<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
W „warowni.“

Upłynął szereg dni, zanim Old Firehand mógł z nami wyjechać do swego „zamku“. Droga, którą odbyliśmy potem szczęśliwie, wiodła przez sam środek obszarów, należących do szczepów nieprzyjacielskich. To też kiedy niebezpieczeństwo mieliśmy już za sobą, mogliśmy wreszcie spocząć i wywczasować się dowoli.
Strzelby nasze milczały w ostatnich dniach, staraliśmy się głosem ich nie zwracać na się uwagi czerwonoskórych, ale mimoto nie doznaliśmy braków, łowiąc dziczyznę w pułapki. Pewnej nocy siedziałem z Old Firehandem przy ogniu, Winnetou zaś był na straży i podczas jednego z okrążeń przystąpił do nas. Old Firehand rzekł do niego:
— Czy mój brat nie usiądzie przy ognisku? Ścieżka Rapahów nie prowadzi w to miejsce. Jesteśmy zatem bezpieczni.
— Oko Apacza stoi zawsze otworem; nie dowierza on nocy, gdyż noc jest jak kobieta — odrzekł Winnetou.
Po tych słowach zniknął znowu w ciemności.
— Nienawidzi kobiet — napomknąłem, chcąc rozpocząć rozmowę, jedną z tych, które się przyjemnie prowadzi pod spokojnie mrugającemi gwiazdami i pamięta potem przez długie lata.
Old Firehand otworzył futerał, który nosił zawsze na szyi, wyjął zeń troskliwie tam schowaną fajkę, napełnił ją powoli tytoniem i zapalił.
— Tak sądzicie? Może się mylicie.
— Wyczułem to z jego słów.
— Tak nie jest — mruknął myśliwiec. — Była na świecie kobieta, o której posiadanie byłby walczył z człowiekiem i dyabłem, ale od owego czasu wypadł mu z pamięci wyraz: skwaw.
— Czemuż nie wprowadził jej do swojego wigwamu?
— Bo kochała innego.
— Indyanin nie pyta o to zazwyczaj.
— Ale ten inny był jego przyjacielem.
— A nazwisko tego przyjaciela?
— Teraz brzmi: Old Firehand.
Podniosłem wzrok, zaskoczony niespodzianką, bo znalazłem się wobec jednej z katastrof, w jakie tak bardzo obfituje Zachód. Nadają one jego postaciom i zdarzeniom owego energicznego charakteru, którym się silnie odznaczają. Oczywiście nie miałem prawa pytać w dalszym ciągu; ale żądza dowiedzenia się, co się potem stało, musiała się przebijać w mojej w minie, gdyż Old Firehand rzekł:
— Zostawcie przeszłość w spokoju, sir! Gdybym chciał o niej mówić, to wy mimo swej młodości bylibyście naprawdę jedynym, któryby to słyszał. Polubiłem was w tym krótkim przeciągu czasu, odkąd razem jesteśmy.
— Dziękuję, sir! Mogę wam powiedzieć otwarcie, że nie jestem także tak zupełnie nieczuły.
— Wiem o tem, wiem. Dowiedliście tego dostatecznie, a bez waszej pomocy byłbym zginął owej nocy. Wpadłem był w dyabelnie trudne położenie i ociekałem krwią jak wielokrotnie ranny bawół, kiedy wy nadeszliście wkońcu. Gniewało mnie to, że nie udało mi się wyrównać rachunku z Timem Finneteyem. Pozwoliłbym sobie tu na miejscu rękę uciąć, gdyby ten łotr pokosztował był mojego żelaza.
Spokojne zazwyczaj i otwarte oblicze mówiącego drgało podczas tych słów gorzką zawziętością. Kiedy tak leżał przedemną z iskrząceini oczyma i zaciśniętemi pięściami, wyobrażałem sobie, że ów rachunek z Paranohem, czy Finneteyem, musiał być nadzwyczajny.
Przyznaję, że ciekawość moja zwiększała się z każdą chwilą. Z każdym innym na mojem miejscu działoby się z pewnością to samo. Spotkałem się tu z nieznaną mi okolicznością, że mój Winnetou otworzył był niegdyś serce swoje dziewczynie. Zachował to w tajemnicy nawet przedemną, swoim najlepszym przyjacielem i bratem po krwi. Musiałem jednak być cierpliwym, chociaż mi to przychodziło z trudem, a od przyszłości spodziewałem się wyjaśnienia.
Rekonwalescencya Old Firehanda postępowała tak szybko, jak sobie życzyliśmy tego, wyruszyliśmy więc w stosunkowo krótkim czasie, aby przez kraj Rapahów i Pawnejów dostać się aż do Mankicili, nad której brzegiem miał Old Firehand „warownię“, jak się wyrażał. Byliśmy już od niej niedaleko, ponieważ przed dwoma dniami przepłynęliśmy byli przez Kehupahan.
Chciałem tam na pewien czas przyłączyć się do myśliwych, polujących dla futer, którymi to myśliwymi on dowodził, a potem przez Dakotę i Psią Preryę dostać się do jezior. Podczas pobytu z nim nadarzała mi się niejednokrotnie sposobność wglądnięcia w jego przeszłość.
Pewnego razu siedziałem w milczeniu przy ognisku, a poruszałem się tylko chwilami, kiedy podsycałem ogień.
Podczas jednego takiego ruchu błysnął mi na palcu pierścionek. Wprawnem okiem objął Old Firehand mimo szybkości tego błysku ten mały przedmiot i ze zdumieniem w twarzy zerwał się ze swego miejsca:
— Co to za pierścień macie na palcu, sir? — spytał pośpiesznie.
— To pamiątka po jednej z najstraszniejszych godzin mojego życia.
— Czy wolno mu się przypatrzyć?
Kiedy mu pierścień podałem, pochwycił go z widoczną skwapliwością i zaledwie spojrzał nań okiem, rzucił pytanie:
— Od kogo go macie?
Opanowało go ogromne rozdrażnienie, gdy odpowiedziałem:
— Od pewnego chłopca w New Venango.
Na to zawołał on z jeszcze większym niepokojem:
— W New Venango? Byliście u Forstera? Czy widzieliście Harrego? Wspomnieliście o strasznej godzinie, o nieszczęściu!
— Była to przygoda, w której mnie i mojemu dzielnemu Swallowi groziło niebezpieczeństwo upieczenia się żywcem — odrzekłem, wyciągając rękę po pierścień.
— Zostawcie to! — rzekł, broniąc się. — Muszę wiedzieć, jakim sposobem dostał się w wasze posiadanie. Mam do niego uświęcone prawo, świętsze i większe od każdego innego człowieka!
— Usiądźcie spokojnie, sir! Gdyby ktoś inny usiłował mi go nie oddać, potrafiłbym go zmusić do tego, wam jednak opowiem bliższe szczegóły, a wy dowiedziecie mi potem swego prawa.
— Mówcie! A zapewniam was, że ten pierścień stałby się w ręku każdego innego człowieka, któremubym mniej ufał niż wam, wyrokiem śmierci dla niego. A zatem opowiadajcie, opowiadajcie!
Old Firehand znał Harrego, znał także Forstera, a rozdrażnienie, w jakie popadł, dowodziło wielkiego zajęcia się losem tych osób. Cisnęło mi się na usta sto zapytań, lecz wstrzymałem się i rozpocząłem sprawozdanie z owego spotkania.
Wsparty na łokciu leżał Old Firehand naprzeciwko mnie po drugiej stronie ognia, a w każdym rysie jego twarzy malowało się zajęcie, z jakiem słuchał mojego opowiadania. Uwaga jego rosła z każdą chwilą, a gdy doszedłem do tego punktu zdarzenia, w którym porwałem Harrego do siebie na konia, zerwał się i zawołał:
— Człowiecze, to go mogło jedynie ocalić! Drżę o jego życie; prędzej, prędzej, mówcie dalej!
Ja podniosłem się także pod wpływem przypomnienia tego strasznego wypadku i opowiadałem dalej. On przystępował do mnie coraz to bliżej i bliżej, usta mu się rozchyliły, jak gdyby chciał nie uronić żadnego słowa, szeroko otwarte jego oczy wpiły się w moje wargi, a całe ciało zgięło się, jak gdyby on sam siedział na pędzącym Swallowie, rzucał się w spienione nurty rzeki i starał się dotrzeć w strasznem przerażeniu do stromej, poszarpanej, skalnej ściany. Już przedtem pochwycił mnie był za ramię i cisnął je bezwiednie tak mocno, że musiałem zęby zacisnąć, a oddech wydzierał mu się z piersi z głośnem stękaniem.
— Heavens! — zawołał, odetchnąwszy głęboko, kiedy usłyszał, że przedostałem się szczęśliwie z chłopcem poza krawędź parowu w bezpieczne miejsce. — To było okropne, straszne! Wydało mi się, jak gdyby moje własne ciało tkwiło w płomieniach, jakkolwiek wiedziałem już przedtem, żeście go ocalili, gdyż w przeciwnym razie nie byłby mógł ofiarować wam pierścienia.
— Nie uczynił też tego. Wbrew jego woli zesunąłem mu go z palca, a on zguby nie spostrzegł.
— W takim razie powinniście byli bezwarunkowo zwrócić obcą rzecz właścicielowi.
— Chciałem tak zrobić, lecz on uciekł odemnie, gdy się za nim udałem. Ujrzałem go dopiero nazajutrz w otoczeniu rodziny, która uszła śmierci, ponieważ jej mieszkanie znajdowało się w najwyżej położonym kącie doliny, a pożar posunął się wstecz.
— I powiedzieliście o pierścieniu?
— Nie. Wcale mnie nie dopuszczono, nawet strzelano do mnie, wobec czego pojechałem potem swoją drogą.
— On taki, tak, on taki! Nic dla niego nie jest tak wstrętne jak tchórzostwo, a on was uważał za nieodważnego. Co się stało z Forsterem?
— Słyszałem, że ocaliła się tylko owa rodzina. Morze płomieni, które napełniło kotlinę, pochłonęło wszystko, co tylko objęło.
— To straszna, zbyt straszna kara za niepotrzebne i śmieszne przedsięwzięcie spuszczenia nafty, aby podnieść jej cenę!
— Czy znaliście go także, sir? — spytałem.
— Byłem kilka razy u niego w New Venango. Był to dumny ze swoich pieniędzy człowiek, choć powinien był ze mną przynajmniej obchodzić się nieco układniej.
— A widzieliście u niego Harrego?
— Harrego? — rzekł ze szczególnym uśmiechem na spokojnej znowu twarzy. — Tak, u niego i w Omaha, gdzie ten chłopak ma brata, a może jeszcze gdzie indziej.
— Możebyście mi coś o nim powiedzieli!
— Nie teraz, nie teraz! Wasze opowiadanie tak mnie wzruszyło, że nie czuję dość skupienia do takiej rozmowy. W stosownym czasie usłyszycie o nim więcej, to znaczy tyle, ile ja wiem o nim. Czy nie powiedział wam, czego szukał w New Venango?
— Owszem! Wstąpił tam tylko na krótko.
— Tak, tak! Twierdzicie zatem, że uszedł tam niebezpieczeństwa rzeczywiście i napewno?
— Całkiem pewnie.
— A widzieliście go, jak strzela?
— Już wam o tem mówiłem, że znakomicie. To nadzwyczajny chłopak!
— Tak jest. Ojciec jego jest starym skalperem, który potrafi utoczyć każdą kulę tak, że ta znajdzie zawsze drogę pomiędzy dwa znane żebra indyańskie. Od niego on nauczył się celować, a jeślibyście sądzili, że nie umie z tego użytku zrobić w odpowiednim czasie i miejscu, bylibyście w grubym błędzie.
— A gdzie ten ojciec?
— Raz tu, raz tam. Ja mogę powiedzieć, że poznaliśmy się dość dobrze. Kto wie, czy nie ułatwię wami kiedyś spotkania z nim.
— Byłoby mi bardzo przyjemnie, sir.
— Zobaczymy. Zasłużyliście ze względu na syna, żeby wam ojciec podziękował.
— Ach, nie oto mi idzie!
— Oczywiście, oczywiście. Znam was dość dobrze. Tu macie pierścień. Później dopiero przekonacie się, co to znaczy, że go wam zwracam. Na razie przyślę wam tu Apacza, bo jego warta się kończy. Połóżcie się, żebyście rano byli rzeźkim. Musimy jutro natężyć nasze koniska i pokonać dwa dni drogi.
— Dwa? Czy nie mieliśmy jutro dojechać tylko do Green-Parku?
— Rozmyśliłem się; good night!
— Good guard; nie zapomnijcie mnie zbudzić, gdy przypadnie moja godzina straży.
— Zaśnijcie tylko! Ja mogę także raz za was potrzymać oczy otwarte. Wyście dużo dla mnie uczynili.
Dziwnie mi się zrobiło. Właściwie nie wiedziałem, co myśleć o tej rozmowie. Kiedy tak leżałem, zaczęły mi rozmaite domysły przelatywać przez głowę, ale żaden z nich nie wydawał mi się słusznym. Długo jeszcze po powrocie Winnetou, który zaraz owinął się w koc, aby się przespać, przewracałem się niespokojnie z jednego boku na drugi. Opowiadanie mnie rozdrażniło, a ów okropny wieczór przesuwał się przedemną ze wszystkimi szczegółami. Pomiędzy jego groźnymi tworami wynurzał się co chwila Old Firehand i jeszcze podczas ostatniej walki budzenia się ze snem brzmiały mi w uszach słowa: „Zaśnijcie tylko! Wyście dużo dla mnie uczynili!“
Obudziwszy się nazajutrz, znalazłem się sam przy ognisku. Obaj towarzysze moi musieli jednak być niedaleko, gdyż mały blaszany kocioł wisiał nad ogniem z wrzącą wodą, a obok kawałka mięsa, pozostałego z wczorajszego wieczora, stał jeszcze otwarty worek z mąką.
Odwinąłem koc i poszedłem do wody, aby się umyć. Tam zastałem towarzyszy, a ruchy ich, wywołane moim widokiem, dowodziły, że ja byłem przedmiotem ich rozmowy.
Wkrótce potem byliśmy gotowi do drogi i ruszyliśmy w kierunku, który w odległości dwudziestu mil od Missouri prowadził nas równolegle z tą rzeką do doliny Mankicili.
W dzień panował dość dotkliwy chłód. Konie nasze były dobre, a ponieważ oszczędzaliśmy ich poprzednio i pielęgnowaliśmy porządnie, przeto ubiliśmy tęgi kawał drogi.
Osobliwą wydała mi się zmiana w postępowaniu obudwu towarzyszy względem mnie, co zaraz rano zauważyłem. Jakaś większa życzliwość, czy szacunek, przebijały się w całem ich zachowaniu. Doznawałem wrażenia, jak gdyby we wzroku Old Firehanda, którym mnie co pewien czas obrzucał, wyrażała się cicha, przeznaczona dla mnie, pieszczota.
Wogóle zastanawiało mnie to, z jaką przychylnością i wzajemnem oddaniem się odnosili się ci ludzie do siebie. Dwaj bracia, złączeni z sobą węzłami krwi, poczuwający się do wspólności wszystkiemi fibrami swojego wnętrza, nie mogliby większej troskliwości sobie okazywać, a teraz zdawało mi się, że taka troskliwość skupia się na mojej osobie. Winnetou był dla Old Firehanda jeszcze z większą przyjaźnią, niż dla mnie, tak że brała mnie prawie zazdrość, ale na szczęście ani dość zdolności do tego uczucia nie miałem, ani rozum mój na to nie pozwalał.
Kiedy zatrzymaliśmy się około południa, a Old Firehand się oddalił, aby zbadać otoczenie obozu, wyciągnął się Winnetou obok mnie podczas wyjmowania zapasów żywności i rzekł:
— Mój brat jest odważny jak wielki leśny kot, a niemy jak usta skały.
Nie odpowiedziałem nic na ten szczególny wstęp.
— Jechał przez płomienie oleju ziemnego, a nie wspomniał o tem nic swemu przyjacielowi, Winnetou.
— Język mężczyzny — odrzekłem — jest jako nóż w pochwie. Jest ostry i śpiczasty i nie nadaje się do igraszki.
— Mój brat jest mądry i ma słuszność, ale Winnetou sprawia to smutek, kiedy serce jego młodego przyjaciela zamyka się przed nim jak kamień, w którego łonie kryją się ziarnka złota.
— Czy serce Winnetou było otwarte dla ucha jego przyjaciela?
— Czy nie wyjawił mu wszystkich tajemnic preryi? Czy nie pokazał mu i nie nauczył go, jak się czyta tropy, rzuca lassem, ucina skalpy i robi to wszystko, co musi znać wielki wojownik?
— Winnetou to uczynił, ale czy powiedział co swemu bratu o Old Firehandzie, posiadającym jego serce i o kobiecie, której pamięć nie umarła w jego myśli?
— Winnetou ją pokochał, a miłość nie mieszka w ustach. Ale czemu brat mój zamilczał o chłopcu, którego Swallow przeniósł przez ogień?
— Gdyż to brzmiałoby jak samochwalstwo. Czy znasz tego chłopaka?
— Nosiłem go na rękach, pokazywałem mu kwiaty na polu i drzewa w lesie, ryby w wodzie i gwiazdy na niebie; uczyłem go wypuszczać strzałę z cięciwy i dosiadać dzikiego konia. Obdarzyłem go językami czerwonych mężów, a wkońcu dałem mu strzelbę ognistą, z której kula zabiła Ribannę, córkę Assineboinów.
Spojrzałem nań zdumiony. Budziło się we mnie przeczucie, któremu zaledwie ośmieliłem się nadać szatę słów, a jednak byłbym to może teraz uczynił, gdyby w tej chwili nie był powrócił Old Firehand i nie skierował naszej uwagi na jedzenie. I wtedy jednak myślałem ustawicznie nad słowami Winnetou, gdyż ze związku ich z tem, co słyszałem od Harrego, wynikało niemal, że Old Firehand był jego ojcem. Zachowanie się jego wczoraj podczas mojego opowiadania zgadzało się z tym domysłem. Mówił jednak o tym ojcu jak o kimś trzecim i nie zdradził się niczem, co potwierdziłoby to przypuszczenie.
Po kilkugodzinnej przerwie, ruszyliśmy znowu dalej. Konie, jak gdyby wiedząc, że czeka je miejsce kilkudniowego wypoczynku, kłusowały raźno, dzięki czemu przejechaliśmy dużą część drogi, kiedy o zmierzchu łańcuch wzgórz, za którym leży dolina Mankicili, tak do nas się zbliżył, że grunt zaczął się wznosić i wjechaliśmy w parów, prowadzący, jak się zdawało, prostopadle ku rzece.
— Stać! — zabrzmiało nagle ze stojących po bokach krzaków, a równocześnie ukazała się między gałęziami lufa wymierzonej do nas strzelby. — Jakie hasło?
— Mężnie!
— I?
— Milcząco — odrzekł Old Firehand, starając się bystrym wzrokiem przebić zarośla.
Po tem ostatniem słowie rozdzieliły się gałęzie, przepuszczając człowieka, którego widok napełnił mnie radosnem zdumieniem. Z pod smętnie zwisających krys pilśniowego kapelusza, którego wiek, kształt i barwa sprawiłyby przy ocenie kłopot najbystrzejszemu myślicielowi, wyglądał z lasu pomierzwiowego, szpakowatego, zarostu nos o przerażających niemal rozmiarach, mogący każdemu zegarowi słonecznemu służyć do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było oprócz zbyt hojnie wyposażonego narządu powonienia tylko parę małych ocząt, niesłychanie ruchliwych, które przebiegały z wyrazem szelmowskiej chytrości z jednego z nas na drugiego.
Ta najwyższa część ciała spoczywała na tułowiu, niewidocznym aż po kolana i twiącym w bluzie z kozłowej skóry, zrobionej najwidoczniej dla jakiejś znacznie tęższej osoby. Wskutek tego wyglądał ten mały człowiek, jak dziecko, które dla rozrywki ubrało się w szlafrok dziadka. Z tego aż nadto wystarczającego okrycia wyzierały dwie nogi, krzywe jak sierpy, ubrane w legginy, wystrzępione i tak sędziwe, że ten człowieczek wyrósł z nich z pewnością jeszcze przed dziesięciu laty, a dozwalające spojrzeć na parę indyańskich butów, w których mógłby się był od biedy zmieścić cały właściciel.
W ręce trzymał starą strzelbę, której dotknąłbym był tylko z największą ostrożnością, a kiedy w ten sposób zbliżał się do nas z godnością, nie można sobie było wyobrazić lepszej karykatury preryowego myśliwca.
