W kraju słońca/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł W kraju słońca
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1919
Druk Bolesław Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JAN LEMAŃSKI

W KRAJU SŁOŃCA






E. WENDE I SPÓŁKA




Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka, Warszawa, Chmielna 61.





I.


Nam, ludziom z północy, nie straszny zgon,
Żyć nie chcemy wśród zim bez końca:
Ale tu, w kraju wiosny i słońca
Chcielibyśmy zgłuszyć pogrzebny dzwon.

Gdzie równina śnieżna, mrożąca,
Zbawieniem od niej — w mogile schron:
Lecz tu, pośród róż i winnych gron,
Człowiek myśl o śmierci odtrąca.

Tu, gdzie zimą kwitnie mirtowy kwiat,
Milej żyć, niż tam, gdzie tak zimny świat,
Taki biały śniegów bisiorem.

Tu nie szkoda życia, nie szkoda lat,
I wesele nie jest upiorem
Tu, nad tem słonecznem jeziorem.



II.

Lago Maggiore.

Wzrok mój biegł po jeziora szafirach bezkreśnie.
Patrzałem, jak się woda na słońcu krysztali,
Jak głębia połyskuje błyśnięciami stali:
Była to rzeczywistość tak cudna, jak we śnie.

Dziś widzę to jezioro we wspomnień oddali.
A kiedy mi w snach jego toń z szafiru wskrześnie,
Zda mi się, że oglądam żywy zjaw, że nie śnię,
Żeśmy się z nim, z tym cudem, nigdy nie rozstali.

Widzę oto znów fale świecące szafirem;
Słyszę, jak mi pod nogą brzeg szeleści żwirem;
Czuję z wody idące przeczyste powietrze;
Wspomnienia w mej pamięci przelatują wirem...

Rzeczywistości! Czemś jest? Barwy twoje bledsze
Od barw tego mirażu, których czas nie zetrze.



III.

Gdy będę umierał, spraw, Boże!
Bym umierał przy tem jeziorze,
By mi jego wody szumiały,
Zanim usnę, śmiercią zniemiały.

W dogorywającym wieczorze,
Niech mi szumi wodne przestworze,
Niechaj tu umieram zbolały,
Niechby tu się łzy me polały.

Tu spytałaby mię dziewczyna:
Jaka śmierci mojej przyczyna?
A ja rzekłbym do niej, hurysy:
Takie woli mojej kaprysy
Umrzeć tu, gdzie rosną cyprysy,
Umrzeć tu, gdzie kwitnie cytryna.



IV.

Rozkołysana przez wiatru bieg,
W ten bije fala i w tamten brzeg.
Jakże kochane są te wybrzeża!
Jakże radośnie pierś tu uderza!

W słonecznym cudzie smucić się błąd.
Faluj, jak woda, od lądu w ląd.
Po szafirowym płyń jej krysztale
W rozpromienione weselne dale.

„Barcaiuolo“ (eccolo!) zgódź.
(Wprzód się o cenę umów dobitnie).
Jakażby rozpacz mogła cię kłóć,
Gdy po jeziorze płynie twa łódź —
Po tym szafirze, co pianą kwitnie,
Kiedy tak niebo patrzy błękitnie.



V.

Kiedy życie tak już mię znęci,
Że już muszę uledz tej chęci:
To bym pragnął z szczęścia upiorem
Tu się spotkać, nad tem jeziorem.

Tu mnie chmura trosk nie zasmęci,
Tu utonę w śnie niepamięci,
Uśnie ból tu w sercu mem chorem,
Tu mi szczęście będzie znachorem.

Gdzie mirt zimą kwiat swój odchyla;
Gdzie się jedwabiście dzień przędzie;
Gdzie się niebo ludziom przymila;
Gdzie pełno radości jest wszędzie,
Ślicznem pomieszkaniem mem będzie
Tu, nad lazurami wód, willa.



VI.

Płynąć dziś na spacer bardzo nas zagrzewa
Pietro, nasz przewoźnik, krzepki w swej imprezie.
Mówi, że signorów swoich tak powiezie
„Presto” (w lot), jak gdyby łódka była mewa.

Mkniemy w dal — do „Isola Bella” (tuż przy Srezie).
Hola! Ląd! Ach jakże zapachniały drzewa.
Istny raj, mogliby żyć tu Adam, Ewa.
A żył kto? Za Renesansu włoscy knezie.

Żyli jak? Jak odrodzone greckie bożki:
Do nóg im padała służby wierna sfora,
Kornie stał cyprysów rząd przyciętych w stożki;
Gruby mur ich bronił, strzegła bram zawora.
„Presto“ (w lot) przeżyli słodko byt ten gorzki,
Bo ich los, jak pełna z winem był amfora.



VII.

Kustosz­‑stróż, prowadząc nas, jak swych wasali,
Każe iść przez licznych komnat amfiladę.
Z płócien ram patrzą w nas antenaty blade —
Maski tych, którzy w tym raju pozgasali.

Wskrzesić chcąc ojczyznę nagich ciał — Helladę,
Bogów moc z brył marmurowych nakrzesali:
Eros­‑bóg, Afrodis prawie w każdej sali,
Zeusa tors, Psyche, Atene masz Palladę.

