<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Old Firehand.

Mógłbym wiele, bardzo wiele napisać o tem, co przeżyłem z Hartonem, ale ponieważ tutaj chodzi przedewszystkiem o Winnetou, którego przy nas nie było, przeto zaznaczę tylko, że po długich trudach, niewywczasach i walkach udało nam się szczęśliwie znaleźć bonancę. Z tego udziału, który mi się w niej należał, nie miałem ochoty korzystać stale i osobiście, to też sprzedałem go za sumę, która wynagrodziła mi sowicie straty, poniesione podczas rozbicia się okrętu. Pożegnawszy się z Hartonem, pojechałem nad Rio Pecos do puebla Apaczów, gdzie mię jak brata przyjęto. Winnetou nie zastałem niestety, gdyż objeżdżał wtedy właśnie wszystkie oddziały Apaczów.
Apacze prosili, żebym zaczekał na niego, ponieważ jednak znaczyło to tyle, co zatrzymać się u nich przez pół roku, przeto ruszyłem w tymczasową podróż do Kolorado, aby potem przez Kanzas powrócić do St. Louis. W drodze przyłączył się do mnie Anglik Emery Bothwell, którego później, jak się moi mili czytelnicy dowiedzą, spotkałem na Saharze.
Wszystko, co dawniej przeżyłem z Winnetou, potem z Fredem Hartonem, a teraz przeżywałem z Bothwelem, przechodziło prędko z ust do ust. Kiedy więc przybyłem do St. Louis, zdumiałem się, że nazwisko Old Shatterhand było na wszystkich ustach. Mój kochany Mr. Henry, zauważywszy moje zdumienie, rzekł swoim zwykłym sposobem:
— A to z was ptaszek! Przeżywacie w jednym miesiącu więcej przygód, niż niejeden w dwudziestu latach, przebijacie się przez wszelkie niebezpieczeństwa tak szczęśliwie, jak kula pistoletowa przez bibułę, idziecie jako młody greenhorn w zawody z najbardziej doświadczonym westmanem, obalacie okrutne prawa dzikiego Zachodu, oszczędzając nawet śmiertelnego wroga, a potem gębę otwieracie ze zdumienia nad tem, że o was mówią. Powiadam wam, że co do sławy zapędziliście w tym krótkim czasie nawet sławnego Old Firehanda w kozi róg, a on od was dwa razy starszy. Okrutnie się cieszyłem waszą sławą, gdyż to ja skierowałem was na tę drogę. A teraz popatrzcie na to, co wam pokażę!
Otworzył szafę ze strzelbami i wydobył z niej pierwszy gotowy sztuciec swego systemu, objaśnił, jak go należy używać i zaprowadził mnie potem do tarczy, abym go spróbował i ocenił. Byłem wprost zachwycony, ale zwróciłem jak poprzednio jego uwagę na to, że rozpowszechnienie tego sztućca na dzikim Zachodzie sprowadziłoby złe skutki dla ludzi i zwierząt.
— Wiem to, wiem — rzekł — już raz to od was słyszałem. Zrobię też tylko kilka egzemplarzy. Pierwszy, to jest ten, wam darowuję. Wsławiliście moją rusznicę na niedźwiedzie, zachowajcie ją więc na zawsze razem ze sztućcem. Liczę na to, że wam w dalszych podróżach po drugiej stronie Mississipi odda jakie takie usługi.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale w takim razie teraz przyjąć go nie mogę.
— Czemu?
— Ponieważ nie udaję się teraz na Zachód.
— A dokąd?
— Najpierw do domu, a potem do Afryki.
— Af... Af... Af...?! — wołał, zapominając zamknąć usta. — A to z was mądrala! Chcecie zostać Murzynem, czy Hotentotem?
— Nie. Obiecałem mr. Bothwellowi, że spotkam się z nim w Algierze, gdzie przebywają jego krewni. Stamtąd zamierzamy zrobić wycieczkę na Saharę.
— I dać się pożreć lwom i hipopotamom!
— Pshaw! Hipopotamy nie są mięsożerne i nie żyją na pustyni.
— Ale lwy!
— Niema ich także na właściwej Saharze. Zwierzętom potrzeba wody.
— Ja wiem, że nie piją syropu! Tu idzie jeszcze o inne rzeczy. Prawda, że w Algierze mówi się po francusku?
— Tak.
— A wy umiecie?
— Oczywiście.
— A na pustyni mówią?
— Po arabsku.
— To jednak pójdzie wam kulawo!
— Nie. Profesor, który mnie uczył języka arabskiego, uchodził za największego arabistę w ojczyźnie.
— Niech was kaczka kopnie! Ani rusz do was się dobrać! Przypuszczam jednak, że coś was przecież od tej podróży odwiedzie.
— Co?
— Pieniądze.
— O, te mam.
— Oho!
— Tak! Bonanca przyniosła mi sporo, a od bankiera Ohlerta otrzymałem także pokaźne wynagrodzenie, nie licząc pensyi, wysłanej mi przez John Taylora.
— To lećcie sobie, lećcie na swoją Saharę! — zawołał z gniewem. — Nie potrafię pojąć człowieka, którego tam coś ciągnie! Piasek, nic tylko piasek i miliony pcheł pustynnych! Tu byłoby wam o wiele lepiej. Rozchodzimy się na zawsze, bo kto wie, czy zobaczymy się kiedy.
Mr. Henry biegał szybko wielkimi krokami po pokoju, mruczał coś gniewnie i wymachiwał obydwiema rękami. Ale jego dobroduszność wnet odniosła zwycięstwo. Stanął przedemną i zapytał:
— Czy potrzeba wam i na pustyni rusznicy?
— Tak.
— A sztućca?
— Tembardziej,
— To weźcie jedno i drugie i zabierajcie się! Wynoście się i nie pokazujcie mi się na oczy, jeśli chcecie, żeby was nie wyrzucono. Wy... wy... wy... głupi ośle pustynny, wy...!
Wcisnął mi w rękę obie strzelby, otworzył drzwi, wypchnął mnie i zasunął rygiel. Kiedy jednak wyszedłem na ulicę, wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem?
— To się samo przez się rozumie!
— Well! Ugotuję na maszynce piwną zupę, waszą ulubioną potrawę wieczorną. A teraz zabierajcie się stąd!
Gdy w kilka dni potem z nim się żegnałem, wymógł na mnie słowo honoru, że wrócę po sześciu miesiącach, o ileby jakaś nieprzezwyciężona przeszkoda nie stanęła mi w drodze. Udało mi się dotrzymać słowa i w pół roku znalazłem się znowu w St. Louis.
Ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, jak bardzo przydały mi się obie strzelby przy zniszczeniu osławionej gum[1] i oświadczył, że Winnetou był w tym czasie u niego, a usłyszawszy kiedy mam wrócić, prosił, by mnie posłał nad Rio Suanca, gdzie on będzie polował ze swoimi wojownikami.
Wyruszyłem natychmiast w drogę ku tej rzece, ale dostałem się do niej dopiero w trzy tygodnie i po krótkich poszukiwaniach znalazłem obóz Apaczów. Winnetou zachwycał się tak samo jak ja sztućcem Henryego, ale nie pragnął zeń ani razu wystrzelić, uważając strzelbę za moją świętość. Zrobił mi radosną niespodziankę, darowując mi karego konia, którego zabrał z sobą dla mnie. Koń nazywał się Swallow[2], a główna jego zaleta, szybkość, usprawiedliwiała aż nadto tę nazwę. Przeszedł on najlepszą indyańską tresurę i przyzwyczaił się do mnie rychło.
Winnetou wybierał się po polowaniu do Nawajów, aby między nimi a Nijorami, z którymi spór mieli, sprowadzić zgodę. Ja postanowiłem mu towarzyszyć, lecz nie wykonałem tego postanowienia. Oto bowiem na kilka dni przed zamierzonem wyruszeniem spotkaliśmy ludzi, którzy wieźli kalifornijskie złoto i przelękli się nie mało, ujrzawszy, że ich otoczyli czerwonoskórcy. Uspokoili się jednak wkrótce, usłyszawszy nazwiska Winnetou i Old Shatterhand. Jak dobrze one brzmiały, poznałem stąd, że ci ludzie poprosili mnie, żebym ich za odpowiedniem wynagrodzeniem odprowadził do Fortu Scot. Nie chciałem na to przystać, by się nie rozłączać z Winnetou, on jednak, jako mój dawniejszy nauczyciel, dumny był z tego zaufania i nalegał, żebym nie odmówił im tej przysługi, a potem udał się z fortu Scot na północ do położonej na zachód od Missouri preryi Grawel, gdzie mieliśmy się spotkać. Winnetou chciał właśnie odwiedzić znajdującego się wówczas w tamtych stronach swego dawnego przyjaciela, Old Firehanda.
Ponieważ to rozstanie się było jego własną wolą, odjechałem z owymi ludźmi i doprowadziłem ich szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Nie obeszło się oczywiście bez niebezpieczeństw, które trzeba było pokonać. Brałem je wyłącznie na siebie i kilka razy tylko dzięki sztućcowi i koniowi nie przypłaciłem życiem mojego postępowania.
Następnie pojechałem dalej sam, najpierw przez Kanzas, a potem przez Nebraskę, terytoryum Siuksów, od których pościgu ocaliła mnie kilkakrotnie tylko chyżość Swallowa. Winnetou powiedział mi przy pożegnaniu, że droga moja poprowadzi w tych stronach przez nowo odkryte, należące do niejakiego Forstera, tereny naftowe, które właśnie zaczęto eksploatować i że tam znajduje się store, w którem będę mógł nabyć, czego mi będzie potrzeba.
Wedle moich obliczeń powinienem był już być w blizkości owej osady naftowej. Wiedziałem, że nazywała się New Venango i leżała w jednym z wąwozów, zwanych bluffs. Te wąwozy wcinają się stromo w płaszczyznę preryi, a przepływa je zazwyczaj rzeczka, która bądźto bez śladu niknie pomiędzy skałami, bądź też wsiąka powoli w grunt, albo wreszcie, jeżeli ma więcej wody, płynie ku większej rzece. Aż dotychczas nie znalazłem na równinie, usianej kwieciem heliantu, żadnego znaku, któryby dowodził blizkości takiego zagłębia. Koń potrzebował spoczynku i ja sam byłem taki znużony długiem błądzeniem, że coraz to bardziej tęskniłem do celu dzisiejszej mojej wędrówki. Postanowiłem tam z dzień porządnie wypocząć i uzupełnić wyczerpującą się już niemal amunicyę.
Już nie spodziewałem się dostać do tego celu, kiedy Swallow podniósł główkę i wyrzucił oddech z tym szczególnym dźwiękiem, jakim prawdziwy koń preryowy oznajmia zbliżanie się żyjącej istoty. Lekkiem szarpnięciem cugli zatrzymałem go i odwróciłem się na siodle, aby zbadać widnokrąg.
Nie potrzeba było patrzeć zbyt długo. W bok od miejsca, na którem stałem, spostrzegłem dwu jeźdźców, którzy mnie także musieli zauważyć, gdyż puścili konie w cwał wprost na mnie. Ponieważ oddalenie między nami było zbyt wielkie, aby rozróżnić szczegóły, spojrzałem przez dalekowidz i dostrzegłem ku memu zdziwieniu, że jeden z jeźdźców nie był mężczyzną, lecz, co rzadko się trafia w tych stronach, dość młodym chłopcem.
— A, do stu piorunów! Dziecko na preryi i to w prawdziwem traperskiem ubraniu! — pomyślałem sobie i z oczekiwaniem wsunąłem napowrót za pas nóż i rewolwer, które dla bezpieczeństwa nieco byłem wysunął.
Czyżby ten mężczyzna z nim miał być jednym z owych ekstrawaganckich Jankesów, gotowych do wszelkiej nadzwyczajności, czy też „flats ghost“, duchem równiny, który wedle wierzeń indyańskich jeździ nocą na ognistym koniu, a we dnie pod rozmaitemi postaciami po woodlandach, aby białych ludzi znęcać do zguby, a chłopiec może zakładnikiem, uprowadzonym przezeń ze Wschodu?