— Samie Hawkens! — zawołał Old Firehand. — Czy twoje oczka zgłupiały, że żądasz odemnie hasła?
— Nie sądzę, sir! Uważam jednak za odpowiednie, żeby człowiek, stojący na warcie, pokazał czasem, że nie zapomniał hasła. Witam was serdecznie, panowie! Będzie uciecha, wielka uciecha. Zwaryowałem z zachwytu, że widzę mego byłego greenhorna, zwącego się teraz Old Shatterhand i Winnetou, wielkiego wodza Apaczów, jeśli się nie mylę.
Podał mi obie ręce, przycisnął mnie z uczuciem do swej bluzy myśliwskiej, że zatrzeszczała, jak puste drewniane pudło i złożył do pocałunku zarosłe wargi, czego uniknąłem przytomnym zwrotem głowy. Jego czarne dawniej wąsy i broda dość posiwiały.
— Cieszy mnie to serdecznie i szczerze, że was znów widzę, kochany Samie — rzekłem zgodnie z prawdą. — Ale przyznajcie się, czy nie mówiliście Old Firehandowi, żeście mnie znali i byliście moim nauczycielem!
— Oczywiście, że to zrobiłem.
— A wy milczeliście jak zaklęci o tem, że u was spotkam Sama Hawkensa!
Na ten przyjacielski wyrzut, zwrócony do Old Firehanda, odpowiedział zagadnięty:
Chciałem wam zrobić niespodziankę. Widzicie zatem, że znałem was już oddawna, gdyż mówiliśmy o was często. Zastaniecie u mnie jeszcze dwu dobrych znajomych.
— Chyba Dicka Stone’a i Willa Parkera, nieodłącznych towarzyszy Sama?
— Tak. Wasze przybycie będzie dla nich także wielką niespodzianką. Ale, Samie, którzy z naszych ludzi są dzisiaj w domu?
— Wszyscy z wyjątkiem Billa Bulchera, Dicka Stone’a i Harrisa, którzy wyszli, aby przynieść trochę mięsa. Mały sir przybył już także.
— Wiem już, wiem, że jest tutaj. Jakżeż się zresztą powodzi? Czy były czerwone skóry?
— Dziękuję, dziękuję, sir! Nie przypominam sobie, chociaż — przy tych słowach wskazał na przyrząd do strzelania — Liddy ma myśli weselne.
— A łapki?
— Miały zbiór dobry, bardzo dobry, jeśli się nie mylę. Możecie zobaczyć sami, sir; w bramie znajdziecie niewiele wody.
Odwrócił się i odszedł do swej kryjówki, a my pojechaliśmy dalej.
Ta mała scena pouczyła mię o tem, że byliśmy już blizko warowni, gdyż Sam Hawkens musiał stać nieopodal od wejścia. Z uwagą zacząłem się rozglądać po otoczeniu, aby zobaczyć bramę.
Wtem ukazał się tak wązki przesmyk, że obu ścian skalnych, schodzących się całkiem blizko i pokrytych jak dachem krzakami ożyn, można było dotknąć wyciągnąwszy ręce. Całą jego szerokość zajmował potok, którego twarde, kamieniste, łożysko nie przyjmowało odcisku nogi. Brzegiem jego pojechaliśmy w górę doliny, Old Firehand skręcił tutaj, a my podążyliśmy za nim przeciw prądowi wody. Teraz zrozumiałem słowa straży, że w bramie znajdziemy mało wody.
Tylko przez krótki czas jechaliśmy w tym kierunku, kiedy skały zeszły się przed nami w taką zbitą masę, że zdawało się, iż droga tu się już kończy, lecz Old Firehand jechał ciągle naprzód i niebawem ujrzałem go, znikającego przez ścianę. Winnetou jechał za nim, a kiedy ja dostałem się do zagadkowego miejsca, zauważyłem, że zwieszające się łodygi dzikiego powoju nie zakrywały skalistej ściany, lecz tworzyły kotarę, za którą znajdował się otwór w kształcie tunelu, prowadzącego w nieprzebitą ciemność.
Przez długi czas podążałem za nimi dwoma, skręcając w ciemności w rozmaitych kierunkach, aż wkońcu zaszarzał przedemną mdły blask dziennego światła, poczem dostaliśmy się w taką samą szczelinę, jak ta, którą przybyliśmy tutaj. Gdy się skończyła, spojrzałem przed siebie zdumiony.
Znajdowaliśmy się u wejścia do szerokiej, rozległej, kotliny, otoczonej niedostępnemi skalnemi ścianami. Bujny wieniec zarośli obramiał tę kolistą prawie, pokrytą trawą, płaszczyznę, a na niej pasło się kilka trzód koni i mułów. Pomiędzy nimi uwijało się sporo psów, częścią rasy, przypominającej wilka, a dostarczającej Indyanom zwierząt do pilnowania i pociągu, częścią zaś z gatunku małych, szybko tyjących bastardów, których mięso obok panterowego uchodzi za największy pszysmak.
— Oto mój zamek — zwrócił się do nas Old Firehand — w którym się mieszka bezpieczniej aniżeli na łonie Abrahama.
— Czy jest tam w górach jaki otwór? — spytałem, wskazując na przeciwległą stronę doliny.
— Ani tyle, żeby stunk mógł się prześliznąć, a z zewnątrz niepodobna prawie wydostać się na górę. Już niejeden czerwonoskórzec przekradał się tam z zewnątrz, nie przeczuwając, że te ostre złomy skalne nie tworzą zwartej masy, lecz otaczają taką miłą dolinkę.
— Jak znaleźliście to cenne miejsce?
— Ścigałem racoona[1] aż do szczeliny, nie okrytej wtedy jeszcze powojem i objąłem oczywiście to miejsce w posiadanie.
— Sam?
— Z początku. Ze sto razy uniknąłem śmierci, znalazłszy tu przed pościgiem czerwonych drabów pewną i niezawodną kryjówkę. Później jednak zabrałem tu swoich chłopców, a teraz gromadzimy tu skórki i stawiamy czoło okropnościom zimy.
Podczas tych słów rozległ się donośny gwizd i zaledwie przebrzmiał, rozsunęły się zarośla i ukazała się pewna liczba postaci, po których można było poznać na kilka tysięcy kroków, że mają obywatelstwo Zachodu.
Pokłusowaliśmy ku środkowi doliny i niebawem otoczyli nas ludzie, którzy w dosadnych słowach wyrażali swą radość z przybycia Old Firehanda. Wśród nich znajdował się także Will Parker, który zwaryował prawie na mój widok, a Winnetou przyjacielsko przywitał.
Wśród hałasu, dozwolonego jedynie w tym zamkniętem miejscu, rozsiodłał Winnetou konia, dał mu lekkiem uderzeniem dłoni znak, że ma się sam postarać o wieczerzę, wziął siodło, uzdę i derkę na plecy i odszedł, nie spojrzawszy na nikogo z obecnych.
Ja zrobiłem tak samo, widząc, że nasz przewodnik jest zanadto zajęty, aby się nami zajmować, puściłem Swallowa zupełnie wolno i odprawiając krótko dopytujących się, udałem się na zbadanie kotliny.
Masy kamienne, wydęte przez plutoniczne potęgi jak olbrzymia bańka mydlana, zostawiły po pęknięciu wklęsłą, otwartą z góry półkulę, podobną do krateru wygasłego wulkanu. Powietrze, światło, wiatr, niepogoda zajęły się potem rozkładem twardego gruntu, a nagromadzone wody przewierciły się z czasem przez jeden ze skalnych boków i utworzyły strumyk, który był dziś naszym przewodnikiem.
Na przechadzkę obrałem sobie dzisiaj zewnętrzny skraj doliny i szedłem wzdłuż skał prostopadłych, a często nawet zwisających. Zauważyłem w nich sporo zasłoniętych zwierzęcemi skórami wydrążeń, które prowadziły do mieszkań, lub składów, potrzebnych koniecznie dla tej myśliwskiej kolonii.
Musiała ona liczyć więcej osób, aniżeli pokazało się podczas przyjęcia. Wnosiłem o tem z ilości kobiet, spotkanych podczas wędrówki. Większość mieszkańców jednak znajdowała się na myśliwskich wyprawach i miała powrócić dopiero przed zimą, która się już zbliżała.
Podczas tej przechadzki zauważyłem na jednej z niedostępnych na oko skał małą chatę, zbudowaną z sękatych konarów. Z niej zapewne widziało się dokładnie całą dolinę ze wszystkimi szczegółami. Postanowiłem tam wyjść i wkrótce znalazłem nie ścieżkę wprawdzie, lecz ślady stóp, które prowadziły na górę.
Miałem jeszcze przebyć krótką przestrzeń, kiedy ujrzałem wysuwającą się z nizkich i wązkich drzwi jakąś postać, której chyba nie przeszkodziło moje przybycie, gdyż nie zauważyła mnie wcale i zwrócona do mnie plecyma poszła na samą krawędź skały i popatrzyła na dolinę, przysłaniając oczy ręką.
Postać ta ubrana była w pstrą koszulę myśliwską z silnej materyi, legginy, wystrzępione na szwie od góry aż do dołu, oraz małe mokassyny, ozdobione suto perłami i kolcami jeżatki. Dokoła jej głowy owinięta była czerwona chustka, podobna do turbanu, a tej samej barwy szarfa zastępowała miejsce pasa.
Kiedy stanąłem na platformie, usłyszała ta osoba odgłos moich kroków i odwróciła się szybko. Czy to prawda, czy tylko złudzenie — pomyślałem sobie. Lecz zaraz zawołałem, jak człowiek, zaskoczony radosną niespodzianką:
— Harry! Czy to być może? — i postąpiłem szybko do niego.
Ale oko jego spoczęło na mnie poważnie i zimno; ani jeden rys ciemnej jego twarzy nie drgnął nawet najlżejszem uczuciem przychylności.
— Gdyby to nie było możliwem, nie bylibyście mnie tu spotkali, sir — odparł. — Ale większe prawo do pytania mam raczej ja, aniżeli wy. Z jakiego powodu pozwoliliście sobie przyjść do naszego obozu?
Czy na takie przyjęcie zasłużyłem? — powiedziałem sobie w duchu, a głośno rzekłem tylko jedno słowo jeszcze zimniej i poważniej niż on:
— Pshaw! — i odwróciwszy się odeń, zsunąłem się ostrożnie napowrót.
Harry był więc, jak tego się domyślałem, synem Old Firehanda, a reszta wyjaśniła mi się już teraz dostatecznie.
Jakkolwiek był to tylko chłopiec, to jednak gniewało mnie trochę jego postępowanie po tem wszystkiem, co między nami zaszło. Twierdzenie Old Firehanda, że Harry uważał mnie za tchórza, zgadzało się z ówczesnem wyrażeniem się chłopca, ale nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, na czem polegało moje tchórzostwo. Uspokoiłem się wreszcie i powróciłem do obozu.
Był wieczór. W środku szerokiej kotliny płonęło wysoko buchające ognisko, dokoła którego zgromadzili się wszyscy obecni mieszkańcy „warowni.“ Harry, jak to zauważyłem niebawem, stał na równi z dorosłymi, usiadł pomiędzy nimi i przypatrywał mi się mniej nienawistnym wzrokiem niż poprzednio.
Przez jakiś czas przysłuchiwałem się opowiadaniom o najnowszych wypadkach w okolicy warowni, a potem wstałem, aby starym zwyczajem popatrzyć, co koń robi. Opuściłem ognisko i poszedłem w ciemności, nad którą rozpiął się błękit, tak pogodny, jak gdyby miliony tych świateł rzucały swój blask na jakieś szczęśliwsze krainy, nie zaś na ziemię, gdzie najwyżej uorganizowane istoty z bronią w ręku naprzeciwko siebie stoją, aby się rozszarpywać wzajemnie.
Ciche, radosne rżenie na skraju zarośli, otaczających brzegi potoku, skierowało mnie do Swallowa, który mnie poznał i jął pieszczotliwie trzeć głowę o moje ramię. Od czasu, kiedy mnie przeniósł przez morze płomieni, polubiłem go w dwójnasób, a chcąc mu niejako dać dowód tego, przyłożyłem teraz policzek do jego szyi.
Wtem prychnął koń krótko nozdrzami, co zwykle za znak ostrzegawczy mi służyło. Wobec tego oglądnąłem się dokoła. Przystąpiła do nas jakaś postać, na której głowie powiewał koniec chusty. Był to Harry.
— Wybaczcie, jeśli przeszkadzam — rzekł trochę niepewnym głosem. — Myślałem o waszym dzielnym Swallowie, któremu życie zawdzięczam i chciałem go przywitać.
— Oto on stoi. Nie chcę tego powitania skracać moją obecnością. Good night!
Odwróciłem się, żeby odejść, ale zaledwie uszedłem dwanaście kroków, usłyszałem wołanie:
— Sir!
Gdy się zatrzymałem, przyszedł za mną Harry z wahaniem, a szczególne drganie jego głosu świadczyło o zakłopotaniu, którego nie potrafił ukryć.
— Ja was obraziłem!
— Obraził? — odrzekłem chłodno i spokojnie. — Mylicie się, sir! Wy możecie dla siebie wzbudzić u mnie chyba uczucie pobłażliwości, ale nigdy obrazy.
Upłynęła może minuta, zanim znalazł odpowiedź na te niespodziane słowa.
— W takim razie przebaczcie mój błąd!
— Chętnie przebaczam, gdyż jestem do błędów ludzkich przyzwyczajony.
— Będę się starać nigdy nie korzystać z waszej pobłażliwości!
— Mimo to gotów jestem ofiarować ją wam w każdej chwili.
Chciałem się już oddalić, kiedy Harry nagle szybko do mnie przystąpił i położył mi rękę na ramieniu.
— Nie dotykajmy teraz rzeczy osobistych. Ocaliliście życie memu ojcu z narażeniem własnego i to dwa razy jednego wieczora. Muszę wam podziękować, choćbyście użyli względem mnie słów jeszcze gorszych i bardziej odpychających. Dowiedziałem się dopiero teraz o waszych zasługach.
— Każdy westman z ochotą to samoby uczynił, co ja, a bywają jeszcze większe rzeczy od tych, o których mówicie. Co jeden zrobił dla drugiego, to zrobili dlań już może inni dziesięćkrotnie. Nie mierzcie miarą, jaką wam daje w rękę miłość synowska.
— Przedtem byłem ja, a teraz wy jesteście niesprawiedliwym względem samego siebie. Czy chcecie być takim i dla mnie?
— Nie.
— Czy mogę wobec tego przedłożyć wam pewną prośbę?
— Owszem.
— Gniewajcie się na mnie, sir; bądźcie źli, jak tylko potraficie, skoro popełnię coś złego, ale zamilczcie raz nazawsze o pobłażaniu! Dobrze?
— Zgadzam się.
— Dziękuję! A teraz wróćmy razem do ogniska i powiedzmy tamtym: dobranoc. Wskażę wam przeznaczony dla was pokój i wnet musimy udać się na spoczynek, ponieważ jutro wcześnie wyruszamy.
— Z jakiego powodu?
— Ustawiłem łapki nad Bee-forkiem, a wy pójdziecie ze mną przypatrzyć się połowowi.
W kilka minut potem staliśmy przed jednemi z licznych zapadających się drzwi, które on odsunął, aby mnie wprowadzić do ciemnej izby, oświetlonej najzwyklejszą świecą z łoju jeleniego.
— Tu jest wasz bed-room[2], sir. Członkowie Company zwykli tutaj nocować, jeśli się obawiają, żeby pod gołem niebem nie dostali reumatyzmu.
— A wy sądzicie, że ja także się znam z tym złośliwym towarzyszem?
— Życzę wam, żeby było przeciwnie, ale dolina jest wilgotna, ponieważ góry, leżące dokoła, nie dopuszczają wiatrów, a rozwaga to dobra rzecz, powiadają tam w ojczyźnie. Śpijcie spokojnie!
Podał mi rękę i wyszedł, potrząsnąwszy przyjaźnie głową.
Zostawszy sam, rozglądnąłem się po małej celce. Nie była to grota naturalna, lecz wykuta ludzką ręką w kamieniu. Skalistą podłogę wyłożono garbowanemi skórami, któremi obwieszono też ściany. Pod tylną ścianą znajdowało się łoże, zbite z gładkich pni czereśniowych, na których leżał gruby pokład skór juty i dostateczna ilość prawdziwych nawajskich koców.
Na kilku kołkach, wbitych w szpary, wisiały przedmioty, które dowodziły, że Harry odstąpił mi swój własny gabinet.
Tylko wielkie znużenie, które mnie opanowało, skłoniło mnie do pozostania w tem ciasnem, zamkniętem, miejscu. Kto bowiem przebywał noce wśród nieskończoności wolnej, otwartej, preryi, temu trudno bezpośrednio potem nagiąć się do tego więzienia, które człowiek cywilizowany nazywa mieszkaniem.
Samotność mego buduaru była też przyczyną tego, że mię sen nieco silniej niż zwykle wziął w swoje objęcia. Nie podniosłem się był jeszcze, kiedy obudziło mnie wołanie:
— Pooh! Sir, gotów jestem pomyśleć, że jeszcze nie skończyliście mierzyć koców. Wyprostujcie się jeszcze trochę, ale nie na długość, lecz w górę. To będzie dobre, jak mi się zdaje!
Zerwałem się i przypatrzyłem niespokojnemu duchowi, który stał w otwartych drzwiach. Był to Sam Hawkens. Wczoraj miał tylko strzelbę, dzisiaj zaś zupełny traperski rynsztunek, w czem był dowód, że będzie nam towarzyszył.
— Zaraz będę gotów, kochany Samie!
— Spodziewam się; mały sir stoi już, jak mi się zdaje, przy hole[3].
— Idziecie z nami?
— Tak wygląda, jeśli się nie mylę. Mały sir nie poniesie chyba narzędzi, a od Old Shatterhanda nie można także tego wymagać.
Wyszedłszy przed drzwi, dostrzegłem Harrego, czekającego na mnie u wejścia do parowu. Sam wziął kilka związanych łapek, zarzucił je na plecy i nie patrząc, czy idę za nim, udał się ku czekającemu.
— Zostawimy konie tutaj? — spytałem.
— Wątpię, czy wasz koń umie zakładać według reguły żelaza, albo łowić gruboogońce[4] z dna rzeki. Trzeba nam dobrze nogi naciągnąć, aby się zawczasu uporać. Chodźcie więc! — rzekł Sam swoim zwyczajem.
— Muszę przecież, mój stary, wpierw popatrzyć na konia!
— To zbyteczne! Mały sir już to uczynił, jeśli się nie mylę.
Bezwiednie udzielił mi w ostatnich słowach wiadomości nadzwyczaj miłej. Harry zatroszczył się o konia już o świcie, a więc pomyślał także o jego panu. Widocznie ojciec mówił mu o mnie i spowodował zmianę w jego wyobrażeniu o mnie. Już zacząłem się dziwić, że jego, najczujniejszego ze wszystkich, niema dotychczas, kiedy zobaczyłem go, brodzącego przez potok z Winnetou i z jeszcze jednym strzelcem.
Winnetou przywitał Harrego po indyańsku:
— Syn Ribanny jest silny, jak wojownicy z nad brzegów Gili. Oko jego zobaczy wiele bobrów, a ręka nie uniesie wielkiej liczby skór — rzekł, a widząc, że się za Swallowem rozglądam, dodał uspokajająco. — Mój dobry brat może iść, jego przyjaciel będzie dbał o konia, który posiada także miłość Apacza.
Minąwszy parów, zwróciliśmy się w przeciwnym do wczorajszego kierunku na lewo i poszliśmy w dół rzeki, dopóki nie dostaliśmy się na miejsce, gdzie ona uchodzi do Mankicili.
Gęste, nieprzebite, niemal zarośla pokrywały oba brzegi, a łodygi dzikiego wina wspinały się po stojących naprzeciw siebie pniach, biegły od gałęzi do gałęzi, zwisały potem w dół, owinięte silnie o siebie, a potem znowu pięły się w górę po drzewie, tworząc chaos, przez który ledwie nożem było można torować sobie drogę.
Mały Sam szedł ciągle przed nami, a jego objuczona postać przypominała mi Słowaków, sprzedających u nas po miastach łapki na myszy. Jakkolwiek w pobliżu nie należało się spodziewać żadnej nieprzyjacielskiej istoty, mimoto omijała noga jego z podziwu godną zręcznością każde miejsce, na którem mógłby łatwo pozostać odcisk. Małe jego oczka biegały ciągle to tu, to tam, po bogatej roślinności, która mimo spóźnionej pory roku dorównywała bujności dziewiczych bottomów w dolinie rzeki Mississipi.
