Winnetou/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
Pedlar.

W trzy miesiące po opisanych wypadkach, których skutki pomimo upływu tego czasu jeszcze były nie przeminęły, nadzieja ocalenia Old Firehanda spełniła się wprawdzie, ale wyzdrowienie jego postępowało naprzód bardzo powoli. Z powodu zbyt wielkiego osłabienia nie mógł jeszcze wstać, wobec tego musieliśmy porzucić pierwotny zamiar przeniesienia go do fortu Wilke i zatrzymać w warowni aż do stanowczego powrotu do zdrowia. Przekonaliśmy się zresztą, że tutaj miał dostateczną opiekę.
Rana Harrego nie okazała się na szczęście groźną. Winnetou poraniony był na całem ciele, ale niebezpieczeństwa również nie było, dzięki czemu i rany jego zabliźniły się niebawem prawie zupełnie. Moje szramy i pchnięcia były także bez znaczenia. Bolały wprawdzie przy dotknięciu, ale na ból byłem zahartowany jak Indyanin. Najlepiej wyszedł ze wszystkiego Sam Hawkens, bo doznał tylko kilku stłuczeń, niegodnych wzmianki.
Z góry już przewidywaliśmy, że Old Firehand nawet po zupełnem wyzdrowieniu będzie musiał oszczędzać się jeszcze długo i nie będzie mógł odrazu prowadzić życia na sposób westmana. Postanowił przeto udać się wraz z Harrym na Wschód do starszego syna, a wobec tego zebrane przez towarzystwo myśliwskie skórki nie mogły tutaj pozostać, lecz musiano je spieniężyć. W forcie nie było narazie sposobności do tego, a dla wyzdrowieńca było rzeczą, jeżeli nie trudną, to w każdym razie nie wygodną zabrać z sobą takie mnóstwo skór. Jak należało temu zaradzić? Dopomógł nam w tem jeden z żołnierzy, zostawionych nam na pewien czas dla ochrony. Ten dowiedział się był, że nad Turkey Riwer przebywał wówczas pedlar[1], który kupował wszystko, co się trafiło i prowadził nietylko handel zamienny, lecz płacił także za towary gotówką. Ten człowiek mógł nas wybawić z kłopotu.
Ale jak mieliśmy go do siebie sprowadzić? Żołnierza nie mogliśmy wysłać, gdyż żadnemu z nich nie wolno było opuścić stanowiska. Wobec tego musiał jeden z nas zawiadomić pedlara. Ja gotów byłem udać się nad Turkey Riwer, ale zwrócono moją uwagę na to, że grasują tam teraz bardzo niebezpieczni dla białych Siouksi Okananda. Pedlar mógł śmiało iść między nich, gdyż czerwonoskórzy rzadko czynią coś złego handlarzom, ponieważ dostają u nich na zamianę wszystkiego, czego im potrzeba. Ale zato tem więcej musiał się ich wystrzegać każdy inny biały. Chociaż się nie obawiałem, to jednak ucieszyłem się, gdy Winnetou oświadczył, że chce towarzyszyć mi w drodze. Mogliśmy obaj odejść, gdyż dla Old Firehanda wystarczali Harry i Sam Hawkens. Wyruszyliśmy też w drogę, a ponieważ Winnetou znał dokładnie te strony, przeto już na trzeci dzień dotarliśmy nad Turkey Riwer, albo Turkey Creek. Istnieje kilka rzeczek tej nazwy. Ta, którą ja mam na myśli, znana jest z licznych starć, które z biegiem czasu mieli tam biali z Siouksami.
Trudno było również znaleźć pedlara. Jeżeli bawił u Indyan, to należało zachować jak największą ostrożność. Nad rzeką mieszkali jednak także biali, którzy przed kilku laty odważyli się tam osiedlić, trzeba więc było udać się najpierw do jednego z nich, aby się czegoś dowiedzieć. Puściliśmy się razem wzdłuż rzeki, ale długo nie natrafiliśmy na ludzkie mieszkanie. Dopiero nad wieczorem ujrzeliśmy łan żyta, do którego przytykały inne pola. Nad potokiem, zlewającym swoje wody do rzeki, leżał dom warowny, zbity z surowych, grubych pni, a otaczał go ogród, oparkaniony grubym fencem[2]. Taki sam fenc odgraniczał na boku wolne miejsce, na którem znajdowało się kilka koni i psów. Tam też wjechaliśmy, zsiedliśmy z koni, a przywiązawszy je, chcieliśmy się udać do domu, którego wązkie okna podobne były do strzelnicy. Wtem ukazała się w jednem z nich wymierzona do nas dwururka, a szorstki głos zawołał:
— Stójcie! Stójcie! To nie gołębnik, do którego każdy może wlatywać i wylatywać, jak mu się spodoba. Kto jesteście, biały człowieku i czego tutaj chcecie?
— Jestem Niemiec i szukam pedlara, który się tu podobno znajduje — odrzekłem.
— To go sobie szukajcie! Ja nie mam z wami nic do czynienia. Zabierajcie się!
— Ależ, sir! Przypuszczam, że będziecie na tyle rozumni i nie poskąpicie mi odpowiedzi, jeśli ją dać możecie. Tylko hołotę odprawia się od drzwi.
— To bardzo słuszne, dla tego właśnie odprawiam was.
— Uważacie więc nas za hołotę?
— Yes!
— Czemu?
— To moja rzecz. Przed wami z tego zwierzać się nie potrzebuję. To, że podajecie się za Niemca, jest również kłamstwem.
— To prawda.
— Pshaw! Niemiec nie odważyłby się aż tutaj zajść, chyba gdyby to był Old Firehand.
— Od niego właśnie przychodzę.
— Wy? Hm! A skąd?
— O trzy dni drogi stąd, gdzie jest jego obóz, o którym zapewne słyszeliście.
— Był raz tutaj niejaki Dick Stone z orszaku Old Firehanda i mówił, że musi mniej więcej tyle czasu jechać, aby się do niego dostać.
