.. Jest to bardzo korzystném...
— Tak, dla pana, dodał Wytrychiewicz, ale dla mnie zaszczyt niewielki. Mniejsza o to, pójdę i poprobuję, co się da zrobić...
Płocki zbliżył mu się do ucha...
— Radbym téż wiedziéć, szepnął pocichu, co Piętka myśli o mnie i jak jest usposobiony. Jeżeliby dla dobycia z niego prawdy, trzeba było trochę mnie opluć, możesz. Staraj mi się go tylko spenetrować.
Wytrychiewicz już wychodził, a jeszcze niespokojny pryncypał gonił go za próg, rozmaite dodając do instrukcyi komentarze... Szeptali z sobą w korytarzu i na schodach i rozstali się po téj scence tak drapieżnie poczętéj w jak najsłodszym stosunku.
Na czém potém upłynęło parę godzin w kancelaryi panu Płockiemu, czy w istocie pracował, czy w rozmysłach przygotowywał się do roboty, trudno odgadnąć, nie przyjmował nikogo. Pora już była dosyć spóźniona, gdy zapukano do drzwi i służący z niejakiém wahaniem spytał, czyby pan dyrektor nie przyjął profesora Milanowicza.
Było to imię straszne, wszyscy ludzie pieniężni i znani z zasobów lękali się mocno jego odwiédzin. Stary już człowiek, całe życie poświęciwszy wychowaniu młodzieży, dziś emeryt i swobodny, profesor Milanowicz miał jeden tylko cel w życiu, jednę namiętność, jednę ideję, pragnienie, maniją niemal zakładania szkółek, tworzenia biblijoteczek ludowych, wydawnictwa pisemek popularnych, jedném słowem, oświaty ludu. Sam niezamożny, poświęcał temu cały swój czas, wpływ, i narażał się na najtwardsze odprawy, chodząc niemal po żebraninie, aby drugich podbudzić do działania. Niezmożony, niezrażony, wyśmiéwany w pisemkach satyrycznych, karykaturowany starzec szedł z przekonaniem głębokiém, że spełnia święty obowiązek, wyciérał przedpokoje, znosił śmiéchy lokajów, i nie poskarżył się nigdy, a wczoraj odprawiony z niczém, nazajutrz nową rozpoczynał pielgrzymkę w nadziei, że na lepsze trafi usposobienie.
Płocki, napastowany już pokilkakroć, jak inni przez Milanowicza, zbywał się go także półsłówkami ogólnemi, nie lubił bowiem piéniędzy rozrzucać, a o oświatę ludową tyle mu szło pewnie, co o kwadraturę koła.
Tym razem jednak mocno się zamyślił. Uderzyło go to, że właśnie popularności dorobić się potrzebował bardzo i że niczém łatwiéj się jéj dosłużyć nie mógł, jak dopomagając Milanowiczowi; bo nie było trąby głośniejszéj, ani apologisty gorętszego dla tych rzadkich feniksów, którzy mu do wielkiego dzieła jego rękę podali.
Ofiarą dla Milanowicza na owę oświatę mógł się czynem głośnym wkupić w opinją publiczną Płocki, więc myślał.
— Prosić! rzekł do służącego, prosić!
Wkrótce potém żywy i niespokojny chód oznajmił uszczęśliwionego profesora, który wszedł z pośpiechem, lękając się, ażeby go to nadzwyczajne szczęście trafem jakim nie minęło.
Zwykle bowiem zbywano go się tém, że pan był zajęty, lub wyszedł.
Niezmiernie rzadko ktoś go przyjmował, i to, aby mu raz na zawsze oświadczyć, iż tyle już ofiar różnych czynił, a czasy są tak ciężkie, iż mimo najszczerszych chęci posiłkowania w tak świętém dziele nie jest już nic w stanie dlań uczynić, żeby się więc nie fatygował napróżno.
U Płockiego było to piérwsze przyjęcie, piérwsza próba. Milanowicz wchodził ożywiony znowu tylekroć zawiedzioną nadzieją, iż pokona wymową i argumentami nowego Krezusa.
Staruszek był poważny, jak gołąb’ siwy, słusznego dosyć wzrostu, rumiany, świéży, z oczyma niebieskiemi, sztywny jak profesor być powinien, miły jak monoman, który się w cukrze własnéj, poczciwéj idei usmarzył. Z uśmiechem wdzięcznym na ustach wszedł pełen uszanowania i sympatyi dla człowieka, który mu przynajmniéj ucha nie odmawiał...
Płocki przybrał téż na przyjęcie minę surową i zamyśloną.
— Jakżem panu... dyrektorowi... prezesowi... radcy rzekł, poprawiając się profesor, aby nie uchybić, wdzięczen, że raczyłeś mi przy swych licznych i ważnych pracach chwileczkę poświęcić.
Płocki, choć nic nie pisał, wstał od stolika, rzucając suche pióro, aby się zdawało, że istotnie od zajęcia pilnego się odrywał.
— A! panie radco! zawołał, płacąc za tytuł tytułem, któżby nie rad tak szanownego jak pan męża zasługi i pracy widziéć i posłuchać.
— Panie, zawołał przejęty profesor, to tylko ludzie tacy jak wy... tacy... szlachetni ludzie, to mówią... profanus vulgus ucieka odemnie, zatyka uszy na głos wołającego na puszczy. Chodzę ode drzwi do drzwi i pukam do nich napróżno, zamknięte wszędzie drzwi i serca znajduję. A to sprawa gardłowa, nie cierpiąca zwłoki. Bracia nasi, lud woła: światła! jakby wołał chleba a my mu go nie dajemy...
Profesor gdy raz puścił się tym gościńcem, trudno go było powstrzymać. Mówił więc, nie przerywając i wiążąc jedno z drugiém, jak mógł, lękając się, aby mu nieodebrano słowa. Płocki słuchał z natężoną napozór uwagą, choć w téj chwili myślał pono zupełnie o czém inném. Ten strumień wyrazów szumiał mu, jak kaskada w darni, dobry kwadrans, nie ustając.
— Lecz ostatecznie, przerwał wreszcie Płocki, widząc, że to trwać może do jutra, ostatecznie, szanowny profesorze, coby dla téj oświaty można uczynić najłatwiéj, najpożyteczniéj, co najpilniéj.
— Panie dyrektorze, prezesie, radco, wykrzyknął Milanowicz, składając ręce drżące od uczucia, mamy zrujnowany budynek przeznaczony na szkółki wieczorne, scuole notturne, nie mamy funduszu, aby go wyreparować, wyporządzić i otworzyć. Nauczyciele znaleźliby się, uczniowie kipią, a szkoła stoi pustką. Nie mamy za co! nie mamy za co dać dachu, podłóg, ławek, okien...
— Cóż to? gdzie? jak? począł dopytywać Płocki, rachując, czy się to dobrodziejstwo rozgłosem i popularnością opłaci.
Milanowicz miał w kieszeni wszystko, nosił z sobą zawsze plany, kosztorysy, rachunki, projekty... Nigdy nie zamarzył nawet, ażeby mu się powiodło kogoś jednego wciągnąć w to przedsiębierstwo... Z gorączkową niecierpliwością począł wszystko na stół dobywać...
— A gdyby kto z panów, co macie wpływy i stosunki wziął tę sprawę w ręce, zawołał, układając papiéry, gdyby się nią całém sercem zajął, mógłby zebrać składkę, i...
Płocki już ostatnie cyfry kosztorysu badał... Suma była dosyć znaczna, ale popularności tanio nabyć nie można, chwila była stanowcza, ofiarą tą mógł sobie zjednać hrabiego Adama, księcia Nestora... ona mogła na jego stronę wagę przechylić, postawić go na szczycie, dać przewagę nad Werndorfem, który nie miał sposobności nic podobnego uczynić, albo uczynił coś po cichu, co przeszło niepostrzeżone. Trzeba było drugi stanowczy krok zrobić na szachownicy, pomyślał chwilę, obliczył się i namarszczył, pomilczał i z wielką powagą a uroczystością, oddając Milanowiczowi kosztorys, rzekł do zdumionego.
— Szanowny profesorze, cel jest tak święty, twe poświęcenie tak przemawiające, iż mu się oprzéć nie mogę. Biorę to na siebie.
Usłyszawszy te wyrazy, starzec osłupiał: stał długo, nie wierząc uszom, nagle łzy puściły mu się z oczu, podniósł ręce do góry...
— O Boże! więc są dusze szlachetne na świecie! zawołał, czyż to może być? nie myląż mnie oczy moje?
— Słowo dane jest święte, spokojnie dodał Płocki, szkołę moim kosztem wyporządzę i oddam wam ją za trzy miesiące, jak mnie żywym widzicie.
— Zbawco! dobroczyńco! człowiecze od Boga zesłany... któryż dziś dzień! wołał Milanowicz, niech sobie zapiszę... Szukałem człowieka przez lat kilkadziesiąt z latarnią Dyjogenesa: dopiéro w tobie panie go znajduję.
Rozpłakał się staruszek na dobre. Płockiemu tak pilno było, ażeby poszedł pochwały jego głosić po mieście, iż rad był skrócić już rozmowę. Osłonił się skromnością niezmierną, pokorą niewysłowioną...
— Ale to mała rzecz, rzekł cicho, komu pan Bóg jak mnie poszczęścił, powinien się z długu wypłacać ubogim. Bardzo mi będzie miło tą drobnostką stać się użytecznym.