Sam podniósł teraz kilka gałązek w górę i schyliwszy się, przelazł pod niemi.
— Chodźcie, sir — wezwał mnie Harry, idąc za nim. — Tu rozgałęzia się ścieżka prowadząca do bobrów.
Rzeczywiście przez gęstwinę ciągnęła się za zieloną zasłoną wązka, otwarta, linia. Sunęliśmy się dobrą chwilę równolegle do rzeki wśród gmatwaniny drzew i zarośli, dopóki Sam, usłyszawszy napół mrukliwy, a na pół świszczący głos, wychodzący z rzeki, nie zatrzymał się i nie odwrócił do nas, przykładając do ust rękę.
— Jesteśmy na miejscu — szepnął Harry — a straż powzięła podejrzenie.
Po chwili, podczas której zapanowała dokoła zupełna cisza, posunęliśmy się dalej naprzód i dotarliśmy do zakrętu rzeki, gdzie nadarzyła się nam sposobność zobaczenia pokaźnej kolonii bobrów.
Szeroka, wystarczająca dla ostrożnej ludzkiej stopy, tama wbudowana była daleko w wodę, a gorliwi czworonożni jej mieszkańcy zajęci byli jej umacnianiem i rozszerzaniem. Na drugim brzegu spora liczba tych zwierząt przegryzała wysmukłe młode drzewka, kierując je tak, żeby wpadały do wody. Inne przewoziły pnie tych drzewek w ten sposób, że posuwały je w wodzie przed sobą, a jeszcze inne oblepiały budowę tłustą ziemią, naniesioną z brzegu, przyczepiając ją do drzewa za pomocą nóg i ogona, używanego jako kielni.
Z zajęciem przypatrywałem się czynności tego ruchliwego ludku, a szczególnie zwróciłem uwagę na niezwykle wielki egzemplarz, który siedział w czujnej postawie na tamie, zapewne jako straż bezpieczeństwa. Wtem grubas nadstawił uszu, obrócił się do połowy, wydał wspomniany poprzednio znak ostrzegawczy i zniknął w następnej chwili pod wodą.
Prawie równocześnie poszły inne za jego przykładem. Zabawny był widok, jak przy zanurzaniu się podnosiły w górę tylną część ciała, a płaskim ogonem uderzały w powierzchnię wody, rozpryskując ją z głośnym pluskiem.
Nie było oczywiście czasu oddawać się pociesznym spostrzeżeniom, gdyż przeszkodę w pracy mógł spowodować tylko jakiś wróg, a największym nieprzyjacielem tych spokojnych, a poszukiwanych, zwierząt jest... człowiek.
Jeszcze nie zniknął był ostatni bóbr pod wodą, a my leżeliśmy już z bronią w ręku pod opadającemi nizko gałęziami pinii i czekaliśmy niecierpliwie, kiedy ukaże się niemiły gość. Niebawem poruszyły się w pewnem oddaleniu od nas czuby sitowia i w kilka chwil ujrzeliśmy dwu Indyan, skradających się chyłkiem ku rzece. Jeden z nich miał na plecach kilka łapek, a drugi niósł kilka skórek. Obaj byli zupełnie uzbrojeni, a z postawy ich było poznać, że czują w pobliżu nieprzyjaciela.
— Zounds! — syknął Sam przez zęby — Te łajdaki dobrały się do naszych łapek i pozbierały, czego nie zasiały, jeśli się nie mylę. Czekajcie, łotry, moja Liddy wam powie, do kogo właściwie należą żelaza i skórki!
Podniósł powoli strzelbę i złożył się do strzału. Ja tak byłem przekonany o konieczności zabicia obu czerwonoskórców bez hałasu, że pochwyciłem starego trapera za ramię. Pierwszy rzut oka pouczył mię, że to Ponkowie, a zabarwienie ich twarzy upewniło mię, że są na wyprawie wojennej, a nie myśliwskiej. Nie byli tu więc sami, a strzał mógł wywołać czyjąś pomoc, lub przynajmniej zemstę.
— Nie strzelać, Samie! Weźcie nóż. Oni wykopali strzałę wojenną i nie są tu tylko we dwu.
Mały westman, choć żądny strzelania, odpowiedział:
— Ja to oczywiście także widzę, że lepiej zgładzić ich pocichu, ale mój stary nóż zanadto starty, aby się mógł przeżreć przez dwu takich ludzi.
— Ba! Wy weźmiecie jednego, a ja drugiego; come on!
— Hm! Cztery najlepsze z naszych łapek, każda po trzy i pół dolara. Bardzobym się ucieszył, gdyby te draby do skradzionych skórek musiały dodać dwie swoje własne.
— Naprzód, Samie, żeby nie było zapóźno!
Obaj Indyanie stali teraz zwróceni do nas tyłem i szukali śladów na ziemi. Zostawiwszy strzelbę, posunąłem się cicho naprzód z nożem w ręce. Wtem szepnęło coś trwożnie tuż przy mojem uchu. To Harry rzekł:
— Zostańcie, sir! Ja zrobię to za was.
— Dziękuję, sam tego jeszcze dokonam!
Po tych słowach zbliżyłem się do krawędzi zarośli, zerwałem się, pochwyciłem najbliżej mnie stojącego Indyanina za kark lewą ręką, a prawą wbiłem mu nóż między łopatki, on zaś padł w tej chwili na ziemię bez jęku. Zrobiłem to oczywiście tylko z konieczności. Ponków nie można było oszczędzać, gdyż w razie odkrycia przez nich warowni, byłoby zagrażało niebezpieczeństwo wprost życiu naszemu. Odwróciłem się szybko, wyciągnąwszy nóż z rany, aby w razie potrzeby zabrać się do drugiego, lecz i ten już leżał na ziemi, a Sam stał nad nim szeroko, owinął sobie kosmyk skalpowy o rękę lewą i zdjął mu z głowy odciętą skórę.
— Tak, mój chłopcze; teraz możesz w wieczystych ostępach tyle łapek nastawiać, ile ci się spodoba, ale naszych nie zdołasz tam użyć — rzekł, a potem dodał, ocierając krwawy skalp o trawę. — Jedną skórkę już mamy, a drugą weźmie sobie Old Shatterhand.
— Nie — odpowiedziałem. — Wszak wiecie, co ja myślę o skalpowaniu. Dziwi mnie to, że wy się teraz tem zajmujecie!
— Czynię to ze słusznych powodów, sir. Od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, przeżyłem wiele złego i musiałem się tak tłuc z czerwonymi, że teraz nie mam dla nich litości. Oni mnie także nie oszczędzali. O, popatrzcie!
Zdarł z głowy posępny kapelusz, a z nim razem długowłosą skórę z głowy. Znałem już widok, jaki przedstawiała naga, krwią nabiegła czaszka.
— Co wy na to, sir, jeśli się nie mylę? Nosiłem swój czepek od dziecka z pełnem uprawnieniem, nikt nie zaprzeczał mi tego prawa, aż znalazł się jeden i drugi tuzin Pawnejów, którzy mnie pozbawili włosów. Udałem się więc do Tekamy i kupiłem sobie tam nową skórę. Nazwali to peruką, a kosztowała mnie pełne trzy wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa czasem praktyczniejsza od dawnej; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę. Ale zato musiał zginąć niejeden czerwonoskórzec, a skalp sprawia mi większą przyjemność, niż złowienie gruboogońca.
Podczas tych słów włożył na nowo perukę i kapelusz. Na tego rodzaju wspomnienia jednak nie było teraz czasu, gdyż za każdem drzewem mogła jęknąć cięciwa, albo kłapnąć kurek od strzelby. Przedewszystkiem należało zaalarmować obóz i zwrócić uwagę myśliwych na blizkość Indyan. Dla tego rzekłem do Hawkensa:
— Dalej, Samie! Trzeba Indyan dobrze ukryć!
— Macie słuszność, sir. Sądzę, że to potrzebne. Ale niech mały sir schowa się trochę za krzaki, gdyż stawiam w zakład moje mokassyny za parę trzewików baletowych, że wkrótce będą tutaj czerwoni mężowie.
Harry postąpił wedle przestrogi starego, a my rzuciliśmy obydwa trupy w sitowie, nie mogąc ich zepchnąć do wody. Gdyśmy się uporali z nieżywymi Ponkami, rzekł Sam Hawkens:
— No, toby było, a teraz wy wrócicie z małym panem do „warowni“ i ostrzeżecie naszych ludzi, a ja tymczasem przejdę się trochę tym tropem, by się czegoś więcej dowiedzieć, aniżeli wyjawili nam ci dwaj bronzowi.
— Czy nie wolelibyście wy pójść do ojca, Samie Hawkens? — zapytał Harry. — Wy umiecie się lepiej obchodzić z łapkami, a czworo oczu widzi więcej od dwojga.
— Jeśli mały sir życzy sobie tego koniecznie, to tak zrobię, ale jeśli „patyk popłynie inaczej“, aniżeli sir sobie wyobraża, to niechaj wina nie spadnie na mnie.
— Bądźcie o to spokojni, mój stary! Wiecie już, że niechętnie czynię coś innego, aniżeli mi się podoba. Wy zdobyliście skalp; ja muszę także postarać się o coś dla siebie. Chodźcie, sir!
Zostawił trapera, a sam zaczął się przeciskać dalej przez gąszcze. Ja udałem się za nim, a chociaż okoliczności nakazywały zwracać całą uwagę na otoczenie, ja mimoto nie mogłem się od tego powstrzymać, żeby nie myśleć o zachowaniu się chłopca. On bowiem z zupełną wprawą doświadczonego przebiegacza puszczy przedzierał się bez szmeru przez krzaki, a każdy jego ruch był obrazem największej ostrożności.
Te jego zalety świadczyły, że z pewnością od dzieciństwa zapoznał się z życiem w krainie polowań i odnosił wrażenia, które zaostrzyły jego zmysły, zahartowały uczucie i losowi jego nadały taki dziwny kierunek.
Z pół godziny prawie posuwaliśmy się powoli i z trudnością, ale nieustannie, naprzód, aż dotarliśmy do drugiej kolonii bobrów, której mieszkańców nie widać było na powierzchni wody.
— Tu były założone łapki, które właśnie odebraliśmy czerwonoskórcom, sir. Tam dalej dzieli się Beefork, gdzie chcieliśmy się dostać poprzednio. Ale musi się stać inaczej, gdyż patrzcie, ślady prowadzą do lasu, z którego czerwoni wyszli. Pójdziemy oczywiście za tymi śladami.
Chciał iść dalej, lecz go powstrzymałem.
— Harry! — rzekłem do niego.
Przystanął i spojrzał na mnie pytająco.
— Czy nie wolelibyście zawrócić, a resztę już mnie zostawić?
— Skąd wam to na myśl przyszło?
— Czy wiecie, jakie niebezpieczeństwa nas tam czekają?
— Owszem. Nie mogą być większe od tych, którym już stawiałem czoło z dobrym zawsze skutkiem.
— Chciałbym was uchronić!
— Ja również będę się o to starał. A może myślicie, że mnie zdoła przerazić widok pstro pomalowanego człowieka?
Znowu puściliśmy się dalej. Zostawiliśmy teraz rzekę na boku i postępowaliśmy naprzód lekko pomiędzy wysmukłymi, wolno stojącymi pniami wysokopiennego lasu, którego gęsty zielony dach unosił się nad gruntem, pokrytym wilgotnymi mchami, tak miękkimi, że można było zauważyć odciski stóp bez nadzwyczajnej nawet bystrości.
Wtem Harry, który szedł ciągle jeszcze przodem, przystanął. Teraz widać było ślady nie dwu, lecz czterech ludzi, którzy szli razem aż dotąd, a tutaj się rozdzielili. Obaj zabici przez nas Indyanie mieli na sobie pełną zbroję wojenną. Ta okoliczność wskazywała na to, że zapewne znajdowała się tu większa liczba ich współplemieńców, których tylko jakieś ważne przedsięwzięcie mogło skłonić do tak dalekiej podróży przez obszary hord nieprzyjacielskich. Gdy sięgnąłem pamięcią do wypadków ostatnich dni, przyszło mi na myśl, że to przedsięwzięcie jest może w związku z nieudałym napadem na pociąg. Mogła to być jedna z owych wypraw na zemstę, podczas których Indyanie wytężają wszystkie siły, aby powetować jakąś obelgę, albo poniesione straty.
— Co robić? — zapytał Harry. — Te ślady ciągną się ku naszemu obozowi, do którego odkrycia musimy nie dopuścić. Czy pójdziemy za nimi, czy też się podzielimy, sir?
— A ten poczwórny trop prowadzi do ich obozu, oczywiście ukrytego, gdzie czekają na powrót wywiadowców. Przedewszystkiem musimy ten obóz wyszukać, aby nabrać pewności co do ich liczby i celów. Wejścia do naszego zamczyska strzeże zawsze jeden człowiek, a on zrobi już swoje i zachowa naszą tajemnicę.
— Macie słuszność. Chodźmy dalej!
Las zniżał się stopniowo ze wzgórza, ku któremu biegła dolina rzeki, dość daleko na równinę. Przecinały go głębokie skaliste szczeliny, w których rosły bujnie paprocie i dzika górska krzewina. Kiedyśmy właśnie zbliżyli się do jednego z takich zagłębień, poczułem nagle woń spalenizny, co oczywiście zaraz mnie zastanowiło. Starając się bystrzejszym wzrokiem przeniknąć las, dojrzałem cienki słup dymu, często przerywany i niknący zupełnie, ale wznoszący się potem aż po korony drzew.
Ten dym mógł pochodzić tylko z indyańskiego ogniska. Kiedy bowiem biały roznieca ognisko, rzuca polana w ogień na całą długość, a przez to powstaje szeroki, wysoko buchający, płomień, który wydaje dużo zdradzieckiego często dymu. Natomiast czerwonoskóry wsuwa w ogień tylko końce polan, co wytwarza mały płomień z ledwie dostrzegalnym dymem. Winnetou zwykł był tak mówić o wielkich ogniskach białych: Blade twarze robią swoimi ogniami takie gorąco, że nikt nie może przy nich usiąść, aby się ogrzać.
Zatrzymałem Harrego i zwróciłem jego uwagę na to, co dostrzegłem.
— Połóżcie się za tym krzakiem! Ja przypatrzę się tym ludziom!
— Czemu nie ze mną?
— Jeden wystarczy. Gdy jest dwu, wtedy niebezpieczeństwo odkrycia wzrasta w dwójnasób.
Skinął głową na zgodę i zacierając ostrożnie ślady za sobą, odszedł w zarośla, gdy tymczasem ja, kryjąc się za drzewami, zacząłem się skradać ku dolinie.
Na jej dnie siedziało lub leżało tuż obok siebie tylu czerwonoskórych, że zagłębienie ledwie zdołało ich objąć. Na dole u wejścia stał jak posąg spiżowy długowłosy Indyanin, a po obu stronach na krawędzi straże, które na szczęście zupełnie nie zauważyły mego zbliżenia się w tę stronę.
Spróbowałem obozujących policzyć i w tym celu przypatrywałem się każdemu z osobna, gdy wtem przerwałem tę czynność zaskoczony niezwykłą niespodzianką. Najbliżej ogniska siedział — czyżby to było możliwem? — biały wódz Paranoh, albo Tim Finnetey, jak go nazwał Old Firehand. Owej nocy widziałem zbyt dobrze jego twarz wogóle przy księżycu, a potem, gdy go nożem pchnąłem, abym się mógł teraz pomylić, a jednak się stropiłem. Z głowy zwisał mu przepyszny kosmyk skalpowy, a wszak Winnetou ani na minutę nie odjął go od swego pasa.
Wtem strażnik, stojący po tej stronie parowu, zwrócił się ku miejscu, na którem leżałem ukryty za głazem, wobec czego musiałem się cofnąć czemprędzej.
Znalazłszy się szczęśliwie koło Harrego, skinąłem nań, żeby poszedł za mną, poczem wróciliśmy znaną już nam drogą aż tam, gdzie się ślady rozdzielały. Stąd udaliśmy się nowym tropem, biegnącym przez najgęstszy chaos roślinny, wprost ku dolinie, przez którą przeszliśmy wczoraj i gdzie nas warta zatrzymała.
Teraz wiedziałem już napewno, że Ponkowie dostawszy posiłki, puścili się za nami krok w krok, aby się na nas zemścić. Przez zwłokę z naszej strony, spowodowaną chorobą Old Firehanda, zyskali sporo czasu do zgromadzenia wszystkich sił, któremi rozporządzali. Tego tylko nie mogłem zrozumieć, dlaczego przeciwko nam trzem zebrało się aż tylu wojowników, czemu na nas nie uderzyli odrazu, a przeciwnie pozwolili nam odejść spokojnie. W tym wypadku nasuwało mi się przypuszczenie, że Paranoh chyba wie o myśliwskiej osadzie i ma plany co do wszystkich jej mieszkańców.
Obaj Indyanie, którzy skradali się przed nami, dobrze utorowali nam drogę. To też posuwaliśmy się naprzód stosunkowo dość szybko. Byliśmy już niezawodnie niedaleko doliny, przecinającej pod kątem prostym kierunek naszej drogi, kiedy usłyszałem lekki brzęk, poza gęstym krzakiem dzikiej czereśni.
Dawszy Harremu ręką znak, żeby się ukrył, położyłem się zaraz na ziemi, wyjąłem nóż i zataczając krąg, poczołgałem się we wspomnianym kierunku. Pierwszem, co mię zdziwiło w tem miejscu, była kupa żelaznych łapek na bobry, a obok niej para krzywych nóżek ze stopami w olbrzymich mokassynach. Przyczołgawszy się bliżej, ujrzałem długą i szeroką bluzę myśliwską, na górnej zaś jej części pomarszczoną krysę prastarego pilśniowego kapelusza. Z pod niej wyzierały zjeżone końce pomierzwionego zarostu, z którego patrzało bystro i uważnie dwoje drobnych oczek.
Był to mały Sam. Ale jak się tu dostał, skoro powinien był już dawno być w zamku? Łatwo było się o tem dowiedzieć. Należało go tylko o to zapytać. To też kiedy czołgałem się ku niemu, jak mogłem najciszej, cieszyłem się już z góry przestrachem, jaki mu sprawi ten napad niespodziewany.
Pochwyciłem cichutko za strzelbę, leżącą obok niego, przyciągnąłem do siebie przedpotopową Liddy i odwiodłem zardzewiały kurek. Na wywołany tem trzask odwrócił się Sam tak szybko, że zwisające gałęzie zerwały mu z głowy kapelusz i perukę. Gdy zaś zobaczył wymierzoną do siebie swą własną strzelbę, zrobił w swej twarzy pod samym nosem, mieniącym się wszystkiemi barwami tęczy, potężny otwór, który rozszerzał się coraz bardziej ze zdumienia.
— Samie Hawkens! — szepnąłem — Jeśli ust nie zamkniecie, wsunę wam w nie tuzin tych oto łapek!
— Good lack, przestraszyliście mnie, sir, jeśli się nie mylę! — odrzekł traper, który pomimo przerażenia nie wydał z siebie nieostrożnego okrzyku i usadowił czemprędzej kapelusz i perukę na swojem miejscu. — Niech was dyabeł porwie! Ciarki po mnie przeszły, gdyż jeślibyście byli czerwonoskórcem, to...
— Wy nie bylibyście już jedli pudingu. Weźcie swoją strzelbę! A teraz mówcie, jak się to stało, że tutaj śpicie!
— Śpię? O spaniu mowy niema, chociaż dostaliście się do mnie niepostrzeżenie. Wszystkie moje trzy myśli skupiły się były na dwóch skórach szczurzych, które chciałem jeszcze zabrać, a wy nie wygadajcie się przypadkiem przed tamtymi, że zaskoczyliście starego Sama Hawkensa!
— Będę cicho.
— A gdzie mały sir?
— Został w tyle. Usłyszeliśmy brzęk waszych łapek, musiałem przeto zobaczyć, co to za dzwony być mogły.
— Dzwony? Czy było tak głośno? Samie Hawkens, jaki z ciebie stary i głupi szop! Kładzie się taki ciężki muł tutaj, aby skalpów nałapać i hałasuje przytem, że słychać to aż w Kanadzie, jak mi się zdaje! Ale skąd wy wzięliście się w tej stronie? Czy śledzicie także tych dwóch czerwonoskórych?
Potwierdziłem to pytanie i opowiedziałem mu, co zauważyłem w dolinie.