Zbadałem z pewnemi wątpliwościami swoją powierzchowność i stwierdziłem brak tego wszystkiego, co gentleman w towarzystwie powinien mieć na sobie i przy sobie. Mokassyny stały się z czasem zbyt otwarte, legginy świeciły się, ponieważ przejąłem był chwalebny obyczaj wszystkich myśliwych używania spodni przy stole, zamiast serwetki i wysmarowałem je w ten sposób dokładnie łojem bawolim i tłuszczem pracza. Woskowata koszula myśliwska, która z uznania godnem poświęceniem znosiła wszelkie zmiany temperatury i atmosferyczne kłopoty, nadała mi wyglądu zmaltretowanego deszczem i wiatrem stracha w kapuście, a bobrowa czapka, okrywająca mi głowę, nietylko że powiększyła się zanadto, lecz nawet utraciła większą część włosów i wyglądała, jak gdyby ku swojej szkodzie wchodziła w nazbyt blizką styczność z ogniskami obozowemi.
Szczęściem nie znajdowałem się na parterze wielkiej opery, lecz pomiędzy Black Hills a Górami Skalistemi i nie miałem czasu na to, by się tem martwić, gdyż nie dokończyłem był jeszcze badania, kiedy obaj przybysze zatrzymali się przedemną. Chłopak podniósł na pozdrowienie w górę rękojeść szpicruty i zawołał jasnym, świeżym głosem:
— Good day, sir! Co chcecie znaleźć, że tak czegoś po sobie szukacie?
— Your servant, mój człowieczku! Zapinam moją pancerną koszulkę, aby mnie nie uszkodziło wasze badawcze spojrzenie.
— To nie wolno na was popatrzeć?
— O i owszem, ale przypuszczam, że i mnie pozwolicie się odwzajemnić w ten sam sposób.
— Wobec rycerza z hełmem bobrowym i z karbunkułowym pancerzem musi się być uprzejmym. Podnieście zatem waszą straszną przyłbicę i spojrzyjcie na mnie!
— Dziękuję. Przypatrzmy się więc sobie do syta, przyczem oczywiście ja lepiej na tem wyjdę, ponieważ wasz wygląd jest bardziej gentlemanlike — odrzekłem, a obróciwszy mustanga na zadnich nogach w kółko, dodałem. — Teraz macie mnie ze wszystkich stron, na koniu i w naturalnej wielkości. Jak wam się podobam?
— Zaczekajcie trochę i przypatrzcie się mnie — rzekł, śmiejąc się i poderwał konia śmiałym ruchem tak, jak to ja uczyniłem. — Teraz było przedstawienie obopólne, a wy powiedzcie pierwsi, jak ja wam się podobam!
— Hm, nieźle! Wydajecie mi się przynajmniej dość odpowiednim dla tego miejsca. A ja?
— Tak, o la la! Trzeba tylko być ostrożnym i nie zbliżać się do was bardziej, aniżeli pozwalają na to pewne wątpliwości.
— Tak, jeśli się człowieka nie weźmie w rachubę, to jeździec znakomity — rzekł towarzysz chłopca tonem lekceważącym, przypatrując się Swallowowi okiem znawcy. Ja nie zwróciłem uwagi na tę obelgę i odpowiedziałem chłopcu, który okazywał jak na swój wiek wielkie obycie się towarzyskie:
— Wasze wątpliwości są słuszne, sir, ale usprawiedliwią mię te dzikie strony, w których się znajdujemy.
— Dzikie? Jesteście więc obcym tutaj?
— Tak dalece obcym, że już przez cały dzień szukam napróżno właściwego numeru domu.
— To udajcie się z nami, jeśli chcecie zobaczyć, jak ogromne są te dzikie strony!
Zwrócił się w kierunku, w którym ja dążyłem i puścił konia przez wszystkie tempa od wolnego kroku aż do wyciągniętego cwału. Swallow podążył za nim z łatwością, pomimo że od brzasku byliśmy w drodze. Dzielne zwierzę jakby zmiarkowało, że tu idzie o małą próbę, zaczęło pędzić w ten sposób, że chłopiec nie mógł wkońcu nadążyć i zatrzymał konia z okrzykiem podziwu:
— Macie doskonałego konia, sir. Możebyście go sprzedali?
— Za żadną cenę, sir — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Opuście: sir!
— Dobrze! Ten mustang wyratował mnie z niejednego niebezpieczeństwa, jemu zawdzięczam moje życie, które często wisiało na włosku, nie mógłbym więc go sprzedać.
— Ma indyańską tresurę — zauważył, patrząc na konia okiem znawcy. — Gdzieście go nabyli?
— Od Winnetou, wodza Apaczów, z którym spotykałem się w ostatnich czasach nad Rio Suanca.
Spojrzał na mnie z widocznym zadziwieniem.
— Od Winnetou? To najsławniejszy i najwięcej wzbudzający trwogi Indyanin od Sonory aż do Columbii! Wy nie wyglądacie na człowieka, który się cieszy takiemi znajomościami.
— Czemu nie? — ząpytałem, śmiejąc się szczerze.
— Uważałem was za surveyora, lub coś podobnego, a ci ludzie bywają wprawdzie dzielni i zręczni, ale zapuszczać się między Apaczów, Nijorów i Nawajów do tego potrzeba już czegoś więcej. Wasze rewolwery, zgrabny nóż i odświętna strzelba na rzemieniu, a najbardziej wasza paradna postawa na koniu, zgadzają się cokolwiek z tem, co się widzi zwykle u prawdziwego trappera, albo skwatera.
— Przyznaję się otwarcie, że poniekąd jestem tylko myśliwym od święta, ale broń mam niezłą. Pochodzi ona z Front Street w St. Louis, a jeśli, jak się zdaje, obeznani jesteście z tym składem, to zapewne wiecie, że za dobrą cenę dostanie tam także dobrego towaru.
— Hm, ja sądzę, że dobroć towaru okazuje się dopiero przy właściwem jego użyciu. Jak się wam przedstawia ten pistolet?
Przy tych słowach sięgnął do torby przy siodle, wyjął stare, zardzewiałe narzędzie do strzelania, podobne raczej do wszystkiego innego, tylko nie do broni, godnej zaufania.
— Tak. To pochodzi, co prawda, z roku Poccahontas, ale dla wprawnego może być bardzo dobre. Widziałem Indyan, którzy używali zadziwiająco najnędzniejszej broni.
— W takim razie powiedzcie, czy umieli coś podobnego robić?
Skoczył koniem w bok, objechał mnie dokoła w szybkim kłusie, podniósł rękę i wypalił do mnie, zanim się spodziałem, co zamierza. Poczułem szarpnięcie lekkie na mem wyłysiałem okryciu głowy i równocześnie ujrzałem spadające przedemną kwiecie heliantu, które byłem zatknął za czapkę. Wyglądało to całkiem tak, jak gdyby ten pewny siebie strzelec chciał się dowiedzieć, co ma sądzić o mojem myśliwstwie od święta, przeto odrzekłem z zimną krwią na jego pytanie:
— Sądzę, że tej sztuki dokaże ktobądź, chociaż nie każdy ma cierpliwość nastawiać czapkę do tego, bo może się pod nią przypadkiem głowa znajdować. Nie strzelajcie zatem do drugiego, dopóki go nie przekonacie, że razem z swoją sikawką nadajecie się do pewnego strzału!
— Wherefore? — zapytało coś za mną. Towarzysz chłopca jechał na dużym i ciężkim koniu, który nie mógł nam kroku dotrzymać i dotarł do nas dopiero w chwili wystrzału. — Za głowę przebiegacza sawanny razem z futrzaną czapką płaci się nabojem prochu aż nadto!
Chudy, długo- i cienko-szyjny ten człowiek miał prawdziwie zawziętą fizyognomię Jankesa. Ze względu na jego towarzysza nie zwróciłem uwagi i na to grubjaństwo, chociaż spostrzegłem, że moje milczenie chłopiec fałszywie sobie tłómaczył. Zauważyłem przynajmniej na jego twarzy wyraz, w którym mało było uznania dla niezdolności do natychmiastowej odpowiedzi z mojej strony.
Całe spotkanie wydało mi się tak osobliwem, że gdybym coś podobnego przeczytał w powieści, podejrzewałbym autora o chęć przedstawienia rzeczy niemożliwych jako możliwe. W każdym razie musiała się gdzieś w pobliżu znajdować osada, a że oddawna żadne z dzikich plemion nie zabłąkało się tutaj, mógł więc nawet chłopak odważyć się na niedaleki wyjazd na równinę.
Mniej jasno zdawałem sobie sprawę z tego, co należało zrobić z tym zajmującym chłopcem. Okazywał znajomość Zachodu i wprawę w potrzebnych tam umiejętnościach, co zniewalało do przypuszczenia, że znajdował się w jakichś szczęśliwych stosunkach. Nie dziw więc, że oko moje spoczywało na nim z żywem zaciekawieniem.
Jechał o pół długości końskiej naprzód, a blask chylącego się ku widnokręgowi słońca oblewał go złotymi promieniami. Był „śniady i piękny“ jak mówi Pismo Święte o Dawidzie. W jego oryginalnych rysach tkwiła obok młodocianej miękkości pewna moc wyrazu i silna energia woli, w postawie zaś i w każdym ruchu wyrażała się samoistność i pewność siebie, zakazująca wyraźnie traktowania go jak dziecka, choć nie mógł liczyć więcej nad lat szesnaście.
Mimowolnie przypomniałem sobie czytane dawniej opowiadania i historye o odwadze, jaką tu w „far west“ odznaczają się nawet dzieci, a samoistność jego odnosiła się zapewne nietylko do jego charakteru, lecz i materyalnych stosunków, gdyż nie byłby mnie pytał o cenę konia.
Wtem ściągnął cugle.
— Czy zmierzacie do New Venango, sir?
— Tak.
— I przybywacie oczywiście z sawanny?
— Jakto chyba po mnie widzicie.
— Ale nie jesteście westmanem!
— Czy cieszycie się wzrokiem tak bystrym, że to poznajecie natychmiast?
— Jesteście Niemiec.
— Tak. Czy wymowa moja angielskiego języka świadczy, że jestem cudzoziemiec?
— Trochę. Jeśli wam to na rękę, to pomówimy naszym ojczystym językiem!
— Co, wy jesteście z tej samej ojczyzny?
— Ojciec mój jest Niemcem. Ja urodziłem się nad Quicourt. Matka moja była Indyanką z plemienia Assineboinów.
To wyjaśniło mi odrazu szczególny krój jego twarzy, oraz ciemną barwę cery. Matka zatem umarła, a ojciec żył. Natknąłem się tu prawdopodobnie na szczególniejsze stosunki i to, co czułem, dla chłopca, było czemś więcej od pustej ciekawości.
— Spojrzyjcieno tam! — wezwał mnie, podnosząc rękę. — Widzicie dym, wychodzący jakby z pod ziemi?
— Ach! Jesteśmy więc nareszcie nad szukanym przezemnie bluffem, w którym leży New Venango! Czy znacie Emery Forstera, księcia naftowego?
— Trochę. Jest ojcem żony mojego brata, żyjącej z mężem w Omacha. Wracam teraz stamtąd z odwiedzin i wstąpiłem tutaj. Czy macie coś do czynienia z Forsterem, sir?
— Nie. Udaję się do store’a na zakupy, a zapytałem tylko dlatego o Forstera, że jako znaczny książę naftowy przedstawia ciekawą osobistość dla każdego przybywającego w te strony.
— Czy widzieliście go już kiedy?
— Nie!
— O i owszem! Widzicie go nawet teraz, gdyż jedzie u waszego boku! Przedstawiliśmy się sobie niedostatecznie, ale to można sobie darować; prerya nie zna ceremonii.
— Ja nie podzielam tego zdania — odrzekłem, nie zwracając na Jankesa ani jednego spojrzenia. — Sądzę nawet, że prerya wytworzyła bardzo surową dystynkcyę, tylko miarą jej nie jest kabza, lecz znaczenie człowieka. Dajcie jednemu z waszych aroganckich książąt naftowych pistolet, z którego tak znakomicie strzelacie i poślijcie go na Zachód, a zginie pomimo swoich milionów. A zapytajcie natomiast któregokolwiek z westmanów, panujących z rusznicą w ręku nad preryą o monney, to zaśmieje wam się w oczy. Tam, gdzie człowiek tyle właśnie znaczy, ile niebezpieczeństwo, któremu da radę, spełni moja patentowana czapka lepsze usługi niż ćwierć lub pół tuzina źródeł oleju skalnego. Prerya nadaje swoje prawa i przepisy grzeczności nie przez nauczyciela tańców, lecz nożem!