— Dick Stone już nie żyje. Żal mi go, bo był moim przyjacielem.
— Może być, ale ja wam nie ufam, gdyż macie czerwonego przy sobie, a obecne czasy nie nadają się do tego, żeby wpuszczać do siebie ludzi tej barwy.
— Jeśli ten Indyanin do was przyjdzie, to będziecie musieli uważać to za zaszczyt, gdyż to jest Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? Do stu piorunów! Naprawdę! Niech mi pokaże swoją strzelbę!
Winnetou zdjął strzelbę z ramienia i podniósł tak, że osadnik ją zobaczył.
— Srebrne gwoździe! — zawołał. — To się zgadza. A u was, biały, widzę dwie strzelby, wielką i małą. Domyślam się, że ta wielka to rusznica na niedźwiedzie.
— Tak.
— A ta mała to sztuciec Henry’ego.
— Tak.
— A wy macie nazwisko, brzmiące inaczej aniżeli to, któreście powiedzieli.
— Bardzo słusznie!
— Może wy jesteście Old Shatterhand, który podobno pochodzi ze starego kraju?
— To właśnie ja jestem.
— W takim razie proszę, proszę, panowie! Takich ludzi witam bardzo serdecznie i będę się starał zadowolić wasze życzenia, o ile to w mej mocy.
Teraz lufy zniknęły, a w drzwiach ukazał się zaraz osadnik, starszy już, ale silny i grubokościsty mężczyzna, po którym widać było na pierwszy rzut oka, że walczył z życiem, ale nie dał się powalić. Wyciągnął do nas obie ręce na powitanie i wprowadził nas do wnętrza domu, gdzie znajdowała się żona i syn, młody i silny chłopak. Dwaj inni synowie zajęci byli w lesie.
Dom stanowiła właściwie tylko jedna izba. Na ścianach wisiały strzelby i rozmaite myśliwskie trofea, a na zbudowanym z kamieni piecu gotowała się woda w żelaznym kotle. Najpotrzebniejsze naczynia stały na półce. Kilka skrzyń służyło jako szafy na ubrania i śpiżarnie, a u powały wisiało tyle wędzonego mięsa, że rodzina, złożona z pięciu osób, mogła tem żyć przez całe miesiące. W przednim kącie stał własnoręcznie wyciosany stół z kilku takimi samymi stołkami. Poproszono nas, byśmy usiedli. Syn zajął się naszymi końmi, a osadnik i żona podali wieczerzę, która jak na ich stosunki nie pozostawiała nic do życzenia. Podczas tego nadeszli z lasu synowie i zajęli miejsce obok nas bez ceremonii, jedząc tęgo i nie biorąc udziału w rozmowie, którą prowadził z nami wyłącznie ojciec.
— Tak, panowie — rzekł — nie bierzcie mi tego za złe, że odezwałem się do was trochę szorstko. Tutaj trzeba się liczyć z czerwonoskórymi, a osobliwie z Siouksami Okananda, którzy niedawno o dzień drogi stąd napadli na dom warowny. A prawie jeszcze mniej należy dowierzać białym, gdyż zachodzą tu jedynie tacy, którzy się już na Wschodzie nie mogą pokazać. Toteż cieszymy się bardzo, jeśli spotkamy takich gentlemanów jak wy. Szukacie więc panowie pedlara? Macie do niego jaki interes?
— Tak — odpowiedziałem ja, bo Winnetou milczał swoim zwyczajem.
— Jaki? Nie pytam z ciekawości, tylko po to, żeby wam coś więcej powiedzieć.
— Chcemy mu sprzedać skóry.
— Dużo?
— Tak.
— Za towar, czy za pieniądze?
— O ile możności za pieniądze.
W takim razie dobrze trafiliście, bo tylko ten, którego tu znaleźć możecie, jest takim, jakiego wam potrzeba. Inni pedlarzy zamieniają tylko, ten zaś ma przy sobie zawsze pieniądze lub złoto. Jednem słowem to kapitalista, a nie biedak, noszący cały swój kram na grzbiecie.
— A czy rzetelny?
— Hm, rzetelny! Co nazywacie rzetelnością? Pedlar sprzedaje i kupuje dla zarobku, nie będzie więc taki głupi, żeby zysk jaki wypuścił. Kto mu się pozwoli oszukać, ten sam sobie winien. Ten się nazywa Bourton. Zna swój zawód gruntownie i tak go wykonywa, że jeździ zawsze z trzema lub czterema pomocnikami.
— A gdzie teraz być może?
— Dowiecie się o tem u mnie jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeden z jego pomocników, nazwiskiem Rollins, był tutaj wczoraj, by zapytać o zlecenia. Pojechał w górę rzeki do dalszych osadników i wróci, by tu pozostać do jutra rana. Zresztą Bourtonowi nie powiodło się w ostatnich czasach kilka razy.
— Dlaczego?
— W przeciągu krótkiego czasu zdarzyło się kilkakrotnie, że kiedy przybył dla interesu do osady, zastał ją ograbioną i spaloną przez Indyan. To dla niego nie tylko strata czasu, ale wprost szkoda materyalna, nie biorąc już w rachubę tego, że nawet dla pedlara niezbyt bezpiecznie jest zachodzić w ten sposób drogę czerwonym.
— Czy napadów dokonano w pobliżu?
— Tak, jeśli uwzględnimy, że do słów blizko i daleko przykłada się tu inną miarę niż gdzieindziej. Mój najbliższy sąsiad mieszka stąd o dziewięć mil.
— To źle, gdyż z takiej odległości nie możecie sobie w razie niebezpieczeństwa przychodzić z pomocą.
— Oczywiście, ale ja mimoto się nie obawiam. Nie radziłbym czerwonym nawiedzać starego Cornera — nazywam się Corner — bo poświeciłbym im porządnie!
— Chociaż was tylko cztery osoby?
— Cztery? Moją żonę możecie uważać śmiało za osobę i to za jaką jeszcze! Ona nie boi się Indsmana i tak się umie obchodzić ze strzelbą, jak ja.