— Hm! Będzie to kosztowało sporo prochu, sir! Szedłem sobie tu w górę rzeki z mojemi skórkami i ujrzałem nagle dwu Indyan, jeśli się nie mylę, szpiegujących tam na skraju zarośli, nie dalej jak o ośm kroków od nas. Przykucnąłem oczywiście zaraz za krzakiem i spostrzegłem, że jeden z nich zwrócił się na dół, a drugi w górę, aby przeszukać dolinę. Ale nie wyjdzie im to na dobre, jak sądzę! Puściłem jednego z nich obok siebie i przeniosłem się potem tutaj, aby skoro tylko się spotkają, zapytać ich, co zobaczyli.
— Myślicie, że się jeszcze raz zejdą?
— Rozumie się! Jeśli chcecie postąpić rozsądnie, to przejdźcie na drugą stronę, abyśmy ich dostali między siebie. Nie każcie też dłużej czekać małemu sir, bo gotów z niecierpliwości jakie głupstwo popełnić.
Zastosowałem się do tej wskazówki i wróciłem do Harrego. Gdy pouczyłem go o wszystkiem w krótkich słowach, zajęliśmy stanowisko wprost naprzeciwko Sama, czekając na powrót obudwu czerwonoskórców.
Cierpliwość nasza była wystawiona na długą próbę, gdyż dopiero po kilku godzinach usłyszeliśmy ciche stąpanie skradającego się człowieka. Był to jeden z oczekiwanych, stary, ogorzały Indyanin, któremu u pasa zabrakło miejsca dla zdobytych skalpów, dlatego ozdobił grubemi frendzlami z włosów zewnętrzne szwy u spodni.
Zaledwie znalazł się między nami, pochwyciliśmy go z obu stron i „zdmuchnęliśmy“. Tak samo stało się z drugim, który nadszedł niebawem. Potem powróciliśmy razem do warowni tak, jak z niej wyszliśmy.
Przed bramą odszukaliśmy ukrytego za krzakiem strażnika, który niewątpliwie widział dzikiego, gdy skradał się o kilka kroków obok niego. Na straży stał Will Parker.
Sam spojrzał na niego w zdumieniu.
— Byłeś greenhorn, Willu, i zostaniesz greenhornem, dopóki cię jaki redmen za czuprynę nie weźmie. Myślałeś chyba, że bronzowy przyszedł tu mrówki łapać, skoro nie wyjąłeś żelaza z za pasa.
— Samie Hawkens, spętajno swój język, bo na tobie zrobię teraz to, czego przedtem zaniechałem! Will Parker greenhorn! Ten żart wart jednego naboju prochu, stary coonie. Ale syn twojej matki nie potrafi zrozumieć, że wywiadowcę puszcza się wolno, aby zabiciem jego nie zwrócić uwagi reszty nieprzyjaciół.
— Mógłbyś mieć słuszność, człowiecze, o ile nie chcesz wejść w posiadanie skórek indyańskich, jak mi się zdaje.
Z tymi słowy na ustach skierował się Sam Hawkens ku wodzie, ale zanim zniknął pomiędzy skałami, odwrócił się jeszcze i ostrzegł stojącego na straży:
— Otwórz oczy dobrze! Niedaleko stąd jest całe gniazdo łuczników. Oni gotowi tobie także nos wepchnąć pod nogi. Szkoda byłoby ciebie, jeśli się nie mylę, bardzo szkoda!
Schowany głęboko pod zwisającemi zeń skórami kroczył przed nami, a niebawem stanęliśmy u wylotu szczeliny i objęliśmy wzrokiem kotlinę. Ostry gwizd starego trapera wystarczył do zwołania wszystkich mieszkańców, którzy z wytężoną uwagą wysłuchali opowiadania o naszej przygodzie.
Old Firehand uważał w milczeniu do końca, dopiero kiedy wspomniałem o Paranohu, wyrwał mu się okrzyk zdziwienia i radości:
— Czy to być może, żebyście się nie pomylili? W takim razie nadarzyłaby mi się sposobność spełnienia przysięgi i ujęcia go w me pięści, co od tylu lat było mojem najgorętszem życzeniem.
— Tylko włosy mnie bałamucą.
— One nic nie znaczą! Niech wam Sam Hawkens jako przykład posłuży. Zresztą możliwe jest, że owej nocy nie trafiliście go dobrze. Podczas mojej choroby przyszedł do siebie, kazał nas śledzić i ruszył potem za nami.
— Ale dlaczego na nas nie uderzył?
— Tego nie wiem, ale to niezawodnie stało się z jakiegoś powodu, który w każdym razie poznamy. Czy jesteście bardzo znużeni, sir?
— Nie powiedziałbym.
— Muszę go sam zobaczyć. Czy będziecie mi towarzyszyć?
— To się samo przez się rozumie. Zwracam jednak uwagę waszą na niebezpieczeństwo tej wycieczki. Indyanie będą napróżno czekali na ludzi, wysłanych na zwiady, zaczną ich szukać i znajdą zabitych. Mogą także nas spotkać i odciąć nam odwrót do naszych.
— To wszystko może się zdarzyć, ale ja nie mogę bezwarunkowo tu zostać i czekać, dopóki nas nie znajdą. Dicku Stone!
Wezwany był wczoraj na łowach, zobaczył mnie więc dopiero teraz i przywitał się ze mną serdecznie.
— Czy słyszałeś, dokąd mamy iść? — zapytał go Old Firehand.
— Cośkolwiek.
— Weź strzelbę! Popatrzymy za czerwonoskórymi.
— Jestem gotów, sir! Czy pojedziemy konno?
— Nie. To blizko. Wy, którzy zostajecie, weźcie się do rzeczy i pozasłaniajcie catches[5] darniną. Nie można przewidzieć, co nastąpi, a gdyby bronzowi dostali się pomiędzy nasze skały, niech przynajmniej tego nie znajdą, co mogłoby się im przydać. Harry, ty pójdziesz do Willa Parkera i Billa Bulchera i będziesz czuwał nad porządkiem pod naszą nieobecność!
— Ojcze, pozwól mi iść z sobą! — prosił Harry.
— Na nic mi się nie przydasz, moje dziecko. Spocznij sobie; będziesz jeszcze nieraz miał sposobność do takich wycieczek!
Harry ponowił prośbę, ale Firehand trzymał się swego postanowienia i niebawem wyszliśmy znowu we trzech łożyskiem potoku.
Wydostawszy się na zewnątrz, minęliśmy straż, której daliśmy kilka wskazówek i podążyliśmy ku miejscu, na którem ukazał się był Sam Hawkens. Kierunek, wiodący stamtąd do parowu, był dla nas najkorzystniejszy, gdyż mieliśmy z obu stron osłonę i byliśmy pewni, że zderzymy się z Indyanami, wysłanymi na poszukiwania za tymi, którzy się z nami spotkali.
Winnetou opuścił był obóz na krótki czas przed naszem wyruszeniem i nie wrócił był jeszcze. Żałowałem tego, bo on mógł być dla nas w tej wycieczce najbardziej upragnionym towarzyszem, trudno mi też było pozbyć się niepokoju o niego. Zachodziła obawa, że spotka się z nieprzyjacielem, a w takim razie byłby pomimo swego męstwa zgubiony.
Myślałem właśnie nad tą okolicznością, kiedy naraz rozdzieliły się obok nas zarośla i Apacz stanął przed nami. Ręce nasze, które na szelest liści sięgnęły były po broń, cofnęły się natychmiast.
— Winnetou pójdzie z białymi mężami — rzekł — aby zobaczyć Paranoha i Ponków.
Spojrzeliśmy nań zdumieni tem, że wiedział już o obecności Indyan.
— Czy mój czerwony brat widział najokrutniejszych pobratymców Siouksów? — zapytałem.
— Winnetou musi czuwać nad bratem Old Shatterhandem i nad synem Ribanny. Ruszył był za nimi i widział, jak ich noże wbiły się w serca wojowników czerwonych. Paranoh wziął sobie skórę z głowy męża z narodu Osagów; włosy jego są kłamstwem, a myśli pełne fałszu. Winnetou go zabije.
— Nie, wódz Apaczów go nie dotknie, lecz mnie pozostawi! — odrzekł Old Firehand.
— Winnetou darował go już raz swemu białemu przyjacielowi!
— Już mi nie ujdzie, gdyż moja ręka...
Słyszałem jeszcze tylko to słowo, bo w chwili, kiedy ono padło, ujrzałem dwoje iskrzących się oczu za krzakiem, zasłaniającym zakręt tropu. W szybkim skoku pochwyciłem człowieka, do którego te oczy należały.
Był to ten, o którym się mówiło. Zaledwie stanąłem przed nim i objąłem mu gardło palcami, zaszeleściło z obu stron i kilku Indyan poskoczyło na pomoc wodzowi.
Przyjaciele zauważyli mój ruch i rzucili się natychmiast na mych napastników. Ja trzymałem już białego wodza pod sobą. Czując moje kolana na swej piersi, palce lewej ręki na gardle, a prawą na swojej ręce, którą nóż zdołał był wyciągnąć, wił się podemną jak robak i czynił wściekłe wysiłki, aby mnie zepchnąć z siebie. Kopiąc nogami, jak byk, uwiązany na łańcuchu, starał się potężnemi szarpnięciami poderwać się w górę. Fałszywa skóra z głowy leżała obok, oczy, nabiegłe krwią, wystąpiły z oprawy, na ustach ukazała się piana wściekłości, a naga, nożem Winnetou ogołocona ze skóry, czaszka nabrzmiała od natężenia wszystkich żył i nerwów, oraz od gwałtownych uderzeń zduszonego pulsu, stając się przerażająco ohydną. Zdawało mi się, że podemną szamoce się rozszalałe zwierzę. Z całej siły zaciskałem mu palce na gardle, wskutek czego po chwili zadrgał kilka razy kurczowo, głowa opadła mu wstecz, oczy słupem stanęły i po kilku co raz to słabszych drgnieniach rozłożył ręce i nogi na ziemi... był pokonany.
Teraz dopiero podniosłem się, oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem scenę, jakiej nie opisze nigdy żadne pióro. Nikt z walczących nie użył broni palnej, bojąc się, żeby tem nie przywołał pomocy nieprzyjaciołom. Czynne były tylko noże i tomahawki. Nikt nie stał prosto, lecz wszyscy leżeli na ziemi, tarzając się w krwi własnej lub przeciwnika.
Winnetou gotował się właśnie pchnąć nożem w pierś znajdującego się pod nim przeciwnika i mnie nie potrzebował. Old Firehand leżał na jednym i starał się utrzymać od siebie zdala drugiego, który mu rękę rozkroił. Pośpieszyłem mu na pomoc i powaliłem napastnika własnym jego toporem, który mu wypadł z ręki. Następnie pobiegłem do Dicka Stone’a, bo on pomiędzy dwoma zabitymi już czerwonoskórcami męczył się pod olbrzymim mężczyzną, który usiłował zadać mu śmiertelne pchnięcie. Nie udało mu się jednak, a topór współplemieńca położył kres jego wysiłkom.
Stone powstał i wyprostował członki.
— By good, sir, to była pomoc w samą porę! Trzech przeciwko jednemu, kiedy strzelać nie wolno, to przecież trochę za wiele; dziękuję!
Old Firehand podał mi także rękę i chciał coś powiedzieć, kiedy wzrok jego padł na Paranoha.
— Tim Finn... Czy to być może? Sam wódz? Kto z nim walczył?
— Old Shatterhand go powalił — odrzekł za mnie Winnetou. — Wielki Duch użyczył mu siły bawołu, ryjącego rogiem ziemię.
— Człowiecze — zawołał Old Firehand — nie spotkałem jeszcze nikogo takiego, jak wy, chociaż sporo świata obszedłem. Ale jak się to stało, że Paranoh ukrył się tu ze swoimi, skoro Winnetou był tam w pobliżu?
— Biały wódz nie był ukryty obok Winnetou — odrzekł Apacz. — On zobaczył ślady wrogów i szedł za nimi. Jego ludzie podążą za nim, wobec czego moi biali bracia muszą udać się za Winnetou czemprędzej do swoich wigwamów.
— On ma słuszność — potwierdził Dick Stone — Trzeba się starać dostać do naszych.
— Dobrze — odrzekł Old Firehand, któremu krew ciekła z ręki strumieniem. — W każdym razie należy, ile możności, usunąć ślady walki. Pójdźno trochę naprzód Dicku i uważaj, ażeby nas nie zaskoczono niespodzianie!
— Dobrze, sir, lecz wyjmijcie mi przedtem nóż z ciała. Trudno mi z tem chodzić.
Jeden z trzech przeciwników wbił mu nóż w bok, a przez mocowanie wciskało się ostrze coraz to głębiej. Szczęściem nie utkwiło w miejscu niebezpiecznem. Po wyjęciu noża została tylko rana, nie ciężka dla tak żelaznej natury, jak Stone.
W krótkim czasie wykonano, co było niezbędne i sprowadzono napowrót Stone’a.
— Jak zabierzemy jeńca? — spytał Old Firehand.
— Chyba go poniesiemy — rzekłem ja — będzie to jednak trudne, gdy wróci całkiem do przytomności.
— Nieść? — spytał Stone. — Od wielu lat nie miałem już tej przyjemności, jaka mi się teraz uśmiecha; nie chciałbym też pozbawiać jej tego miłego chłopca.
Zarazem odciął nożem kilka stojących obok pieńków od korzeni, wziął koc Paranoha, pociął na wązkie pasy i rzekł, kiwając do nas głową z zadowoleniem:
— Zrobimy sanki, posuwę z drzewa, lub coś podobnego, przywiążemy do niej Indyanina i wybierzemy się tak do domu.
Propozycyę Stone’a przyjęto i wykonano, poczem ruszyliśmy w drogę, zostawiając jednak ślad tak wyraźny, że idący za nami Winnetou zadawał sobie niemało trudu, aby go pozacierać.
Rano dnia następnego promienie słoneczne nie dotknęły były jeszcze leżących dokoła gór i głęboki spokój panował w obozie, kiedy ja oddawna już nie spałem i wyszedłem na skałę, gdzie zastałem Harrego. W dolinie przewalały się ciężkie obłoki mgły dokoła gęstwiny drzew, w górze jednak było powietrze czyste i jasne i powiewało orzeźwiającym chłodem dokoła mych skroni. W górze skakał ziarnojad z jednej gałązki ożyn na drugą, wabiąc nabrzmiałem, czerwonem, gardziołkiem nieposłuszną samiczkę, nieco niżej siedział szaroniebieski droździec przerywając swój śpiew chwilami zabawnem miauczeniem, a z dołu dochodził cudowny głos kaczeczki, która po każdej zwrotce swej muzykalnej brawury przyklaskiwała sobie kaczem kwakaniem. Myśli moich jednak nie zajmował poranny koncert, ja przechodziłem w duchu jeszcze raz to, co przeżyliśmy wczoraj.
Wedle sprawozdania jednego z naszych strzelców, który, błądząc cicho po lasach, zobaczył także Indyan, było ich jeszcze więcej, aniżeli sami przypuszczaliśmy. W dole, na równinie, napotkał on drugi obóz, gdzie znajdowały się także konie. Nasuwał się więc domysł, że ich wojenna wyprawa nie była wymierzona przeciwko poszczególnym osobom tylko, lecz przeciwko całej naszej osadzie. Wobec ich wielkiej liczby położenie nasze nie było godne zazdrości.
Przygotowania, jakie trzeba było porobić do odparcia napadu, wypełniły do tego stopnia wczorajsze popołudnie i wieczór, że nie mieliśmy czasu zająć się losem naszego jeńca. Leżał on związany i pilnie strzeżony w jednej ze skalnych komórek. Rano jeszcze, zaraz gdy się zbudziłem, przekonałem się o pewności jego więzów.
Najbliższe dni, a może już godziny dzisiejsze, musiały sprowadzić rozstrzygnięcie. Bardzo poważnie więc myślałem o obecnem położeniu, kiedy wyrwał mnie z zamyślenia odgłos zbliżających się kroków.
— Dzień dobry, sir! Sen umykał przed wami prawdopodobnie tak samo, jak przedemną.
Podziękowałem za pozdrowienie i odrzekłem:
— Czujność jest cnotą najpotrzebniejszą w tym kraju, pełnym niebezpieczeństw, sir!
— Czy się boicie bronzowych? — zapytał Harry z uśmiechem, gdyż on to był właśnie.
— Wiem, że zadajecie mi to pytanie żartem, jest nas jednak wszystkiego trzynastu ludzi, a mamy przed sobą dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela. Otwarcie nie moglibyśmy się przed nim obronić, a jedyna nasza nadzieja w tem, że nas nie znajdzie.
— Zbyt czarno widzicie te sprawy. Trzynastu ludzi takich, jak my jesteśmy, może już czegoś dokazać, a gdyby nawet czerwonoskórcy wywąchali naszą kryjówkę, to pokrwawiliby sobie tylko głowy.
— Ja jestem innego zdania. Rozzłoszczeni są naszym napadem, a jeszcze bardziej wczorajszą utratą ludzi, a nadto wiedzą, że ich wódz jest w naszym ręku. Oni go szukali oczywiście, natknęli się na trupy, ale jego nie znaleźli. Gdy taka horda dla pewnego celu podejmuje tak daleką wyprawę, to będzie się starała osiągnąć ten cel z jak największą energią i chytrością.
— To wszystko słuszne, sir, ale jeszcze niema w tem powodu do obaw. Ja znam także tych ludzi. Tchórzliwi i bojaźliwi z natury, umieją atakować jedynie z tyłu i to bezbronnego. Przeciągaliśmy ich ostępami od Mississipi aż do Oceanu Spokojnego, od Meksyku w górę aż ku Jeziorom, pędziliśmy ich przed sobą i biliśmy się z nimi, musieliśmy umykać przed przewagą i kryć się, ale zawsze mieliśmy nóż w pięści i zwyciężaliśmy.
Spojrzałem na niego, a on w moim wzroku nie zobaczył zapewne nic podobnego do podziwu, bo po krótkiej przerwie mówił dalej:
— Choć, wasze zapatrywanie jest inne, to jednak biją w sercu ludzkiem uczucia, których słuchać musi energiczna ręka, czy ona należy do mężczyzny, czy do chłopca. Gdybyśmy byli wczoraj dotarli do Beeforku, bylibyście zobaczyli grób, pokrywający dwie istoty najmilsze i najdroższe dla mnie na kuli ziemskiej. Pozarzynali je mężowie o czarnych włosach i bronzowych twarzach, a od tego czasu drga mi ręka, ilekroć zobaczę powiewający lok skalpowy. Niejeden Indyanin musiał ześliznąć się z konia, gdy błysnął ten pistolet, z którego wyleciała śmiercionośna kula, przeszywając serce mej matki. Wy poznaliście niechybność tego pistoletu w New-Venango.
Wydobył broń z za pasa i podsunął mi przed oczy, poczem mówił dalej:
— Dobry z was strzelec, sir, ale z tej starej lufy nie trafilibyście na piętnaście kroków do pnia hikory. Możecie sobie zatem wyobrazić, ile się naćwiczyłem, aby być pewnym celu. Umiem się obchodzić z wszelką bronią, ale, o ile chodzi o krew indyańską, biorę tylko tę w rękę, gdyż przysiągłem sobie, że za każde ziarnko prochu, które wysadziło ową kulę morderczą, zapłacić musi życiem jeden czerwonoskóry. Zdaje mi się, że blizki jestem spełnienia przysięgi. Ta sama lufa, z której wystrzał spowodował śmierć mojej matki, będzie też narzędziem mej zemsty!
— Otrzymaliśćie ten pistolet od Winnetou?
— Czy on opowiadał wam o tem?
— Tak.
— Wszystko?
— Nic ponad to, co właśnie powiedziałem.
— Tak, pistolet jest od niego. Ale usiądźcie, sir! Dowiecie się o tem, co jest najkonieczniejsze, chociaż ta sprawa nie nadaje się do tego, by ją ubierać w wiele słów.
Usiadł obok mnie, rzucił na dolinę badawcze spojrzenie i rozpoczął:
„Ojciec mój był starszym leśniczym w starym kraju i żył w niezamąconem szczęściu z żoną i małym synkiem. Wtem rozszalała się polityczna wichura, która zawiodła nadzieje niejednego człowieka, a nawet popchnęła w wir, z którego musiał się ratować ucieczką za morze. Ofiarą przeprawy padła matka jego dziecka, a ponieważ ojciec po wylądowaniu znalazł się w obcym kraju bez środków do życia i bez znajomych, chwycił się tego, co mu się zaraz trafiło, udał się jako strzelec na Zachód, a dziecko zostawił u zamożnej rodziny, która je przyjęła jako własne.