Oko jego zabłysło szybkiem, jasnem, spojrzeniem, które przemknęło od Forstera do mnie. Zauważyłem, że przemówiłem po jego myśli. Mimo to on nie zaniechał sprostowania:
— Nie odmawiam wam zupełnie słuszności, sir, ale chyba się znajdzie tu lub ówdzie traper, czy skwater, który nie zaśmiałby się, gdyby go spytano o „kruszec.“ Czy słyszeliście kiedy o Old Firehandzie?
— Czemużby nie? Jest jednym z najbardziej poważnych westmanów. Nie spotkałem go jednak dotąd, co prawda.
— No, widzicie, on i Winnetou, którego przecież znacie, a więc biały i czerwony, należą właśnie do takich, jakich mam na myśli. Ci ludzie mają każde „open“ i każde „shut“ w górach i mogliby was zaprowadzić do pokładów złota i srebra, o których istnieniu i obfitości nikomu się nie śni. Wątpię, czyby który z nich zamienił się z nafciarzem!
— Pshaw! Harry — wtrącił Forster — sądzę, że nie zechcesz robić aluzyi!
Chłopak nie odpowiedział, ja zaś rzekłem chłodno:
— Nafciarz w każdym razie swoich skarbów nie odkrył i nie odważyłby się narazić życia przy ich eksploatacyi. Przyznacie zresztą, mój młody master, że wasza odpowiedź jest tylko potwierdzeniem tego, co ja mówię. Prawdziwy myśliwiec może znaleźć żyłę, ale za jej zawartość nie sprzeda wolności, którą ceni nadewszystko. Lecz oto bluff, a zarazem cel naszej podróży.
Zatrzymaliśmy się nad krawędzią parowu i spojrzeliśmy na małą osadę, której liczbę domów wyobrażałem sobie znaczniejszą. Dolina, leżąca przed nami, tworzyła jakby wązkie koryto, otoczone zewsząd pnącemi się stromo skałami i przecięte w środku pokaźną rzeczką, która przebijała się pomiędzy zbliżonemi do siebie skałami. Cały teren poprostu zakryty był urządzeniami, potrzebnemi do wydobywania oleju skalnego. W górze, tuż nad rzeką, znajdował się świder w pełnym ruchu. W pośrodku przed właściwemi zabudowaniami fabrycznemi stał dom, mimo swej prowizoryczności dość okazały, a gdzie tylko okiem sięgnąć wszędzie widziało się deszczułki, dna i gotowe kadzie, próżne lub napełnione cennym palnym materyałem.
— Tak, to jest bluff, sir — odrzekł Harry. — Po tamtej stronie widzicie store, a zarazem restauracyę, boardinghouse, gdzie można dostać wszystkiego, czego kto zapragnie, a tu prowadzi droga na dół. Jest trochę stroma tak, że trzeba zsiąść z konia, ale niebezpieczeństwa niema. Czy pójdziecie z nami?
Zeskoczyłem szybko z siodła, a on także, mówiąc:
— Weźcie konia do ręki!
— Swallow sam zejdzie — odrzekłem. — Schodźcie naprzód!
On wziął swego konia za cugle, a mój mustang zaczął iść bez osobnego wezwania. Forster szedł z tyłu ze swoim koniem powoli i ostrożnie. Przy tej sposobności przypatrzyłem się gibkim i zręcznym krokom idącego przedemną chłopca, którego osobistość zajmowała mnie z każdą minutą coraz bardziej. Na dnie doliny wsiedliśmy znowu na konie. Chciałem się pożegnać, sądząc, że obaj pojadą wprost do wspomnianego już domu mieszkalnego, gdy tymczasem mnie wypadała droga do sklepu.
— Dajcie pokój, człowieku! — odezwał się Forster. — My jedziemy także do store’a, gdyż mam z wami załatwić jeszcze pewną drobnostkę!
Miło mi było ze względu na młodzieńca, że zabawię dłużej w tem towarzystwie, nie pytałem jednak Forstera o jaką drobnostkę mu chodzi. Na wyjaśnienie nie długo czekałem. Gdy bowiem zsiadłem z konia koło „Store and boardinghouse“, jak brzmiał napis, umieszczony na drzwiach prostego domku, zeskoczył Forster także ze swego i ujął Swallowa za uzdę.
— Ja kupię od was tego konia. Ile żądacie?
— Ja go nie sprzedam!
— Dam dwieście dolarów.
Zaśmiałem się przecząco.
— Dwieście pięćdziesiąt!
— Nie trudźcie się, sir!
— Trzysta!
— Nie mam go na sprzedaż!
— Trzysta, a nad to cenę tego wszystkiego, co weźmiecie ze store’a.
— Czy wam się zdaje, że człowiek z preryi sprzeda konia, bez któregoby zginął?
— To odstąpię wam mego w dodatku!
— Trzymajcie sobie swoją patentowaną szkapę. Ja nie dam za nią ani włoska z mojej czapki!
— Ale ja muszę mieć waszego konia! — odparł niecierpliwie. — On mi się podoba!
— Bardzo wierzę, ale go nie dostaniecie. Jesteście na to za ubogi, by za niego zapłacić.
— Za ubogi?! — Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciał przestraszyć. — Czy nie słyszeliście, że jestem Emery Forster? Kto mnie zna, wie bardzo dobrze, że mogę zapłacić za tysiąc takich mustangów!
— Wasza kieszeń nic mnie nie obchodzi. Jeśli możecie istotnie dobrze zapłacić, to udajcie się do handlarza po dobrego konia, a puśćcie teraz mojego!
— Jesteście nieznośny bezwstydnik, wiecie? Taki obdartus, jak wy, któremu palce z butów wyglądają, powinien się cieszyć, jeśli dostaje pieniądze na nowe buty, bo w ten sposób raz przynajmniej przyjdzie do nich na drodze uczciwej!
— Emeryku Forsterze, weźno swój język na wodze, bo możesz się łatwo przekonać w nader rzetelny sposób, że człowiek, który jedynym nabojem prochu aż nadto jest zapłacony, bardzo prędko gotów jest uiścić tego rodzaju zapłatę!
— Oho, mój chłopcze! To nie sawanna, gdzie pierwszy lepszy rabuś robi, co mu się podoba. W New Venango jestem ja jedynym panem i władcą i kto mnie po dobremu nie słucha, tego przyprowadzam do rozumu na innej drodze. Podałem ostatnią cenę. Dostanę konia, czy nie?
Każdy inny westman byłby już dawno odpowiedział na to bronią, ale zachowanie się Forstera bawiło mię raczej, niż gniewało, z drugiej strony zaś ze względu na jego towarzysza tak postępowałem, wobec niego samego bowiem byłbym się inaczej zachował.
— Nie — odpowiedziałem zatem spokojnie. — Puśćcie!
Sięgnąłem po cugle, które on trzymał w ręku. On natomiast pchnął mnie w pierś, że aż się zatoczyłem i wskoczył na siodło.
— Tak, teraz ci pokażę, że Emery Forster potrafi kupić konia nawet wówczas, kiedy mu się go odmawia. Tu stoi mój i należy do ciebie. Rachunek w store zapłacę, a po dolary możesz przyjść, kiedy ci się spodoba! Chodź, Harry; skończyliśmy!
Wezwany nie pojechał odrazu, lecz zatrzymał się jeszcze na chwilę i spojrzał z zaciekawieniem w moje oczy. Gdy jednak nie gotowałem się do odebrania własności na sposób strzelecki, przemknęła mu po twarzy głęboka wzgarda.
— Czy wiecie, co to jest kujot, sir? — zapytał.
— Tak — odrzekłem spokojnie.
— Cóż o nim sądzicie?
— To tchórzliwe i niegodne uwagi zwierzę, które ucieka przed samem szczekaniem psa.
— Macie słuszność. Tą odpowiedź mogliście łatwo dać, ponieważ... sami jesteście kujotem!
Po tych słowach odwrócił się z nieopisanym gestem lekceważenia i podążył za „panem i władcą“ z New Venango.
Ja milczałem, wiedząc, co czynię. Swallow jeszcze był dla mnie nie przepadł, a zostawiając go na krótki czas u Forstera, mogłem znowu zobaczyć Harrego, którym się bardzo zająłem. Ostatnich słów jego, ponieważ z jego ust wyszły, nie uważałem za obelgę.
Ze sklepu wyszło było kilku ludzi i przysłuchiwało się naszym niebudującym układom. Jeden z nich przywiązał teraz konia Forstera do słupa i przystąpił do mnie. W tym hultaju o ryżej głowie i zapitej twarzy poznać było zdaleka Irlandczyka.
— Nie żałujcie tego targu, master! — rzekł. — Źle na tem nie wyjdziecie. Czy zabawicie dłużej w New Venango?
— Nie czuję do tego najmniejszej ochoty! Czy wy jesteście właścicielem tego sławnego etablissement?
— Ja właśnie, a ono rzeczywiście jest sławne. Pod tym względem macie słuszność. Sławne, dopóki znajdują się tacy, którym brandy gładko płynie po języku. Wy może nawet ku swemu szczęściu przybyliście tutaj!
— Jakto?
— Zaraz wam to wyjaśnię. Moglibyście zostać u mnie i to nietylko na dziś, jutro i pojutrze, lecz na zawsze, Potrzeba mi właśnie boardkeepera, któryby nie skakał zaraz, jak dostanie tęgiego kopniaka. W naszym interesie jest ambicya często rzeczą zbyteczną i szkodliwą. Widziałem dopiero co, że wy potraficie znieść nawet porządnego szturchańca. Zgódźcie się, a skorzystacie na tem dobrze!
Właściwie brała mnie wielka ochota dać temu człowiekowi po twarzy, ale jego oferta bawiła mnie raczej, aniżeli złościła. Nie odpowiedziawszy więc nic na to, wszedłem do jego domu na zakupno rzeczy, których potrzebowałem. Kiedy zapytałem o cenę wybranych przedmiotów, spojrzał na mnie zdumiony i rzekł:
— Czy nie słyszeliście, że Emery Forster chce za wszystko zapłacić? On słowa dotrzyma, możecie więc te wszystkie rzeczy wziąć, chociażbyście nie mieli ani jednego penny.
— Dziękuję! Jeśli ja sobie co kupuję, to płacę swoimi pieniądzmi, a nie potrzebuję pieniędzy koniokrada.
Kupiec chciał się sprzeciwiać, ale gdy zobaczył pełną garść złotych monet, które wyjąłem z za pasa, ukazał się na jego twarzy wyraz nadzwyczajnego respektu. Teraz rozpoczął się handel z ową przebiegłością i uporem, z jakim zawsze w tamtych stronach wyzyskują obcego, jak tylko potrafią.
Nareszcie zgodziliśmy się. Za stosunkowo grube pieniądze kupiłem zupełnie nowe traperskie ubranie i zaopatrzyłem się w żywność i amunicyę na tyle, że znowu mogłem przez pewien czas wytrzymać.
Tymczasem zapadł wieczór, a dolinę przysłoniła głęboka ciemność. Nie miałem ochoty zamieszkać w nizkim i dusznym boardroomie. To też zarzuciłem napełniony po samą górę worek z obrokiem na plecy i wyszedłem na dwór. Chciałem się udać do Forstera, aby go pouczyć o jego prawach jako panującego.
Droga wiodła wzdłuż rzeki. To, czego przedtem nie zauważyłem, zajęty bardzo towarzyszem Forstera, to zastanowiło mnie teraz. Oto woń nafty, napełniająca całą dolinę, wzmogła się w pobliżu wody. Rzeka niosła widocznie na swych falach niemałą ilość tego materyału palnego.