— Bardzo wierzę, ale gdy Indyanie zjawią się w wielkiej liczbie, to wtedy dzieje się wedle przysłowia: siła złego dwu na jednego.
— Well! Ale na to trzeba być tchórzem. Nie jestem takim sławnym westmanem jak wy i nie mam ani strzelby srebrzystej, ani sztućca Henry’ego, lecz strzelać umiem także. Nasze strzelby biją dobrze, a gdy drzwi zamknę, nie dostanie mi się do środka żaden czerwony. Gdyby ich stu było na dworze, wymietlibyśmy wszystkich jednego po drugim. Ale pst! To będzie Rollins.
Usłyszeliśmy tętent konia, który zatrzymał się zewnątrz przed drzwiami. Corner wyszedł, pomówił z jeźdźcem, a następnie wprowadził go do izby i nam przedstawił:
— To mr. Rollins, o którym wam mówiłem, pomocnik pedlara Bourtona.
Zwracając się zaś do przybyłego, dodał:
— Powiedziałem wam na dworze, że spotka was u mnie wielka niespodzianka. Myślę, że w słowach moich nie było przesady, bo ci dwaj gentlemani to Winnetou, wódz Apaczów i Old Shatterhand, o których niewątpliwie dużo już słyszeliście. Szukają mr. Bourtona, któremu chcą sprzedać mnóstwo skór i futer.
Handlarz był mężczyzną w średnim wieku o zupełnie przeciętnej powierzchowności, nie mającej w sobie nic uderzającego ani w dobrem, ani w złem znaczeniu. Postać jego nie wywoływała na pierwszy rzut oka ujemnego sądu, ale mimoto nie podobał mi się wyraz jego twarzy. Jeśli byliśmy istotnie tak wybitnymi ludźmi, jak powiedział Corner, to powinien się był ucieszyć spotkaniem z nami, oraz nadzieją dobrego zarobku. Tymczasem w jego rysach nie przebijała się ani radość, ani zadowolenie. Nawet wydało mi się, że zetknięcie się z nami jest mu nie na rękę. Łatwo jednak mogłem się pomylić, a to, co mi się w nim nie podobało, mogło być tylko rodzajem niepewności pomocnika handlarskiego wobec dwu słynnych westmanów. To też przezwyciężyłem swoje uprzedzenie i wezwałem go, żeby przysiadł się do nas, gdyż mieliśmy z nim pomówić o interesach.
On dostał także jeść, ale nie miał widocznie apetytu, bo wstał zaraz, aby zaglądnąć do konia. To nie wymagało wiele czasu, a mimoto upłynął z kwadrans, a on nie wracał. Nie nazwałbym tego nieufnością, a jednak coś podobnego skłoniło mnie do tego, by wyjść za nim. Koń jego stał uwiązany przy domu, jego jednak nie było. Wieczór zapadł już dawno, ale księżyc świecił tak jasno, że byłbym pomocnika musiał znaleźć, gdyby się gdzieś blizko znajdował. Dopiero po dłuższym czasie ujrzałem go wychodzącego z za rogu ogrodzenia. Zobaczywszy mnie, zatrzymał się na chwilę, ale potem szybko do mnie przystąpił.
— Czy jesteście przyjacielem przechadzek przy świetle księżyca, mr. Rollins? — spytałem.
— Nie, taki poetyczny nie jestem — odrzekł.
— Ja jednak uważam, że jest przeciwnie.
— Czemu?
— Przechadzacie się przecież.
— Ale nie dla księżyca. Jest mi niedobrze. Zepsułem sobie dzisiaj rano żołądek, nadto znużyło mnie to długie siedzenie na siodle. Musiałem użyć trochę ruchu.
Odwiązał konia i wprowadził do ogrodzenia, gdzie stały już także nasze, a potem wszedł do domu. Co mnie on obchodził? Był swoim panem i mógł sobie robić, co mu się podobało. Westman musi wprawdzie być ostrożnym i nieufnym i jest skłonny do tego, ale przyczyna tego usposobienia, podana przez Rollinsa, była dostateczna i zadowalająca. Jadł przedtem tak mało, można więc było uwierzyć, że z powodu choroby żołądka. Potem zaś, gdy znaleźliśmy się wszyscy razem w środku, był tak naturalnie skromny, taki swobodny i niewinny, że nieufność, gdyby się była wkradła, byłaby z pewnością zniknęła.
Rozmawialiśmy oczywiście o interesach, o teraźniejszych cenach futer i o wszystkiem, co odnosiło się do naszego handlu. Rollins okazał wiele wiadomości fachowych i tak otwarcie je nam wyłożył, że nawet Winnetou nabrał do niego przekonania i więcej mówił niż zwykle. My opowiedzieliśmy o wypadkach, które przeżyliśmy w ostatnich czasach, a obecni w izbie uważnie się przysłuchiwali. Oczywiście wypytywaliśmy się o pedlara, bez którego osobistej zgody nie mogliśmy zawrzeć umowy. Na to odpowiedział Rollins:
— Nie mogę wam niestety powiedzieć, gdzie się pryncypał dzisiaj znajduje, ani gdzie będzie jutro, lub pojutrze. Ja zbieram tylko zlecenia i zanoszę mu je w pewne dni, w których wiem, gdzie go spotkać. Jak długo trzeba jechać, aby się dostać do Old Firehanda?
— Trzy dni.
— Hm! Od dziś za sześć dni będzie mr. Bourton nad Riffley-forkiem. Miałbym więc czas pójść z wami, aby towar oglądnąć i oznaczyć jego wartość w przybliżeniu. Następnie zdam mu sprawę i sprowadzę go do was, oczywiście wtedy tylko, jeśli zgodzimy się co do ceny mniej więcej, a on będzie tego samego zdania. Co wy na to, sir?
— W każdym razie musicie towar zobaczyć, zanim go nabędziecie. Wolałbym jednak, żeby sam mr. Bourton był teraz tutaj.