„Spędził kilka lat wśród niebezpieczeństw i przygód, dzięki czemu stał się westmanem, którego szanowali biali, a obawiali się czerwoni. Razu pewnego na jednej z myśliwskich wędrówek zaszedł do Quicourt w sam środek plemion Assineboinów i spotkał się tu po raz pierwszy z Winnetou, który był przyjechał z nad brzegów Colorado, aby nad górną Mississipi nabrać gliny na kalumety dla swego szczepu. Obaj byli gośćmi wodza Tah-sza-tungi, zaprzyjaźnili się z sobą i poznali w wigwamie wodza jego córkę, Ribannę, piękną, jak zorza, a miłą, jak róża górska. Żadna z cór plemienia nie umiała skór tak delikatnie garbować, ani tak ładnie uszyć myśliwskiego ubrania, jak ona. Kiedy szła po drzewo na ogień pod kocioł, kroczyła przez równinę wysmukła jak królowa, a z głowy spływały jej włosy niemal do ziemi. Była ulubienicą Wielkiego Ducha Manitou, była dumą szczepu, a młodzi wojownicy pałali żądzą zdobycia skalpów nieprzyjaciół, aby je złożyć u jej stóp.
„Ale żaden z nich nie znalazł łaski w jej oczach, gdyż pokochała białego myśliwca, chociaż był starszy od wszystkich, którzy starali się o nią. Winnetou był z nich najmłodszym, prawie chłopcem.
„W duszy białego obudziły się także najświętsze uczucia; chodził śladem jej stóp, czuwał nad jej głową i rozmawiał z nią jako z córą bladych twarzy. Pewnego wieczora przystąpił doń Winnetou i rzekł:
— Biały człowiek nie jest podobny do dzieci swego narodu. Z ich ust bowiem nadają słowa jak „boudiny“ z bawolego żołądka, on natomiast mówił zawsze prawdę do swego brata Winnetou!
„A biały odpowiedział młodemu Apaczowi:
— Mój czerwony brat ma rękę silnego wojownika i jest najmędrszy przy ogniska wielkiej narady. Nie pragnął krwi niewinnego, a ja podałem mu dłoń przyjacielską. Niechaj mówi!“
— Mój brat kocha Ribannę, córkę Tah-sza-tungi?
— Milszą mi jest ona nad trzody na preryi i nad skalpy wszystkich czerwonych mężów.
— I będzie dla niej dobry i nie obrazi uszu jej przykremi słowy, lecz odda jej swoje serce i będzie jej strzegł przed burzami życia?
— Będę ją nosił na rękach i nie opuszczę jej w żadnej potrzebie i niebezpieczeństwie.
— Winnetou zna niebo, nazwy i mowę gwiazd, ale gwiazda życia jego zachodzi, a w sercu jego zapada ciemność i noc. On pragnął zabrać różę z Quicourt do swojego wigwamu i na piersi jej złożyć znużoną głowę, ilekroć wróci ze ścieżek bawolich, albo ze wsi nieprzyjaciół. Ale oko jej świeci dla jego brata, a usta jej wymawiają imię dobrej bladej twarzy. Apacz odejdzie z krainy szczęścia, a stopy jego błądzić będą samotnie nad nurtami Rio Pecos. Ręka jego nie dotknie nigdy głowy kobiecej, a głos syna nie obije się o jego uszy. Wróci on jednak w porze, kiedy łoś przez parowy przechodzi, by zobaczyć, czy szczęśliwa jest córka Tah-sza-tungi, Ribanna.
„Winnetou odwrócił się po tych słowach, zniknął w ciemnościach nocy, a nazajutrz już się nie pokazał.
„Kiedy wrócił na wiosnę, odnalazł Ribannę, a błyszczące jej oczy powiedziały mu wyraźniej niż słowa o szczęściu, jakie jej przypadło w udziale. Apacz wziął jej z rąk mnie, dziecko kilkodniowe, pocałował mnie w małe usta, a położywszy rękę na mej główce, wypowiedział te słowa:
— Winnetou będzie nad tobą jako drzewo, na którego gałęziach ptaki zasypiają, a zwierzęta polne szukają ochrony przed zalewem, płynącym z chmur. Życie jego jest twojem życiem, a jego krew twoją krwią. Nigdy nie zabraknie mu tchu, ani siły ramienia na obronę syna róży z Quicourt. Niechaj rosa poranna pada na twoją drogę, a światło słońca na twoje ścieżki, aby miał z ciebie pociechę biały brat Apacza.
„Mijały lata, ja podrosłem, ale równocześnie zwiększała się u ojca chęć zobaczenia pierwszego syna. Ja brałem zawsze udział w zabawach chłopców i umysł mój pełen był ducha wojny i broni. Tymczasem ojciec nie mógł już dłużej zapanować nad tęsknotą. Poszedł na Wschód i wziął mnie z sobą. U boku brata i w cywilizowanem życiu otworzył się przedemną świat nowy i zdawało mi się, że się z nim nie zdołam rozłączyć. Ojciec powrócił sam, a mnie zostawił u opiekunów brata. Wnet jednak obudził się we mnie żal za ojczyzną z taką potęgą, że nie mogłem go stłumić, odjechałem więc z ojcem po drugich jego odwiedzinach.
„Powróciwszy do domu, zastaliśmy obóz pusty i zupełnie spalony. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy wampum[6], zostawiony przez Tah-sza-tungę, w celu zawiadomienia nas o tem, co się stało.
„Tim Finnetey, biały myśliwiec, bywał dawniej często w naszym obozie i pragnął pojąć różę z Quicourt za żonę, lecz Assineboinowie nie byli dlań usposobieni przychylnie, ponieważ uprawiał złodziejstwo i kilka razy już otwierał ich „catches“. Odprawiono go z niczem, a on odszedł z przysięgą zemsty na ustach. Od ojca, z którym spotkał się w Black Hills, dowiedział się, że Ribanna została jego żoną. Udał się więc do Czarnonogich, aby nakłonić ich do wyprawy wojennej przeciwko Assineboinom.
„Ci usłuchali jego rady i przybyli w tej porze, kiedy wojownicy znajdowali się na myśliwskiej wyprawie. Napadli na obóz, splądrowali go i spalili, pozabijali starców i dzieci, a młode kobiety i dziewczęta zabrali do niewoli. Gdy wojownicy wrócili i zobaczyli siedzibę obróconą w perzynę, poszli śladami wrogów. Ponieważ tę wyprawę dla zemsty podjęli na kilka dni przed naszem przybyciem, przeto mogło się nam jeszcze udać ich dopędzić.
„Załatwię się krótko! Po drodze spotkaliśmy się z Winnetou, który nadszedł był przez góry. Skoro mu ojciec wszystko opowiedział, zawrócił konia, nie rzekłszy ani słowa i przyłączył się do nas. Nigdy nie zapomnę tych dwu mężów, jak jechali obok siebie w milczeniu, a pośpiesznie tropem, tych, którzy naprzód podążyli.
„Znaleźliśmy ich nad Beeforkiem, gdzie Czarnonodzy obozowali w dolinie rzeki. Nasi czekali tylko nocy, by na nich napaść. Mnie polecono zostać przy straży koło koni, ale ja nie miałem spokoju, a kiedy nadeszła chwila napadu, zakradłem się między drzewami aż na skraj lasu i dostałem się tam, kiedy padł strzał pierwszy. Była to noc straszna. Nieprzyjaciel posiadał nad nami przewagę, wrzawa wojenna ustała dopiero ze świtem.
„Widziałem gmatwaninę dzikich postaci, słyszałem jęki i stękania umierających i modląc się, leżałem w mokrej trawie. Potem powróciłem do straży, ale jej nie zastałem. Ogarnął mnie niewypowiedziany lęk, a gdy usłyszałem radosne okrzyki nieprzyjaciół, byłem pewny, że nas zwyciężyli.
„Ukrywszy się, przesiedziałem do wieczora i dopiero wtedy odważyłem się wyjść na pole walki.
„Głęboka cisza panowała dokoła, a jasny blask księżyca padał na porozrzucane na ziemi postaci bez życia. Przejęty zgrozą błądziłem pomiędzy niemi, aż natrafiłem na własną matkę. Ona nieszczęsna leżała z przestrzeloną piersią i ramionami kurczowo otaczającemi małą siostrzyczkę, której głowę rozpłatano nożem na dwoje. Widok ten odebrał mi przytomność; padłem zemdlony na zwłoki.
„Nie wiem, jak długo tak leżałem. Nastał dzień, potem noc, a potem znowu dzień. Wtem usłyszałem odgłos cichych kroków w pobliżu. Podniosłem się i — o rozkoszy! — zobaczyłem ojca i Winnetou, obydwu w potarganych ubraniach i z ranami na ciele. Oni ulegli byli przemocy i skrępowani zawleczeni zostali do niewoli, ale zdołali się wyswobodzić i umknęli.“
Westchnąwszy głęboko, przestał Harry mówić i wpatrzył się w dal ze sztywnym wyrazem w oczach. Po chwili zapytał, zwracając się szybko do mnie.
— Czy macie jeszcze matkę, sir?
— Tak.
— Cobyście uczynili, gdyby ją wam kto zamordował?
— Oddałbym go w ręce sprawiedliwości.
— Dobrze! A jeżeli one za słabe, lub za krótkie jak tu na Zachodzie, to trzeba oddać prawu na usługi ręce własne.
— Jest różnica między zemstą a karą, Harry! Druga jest koniecznem następstwem grzechu i łączy się ściśle z pojęciem boskiej i ludzkiej sprawiedliwości. Pierwsza natomiast jest brzydka i pozbawia człowieka zalet, któremi on przewyższa zwierzęta.
— Wy możecie tak mówić, ponieważ w waszych zimnych żyłach nie płynie krew indyańska. Jeśli jednak człowiek dobrowolnie wyrzeka się tych zalet i staje się niebezpieczną bestyą, to należy z nim postępować jak z taką bestyą i ścigać, dopóki go nie dosięgnie kula zabójcza. Kiedyśmy nazajutrz zakopali obie zmarłe i uchronili w ten sposób od ścierwożernych sępów, nie było w sercu naszem innego uczucia prócz żaru nienawiści do morderców naszego szczęścia. Ślub, wypowiedziany wtedy przez Winnetou, był także naszym. Przysiągł on bowiem strasznie gniewnym głosem:
„Wódz Apaczów rył w ziemi i znalazł strzałę zemsty. Pięść jego zaciśnięta, stopa lekka, a tomahawk ostry, jak błyskawica. Poszuka i znajdzie Tima Finneteya, mordercę róży z Quicourt i weźmie skalp jego za życie Ribanny, córy Assineboinów.“
— Czy Finnetey był mordercą?
— Tak! W pierwszych chwilach walki, kiedy się zdawało, że Czarnonodzy ulegną, zastrzelił ją. Winnetou to zobaczył i rzucił się na niego, wyrwał mu broń i byłby go zabił, gdyby go byli drudzy nie pochwycili i nie wzięli do niewoli po rozpaczliwej walce. Na szyderstwo zostawiono mu nienabity pistolet, który potem dostałem jako dar w swoje ręce i nie zostawiałem go nigdy, czy stąpałem po chodnikach miast, czy po trawach preryowych.
— Muszę jednak zauważyć, że...
Przerwał mi prędkim ruchem ręki:
— Wiem, co mi chcecie powiedzieć. Ja sam powtórzyłem sobie to już tysiąc razy. Wy nie znacie podania o „flats-ghost“, który przebiega burzą przez równinę i niszczy wszystko, co mu się oprzeć ośmieli. Jest w tem podaniu głęboka myśl, która mówi, że nieokiełznana wola rozlewa się jak wzburzone morze po równinie, zanim porządek państw cywilizowanych stanie tu silną nogą. W moich żyłach tętnią też fale owego morza, ja muszę ustępować przed ich naporem, chociaż wiem, że utonę.
Były to słowa pełne przeczucia, a po nich nastąpiła głęboka, brzemienna w myśli cisza, którą ja wreszcie przerwałem, wygłaszając swoje zapatrywanie na te sprawy. Ten chłopiec myślał, mówił i działał jak dorosły. To w moich oczach przedstawiało się jako niewłaściwe, nienaturalne. Ja starałem się go przekonać łagodnemi słowy, a on słuchał i kiwał głową. Wymownie określił on wrażenie, jakie owa straszna noc na jego umysł wywarła, barwnie opisał swoje późniejsze życie, które nim miotało między ostateczną dzikością i wysokiem uobyczajeniem. Po jego opowiadaniu przyszedłem do przekonania, że nie mam prawa go potępić.
Wtem zabrzmiał z dołu ostry świst. Chłopiec zamilkł i rzekł po chwili znowu:
— Ojciec zwołuje ludzi. Zejdźmy na dół! Dla jeńca wybiła ostatnia godzina.
Powstałem i ująłem go za rękę.
— Czy spełnicie mi jedną prośbę, Harry?
— Chętnie, jeśli tylko nie zażądacie czegoś nadzwyczajnego.
— Zostawcie jeńca starszym mężczyznom!
— Prosicie oto właśnie, na co się zgodzić nie mogę. Tyle tysięcy razy pragnąłem stanąć z nim oko w oko, aby weń cisnąć śmiercią, tysiące razy malowałem sobie tę godzinę wszystkiemi barwami, jakie tylko ma człowiek do wyboru, ona była celem mojego życia, ceną wszystkich cierpień i niedostatków, jakich zakosztowałem, a teraz, kiedy jestem tak blizki urzeczywistnienia mych pragnień, miałbym się wyrzec ich spełnienia? Nie, nie i jeszcze raz nie!
— To życzenie spełni się także bez waszego osobistego udziału. Duch ludzki powinien dążyć do wyższych celów, niż są te, które wy wytknęliście sobie, a serce ludzkie zdolne jest objąć świętsze i większe szczęście od tego, którego człowiek doznaje przez zaspokojenie najgorętszego uczucia zemsty.
— Wy, sir, myślcie sobie, jak chcecie, ale pozwólcie mnie pozostać również przy własnem mojem zdaniu!
— Trwacie więc przy odmowie?
— Nie mogę inaczej postąpić. Chodźcie na dół!
Nadzwyczajny rozwój tego wysoce uzdolnionego chłopca wbudził dlań we mnie wielkie zajęcie. Żałowałem, że z takim uporem nie porzuca swej krwawej myśli i wzruszony dziwnie naszą rozmową poszedłem za nim powoli.
Na dole przywitałem najpierw swego dzielnego Swallowa, a potem dopiero przystąpiłem do zgromadzenia, które stało dokoła przywiązanego do drzewa Paranoha. Naradzano się nad tem, jaki rodzaj śmierci należałoby wybrać dla jeńca.
— Zdmuchnąć trzeba bezwarunkowo tego łotra, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens — ale tej przykrości nie mógłbym wyrządzić mojej Liddy, żeby miała ten wyrok wykonać, jak sądzę.
— Umrzeć musi, tak musi być! — potwierdził Dick Stone, potrząsając głową. — Ucieszę się bardzo, gdy go zobaczę na gałęzi, gdyż nie zasłużył na nic innego. Co wy na to, sir?
— Dobrze! — rzekł Old Firehand. — Ale nie wolno tego naszego pięknego miejsca plamić krwią tego potwora. Nad Beeforkiem pomordował on moich najbliższych, tam też poniesie karę. Miejsce, które słyszało moją przysięgę, ujrzy także jej spełnienie.
— Pozwólcie, sir! — wtrącił Stone — Na co ja tego oskalpowanego biało-czerwonego wlokłem aż tutaj daremnie? Czy sądzicie, że mi to sprawi przyjemność, jeśli oddam za to bronzowym skórom moją czuprynę?
— Jakie jest zdanie wodza Apaczów, Winnetou? — zapytał Old Firehand, pojmując słuszność tego zarzutu.
— Winnetou nie obawia się strzał Ponków; ma już za pasem skórę tego psa Atabasków i darowuje ciało jego białemu bratu.
— A wy? — zwrócił się pytający do mnie.
— Uporajcie się z nim krótko! Nikt z was nie boi się chyba Indyan, ale ja uważani za zbyteczne narażać się na niebezpieczeństwo i zdradzenie naszego miejsca pobytu.
— Wy możecie tu zostać, sir, i pilnować swojej sypialni — radził Harry, ruszając ramionami z niewyraźnem uczuciem. — Co do mnie, to domagam się bezwarunkowo wykonania wyroku na tem samem miejscu, na którem leżą ofiary mordercy. Los popiera moje żądanie tem, że wydał go w nasze ręce tu, a nie gdzieindziej. To, czego żądam, winien jestem tym, na których grobie wypowiedziałem przysięgę, że nie spocznę, dopóki nie będą pomszczone.
Ja odwróciłem się bez odpowiedzi.
Jeniec stał wyprostowany, oparty o drzewo. Pomimo bolu, jaki musiały mu sprawiać więzy, wrzynające się w ciało i pomimo poważnego znaczenia, jakie miała dla niego ta narada, nie zadrgała ani jedna zmarszczka wiekiem i namiętnościami pooranej jego twarzy. W jego odstraszających rysach wypisana była cała historya jego życia, a widok nagiej, krwawo mieniącej się, czaszki podnosił złe wrażenie, które już sam ten człowiek wywierał niewątpliwie nawet na nieuprzedzonym widzu.
Po dłuższej naradzie, w której ja nie wziąłem udziału, krąg się rozwinął, a myśliwi zaczęli wybierać się w drogę.
Wola chłopca przecież zwyciężyła. Wobec tego stanu sprawy nie mogłem pozbyć się myśli, że z tego wyniknie jakieś nieszczęście. Old Firehand przystąpił do mnie i położył rękę na mem ramieniu.
— Pozwólcie, żeby to odbyło się swoim trybem, sir, i nie przykładajcie fałszywej miary do rzeczy, nieskrojonych wedle waszego szablonu tak zwanego wykształcenia.
— Nie pozwalam sobie na sąd o waszem postępowaniu, sir. Zbrodnia musi być ukarana, to słuszne, ale nie gniewajcie się na mnie, jeśli do wykonania wyroku niczem się nie przyczynię. Idziecie nad Beefork?
— Tak. Ponieważ wy nie chcecie się do tego mieszać, cieszę się przeto, że będę tutaj miał komu powierzyć bezpieczeństwo obozu.
— Nie moja będzie wina, jeśli się zdarzy coś, czego sobie nie życzymy, sir. Kiedy wrócicie?
— Trudno oznaczyć napewno. To zależy od tego, co tam zastaniemy. A zatem bądźcie zdrowi i miejcie oczy otwarte!
Po tych słowach przystąpił do tych, którzy mieli mu towarzyszyć podczas przeprowadzania jeńca na miejsce skazania. Odwiązano go od drzewa, a kiedy powrócił Winnetou, który był wyszedł zobaczyć, czy przejście bezpieczne i doniósł, że nie dostrzegł nic podejrzanego, wepchnięto Finneteyowi knebel w usta i wszyscy ruszyli ku wylotowi doliny.
— Czy biały mój brat zostaje? — spytał Apacz, zanim się przyłączył do orszaku.
— Wódz Apaczów zna moje myśli, wobec tego usta nie potrzebują ich wyjawiać.
— Mój brat jest ostrożny, jak noga, zanim wstąpi do wody, w której żyją krokodyle, ale Winnetou musi być z synem Ribanny, która zginęła z ręki Atabaski.
W warowni zostało tylko kilku myśliwców, a między nimi Dick Stone. Zawołałem ich do siebie i oznajmiłem, że chcę wyjść, aby przeglądnąć zarośla.
— Nie potrzeba, sir — rzekł Stone. — Na zewnątrz stoi warta i pilnie baczy na wszystko, a oprócz tego chodził Apacz na zwiady. Zostańcie tutaj i odpocznijcie. Robotę jeszcze wnet znajdziecie.
— O ile?
— No, czerwonoskórcy mają oczy i uszy i zauważą pewnie, że tam coś można pochwycić.
— Przyznaję wam zupełną słuszność, Dicku. Przypatrzę się dla tego, czy się co gdzie nie rusza. Wy pilnujcie tymczasem tego miejsca! Nie dam długo czekać na siebie.
Wziąłem sztuciec i wyszedłem. Warta zapewniła mnie, że nie widziała nic podejrzanego. Ja nauczyłem się jednak ufać tylko własnym oczom i przecisnąłem się przez rząd zarośli, aby poszukać śladów Indyan.