— Drobnostką! podchwycił profesor, ale któż tu do dziesiątéj części takiéj ofiary był zdolnym? Nikt. Jam lata czekał, aby od kogo dostać rubla, którym się milijonowi ludzie pozbywali natrętnego żebraka...
W czułych uściskach rozstali się. Profesor Milanowicz złożył plan i kosztorys na stole, a sam, jak na skrzydłach niesiony, rozpromieniony, szczęśliwy, biegł już prawie bezprzytomny. Płocki go wstrzymał w progu...
— Kochany profesorze, odezwał się poufnie, zbliżając mu się do ucha. To nie dosyć, co się tu zrobiło, trzeba się starać, aby uczynek ten drobny wydał jak największe owoce... Niedosyć tego, co ja uczyniłem, trzeba, ażeby to dla drugich było bodźcem i przykładem. Znasz, kochany profesorze, naturą ludzką.
Milanowicz wsłuchiwał się z ustami otwartemi.
— O mnie tu nie idzie wcale, kończył, skromnie się uśmiéchając Płocki, idzie o rzecz o sprawę oświaty... Trzeba do niéj obudzić i zachęcić drugich... Ludzie są zazdrosni... współzawodnictwo ich nęci. W interesie więc waszym, choć to mi będzie przykrém może, radzę nadajcie temu rozgłos jak największy.
— Ale naturalnie! zawołał Milanowicz, to się rozumié.
Macie przyjaciół wśród dziennikarzy, kończył Płocki, niech trąbią... niech rozgłoszą, niech podnoszą dla tego tylko, aby drugich do naśladownictwa pobudzili. Rozumié mnie pan?
— A! tak! tak! zawołał, chwytając go za rękę, myśl przedziwna! Pójdę za radą jego... pójdę...
Płocki pożegnał go prędko... Wrócił do kancelaryi uśmiéchnięty... i począł niezwłocznie rozpatrywać się w cyfrach swéj ofiary...
Na myśl mu przyszło zaraz, że z drugiéj strony, mając własnych ludzi i materyjał, za pół ceny kosztorys wykona. Zatarł ręce.
— No teraz, szepnął, uśmiéchając się do siebie, teraz tym panom walka ze mną będzie trudna... Los szczęśliwy podsunął mi dziś tego człowieka...!!
Znałem pewnego starego szlachcica, który, gdy się kto przed nim przechwalał co i jak ma w przyszłości dokonać, jak on to tryumfalnie wyjdzie z najtrudniejszego położenia, szczególniéj, gdy młodzież przed nim rozpowiadała o domniemanéj swéj przyszłości, miał zwyczaj, ruszając ramionami, powtarzać gadkę jednę, któréj towarzyszył uśmiech niedowierzania.
— Kochanie moje, człowiek jest jak garnek nowy, nigdy o nim zawczasu mówić nie trzeba, że nie pęknie, dopóki go do ognia gospodyni nie przystawi...
Stało się po części z Orestem Piętką, jak z owym garnkiem szlachcica. Chłodny ów człowiek obiecywał sobie zawsze, że nigdy się już kochać nie będzie, od czasu jak w ciotecznéj siostrze zakochany skoczył był do wody płytkiéj, aby się utopić i wypadł z niéj uleczony z namiętności (jak mu się zdało) na resztę życia.
Znając już dobrze niebezpieczeństwo, cierpienia miłosne i niedorzeczności, jakich się człowiek opanowany szałem dopuszcza, dał sobie słowo więcéj nie narażać się na nie. Zdawało mu się nawet niepodobieństwem, aby przeszedłszy wiele największych zapałów, miał dojrzalszy już dać się pochwycić uczuciu, z którego się nader dowcipnie wyśmiéwał.
Tymczasem przyszła kréska na Matyska, a stało się to tak niespodzianie, iż ani się spostrzegł, gdy się zaplątał.
Przypomną sobie czytelnicy, jak wielce zręczny Płocki łudził Piętkę, usiłując go sobie pozyskać nadzieją wyswatania mu dalekiéj kuzynki, jak późniéj na koncercie w Szwajcarskiéj dolinie z daleka ujrzał owę smutną jéj twarzyczkę pan Orest. Nie uczyniła ona na nim z razu wielkiego wrażenia. Była raczéj świéżą i młodą a zachwycającą, niż prawdziwie piękną, lecz wyraz jéj twarzy smętny i zamyślony wielki jéj urok nadawał. Spójrzenie jéj ukradkowe, lękliwe, pełne było tajemnic i tłumionego uczucia. Orestowi twarz ta skromna i postawa dosyć się podobały, inaczéj wcale wyobrażał sobie kuzynkę bogatego spekulanta. Z koncertu już wyniósł uparte wspomnienie jéj twarzyczki.
Nie szukał jéj potém wcale, lecz los, który się urąga ludzkim rachubom, kilka razy go w różnych wypadkach zbliżył do żony Płockiego i towarzyszącéj jéj panny Eulalii.
Orest miał postawę męzką, energiczną, charakteru pełną i mógł się podobać, kobiéta łatwo w nim odgadła mężczyznę, na którego opiekę, ramię i serce rachować było można. Parę razy spotkały się dziwnie ich oczy, wejrzenie panny było nieśmiałe, wcale nie wyzywające, ale miało wdzięk wzroku uciśnionych i nieszczęśliwych, zdawało się błagać pomocy. Mówiło więcéj, niż chciało. Za to usta jéj prawie były zamknięte a cała postać kryła się, szukając cienia. Zaintrygowała Piętkę, który ją sobie już wyobrażał ofiarą rachub Płockiego, zapłatą jakiéjś intrygi lub przymierza. Był jéj opiekunem, a nie ulegało wątpliwości, iż zarówno despotyzmem jak zręczną intrygą potrafi uczynić, co zechce. Dotąd jednakże pupilla na to mu tylko była przydatną, by twarzyczką wdzięczną zarówno z żoną przywabiała młodzież do domu i nęciła takich, jak książę Nestor, płci pięknéj wielbicieli.
Piętka gorzéj to daleko wyobrażał sobie i szczére począł miéć współczucie dla owéj nieszczęśliwéj ofiary. Niéma nic niebezpieczniejszego nad takie współczucie młodego człowieka dla panienki, która je łatwo instynktem odgaduje, a jeśli chce je zużytkować, nie potrzebuje czarów Cyrcy, aby uczucie jedno na drugie zamienić. P. Eulalija była dosyć osamotnioną, trochę strwożona przeczuciami przyszłości, szukała w kimś opieki, potrzebowała serca — była sierotą. Wejrzenie jéj, mimowolne może, powiedziało o tém wkrótce panu Orestowi, który po krótkiéj rozmowie z Płockim w teatrze, wrócił do domu zły, kwaśny, gniewny na siebie a razem dziwnie przejęty i szczęśliwy, sam nie wiedział, z czego. Zdawało mu się, że dopiéro od godziny życie jego jakiś cel miało i żywiéj go obchodzić zaczęło. Czuł się przerażająco zmienionym w sobie.
Jako badacz, który gotów był siły krytycznéj choćby sam na sobie probować, Piętka wyegzaminował stan swéj duszy tak, jakby opatrywał ranę sobie zadaną. Przekonał się, że to było powierzchowne zadraśnięcie i uspokojony spać poszedł. Tego jednak zrozumiéć nie mógł, dla czego mu się obraz téj panny, nad którą tyle piękniejszych widywał, snuł ciągle przed oczyma, jak Sfinks z uśmiechem zagadki na ustach, z jakąś tęsknotą w wejrzeniu, która go niepojętym czarem ciągnęła ku sobie.
Nazajutrz przy pracy zdało mu się, że zapomniał o wszystkiém, że upojenie od tego wzroku minęło. Wstał wesół i poszedł do biura, a zwracając na siebie uwagę, dostrzegł tylko, że był rozbudzonym niezwyczajnie. Myśli łatwiéj i bujniéj przesunęły mu się po głowie, ochotę miał większą do życia, świat mu się zdawał weselszy i piękniejszy. Wyszedł z apatyi, która go często trapiła. Byłby może zapomniał chwilowego wzruszenia, gdyby znowu tegoż dnia nie spotkał się z Płockiemi, jak na złość w Saskim ogrodzie. Płocki sam idący z paniami, pochwycił go i przytrzymał. Szło mu nieco o to, aby ich razem w dobréj komitywie widziano. Zawiązała się i przeciągnęła rozmowa. Ledwie parę słów przemówił Orest do tych pań dosyć milczących, ale oczy mówiły, a ta mowa ich, jak wiadomo, nieskończenie jest dobitniejszą od zwyczajnéj i wyraża więcéj daleko i rozumié się łacniéj, niż słowa. Wzrok smętny panny Eulalii coraz częściéj spotykał się bardzo nieznacznie z oczyma Oresta, jakby go wyzywał o wybawienie z niewoli. Tak go jakoś Piętka rozumiał.
Gdy w końcu odprowadził te panie do powozu i pożegnał Płockiego, ostatnie wejrzenie rzucone nań przy rozstaniu tak było znaczące, iż Piętka długi czas po niém, przyjść do siebie nie mógł.
Przeciwko zwyczajowi swemu pobiegł sam jeden przejść się jeszcze po alei ogrodu, nie wiedząc dobrze z jaką myślą. Czuł się tylko niespokojnym, a wyjście z równowagi, którą tak troskliwie w życiu swém zawsze zachowywać się starał, mocno go mieszało. Nie był już panem siebie, gniewało go to.