Kustosz­‑stróż, wedle swojego rozumienia,
Nazwy bóstw tonem mentorskim nam wymienia.
Dobry człek, oddany cały przodków chwale,
Starych sług ideał, wierny cerber mienia,
Dumnie nos do góry wznosząc ku powale,
Lira wziął, któregoś wręczył mu zuchwale.



VIII.

Isola Bella.

Fala w brzeg, rozkołysana, pianą pryska,
Zrasza mech na bulwarkowych płyt granicie,
Wieczór jest. Oczyma za grą fal gonicie.
Nęci w łódź przewodnik gestem: — „Favorisca!“

Płynąć w dal! Tej chęci się nie obronicie.
Dokąd dziś? Tam, gdzie z szafiru wód wytryska
Jedna z wysp (Isola Bella), jak huryska,
Jak ten cud, któryś w marzenia śnił zenicie.

Pałac­‑raj wybudowali tu książęta,
Których ród mienili boskim ich pochlebce.
Wieki trwać myśleli, w szczęściu, na wysepce.

Gdzież ich ślad? Kto o ich życiu dziś pamięta?
W raju tym zwiędli, jak trawa kosą zżęta.
Liści szmer dziś jeno o nich coś nam szepce.



IX.

Na ten grunt, co był przed laty martwą skałą,
Płodny ił i ziemia była naniesiona.
Wsiano drzew podzwrotnikowych w nią nasiona.
Wyrósł gaj. Dwoje kochanków tu mieszkało.

Żyli tu szczęśliwi (na cóż ich imiona?)
Nazwa nam o ich historji powie mało.
Gdzież są dziś? Gdzie szczęście, które im kłamało?
Gdzie ich raj — ta złuda w tęcze ubarwiona?

Jakiś bunt i żal przemienia cię w bluźniercę.
Skargi głos na usta mimowoli wbiega:
Czemu Bóg, który dobroci ma bez brzega,
Zajrzy tak ludzkiego szczęścia drobnej skierce?
Czemu dziś umiłowaniem ich zażega,
Kiedy śmierć już jutro ich uciszy serce?



X.

Tę komnatę, co dawniej uczt weselem brzmiała,
Gdzie heroin portretów pełno i heroi,
Dziś kurz i pajęczyna festonami stroi,
Dziś melancholja gwary jej poprzytłumiała.

Stal pancerzy i kolczug, i rycerskich zbroi,
I mieczów, i sztyletów stal dziś zaśniedziała;
Rdzą zżerane dziś leżą starożytne działa,
W które nikt już fortecznych bastjonów nie zbroi.

W tym pałacu, gdzie dawniej orgje życia wrzały,
Dziś cicho, sieć swą pająk zakłada w szczelinie,
Mól się gnieździ w spłowiałym, zżółkłym gobelinie,
Desenie i kolory makat powietrzały.
W tych komnatach kipiące Renesansu szały
Dziś umilkły. Sen prześnił się o Apollinie.



XI.

Willa San Remiggio.

Myśl o szczęściu spychając w zaświatów bezbrzeże,
Gdy nie wierzysz, że niebo może być na ziemi,
To wejdź i patrz. Tu zachwyt usta ci oniemi,
A gdy przemówisz, powiesz: w raj na ziemi wierzę!

I oni w to ciałami wierzyli szczęsnemi,
Że tu, wśród róż, magnolij, i przy fontann szmerze,
Ich ciał, miłością zwartych, śmierć im nie odbierze,
I że nigdy się, nigdy nie rozstaną z niemi.

Dziś alej cyprysowych cmentarne milczenie
Mówi nam, że znalazło tu ich przeznaczenie;
Że marmur, bronz, że złoto, że przepych tej willi;
Że rozkosz uczt, że wrzawę biesiadnych wiwatów —
Że wszystką tę szczęśliwość ziemską zostawili
I odeszli... Odeszli w bezbrzeże zaświatów.



XII.

W willi tej, w zapachu kwiatów, w żarze słońca,
W gwarze uczt, rozkołysani rytmem pieśni,
Wolni trosk, radośni, szczęśni, bezboleśni,
Śnili sen — sen z „Nocy jednej i tysiąca“.

Dziś ten raj żerem się stał dla mchów i pleśni.
Z ruin tynk nieubłaganie chwila strąca.
Mile brzmi pieśń. Niszczeje, cichnie przeszłość mrąca:
W gruz i w proch wszystko się zetrze, wszystko prześni.

Tu, gdzie mirt, gdzie laury jeszcze po nich kwitną,
Miłość im świeciła ongi tak promiennie.
Murem z skał obwarowali się kamiennie,
Śniąc, że w nich zniszczenia ciosy nie zazgrzytną...

Dziś tu — grób, omszały pleśnią pasorzytną.
Szczęście ty, gdzie jesteś w życia tej gehennie?



XIII.

Gdzież są ci, którzy w szczęściu przetrwali?
Kto żył bez cierpień, gdzie o tem wieść?
W kłamnej słodyczy los tai szalej,
Łudzi rozkoszą, ażeby zwieść.

Na kogo plwał świat, tego dziś chwali;
Dziś ten schańbiony, kto dbał o cześć.
Rzuć troskę, powierz łódź swoją fali
I daj przygodzie, jak wola, grześć.

Lecz w którąkolwiek pojedziesz stronę,
I tu, i wszędzie jedna uciecha,
I wszędzie jeden cierpienia głos.
Wszędzie się jedna rozkosz uśmiecha
I wszędzie jeden ból rani szponem:
To ludzka dola, to ludzki los!