Tuż u wejścia do naszej kotliny spostrzegłem kilka ułamanych gałązek, a po dokładniejszem zbadaniu ziemi przekonałem się, że leżał tam człowiek, który przed odejściem starał się troskliwie zatrzeć i uniewidocznić odciski, porobione przez jego ciało na opadłych liściach i miękkiej ziemi.
Podsłuchano nas zatem i odkryto miejsce naszego pobytu, a każdej chwili mógł nastąpić napad. Przypuszczając jednak, że nieprzyjaciel zwróci głównie uwagę na Paranoha i jego eskortę, postanowiłem przedewszystkiem ostrzec Old Firehanda zawczasu i w tym celu udać się czemprędzej za idącym przedemną orszakiem.
Wydawszy warcie odpowiednie polecenie, puściłem się śladem naszych ludzi, którzy obrali drogę wzdłuż rzeki przeciwko jej biegowi. Tamtędy dostałem się wnet na miejsce naszych wczorajszych czynów. Przewidywania moje sprawdziły się. Ponkowie znaleźli zabitych, a po podeptanej trawie można było osądzić, że byli tu w znacznej liczbie, aby pozabierać zwłoki swych braci.
Nie doszedłem był jeszcze daleko poza to miejsce, kiedy natknąłem się na nowe ślady, które wychodziły z boku z zarośli i biegły dalej w tym samym kierunku, w którym udali się nasi myśliwcy. Podążyłem za nimi, ostrożnie wprawdzie, ale z jak największym pośpiechem. W ten sposób dotarłem w krótkim stosunkowo czasie do miejsca, gdzie Mankicila wpada do Beeforku.
Nie wiedząc, w której części tej doliny ma się odbyć egzekucya, musiałem zdwoić ostrożność i szedłem przez przypierające obok zarośla, patrząc na ślady tylko z boku.
Rzeczka skręcała tutaj i otaczała polanę, na której krzaki ustąpiły przed trawami, bujnie rozrosłemi. Na środku stała grupa jodeł balsamowych, a pod niemi siedzieli myśliwi, prowadząc ożywioną rozmowę. Jeniec przywiązany był do jednego z pni.
Wprost przedemną, najwyżej o trzy długości człowieka, wyglądało kilku Indyan z zarośli na polaną. Zrozumiałem w jednej chwili, że reszta poszła na prawo i na lewo, aby podsłuchanych otoczyć ze wszystkich stron i pozabijać w nagłym napadzie, albo zapędzić do wody.
Nie było ani chwili czasu do stracenia. Przyłożyłem sztuciec do ramienia i wypaliłem. W pierwszych sekundach były moje strzały jedynym hałasem, gdyż zarówno przyjaciół jak wrogów zaskoczyła niespodzianie ta przeszkoda w wykonaniu zamiaru. Potem jednak rozległ się okrzyk wojenny Indyan, chmura strzał wyleciała z zarośli, a polana pokryła się w jednej chwili wyjącymi, sapiącymi i krzyczącymi ludźmi, którzy zmagali się z sobą we wściekłych zapasach.
Prawie równocześnie z Indyanami wyskoczyłem z zarośli i ukazałem się w sam czas, aby powalić czerwonoskórca, który zamierzył się na Harrego. Chłopak zerwał się i podniósł pistolet, aby zastrzelić Paranoha, ale przeszkodził mu w tem Indyanin, który to zauważył. Zwróceni do siebie plecyma, lub oparci o drzewa, bronili się myśliwcy przed otaczającymi ich zewsząd dzikimi. Byli to sami wyszkoleni traperzy, którzy przeszli już niejedną ciężką przeprawę i nie znali trwogi, ale tu jasnem było, że będą musieli ulec, zwłaszcza że przedstawiali przedtem dla Indyan otwarty cel i prawie wszyscy byli zranieni.
Kilku bronzowych rzuciło się zaraz w pierwszej chwili do Paranoha, aby go z wiązów uwolnić, co im się też udało pomimo wysiłków Old Firehanda i Winnetou, których odepchnięto od niego. Silnym rzutem wyciągnął ten muskularny człowiek ręce w górę, aby puścić w ruch krew, zatamowaną wiązami, wyrwał tomahawk z ręki jednego ze swoich ludzi i zgrzytnął, uderzając na Winnetou:
— Chodź tu, ty psie z Pimo! Zapłacisz teraz za moją skórę!
Apacz, zagadnięty obelżywą nazwą swego plemienia, stanął do walki, ale już zraniony. Równocześnie jednak napadnięto nań z drugiej strony. Old Firehanda otoczyli całkiem nieprzyjaciele, a inni biali tak byli zajęci własną obroną, że o wzajemnej pomocy nawet mowy nie było.
Dłuższy opór byłby wobec tego stanu rzeczy głupotą i fałszywą ambicyą. To też zawołałem, ciągnąc Harrego przez krąg otaczających nas nieprzyjaciół:
— Do wody, ludzie, do wody!
I w następnej chwili uczułem, jak rozprysnęła się nademną.
Pomimo głośnej wrzawy dosłyszano mój okrzyk i kto wyrwać się zdołał, poszedł za moim przykładem. Fork był wprawdzie głęboki, ale wązki tak, że wystarczało kilka uderzeń wiosłami, aby się dostać na brzeg przeciwległy. Bezpiecznie tam jeszcze wcale nie było, dlatego zamierzałem przeciąć półwysep, utworzony przez Bee-Fork i Mankicilę, aby przez tę drugą rzekę potem przepłynąć i już skinąłem był na chłopca, żeby biegł za mną w tym kierunku, kiedy obok nas przemknął krzywonogi Sam w ociekającej wodą bluzie myśliwskiej i kłapiących mokassynach, rzucając chytrze małemi oczkami na nieprzyjaciół i zniknął jednym skokiem w zaroślach.
Natychmiast popędziliśmy za nim, gdyż celowość jego zamiaru była zbyt widoczna, iżbym się miał trzymać poprzedniego planu.
— Ojciec, ojciec! — zawołał Harry z trwogą. — Do niego; nie mogę go opuścić!
— Chodźcie tylko — napierałem, ciągnąc go naprzód. — Nie ocalimy go, jeśli mu się to już samemu nie udało!
Przedzierając się z jak największą chyżością przez gęstwinę, dostaliśmy się wkońcu znowu nad Beefork, a mianowicie powyżej tego miejsca, w którem wskoczyliśmy do wody. Wszyscy Indyanie ruszyli ku Mankicili. Gdy dostaliśmy się na drugą stronę, mogliśmy bezpiecznie iść dalej. Sam Hawkens jednak zawahał się widocznie.
— Czy widzicie tam strzelby? — zapytał.
— Indsmani porzucili je, zanim powskakiwali do wody.
— Hi! hi! hi! sir. To głupcy, skoro zostawili nam swoje pukawki, jeśli się nie mylę!
— Chcecie je zabrać? To niebezpieczne!
— Niebezpieczne? Sam Hawkens i niebezpieczeństwo!
W kilku szybkich skokach, przypominających kangura, pobiegł i pozbierał strzelby. Ja poszedłem oczywiście za nim i poprzecinałem cięciwy łuków, leżących w nieładzie na ziemi, przez co przynajmniej na czas jakiś stały się nie do użycia.
Nikt nie przeszkodził nam w tej czynności, gdyż czerwonoskórcy nie przypuszczali, żeby kilku ściganych odważyło się wrócić na pole walki. Hawkens trzymał strzelby przez czas jakiś na rękach, popatrzył na nie z politowaniem, a potem wrzucił wszystkie do wody.
— Ładne strzelby, sir, ładne! Ale szczury będą się w lufach chowały i nic im to nie zaszkodzi. Chodźcieno stąd, bo tu nieswojo, jeśli się nie mylę!
Ruszyliśmy najprostszą drogą na przełaj, aby jak najrychlej dostać się do „warowni.“ Nad Beeforkiem była tylko część Indyan, a ponieważ nas podsłuchano i dowiedziano się o miejscu naszego pobytu, przeto należało się spodziewać, że reszta skorzysta z nieobecności myśliwców celem napadu na nasz obóz.
Mieliśmy jeszcze dość wielką przestrzeń do przebycia, kiedy doleciał nas huk wystrzału od strony kotliny.
— Naprzód, sir! — zawołał Hawkens i przyśpieszył kroku.
Harry nie wymówił jeszcze ani słowa i parł naprzód z wyrazem trwogi na twarzy. Stało się tak, jak przepowiedziałem, a chociaż nie mogłem się teraz zdobyć na żadne wyrzuty, czułem, że Harry był także tego zdania.
Strzały się powtórzyły, wobec czego nie ulegało wątpliwości, że pozostali myśliwi walczyli z Indyanami. Pomoc była konieczna. To też mimo niedostępności gęstwiny przedarliśmy się wkrótce na dolinę, na którą wychodziło się z naszego „zamku“. Zdążaliśmy do punktu, położonego naprzeciwko wyjścia, gdzie znalazłem był poprzednio ślady Indyanina. Czerwonoskórcy leżeli zapewne ukryci na skraju lasu i blokowali stąd naszą wodną bramę. Musieliśmy ich zajść z tyłu, jeśli chcieliśmy osiągnąć jakiś skutek na korzyść oblężonych.
Wtem wydało mi się, że słyszę szmer, jak gdyby się ktoś prędko przeciskał przez zarośla. Na mój znak cofnęliśmy się w ukrycie, czekając na ukazanie się tych, którzy szmer wywołali. Jak wielka była nasza radość, kiedy ujrzeliśmy Old Firehanda, Winnetou i dwu innych strzelców, wynurzających się z gąszczu. Uniknęli zatem pościgu, a chociaż Harry nie wyraził swej radości w zbyt głośnych słowach, to jednak zauważyłem ją w jego twarzy. To przekonało mię, iż ten chłopak zdolny jest do uczuć potężnych, a ta okoliczność pogodziła mię z nim.
— Czy słyszeliście strzały? — spytał Old Firehand gorączkowo.
— Tak — odrzekłem.
— To chodźcie! Musimy naszym pośpieszyć na pomoc. Chociaż bowiem wejście jest tak ciasne, że jeden człowiek obroni je z łatwością, to przecież nie wiemy, co się tam stało.
— Nic się nie stało, sir, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens. — Czerwonoskórcy odkryli nasze gniazdo i położyli się przed niem, aby się dowiedzieć, co wymyślimy. Bill Bulcher, który stoi na warcie, dał im pewnie trochę ołowiu.
— Być może, że tak jest, ale musimy mimoto tam pójść, aby się upewnić. Należy także wziąć to na uwagę, że nasi prześladowcy zjawią się niebawem tutaj, a wtedy będziemy mieli do czynienia z podwójną liczbą Indyan.
— Cóż się stanie z naszymi ludźmi, którzy się rozprószyli po walce? — wtrąciłem ja.
— Hm, tak! Potrzebujemy każdej ręki. Żadnej nam się wyrzekać nie wolno. W pojedynkę wejścia zdobyć nie można. Zobaczymy zatem, czy się jeszcze kto z naszych nie znajdzie.
— Moi biali bracia zostaną tutaj, a Winnetou pójdzie zobaczyć, na którem drzewie wiszą skalpy Ponków — odezwał się wódz Apaczów.
Zanim zaś zdołano odpowiedzieć na tę propozycyę, odszedł, a my mimowoli musieliśmy zgodzić się na to. Usiedliśmy więc, by zaczekać na jego powrót. Podczas tego udało nam się rzeczywiście ściągnąć do siebie jeszcze dwu ze zbiegłych naszych ludzi. Oni usłyszawszy wystrzały, pospieszyli także na pomoc. Dzięki temu, że wszyscy obraliśmy najkrótszą drogę przez las, zeszliśmy się szczęśliwie, a chociaż nie było między nami ani jednego bez rany, wierzyliśmy jeszcze, że wydostaniemy się szczęśliwie z tego niebezpiecznego położenia. Było nas przecież dziesięciu, liczba, która przy energicznem współdziałaniu mogła czegoś dokazać.
Minęło sporo czasu, zanim Winnetou powrócił. Gdy nadszedł, ujrzeliśmy świeży skalp za jego pasem. „Zdmuchnął“ więc pocichu Indyanina, wobec czego nie mogliśmy tu już dłużej pozostać, gdyż Ponkowie niewątpliwie zauważyli śmierć jednego ze swoich i poznali zaraz, że jesteśmy za nimi.
Za radą Old Firehanda mieliśmy utworzyć linię, równoległą do pasma zarośli, wpaść na tyły nieprzyjaciela i wyrzucić go z jego kryjówki. W tym celu rozdzieliliśmy się, a uczyniwszy strzelby, przemokłe w kąpieli, znów zdolnemi do użytku, ruszyliśmy naprzód. W kilka minut huknęło dziewięć rusznic jedna za drugą. Każda kula położyła trupem człowieka, a głośne wycie przestraszonych zasadzką Indyan napełniło powietrze.
Ponieważ linia nasza rozciągała się dość szeroko, a strzały padały co chwila nanowo, uważali dzicy liczbę naszą za znacznie większą, niżeli była w istocie i rzucili się do ucieczki. Zamiast jednak udać się na otwartą dolinę, gdzie ciała ich przedstawiałyby cel pewny, przebili się pomiędzy nami, zostawiając poległych na miejscu.
Pełniący straż Bill Bulcher jeszcze zawczasu zauważył, że zbliżają się czerwonoskórcy i cofnął się w porę do „warowni“. Oni puścili się za nim, ale wrócili po kilku strzałach, danych do nich przez Bulchera i Stone’a, który zaraz nadbiegł i zajął stanowisko w ciasnem wejściu skalnem. Potem usadowili się w zaroślach, z których wypędziliśmy ich teraz.
Obaj wymienieni siedzieli wciąż jeszcze w bramie wodnej, gdyż bali się wystawiać na niebezpieczeństwo przed naszem ukazaniem się. Gdyśmy się zjawili, przybiegli do nas razem z resztą pozostałych i wysłuchali sprawozdania o naszych przygodach.
W tej chwili zadudniło z boku, jak gdyby nadbiegała trzoda dzikich bawołów. Natychmiast wskoczyliśmy w zarośla i przygotowaliśmy się do strzału. Jakież jednak było nasze zdziwienie, kiedy ujrzeliśmy gromadę koni, a na jednym z nich człowieka w myśliwskiem ubraniu, którego rysów nie poznaliśmy na razie z powodu krwi, ściekającej mu z rany na głowie. Miał także kilka ran na ciele i widać było po nim, że nie znajdował się w położeniu, godnem zazdrości.
Wtem właśnie miejscu, gdzie stała zazwyczaj warta, zatrzymał się i jak gdyby się za nią oglądnął. Nie zauważywszy jej, potrząsnął głową, ruszył dalej i zeskoczył z konia przed bramą wodną. Wtem dał się tuż obok mnie słyszeć głos Sama:
— Niech mnie obedrą ze skóry i wypatroszą jak gruboogońca, jeżeli to nie Will Parker. Tak ładnie nikt inny z konia nie spada, jak ten człowiek, jak sądzę!
— Masz słuszność, stary coonie! To Will Parker, greenhorn... pamiętasz jeszcze, Samie Hawkens? Will Parker greenhorn, hahaha! — A kiedy i my wyszliśmy z zarośli, zawołał:
— Błogosławione oczy moje. Oto są wszystkie skoczki, które razem z synem mojej matki tak walecznie pędziły przed czerwonoskórcami! No, sir, nie bierzcie mi tego za złe, ale czasem biegać bardziej warto, aniżeli co innego czynić.
— Wiem o tem, człowiecze, ale powiedz, co znaczą te konie? — spytał Old Firehand.
— Hm! Pomyślałem sobie, że czerwoni raczej wszędzie będą szukali starego Parkera, aniżeli we własnym obozie. Toteż udałem się najpierw do owej doliny, ale tam już nic nie znalazłem. Wobec tego greenhorn — słyszysz, Samie Hawkens — ha! ha! ha! poszedł do „couch“, gdzie ukryte były konie. Ptaszki wyleciały i zostawiły tylko dwu przy koniach, aby mi dali swe skórki. Stało się wedle ich woli. Była to ciężka robota, powiadam, przysporzyła mi kilka dziur w skórze, ale Will Parker sądził, że sprawi uciechę czerwonym, jeśli pomoże im do pozbycia się koni. Liche szkapy wygnałem na preryę, a dobre wierzchowce tu przyprowadzam.
— Hm, dobrześ zrobił!— zawołał Dick Stone z podziwu nad bohaterstwem mówiącego.
— Pewnie, że dobrze — odrzekł Will Parker. — Skorośmy zabrali konie łucznikom, to będą musieli zginąć nędznie. Ale tu leży trzech z nich! Aha, więc byli tutaj i dla tego było w couch tak pusto. Przypatrzcie się temu gniademu, sir! Koń, jak tytoń, zapewne należał do wodza!
— Którego tak pięknie wyprowadziliśmy na wolne powietrze — zżymał się mały Sam. — Popełniliśmy głupstwo nie do darowania, jak sądzę.
Old Firehand nie słyszał tego zarzutu, bo przystąpił był do gniadosza i przypatrywał mu się wzrokiem, pełnym zachwytu.
— Kapitalny koń — zwrócił się do mnie. — Gdyby mi dano do wyboru jego albo Swallowa, to nie wiem, czybym wziął Swallowa, czy tego.
— Winnetou rozmawia z duszą konia i słyszy tętno żył jego i wybrałby Swallowa — rozstrzygnął Apacz.
Wtem świsnął ostry syk i strzała uderzyła w ramię Sama Hawkensa, ale zsunęła się po sztywnej jak deska bluzie na ziemię, a w tej chwili zabrzmiało ogłuszujące „ho-ho-hi!“ Pomimo tej wojowniczej demonstracyi nie pokazał się nikt z czerwonoskórych, a Sam rzekł, podnosząc strzałę i przypatrując się jej:
— Hihihi! Bluzę Sama Hawkensa miał przebić taki pręcik! Przez trzydzieści lat kładłem łatę na łacie i siedzę w tem, jak San Jago na łonie Abrahama, jeśli się nie mylę.
Nie słyszałem już dalszego ciągu ody do bluzy myśliwskiej, gdyż skoczyliśmy natychmiast w zarośla, aby stamtąd odpowiedzieć na to nieprzyjazne pozdrowienie. Gdybyśmy byli chcieli cofnąć się do twierdzy, byłoby to z powodu ciasnoty tak długo trwało, że nie zasłonięci niczem zostalibyśmy wystrzelani jeden po drugim, a nawet koni bylibyśmy z sobą nie wzięli, gdyż przeprowadzenie przez wązkie skalne zakręty byłoby nas zbyt długo zatrzymało. Z tego zaś, że nieprzyjaciele odrazu nie uderzyli, można było napewno sądzić, że jeszcze się w dość znacznej liczbie nie zgromadzili i nie odszukali zabranej im przezemnie i przez Sama broni, albo przynajmniej nie uczynili jej zdatną do użytku.
Cały zgiełk był tylko oznajmieniem wojennej odwagi Indyan, gdyż, chociaż wdarliśmy się daleko w zarośla, nie zobaczyliśmy żadnego. Cofnęli się widocznie czemprędzej, by zaczekać na posiłki, a nas ten nieszkodliwy wypadek pouczył o tyle, że nie zostaliśmy już dłużej na miejscu, lecz cofnęliśmy się pod osłonę kotliny.
Jeden z myśliwych, który w wyprawie udziału nie wziął, a więc nie był zmęczony, poszedł na wartę, inni zaś opatrzyli swoje rany i zabrali się do jedzenia, albo wypoczywali.
Przy ognisku, które tworzyło miejsce zebrania dla wszystkich, pragnących się wygadać, panowało wielkie ożywienie. Każdy z siedzących dokoła czuł potrzebę opowiedzenia tego, czego dokonał i wygłoszenia swojego zdania. Wszyscy myśleli, że niema powodu obawiać się dzikich. Liczba zdobytych skalpów była znaczna, przygoda przebyta zwycięzko, a żadna z ran nie okazała się niebezpieczną. W dodatku zdawało się, że miejsce pobytu jest zupełnie bezpieczne. Postarano się o dostateczne zapasy żywności i amunicyi, wobec tego nieprzyjaciel mógł sobie oblegać wejście, jak długoby mu się podobało, albo walić łbem o sterczące dokoła skały.
Old Firehand podzielał także to zdanie, tylko Winnetou zapatrywał się na sprawę inaczej, bo leżał opodal przy swoim koniu, pogrążony w głębokiem i poważnem zamyśleniu.
— Oko mego czerwonego przyjaciela patrzy ponuro, a czoło jego pokryte zmarszczkami obawy. Jakie myśli nurtują w jego sercu? — zapytałem go.