Skutkiem téj przechadzki było najmocniejsze postanowienie unikania dalszych spotkań i usiłowania, aby te mrzonki dziecinne rozproszyć.
Jako doskonały psychijatra, Piętka znał lekarstwa na taki stan serca i duszy. Nazajutrz znalazł konieczną potrzebę wyjechania z Warszawy dla obejrzenia jakichś robót, wziął na siebie część pracy ciężką, nudną, nużącą i utopił się w niéj na kilka tygodni. Skutkiem tak silnéj dozy tego rodzaju narkotyku, znalazł się niby lepiéj, ale w istocie rozdrażnionym, złym, niecierpliwym nad wyraz wszelki.
Lekarstwo było źle zastosowane.
Po dwóch tygodniach wrócił do Warszawy. Tu w kółku znajomych jego, w domu, do którego rad uczęszczał, pana budowniczego Misoczyńskiego, przyjaciela z dawnych lat, znajdowała się siostra saméj pani, jawnie i gwałtownie pragnąca się wydać za Piętkę. Panna była bardzo piękna, niezmiernie śmiała, utalentowana, miła, rozumna, a chociaż Orest wcale o ożenku nie myślał, lubił jéj towarzystwo. Sądził więc, że klin klinem, pamięć jednéj towarzyszki, wrażeniem drugiéj rozpędzi. Panna Katarzyna (nosiła to imię niefortunne panna), przyjęła go, podając mu śmiało piękną, choć trochę dużą rączkę i wręcz objawiając gniéw, że się niepokazywał tak długo.
— Cóż się z panem działo? Zatęskniłam za nim, trwożyłam się nawet.
— Nie byłem w mieście.
— Tak! i wyjechałeś pan bez pożegnania i pozwolenia mojego.
Piętka się uśmiechnął. Nie było czasu ani na jedno, ani na drugie. Służba...
Ale pan téż jesteś na służbie i u mnie, roześmiała się piękna Kasia, jesteśmy przecię przyjaciółmi wielkimi. Mogłeś pan choć napisać!
— Jakto pisać! rzekł Piętka. Kawaler do panny!!
— Przesądy! odezwała się Kasia, dla czegoż nie? Przecież z listu tego procesu bym panu nie zrobiła, bo nie jestem amerykanką.
Na podobnych żartach wieczór upłynął. Kasia grała, śpiéwała, dowcipkowała, rozbawiała, jak mogła, smętnego przyjaciela.
Szczególne jakieś pokrewieństwo idei!!
Widok téj panny zamiast piérwszą skazać na zapomnienie, żywiéj jeszcze ją przypomniał. Czuł się winnym jakiegoś przeniewierstwa względem tamtéj.
Nazajutrz Płocki (są fata szczególne), nie mogąc jakiegoś rachunku splątanego sam sprawdzić, przybiegł go prosić, obiecując osobne wynagrodzenie za pomoc w kontroli, z któréj wybrnąć nie umiał, a posłużyć się swojemi urzędnikami nie chciał. Piętka wymawiał się nawałem pracy, nie było sposobu. Płocki podnosił coraz powiększane wynagrodzenie tak, iż w końcu Piętka, niezbyt bogaty, by zarobek uczciwy mógł odrzucać, zgodził się na robotę żądaną.
P. Julijusz, któremu istotnie było pilno, bo rachunki czekały na jego potwierdzenie, a czuł w nich fałsze jakieś, wziął z sobą do powozu dawnego towarzysza, zawiózł do kancelaryi i posadził do roboty.
Piętka zatopił się cały zaraz w obrachunku kubicznych stóp i linij krzywych. Nadeszła pora obiadowa, Płocki go ciągnął z sobą, Piętka oparł mu się, żądając obiadu w kancelaryi, nastąpił żywy spór. Gospodarz zwyciężył, poszli razem.
Do stołu pani Julijuszowa z Eulaliją już były siadły, posadzono Piętkę przy ostatniéj. Nie mówili do siebie nic, ale panna się mocno zarumieniła, a Piętka musiał zagadywać czémś obojętném, tak się czuł pomieszanym. Oczy ich spotykały się mimowolnie, wejrzenie panny było smutniejsze, bardziéj niż kiedy strwożone. Przy obiedzie niepodobna uniknąć choć obojętnéj rozmowy. Panna Eulalija zawiązała ją pod jakimś pozorem nieznacznym cicho tak, iż Płocki zajęty dwoma innymi panami, zaproszonymi téż do stołu, nic z niéj pochwycić nie mógł i nie starał się nawet.
Wymieniano wcale nie znaczące słowa a działo się z niemi coś dziwnego, miały dla obojga znaczenie, którego im nikt nie nadawał.
Panna Eulalija, jak się okazało, miała prześliczną rączkę, wielbiciel piękna, pan Orest szalał za rękami kobiécemi, bez których, jak mówił, żadna Venus nawet prawdziwie piękną być nie mogła. Ogród, kwiaty, teatr, artyści, miasto, stanowiły wątek, na którym krzyżowały się słowa z towarzyszeniem wejrzeń, wypowiadające całą historyją... całe serca dzieje.
Orest, nie mówiąc nic prawie, wyspowiadał się jéj z chłodu i sceptycyzmu swojego, panna mu powiedziała, mówiąc o kwiatach, że była siérotą, że tęskno jéj było na świecie, że jak powój szukała dębu, któryby był dla niéj podporą. Któż wié? oczy może nawet czyniły wymówki, iż Orest nie był tak długo i przyznały się, że go mile widziały.
Czy para kieliszków szampana w końcu obiadu, bez których nigdy się dla formy nie obywał deser Płockiego, czy ta rozmowa upoiła nieszczęśliwego Piętkę, dość, że wstał znowu rozmarzony.
Wypadło mu pannę odprowadzać do salonu, rączka jéj wsparta na jego ramieniu drżała, ciążąc na nim jakby umyślnie.
W końcu przy pożegnaniu, podając mu dłoń, panna Eulalija spojrzała śmiało w oczy. Leciuchny uścisk palców i to wejrzenie długie, głębokie, błagalne jakieś, dobiły nieszczęśliwego Piętkę. Coś się z nim takiego stało, że wyszedł z salonu związany, jakby już dał słowo nie opuścić jéj do śmierci.
Z jakiemi uczuciami w chwilę potém powrócił do kancelaryi, z tego sam nawet, nawykły do analizy drugich i siebie, nie umiał zdać sprawy. Wiedział tylko, że był nie rad z siebie i że na to nic poradzić nie umiał.
Płocki przez czas jakiś jeszcze został dla swoich gości w salonie. Jednemu z nich szczególniéj czynił honory w czasie obiadu i zdawał się nim najmocniéj zajmować. Był to mężczyzna otyły, łysy, głupkowato wyglądający, mający ręce tłuste i grube, jakby obrzękłe, ruchy i mowę zdradzające zupełny brak wychowania, odziany niesmacznie, obracający się niezgrabnie i nieobyty w towarzystwie.
Zwano go panem Dekierem. Był to na teraz już obywatel ziemski, nieco dawniéj szczęśliwy piwowar, który z parobka, jak mówiono, dorobił się milijonowéj fortuny. Łatwo było odgadnąć, że Płocki na coś go potrzebować musiał, bo go sobie bardzo zaskarbiał i był dlań z poufałą grzecznością.
Dekier, przejęty szczęściem znajdowania się w tak dostojném towarzystwie, pocił się, niewiedząc, jak siedziéć i co mówić, aby nie popełnić grubijaństwa.
Piętka jeszcze palił cygaro, do rachunków dojść nie mogąc, tak miał głowę odurzoną, gdy Płocki wpadł szumnie do kancelaryi, załamał ręce i zawołał ze śmiéchem.
— A! cóż za osieł! co za gbur! co za bałwan!
— Kto? co? podchwycił Piętka.
— A to nieoszacowane dziecię natury, Dekier.
— Dla czegoż takeś go pieścił.
— Mam nań pewne widoki, odezwał się Płocki tajemniczo. Niestety! nie wiém, czy kiedykolwiek się obetrze... Znać w nim do dziś dnia parobka...
— A cóż ci to szkodzi?
— Nie na rękę mi, chciałbym z niego zrobić człowieka... rzekł Płocki, siadając. Przed tobą nie będę robił tajemnic. Jako dobry, troskliwy opiekun szczęście mojéj pupilli mając na względzie... rzuciłem okiem na Dekiera dla Eulalii. Lepszego i bogatszego męża dla niéj znaléźć nie potrafię.
Piętka aż się porwał...
— Żartujesz? spytał, przyznam ci się, że wybór byłby bardzo oryginalny! Ale śmiałżebyś młodą, dobrze wychowaną, miłą kuzynkę twą, wydać za kogoś, którego sam gburem nieokrzesanym nazywasz!
— Nie zapalaj się, spokojnie odparł Płocki. Dla kobiéty rozumnéj i pięknéj niéma lepszéj szczęścia rękojmi, jak gdy wyjdzie za bałwana zakochanego w niéj, w dodatku bogatego i dobrego charakteru...
— Lecz szczęście domowe? spytał Piętka. Płocki się roześmiał...
— Ono od niéj całkiem zależy, rzekł, dają jéj wszystkie jego warunki... Z człowieka tego zrobi, co zechce...
Piętka dla tego może, by się nie zdradził z tém, co czuł, zamilkł i cały się w rachunkach zatopił. Niezważając na to Płocki, gwarzył, paląc cygaro.