Szereg domów, do których się zbliżałem, rozciągał się przedemną czarną masą. Kiedy jednak skręciłem nieco tak, że zobaczyłem dom właściciela, padł z werandy jego jasny blask światła, wskutek czego spostrzegłem, że na niej siedziało małe towarzystwo. Będąc już koło płotu, który otaczał placyk przed domem, usłyszałem lekkie parskanie i wyjaśniłem sobie zaraz jego przyczynę.
Wiedziałem, że nikt obcy nie zdoła Swallowa wprowadzić do stajni. Musiano go też pozostawić na wolnem powietrzu i przywiązano tuż pod werandą, ponieważ tam najlepiej można go było pilnować. Przekradłem się pocichu przez ciemne miejsca placu aż do nizkiego muru, w który wpuszczone były dźwigary lekkiego, dachowego pokrycia. W ten sposób dostałem się całkiem blizko do konia i ujrzałem ku swemu zadowoleniu także Harrego w hamaku. Miał on właśnie zamiar wytłómaczyć coś siedzącemu obok niego Forsterowi. Nie odwracając wzroku od towarzystwa, przywiązałem worek do siodła Swallowa. Dzielny koń nie dał zdjąć z siebie uzdy. Gdybym był gwizdnął, kiedy Forster na nim odjeżdżał, byłby go pewnie zrzucił i powrócił do mnie.
— To niepotrzebne i zbrodnicze przedsięwzięcie, dear uncle, nie obliczyłeś sobie chyba tego dokładnie — powiedział chłopiec.
— Czy chcesz mnie może uczyć kalkulacyi? Ceny nafty dlatego są takie nizkie, że źródła dostarczają jej zbyt wiele. Jeśli zatem jeden z nas i drugi pozwoli tak przez miesiąc spływać nafcie, to ona podrożeje, a my zrobimy interes, powiadam ci, świetny interes. Tak postanowiono i każdy dotrzyma przyrzeczenia. Puszczę teraz z dolnej jamy wszystko do naszego Venango River. Zanim ceny podskoczą, trafimy dalej w górze na ropę, a ponieważ mam dużo beczek, prześlę potem w przeciągu kilku dni taką ilość nafty na Wschód, że przyniesie mi to setki tysięcy.
— To nie jest uczciwe przedsięwzięcie. Zapomnieliście także, jak widzę, o źródłach w starym kraju i gdzieindziej. Wasze postępowanie podnieci tamtejszą konkurencyę natychmiast do jak największych wysiłków, wy sami zaś dacie w rękę broń śpiącemu jeszcze przeciwnikowi. Zresztą zapasy, nagromadzone tu w Stanach, są tak wielkie, że wystarczą na długi czas.
— Nie wiesz, jak wielkie jest zapotrzebowanie i dla tego nie możesz wcale o tem wydawać sądu, a wogóle jesteś jeszcze na to za młody.
— To należałoby wpierw udowodnić!
— Dowód bardzo blizki. Czy nie przyznałeś mi dopiero przed chwilą, że pomyliłeś się co do owego woodsmana, czy czem tam był ten człowiek? Nie byłbym nigdy przypuścił, że tobie mogłoby się podobać w takiem towarzystwie.
Harry się zarumienił i odpowiedział natychmiast:
— Ja wyrosłem w takiem towarzystwie, wiesz o tem, żyłem dotychczas w ciemnych ostępach i musiałbym chyba ani trochę ojca nie kochać, gdybym tem „towarzystwem“ gardził tylko z powodu jego zewnętrznej postaci. Bywają w niem ludzie, którym niejeden z waszych gentlemanów i dumnych baronów pieniężnych nie dorówna pod względem wewnętrznej wartości. Zresztą niema dziś mowy o pomyłce, gdyż powiedziałem, że mi się tylko inaczej zdawało, a ja zwykłem czynić różnicę między przypuszczeniem a twierdzeniem.
Forster chciał odpowiedzieć, ale nie zdołał, gdyż w tej chwili nastąpił huk, jak gdyby ziemia pod nami pękła na dwoje. Zadrżało pod nogami, a gdy oko zwróciłem w bok, z przerażeniem ujrzałem w górnej części doliny, tam, gdzie pracował świder, rozpalony słup ognia, który buchał prostopadle w górę prawie na pięćdziesiąt stóp, w górze się rozpływał, a potem spadając na ziemię, zalewał teren z niepohamowaną szybkością. Wnet zaczął się wciskać w narządy oddechowe ostry odór, zdawało się, że powietrze napełnione jest lekkim eterycznym ogniem.
Znałem to straszne zjawisko, ponieważ widziałem je w całej okropności w dolinie Kanawha i stanąłem jednym skokiem wśród skamieniałego ze strachu towarzystwa.
— Pogaście światła, prędzej gaście światła! Świder trafił na ropę, a wy nie zakazaliście palić ognia w pobliżu. Teraz gazy się rozchodzą i zapalają. Pogasić światła, bo w dwie minuty obejmie pożar całą dolinę — zawołałem.
Biegałem od jednego płonącego kandelabra do drugiego, ale w górnych pokojach świeciły się również lampy, a od strony store’a błyszczało także światło. W dodatku fale tryskającej wysoko ropy rozlały się z niewiarygodną chyżością po całej górnej dolinie i dopłynęły do rzeki, wobec czego należało tylko o tem pomyśleć, żeby samo życie ocalić.
— Ratujcie się, ludzie, biegnijcie na miłość Boga! Starajcie się dostać na górę! — wołałem dalej.
Nie troszcząc się o nikogo więcej, porwałem Harrego w ramiona i w następnej chwili siedziałem już z nim na siodle. Nie rozumiejąc mojego postępowania i nie doceniając niebezpieczeństwa, bronił się Harry, jak mógł, przed memi objęciami, ale ponieważ w takich chwilach siła człowieka zwiększa się do najwyższych granic, przeto ustały jego wysiłki prawie zupełnie pod naciskiem moich rąk. Swallow, którego instynkt uczynił zbytecznem używanie cugli i ostróg, poniósł nas szalonym pędem w dół rzeki.
Do ścieżki górskiej, którą z sawanny zeszliśmy do New Venango, nie mogliśmy się dostać, gdyż strumień żaru przepłynął już koło niej. Można się było ocalić tylko, umykając wstecz, ale za dnia nie zauważyłem nic podobnego do drogi, przeciwnie ściany skalne schodziły się tak ciasno, że rzeka pieniąc się zdobywała sobie wyjście przemocą.
— Powiedzcie — rzekłem do Harrego w trwożnej obawie — czy prowadzi jaka droga z doliny?
— Nie, nie! — stękał, usiłując kurczowo wydostać się z moich objęć. — Puście mnie, mówię wam, puśćcie! Nie potrzebuję was, wystarczę sobie sam!
Oczywiście, że nie zważałem na to żądanie i badałem wązki pas horyzontu, utworzony przez stromo schodzące się ściany skalne. Wtem poczułem ucisk w okolicy pasa, a równocześnie zawołał chłopiec:
— Co chcecie ze mną zrobić? Puśćcie mnie, bo w przeciwnym razie wbiję wam w brzuch własny wasz nóż!
Ujrzałem w jego ręku błysk ostrza; to był mój nóż bowie, który mi on wyrwał. Nie mając czasu na długie wyjaśnienia, złączyłem oba jego przeguby w mojej prawej ręce, obejmując go lewą coraz mocniej.
Niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą chwilą. Rozżarzony strumień dosięgnął już był składów, zaraz też zaczęły z donośnym hukiem pękać beczki, wylewając równocześnie swą zawartość, palącą się jasno, do morza płomieni, które rosło w ten sposób i posuwało się naprzód z coraz większą chyżością.
Powietrze było tak gorące, że się można było udusić. Miałem uczucie, jak gdybym się już gotował w garnku wrzącej wody, a tymczasem gorąco i posucha wzmagały się z taką siłą, że wydało mi się, iż płonę wewnątrz. Nie wiele brakowało mi do utraty przytomności, ale chodziło nie tyle o moje życie, ile o życie chłopca.
— Come on, Swallow, naprzód, naprzód, Swallow!
Straszny żar spalił mi słowa na ustach, że dalej mówić nie mogłem. Szczęściem zachęcanie konia do pośpiechu było zbyteczne, gdyż dzielne zwierzę pędziło z niemożliwą prawie szybkością. Pomimo że przebiegłem w ten sposób dość znaczną przestrzeń, przekonałem się, że z tej strony rzeki nie było wyjścia. Płomienie oświetlały dość jasno skaliste ściany, aby zobaczyć, że wspiąć się na nie nie można. Dlatego powiedziałem sobie w duchu: jazda na drugą stronę rzeki! i rzuciłem się do wody, ścisnąwszy kolanami mustanga, by go zmusić do skoku. Fale rzeki podniosły się wysoko i złały się nad nami. Poczułem w żyłach nową siłę, nowe życie, ale koń zniknął podemną. To jednak było mi teraz obojętnem, ja pragnąłem jak najprędzej dostać się na drugi brzeg. Dotąd był Swallow szybszy od żywiołu płomieni. Teraz jednak zaczął ogień spływać rzeką, podsycany ustawicznie ropą, płynącą ze źródła. Zdawało się, że mnie dosięgnie za minutę, za sekundę, a może nawet w tej chwili. Nieprzytomny chłopiec trzymał się mnie stężałemi śmiertelnie ramionami. Płynąłem, jak jeszcze nigdy w życiu, a raczej nie płynąłem, lecz ciskałem sobą w szalonych skokach przez nurty, prześwietlone aż do dna drgającemi światłami. Ogarnął mnie straszny, straszny lęk... Wtem parsknęło tuż przy mnie. „Swallowie, mój wierny, dzielny, czy to ty?“ Tu już brzeg, a tam wsiądę znowu na siodło, pomyślałem sobie, ale niestety nie mogłem się na nie wydostać... Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu leżeć... Skoczyłem jeszcze raz... i udało się... „Swallowie precz, precz, dokąd chcesz, tylko precz z tego piekielnego pożaru!
Wiedziałem, że pędzę dalej, ale nie troszczyłem się o to, dokąd. Oczy moje leżały w dołach jak roztopiony kruszec, a wpadające przez nie światło przepalało mi mózg. Język wylazł z pomiędzy wyschniętych warg, w całem ciele miałem uczucie, jak gdyby składało się z jarzącego się próchna, którego wiotki popiół może się rozpaść każdej chwili. Koń stękał i jęczał podemną prawie ludzkim głosem. Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały, wyskoki, rozpadliny, krawędzie i szczyty w tygrysich i wężowych ruchach. Prawą ręką objąłem jego szyję, a lewą trzymałem wciąż jeszcze chłopca. Po jeszcze jednym strasznym, dalekim, skoku minęliśmy skalną ścianę. Pobiegliśmy jeszcze kilkaset kroków od ognia w głąb preryi, Swallow stanął, a ja zesunąłem się na ziemię.
Rozdrażnienie i nadmierny wysiłek były tak wielkie, że przezwyciężyły opanowujące mnie zemdlenie. Podniosłem się znów powoli, objąłem rękoma szyję wiernego zwierzęcia, któremu drżały wszystkie członki ciała i całowałem je wśród szlochania z żarliwością, z jaką rzadko chyba całowano wybraną serca.
— Drogi Swallowie, dzięki ci, ocaliłeś nas obu. Tej godziny nigdy ci nie zapomnę!
Niebo płonęło jak krew, a dym rozpętanego żywiołu unosił się w gęstych, czarnych, poprzerywanych purpurowymi promieniami kłębach nad ogniskiem zniszczenia. Nie było jednak czasu na te rozmyślania, gdyż przedemną leżał Harry, blady, zimny i sztywny, ciągle jeszcze trzymając kurczowo nóż w ręce. Wydało mi się, że już nie żyje, że utonął w nurtach rzeki, gdy tymczasem ja chciałem go wydrzeć płomieniom.
Przemokłe jego ubranie przylegało ściśle do martwych jego członków. Na pobladłej twarzy igrały ponure odblaski ognistych promieni, wyskakujących ponad krawędź doliny. Wziąłem go na ręce, odgarnąłem mu włosy z czoła, natarłem skronie, przyłożyłem usta do jego warg, aby w nieruchomą pierś wetchnąć mój oddech. Jednem słowem czyniłem wszystko, do czego byłem zdolny w mej bezsilności, aby go przywołać do życia.