XIV.

W cieniu palm zamieszkiwali willę białą,
Para bóstw: młodzi i piękni, on i ona.
Zła tu wieść była przez gruby mur tłumiona,
Wszystko im tu się weselem wiecznem śmiało.

Czytasz dziś na sarkofagu ich imiona.
To, co im na wieki już tu służyć miało —
Szczęście ich, marzenie się ich w lot rozwiało,
Jak ten sen, jak złuda w tęcze ubarwiona.

Żyli tu, jak odrodzone greckie bożki:
Pośród drzew wytresowanych, ściętych w stożki.
Gruby mur ich strzegł, u drzwi broniła ich zawora,
Kornych sług ich otaczała wierna sfora,
Dla nich byt jak słodka z winem był amfora,
Jednak los w jej słodycz jad wlać umiał gorzki.



XV.

Muszla perłowa, dawno wydobyta z toni,
Cóż ci powie, gdy ucho dziś przyłożysz do niej?
Jaka jest tajemnica w tym jej głuchym szumie?
O czem mówi jej koncha nam dziś? Któż rozumie?

Jakie były radości życia jej i wstręty?
Czem były jej pałacu ozdobne zakręty?
Czem był ten jej labirynt z tęczowego szkliwa,
Kiedy w morzu, przed laty, żyła w nim szczęśliwa?

Czem są dla nas dziś dawne, czczone bóstw posągi?
W jakie tęcze ich miłość ozdabiała ongi?
Jakie dokoła bóstw tych było życia drganie
Wówczas, kiedy ich czcili, nie my, lecz poganie?
My, którzyśmy od pogan w teraźniejszość uszli,
Czem jest życie ich dla nas? Szumem jest tej muszli.



XVI.

Boleść i rozkosz — sprzeczności dwie.
Tamtą klnie człowiek, tę skarbem zwie,
Lecz spojrzyj bliżej, różnice zbledną:
Boleść i rozkosz — to wszystko jedno.

Gdy ci serdeczny ból serce rwie,
Niech nie ściągają się twoje brwie,
Lecz jasną myślą utrafiaj w sedno:
Boleść i rozkosz to wszystko jedno.

Jedna jest z drugą związana rzecz:
Rozkoszy puhar, boleści miecz,
Wróg i przyjaciel, Ereb i Eden,
Eliksir słodki i gorzki jad,
Jeśli dla ciebie ma posmak jeden,
Toś tajemnicę istnienia zgadł.



XVII.

Kto miłosnych raz w życiu nie zaznał chceń,
Nie żałuje nic bytu, gdy schodzi zeń:
Lecz w kogo już miłość jad wsączy,
Ten będzie umierał płaczący.

Jeśli nie kochałeś, swą wolność ceń,
Nie będzie ci zgonu bolesny dzień:
Zrzucisz bytu ciężar tłoczący
I umrzesz, radośnie milczący.

Jeżeli nie kochałeś w swem życiu raz,
I jeżeliś kobiecych nie zaznał kras,
Gdyś tego nie dotknął płomienia,
Który duszę w żużel przemienia;
Kiedy twój nadejdzie już ten śmierci czas,
Nie będziesz żałował istnienia.



XVIII.

Słońce.

Święty mąż, do którego się pospólstwo modli;
Zbrodniarz, który bliźniego uśmierca najpodlej;
Tchórz, który w swej nikczemnej duszy zemstę chowa,
I bohater... Im słońca jasność jednakowa.

Tam, gdzie się coś szczęsnego, radosnego dzieje —
Tam zdaje się, że słońce promienniej jaśnieje,
Ale i wśród nieszczęsnych losowych pogromień
Ma ten sam obojętny blask słoneczny promień.

Czy światu przodujemy, czyśmy gdzie na końcu,
Jesteśmy jednakowo obojętni słońcu;

Czy wielkim, czy nie wielkim rządzimy obszarem,
Jednakowo nas słońce opromienia żarem;
Silni, słabi; źli, dobrzy; ubodzy, majętni —
Jednakowo jesteśmy słońcu obojętni.

XIX.

Starzec schorzały, który ledwie piersią dysze,
Którego mętnych oczu mgłą zachodzi szkliwo,
I młodzi, ożywieni nadzieją szczęśliwą,
Zaufani w swe siły, zwycięzcy gładysze...

Orszak weselny — spojrzyj: cud, przy druchnie druchna,
Admiruj panny młodej zorzaność rumieńców:
A tam — patrz — idzie pogrzeb... Trumna, kilka wieńców —
To, co wkrótce przymnoży mogilnego próchna...

Słońce patrzy na wszystkie ziemskich dróg koleje
Tak jednako! Tak odeń ziemia jest daleka!
Tak jasnością nas wszystkich spokojną obleka:

Czy kto z płaczem nad swoją niedolą boleje,
Czy komu się różami szczęsna dola kwieci:
O jakże jednakowo słońce wszystkim świeci!



XX.

Venus i Adonis.

Adonis, kłem śmiertelnie zraniony przez dzika,
Dogasające oczy powieką zamyka.
Omdlałego pierś Venus, bogini, najczulej
Najtroskliwiej objęciem kochającem tuli.