— Z Eulaliją sam nie mówiłem jeszcze, kazałem żonie sondować ją i przekonywać powoli: myślę, że mi się sprzeciwić nie zechce. Dekierowi się podobała... a im się więcéj dla niéj zapali tém lepiéj... Człowiek jest prosty, ledwie podpisać się umié, ale ma wrodzony instynkt do robienia grosza... i skąpy jest idealnie... Z maleńkiego browarku, na współkę prowadzonego, doszedł do ogromnego zakładu, dorobił się olbrzymiéj fortuny, nabył majątek... Szlachta już na niego z córkami polować zaczynała, gdy ja go dla Eulalki złapałem, osmarowałem w jego oczach tak wszystkich sąsiadów, że od nich będzie jak od ognia uciekał. W saméj istocie to są wszystko bankruci, kto u nas na wsi nie bankrut? Dekierowi wszystko to niezmiernie imponowało, bo szlachcic, który jutro pójdzie na subhastę, dziś jeszcze cztérema końmi w wiedeńskim koczu paraduje, jeśli nie karetą, a udaje tak wielkiego pana, iż poczciwy parobek przypuścićby nie śmiał, że to trup. Dopierom mu oczy odsłonił, to są wszystko ruiny, z tego za lat kilka zostanie tylko gruz.
— Przyznam ci się, wtrącił Piętka, że jeśli nowe obywatelstwo szczepić się ma na Dekierach, nie wiele więcéj będzie warte...
— Pod względem inteligencyi zapewne, odezwał się Płocki, lecz pod względem ekonomicznym wolę bałwana Dekiera, który pracuje i krajowi kapitał stwarza z rozproszonych marnie drobiazgów, niż ową inteligencyją, co rozprawia jak najśliczniéj o ekonomii, o pracy, o postępie, o życiu bez jutra, bez sensu i rachuby.
Trafności temu rozumowaniu nie mógł Piętka zaprzeczyć; trapiło go to, radby się był kłócił z Płockim o cokolwiekbądź, taki był na niego zły za pannę Eulaliją. Smutek jéj wejrzenia wydawał mu się poczuciem przyszłego losu.
Gospodarz spoglądał z ukosa na rachującego, ale mu się usta nie zamykały... Miewał czasem takie godziny, w których się potrzebował wygadać i wywnętrzyć. Z Piętką, którego dyskrecyi był pewnym, dogodniéj mu było, niż z innymi... Z nikim tak szczérym być niemógł, kłamać nie potrzebował, bo wiedział, że toby się na nic nie zdało.
— Wiesz, odezwał się po chwili, jedna rzecz mi się paradnie udała... musiałeś coś już o tém od stugębnéj słyszéć famy. Fundują budynek na szkółki wieczorne...
— W istocie, mówią już o tém wiele w mieście, ale skądże do tego przyszło?
— Cieszy mnie, że już mówią, rzekł Płocki. Skorzystałem z monomanii tego poczciwego profesora Milanowicza. Kupiłem w nim sobie apologistę niezmordowanego. Biega, słyszę po mieście, po redakcyjach, głosząc moje pochwały, podnosząc może nad innych, porównywając moję ofiarę z innemi... Szkółka ta opłaci mi się stokrotnie, to mój warunkowy piedestał...
— Winszuję! odparł Piętka, dobry to uczynek, choć pobudki niekoniecznie były bezinteresowne...
Homo novus! śmiał się, zarzucając nogę na nogę Płocki, muszę się wysługiwać... Zaraz nazajutrz, gdy to gruchnęło po mieście, hrabia Adam spotkał mnie na ulicy, wystaw sobie, coram populo mnie wyściskał i ucałował... A wiesz ty, co to znaczy? to patent na popularność! sto osób na to patrzało... Śmiał się Płocki i ręce zaciérał.
— Kochany Piętko, dodał, Werndorfowi dałem porządnego szacha!! Bądź pewny, że ja go tu zwolna i z opinii i od interesów i zewsząd potrafię wycisnąć... Zobaczysz!...
— Cóż chcesz! to walka o byt! To słoń, to rynoceros, a ja jestem dopiéro wyrastającym...
— Krokodylkiem... dorzucił złośliwie Piętka.
— Chociażby i krokodylem... rzekł wesoło Płocki. Skoro tylko mam pancerz dobry na grzbiecie, a w paszczy zęby ostre, jak mnie nazwiecie, zupełnie mi jedno. Wolę nim być niż bezbronnym mięsa kawałkiem, który mu za pokarm służy.
Piętka, nic nie odpowiadając, topił się w rachunkach, ten go niecierpliwie odrywał.
— Przeszkadzasz mi, przerwał w końcu zniecierpliwiony, czas mi drogi, mam roboty obowiązkowe...
— Dosiedzisz sobie nocą!! rozśmiał się Płocki... Zresztą gdyby się Werndorf pogniewał, i gdybyście się z nim popsztykali, tém lepiéj, przeszedłbyś do mnie, czego sobie z serca życzę...
Piętka nie odpowiedział nic. Para godzin spłynęła tak na utrapionéj robocie, w któréj mimo wielkiéj wprawy Piętka ładu dojść nie mógł. Dano znać, że herbata była podana.
— Ja nie pójdę na herbatę, odezwał się Piętka.
— Musisz, bo ja cię gwałtem zaciągnę.. potrzebuję cię nieodzownie, zawołał Płocki. Żony mojéj niéma w domu, żadnéj ceremonii. Eulalka gospodaruje, bo na teatr jechać nie chciała. Dadzą nam prędko herbatę, wypalimy po cygarze i powrócisz... Ja pojadę potém do resursy, bo tam się z kilku osobami spotkać potrzebuję, którym jeszcze teoryj moich o oświacie ludu nie wykładałem. Zaczepią mnie naturalnie o szkółkę, popiszę się świetnie, bom się dobrze przygotował!
I śmiał się gospodarz... Piętka, sam niewiedząc jak, dał się poprowadzić. W saloniku zastali pannę Eulaliją samą i Wytrychiewicza, który jéj niezgrabnie posługiwał. Któż wié, i temu biedakowi zdawało się może, iż będąc bardzo potrzebnym pryncypałowi, potrafi się dosłużyć téj Racheli.
Gdy weszli, panna Eulalija szybkiém wejrzeniem i półuśmiéchem przywitała Piętkę, jakby starego, dobrego znajomego.
Płocki zasiadł... Zaledwie podano filiżanki, służący oznajmił jakiegoś gościa, którego imię tajemniczo podał do ucha gospodarza. Ten zerwał się natychmiast.
— Piętko kochany, odezwał się żywo, przepraszam cię stokrotnie, ale interesy przedewszystkiém. Mój kochany N... powrócił do stolicy... muszę się z nim na cztéry oczy rozmówić. Panna Eulalija przyszle nam dwie filiżanki do mojego gabinetu... powrócę za pół godziny...
To mówiąc, wymknął się, skinąwszy na Wytrychiewicza, zostawił Piętkę z kuzynką sam na sam...
Żadne z nich ani się mogło spodziéwać podobnego składu okoliczności. Panna była zrazu pomieszana, Orest osłupiały... Spojrzeli na siebie. Mężczyźnie naturalnie przypadała rola rozpoczęcia i utrzymywania rozmowy.
— Szczególny traf, rzekł, zmusza mnie być pani tak nieznośnym ciężarem. Płocki kazał mi przyjść na herbatę... gdybym był przewidział...
— Gdybyś pan przewidział, że się sam na sam będziesz musiał zostać z nudną kuzynką, prawda? nie przyszedłbyś pan? uśmiéchając się, odezwała się Eulalija...
— Przepraszam panią, ja właśnie sobą jéj zawadzać się obawiam...
— Pan nie możesz mi być natrętnym i owszem..
— To grzeczność pani.
— Nie, to szczéra prawda...
Spojrzała nań łagodnie, zamilkł.
— Niechciała pani być w teatrze?
— Nie byłam usposobioną, a jeśli mam prawdę powiedziéć, wolałam, ustępując mojego miejsca, uczynić tém przyjemność hrabiance Cecylii, którą to daleko więcéj bawi, niż mnie. Ja lubię spokój i ciszę...
— Cóż? więc i wieś? spytał Piętka.
— Sądzę, że onaby mi w istocie najlepiéj może przypadła do smaku, ale wychowałam się w mieście. Czasem tylko tęskniłam do wioski.
— Ja także więcéj jestem mieszczaninem, rzekł Piętka, albo raczéj włóczęgą, który nigdy nie wié, gdzie go jutro losy zapędzą.
— Z kimże jest inaczéj! szepnęła Eulalija.
Przerywany rozmowy wątek z trudnością się na nowo zawiązywał, ale wejrzenia były czynne. Mówili sobie oczyma, co chcieli, nikt ich nie szpiegował. Powoli zawiązywał się stosunek coraz poufalszy... Orest zrazu tak lękający się uledz czarom kobiécym, zapomniał wkrótce obawy i cały się poddał urokowi niewieściemu. Zawojowała go swą prostotą, otwartością i smutkiem.
Czas upływał niezmiernie szybko, ani się spostrzegł Piętka, gdy mu trzecią filiżankę herbaty podstawiono...
Panna Eulalija potrosze, ostróżnie wygadywała się ze smutkiem i piérwszemi swéj duszy tęsknotami.