Nareszcie drgnęło jego ciało, z początku nieznacznie, a potem coraz widoczniej. Serce zaczęło bić, a pierś słabo się poruszać. Chłopiec zbudził się, otworzył szeroko oczy i wpatrzył mi się w twarz z nieopisanym wyrazem. Wkrótce ożywił się wracający do życia wzrok i Harry zerwał się z głośnym okrzykiem:
— Gdzie jestem? Kto wy? Co się stało? — zawołał.
— Jesteście ocaleni z pożaru, który szaleje tam na dole!
Dźwięk mojego głosu i widok wciąż jeszcze buchających wysoko płomieni wróciły mu przytomność zupełnie.
— Pożar? Na dole? To prawda! Na Boga tam się paliło! A Forsterowie...
Jak gdyby pod wpływem wyobrażenia o strasznem niebezpieczeństwie, w jakiem zostawił krewnych, podniósł groźnie rękę i krzyknął:
— Panie, jesteście tchórz, nędzny tchórz, kujot, jak jużeście to słyszeli. Mogliście ich ocalić wszystkich, wszystkich, tymczasem umknęliście, jak szakal przed szczekaniem nędznego psa. Gardzę wami i wracam do nich!
Chciał odejść, ale go przytrzymałem za rękę.
— Zaczekajcie! Nic się już nie da zrobić. Pędzicie tylko w swoją własną zgubę!
— Puśćcie mnie! Z tchórzami nie chcę nic więcej mieć do czynienia!
Wyrwawszy rękę, popędził. Ja równocześnie poczułem w mych palcach jakiś mały przedmiot. Był to pierścień, który zsunął się Harremu z palca podczas silnego szarpnięcia. Ruszyłem za chłopcem, lecz on w tej chwili zniknął wśród stromo spadających skał. Trudno było gniewać się na niego. Był jeszcze młody, a katastrofa zabrała mu spokój, niezbędny do słusznego osądzenia stanu rzeczy. Schowałem zatem pierścień i usiadłem, aby wypocząć po nadludzkim wysiłku, zostać tam przez noc, zaczekać na świt, gdyż przedtem nie podobna było dostać się do bluffu.
Wszystkie me nerwy drgały, a dolina, w której żar naftowy wciąż jeszcze płonął, wydawała mi się piekłem, z którego umknąłem. Stare ubranie, które miałem na sobie, spadało ze mnie jak hubka. Wdziałem nowe, które podczas przeprawy przez rzekę zmokło i zostało nienaruszone.
Swallow leżał blizko mnie spokojnie, nawet trawy, której było podostatkiem, nie tknął. Dzielne zwierzę ucierpiało tak samo jak ja, albo nawet jeszcze więcej. Co się stało z mieszkańcami doliny? Pytanie to nie dawało mi zasnąć, pomimo że potrzebowałem bardzo spoczynku. Czuwałem przez całą noc i wychodziłem często na krawędź bluffu, by spojrzeć na dół. Ogień nie miał już tych rozmiarów, co przedtem, ale mimoto przedstawiał widok, którego nigdy nie zapomnę. Nafta biła na wysokość trzydziestu łokci z szybu w powietrze. Ten promień nafty płonął, rozpryskiwał się w górze na poszczególne snopy i tysiące iskier, spadał na ziemię i pędził potem, jak wstęga ognia wysokości dwu ludzi ku rzece, zajmując natychmiast całą jej szerokość. Tak trwało do rana i tak musiało się palić, dopóki nafta tryskała z szybu, jeśliby nie udało się ognia zagasić. Światło dzienne złagodziło intenzywność barwy płomieni. Kiedy teraz znowu na dół spojrzałem, zobaczyłem, że z wyjątkiem małego domku, położonego na najwyższem miejscu doliny, dokąd ogień nie mógł się dostać, zniknęło wszystko. Dom mieszkalny, zabudowania fabryczne i wszystkie inne, jakie się tu znajdowały, stały się wraz z zapasami pastwą płomieni. Cały bluff aż do najwyższej krawędzi wyglądał czarno i przedstawiał widok olbrzymiej, pokrytej sadzą, rynki, której zawartość zwęglił nieuważny kucharz.
Przed ocalonym domkiem stało kilkoro ludzi, a pośród nich Harry. Śmiały chłopiec odważył się widocznie zejść tam w nocy. Teraz za dnia potrafiłoby to każde dziecko. Ścieżką więc, którą poprzedniego dnia dostałem się do doliny, poszedłem ku domkowi. Zauważyłem, że Harry, wskazując na mnie, zwracał uwagę drugich na moją osobę. Jakiś człowiek zniknął w domku i wyszedł za chwilę ze strzelbą w ręku naprzeciwko mnie aż do przeciwległego brzegu rzeki, gdzie się zatrzymał i zaczekał, aż przybyłem na brzeg po tej stronie.
— Hallo! — zawołał groźnie. — Co tu jeszcze robicie? Zabierajcie się, jeżeli nie chcecie dostać kulą między żebra!
— Zostałem tu, aby wam pomóc, ile możności — odpowiedziałem.
— Wiem! — zaśmiał się szyderczo. — Taką pomoc znamy dobrze!
— Muszę także pomówić z Harrym.
— To będzie trudno!
— Mam mu coś dać.
— Nie tumańcie mnie! Ciekaw jestem, co by mógł dać taki hultaj! Najpierw tchórzliwy i bez czci, że aż litość bierze, a potem zapala z zemsty naftę!
Przez chwilę nie zdołałem przemówić ani słowa. Ja podpalaczem? Ów człowiek uważał zapewne moje milczenie za skutek złego sumienia, gdyż mówił dalej:
— Widzicie, jaki lęk was zdjął? Tak, wiemy dobrze, o co tu chodzi. Jeśli nie odejdziecie natychmiast, dostaniecie kulą!
Złożył się do mnie ze strzelby, na co ja zawołałem z gniewem:
— A wam co, człeku! O podpaleniu nie może być mowy. Gazy naftowe zapaliły się od waszych lamp i świec. To straszne nieszczęście jest następstwem waszego własnego niedbalstwa.
— Wiem już, wiem! Precz stąd! A może mam wystrzelić?
— Czy byłbym ocalił chłopca z narażeniem własnego życia, gdybym był sprawcą pożaru?
— To wymówka! Gdybyście byli chcieli rzeczywiście tu pomóc i nie umknęli, byliby wszyscy ocaleni, a tak wszyscy się spalili, nędznie się spalili. Posyłam wam za to nagrodę!
Przy tych słowach strzelił do mnie. Oburzenie, które mię opanowało, zatrzymało mię w miejscu, na którem stałem. Nie ruszyłem się, aby ujść kuli i to wyszło mi na dobre, gdyż źle wymierzył i nie trafił. Palce mi drgnęły, aby mu odpowiedzieć niechybną kulą, nie uczyniłem tego jednak oczywiście. Odwróciłem się i skierowałem się z wolna pod górę, nie oglądnąwszy się za nim ani razu. Przybywszy na górę, dosiadłem konia i odjechałem. Jeśli człowieka, kiedy jest wybawcą, zamiast wdzięczności spotka ciężkie oskarżenie o zbrodnię, wówczas najlepiej proch strzepnąć z obuwia.
W kilka dni potem dostałem się na preryę Grawel, gdzie czekałem na Winnetou cały tydzień. Nie cierpiałem przez ten czas niedostatku, gdyż w tych stronach było mnóstwo zwierzyny. Okolica nie mogła mi się też wydać osamotnioną i nudną, gdyż włóczyło się tu kilka hord Siouksów, wskutek czego wciąż znajdowałem się na quivive, aby przez nich nie być spostrzeżonym. Gdy potem przybył Winnetou i dowiedział się odemnie o obecności czerwonych, zgodził się odrazu na to, żeby dalej ze mną pojechać.
Ucieszyłem się tem nadzwyczajnie, że poznam Old Firehanda, gdyż spodziewałem się od niego wiele jeszcze się nauczyć. Droga do niego nie była bezpieczna; zauważyliśmy to zaraz nazajutrz, natrafiwszy na trop Indyanina, który niewątpliwie był na zwiadach.
Zbadałem dokładnie to miejsce. Koń Indyanina przywiązany był do wbitego tu w ziemię kołka i poobgryzał kępki na pół zeschłej trawy preryowej. Jeździec leżał tam i bawił się kołczanem. Przytem złamał mu się jeden grot, on zaś wbrew zwykłej ostrożności Indyan nie pozbierał ułamków. Podniosłem je, żeby się im przypatrzyć. Nie była to strzała myśliwska, lecz wojenna.
— Znajduje się na drodze wojny — rzekłem — ale jest jeszcze młody i niedoświadczony, albowiem byłby ukrył zdradzieckie kawałki, a ślady jego nogi nie pochodzą od nogi dorosłego mężczyzny.
Rzut oka na dalsze odciski przekonał nas, że ten człowiek dopiero niedawno wstał z tego miejsca, gdyż krawędzie ich były dość ostre, a popchnięte, lub przegięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze.
Poszliśmy dalej tym śladem, dopóki cienie nie zaczęły się zanadto przedłużać i nie zaczęło się ściemniać pod wieczór. Zanim jednak zsiadłem z konia, wziąłem dalekowidz do ręki, aby jeszcze raz spojrzeć na okolicę. Staliśmy właśnie na jednej z licznych falistych wyżyn, które w owej części preryi układają się obok siebie jak fale stężałego morza, dzięki czemu widok mieliśmy wolny.
Zaledwie szkła przyłożyłem do oczu, uderzyła mnie prosta, długa, linia, ciągnąca się od wschodu wzdłuż północnego widnokręgu aż do najdalej położonego punktu na zachodzie. Pełen radości podałem Winnetou szkła i pokazałem mu, w którym kierunku ma patrzeć. On potrzymawszy je przez chwilę, odjął nagle od oczu i spojrzał na mnie z wyrazem zapytania na twarzy.
— Czy mój brat wie, jaka to ścieżka? — rzekłem. — To nie droga buffalów, ani też nie wydeptała jej noga czerwonego męża.
— Wiem. Żaden bawół nie przebiegnie takiej przestrzeni, jak ta ścieżka i nikt z Indyan nie potrafi jej poprowadzić. To droga konia ognistego, którego dziś jeszcze zobaczymy.
Podniósł lunetę znowu do oka i przypatrywał się zbliżonemu przez soczewki pasowi szyn. Wtem opuścił nagle szkła, zeskoczył z konia i zbiegł z nim szybko w dolinkę.
To postępowanie miało oczywiście jakiś słuszny powód, wobec tego ja zrobiłem natychmiast to samo.
— Tam nad ścieżką ognistego konia leżą czerwoni mężowie — zawołał. — Znajdują się za wzniesieniem, ale zobaczyłem jednego z ich koni!
Dobrze Winnetou uczynił, że zeszedł z naszego, wzniesionego stanowiska, na którem łatwo było nas dostrzec. Oddalenie było wprawdzie znaczne nawet dla bystrego wzroku Indyanina, ale podczas mojej włóczęgi pośród tych ludzi widziałem u nich często dalekowidze. Cywilizacya rozszerza się ciągle, a chociaż wypiera czerwonoskórych, mimo to daje im w ręce środki oporu przeciwko swej potędze.
— Cóż mój brat myśli o zamiarze tych ludzi? — spytałem.
— Zechcą zburzyć ścieżkę ognistego konia — odrzekł.
— Takie i moje zdanie. Podejdę ich.
Wziąwszy lunetę, prosiłem Winnetou, żeby tutaj na mnie zaczekał i poczołgałem się ostrożnie.
Jakkolwiek pewnem było, że Indyanie nie mieli pojęcia o naszej obecności w ich pobliżu, starałem się, o ile się to dało, posuwać pod osłoną i w ten sposób dostałem się do nich tak blizko, że mogłem, leżąc na ziemi, przypatrzeć im się i policzyć, ilu ich jest.
Było ich trzydziestu, pomalowanych wojennemi barwami i uzbrojonych w strzały i strzelby. Ponieważ liczba koni była znacznie większa, utwierdziło mnie to w przekonaniu, że chcieli zabrać łupy.