Jowiszu! Niech nie zbliża się tu śmierć, zbyt szparka!
Spraw, niech mu nie przecina dni okrutna Parka!
Venus tak płacze. Ale już Adonis luby,
Eheu! Krew wytoczył na zielone chluby.

Naga, wstydu nie pomna, bielutkiem jak chusta,
Venus do umarłego przytula się łonem;

Spaja z jego ustami swe różane usta,
A gdy już w tej ostatniej skonał jej pieszczocie:

Miłego trup złożywszy pomiędzy paprocie,
Adonisa zrobiła kwiatem anemonem.



XXI.

Circumvallatione.

Po jednej stronie góry — lazuru przestrzenie.
Widać, jak morskie wody wiatr w bezkresy żenie;
Jak biegną rozpienione hen — ku widnokręgom
I jednoczą się z niebem fjoletową pręgą.

A druga strona góry nieruchoma, ziemna,
Złożona z urwisk skalnych, przepastna i ciemna.
Z jej boków popękanych wnętrze jej widnieje:
Kataklizmów, i wstrząśnień, i katastrof dzieje.

Gościniec w koło góry owinął swe skręty,
Jak wąż, aby na cyplu jej położyć głowę
I odpocząć, i patrzeć z wyżyn na okręty.

Wlokące po lazurach żagle biało­‑płowe,
I patrzeć, jak po drugiej stronie skalne złomy
Tkwią, zapadłe w mrok, w ciszę i w sen nieruchomy.



XXII.

Dusze pokutujące.

W alei wonnej zapachem róż
Błąka się dwoje pokutnych dusz.
Z za grobu tu ich tęsknota gna:
Nie wyczerpali szczęścia do dna.

W noc księżycową tych dwoje mar
Nawiedza eden, co dla nich zmarł,
Gdzie minionego szczęścia ich ślad,
Gdzie się kochali w rozkwicie lat.

Do tego klombu mimoz, co śni,
Do tych palmowych wracają pni.

Tu, gdzie cyprysów kolumny tkwią,
Chcieliby znowu żyć, tętnić krwią.

Spalić się żądzy płomieniem, stleć...
Ach, czas w grób wracać, nim zacznie dnieć!



XXIII.

Madonna di Campagna.

W okolicy zamiejskiej kościół na uboczy.
Wieśniak do niego czasem na modlitwę zboczy,
Lub fanciulla, z ubogich klas, w serdecznej męce
Do madonny podnosi załamane ręce.

Madonna ubożuchna, jak ten lud roboczy,
Ma spłowiałe i — rzekłbyś — wypłakane oczy.
I jak ta, która syna powiła w stajence,
W biednej jest, malowanej złą farbą, sukience.

Lecz, choć tak Betleemską odziana chudobą;
Chociaż nie promienieje klejnotów ozdobą;
Choć nieduża tu wpływa do skarbonki kwota;


Lud składa jej modlitwę, cenniejszą niż wota —
„Zdrowaś Maryo, łaskiś pełna, Pan z Tobą,
Błogosławiony owoc Twojego żywota“.



XXIV.

Santa Catarina dell Sasso.

Dziś po lazurowym jeziora krysztale,
Pod niebem niebieskiem, jak ta niezabudka,
Na spacer daleki płynie nasza łódka,
Płynie do klasztoru, wykutego w skale.

Żył tu mnich. Skłoniła zbożna go pobudka:
Lat dwadzieścia w lochu skalnym żyć wytrwale,
By statków burzliwe nie topiły fale,
Wzruszone ofiarą świętego odludka.

Lat dwadzieścia przeżył tu, lecz jak, nie wiemy.
Może tęsknił tu za szczęściem ludzkiem, płochem,
I pragnął rozkoszy tak, jak my pragniemy?

Może rozpaczliwym w głos wybuchał szlochem?
A może się zbratał z tym mogilnym lochem
I zmarł wyzwolony, ekstatyczny, niemy?



XXV.

Szczęście.

Jeśli jesteś kochankiem, przez losu kaprysy,
I sam kochasz, przyjeżdżaj do Włoch z swą jedyną;
Wybierz hotel, przy którym byłby il giardino,
W nim palmy, pomarańcze, róże i cyprysy.

Tu będziecie chadzali wieczorną godziną.
W nocy księżyc wam srebrem poubiela rysy.
Owiniesz ramionami postać swej hurysy,
I jej ramiona ciebie nawzajem owiną.

Tej rady wam udzielam całem sercem radem:
Pod włoskiemi się kochać jedźcie niebiosami.
Weźcie hotel z ogrodem, ogród z cyprysami.

W ich cieniu, w noc, przy świetle księżycowem, bladem,
Wasze usta się złączą, i będziecie sami,
I będzie gwiazd migotał nad wami djadem.



XXVI.

Paolo i Franceska.

Żył na dworze Artura króla rycerz głośny,
I z królową Ginewrą miał związek miłosny.
Ukochał cudzą żonę miłością pijaną.
Lancelot było tego bohatera miano.

Galeotto, paź, nosił im ich czułe listy:
Gdzie się zejść i wynurzać afekt swój strzelisty.
Galeotto odnosił billets doux sumiennie,
Lancelotto królowę miłował płomiennie.

Lecz gdy się stała głośną ta ich awantura,
I kiedy o tem doszło do króla Artura,
Oburzony swej żony z przyjacielem zdradą,
Gdy ich zastał w objęciu zwartych, zabił szpadą.