— Tak niestety nie jest, a gdyby nawet był tutaj, to jeszcze pytanie, czy pojechałby zaraz do was. Nasz handel zakrojony jest na wielką skalę, a pryncypał nie ma czasu jeździć o trzy dni drogi, nie wiedząc z góry, czy będzie mógł załatwić interes. Jestem pewien, że sam nie udałby się z wami, lecz kazałby najpierw jednemu z nas towar obejrzeć i to właśnie dobrze się składa, że mogę teraz odbyć z wami tę drogę. Powiedzcie zatem, tak, lub nie, żebym wiedział, na czem stanęło!
Nie było najmniejszego powodu do odrzucenia jego propozycyi, byłem raczej przekonany, że uczyniłem po myśli Old Firehanda, kiedy odrzekłem:
— Jeśli macie czas, to jedźcie z nami, ale zaraz jutro rano!
— Oczywiście! Nam kupcom szkoda każdej godziny, a tem bardziej całego dnia. Wyruszamy skoro świt, dla tego połóżmy się wcześnie.
I temu nie można było nic zarzucić, chociaż dowiedzieliśmy się później, że ten człowiek nie był bynajmniej tak niewinny, jak się wydawało. Wstał on od stołu, by pomóc gospodyni w rozkładaniu skór i koców do spania. Gdy to skończyli, wskazał nam nasze miejsca.
— Dziękuję! — rzekłem. — My wolimy spać na wolnem powietrzu. W izbie pełno dymu, a tam świeżo.
— Ależ, mr. Shatterhand, na dworze nie zaśniecie w jasnem świetle księżyca. Prócz tego zimno teraz po nocach.
— Do chłodu jesteśmy przyzwyczajeni, a co do księżyca, to nie bronimy mu zazierać tam, gdzie mu się spodoba.
Spróbował jeszcze kilkakrotnie odwieść nas od tego zamiaru, ale napróżno. Nie zastanowiło nas to narazie i dopiero później, kiedyśmy go poznali, przypomnieliśmy sobie, oczywiście po niewczasie, że to namawianie powinno było nam wpaść w oko. Zamiar był w niem widoczny.
Zanim wyszliśmy, zrobił gospodarz uwagę:
— Mam zwyczaj drzwi zasuwać. Czy zostawić je na dzisiaj otwarte, panowie?
— A to na co?
— Może będziecie sobie czegoś życzyli.
— To prawie jest wykluczone. Naszem zdaniem nie należy w tych stronach zostawiać drzwi na noc otworem. Gdybyśmy czego potrzebowali, to powiemy wam przez okno.
— Dobrze. Okna i tak się nie zamykają.
Wychodząc z domu, słyszeliśmy wyraźnie, że gospodarz drzwi za nami zasunął. Księżyc był już tak nizko, że budynek rzucał cień aż poza ogrodzenie, w którem znajdowały się konie. Udaliśmy się więc do nich, by leżeć w cieniu. Swallow i koń Winnetou pokładły się obok siebie. Pościeliłem sobie koło mojego konia koc, położyłem się na nim, opierając jak zwykle głowę na szyi karego, jak na poduszce. Koń był do tego nietylko przyzwyczajony, lecz lubiał to nawet bardzo. Wkrótce też twardo usnąłem.
Spałem może z godzinę, kiedy mnie zbudził ruch konia, który nie poruszał się nigdy, dopóki na nim leżałem, chyba że stało się coś niezwykłego. Teraz zaś podniósł głowę i wciągał podejrzliwie powietrze nozdrzami. Wstałem oczywiście natychmiast i udałem się w kierunku, w którym wietrzył. Ku ogrodzeniu podszedłem w pochylonej postawie, aby nie być spostrzeżonym. Wyjrzawszy ostrożnie, zobaczyłem w odległości może dwustu kroków coś poruszającego się powoli naprzód. Była to gromada ludzi, leżących na ziemi i zbliżających się ku nam. Odwróciłem się, by zawiadomić o tem Winnetou, i zobaczyłem go, stojącego już za mną. Usłyszał był bowiem przez sen lekkie moje kroki.
— Czy mój brat widzi tam te postaci? — spytałem.
— Tak — odrzekł — to czerwoni wojownicy.
— Prawdopodobnie Siouksi Okananda, którzy chcą napaść na dom.
— Old Shatterhand ma słuszność. Musimy pójść do środka.
— Dobrze. Pomożemy osadnikom. Ale koni nie zostawimy tutaj, gdyż zabraliby je Okanandowie.
— Zaprowadzimy je z sobą do domu. Chodź prędzej! Dobrze, że jesteśmy w cieniu, bo przez to nie mogą nas Siouksi zobaczyć.
Wróciliśmy czemprędzej do koni, odwiązaliśmy je i zaprowadziliśmy z ogrodzonego miejsca do domu. Winnetou chciał właśnie przez okno obudzić śpiących, kiedy spostrzegłem, że drzwi nie były zamknięte. Otworzyłem je całkiem i wciągnąłem Swallowa do środka. Szmer, wywołany przez nas, pobudził śpiących.
— Kto to? Co się stało? Konie w domu? — zapytał, zrywając się, osadnik.
— To my, Winnetou i Old Shatterhand — uspokoiłem go, gdyż nie mógł nas poznać wobec tego, że ognisko wygasło.
— Wy? Jak weszliście?
— Drzwiami.
— Przecież je zamknąłem.
— Ale były otwarte.
— Do stu piorunów! Zapewne źle popchnąłem zasuwę, kiedyście wychodzili. Ale naco wprowadzacie konie?
Corner zasunął istotnie zasuwę, ale handlarz otworzył drzwi, gdy wszyscy zasnęli, aby Indyanie mogli się dostać do środka.
— Ponieważ ukradzionoby je nam — odpowiedziałem.
— Ktoby je miał ukraść?
— Siouksi Okananda, którzy właśnie czołgają się ku domowi, by na was napaść.