Wtem usłyszałem tuż za sobą cichy oddech. Dobywszy noża, odwróciłem się prędko. Był to Winnetou, który nie mógł wytrzymać przy koniach.
— Uff! — szepnął. — Mój brat ośmiela się iść tak daleko. To Indyanie Ponka, najzuchwalsi z Siouksów, a tam leży biały wódz ich, Paranoh.
Spojrzałem na niego zdumiony.
— Biały wódz?
— Czy mój przyjaciel nie słyszał nic jeszcze o okrutnym wodzu Atabasków, Paranohu? Nikt nie wie, skąd tutaj przyszedł, ale to dzielny wojownik, a na radzie szczepu przyjęto go pomiędzy czerwonych mężów. Kiedy wszystkie siwe głowy odeszły do Manitou, otrzymał kalumet wodza i nazbierał dużo skalpów. Później jednak, oślepiony przez złego ducha, zaczął obchodzić się z wojownikami jak z Niggerami i musiał uciec. Teraz znajduje się w radzie Ponków i powiedzie ich do wielkich czynów.
— Czy mój brat zna jego twarz?
— Winnetou zmierzył się z nim na tomahawki, ale biały jest podstępny i nie walczy rzetelnie.
— To zdrajca, ja to widzę. Chce zatrzymać konia ognistego, a moich braci zabić i ograbić.
— Białych ludzi? — spytał zdziwiony. — Wszak on sam od nich pochodzi. Co mój przyjaciel uczyni?
— Zaczekamy, czy Paranoh zniszczy ścieżkę żelaznego konia, a potem pojedziemy naprzeciwko naszych białych braci i ostrzeżemy ich.
Winnetou skinął mi głową. Podówczas zdarzało się nie rzadko, że białe lub czerwone draby wykolejały pociągi, by je potem ograbić.
Zmrok zapadał coraz to głębiej i coraz trudniej było nie stracić z oka postaci nieprzyjaciół. Musiałem dobrze pilnować, co uczynią Indyanie i poprosiłem Winnetou, żeby poszedł do koni i tam na mnie zaczekał. On zastosował się do tego, powiedziawszy wpierw:
— Jeśli mój brat znajdzie się w niebezpieczeństwie, niech wyda głos psa preryowego. Przyjdę mu zaraz na pomoc.
Odszedł, ja natomiast poczołgałem się w kierunku skośnym, ku nasypowi kolejowemu, zwracając bacznie uwagę na każdy szmer. Trwało dość długo, zanim się dostałem do nasypu. Potem przelazłem przezeń i ze zdwojoną ostrożnością zwróciłem się ku miejscu, gdzie poprzednio widziałem Ponków. Dostałem się w ich pobliże i zobaczyłem ich właśnie przy robocie. Blizko tego miejsca leżało, co jest na preryi rzadkością, mnóstwo wielkich kamieni. Dlatego też wybrali Ponkowie prawdopodobnie to miejsce do wykonania zamiaru. Usłyszałem, że narzucali na szyny kamienie dużo i ciężkie, o ile mogłem wywnioskować z oddechu tych, którzy je znosili.
Szkoda było każdej chwili czasu wobec takiego stanu rzeczy. Poczołgałem się tylko niedaleko z powrotem, potem zaś, podniósłszy się, pobiegłem czemprędzej tąsamą drogą, którą tam przybyłem. Nie wiedziałem, w którem miejscu się znajdujemy, ani nie znałem godziny nadejścia pociągu, odgadłem jednak kierunek, z którego należało się go spodziewać. Mógł nadjechać lada chwila, a dla ostrzeżenia trzeba było pójść dość daleko. Byłem w niemałem rozdrażnieniu, a Winnetou, na którego wpadłem, nie poznał mnie prawie i omal nie pchnął nożem..
Po kilku słowach porozumienia byliśmy już na koniach i popędziliśmy ostrym kłusem ku wschodowi. Trochę światła księżycowego byłoby się nam wprawdzie przydało, ale jasne majaczenie gwiazd wystarczało też w pewnej mierze do rozpoznania przestrzeni.
Upłynął jeden kwadrans, potem drugi, dzięki czemu niebezpieczeństwo dla pociągu minęło, jeśliby się tylko udało dokazać tego, żeby nas z pociągu zauważono. Pragnęliśmy jednak uczynić to w tajemnicy przed Indyanami, bo na płaskim terenie widoczne było milami przenikliwe światło lokomotyw amerykańskich. Puściliśmy więc konie wolno i jechaliśmy obok siebie bez słowa na ustach jeszcze dość znaczną przestrzeń.
Nareszcie wydało mi się, że już czas się zatrzymać. Zeskoczyłem więc z konia, a Winnetou zrobił to samo. Po spętaniu koni nazbierałem kupę zeschłej trawy i skręciłem najsuchsze jej części w kształt pochodni, którą po posypaniu prochem łatwo było zapalić.
Ułożeni na kocach, nadsłuchiwaliśmy w ciemną noc, nie odwracając oczu od kierunku, z którego miał nadejść pociąg.
Wtem, po upływie małej wieczności, błysnęło światło w dalekiej, dalekiej odległości. Z początku było małe, a potem zwiększało się coraz bardziej. Niebawem doleciał nas słabo wyraźny łoskot zbliżających się wagonów, a wreszcie stał się podobny do huku dalekich grzmotów.
Nadeszła chwila stanowcza. Pociąg nadbiegł, rzucając przed siebie oślepiający klin światła. Wydobyłem rewolwer i wypaliłem w lont. W tej chwili buchnął proch słupem ognia i zapalił zeschłą trawę. Machając pochodnią, rozpłomieniłem lont, a drugą ręką dałem znak do zatrzymania pociągu.
Maszynista spostrzegł widocznie przez szyby znak ten natychmiast, gdyż już po kilku wahnięciach pochodni rozległy się krótkie, przeraźliwe, gwizdy i w tej samej chwili przykręcono hamulce, a szereg wozów minął nas z łoskotem. Dałem znak Winnetou, żeby ruszył za mną i puściłem się za pociągiem, który zmniejszał w oczach swą szybkość, a nareszcie stanął. Nie zważając na razie na wychylających się z podwyższonych miejsc urzędników, przebiegłem obok wagonów aż do lokomotywy, zarzuciłem koc na reflektor i zawołałem równocześnie głosem, jak można było, najdonośniejszym:
— Pogasić światła!
Latarnie poznikały natychmiast. Albowiem funkcyonaryusze kolei Pacific, to ludek z przytomnością umysłu i szybką decyzyą.
— ’sdeath! — zawołano z lokomotywy. — Dlaczego zakrywacie nam światło, człowieku? Chyba nic się nie stało na przodzie!
— Musimy się znaleźć w ciemności, sir — odrzekłem — przed wami są Indyanie i chcą pociąg wykoleić!
— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak, to jesteście najzacniejszym chłopem, jaki kiedykolwiek potknął się o ten przeklęty kraj — rzekł maszynista, zeskoczył na ziemię i uścisnął mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
W kilka chwil otoczyli nas podróżni, jadący pociągiem.
— Co jest? Co się stało? Dlaczego stoimy? — wołano dokoła.
W krótkich słowach opowiedziałem, o co chodzi i rozdrażniłem tem niemało tych ludzi.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale to nic wobec sposobności dania dobrze po skórze tym czerwonym łajdakom. Jest nas wprawdzie niewielu, lecz wszyscy są dobrze uzbrojeni. Czy wiecie, ilu jest czerwonych?
— Trzydziestu Ponków. Tylu naliczyłem.
— Well! W takim razie dobrze i chętnie zabierzemy się do nich. Ale co to za człowiek tam stoi? Na boga, to czerwonoskórzec!
Sięgnął ręką za pas i chciał się rzucić na Winnetou, który przyszedł tu za mną, a teraz wyprostowany stał niedaleko w półcieniu.
— Zostańcie tu spokojnie, sir! To mój towarzysz myśliwski, który się ucieszy z poznania śmiałych jeźdźców na ognistym koniu.
— To coś innego. Zawołajcie go tutaj! Jak się nazywa?
— To Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? — zawołał ktoś z głębi i jakiś mężczyzna przecisnął się przez stojących półkolem. — Winnetou, wielki wódz Apaczów, jest tutaj?
Był to mężczyzna o iście olbrzymich kształtach, o ile mogłem zobaczyć w ciemności. Wydało mi się też, że nie miał na sobie munduru rozstępujących się przed nim urzędników, lecz ubranie preryowego myśliwca. Stanął przed wodzem i zapytał głosem, w którym wyraźnie przebijała radość:
— Czy Winnetou przypomina sobie jeszcze postać i głos przyjaciela?
— Uff! — odpowiedział zapytany z tą samą radością. — Jak mógłby Winnetou zapomnieć Old Firehanda, największego ze wszystkich myśliwych, chociaż nie widział go od tylu miesięcy!
— Wierzę, wierzę, kochany bracie! To samo było zemną co do ciebie, ale...
— Old Firehand? — zawołano dokoła i z czcią odstąpili wszyscy o krok od wymienionego, jako najsławniejszego wroga Indyan. Z jego osobą łączyło się tyle opowiadań o nieprawdopodobnych wprost aktach odwagi, że zabobon preryowych myśliwców otoczył go nimbem, rosnącym z każdą nową opowieścią.
— Old Firehand? — zawołał także inżynier. — Czemu, wsiadając nie podaliście swego nazwiska? Bylibyście dostali lepsze miejsce, niż każdy inny, którego z grzeczności zabiera się kawałek na Zachód.
— Dziękuję, sir! Moje miejsce mnie wystarczało! Ale nie przegadujmy cennego czasu, lecz naradźmy się, co czynić.
Natychmiast ugrupowali się wszyscy dokoła niego, jak gdyby rozumiało się samo przez się, że jego zapatrywanie będzie najlepszem, ja zaś musiałem powtórzyć moje sprawozdanie dokładniej.
— A więc jesteście przyjacielem Winnetou? — zapytał, gdy skończyłem. — Ja nie bardzo chcę słyszeć o kimkolwiek, ale kogo on szanuje, ten może na mnie liczyć. Macie moją rękę!
— Tak, to mój brat i przyjaciel — oświadczył Winnetou. — Piliśmy z sobą krew przymierza.
— Piliście krew? — zapytał Old Firehand, przystępując do mnie prędko, aby mi się przypatrzeć. — Więc ten człowiek jest chyba...
— Old Shatterhand, pod którego pięścią każdy musi upaść — uzupełnił Winnetou.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand! — wołali stojący dokoła, cisnąc się do mnie.
— Wy jesteście Old Shatterhand? — zapytał inżynier głosem ucieszonym. — Old Firehand, Old Shatterhand i Winnetou, jakież to szczęśliwe spotkanie! Trzej najsławniejsi mężowie Zachodu, trzej niezwyciężeni! Teraz nam już niczego nie brakuje, a czerwone kanalje przepadły! Panowie, rozkazujcie, a będziemy wam posłuszni!
— Jest trzydziestu czerwonych łajdaków, — rzekł Old Firehand — z którymi nie będziemy robić wielkich zachodów. Wystrzelamy ich co do nogi!
— To ludzie, sir! — wtrąciłem.
— Zezwierzęceni ludzie — odparł. — Słyszałem o was dość i wiem, że nawet w największem niebezpieczeństwie pobłażacie tym drabom. Ja jednak jestem całkiem innego zdania. Gdybyście przeżyli to, co ja, nie opowiadałby nikt o Old Shatterhandzie, jako o pobłażliwym. A ponieważ tą hałastrą dowodzi Paranoh, ten odszczepieniec i stokrotny morderca, musi mój tomahawk pożreć ich wszystkich, ale to wszystkich! Mam z nim wyrównać rachunek i to rachunek, pisany krwią.
— Howgh! — potwierdził łagodny zwykle Winnetou. Miał zapewne słuszne powody do przeciwstawienia surowszego zapatrywania mojemu zdaniu wbrew swemu zwyczajowi.
— Bardzo słusznie mówicie — zauważył także inżynier. — Oszczędzanie byłoby tutaj grzechem. Jaki więc jest wasz plan?