To osamotnienie zapewne nie długo pani ciążyć będzie, odezwał się Piętka, towarzyszów dalszéj podróży znajdziesz pani bardzo łatwo.
Uśmiéchnęła się smutnie.
— Chyba takich, nad którychbym już samotność przeniosła, rzekła cicho. Losy kobiét są czasem dziwne, rzadko wypadną po ich myśli, a poddać się im to nasze przeznaczenie. Nie mamy własnéj woli.
— Dziś się o nią dla pań upominają, odezwał się Piętka. Poruszono to w teoryi, panie możecie ją poruszyć w praktyce.
— Tyle jest przesady w tych piérwszych wybuchach wojny naszéj o niepodległość, iż kobiéta mniéj śmiała lęka się w niéj brać udziału, odpowiedziała Eulalija, a przynajmniéj potrzebowałaby ku temu bardzo silnych pobudek.
— Takiemi być mogą uczucia...
P. Eulalija zdawała się namyślać.
— Uczono nas całe życie nieulegać uczuciom i w stałość ich nie wierzyć.
Tym wyrazom towarzyszyło wejrzenie, które Piętkę niezmiernie zmieszało.
— Sądzę, odezwał się, że tylko kłamanym wierzyć i ufać się nie godzi, prawdziwe są nam do życia potrzebne, i jeżeli coś ludzkiego trwałém być może, przynoszą z sobą trwałości rękojmię.
Wplątali się oboje w tę rozprawę o uczuciach, która ich zaprowadziła tak daleko, że panna Eulalija sama uznała właściwém rozmowę zwrócić inaczéj... Spytała go nie śmiało...
— Dla czego pan u nas bywasz tak rzadko? Kuzyn mój ma o to żal do niego, odzywa się o nim zawsze z szacunkiem i sympatyją. Jesteście panowie starymi towarzyszami broni.
— Dziękuję pani za te miłe słowa, odpowiedział Piętka, ale ja jestem człowiekiem pracy. Mam obowiązki, w których dopełnieniu rodzaj dumy zakładam. Życie nauczyło mnie unikać nawet bardzo miłych rzeczy, aby się do nich nie przyzwyczajać. Nałóg staje się często nieszczęściem.
— Jakim sposobem? wtrąciła panna, stawiając mu już czwartą herbaty filiżankę.
— Rzecz bardzo prosta, gdy się jest pozbawionym towarzystwa, które się stało potrzebą...
— A dla czegoż się go pozbawiać?...
Piętka westchnął, ale posłyszawszy sam własne westchnienie, rzecz nadzwyczajna, przeraził się, zamilkł, spuścił oczy i rzeczywiście mimowoli tym ruchem więcéj powiedział, niżby był mógł słowy...
— Myśmy tu wszyscy, wszyscy panu przyjaźni, szepnęła panna Eulalija żywo, nawet ja, która najmniéj mam prawa narzucać mu życzliwość moję...
Piętka zerwał się, pochwycił ją za rękę i gorący pocałunek był całą jego odpowiedzią. Nie powiedzieli już ani słowa do siebie, ale pomieszanie ich, milczenie, uczyniło tę rozmowę czémś stanowczém, jakby zawarcie wiecznego sojuszu. Rozumieli się już tak dobrze, iż słów nie było potrzeba.
Piętka usiadł drżący, a Eulalija rzuciła się na swe krzesło, gdy drzwi otworzyły się szybko i Płocki wpadł z twarzą rozognioną. Nie patrzał i nie widział nic. Przystąpił do Piętki.
— Chodź, rzekł po cichu, mamy do pomówienia z sobą.
Ukłonem zdala pożegnawszy tylko pannę, która za nim smutny wzrok posłała, Orest wyszedł za gospodarzem, pędzącym przodem do kancelaryi.
Stanąwszy tu Płocki, zwrócił się nagle do Piętki. Na twarzy jego malował się gniew napróżno hamowany.
Wiesz, co się stało?... zawołał. Ja tu wkrótce nie będę miał co robić, Werndorf mnie uprzedził we wszystkiém. Wszystko to, co ja zamierzałem robić, on albo już ma w kieszeni, lub wyrobi sobie lada chwila.
Ja jutro jechać muszę...
Począł się przechadzać niespokojnie po pokoju.
— Poruszę wszystkie sprężyny, ale niedopuszczę tego... przeszkodzę... Mam wiadomości najpewniejsze, plany jego już poszły do zatwierdzenia, uprzedził mnie, nic nie mówiąc, więc bronić się muszę i będę.
Kończ rachunki, na miłość bożą. Ja załatwię się jutro do dziesiątéj, o jedenastéj pociąg odchodzi... Jadę...
Proszę cię tylko o tajemnicę, nikt nie ma wiedziéć dokąd. Ma on swoje drogi, znajdę ja dla siebie także. Bronić się muszę!
— Kochany Julijuszu, odezwał się spokojnie Piętka, byłoby rzeczą najprostszą, mając jedne myśli i plany iść razem...
— Razem! z nim! roześmiał się Płocki złośliwie... ja z nim! Ja tylko sam iść mogę, a kto mi na drodze stanie... z tym, choćby był stokroć Werndorfem, rozprawić się muszę... On już niéma téj energii, jaką ja zachowałem w sobie całą. Zobaczymy...
To mówiąc, jakby sobie dopiéro przypomniał, że mówił do przyjaciela Werndorfa, zaciął usta.
— Proszę cię o dyskrecyją, to wszystko zostać musi między nami...
Piętka, milcząc, siadł do roboty...
Walka pomiędzy tymi dwoma ludźmi, z których jeden szedł otwartą drogą, z czołem podniesioném, nie kryjąc się ani ze swym celem, ani ze środkami, jakich do ich dopięcia używał, gdy drugi, nieobjawiając nawet wojny, pokątnie usiłował mu szkodzić i podkopać go, nabiérała niezmiernego interesu w oczach Piętki, który może jeden był jéj najlepiéj świadomym. Dla innych było to tajemnicą, nie domyślano się nawet współzawodnictwa tam, gdzie powinna być wdzięczność, Płocki zresztą uczucia swe i roboty ukrywał jak najstaranniéj.
Zdradzał się nałogowo przed jednym Piętką, dla innych był zamknięty... lub kłamał szacunek i obojętność.
Z niezmierną zręcznością starał się poróżnić i zobojętnić wzajemnie wszystkich, których siły zbiorowe mogłyby były przeciwko niemu wystąpić. Hrabiego Adama przedstawił Werndorfowi jako ekscentryka i dziwaka..., Werndorfa odmalował przed hrabią czémś zagadkowo niepewném, niejasném tak, że obaj ci ludzie, którzy czuli dla siebie szacunek i sympatyją zawahali się do pewnego stopnia, czy iść razem i usiłowali sprawdzić rzucone wątpliwości.
Natomiast lekkomyślnego księcia Nestora, rozporządzającego i znacznemi kapitałami i wpływem w kraju nie małym, Płocki ujął sobie zupełnie pochlebstwem, wciągnął go do domu, gdzie mu dwie piękne twarzyczki musiały się uśmiéchać...
Miłe towarzystwo i milsze jeszcze wonie kadzideł, jakich mu nie szczędził pan Julijusz, przywiązały go do niego. Zrozumiawszy, że między nim a hrabią Adamem musi powstać współzawodnictwo popularności; przynajmniéj ze strony zazdrosnego księcia Nestora, Płocki z niemniejszą zręcznością umiał nieznacznie wykazywać zawsze księciu, jak dalece stał wyżéj nad hr. Adamem i jak stanąć może wysoko, jeśli z nim tylko iść będzie razem... Nie wahał się téż pocichu malować mu Werndorfa, nie śmiejąc nic mu innego zarzucać, jako człowieka przeżytego, znużonego, bez energii, którego karyjera była skończoną.
Przez księcia Nestora, który sądząc się samoistnym, ulegał wpływowi intryganta, Płocki zyskał powoli w różnych towarzystwa sferach, pożądaną wziętość. Sławiono go już jako wielką nadzieję przyszłości.
Poszło w modę powtarzać za księciem Nestorem, iż Werndorf zmienił się wielce, że zeszedł z pola, że jeden Płocki był wschodzącą gwiazdą, która miała przyświécać krajowi.
Ile to kosztowało zabiegów, drobnych a maluczkich intryżek, puszczonych plotek, naprędce ulepionych kłamstw, zmyślonych powiastek, tego wyliczyć niepodobna.
Cieszył się wszakże Płocki już owocem tych zabiegów, gdy jak piorun spadła nań wiadomość o planach Werndorfa i blizkiém ich urzeczywistnieniu. Szczęściem dowiadywał się o tém jeszcze w porę, by im przeszkodzić...
Zapowiedziany na dzień następny wyjazd Płockiego, musiał jednak być odłożonym... Papiéry nie były gotowe, telegram wysłany nie przyniósł odpowiedzi. Nazajutrz o jedenastéj, gdy Płocki z pośpiechem kończył przygotowania, z których taką czynił tajemnicę, że przed żoną nawet nie przyznał się dokąd jedzie, zjawił się Werndorf, nie domyślając się niczego, z twarzą pogodną i spokojném sumieniem, z uśmiéchem i swobodą.