Można sobie wyobrazić, jakie zaniepokojenie wywołały te słowa. Corner twierdził wprawdzie wieczorem, że się ich nie obawia, ale kiedy teraz rzeczywiście nadeszli, zląkł się ogromnie. Rollins udał, że jest również przerażony, jak inni. Wtem nakazał Winnetou spokój:
— Bądźcie cicho! Krzykiem nie zwycięża się nieprzyjaciół. Musimy się czemprędzej zastanowić nad tem, w jaki sposób odeprzeć Okanandów.
— Nie potrzeba dopiero naradzać się nad tem — odrzekł Corner. — Rozpoznamy ich, bo księżyc świeci dość jasno i wymieciemy kulami jednego po drugim w tym porządku, jak nadejdą.
— Tego nie uczynimy — oświadczył Apacz.
— Czemu nie?
— Ponieważ krew ludzką przelewa się dopiero wtedy, kiedy tego nie można w żaden sposób uniknąć.
— Teraz zachodzi właśnie ten wypadek, gdyż te czerwone psy muszą dostać nauczkę, którą pozostali przy życiu zapamiętają na długo.
— Mój biały brat nazywa więc Indyan czerwonymi psami? Niechaj jednak zważy, że ja jestem także Indyanin i lepiej od niego znam moich czerwonych braci. Ilekroć uderzają na bladą twarz, zawsze mają do tego powód, bo zwykle albo ona sama występowała przeciwko nim groźnie, albo namówił ich do tego jakiś inny biały, któremu uwierzyli wskutek jakiegoś pozoru. Ponkowie napadli na Old Firehanda, ponieważ wódz ich był białym, a jeżeli Okanandowie teraz nadchodzą, aby ciebie ograbić, to spowodowała to pewnie jakaś blada twarz.
— Wątpię bardzo.
— Jak ty się na to zapatrujesz, to jest obojętne wodzowi Apaczów, ponieważ on jest pewny, że się co do tego nie myli.
— Gdyby nawet tak było, jak Winnetou utrzymuje, to przecież należałoby Okanandów jak najsurowiej ukarać za to, że dali się uwieść. Kto usiłuje do mnie wtargnąć, tego ja zabijam. Takie jest moje prawo, z którego nie omieszkam w pełni skorzystać.
— Twoje prawo nic nas nie obchodzi. Stosuj się do niego, gdy będziesz sam, ale teraz są tutaj Old Shatterhand i Winnetou, przyzwyczajeni do tego, żeby ich słuchano wszędzie, gdzie tylko się znajdują. Od kogo kupiłeś ten skrawek gruntu?
— Kupiłem? Nie głupim kupować! Osiedliłem się tutaj, bo mi się podobało, a jeśli pozostanę tu przez przeciąg czasu, przepisany ustawą, będzie to do mnie należało.
— A zatem nie pytałeś o pozwolenie Siouksów, do których ten kraj należy?
— Ani mi przez myśl nie przeszło!
— I ty dziwisz się, że uważają cię za wroga, za złodzieja i rabusia kraju? Nazywasz ich czerwonymi psami i chcesz ich wystrzelać? Daj jeden strzał, a wtedy ja wpakuję ci kulę w głowę!
— Cóż mam czynić? — spytał osadnik, spuszczając z tonu wobec tej przemowy słynnego Apacza.
— Nic, zupełnie nic — odrzekł Indyanin. — Ja i mój brat Old Shatterhand będziemy działali za ciebie. Jeśli zastosujesz się do nas, nic a nic ci się nie stanie.
Rozmowa ta odbyła się tak szybko, że nie zajęła więcej czasu nad dwie minuty. Ja stałem tymczasem przy jednem z okien, śledząc, kiedy zbliżą się Okanandowie, lecz nie zauważyłem jeszcze nikogo. Skradali się widocznie najpierw zdaleka dokoła domu, by się przekonać, czy niema powodu do obawy i czy ich nadejścia nie spostrzeżono. Wtem przystąpił Winnetou do mnie i rzekł:
— Czy mój brat widzi już Siouksów?
— Jeszcze nie — odpowiedziałem.
— Czy zgadzasz się ze mną w tem, żeby żadnego z nich nie zabić?
— W zupełności. Osadnik ukradł im ziemię, a kto wie, czy nie sprowadza ich tu jeszcze jaki inny powód.
— To bardzo prawdopodobne. Jak jednak odpędzimy ich stąd bez przelewu krwi?
— Mój brat Winnetou wie o tem tak dobrze jak ja.
— Old Shatterhand zgaduje moje myśli zawsze i stale. Pochwycimy jednego z nich. Dobrze?
— Tak. W każdym razie przyjdzie tu jeden aż do drzwi na zwiady, aby nas podsłuchać. Tego pochwycimy.
Udaliśmy się do drzwi, a odsunąwszy zasuwę, odemknęliśmy je na tyle, że powstała wązka szpara, przez którą można było na dwór wyglądnąć. Ja stanąłem przy drzwiach i czekałem. We wnętrzu domu było całkiem ciemno i cicho. Nikt się nie ruszył. Tak trwało dość długo. Wtem usłyszałem, że wywiadowca się zbliża, a właściwie nie usłyszałem, gdyż nie ucho mi to powiedziało, lecz ów osobliwy instynkt, który wyrabia się w każdym dobrym westmanie. W kilka chwil potem zobaczyłem Indyanina, jak leżąc na ziemi czołgał się ku drzwiom, a potem podniósłszy rękę, zmacał je dokładnie. W tej chwili ja otworzyłem drzwi całkiem, padłem na niego, i pochwyciłem oburącz za gardło. On usiłował się bronić, podrzucał nogi i wywijał rękami, ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. Dźwignąłem go z ziemi i zabrałem do środka, poczem Winnetou zasunął drzwi.
— Zapalcie światło, mr. Corner! — powiedziałem do osadnika. — Przypatrzymy się temu człowiekowi.
Wezwany uczynił zadość poleceniu, zapalając świecę z jeleniego łoju i świecąc w twarz Indyaninowi, którego szyję ja tymczasem z rąk wypuściłem, ująwszy go za ramiona.