— Wódz Apaczów widzi śmierć, wdzierającą się wejściem, a zgubę schodzącą z gór. Dolina płomienieje od ognia, a woda czerwieni się od krwi zabitych. Winnetou mówi z Wielkim Duchem. Oko białych oślepło od nienawiści, a ich rozum ustąpił miejsca uczuciom zemsty. Paranoh przyjdzie i zabierze skalpy myśliwców, ale Winnetou stoi gotów do walki i zanuci pieśń śmierci nad trupami nieprzyjaciół.
— Jak może Ponka wstąpić na dolinę naszych myśliwych? Nie dostanie się przez bramę.
— Mój brat wygłasza słowa, w które sam pewnie nie wierzy. Czy jedna strzelba potrafi wstrzymać taką liczbę nieprzyjaciół, skoro przedrą się przez przesmyk?
Miał słuszność. Przed niewielką liczbą nieprzyjaciół mógł jeden obronić przesmyk, ale nie przed taką zgrają jak ta, którą mieliśmy naprzeciwko siebie. Chociażby bowiem wdzierała się za każdym razem tylko jedna osoba, to przecież tylko jedna mogła przeciwko niej występować, a jeśliby naciśnięto z tyłu, to poległoby kilku pierwszych, ale reszta niezawodnie przedostałaby się do „warowni“.
Przedstawiłem te wątpliwości Old Firehandowi, on zaś odparł:
— Jeśli się ośmielą, to z łatwością zdołamy ich pozdmuchiwać, gdyż będą przechodzili przez parów.
I to było podobne do prawdy, musiałem więc tem się zadowolnić, chociaż wiedziałem, że drobnostka mogła tę pewność obalić.
Gdy zapadł wieczór, zdwojono oczywiście czujność, a chociaż ja na własne życzenie miałem stanąć na straży dopiero o świcie, kiedy to Indyanie najchętniej przedsiębiorą napady, nie mogłem się uspokoić i byłem gotów na wszelki wypadek.
Cicho i spokojnie zaległa noc nad doliną. Na przodzie płonęło ognisko, rzucając dokoła światło. Swallow, który w otoczeniu gór mógł się swobodnie poruszać, pasł się w ciemnem tle kotliny. Podszedłem ku niemu aż pod stromo wznoszące się skały. Popieściwszy się z nim jak zwykle, chciałem się już oddalić, kiedy przyciszony łoskot zwrócił moją uwagę.
Koń podniósł także głowę w górę. Ponieważ najlżejszy oddech mógł zdradzić naszą obecność, przeto pochwyciłem go za rzemień i nakryłem mu dłonią rozwarte już pod wpływem podejrzenia nozdrza. My na dole byliśmy niewidoczni, ja jednak mogłem z dołu rozpoznać na tle nieba każdy przedmiot i z natężeniem szukałem przyczyny, dla której kamień oderwał się i spadł na dół.
W pierwszych chwilach po upadku kamienia nie zauważyłem nic nadzwyczajnego. Prawdopodobnie usłyszano także na górze szmer, wywołany upadkiem kamienia i czekano przez chwilę, by się przekonać, czy nie zwróciło to czyjej uwagi.
Zapatrywanie to było słuszne, gdyż już po kilku chwilach spokoju ujrzałem naprzód kilka postaci, odrywających się od krawędzi skały i schodzących na dół, a potem cały szereg Indyan, jak jeden po drugim wychodzili na grzebień wyżyny, a potem ostrożnym krokiem spuszczali się za pierwszym, obeznanym widocznie nadzwyczaj dobrze z miejscowością. Przewodnik potrzebował już tylko dwu minut, aby się dostać na dno doliny.
Gdybym był wziął sztuciec z sobą, byłbym z łatwością sprzątnął go wystrzałem, a zarazem dał sygnał na alarm. Ten pierwszy Indyanin prowadził pochód, a reszta nie byłaby się odważyła bez niego ani na krok dalej wobec niebezpiecznego terenu. Niestety miałem tylko rewolwery za pasem, które nie nadawały się do strzału na większą odległość.
Gdybym był zaalarmował obóz wystrzałem z rewolweru, byliby nieprzyjaciele i tak już na dole, zanim byłaby pomoc nadeszła, a ja znalazłbym się był w bardzo niebezpiecznem położeniu. Gdybym był nawet chciał cofnąć się, byłbym musiał opuścić miejsce, osłonięte krzakami i wystawić się na kule czerwonoskórych.
Paranoh — gdyż on niewątpliwie prowadził — który nie poraz pierwszy szedł widocznie tą drogą, znajdował się właśnie w pobliżu skalnego wyskoku, który musiał okrążyć. Gdybym się tam dostał przed nim — pomyślałem sobie — to on musiałby mi wpaść prosto na kulę. W tym celu postanowiłem wyleźć pod górę. Ukryty za głazem mogłem stawić czoło im wszystkim i zabijać, w miarę jakby nadchodzili, jednego po drugim.
Zaledwie zrobiłem krok naprzód, padł strzał w stronie bramy wodnej, a po nim nastąpiło kilka innych. Pojąłem natychmiast spryt Indyan, którzy przypuścili pozorny atak do bramy, aby uwagę naszą odwrócić od właściwego niebezpieczeństwa. Ze zdwojonym pośpiechem piąłem się więc w górę i byłem już tak blizko głazu, że niewiele brakowało, żebym go ręką dosięgnął, kiedy nagle rozluźniony gruz skalny obsunął się podemną, wskutek czego runąłem głową w dół, lecąc z kamienia na kamień i od wyskoku do wyskoku drogą, którą wyszedłem w górę. Na dole utraciłem na kilka chwil przytomność.
Kiedy znów myśli zebrałem i otworzyłem oczy, zobaczyłem pierwszych Indyan już tylko o kilka kroków od siebie. Na ten widok zerwałem się pomimo strasznych stłuczeń, wypaliłem z rewolwerów kilkakrotnie do ciemnych postaci, wskoczyłem na Swallowa i pocwałowałem do ogniska, nie chcąc dzielnego konia narazić na niebezpieczeństwo.
Ponkowie zauważywszy, że ich jednak spostrzeżono, wydali okrzyk wojenny i puścili się za mną w tym porządku, jak jeden za drugim dostał się na dno doliny.
Zeskoczywszy z konia w obozie, nie zastałem w nim myśliwców. Zgromadzili się byli koło wejścia i ruszyli właśnie w stronę moich wystrzałów. Przyjęli mnie skwapliwemi pytaniami.
— Indyanie idą — zawołałem — prędzej do grot!
Był to jedyny środek ocalenia się od zguby, która nam groziła niechybnie wskutek przewagi Indyan. W jaskiniach byliśmy bezpieczni i mogliśmy się stamtąd nie tylko opierać Ponkom, lecz wystrzelać ich do ostatniego. Toteż pośpieszyłem jeszcze podczas okrzyku do przeznaczonego dla mnie buduaru, ale już było zapóźno.
Czerwonoskórcy ruszyli za mną natychmiast i wbrew zwyczajowi, nie czekając, aż się wszyscy zgromadzą, uderzyli na myśliwych, dla których nagłe pojawienie się Indyan było taką niespodzianką, że zaczęli odpierać ciosy nieprzyjaciół dopiero wówczas, kiedy ci bronią już nad ich głowami wywijali.
Byłbym jeszcze może dostał się do mojej kryjówki, gdybym był nie ujrzał Harrego, Old Firehanda i Winnetou, obskoczonych przez Ponków. Musiałem oczywiście rzucić się im na pomoc.
— Precz, precz, pod skałę! — zawołałem, wpadając w kłąb tak, że napastnicy stracili na chwilę pewność siebie i zrobili nam miejsce do przejścia pod pionowo wznoszącą się skałę, gdzie mieliśmy plecy zabezpieczone.
— Czy tak musi być, jeśli się nie mylę? — zawołał ku nam jakiś głos ze skalnej szczeliny właśnie tak szerokiej, że jeden człowiek mógł się w nią wcisnąć. — Wobec tego zdradzono starego trapera, Sama Hawkensa!
Chytry westman był jedynym, który zachował przytomność umysłu i tych kilka sekund wyzyskał na to, by ukryć się w szparze. Niestety spełzły jego usiłowania na niczem, gdyż to miejsce właśnie, w którem się ukrył, my obraliśmy sobie za cel. Mimoto wyciągnął pośpiesznie rękę po Harrego i pochwycił go za ramię.
— Niech mały sir wejdzie do tej nory, jak sądzę; jest właśnie miejsce dla niego.
Czerwonoskórcy oczywiście ruszyli za nami i runęli na nas z dziką zajadłością. Na szczęście mieli myśliwi wszelką broń przy sobie, gdyż przygotowali się byli do odparcia owego pozornego ataku. Co prawda w walce na blizką odległość stały się strzały zupełnie nie użyteczne, ale tem skuteczniej szalał topór wojenny wśród dzikich.
Tylko Hawkens i Harry robili użytek z broni palnej. Pierwszy nabijał, a drugi strzelał tak, że ogień wybuchał ze szczeliny pomiędzy mną a Old Firehandem.
Była to walka dzika, przerażająca, jakiej wyobraźnia nie zdoła sobie odmalować. Ognisko rzucało migotliwe, ciemno płonące, blaski na przód doliny, na której rysowały się grupy walczących jak wyszłe z piekła, rozszarpujące się, demony. Poprzez wycie Indyan dolatywały nas zachęcające okrzyki traperów i krótkie, ostre, trzaski strzałów rewolwerowych. Zdawało się, że ziemia drży pod tupotem nóg zmagających się z sobą nieprzyjaciół.
Nie było już żadnej wątpliwości, że będziemy zgubieni. Ilość Ponków była zbyt znaczna, iżbyśmy się mogli jej oprzeć. Zwrotu na naszą korzyść nie należało się także spodziewać, zarówno jak możności przebicia się; to też każdy miał przekonanie, że wkrótce przestanie się zaliczać do żyjących. Ale nie chcieliśmy ginąć bezczynnie. Chociaż więc poddaliśmy się nieuniknionemu losowi, broniliśmy się ze wszystkich sił i z tą zimną krwią, która daje białemu tak wielką przewagę nad czerwonym mieszkańcem stepów amerykańskich.
Wśród tych krwawych zapasów przypomniałem sobie rodziców, których zostawiłem w ojczyźnie, którzy nie mieli otrzymać żadnej wiadomości o synie. Przyszło mi na myśl... lecz nie, odrzuciłem wszystkie myśli, gdyż chwila obecna wymagała największego fizycznego wysiłku i przytomności umysłu.
Nie mogłem odżałować, że nie miałem sztućca przy sobie! Ja przewidziałem to nieszczęście, radziłem, ostrzegałem, a teraz musiałem pokutować za błędy drugich. Porwała mnie nieodczuwana dotąd złość i gorycz, która zdwoiła moje siły. Z takim naciskiem władałem tomahawkiem, że ze szczeliny zabrzmiało dla mnie uznanie.
— Dobrze tak, sir, dobrze! Sam Hawkens i Old Shatterhand bardzo przystają do siebie, jak sądzę. Szkoda, że nas zdmuchną. W przeciwnym razie bylibyśmy razem zdobyli jeszcze niejedną szczurzą skórkę, jeśli się nie mylę.
Walczyliśmy w milczeniu, nie wydając głosu z siebie. Była to praca spokojna, ale tem straszliwsza, a słowa małego łowcy zabrzmiały całkiem wyraźnie. Usłyszał je i Will Parker, bo zawołał pomimo ran, odniesionych wczoraj, wodząc do koła siebie odwróconą strzelbą:
— Samie Hawkens, popatrzno tu, jeśli chcesz widzieć, co trzeba robić. Dalej z dziury! Powiedz, czy greenhorn, ha! ha! ha! Will Parker greenhorn, słyszysz. Hawkens? Patrz, czy greenhorn się czegoś nauczył!
Zaledwie o dwa kroki od mej prawej ręki stał Old Firehand. Sposób, w jaki oburącz grzebał w ciałach cisnących się doń przeciwników, wzbudził we mnie najwyższy podziw. Cały zbryzgany krwią opierał się o mur skalisty. Długie siwe włosy zwisały mu z głowy w pozlepianych krwią kosmykach, rozstawione nogi wparły się w ziemię jak wrosłe, w prawej pięści trzymał ciężki topór, a w lewej lekko zakrzywiony nóż i odbijał od siebie potężnie walących się nań nieprzyjaciół. Był jeszcze bardziej odemnie pokryty ranami, ale żadna nie sprowadziła była jeszcze jego upadku, dlatego od czasu do czasu musiałem zwracać oczy na jego bohaterską postać.
Wtem powstał ruch w kłębie czerwonoskórych i ukazał się Paranoh, torując sobie drogę przez zwartą masę walczących. Zaledwie dostrzegł Old Firehanda, zawołał:
— Nareszcie mam cię! Pomyśl o Ribannie i giń!
Chciał mnie minąć i rzucić się na Old Firehanda, lecz ja porwałem go za ramię i zamachnąłem się do śmiertelnego ciosu. Poznawszy mnie, odskoczył, a mój tomahawk przeciął powietrze.
— Ty także? — ryknął. — Ciebie muszę dostać żywego w swe ręce!
Przebiegł obok mnie, podniósł pistolet i wypalił, zanim ja zdołałem powtórzyć cios toporem. Old Firehand rozkrzyżował ręce w powietrzu, rzucił się potężnym kurczowym skokiem w sam środek nieprzyjaciół i runął, nie wydawszy głosu z siebie.
Wydało mi się, jak gdyby mnie kula przeszyła piersi, tak wstrząsnął mną upadek bohatera. Powaliłem Indyanina, z którym walczyłem i miałem już uderzyć Paranoha, kiedy ujrzałem, jak ciemna jakaś postać, przeciskając się wężowym ruchem przez nieprzyjaciół, wyprostowała tuż przed mordercą swoje gibkie członki i rzekła:
— Gdzie jest płaz Atabasków? Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, by pomścić śmierć swego białego brata!
— Ha, ten pies Pimo! Idź do dyabła!
Więcej już nie słyszałem. To, co się przed memi oczyma działo, tak dalece zajęło moją uwagę, że zapomniałem o własnej obronie. Pętlica okręciła mi się o szyję, nastąpiło szarpnięcie, a równocześnie uczułem druzgoczące uderzenie w głowę i straciłem przytomność.
Gdy przyszedłem do siebie, było zupełnie ciemno i cicho dokoła mnie. Namyślałem się napróżno, jakim sposobem dostałem się w tę ciemność. Palący ból głowy przypomniał mi nareszcie, że mię uderzono, a szczegóły minionej walki zaczęły się szeregować w dokładny obraz. Nie tylko ból głowy mi dolegał, nie mniej cierpiałem z powodu ran i ucisku więzów, które z wyrafinowaną siłą nałożono mi na ręce i nogi, że wpiły mi się głęboko w ciało, czyniąc mnie niezdolnym do żadnego ruchu.
Wtem usłyszałem obok siebie szmer, jak gdyby się ktoś obok mnie otrząsał.
— Czy tu jest ktoś jeszcze?
— Hm, pewnie! Ten człowiek tak się pyta, jak gdyby Sam Hawkens był nikim, jeśli się nie mylę.
— To wy, Samie? Powiedzcież na wszystko w świecie, gdzie my jesteśmy!
— Tak, dość znośnie pod dachem. Wsadzili nas do jaskini na skóry, które zakopaliśmy tak ładnie. Nie znajdą ani jednej, powiadam, że ani jednej!
— A co z tamtymi?
— Ujdzie, sir. Old Firehanda zdmuchnęli, Dicka Stone’a zdmuchnęli, Willa Parkera zdmuchnęli — to był przecież greenhorn, hi! hi! hi! grenhorn, powiadam, ale nie chciał w to wierzyć, jeśli się nie mylę — Bill Bulcher zdmuchnięty, Harry Korner zdmuchnięty, wszyscy, wszyscy zdmuchnięci, tylko wy się jeszcze palicie, Apacz i mały sir troszkę żyje, jeśli się nie mylę, a stary Sam... może jego także całkiem nie zgasili, hi! hi hi!
— Czy wiecie napewno, że Harry żyje? — zapytałem skwapliwie.
— Czy sądzicie, że taki stary skalper nie pamięta tego, co widział? Wsadzili go tu obok nas do drugiej dziury, a z nim razem waszego czerwonego przyjaciela. Chciałem się także tam dostać, lecz nie udzielono mi audyencyi, o ile mi się zdaje.
— A co z Winnetou?
— Dziura przy dziurze, sir! Jeśli się stamtąd dostanie, będzie wyglądał jak ta stara bluza, w którą tak ostrożnie owinęli Sama Hawkensa. Łata na łacie i plama na plamie!
— O wydostaniu się chyba i mowy niema. Ale jak wzięli go żywcem?
— Zupełnie tak, jak was i mnie. Bronił, się jak pohaniec... hm, to także sztuczka, jeśli się nie mylę. Wolał zginąć, niźli dać się przypiekać na palu, ale nic nie pomogło; powalono go i omal nie rozdarto na dwoje. Wy nie bardzo chcecie się wydobyć stąd? Sam Hawkens ma do tego wielką ochotę, jak mi się zdaje.
— Co znaczy ochota, skoro to niemożliwe.
— Niemożliwe? Hm, to brzmi całkiem tak, jak u Willa Parkera! Czerwoni to poczciwi ludzie, bardzo poczciwi ludzie, bardzo poczciwi, zabrali wszystko staremu coonowi, wszystko: pistolet, fajkę... hi! hi! hi! Zdumieją się, gdy powąchają: pachnie całkiem jak skunk! Będzie się im właśnie bardzo podobało. Liddy także poszła do dyabła... biedna Liddy. Który szakal weźmie ją teraz! Kapelusz i czepek... zdziwi ich ten skalp, hi! hi! hi! Kosztował mnie trzy grube wiązki skórek bobrowych, w Dekamie, jak wiecie. Ale nóż zostawili Samowi Hawkensowi; jest w rękawie. Wetknął go tam ten stary niedźwiedź, skoro tylko zmiarkował, że się skończyła kwatera w szczelinie.
— Macie nóż jeszcze? Nie wydobędziecie go chyba.
— Ja także tak sądzę. Musicie cokolwiek pomóc synowi mojej matki!
— Zaraz przyjdę. Zobaczymy, co się da zrobić w tej sprawie.
Nie zacząłem się jeszcze toczyć ku niemu, którym to ruchem jedynie mogłem się do niego zbliżyć, kiedy otworzono drzwi i wszedł Paranoh z kilku Indyanami. Trzymał w ręku żagiew tak, że światło jej padało na nas. Nie starałem się udawać nieprzytomnego, ale nie spojrzałem nań wcale.
— A więc mamy cię nareszcie! — zgrzytnął do mnie. — Byłem ci winien drobnostkę, ale teraz nie będziesz się uskarżał. Czy znasz to?
Przysunął mi skalp przed oczy, ten sam, który mu Winnetou zabrał. Wiedział zatem, że ja pchnąłem go nożem. Apacz nie wyjawił mu tego, to było pewne, gdyż nie wątpiłem, że na każde zapytanie odpowie dumnem milczeniem, ale Finnetey mógł mnie owego wieczora zauważyć przy świetle ogniska, albo rzucić na mnie okiem podczas zderzenia się ze mną. Gdy mu nie odpowiedziałem, mówił dalej:
— Doznacie wszyscy tego uczucia, które ogarnia człowieka, kiedy mu skórę ściągną na uszy. Zaczekajcie tylko trochę, dopóki dzień nie nastanie. Uradujecie się moją wdzięcznością!
— Nie będziecie mieli wielkiej przyjemności — rzekł Hawkens, nie mogąc wytrzymać, żeby mu coś nie powiedzieć. — Ciekawym, jaką skórę ściągniecie Hawkensowi na uszy. Wszak moja jest już w waszych rękach. Zrobił ją hairdresser. Jak wam się podobała robota, stary Yambariko?
— Przezywaj sobie! Znajdziemy jeszcze na tobie dość skóry do obdarcia — rzekł i dodał po zbadaniu naszych więzów:
— Nie przypuszczaliście pewnie, że Tim Finnetey zna waszą łapkę na myszy. Ja byłem w dolinie, zanim jeszcze ten pies, Firehand, oby dusza jego była potępiona, słyszał coś o niej i wiedziałem także, żeście się tu wybrali.
Dobył noża i potrzymał drewniany trzonek przed oczyma Sama. Rzuciwszy okiem na wcięte tam litery, zawołał Hawkens:
— Fred Owins? Był zawsze łotrem! Życzę mu, żeby sam tego noża skosztował.