Przez rozgrzane miłością jego i jej ciało
Złe, zimne, śmiercionośne ostrze przeleciało.



XXVII.

Gdy ten romans czytali z Paolem Franceska,
On płakał i jej z oczu stoczyła się łezka.
Franceska była córką Gwidona z Rawenny,
Paolo — brat jej męża, mąż — tyran z Gehenny.

Malatestą się mąż zwał, co znaczy złą głową.
Musiało być z Franceską, co było z królową,
A z Paolem to samo, co z tym Lancelotem:
Miłość ich przy czytaniu raz złączyła splotem:

Gdy w płomiennym uścisku byli zwarci, wpada
Malatesta, zła głowa, ale dobra szpada.

Tą szpadą, zaprawioną w Rimini przez boje,
Przebił ich i pozbawił żywota oboje.

Gdy się rozognionemi ciałami splątali,
Przeszyło ich złe, zimne ostrze jego stali.



XXVIII.

Byliby się kochali, jako czyste dusze,
Byłyby ich minęły zmysłowe katusze:
Ale przez czyhający na porę trafunek
Złączyły się ich usta raz przez pocałunek.

Byłoby im, jak świętym, życie przeleciało,
Lecz gdy romans czytali, on... poczuł jej ciało,
Olśniło go, zażegło, bielutkie, jak chusta:
Zbliżyły się ich twarze, zwarły się ich usta.

Kiedy ją ramionami, kochankę, otoczył,
Gdy na ziemię z jej kolan foliał się stoczył,
Kiedy już się nie w księgę, lecz w siebie wczytali,
Przebiło ich mordercze, zimne ostrze stali.

Choć życiem przypłacili tę rozkosz niezmierną,
Dant ich, że zmarli w grzechu, umieścił w Inferno.



XXIX.

Wenecja.

Czy znasz ten kraj, gdzie bluszcz ruiny stroi?
Gdzie tak się słodko o szczęściu roi?
Gdzie rosną gajem oliwne drzewa?
Gdzie laur buja? gdzie mirt dojrzewa?

Czy znasz ten bogów kraj i cezarów?
Dziwów czarownych i dziwnych czarów?
Kraj tumów, świątyń, chrzcielnic, wież, dzwonic?
Kraj niezatartych dziejowych stronic?

Czy znasz ten kraj, gdzie lazuru fale
Biją o skalny brzeg wiecznotrwale?
Ten kraj, gdzie dobrze tak jest we dwoje,
Ten kraj, gdziem poznał kochanie twoje?

Tam, tam był raj mi, o moja miła,
W tym kraju, kiedyś ty ze mną była.



XXX.

Od bizantyjskiej fasady tumu
Amarant, szafir i złoto świecą.
Zenit południa — giorno mezzo —
Olśniewa gmachy i fale tłumu.

Na brzegu (Riva dei Schiavoni)
Turystów pełno: tłoczą się wszędzie.
Obok bulwaru gondole w rzędzie.
Piosnkę tenorem gondoljer dzwoni.

Io t'amo — kocham — dzwoni piosenka
O sercu, które z tęsknoty pęka.

Niezmienny motyw ukochaniowy,
Ale, choć dawny, jest zawsze nowy.

Motyw ci obcy, aż serce twoje,
Aż własne serce pęknie na dwoje!



XXXI.

Labiryntową tworząc zawiłość,
Wśród Lagun morze zdradnie się kłębi.
Io t'amo — grucha stado gołębi.
Evohe! — w ludziach kwitnie tu miłość.

Gondola jedna płynie na głębi.
Obok z nią druga wchodzi w zażyłość:
Dwóch par kochaniem wiozą opiłość,
Ukrytych na dnie ich jaknajgłębiej.

Canzonę śpiewa gondoljer jeden.
Hej, niechaj żyje miłosny eden!
A potem pierś niech pęknie na dwoje.

Całuj, pieść, kochaj! Coś wziął to twoje.
Umrzeć? — na jutro to się odroczy:
Dziś ukochania rwij kwiat uroczy!



XXXII.

O miasto, Venus Anadyomene,
Co skarb zdobyłoś za życia cenę!
Umierające dziś w migotaniu
Dawnych kras, dawnych uczt pamiętaniu:

Złotych bazylik, dożów i zbirów;
Ikon Bizancjum z róż i szafirów;
Emaliami zdobnej przeszłości,
Miasto upojeń, grodzie miłości!

Inkrustowana złotem stolico!
Łzawe wspomnieniem dziś twoje lico!
Odbiegło dzisiaj w dal szczęście twoje!
Śmierć dzisiaj puka w twoje podwoje.
Czarowny niegdyś cud, dziś umierasz
I giniesz z oczu, jak sen, jak miraż.



XXXIII.

Rzym.

Snuje się lud na Corso, jak żyjące kwiecie.
Popularni i znani w nobility świecie
Qvirites idą, jadą sznurem na kształt węża
Różnobarwni wojskowi, cywilni i księża.

Stan arystokratyczny rozparty w karecie.
Plebs na własnych swych nogach tłoczy się i gniecie.
Quid novi? pytająco, czas swój przemitręża
Rycerz krzyża i biura, pióra i oręża.

Senatorowie dawni, z czasów Wener z Milo,
Pytaliby, ten widząc rzymski tłum uliczny:
Quantum (jakże zmieniony) mutatus ab illo?