— „Gniady Koń“, wódz Okanandów! — zawołał Winnetou. — Memu bratu Old Shatterhandowi udał się połów!
Indyanin omal nie udusił się pod moim uściskiem. Teraz odetchnął kilkakrotnie głęboko i wykrztusił przestraszony:
— Winnetou, wódz Apaczów!
— Tak — odrzekł wymieniony. — Znasz mnie, ponieważ mnie już widziałeś. Ten jednak mąż nie stał jeszcze przed twemi oczyma. Czy słyszałeś jego imię, wymówione dopiero co przezemnie?
— Old Shatterhand?
— Tak. Że to on, poczułeś na sobie samym, gdyż pojmał cię i przyniósł tutaj, a ty nie mogłeś mu się oprzeć. Znajdujesz się w naszej mocy. Jak myślisz, co z tobą zrobimy?
— Moi sławni bracia puszczą mnie wolno i pozwolą mi odejść.
— Czy tak sądzisz naprawdę?
— Oczywiście.
— Czemu?
— Ponieważ wojownicy Okanandów nie są wrogami Apaczów.
— Okanandowie są Siouksami, a Ponkowie, którzy niedawno temu na nas napadli, należą do tego samego szczepu.
— My nie mamy z nimi nic wspólnego.
— Tego Winnetou nie mów! Ja sprzyjam wszystkim czerwonym mężom, ale kto postępuje niesprawiedliwie, ten jest moim wrogiem, jakąkolwiekby miał barwę. A jeśli twierdzisz, że z Ponkami się nie wdajecie, to mijasz się z prawdą, ponieważ ja wiem, że Ponkowie i Okanandowie nie zwalczali się nigdy wzajemnie, a teraz właśnie bardzo silnie z sobą są związani. Twoja więc wymówka nic w moich oczach nie znaczy. Przybyliście, aby ograbić te blade twarze. Czy zdaje ci się, że ja i Old Shatterhand dopuścimy do tego?
Okananda patrzył przez chwilę ponuro przed siebie, a potem spytał:
— Od kiedy wielki wódz Apaczów, Winnetou, stał się niesprawiedliwym? Wszak sława jego pochodzi stąd, że zawsze starał się unikać niesprawiedliwości, dzisiaj natomiast występuje przeciwko mnie, chociaż jestem w mojem prawie.
— Mylisz się, gdyż wasze zamiary nie są bynajmniej słuszne.
— Czemu nie? Czy ten kraj nie do nas należy? Czy każdy, kto chce tu zostać i zamieszkać, nie powinien nas prosić o pozwolenie?
— To prawda.
— Ale te blade twarze tego nie uczyniły. Czyż wobec tego nie mamy prawa ich napędzić?
— Owszem. Daleki jestem od tego, żeby wam tego prawa odmawiać, ale to zależy od sposobu, w jaki z niego skorzystacie. Czy musicie palić i mordować, aby się pozbyć natrętów? Czy musicie jak złodzieje i zbóje, jakimi są oni, a nie my, skradać się nocą? Żaden waleczny wojownik nie obawia się pokazać otwarcie i rzetelnie wrogowi swego oblicza. Ty natomiast przychodzisz z tylu wojownikami w nocy, aby uderzyć na niewielu ludzi. Winnetou wstydziłby się czegoś takiego. Gdzie tylko odtąd przybędzie, wszędzie opowie, jakimi tchórzami są synowie Okanandów. Nie można ich nawet nazywać wojownikami.
„Gniady Koń“ chciał się zerwać gniewnie, ale oko Apacza spoczywało na nim tak potężnie, że nie odważył się na to, lecz rzekł mrukliwie:
— Postąpiłem wedle zwyczaju wszystkich czerwonych mężów. Nieprzyjaciela napada się nocą.
— Jeżeli napad potrzebny!
— Czy mam może do tych bladych twarzy dobremi słowy przemawiać? Mam ich może prosić, kiedy mogę rozkazać?
— Nie powinieneś prosić, lecz rozkazywać, ale nie skradać się, jak złodziej nocą. Ukaż się tu otwarcie, rzetelnie i dumnie jako pan tego kraju. Powiedz im, że ich nie ścierpisz na swoim obszarze, wyznacz im dzień, w którym się muszą oddalić, a dopiero, gdy nie posłuchają twej woli, możesz im dać odczuć swój gniew. Gdybyś tak był postąpił, uważałbym cię rzeczywiście za wodza Okanandów, równego mnie, teraz jednak widzę w tobie człowieka, skradającego się chyłkiem dlatego, że brak mu odwagi do otwartego działania.
Okananda wpatrzył się w kąt izby i milczał. Co mógł zresztą odpowiedzieć Winnetou?
Puściłem jego ramiona, stał więc przed nami wolno, lecz w postawie człowieka, który świadom jest swego położenia, wcale nie godnego zazdrości. Winnetou, na którego twarzy przemknął lekki uśmiech, zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— „Gniady Koń“ myślał, że puścimy go wolno. Co sądzi o tem mój brat Old Shatterhand?
— Że się przeliczył — odrzekłem. — Kto przychodzi jako rozbójnik, z tym postępuje się jak z rozbójnikiem. Życie jego przepadło.
— Czy Old Shatterhand mnie zamorduje? — wybuchnął Okananda.
— Nie jestem mordercą. To wielka różnica, czy człowieka zamorduję, czy ukarzę go zasłużoną śmiercią.
— Czy ja zasłużyłem na śmierć?
— Tak.
— Nieprawda. Znajduję się w kraju, który do nas należy.
— Znajdujesz się w wigwamie bladej twarzy, a czy on leży w twoim kraju, to obojętne. Kto bez mojego pozwolenia wdziera się do mojego wigwamu, tego wedle prawa Zachodu czeka śmierć. Mój brat Winnetou powiedział ci, jak powinieneś był postąpić, a ja zgadzam się z nim zupełnie. Nikt nas nie potępi, jeśli teraz odbierzemy ci życie. Ale ty znasz nas i wiesz, że nie przelewamy krwi, gdy nie zajdzie konieczna potrzeba tego. Spróbujemy zawrzeć z tobą umowę, mocą której zdołasz siebie ocalić. Zwróć się do wodza Apaczów, a on ci powie, czego się masz spodziewać.