— No, odezwał się po przywitaniu, wezwałem cię, żebyśmy szli razem, ja, ty i hrabia Adam. Hrabia mi się czegoś waha... nierozumiem go, ty odmawiasz wręcz... księcia Nestora obawiam się, bo go lekkomyślnym sądzę... zmuszony więc jestem iść sam, ale pójdę. Namawiać cię nie mam zamiaru..., swoboda zupełna... Planów moich nie wyrzekam się, wspólników, gdy będzie potrzeba, znajdę, jeśli ich nie będę miał, sam sobie radę dam. Przed wyjazdem, gdyż dziś lub jutro wyruszyć muszę, chciałem was pożegnać...
Płocki stał milczący i zafrasowany.
— Cóż pan myślisz? spytał Werndorf, wpatrując się w skłopotanego Julijusza.
— Ja, prawdziwie nie wiem jeszcze, co pocznę, odezwał się Płocki, jeśli mi zostanie coś do robienia, a pan wszystkiego nie zagarniesz... coś zapewne przedsięwziąć muszę...
— O! stanie roboty nie dla dwóch, ale dla dziesięciu, rzekł Werndorf, pole szérokie dla tak przedsiębierczego jak pan człowieka, a jeślibyś, rozmyśliwszy się kiedy, chciał wspólnie ze mną pracować, z przyjemnością zawsze tak szacownego pomocnika przyjmę.
Skłonił się Płocki, bełkocząc coś niewyraźnie. Rozmowa przeszła do rzeczy ogólnych, trwała chwilę jeszcze. Werndorf po kilkakroć narzucał się z pomocą przyjacielską, za którą Julijusz podziękował. Wydał się z tém, że i on zapewne w tych dniach dla interesów wyjechać będzie musiał....
— Któż wié, uśmiéchnął się Werndorf, gotowiśmy się jeszcze może niespodzianie spotkać u Demutha...
— Za nic ręczyć nie można, cicho odparł Płocki...
— Bardzoby mnie to ucieszyło, dokończył stary.
Jeszcze tak urywanemi słowy prowadzili rozmowę nie szykującą się, a dla gospodarza domu będącą istotną męczarnią, bo nawet dla najprzewrotniejszego człowieka kłamstwo jest upokarzającém, gdy oznajmiono wizytę hrabiego Adama.
Z gabinetu, w którym go nie chciał przyjmować Płocki, przeszli zaraz do dębowego salonu, bo spekulator rad się był, nawet przed lubiącym prostotę hrabią, z urządzeniem swojego domu popisać.
Hrabia wszedł jak zawsze, bardzo skromnie i bez smaku ubrany, sztywny i zimny napozór, a spostrzegłszy Werndorfa z jasną twarzą obok Płockiego, widocznie się ucieszył, że znalazł ich razem. Twarz mu się wypogodziła. Z kolei spoglądał na jednego i drugiego, jakby badając ich stosunek... Ożywił się, postawił kapelusz na ziemi, zdjął stare rękawiczki i począł rozmowę z niezwykłą sobie wesołością.
Hrabia jakkolwiek na piérwszy rzut oka mógł się wydać ociężałym i nie bardzo bystrym spostrzegaczem, wzrok miał dosyć trafny i instynkt szczęśliwy, który go wiódł lub odpychał od ludzi. Oczy jego biegały niespokojnie, szukając słowa zagadki tych dwóch ludzi, i dziwił się własnemu wrażeniu, które go do jednego z nich ciągnęło, od drugiego odpychało.
Nie miał jednak opinii niekorzystnéj o Płockim, a nieporozumienie między nim a Werndorfem uważał za skutek jakichś przemijających wrażeń... Zdawało mu się nawet, że potrafi ich zbliżyć, sprowadzić do wynurzenia się, wymiany myśli i lepszego ocenienia. Chwycił więc nastręczającą się zręczność z gorącością duszy szlachetnéj.
— To prawdziwe szczęście, rzekł, zaciérając ręce, żeśmy się tu zeszli razem, właśnie pragnąłem wielce pomówić z panami obu. Gdyby to nie było nadużyciem gościnności gospodarza... nie mógłbym go prosić...
Na te słowa Płocki już wstał.
— Prosić, aby przez chwilkę jaką nie kazał nikogo przyjmować, iżbyśmy mogli spokojnie się rozmówić...
Płockiemu wcale to nie było na rękę, ale zadzwonił natychmiast i wydał stosowne rozkazy.
Hrabia się namyślał, słowo przychodziło mu ciężko, lękał się więcéj, niż chciał powiedziéć.
— Czy pan zna, odezwał się, zwracając do gospodarza, plany i projekty, któreśmy z panem Werndorfem osnuli.
— Trochę, rzekł zimno Płocki.
— Cóż pan mówisz o nich? spytał hrabia...
Płocki zająknął się, stał czas jakiś, zbiérając myśli.
— Panie hrabio, odezwał się z wyrazem jakby głębokiego przekonania, proszę mi nie miéć za złe, gdy w jednéj z kwestyj, którą możnaby nazwać kwestyją wieku, objawię całkiem heretyckie zdanie.
Uchodzi to za niewzruszony aksyjomat, że stowarzyszenia podwajają siły, że chcąc dokazać czegoś wielkiego, należy się skupiać i łączyć. Otóż ja nego majorem. Nieprawda. Działanie każde jest walką, walka wymaga jednéj myśli i wodza. Piéniądze mogą się łączyć, bo to są martwe narzędzia, ludzie nie, bo się będą wzajemnie negowali i neutralizowali. Niéma na świecie dwu ludzi jednomyślnych, jednozdolnych, zatém sprządz konie można, i to jeszcze leniwszego trzeba batem okładać, ale sprzęgać inteligencyje do czynu, absurdum, niéma sensu.
— Z mocy tego argumentu, panie hrabio, powiadam, niech każdy idzie sam i robi sam, co mu interes i przekonanie dyktuje...
Hrabia słuchał zdumiony bardzo, zamyślił się, dwa razy coś przebąknął niewyraźnie, jakby się słowem zadławił, i rzekł w końcu.
— Za pozwoleniem. To nie jest odpowiedź na moje pytanie, to jest une fin de non reçevoir.
Werndorf słuchał milczący, nie mieszając się do rozmowy.
— Co się tyczy myśli i planów, zasad ekonomicznych, dodał Płocki, sądzę, że choć wszyscy stoimy na wysokości zdobytych przez naukę rezultatów, w ich zastósowaniu możemy miéć idee różne. Tak naprzykład ja, acz hołduję zasadom, nie jestem i nie będę zapalczywym doktrynerem, wszędzie i zawsze przykrawającym wszystkie do jednéj miary. Na świecie prawdy są stosunkowe, a prawdy ekonomiczne są tam tylko równe, gdzie narody są do jednego sprowadzone mianownika. Bywa to, że ekonomiczny środek doskonały w Anglii, u nas okaże się zgubnym, bo przedwczesnym, gdy grunt nieprzygotowany.
J’abonde dans votre sens! zawołał hrabia, który łatwiéj mówił po francuzku niż po polsku i pewniejszym był siebie w tym języku, ale nie widzę jeszcze do czego mam to zastosować?
— Potwierdza to tylko piérwsze moje orzeczenie, dodał Płocki, bo dla tego każdy powinien iść swobodnie sam, i poruszać się nie krępowany żadną współką.
— Bardzo dobrze, zgoda, rzekł po namyśle hrabia, rzucając ciągle wejrzeniami ciekawemi na milczącego Werndorfa, ale to kwestyja uboczna. Główną jest dla mnie, co pan znajdujesz przeciwko temu, cośmy z p. Werndorfem na współ obmyślili?...
— Musielibyśmy zejść aż do dyskusyi szczegółów, odezwał się Płocki.
— Nic nie mam przeciw temu, rzekł hrabia Adam.
— A ja myślę, śmiejąc się, wtrącił Werndorf, iż szanowny Płocki ma to przeciwko naszym planom, iż samby je na własną rękę chciał wykonywać. Ja to pojmuję. Człowiek jak on, sam sobie winien wszystko, wierzy w siebie i mimowoli staje się despotą.
Hrabia się uśmiéchał.
— To jest wielka szkoda, (mruknął, myląc się wedle swego zwyczaju), że siły rozdzielać się muszą. Czyżby kierunku jednemu powierzyć nie można, zgodziwszy się na główne cele, a wykonanie szczegółów mu powierzając...
Werndorf z pewnym rodzajem niecierpliwości, potarł włosy.
— Niech mi hrabia pozwoli wtrącić słowo odezwał się, nam nikt nie broni stowarzyszać się i pracować, a cóż szkodzi, że będziemy mieli uczciwego współzawodnika, tém lepiéj. Walka uczuciowa, szlachetna, prześciganie się do celu jest bodźcem.
O co nam idzie, mówił obojętnie dosyć, o zużytkowanie sił naszych moralnych i materyjalnych tak, aby one jak największą ogółowi korzyść przyniosły. Ktokolwiek zna przeszłość i teraźniejszość naszą, przyznać musi, że nic nie ma pilniejszego nad ekonomiczną reformę. Gospodarstwo rolne jest mimo postępów, jakie uczyniło i czyni, zacofane jeszcze. Dla czego? dla tego, że prawdziwie postępowe gospodarstwo nie może istniéć bez rozwiniętego przemysłu tak, jak przemysł dla surowego materyjału wymaga gospodarstwa. Są to dwa czynniki bytu ekonomicznego nierozdzielne. Trzeba więc rozwijać przemysł, ulepszać gospodarstwo rolne, z handlu surowemi płodami przejść na wyprowadzenie płodów tak przerobionych, aby ich wartość pracy dała szacunek i zwiększyła się tą pracą. Dla tego trzeba ułatwić, ale obwarować kredyt, bo kredyt zbyt łatwy w kraju nawykłym do lekkomyślnego rozrzucenia swych zasobów, może być jego ruiną. Tysiąc rzeczy jest do zrobienia, tysiące dróg jest otwartych. Podniesienie przemysłu i gospodarstwa wiąże się nierozdzielnie z podniesieniem oświaty ludu i rękodzielników, przemysł wymaga intelligencyi, gospodarstwo nauki i wykształcenia, dla tego u nas szkoła jest najprodukcyjniejszym, najlepiéj procentującym kapitałem.