Rzęsistej się dziwując lampie elektrycznej;
Snującym się, jak monstra, automobilom:
Poszliby na kinematograf artystyczny.



XXXIV.

Florencja.

Kwiatów pełen, przed tumem, we Florencji rynek,
I od kwiatów piękniejszych pełen Florentynek.
Melodja ludzkiej mowy; czad kwiatowej woni.
Dzwon z Giotta campanile tak rozkosznie dzwoni.
W gromadkach, „i stranieri“, w czworo, w troje, w dwoje,
Pilni są Chiberti’ego oglądać podwoje,
I w chrzcielnicy, gdzie z kluczem ich poprzedza klecha,
Cudnie akustycznego idą słuchać echa.

La­‑La­‑La!... przewodnika rozległo się pienie,
I od ścian odbijane, leci pod sklepienie.

Tam, kiedy już dosięgło nachylonych murów,
Powraca w dół, jakoby śpiew z anielskich chórów.

I taki jest w tem echu ton przecudnie czysty,
Jakby na padół z nieba powracał — wieczysty.



XXXV.

Il Battistero.

Miraris turrim sacro aere sonantem.
...de modulo crevit ad astra meo.

Z tablicy nagrobkowej Giotta w Santa Maria del Fiore we Florencji.


Ambrogiotto, zwan Giotto — rodzina prostacza
Zrodziła go w kwitnącej Toskanji — w Firenze,
Tam gdzie same do nieba wznoszą ci się ręce,
Gdzie dusza ci dziękczynnie jak kwiat się roztacza.

Imieniowi boskiemu zbudował na chwałę
Tum, i sobie zapewnił imię wiecznotrwałe;
Monument i grobowiec sobie wzniósł za żywa:
W Santa Maria del Fiore spoczynku zażywa.

Na płycie marmurowej kazał ryć te głoski,
Które dziś odczytuje z czcią turysta włoski,
W tej, czy jakiejby innej wychowany wierze:

Oto z duszy dźwignąłem do niebios tę wieżę,
I tak ukształtowałem ją z zewnątrz i z wnętrza,
Aby mi jak harmonja grała przenajświętsza.



XXXVI.

Miłość Petrarki.

Cóż we mnie, jeśli nie miłość płonie?
Lecz jeśli miłość: czem jest na Boga?
Jeśli czemś dobrem, skąd we mnie trwoga?
Złem? czemu słodka boleść w mem łonie?

Gdy z mej to woli: przecz łamać dłonie?
Z cudzej? zamknięta powrotna droga.
O żywy zgonie! O męko błoga!
Czemu się, nie chcąc, ku tobie kłonię?

Lecz ten gwałt mojej zadany woli,
Chociaż na niego zezwalam, boli.
Jestem, jak łódka na oceanie
Bez steru, której grozi zbłąkanie,
Która kierunku już nie pamięta
I w przepaść błędu może być pchnięta.



XXXVII.

Klasztor.

W klasztorze, w ostrołucznym załomie krużganka,
Stoi Venus z marmuru, bogini­‑poganka.
Mnich, w pobożnem skupieniu idąc na nieszpory,
Przed tem bóstwem miłosnem zwalnia krok nie spory.

Choć tors bogini ramion już do objęć nie ma,
Obejmuje go duch jej jakiemś tchnieniem młodem.
A i on by ją objął rękoma obiema,
I on by ten głaz tulił z ukochania głodem.

I szeptałby: zaprawdę, jeszcze żywą pieszczę,
O ukochana moja marmurowolica,
Którąm z kamienia wskrzesił!.. O, bądź ze mną jeszcze!

Niechaj się dusza moja tobą nazachwyca:
Niechaj twój wzrok przez zwarte błyśnie mi powieki,
A zaprę się zbawienia dla ciebie — na wieki!



XXXVIII.

Tam, w mieście, potok żywota szumny,
Porywa serce i duszę pęta.
On, mnich, tu uciekł, gdzie cisza święta,
Gdzie taki spokój, jak na dnie trumny.

Porzucił świeckie, cudne dziewczęta;
Jak w las się skrył w te mroczne kolumny...
O broń mię, oddal żądz pościg tłumny,
Niepokalanie Panno poczęta!

Ach, i tu w ciche klasztorne wnętrze,
Święte imieniem Jezus i Marji;
Tu w ostrołucznie zbożny krużganek,
Między (al fresco) stacje Kalwarji —

Bóstwo umieścił bies nie najświętsze:
Venus — tę najgrzeszniejszą z poganek.



XXXIX.

Mnich.

Ascezą stłumił w sobie to, co było wrzeniem;
Krew uciszył, która mu paliła tętnice;
Lwi głód wrażeń, młodzieńczą do życia tęsknicę
Stargał w sobie, pogwałcił i wyrwał z korzeniem.

Nie nęcą go po gajach wiosenne amory;
Z zachwytem nie zagląda w tonie żeńskich źrenic;
Wdrożył ciało do postów i twardych włosienic,
I na ustach ma zbladłych szept: memento mori!

Niech świat uderza falą w mur klasztorny szumnie:
Tu zbawienna jest cisza taka, jakby... w trumnie.

Niech tam ziemia od grzechów pali się gorąca:
Tu spokój, tu jest dusza taka chłodna, mrąca;

Nie łaknie już niczego, ogniem żądz nie gorze,
W czystości, i w ubóstwie żyjąc, i w pokorze.