— Personal kolejowy zostanie przy wagonach. Wy jesteście urzędnikami, których nie wolno nam wikłać w walkę. Ale tamci wszyscy gentlemani mogą z całą swobodą i przyjemnością wziąć udział w walce i dać tym drabom nauczkę, że nie należy ograbiać pociągu. Zakradniemy się do nich prędko w ciemności i wpadniemy na nich. Ponieważ nie przeczuwają tego, podziała na nich strach więcej niż broń. Skoro tylko ich napędzimy, damy znak ogniem, poczem pociąg będzie mógł ruszyć za nami, ale powoli, ponieważ nie wiemy, czy nam uda się do jego przybycia pousuwać wszystkie przeszkody. A zatem kto idzie z nami?
— Ja, ja, ja... — zawołali wszyscy obecni oprócz personalu kolejowego. Nikt nie chciał siebie wykluczyć od udziału w tej wyprawie.
— Weźcie więc broń i chodźcie. Czasu nie wiele pozostaje, gdyż czerwoni wiedzą, kiedy pociąg ma nadejść, a gdy się spóźni, gotowi łatwo powziąć podejrzenie.
Ja i Winnetou poprowadziliśmy cały orszak. Głęboka cisza zalegała okolicę, ponieważ staraliśmy się unikać najlżejszego nawet szmeru. Nic nie wskazywało na to, że pokój, panujący pozornie na równinie, kryje w sobie przygotowanie do krwawej katastrofy.
Najpierw przeszliśmy sporą przestrzeń w wygodnej wyprostowanej postawie, potem jednak, zbliżywszy się do przypuszczalnego placu boju, położyliśmy się i czołgaliśmy się na rękach i nogach wzdłuż zbocza nasypu.
Tymczasem zeszedł księżyc i zaczął oblewać okolicę spokojnem i czystem światłem. Ta jasność utrudniała wprawdzie podchodzenie, ale była z innej strony korzystna. Wobec równości wzniesień i zagłębień gruntu niełatwoby nam było oznaczyć w ciemności dokładnie to miejsce, gdzie widzieliśmy Ponków, mogliśmy się więc byli natknąć na nich niespodzianie. Tego nie należało się teraz obawiać.
Zatrzymując się ostrożnie od czasu do czasu i podnosząc się z ziemi, rzucałem badawcze spojrzenie ponad wał i zauważyłem teraz na leżącem z boku wzgórzu postać, która rysowała się wyraźnie na widnokręgu. To była straż. A jeżeliby ten człowiek nie tylko zwracał wzrok w dal ku oczekiwanemu pociągowi, lecz także na bliższe otoczenie, to musiałby nas bezwarunkowo zobaczyć.
W kilka minut potem ujrzeliśmy resztę Indyan, leżących nieruchomo na ziemi. Nieopodal stały powiązane konie, okoliczność, utrudniająca bardzo niespodziany napad, gdyż zwierzęta łatwo mogły nas zdradzić. Równocześnie zauważyłem, co urządzili Indyanie celem zatrzymania pociągu. Oto pokładli na szyny jeszcze więcej kamieni, aniżeli poprzednio. Ze zgrozą pomyślałem o losie podróżnych, którzy jechali w wozach, gdybyśmy nie byli spostrzegli zamiaru dzikich.
Posuwaliśmy się dalej naprzód, dopóki nie znaleźliśmy się wprost naprzeciwko oddziału Ponków, i położyliśmy się, pełni oczekiwania z bronią, gotową każdej chwili do użycia.
Pierwszem zadaniem było uczynić straż nieszkodliwą, a pod tym względem nie ufałem nikomu z wyjątkiem Winnetou. Indyanin, który stał na straży, mógł w świetle księżycowem z łatwością rozpoznać każdy szczegół swego otoczenia i musiał wobec panującej dokoła ciszy zauważyć najlżejszy szmer. A gdyby się nawet było udało zaskoczyć go niespodzianie, to aby go pchnąć nożem pewnie, trzeba było koniecznie zerwać się z ziemi i pokazać się reszcie Ponków. Mimoto podjął się Winnetou ochotnie tego trudnego zadania. Poczołgał się i wkrótce ujrzeliśmy, jak wartownik zniknął na ziemi, ale za chwilę stanął znowu w wyprostowanej postawie. Ruch ten odbył się z błyskawiczną szybkością, ale ja wiedziałem odrazu, co miał oznaczać. Indyaninem, stojącym teraz pozornie na straży, nie był już Ponka, lecz Winnetou, który bezpośrednio przyczołgał się do posterunku i powstał prawie w tej samej chwili, kiedy przewrócił strażnika za nogi i natychmiast pozbawił zdolności do wydania głosu.
To była jedna z podziwu godnych sztuczek indyańskich Winnetou, a ponieważ nieprzyjaciele w dalszym ciągu leżeli nieruchomo, musiało przeto całe zdarzenie ujść ich uwagi. Najtrudniejsza rzecz była już dokonana, mogliśmy więc przystąpić do ataku.
Ale zanim jeszcze dano znak do tego, huknął strzał za mną. Ktoś z naszych dotknął nieostrożnie cyngla odwiedzionego rewolweru. Jakkolwiek czerwonoskórcy nie spodziewali się napadu, jednak nie dali się wyprowadzić z równowagi. My zerwaliśmy się z powodu przedwczesnego wystrzału i rzuciliśmy się na nich. Oni zobaczyli nas i pośpieszyli wśród przenikliwych okrzyków do koni, aby przedewszystkiem wydostać się z naszego pobliża, a potem postanowić coś w bezpiecznem stanowisku.
— Have care! — zawołał Old Firehand. — Strzelajcie do koni, żeby te draby musiały pozsiadać, a potem na nich!
Huknęła salwa, a gromada Indyan utworzyła natychmiast bezładny kłąb, poprzewracanych koni i ludzi, oraz jeźdźców, usiłujących umknąć. Lecz ile razy jaki Ponka chciał wypaść, posyłałem za nim ze sztućca Henryego kulę, która powalała konia.
Old Firehand i Winnetou rzucili się natychmiast z tomahawkami w ręku na Indyan. Na energiczną pomoc ze strony reszty białych nie liczyłem od samego początku, pukali też oni z rewolwerów i z innej palnej broni do czerwonych zdaleka, nie trafiając zupełnie i zaczęli nikczemnie uciekać, gdy kilku Ponków rzuciło się na nich z rykiem.
Wystrzeliwszy ostatnią kulę, odłożyłem rusznicę i sztuciec i pośpieszyłem do boku Old Firehanda i Winnetou z tomahawkiem. Tak więc tylko my trzej właściwie walczyliśmy z Ponkami.
Winnetou znałem dostatecznie, nie zważałem zatem na niego. Przeciskałem się natomiast z całej siły do Old Firehanda, bo widok jego przypominał mi dawnych rębajłów, o których tylekroć z zapałem jako chłopiec czytałem. Z rozstawionemi nogami stał on wyprostowany i czekał, dopóki nie napędzimy mu Indyan pod topór, który w jego ręce o olbrzymiej sile spadał co chwila druzgocąco na głowy nieprzyjaciół. Długie, grzywiaste, włosy powiewały mu dokoła odkrytej głowy, a w twarzy, oświetlonej jasno księżycem, odbijała się pewność zwycięstwa, która nadawała jego rysom wyrazu wprost niepokojącego.
Zobaczyłem Paranoha w środku gromady Indyan i starałem się dotrzeć do niego. Lecz on uchodząc przedemną, dostał się w pobliże Apacza i próbował także go ominąć, ale Winnetou to zauważył, poskoczył ku niemu i zawołał:
— Paranoh! Czy pies Atabasków chce uciec przed wodzem Apaczów, Winnetou? Usta ziemi muszą się napić krwi jego, a szpon sępi rozszarpać ciało zdrajcy, ale skalp jego ozdobi pas Apacza!
Rzucił tomahawk daleko od siebie, wydobył nóż z za pasa, ozdobionego czuprynami i pochwycił białego wodza za gardło. Lecz przeszkodzono mu w śmiertelnem pchnięciu.
Kiedy wbrew swojemu zwyczajowi rzucił się na Ponkę z głośnym okrzykiem, zwrócił Old Firehand w tę stronę wzrok swój i objął nim oblicze wroga. Ale pomimo przelotności spojrzenia zobaczył twarz, której nienawidził aż do najgłębszych fibr, której przez długie, długie lata z największym wysiłkiem napróżno szukał, która na tem miejscu niespodzianie nawinęła mu się przed oczyma.
— Tim Finnetey! — krzyknął, rozepchnął Indyan jakby źdźbła trawy i skoczył pomiędzy nich ku Winnetou, chwytając jego podniesioną do ciosu rękę. — Stój, bracie, ten człowiek do mnie należy!
Paranoh stanął zesztywniały ze strachu, usłyszawszy swoje właściwe imię i nazwisko. Zaledwie jednak rzucił okiem na twarz Old Firehanda, wyrwał się z rąk Winnetou, który teraz podzielił swoją uwagę, i jak cięciwą pchnięty pomknął w pole. W tejże chwili ja uwolniłem się także od Indyanina, z którym właśnie walczyłem i puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie miałem z nim wprawdzie żadnych osobistych rachunków, ale gdyby nawet jako właściwy sprawca zamierzonego napadu na pociąg nie zasługiwał na kulę, to jednak wiedziałem, że był śmiertelnym wrogiem Winnetou, a ostatnie chwile pouczyły mnie także o tem, że Old Firebandowi zależało na pojmaniu jego osoby.
Obaj wspomniani pobiegli też natychmiast za Paranohem, nie było jednak nadziei, że zmiejszą tę przestrzeń, o którą ja ich wyprzedziłem. Na domiar złego zauważyłem, że mam do czynienia z doskonałym biegunem. Jakkolwiek Old Firehand, o ile o nim słyszałem, był niezawodnie mistrzem we wszelkich umiejętnościach, potrzebnych do życia na Zachodzie, to jednak zeszedł już był z tych lat, które sprzyjają gonitwie na śmierć i życie, a Winnetou przyznał się już niejednokrotnie, że mnie nie zdoła doścignąć.
Ku swemu zadowoleniu spostrzegłem, że Paranoh popełnił błąd, bo nie zmierzywszy sił swoich dokładnie, pędził na złamanie karku prosto przed siebie i w przerażeniu zaniechał zwyczajnej taktyki Indyan uciekania zygzakiem. Ja natomiast starałem się oszczędzać oddechu i z zupełnem obliczeniem sił moich, oraz wytrwałości, przenosiłem cały wysiłek w biegu na przemiany z jednej nogi na drugą. Ta ostrożność przynosiła mi zawsze korzyść.
Tamci dwaj zostawali w tyle coraz to bardziej, wkrótce nawet nie dolatywał mnie szmer ich oddechu który z początku tuż za sobą słyszałem, a po chwili zabrzmiał już ze znacznego oddalenia głos Winnetou:
— Niechaj się Old Firehand wstrzyma! Mój młody biały brat pochwyci tego płaza Atabasków i zabije go, bo ma nogi wichru i nikt mu nie ujdzie.
Jakkolwiek pochlebiał mi ten okrzyk, nie mogłem się odwrócić, aby zobaczyć, czy zawzięty myśliwiec usłuchał Winnetou. Księżyc świecił wprawdzie jasno, ale wobec zwodniczości jego światła musiałem zbiega nie spuszczać ani na chwilę z oka.
Aż dotychczas nie zbliżyłem się doń ani o krok, spostrzegłszy jednak, że szybkość jego zaczęła się zmniejszać, puściłem się chyżej i wkrótce pędziłem tak blizko niego, że usłyszałem jego sapanie. Nie miałem przy sobie innej broni prócz wystrzelonych rewolwerów i noża,którego teraz dobyłem. Topór byłby mi w biegu przeszkadzał i dlatego odrzuciłem go zaraz po paru pierwszych krokach.
Wtem Paranoh skoczył w bok, ażeby, kiedy w pełnym biegu koło niego przelecę, uderzyć na mnie potem z tyłu. Ja jednak byłem na ten manewr przygotowany i skręciłem w bok w tej samej chwili, wskutek czego całą siłą uderzyliśmy o siebie, a nóż mój wbił mu się w ciało aż po rękojeść.