Bez niéj inne kapitały martwe będą. Wszystkie te zadania, panie hrabio, dodał Werndorf, czy ja rozwiążę, czy on, czy pan hrabia sam, czy my razem... o to nie idzie, dla ogólnego dobra idzie o to, by rozwiązane zostały...
Niech robi, kto chce, byle było zrobione... to moja zasada! dokończył Werndorf.
Spojrzeli oba z hrabią na Płockiego, który milczał trochę zakłopotany.
— Ja, rzekł, na tak széroką skalę nie pojmuję zadań, ani myślę o ich podjęciu. Trzeba robić potrosze, co najpilniejsze i co się da dla kraju zrobić bez wielkich ofiar... Czasy ofiar minęły...
— Nie, odparł hrabia żywo, przepraszam, ale widzimy wszyscy jasno, że ofiar nie potrzeba. Każda uczciwa praca opłaca się i temu, co ją dokonywa i ogółowi... Jest to ofiara, choć nią na oko nie będzie.
— Zdaje mi się, cicho dorzucił Werndorf, żeśmy odbiegli od przedmiotu, godzimy się pono wszyscy na zadania, a pan Płocki różni się tém, że chce iść solo. Jeśli ma głos po temu niech śpiéwa sam, ja wolę w chórze.
Hrabia popatrzał na obu, Płocki okazywał znaki jakiegoś zmieszania i zakłopotania, które nieczystego sumienia dowodziły. Widać było, że się męczył, jak na pytkach. Zrozumiał to grzeczny hrabia i wyrzekając się dalszéj polemiki, dodał tylko.
— Ja téż wolę miéć zawsze socyjusza, pewniejszy jestem siebie, czując przy sobie kontrolę...
— Widzę, że się dziwnie wydawać muszę, wtrącił gospodarz, niezmiernie mi przykro, iż dla zasad i przekonań, którym skłamać nie umiem i nie mogę, będę zapewne fałszywie osądzonym i potępionym.
— Bynajmniéj, rzekł hrabia chłodno i z pewnym odcieniem dumy arystokratycznéj, zbliżając się przeważnie do Werndorfa. Skutkiem naszéj rozmowy jest owszem zupełne porozumienie, bo ja idę z panem Werndorfem i oddaję mu się do dyspozycyi, a pana dobrodzieja zostawiamy z zupełną swobodą czynu...
Płocki na widok ręki podanéj Werndorfowi przez hrabiego, którego dłoń, powstawszy stary bankier, bez uniżenia się poufale ścisnął, zarumienił się i spłonął.
Uczuł się zwyciężonym. Sojusz dwóch uczciwych ludzi zostawił go osamotnionym i do pewnego stopnia skompromitowanym. Zawrzało w nim zemsty pragnienie.
— Pochlebiam sobie, dodał, miarkując się i zwyciężając przykre uczucie, że w wielu kwestjach będę miał szczęście iść i ja razem z panami, a cel pewnie mamy jeden — dobro ogólne.
Hrabia skłonił się, nic nie odpowiadając, szukał już kapelusza pod krzesłem, znać było po nim pewne zniecierpliwienie. Może chcąc w końcu naprawić wrażenie, jakie rozmowa wywołała na Płockim, zwrócił się doń z uśmiéchem, który mógł się wydać dwuznacznym.
— Że pan sam korzystnie pracować umiész, rzekł, mamy tego dowód.
Powinszować i podziękować mu winniśmy wszyscy za wspaniałą ofiarę dla szkółek wieczornych. Pojąłeś pan najpilniejszą potrzebę oświaty i dzielnie jéj przyszedłeś w pomoc, to prawdziwa zasługa.
Werndorf wyszeptał kilka słów powinszowania. Płocki udawał bardzo skromnego.
— Prosiłem profesora, rzekł, aby tę drobnostkę przy sobie zatrzymał, niepotrzebnie rozgłosił... rzecz jeszcze niedokonana...
Hrabia na ten raz szydersko jawnie się roześmiał, znać było w uśmiechu tym niedowierzanie, chwycił za kapelusz i z pośpiechem żegnać się zaczął. Płocki począł go odprowadzać aż do sieni, Werndorf téż, poszeptawszy coś z hrabią, pożegnał się i wysunął z nim razem.
Obronną ręką napozór wywinąwszy się z nader drażliwego położenia, Płocki jednak czuł się niezmiernie zmięszanym. Nieudało mu się rozerwać dwu ludzi, przeciw którym obu walczyć było trudno.
Wchodząca w téj chwili do salonu żona, zastała go tak pochmurnym, iż z troskliwością przybiegła go spytać, co się stało. Filut natychmiast przymusił się do swobodnego humoru, poskarżył się na mały ból głowy i począł wedle zwyczaju malować przed Marją swą wielkość, swe prace, swe olbrzymie dzieła i głupotę ludzi, co się na nich nie poznali. Biédna kobiécina w prostocie ducha, słuchająca go zawsze z wiarą i uwielbieniem i tym razem stała przejęta jego chwałą i niegodziwością ludzi.
Odegrawszy tę scenę, Płocki ucałował ją w czoło i zwrócił rozmowę na inny przedmiot.
— Mówiłaś z Eulalią? zapytał.
— Tak, dałam jéj do zrozumienia, że piwowar byłby dla niéj najdoskonalszym z mężów...
— Cóż ona na to?
Maryja milczała chwilę.
— Wątpię bardzo, ażeby jéj się podobał, szepnęła.
— Byłem tego pewny! śmiejąc się rzekł Płocki. To nic nie szkodzi, proszę cię tylko skłaniaj ją ku temu, aby się w nim lepiéj rozpatrzyła.... a nadewszystko wmawiaj w nią, że to jest mojém życzeniem i radą.
— Ale czyż w istocie chciałbyś? spytała żona nieśmiało.
Płocki się roześmiał dziwnie.
— Wszystko to, odparł, późniéj ci się wyjaśni. Dziś tłumaczyć całą myśl moją byłoby zawcześnie...
Posłuszna pani Maryja zamilkła na chwilę, poprawiła coś w koszu z kwiatami, wyjrzała oknem i trochę ośmielona, odważyła się w końcu szepnąć.
— Nic nie wiem, są to prosto domysły tylko, lecz przyznam ci się, mam pewne posądzenie.... może zupełnie fałszywe. Czy Eulalja nie uczyniła już jakiego wyboru?
— Naprzykład? zpod oka spoglądając ciekawie, spytał Płocki, uśmiéchając się chytrze, jakiż mogła tu wybór uczynić? To ciekawe... Książę... uśmiécha się do niéj zarówno jak do ciebie, lecz nie posądzam go, aby się z panną Honpesek chciał żenić. Wątpię téż, aby wybór padł na Wytrychiewicza?
Maryja roześmiała się i zarumieniła.
— O! nie umiész zgadywać, rzekła żartobliwie, ja jako kobiéta mam wzrok trochę przenikliwszy..... lękam się, czy jéj w oko nie wpadł....
— Ale któż? chytrze spytał Płocki....
— Jakto? nie domyślasz się... Piętka.
Płocki drgnął i uśmiészek zadowolenia przeleciał mu po ustach, ale natychmiast przybrał surową minę.
— Mam swoje powody, rzekł, dla których nigdybym na podobne małżeństwo nie zezwolił. Daj jéj do zrozumienia...
— Nie wolno mi spytać? odezwała się żona, tak miły człowiek, twój stary przyjaciel... zdolny, używający najlepszéj opinii...
— Wszystko to prawda, ale służy mojemu nieprzyjacielowi... i, są powody, których wyjaśnić nie mogę.... Przecież ja.... na to nie pozwolę....
Żona spojrzała mu w oczy bystro, Płocki nagle wzrok spuścił. Było w tém wszystkiém coś zagadkowego, niezrozumiałego. Głos jego nie zdradzał wcale uczuć, które objawiał, a uśmiészek zadowolenia kręcił mu się po ustach. Zdawał się raczéj rad z tego przypuszczenia żony, chociaż protestował przeciw Piętce. Pani Maryja wpatrywała się z ciekawością i podziwieniem w niego, gdy nagle, niby chcąc przerwać rozmowę, zaczął mówić o czém inném.
Nie mógł już dłużéj taić wyjazdu swego przed żoną, wybiérał się bowiem piérwszym pociągiem, aby Werndorfa wyprzedzić i starać się plany jego skrzyżować, podmuchując zdaleka o różnych niebezpieczeństwach, jakie z wykonania ich wyniknąć mogły.
Przyznał się więc przed żoną, że wyjeżdża, nie mówiąc dokąd i po co, a że nie było we zwyczaju, żeby się przed nią tłumaczył, nie śmiała go pytać o cel podróży. Dowiodła mu tylko, że mógł zostać na obiedzie, który nieco przyspieszyć kazano. Wytrychiewicza nie było widać, usiedli więc do stołu we dwoje tylko.