XL.

Ranna msza cicha. Frate, schylony nad mszałem,
Oremus wyczytuje w in­‑folio zwietrzałem.
Madonna nań spogląda z ołtarzowej niszy
(Angelico Fra pinxit). Oto eden mniszy.

Refektarz. Stołów szereg. Jedzenie i picie.
O świętych czyta życiu lektor przy pulpicie:
Męczennik jak umęczon który, i co wyrzekł...
Apetyczny szczęk dzwoni o talerze łyżek.

Eden mniszy wieczorem. W ogrójec mnich kroczy,
Tam wśród cyprysów duma, zanim noc je zmroczy;

Aromatem oddycha kwiatów wirydarza;
Myśli o Stwórcy, który życiem nas obdarza...

O Ty — westchnął — o Boże wszechpotężny, jeden,
Rex regum! Dziękuję ci za klasztorny eden!



XLI.

Ach, dziewczyna mi los swój oddawała w ręce —
Anielstwo duszy, ciało niewinne, dziewczęce;
Ambrę włosów, jak słońce złotych... Skarb ten czciłem!
Alem go precz odrzucił, zdeptałem, wzgardziłem!

Wróg na mnie swej zawiści tchnął śmietniczym pyłem,
Zelżył mię, a ja krzywdy tej nie odemściłem;
Nie wydarłem mu życia, krwi’m zeń nie utoczył:
Darowałem... Mój ból się w rozkosz przeistoczył.

I porzuciłem wszystkie doczesności świata.
Związuje mię poczwórna zakonna objata:

Ślub czystości, ubóstwa, postu i pokory.
Tarczą mi jest od pokus szept: memento mori!

Żyję biedny, i czysty, i korny, jak jagnię,
I już niczego więcej dusza ma nie pragnie.



XLII.

O wy, którzy swój żywot marnujecie, świeccy,
Niema, niema nad klasztor ten słodszej dolcezz’y.
On jest w życiowem morzu niewzruszona skała:
Wejdź, duszo, tu w tych murach nie będziesz płakała.

Tu niebiańska szczęśliwość kładzie się na czele;
Tu smutne są jedynie organów piszczele;
Tu cię rozweselają rzeźbione krużganki;
Tu chroń się od światowej doli — od poganki.

Na świecie bólu pełne przechodzisz koleje,
A tu sam tylko Chrystus na krzyżu boleje.

Tam musisz w trudzie wznosić swój życiowy szaniec:
Tu sandałowy muskasz pieściwie różaniec.

Tu w ozdobnej przez Łukę della Robbia stalli
Siedząc, śpiewasz pieśń, jako Jezusa chłostali.



XLIII.

Żadna mi rzecz — powiadasz — nie jest bliższa, świętsza
Od mojej cichej duszy tajemnego wnętrza.
Jestem jak posąg: oczy’m zamknął murem powiek,
I tylko jest mi ważny ten wewnętrzny człowiek.

Gdy w świat spojrzę: w kres moje uderzają oczy;
Gdy w siebie: wszystko życie w bezkres się jednoczy.
Tylko tak mogę pojąć boskość nieskończenie,
I to jest najprawdziwsze Pana Boga czczenie.

Zaświatów boskich szukam w własnej swojej głębi.
A świat niechaj się sobie tam, ile chce, kłębi.

Nie obchodzi mnie żadna ludzka tam katusza.
Przedmiotem moich myśli moja własna dusza:

Odgrodzona od świata przez klauzurę celi,
Raduje się spokojem i ciszą weseli.



XLIV.

W ogrójczyku, przy celi brata Benvenuta,
Jest Venus, zielonością bluszczową osnuta.
Dziś do klasztoru wiosna, w całym swoim szale,
Wpadła, że brat się myli i myli przy mszale.

Gdy za murem piosenka brzmi namiętna, włoska,
Miłośnie się na siebie patrzą z głoską głoska.
Najwidoczniej przez jakieś opętanie czarcie,
Litery, jak pijane, kręcą się na karcie.

Atmosfera w kościele coś grzesznością wonna.
Dziwnie się dziś uśmiecha mnichowi Madonna.

(Da Giovanni Bellini) i jej święte dziecko
Spoglądają na niego tak po ludzku, świecko.

Że mu serce, co dawno mniemał być zabitem,
Zaczęło stukać w piersi, jak młot, pod habitem.



XLV.

Ametystami świeci niebios dziś powała.
Majowym dziś podmuchem zmysły wiosna łechce.
Oko patrzeć na psalmy w brewiarzu nie chce.
Radosna nuta w duszy mej zawibrowała.

Afrodyty pogańskie dziś za murem święto.
Miłością, tą cielesną, która grzechy płodzi,
Oszaleli po gajach kochankowie młodzi;
Rozkosz piją, wołając: vivere memento!

Aż tu, do mojej mniszej, samotnej komory
Maj wefrunął, rozpustny wtargnął brzęk mandolin:

Odpędzić go nie zdoła szept: memento mori.
Raj się zmącił w mej duszy, tak blizkiej wyzwolin;

Aspiracye anielskie, jak zaklęte, milczą.
Kochać! — żąda krew: — kochać szalenie, opilczo!



XLVI.