Okananda przybył tu, ażeby sądzić, a tymczasem my staliśmy przed nim jako sędziowie. Był wysoce zaniepokojony, co widać było po nim, jakkolwiek usiłował to ukryć. Byłby chętnie jeszcze coś przytoczył na swe usprawiedliwienie, ale nie mógł niczego wydobyć. To też wolał milczeć i patrzył na Apacza z wyrazem na poły oczekiwania, a na poły przytłumionego gniewu w twarzy. Następnie rzucił okiem na Rollinsa. Czy się to stało przypadkiem, czy naumyślnie, tego nie wiedziałem w owej chwili, wydało mi się jednak, że w tem spojrzeniu mieściło się wezwanie o pomoc. Rollins ujął się też za nim istotnie i rzekł do Winnetou:
— Wódz Apaczów nie będzie krwi chciwy. Nawet tu na Zachodzie zwykle podlegają karze tylko te czyny, które rzeczywiście spełniono, tu zaś jeszcze nic karygodnego się nie stało.
Winnetou spojrzał nań podejrzliwie i badawczo, a potem odpowiedział:
— Ja i Old Shatterhand wiemy bez cudzej rady, co mamy myśleć i postanowić. Słowa twoje są zatem zbyteczne. Zapamiętaj sobie, że mężczyzna nie powinien być paplą, lecz mówić tylko wtedy, kiedy tego potrzeba.
Skąd to napomnienie? Winnetou sam tego nie wiedział. Jak się jednak później okazało, utrafił i tym razem jego wypróbowany instynkt w samo sedno. Zwróciwszy się do Okanandy, mówił dalej:
— Słyszałeś słowa Old Shatterhanda. Jego zdanie jest także mojem. Nie przelejemy krwi twojej, lecz tylko pod warunkiem, że wyznasz całą prawdę. Jeślibyś usiłował mnie oszukać, to ci się nie uda. Powiedz mi więc uczciwie, poco przyszliście tutaj?
— Uff! — wybuchnął z gniewem zapytany. — Wojownicy Okanandów nie są tacy trwożliwi, jak twierdziłeś poprzednio. Nie wypieram się wcale tego, że chcieliśmy na ten dom napaść.
— I spalić?
— Oczywiście.
— Co się miało stać z mieszkańcami?
— Postanowiliśmy ich pozabijać.
— Czy sami powzięliście to postanowienie?
Okananda zawahał się z odpowiedzią, więc Winnetou wyraził się dokładniej;
— Czy was może kto na tę myśl naprowadził?
Zapytany milczał dalej, co w moich oczach równało się głośnemu potwierdzeniu pytania.
— „Gniady Koń“ nie może widocznie słów znaleźć — ciągnął dalej Apacz. — Niechaj zważy, że tu idzie o jego życie. Jeśli je chce zachować, to musi mówić. Ja chcę wiedzieć, czy jest ktoś, nienależący do plemienia Okanandów, kto spowodował ten napad dzisiejszy.
— Jest taki mąż — odezwał się wkońcu jeniec.
— Kto taki?
— Czy wódz Apaczów zdradziłby sprzymierzeńca?
— Nie — przyznał Winnetou.
— W takim razie nie powinieneś się na mnie gniewać, jeśli nie wymienię mojego.
— Nie gniewam się. Kto zdradza przyjaciela, zasługuje na to, żeby go zabito, jak psa parszywego. Możesz zatem nie podać jego nazwiska. Muszę jednak wiedzieć, czy to jest Okananda.
— Okananda nie jest.
— Czy należy do innego plemienia?
— Nie.
— A więc biały?
— Tak.
— Czy znajduje się tam z wojownikami?
— Jego tu niema.
— Moje przypuszczenie sprawdza się zatem, a mój brat Old Shatterhand także się tego domyślał. Sprężyną tego ruchu wrogiego jest ręka bladego. To nas usposabia pobłażliwiej. Jeżeli Siouksi Okananda nie chcą na swoim obszarze cierpieć bezprawnej osady bladych twarzy, to trudno im to brać za złe, ale do mordowania niema jeszcze powodu. Zamiar był, ale go nie wykonano, dlatego darujemy życie i wolność ich wodzowi, jeśli się zgodzi na warunki, jakie postawię.
— Cóż mam zrobić? — zapytał „Gniady Koń“.
— Przedewszystkiem musisz rozstać się z białym, który was uwiódł.
Ten warunek nie podobał się wprawdzie Okanandzie, ale przystał nań wkońcu po pewnem wahaniu. Kiedy potem spytał o drugi, otrzymał odpowiedź:
— Zażądasz od bladej twarzy, nazywającej się Corner, żeby kupił od was osadę, lub ją opuścił. Dopiero, gdy nie spełni żadnego z tych żądań, wrócisz z twoimi wojownikami, aby go stąd wypędzić.
Na to „Gniady Koń“ zaraz się zgodził, ale osadnik był temu przeciwny. Powoływał się na prawo osadnictwa i wygłosił długą przemowę, na którą Winnetou tak odpowiedział:
— Znamy blade twarze tylko jako rabusiów naszych krain. Co u takich ludzi jest ustawą, prawem lub zwyczajem, to nas nic nie obchodzi. Jeśli ci się wydaje, że możesz nam kraść ziemię, a potem zasłaniać się prawem przed karą, to już jest twoja rzecz. Uczyniliśmy dla ciebie, co było można, więcej od nas żądać nie możesz. Teraz Old Shatterhand i ja wypalimy kalumet z wodzem Okanandów, aby wynikom naszej narady nadać znaczenia.