Panna Eulalija zamyślona, blada i milcząca jak zwykle przyszła, nieco się spóźniwszy. Płocki przywitał ją zdaleka z wyrazem dziwnie szyderskim na twarzy.
— Umyślnie, odezwał się do niéj, posadziłem kuzynce przy ostatnim obiedzie pana Dekiera oko w oko... Czy mu się przypatrywałaś dobrze?
Eulalija zmilczała zrazu.
— Dla czego.... spytała.
— Bo to jest wielbiciel i pretendent do jéj ślicznéj rączki, dodał Płocki, którego ja jako opiekun popiérać będę całą moją powagą...
Eulalija, która zwykle mało i niechętnie się odzywała, zarumieniła się mocno, lecz jakież było podziwienie Płockiego, gdy, namyśliwszy się wbrew mu odpowiedziała.
— Zdaje mi się, że powaga opiekuna służyć ma na to, ażeby pupilli nie dał zrobić niedorzeczności, nie żeby ją do niéj namawiał...
Płocki, który nigdy jeszcze nie słyszał jéj mówiącéj tym tonem stanowczym, zdziwił się, ale uśmiéchnął razem. Żona, która patrzyła nań, nie mogła zrozumiéć, czy się rozgniéwał, czy ucieszył.
— Ale czyżby to była niedorzeczność? zapytał.
— Tak mi się zdaje, spokojnie odezwała się Eulalija, zresztą kochany opiekun, sądzę, że mi zostawi wybór, jako najmocniéj interesowanéj, a zachowa tylko życzliwą kuzynowską radę.
— Wydać mię za mąż, ciągnęła daléj bardzo chłodno i powoli, żadna siła ludzka nie jest wstanie.
Wszystko to tak było z ust panny Eulalii niezwyczajne, niespodziéwane a z taką pewnością i spokojem wyrzeczone, iż Płocki się zdumiał...
Żona jego była widocznie przelęknioną, nie wywarło to jednak na nim skutku, jakiego się zdawała lękać...
Udał oburzenie, ale został obojętnym i dwuznacznie się uśmiéchnął.
Eulalija zwykle była tak powolną, tak milczącą i powodującą się, iż tego objawu charakteru, nawet Maryja, która z nią była poufaléj, wcale się niespodziéwała... Dla niéj był to wypadek... było to jakby objawienie czegoś nadzwyczajnego. Płocki patrzał, słuchał i usiłował utrzymać swą powagę... pod którą można było rozeznać coś szyderskiego.
— Nic mnie bardziéj cieszyć nie może nad taki objaw charakteru w kuzynce, zawołał stłumionym głosem, lecz jeśli przy takiéj silnéj woli, równie silne rozwinie się uczucie, a wywoła je jaki bałamut i wiercipięta...
— Sądzisz pan, że to jest rzecz możliwa? zapytała Eulalija.
— Gdzie sprawa z uczuciami, tam możliwe wszystko, one nie rozumują... dodał Płocki.
— Jeśli uczucie silne nad rozumem przeważy, odezwała się panna Eulalija nie zmieszana wcale, kobiéta, co się mu podda, wié, co ją czekać może. Zatém jéj wina. Nieszczęście jednak, które sobie sama wybierze, mniéj pewnie jéj zacięży, niż narzucone obcą ręką.
— Ale, szanowna kuzyneczko, przerwał żartobliwie Płocki, jakby naumyślnie chcąc ją draźnić, z panem Dekierem nie można być nieszczęśliwą... Ma ogromny majątek i jest... głupi!
Panna Eulalija spojrzała na kuzyna trochę zdziwiona.
— Zalecasz mi go, rzekła, w osobliwszy sposób, majątek niekoniecznie daje szczęście, a głupota jest największą plagą w świecie.
— A! pani moja! wykrzyknął z zapałem gospodarz, cóżbyśmy robili na téj ziemi, gdyby głupich na niéj nie było, tego nieoszacowanego materyjału, tego wiérzchowego konia, na którym rozum jeździ wygodnie! To są najdroższe perły, to klejnoty nasze!... Trzeba ich tylko umiéć użyć właściwie! Z mojego stanowiska ja wysoko cenię głupotę, cóż dopiéro panie, dla których mąż tego kalibru jest największą rękojmią szczęścia...
Eulalija uśmiéchnęła się, pochyliła ku Maryi i szepnęła do niéj tonem żartobliwym.
— Ubolewam nad nieszczęśliwym losem twym, droga kuzynko!
Był to komplement dla Płockiego a jednak nie bardzo mu smakował.... Skrzywił usta i zamilkł, czuł się pobitym.
Piérwszy to raz z téj urwanéj rozmowy lepiéj nieco poznał Eulaliją, patrzył na nią z ciekawością, badał i zdawał się rozważać i liczyć następstwa tego charakteru, który mu się objawiał tak niespodzianie. Z twarzy jednak trudno rozpoznać było jaki wyciągnął wniosek.
Zaczęto mówić o czém inném, kuzynka wróciła do swojego milczenia i pozornéj obojętności, nie mieszając się już wcale do rozmowy. Płocki łatwo się mógł domyśléć, że to był jeden z tych charakterów na oko łagodnych, w istocie niepokonanych, które gardzą walką powszednią, nie szafują słowami a całą energię swą na stanowczą zachowują chwilę.
Kiedy niekiedy Płocki spoglądał na nią i zamyślał się, humoru mu to jednak nie popsuło wcale... Natychmiast po obiedzie pożegnał się z paniami. Wytrychiewicz oczekiwał na niego w kancelaryi, miał mu bowiem towarzyszyć w drodze. Nie pił wprawdzie wódki, ale przy obiedzie w restauracyi nieco sobie pozwolił i był w dobrym humorze, więc śmielszy i gadatliwy.
— Mam honor raportować panu dyrektorowi rzekł, że interes z Milanowiczem paradnie poszedł! Jeden tylko teraz głos w mieście: Oto człowiek! któżby to zrobił? Werndorf zbył starego mało znaczącą ofiarą... Hrabia chciał zbiérać składkę, książę Nestor, namyśliwszy się, dał trzy ruble, a pan Płocki sięgnął do kieszeni... i, znajcie pana po cholewach!!
Milanowicz sam chodził do większych redakcyj z artykułami, a ja na moją odpowiedzialność uprosiłem reportera od brukowych wiadomości do Kuryjerków, że palnął taki kawałeczek... że, nic dodać!!
Wytrychiewicz dobył z kieszeni ćwiarteczkę we czworo złożoną.
— Niech no pan przeczyta z jakim szykiem! nie dosyć, że pana pod niebiosa wynosi, ale wszystkim dał po tybiakach!!
Płocki pochwycił dzienniczek i twarz mu się rozjaśniła... Cały wstępny artykuł był mu poświęcony... Stawiono go za przykład współczesnym i potomnym... był chlubą kraju, gwiazdą wschodzącą... potęgą inteligencyi i pracy... wzorem cichéj zasługi, która chluby nie szuka... Zręczny dziennikarz stawił obok niego jakby cienie postaci jakichś mglistych... w których można się było domyślać różnych osób... Przesolono nieco apologiją, lecz łechtało to przyjemnie podniebienie człowieka, który drukowanym jeszcze nie był... Czytał a ten patent na nieśmiertelność napawał go rozkoszą.
— Tak! zawołał, chowając papierek do kieszeni, to powinno uczynić dobre wrażenie...
— Postawiłem dla wywołania werwy, dwie butelki szampana na pański rachunek! dodał Wytrychiewicz.
— I piłeś z nim...
— A jakże! musiałem! piliśmy zdrowie pańskie, dodał Wytrychiewicz, ale więcéj nie.
— Wielkie i godne ocenienia poświęcenie z twéj strony! szydersko rzekł Płocki, szampana mi zlikwiduj, powrócę, chociaż jednéj butelki na dwóch byłoby bardzo dosyć.
— Jednéj na dwóch!! podchwycił z oburzeniem Wytrychiewicz... przepraszam pana, ale by to było... nie powiem cudzołóstwo, bo pan się rozgniewa, tylko parafiaństwo! Tu gdzie szło o sprawę pryncypała!
Płocki przeczytał jeszcze artykuł i znowu schował go do kieszeni.
— Postarasz mi się waćpan o dziesięć egzemplarzy tego numeru i zlikwidujesz.
Wytrychiewicz się skłonił z minką szyderską.
— To są małe i liche próbki, szepnął Płocki, jakby sam tłumacząc się przed sobą, ale to działa na tłum... to się rozchodzi... Ludzie się uczą nazwiska człowieka... rzecz potrzebna...
— Jak sądzisz, spytał, reszta dzienników powtórzy to?
— Muszą, rzekł Wytrychiewicz, ignorować fakt takiéj doniosłości byłoby grzechem... Profesor przytém obchodzi wszystkie redakcyje i usilnie stara się, ażeby rozgłos dać temu jak największy...
— Niech trąbią!! rozśmiał się Płocki... sława jak potwarz... byle się robiła w jakikolwiek sposób a zawsze z niéj coś zostać musi.
— A teraz konie! Zadzwoń waćpan! W drogę! żeby się na koléj nie opóźnić i nieprzyjaciela wyprzedzić.
Wytrychiewicz zwinął się razem około dzwonka i torby, portfelu i paltota... W pół godziny potém pociąg w szalonym pędzie niósł Cezara i jego fortunę ku wschodo-północy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.