O Chryste, któryś męki cierpiał na Golgocie!
Czemu dziś taka rozkosz w ptaszęcym świegocie?
Czemu dziś moje ciało z duszą swą bezbronną
Tak ulega pokusom? Madonno! Madonno!

Czemu dziś taka rozkosz w tym ptaszęcym głosie?
Czemu dziś włosiennicy tak mi twarde włosie?
Czemu pragnę nie mori memento powtarzać,
Ale żyć, wrzeć, drgać, szaleć, nurzać się, wić, tarzać?...

Nie, nie! O Ty, co rządzisz światem od prawieczy,
Boże, racz mi darować ten mój bunt człowieczy.

Odpuść mi grzech, żem bluźnił — ślubom przeniewierca —
To wiosny uderzenie do mojego serca.

Oto znowu nakładam swe poczwórne pęto:
Nędzę, pokorę, czystość, post... Mori memento!



XLVII.

Piazza Della Signoria.

Po przez okienny witraż, w komnatę
Słoneczna wpływa aureola,
Jak w grób otwarty... Duma tu frate —
Mnich Girolamo Savanarolla.

Jutro człowiecza kończy się rola.
Raj za ziemskiego życia utratę
Wśród mąk... O Panie, Bądź twoja wola!
Dziś jeszcze słońce świeci przez kratę.

Wczorajszy prorok, wielbiony, czczony:
Dziś na męczeńską śmierć przeznaczony.
Słychać na placu głuchy stuk młotka —
To pomost... Gwarne słychać stąpanie —
To moi kaci... Przebacz im, Panie! —
Ludność Florencji!... O jakże słodka!



XLVIII.

Szczęśliwy tu, kto, zbir, bezprawnie wydrze mienie;
Szczęśliwy tu, kto krwią bliźniego się ubroczy;
Szczęśliwy tu, w orszaku świetnym dumnie kroczy;
Szczęśliwy tu, i słońce zsyła mu promienie!

Nieszczęsny ten, czyj się odezwał głos proroczy;
Nieszczęsny ten, kto rzuca w grzeszne grom sumienie;
Nieszczęsny ten pożarty ma być przez płomienie,
Nieszczęsny ten, bo ludziom mówił prawdę w oczy!

Na piazza już della Signoria pomost wznoszą.
Tłumny gwar... Ciesielski słychać zgrzyt, stukanie.
Uderza dzwon. Czas rychło będzie stos zapalić...

Prowadzą już. Prowadzą go Dominikanie.
Na śmierć! Na śmierć! Albowiem zbyt chciał zło obalić!
Biada tym, którzy zbyt się w cnocie swej panoszą.



XLIX.

Nieszpór. Śpiewają psalm zakonnicy.
Lamentujące łacińskie pienia
Fruną pod ostrołuczne sklepienia.
Kłębami idzie dym z kadzielnicy.

Księża wtuleni w nisz zagłębienia,
Z oczami na brewiarza stronicy,
Śpiewają: Oto myśmy grzesznicy,
Wybaw nas, Panie, od potępienia.

Pozagłębiani księża w stall nisze,
Czytają psalmy z swych brewiarzy,
W obłokach dymu białych jak mleko.
Świec na ołtarzu djadem się jarzy.
Pieśni łacińskie łkają w głos mnisze,
W klasztornym śnie, od świata daleko.



L.

Gdy po primaryi wczesną godziną
Frate po modłach wyjdzie z klauzury,
Ma do spaceru ogród (giardino),
Ma nad nim niebo lapis­‑lazury.

Lecz niebo czasem bywa tak groźne,
Kiedy się na niem chmury rozpostrą;
A tu, w przytulnem, zacisznem chiostro,
Tu już bezpieczne dusze pobożne.

W ogrodzie ciche, jak mnichy, drzewa,
Jakby w modlitwie, ruszają liściem.
Mnich, przed codziennem na nieszpór iściem,
Wśród róż przesuwa swój krok bezszumny.
Ni za czem żal mu, ni się spodziewa...
Cicho, bezpiecznie, jak na dnie trumny.



LI.

Nad morzem.

Od słonecznego blasku wzrok mrużę.
Niebios szafiry nad morzem płoną.
Fali aromat piersi me chłoną.
Eukaliptus zapachniał, róże...

Wód nieukojnych faluje łono,
Raz wraz trącając w skalne podnóże,
I wydrążone w bazaltach kruże
Napełnia bielą strug rozpyloną.

Widzę dziś, kiedy przymrużę oczy,
To morze, które w bezkres się toczy,
W nieujarzmionej, płynnej swobodzie.
Myśl moja z tym się żaglem jednoczy,
Z tą mewą białą, mknącą po wodzie,
Po lazurowej, w sióstr korowodzie.



LII.

Ani tak rozkosz na jawie żywa,
Ni bólu rani tak zjaw boleśnie,
Jak te rozkosze i bóle we śnie —
Ten cud, ze wspomnień tkany przędziwa.

Rozkosz przeżyłem i ból: nie prześnię.
Dusza ma kwitnąć będzie, jak niwa,
W której mirażów siane ogniwa,
Na wieki żywe, zamknięte w pieśnie.

O włoska ziemio, szczęsna kraino!
Bliżej, niż zjawa, płoniesz mi z dali;
Różami pachniesz, mirtów krzewiną,
Podźwiękiem dzwonisz mandolin stali,
Morzem mi szumisz, u skał bijącem,
I palisz słońcem — miłości słońcem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.