Zderzenie było tak silne, że runęliśmy obaj na ziemię, z której on się już oczywiście nie podniósł, gdy tymczasem ja zerwałem się natychmiast, nie wiedząc, czy on został raniony śmiertelnie. On jednak nie poruszył się więcej. Odetchnąwszy tedy głęboko, wyjąłem nóż z jego piersi.
Nie był to pierwszy nieprzyjaciel, którego położyłem trupem, a ciało moje nosiło na sobie niejedną pamiątkę po nie zawsze szczęśliwych starciach z wyćwiczonymi w walce mieszkańcami stepów amerykańskich. Ale tu leżał przedemną biały, który zginął od mojej broni. Nie mogłem jakoś obronić się przed uciskającem mnie dziwnie uczuciem, jakkolwiek on zasłużył na śmierć w każdym razie i nie był godny pożałowania.
Kiedy się zastanawiałem, jaką oznakę zwycięstwa sobie wziąć, usłyszałem za sobą pośpieszny bieg jakiegoś człowieka. Rzuciłem się czemprędzej na ziemię, ale nie było powodu do obaw. Był to Winnetou, który w przyjacielskiem zaniepokojeniu pobiegł przecież za mną i zatrzymał się przy mnie.
— Mój brat jest szybki jak strzała Apacza, a nóż jego celu nie chybia — rzekł, ujrzawszy zabitego na ziemi.
— Gdzie jest Old Firehand? — spytałem.
— Jest silny jako niedźwiedź o pierwszym śniegu, ale nogi jego wstrzymuje ręka lat. Czy mój brat nie przyozdobi się skalpem Atabaski?
— Daruję go memu czerwonemu bratu!
Apacz zdjął trzema cięciami skórę z czaszki poległego. Jak zajadle musiał ten łagodny zazwyczaj Winnetou nienawidzieć Tima Finneteya, skoro zdarł mu skórę z głowy! Nie chcąc patrzeć na tę procedurę, odwróciłem się, a wtedy wydało mi się, że posuwają się ku nam trzy ciemne punkty.
— Niechaj się Winnetou położy na ziemi; będzie musiał bronić skalpu białego wodza! — ostrzegłem go.
Nadchodzący zbliżali się z widoczną ostrożnością. Było tam z pół tuzina Ponków, którzy starali się wyszukać rozprószonych swoich ludzi.
Apacz poczołgał się w bok po ziemi, a ja za nim, zrozumiawszy jego zamiar. Old Firehand powinien był być już dawno przy nas, ale straciwszy z oczu Winnetou, pobiegł zapewne w fałszywym kierunku. Teraz zauważyliśmy, że Ponkowie mieli z sobą konie, które prowadzili za cugle. W ten sposób byli w każdej chwili przygotowani do szybkiej ucieczki, nam jednak mogła ta okoliczność grozić niebezpieczeństwem i dla tego musieliśmy przyjść w posiadanie koni. Zatoczyliśmy więc niewielki łuk, dzięki czemu dostaliśmy się na ich tyły, a konie ich znalazły się przez to pomiędzy nami a nimi.
W takiem oddaleniu od placu boju nie spodziewali się oczywiście znaleźć zabitego, to też krzyknęli kilkakrotnie „uff“, ujrzawszy ze zdziwieniem przed sobą nieruchome ludzkie ciało. Gdyby byli przypuścili, że poległ tutaj, nie byliby dążyli tu z takim pośpiechem. Sądzili, że wydostał się z walki zraniony i aż tutaj się dowlókł. Pochylili się nad nim natychmiast, a na widok zohydzenia twarzy wybuchnęli głośnem wyciem wściekłości
To była dla nas stosowna chwila. W sekundzie pochwyciliśmy za cugle konie, które oni wypuścili w przestrachu, wsiedliśmy na nie i popędziliśmy cwałem ku naszym. Na walce nam nie zależało. Wystarczało, że jako bezbronni umknęliśmy trzykroć liczniejszemu wrogowi i oprócz skalpu nieprzyjacielskiego wodza przyprowadziliśmy jeszcze kilka koni.
Z łatwem do wybaczenia zadowoleniem myślałem sobie o minach, jakie z pewnością zrobili za nami oszukani przez nas Ponkowie. Nawet poważny Winnetou nie zdołał się powstrzymać od wesołego okrzyku „uff.“ Mieliśmy też usprawiedliwioną obawę o Old Firehanda, ponieważ mógł się tak samo jak my natknąć na jaki oddział rozbitych.
I obawa ta była słuszna, gdyż po powrocie nie zastaliśmy go na placu boju, chociaż od naszego oddalenia się upłynęło już sporo czasu.
Walka była skończona. Biali, którzy nam pomagali, poznosili zabitych Indyan, gdyż ranni umknęli ze zdrowymi. W pobliżu miejsca, gdzie leżały kamienie, płonęły dwa wysokie ogniska, które oświetlały dostatecznie otoczenie, a zarazem służyły jako sygnał dla personalu pociągu.
Ogień zauważono, tabor zaraz nadciągnął i zatrzymał się koło nas. Urzędnicy zeskoczyli z wagonów i dopytywali się o szczegóły i wynik walki. Kiedy im opowiedziałem, wyrazili nam pochwałę, czego mogli lepiej zaniechać, a konduktor obiecał, że wspomni o nas w swoim raporcie i postara się, aby nasze nazwiska wszędzie wymieniano.
— To niepotrzebne, sir — odrzekłem mu. — Jesteśmy prostymi westmanami i zrzekamy się chętnie takiej sławy. Ale skoro już was taka ochota bierze, to otrąbcie nazwiska reszty walecznych gentlemanów po Stanach. Wypukali oni sporo prochu, słusznie i sprawiedliwie więc należy im się za to uznanie.
— Czy naprawdę tak było, sir? — zapytał, nie mogąc zrozumieć tonu, z jakim to wypowiedziałem.
— Oczywiście.
— Byli zatem waleczni?
— Ponad wszelką miarę.
— Cieszy mnie to niezmiernie. Zanotuję zatem ich nazwiska i ogłoszę je publicznie. Ale gdzie jest Old Firehand, którego nie widzę. Chyba nie znajduje się między poległymi!
Na to zauważył Winnetou:
— Mój brat, Old Firehand, stracił trop Paranoha i zapewne natknął się na nowych nieprzyjaciół. Pójdę z Old Shatterhandem, by go poszukać.
— Tak, musimy odejść czemprędzej — potwierdziłem — gdyż kto wie, czy nie jest w niebezpieczeństwie. Spodziewamy się was jeszcze tu zastać, gdy powrócimy.
Wzięliśmy z sobą tomahawki i strzelby, które porzuciliśmy przed ściganiem Paranoha i pośpieszyliśmy w tym samym kierunku, co przedtem, ponieważ tam należało szukać Old Firehanda.
Nie mogliśmy nic zobaczyć na większą odległość, gdyż na to było za słabe i za blade światło księżyca. Musieliśmy się zdać więcej na słuch, aniżeli na oczy. Z początku i to było niemożliwe, gdyż hałas, pochodzący z pociągu, zagłuszał inne szmery. Dopiero kiedy oddaliliśmy się tak, że go słychać nie było i dokoła otoczyła nas cisza, zaczęliśmy przystawać od czasu do czasu i nadsłuchiwać.
I to przez długi czas pozostało bez skutku. Już mieliśmy zawrócić, przypuszczając, że Old Firehand będzie przy pociągu, kiedy doleciało nas zdala wołanie.
— To musi być brat Old Firehand, gdyż umykający Ponkowie nie zdradziliby się okrzykami — rzekł Winnetou.
— Takie i moje zdanie — odparłem. — Pośpieszmy tam prędko!
Pobiegliśmy równocześnie, ale Winnetou na północ, a ja na wschód. Dlatego zatrzymaliśmy się natychmiast, a Apacz rzekł:
— Czemu brat mój tam się skierował? To było na północy.
— Nie, na wschodzie. Słuchaj!
Okrzyk się powtórzył, ja zaś dodałem:
— To na wschodzie. Słyszę całkiem wyraźnie.
— Na północy; mój brat się myli powtórnie.
— A ja jestem pewien swego ucha. Old Firehand znajduje się w niebezpieczeństwie i nie mamy czasu na sprawdzenie omyłki. Niech mój brat idzie na północ, a ja na wschód. Jeden z nas natrafi wtedy napewno na niego.
— Niech tak będzie!
Z temi słowy pobiegł Winnetou, który nie mylił się zresztą nigdy w tych sprawach, w swoim, ja zaś w moim kierunku. Wkrótce przekonałem się, że słuszność była po mojej stronie, gdyż wołanie zabrzmiało znowu i to o wiele wyraźniej, niż poprzednio. Niebawem ujrzałem grupę walczących ludzi.
— Przybywam, Old Firehand, przybywam! — krzyknąłem, pędząc większymi skokami.
Zobaczyłem grupę wyraźniej. Old Firehand klęczał na ziemi i bronił się przeciwko trzem nieprzyjaciołom, zabiwszy już trzech poprzednio. Byli to ci, którym zabraliśmy konie. Każdy cios mógł go życia pozbawić, a ja byłem jeszcze o pięćdziesiąt kroków. To też zatrzymałem się i wymierzyłem z nabitego poprzednio sztućca. Z powodu niepewnego światła księżycowego, oraz przyśpieszonego biegiem mego tętna i podnieconego oddechu, był to strzał niebezpieczny, gdyż mogłem trafić tego, któremu chciałem dopomóc. Nastąpiły trzy strzały, jeden zaraz po drugim, trzej nieprzyjaciele padli na ziemię, ja zaś popędziłem dalej ku Old Firehandowi.
— Dzięki Bogu! To stało się w sam czas, w ostatniej właśnie chwili, sir! — zawołał do mnie.
— Jesteście ranni? — spytałem, przystąpiwszy do niego. — Chyba nie ciężko?
— Niebezpieczeństwo nie grozi. Otrzymałem dwa cięcia tomahawkiem w nogi. Napastnicy nie mogli do mnie się zbliżyć, dlatego walili w nogi od spodu, że musiałem przyklęknąć.
— Z pewnością dużo krwi upłynęło. Pozwolicie, że was zbadam!
— Tak, tak! Ale, sir, cóż to za strzelec z was, żeście zdołali przy takiem świetle i po takim biegu trafić wszystkich trzech śmiertelnie w samą głowę! Tego tylko Old Shatterhand dokaże. Nie mogłem przedtem podczas ścigania Finneteya zdążyć za wami, gdyż miałem w nodze strzałę, która przeszkadzała mi w biegu. Waszych śladów także nie zdołałem dostrzec i szukałem was długo. Wtem wyrosło z pod ziemi tych sześciu, którzy położyli się byli przedtem płasko na brzuchu, aby mnie bliżej dopuścić. Miałem tylko nóż i pięści, ponieważ dla lepszego biegu odrzuciłem broń inną. Zaczęli mnie rąbać po nogach, kiedy trzech już zakłułem. Trzej pozostali byliby mnie zabili, gdybyście nie byli w samą porę nadbiegli. Nie zapomnę tego nigdy Old Shatterhandowi!
Podczas jego opowiadania zbadałem mu rany; były bolesne, ale szczęściem nie groźne dla życia. Wtem nadszedł Winnetou i dopomógł mi opatrzyć zranione nogi, przyznając się podczas tego otwarcie, że dzisiaj zawiódł go znakomity zwykle słuch. Zostawiliśmy na ziemi sześciu poległych i wróciliśmy do kolei, rozumie się bardzo powoli, ponieważ Old Firehandowi prędki chód sprawiał boleści. To też nie zdziwiliśmy się, że pociągu nie było już po naszym powrocie, gdyż chcąc zastosować się do swej godziny nie mógł czekać dłużej. Konie zdobyte stały przywiązane razem z naszymi, było więc na czem przewieźć Old Firehanda. Musieliśmy oczywiście z powodu niego zatrzymać się na tydzień, a może nawet i dłużej, dopókiby nie nabrał sił do jazdy konnej. W tym celu wskazał on nam miejsce, oddalone o pół dnia jazdy, gdzie były drzewa i woda, gdzie zatem nie tylko dla nas, lecz i dla koni istniały warunki znośnego bytu.






  1. Karawana rabusiów.
  2. Jaskółka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.