— Niema obawy, człowieku! On myślał, że się tajemnicą wykupi, ale to nic nie pomogło; zabraliśmy mu życie i skórę z głowy zupełnie tak, jak to z wami się stanie. Tylko u was będzie odwrotnie: najpierw skóra, a potem życie.
— Róbcie, co chcecie! Testament Sama Hawkensa gotowy. Zapisałem wam to, co nazywacie peruką, jeśli się nie mylę. Może wam się to przyda, hi! hi! hi!
Paranoh kopnął go i wyszedł otoczony swoimi towarzyszami.
Przez pewien czas nie wyrzekliśmy ani słowa i nie poruszaliśmy się wcale. Dopiero, gdy poczuliśmy się bezpiecznymi, zaczęliśmy się przewracać, dopóki nie zbliżyliśmy się całkiem do siebie. Jakkolwiek ręce moje mocno z sobą były związane, mimoto udało mi się wyciągnąć nóż z rękawa Sama i przeciąć nim więzy na rękach. To oswobodziło mu ręce, a w kilka chwil potem staliśmy prosto, nieskrępowani, przed sobą i nacieraliśmy pocierpłe od więzów członki.
— To słuszne, Samie Hawkens; nie jesteś widocznie tak zupełnie do niczego! — chwalił sam siebie chytry westman. — Siedziałeś już w niejednej matni, ale tak źle jeszcze nigdy nie było, jak dzisiaj. Ciekawym, jak uszy powyciągasz z tej czapki, jeśli sie nie mylę.
— Zobaczymy przedewszystkiem, co tam na dworze słychać, Samie!
— Ja też tak sądzę, sir, że to najpotrzebniejsze.
— A potem przedewszystkiem poszukamy broni. Wy macie nóż, ale ja jestem goły.
— Coś się już znajdzie!
Przystąpiliśmy do drzwi i rozsunęliśmy skóry, służące za portyerę.
Kilku Indyan wywlekało obu jeńców z sąsiedniej jaskini, a z obozu nadszedł Paranoh. Zrobiło się już dość jasno, dzięki temu mogliśmy objąć okiem całą dolinę. Niedaleko od bramy wodnej wdał się Swallow w awanturę z gniadym, zdobytym przez biednego Parkera, a widok tego zwierzęcia, tak serdecznie przezemnie ukochanego, kazał mi się wyrzec ucieczki pieszo, chociaż w mem położeniu była najwłaściwszą. Nieopodal pasł się grubokościsty, a wytrwały, człapak Winnetou, po którym trudno było poznać, ile był wart. Gdybyśmy zdołali byli przyjść w posiadanie jakiej broni, oraz dotrzeć do zwierząt, mogła się nam udać ucieczka.
— Czy widzicie co, sir? — prychał Sam.
— Co?
— Hm, tego starego tam, tarzającego się wygodnie w trawie?
— Widzę.
— I to, co tam się opiera o kamień?
— Również.
— Hi! hi! hi! Stawia staremu coonowi tak wygodnie pukawkę na drodze! Jeśli rzeczywiście nazywam się Sam Hawkens, to musi to być Liddy, jak sądzę, a worek z kulami pewnie ma także ten człowiek!
Nie zważałem zbytnio na radość starego, gdyż Paranoh zajął całą moją uwagę. Niestety nie zrozumiałem, co mówił do jeńców, i upłynęło sporo czasu, zanim od nich odszedł, ale usłyszałem jego ostatnie słowa, wymówione donośnie. One wystarczyły mi do wyjaśnienia sobie całej treści jego przemówienia.
— Przygotuj się, Pimo! Pal właśnie w ziemię wbijają, a ty — dodał, zwracając do Harrego wzrok, pełen nienawiści — przypieczesz się obok niego!
Dał znak swoim ludziom, żeby pojmanych zabrali na plac, gdzie Indyanie obsiedli znowu jasno płonące ognisko, i oddalił się potem w wyprostowanej, pełnej godności, postawie.
Teraz zależało wszystko od szybkiego działania, gdyż gdyby ich zawleczono w środek zgromadzenia, nie byłoby nadziei wydobycia ich stamtąd.
— Samie, czy wam można zaufać? — spytałem.
— Hm, nie wiem, skoro i wy nie wiecie. Musicie spróbować, jak mi się zdaje.
— Wy weźmiecie prawego, a ja lewego, a potem czemprędzej przeciąć rzemienie.
— A potem do Liddy, sir!
— Czyście gotowi?
Skinął głową z wyrazem, z którego przebijała się radość z powodu zamierzonego figla.
— A zatem do dzieła!
W cichych, lecz szybkich, skokach pobiegliśmy za Indyanami, wlokącymi jeńców, a chociaż z powodu ciężaru musieli być do nas zwróceni, udało nam się przecież dostać do nich niepostrzeżenie.
Sam powalił jednego tak dobrze wymierzonem pchnięciem, że ten padł bez wydania głosu z siebie, ja natomiast, będąc całkiem bezbronnym, wyrwałem drugiemu najpierw nóż z za pasa i przejechałem mu z taką siłą przez gardło, że zamierzony przezeń okrzyk wyszedł mu z gardła przez ranę jak charczenie, on sam zaś osunął się na ziemię.
Po kilku szybkich cięciach ujrzeli się jeńcy wolnymi zanim jeszcze wobec szybkiego przebiegu zdarzenia ktokolwiek zdołał coś zauważyć.
— Naprzód! Weźcie sobie broń! — zawołałem, widząc, że bez niej nie można myśleć o skutecznej ucieczce, zerwałem z zabitego przez siebie Indyanina worek z prochem i kulami i popędziłem za Winnetou, który zrozumiawszy położenie, nie pobiegł do bramy, lecz pomiędzy siedzących przy ognisku.
Jak w każdej chwili, w której idzie o śmierć i życie, człowiek jest inny niż zwykle, tak też myśl o tem, cośmy przedsięwzięli, dała nam konieczną chyżość. Zanim napadnięci zdołali się zoryentować, co się stało, przebiliśmy się przez nich z wydartą im bronią w ręku.
— Swallow, Swallow! — zawołałem na konia, wsiadłem nań w kilka chwil, ujrzałem Winnetou, wskakującego na swego, a Hawkensa dosiadającego pierwszego z brzegu człapaka.
— Do mnie, na miłość Boga, prędzej! — zawołałem na Harrego, który daremnie usiłował dosiąść gniadosza Finneteyowego, walącego kopytami, jak wściekły. Pochwyciłem go za ramię, porwałem go do siebie i zwróciłem się ku wyjściu, w którem Sam zniknął właśnie.
Była to chwila najwyższego podniecenia. Wściekłe wycie napełniło powietrze, huczały strzelby, świstały strzały, a wśród tego brzmiał tętent i parskanie koni, na które wskoczyli dzicy, aby nas ścigać.
Ja byłem ostatnim z nas trzech i nie potrafię powiedzieć, jak wydostałem się przez wązki i kręty przesmyk na wolną przestrzeń, oraz dlaczego nieprzyjaciel mnie nie doścignął. Hawkensa nie było już widać, a Winnetou skręcił w prawo na dolinę, którą przed paru dniami przyjechaliśmy do „warowni“, oglądając się przytem, czy podążam za nim.
Mieliśmy właśnie minąć zakręt, kiedy padł strzał za nami. Poczułem, jak Harry drgnął zaraz po nim. Kula go gdzieś dosięgła.
— Swallowie, mój Swallowie, prędzej! — zachęcałem konia w najwyższej trwodze, a on gnał tym samym szalonym pędem, jak wówczas po wybuchu w New Venango.
Oglądnąwszy się, zobaczyłem Paranoha tuż za sobą. Reszta nieprzyjaciół nie wychyliła się była jeszcze z poza zakrętu. Chociaż rzuciłem nań tylko przelotne spojrzenie, zauważyłem wściekłą zajadłość, z jaką starał się nas doścignąć. Zdwoiłem zachęcające okrzyki na dzielnego konia, od którego szybkości i wytrwałości wszystko teraz zależało. Jakkolwiek bowiem nie obawiałem się walki z tym dzikim człowiekiem, to przecież przeszkadzałby mi chłopiec w każdym swobodnym ruchu. Na razie mogłem się zdobyć tylko na to, żeby pędzić dalej naprzód.
Jak burza mknęliśmy z biegiem wody. Kasztan Winnetou wyrzucał grubokościstemi nogami, aż iskry leciały, a rozluźnione osypisko tworzyło za nim poprostu deszcz kamieni. Swallow dotrzymywał mu kroku, mimo że dźwigał na sobie dwu ludzi. Paranoh gonił niewątpliwie tuż za nami, gdyż tętent jego gniadosza słychać było ciągle w tej samej odległości.
— Jesteście ranny? — zapytałem Harrego w pełnym biegu.
— Tak.
— A czy niebezpiecznie?
Ciepła jego krew sączyła się po mojej ręce, którą go obejmowałem. Zbyt go polubiłem, żeby mnie to nie napełniło obawą.
— Czy wytrzymacie tę jazdę?
— Mam nadzieję.
Podniecałem konia do coraz bardziej szalonego biegu. Niedarmo nazywał się Swallow. Leciał jak jaskółka i zdawało się, że kopytami zaledwie ziemi dotyka.
— Trzymajcie się tylko, Harry, jesteśmy już na pół ocaleni.
— Nic mi nie zależy na życiu. Pozwólcie mi spaść, jeżeli ciężar mój przeszkadza wam w ucieczce!
— Nie, nie; musicie żyć, macie prawo do tego!
— Teraz już nie, skoro ojciec zginął. Wolałbym był umrzeć z nim razem!
Nastąpiła przerwa w rozmowie, podczas której biegliśmy, a raczej lecieliśmy dalej.
— Ja jestem winien jego śmierci! — oskarżał się teraz chłopiec. — Gdybym was był posłuchał, byliby zastrzelili Paranoha w „warowni“, a Indsmani nie byliby zabili ojca.
— Dajcie już pokój temu, co się stało! Mamy do czynienia z teraźniejszością!
— Nie, spuśćcie mnie! Paranoh zostaje w tyle, możemy więc zaczerpnąć powietrza spokojniej!
— Spróbujmy!
Z silnem postanowieniem wytrzymania do końca oglądnąłem się za siebie.
Dawno już oddaliliśmy się od wody i skręciliśmy na wolną równinę, którą pędziliśmy równolegle ze skrajem leżącego po lewej ręce lasu. Paranoh był o znaczną odległość w tyle i Swallow dowiódł, że ma przewagę nad gniadym. Za białym wodzem pędzili pojedynczo, lub grupkami, Indyanie, nie chcąc zaniechać pogoni, pomimo że przestrzeń między nimi a nami zwiększała się z każdą chwilą.
Odwróciwszy się, zobaczyłem, że Winnetou zsiadł z konia, nabił zdobytą strzelbę i stanął za nim. Ja osadziłem także mojego ogiera. Pozwoliłem się Harremu obsunąć na ziemię, zsiadłem także i ułożyłem go w trawie. Na nabicie strzelby nie miałem już czasu, gdyż Paranoh był za blizko. Poderwałem się i chwyciłem tomahawk.
Ścigający zauważył nasze ruchy, dał się jednak unieść gorączce i runął na mnie, zamierzając się tomahawkiem do ciosu. Wtem huknął strzał Apacza. Wróg drgnął i spadł z konia z rozpłataną głową w chwili, gdy ja trafiłem go równocześnie moją bronią.
Winnetou przewrócił nogą martwe ciało i powiedział:
— Ten wąż Atabasków nigdy już nie zasyczy i nie nazwie wodza Apaczów imieniem Pimo. Niech mój brat odbierze mu swoją broń!
Rzeczywiście miał poległy przy sobie mój nóż, topór, rewolwery i sztuciec. Zabrałem moją własność i poskoczyłem znowu ku Harremu, gdy tymczasem Winnetou schwytał gniadego.
Indyanie tak się do nas zbliżyli, że mogli nas niemal dosięgnąć kulami. Wsiedliśmy więc na konie i popędziliśmy ze wznowioną szybkością.
Wtem zamigotał po lewej ręce jasny odblask broni, silny oddział jeźdźców wypadł z lasu pomiędzy nas i ścigających, zwrócił się ku nim i popędził naprzeciw nich wyciągniętym cwałem.
Był to oddział dragonów z fortu Wilke. Zaledwie Winnetou zobaczył pomoc, zawrócił konia, minął jeźdźców jak strzała i wpadł z podniesionym tomahawkiem pomiędzy Ponków, którzy mieli zaledwie tyle czasu, żeby powstrzymać bieg koni. Ja natomiast zsiadłem, aby zbadać ranę Harrego.
Niebezpieczeństwa nie było. Odciąłem nożem pas z mojej koszuli, opatrzyłem ranę tymczasowo, aby przynajmniej krew zatamować.
— Czy potraficie wsiąść Harry? — spytałem.
Chłopak uśmiechnął się, przystąpił do gniadego, którego cugle rzucił mi Winnetou, przebiegając obok mnie, i jednym skokiem wydostał się na siodło.
— Krew już nie płynie i rany nie czuję. Tam zmykają czerwoni. Prędzej za nimi, sir!
Tak rzeczywiście było. Pozbawieni dowódcy, któryby ich był zachęcił do oporu, albo przynajmniej uregulował ucieczkę, pędzili, mając ciągle dragonów w swoich tylnych szeregach, tą samą drogą napowrót. Wyglądało to tak, jak gdyby starali się uciec do naszej kotliny.
Teraz ruszyliśmy znowu pędem, mijając leżących na ziemi pozabijanych Indyan i doścignęliśmy dragonów na dość wielką jeszcze odległość przed bramą wodną.
Bardzo wiele zależało na tem, żeby dzikim nie dać usadowić się w skalnym przesmyku, lecz wedrzeć się tam wraz z nimi. W tym celu przynaglałem Swallowa do coraz szybszego pędu, przebiegłem obok szeregu ścigających i znalazłem się rychło obok Winnetou, który czyniąc straszne spustoszenie wśród uciekających, trzymał się ciągle ich grzbietów.
Ponkowie skręcili w lewo ku bramie, pierwszy z nich miał właśnie konia skierować już w przesmyk, kiedy wypadł zeń strzał i jeździec zsunął się na ziemię bez życia. Natychmiast huknął znowu strzał i drugi Indyanin wyleciał ze strzemion, a przerażeni dzicy, widząc wejście zamknięte, a nas dokoła siebie, rzucili się w bok ku Mankicili i popędzili wzdłuż biegu rzeki ścigani dalej przez dragonów.
Niemniejszem od przerażenia dzikich było moje zdumienie z powodu strzałów, które tak krzepko przyszły w pomoc naszym zamiarom, a raczej zrobiły je poniekąd zbytecznymi. Ale niedługo potrzebowałem namyślać się nad tem, kto mógł być tym dzielnym strzelcem. Zaledwie bowiem przebrzmiał tętent odjeżdżających, wyjrzał z poza krawędzi skały olbrzymi nos z lasu nastrzępionego zarostu,a nad nim para małych, chytrych, oczek. Ponieważ nie było widać nigdzie wrogiej istoty, przeto wysunęły się także dalsze części ciała za węszącym na wszystkie strony narządem powonienia.
— Niechaj będą błogosławione oczy moje, sir! Jakim cudem wy znaleźliście się tutaj znowu, jeśli się nie mylę? — zapytał mały człowiek, tak samo zdumiony moim, jak ja jego, widokiem.
— Samie, to wy? Skąd wzięliście się tu w bramie? Widziałem na własne oczy, jak odjeżdżaliście!
— Odjeżdżałem? Dziękuję za tę jazdę, sir! Głupia bestya, na którą wsiadłem, najpierw nie chciała ruszyć z miejsca, a potem tak trzęsła między memi nogami swojemi staremi kośćmi, że byłyby się moje rozsypały, gdybym był nie zsiadł i nie napędził jej na sto wiatrów. Potem przyczołgałem się z powrotem, hi! hi! hi! Pomyślałem sobie, że czerwoni niewątpliwie wszyscy wyruszyli za wami i opróżnili warownię, jak mi się zdawało. Tak też było istotnie. Pewnie się mocno zdziwili, powróciwszy tutaj. Najbardziej ciekawe musiały być ich miny, hi! hi! hi! Ale skąd macie żołdaków, sir?
— Trzeba się dopiero dowiedzieć, jaki zamiar sprowadza ich właśnie w samą porę w te odległe strony. Uważam ich nagłe ukazanie się wprost za cud, nawet muszę przyznać, że właściwie oni nas ocalili.
— Ja tego nie powiem. Old Shatterhand, Winnetou i Sam Hawkens to ludzie, którzy się sami potrafią ocalić. Ale dragoni przyszli rzeczywiście w dobrej chwili, aby tym Ponkom dać nauczkę na długi czas. Czy sądzicie, że powinniśmy zaraz pojechać za nimi?
— Na co? Oni i bez nas uporają się z Indyanami. Winnetou widocznie także był tego zdania, bo zajechał z Harrym do „zamku“. Pojedźmy i my tam, aby zobaczyć naszych poległych.
Kiedy, minąwszy bramę, dostaliśmy się na ową nieszczęsną dla nas kotlinę, rzuciliśmy okiem ku miejscu, na którem wczoraj wrzała walka, i zobaczyliśmy Winnetou i Harrego zajętych zwłokami Old Firehanda. Harry płacząc trzymał głowę ojca swego na łonie, Apacz zaś badał ranę postrzałową. Właśnie w chwili naszego nadejścia usłyszeliśmy okrzyk Winnetou:
— Uff, uff, Uff! Jeszcze nie umarł! Żyje!
Słowa te zelektryzowały nas poprostu, a Harry krzyknął głośno z radości. Pomogliśmy oczywiście Apaczowi w jego usiłowaniach, a niebawem zobaczyliśmy, że Old Firehand otworzył oczy. Poznał nas, uśmiechnął się nieznacznie do syna, ale przemówić nie mógł. Wkrótce opuściła go znowu przytomność. Ja także go zbadałem. Kula wbiła się z przodu po prawej stronie w płuca i wyleciała pod łopatką. Rana była ciężka, połączona z wielką utratą krwi, ale ja nawet mimo to, że chory niedawno odniósł poważne uszkodzenia przy kolei, zgodziłem się z zapatrywaniem Apacza, że dzięki swej niezmiernie silnej naturze i przy nadzwyczajnej opiece będzie mógł wrócić do zdrowia. Opatrzyliśmy go wedle wypróbowanej metody Winnetou i przygotowaliśmy mu doskonałe łoże, o ile miejsce i okoliczności na to pozwalały.
Następnie pomyśleliśmy o sobie. Nikt z nas nie wyszedł bez szwanku, połataliśmy się więc wzajemnie, jak było można. Reszta przypłaciła to śmiercią, że nie zważała na moją przestrogę.
Około południa nadjechali dragoni, którzy rozprószyli Ponków zupełnie, nie utraciwszy przytem ani jednego ze swoich. Od dowodzącego oficera dowiedzieliśmy się, że nie zjawili się tu przypadkiem. Przeciwnie, on usłyszawszy o zamiarze wykolejenia pociągu przez Ponków, postanowił ukarać ich za to natychmiast. Wyruszył do nich czemprędzej, a na wieść o ich wojennej wyprawie dla zemsty podążył ich śladem. Dragoni zostali przez trzy dni z nami w dolinie, aby dać koniom wypocząć i pochować zmarłych, oficer zaś zaprosił nas do fortu Wilke, skoro tylko będzie można Old Firehanda przewieźć, uprzedzając zarazem, że jakkolwiek chory nie znajdzie tam może potrzebnej pieczołowitości, to przynajmniej lepszą lekarską opiekę. Oczywiście przyjęliśmy z wdzięcznością jego zaproszenie.
Rozumie się samo przez się, że stary Sam Hawkens przejął się do głębi śmiercią Dick Stone’a i Willa Parkera. Zapewniał też wielokrotnie, że zastrzeli bez miłosierdzia każdego spotkanego Ponkę. Ja jednak oceniłem i ten wypadek inaczej: Paranoh był białym. Moje dawne zapatrywanie, że Indyanin tylko przez blade twarze stał się tem, czem jest dzisiaj, znalazło jeszcze jedno smutne potwierdzenie.






  1. Pracz, szop.
  2. Sypialnia.
  3. Otwór, drzwi.
  4. Bóbr
  5. Schowki na skóry.
  6. Wyraz, wzięty z języków północno amerykańskich, oznacza sznur z nanizanemi muszlami różnobarwnemi, często ozdobiony kolcami jeżatki, jest oznaką pokoju (tomahawk jest oznaką wojny); służy też do porozumiewania się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.