Winnetou przybrał taki ton, że Corner przestał sprzeciwiać się w czemkolwiek. Apacz nałożył fajkę pokoju, poczem zatwierdzono umowę z „Gniadym Koniem“ wśród zwyczajnych, znanych już ceremonii. Że wodzowi Okanandów można było zaufać, o tem nie wątpiłem, a Winnetou był tego samego zdania, gdyż poszedł ku drzwiom, odsunął zasuwę i rzekł do niego:
— Niechaj mój czerwony brat wróci do swych wojowników i odejdzie z nimi stąd. Jesteśmy pewni, że wykonasz to, co przyrzekłeś.
Okananda wyszedł z domu. My zamknęliśmy za nim drzwi i stanęliśmy przy oknach, aby dla ostrożności jak najdalej towarzyszyć mu oczyma. Oddalił się zaledwie o kilka kroków i zatrzymał się w świetle księżyca, chcąc zapewne, żebyśmy go widzieli. Wetknąwszy w usta dwa palce, gwizdnął przeraźliwie, na co zbiegli się zaraz jego wojownicy. Byli oczywiście bardzo zdumieni tem, że sam zwoływał ich tak głośno, jakkolwiek im nakazał zachować się bardzo ostrożnie i nie spowodować żadnego szmeru. Wtem odezwał się do nich głosem tak donośnym, że słyszeliśmy każde słowo:
— Niechaj wojownicy Okanandy wysłuchają słów swego wodza! Przybyliśmy, aby bladą twarz Cornera ukarać za to, że zagnieździł się tu bez naszego pozwolenia. Ja podszedłem, aby zbadać wszystko dokoła domu. Tymczasem znajdowali się tu dwaj najsłynniejsi wojownicy z gór i z preryi. Old Shatterhand i Winnetou nocowali dziś w tym domu, a usłyszawszy, że nadchodzimy, otworzyli swe silne ramiona na me przyjęcie. Dostałem się do niewoli, a pięść Old Shatterhanda wciągnęła mnie do domu. Nie wstyd to zostać przez niego zwyciężonym, ale zaszczytem jest zawrzeć przymierze z nim i z Winnetou i wypalić kalumet. Uczyniliśmy to, postanawiając, że darujemy życie zamieszkującym ten dom bladym twarzom, jeśli albo kupią go od nas, albo opuszczą go w czasie, który ja im naznaczę. Na to ja się zgodziłem i dotrzymam danego słowa. Winnetou i Old Shatterhand stoją w oknach i słyszą, co mówię do moich wojowników. Między nami a nimi jest pokój i przyjaźń. Moi bracia pójdą za mną z powrotem do swych wigwamów.
Po tem przemówieniu zniknął z wojownikami za rogiem ogrodzenia. My wyszliśmy także z domu, aby popatrzeć, czy rzeczywiście się oddalili. Przekonawszy się, że ich niema, byliśmy pewni, że drugi raz już nie wrócą. Wyprowadziliśmy więc konie z domu i położyliśmy się obok nich tam, gdzie pierwej. Tylko Rollins nie dowierzał Okanandom i poszedł za nimi, aby ich dłużej śledzić. Później okazało się, że uczynił to z innego powodu. Nie wiedzieliśmy, o którym czasie powrócił, ale kiedy wstaliśmy rano, był już na miejscu i siedział z gospodarzem na klocu, który służył jako ławka.
Corner powiedział nam „dzień dobry!“, które jednak nie brzmiało zbyt przychylnie. Był on na nas wściekły, bo miał przekonanie, że byłoby daleko lepiej dla niego, gdyby był, jak mówił, wymiótł czerwonoskórych. Teraz musiał albo odejść, albo zapłacić. Nie żałowałem go, bo poco wcisnął się na to terytoryum. Jak postąpionoby w Illinois, albo w Vermoncie, gdyby jaki Siouks usadowił się z rodziną w okolicy, któraby mu się spodobała i twierdził, że to jego własność?
Nie zważaliśmy na utyskiwania osadnika, lecz podziękowawszy za gościnę, odjechaliśmy.
Handlarz towarzyszył nam oczywiście, ale tak, jak gdyby do nas nie należał, bo nie jechał razem, lecz w pewnem oddaleniu za nami, jak podwładny, który chce okazać uszanowanie dla przełożonego. Nie wpadało to w oko, a było nam nawet na rękę, gdyż mogliśmy bez przeszkody rozmawiać z sobą i nim się nie zajmować.
Dopiero po kilku godzinach drogi przybliżył się do nas, aby z nami pomówić o przyszłym interesie. Dopytywał się o rodzaj i o ilość skór, które Old Firehand zamierzał sprzedać, a my odpowiedzieliśmy mu o tyle, o ile rozumieliśmy się na tem. Chciał się także dowiedzieć, gdzie czeka na nas Old Firehand, oraz jak przechowuje skóry. Mogliśmy i na to mu odpowiedzieć, ale nie uczyniliśmy tego, gdyż nie znaliśmy go, a jako westmani i myśliwcy nie mieliśmy zwyczaju mówić o kryjówkach, w których przechowuje się zapasy. Nie dbaliśmy o to, czy nam weźmie to za złe, czy nie. Od tej chwili jednak jechał jeszcze dalej za nami, aniżeli przedtem.
Wracając, obraliśmy ten kierunek, z którego przybyliśmy tutaj, dlatego okolicy, przez którą prowadziła nasza droga, nie badaliśmy tak, jakby to trzeba było uczynić, gdybyśmy jej nie znali. Nie zwalniało to nas jednak od tej ostrożności, jaką zachowuje westman nawet wówczas, kiedy jedzie przez okolicę, znaną mu jak własna kieszeń. Patrzyliśmy więc ciągle, czy nie ujrzymy śladów ludzkich, lub zwierzęcych, a dzięki tej natężonej uwadze zobaczyliśmy około południa trop, którego bylibyśmy nie spostrzegli, gdyby nie zbyt widoczna troska o jego zatarcie. Może nawet mimoto bylibyśmy go przeoczyli, gdybyśmy się byli nań nie natknęli na miejscu, w którem ludzie owi spoczywali przez krótki czas, oraz gdyby trawa, przez nich zdeptana, zdołała była się już podnieść. Zatrzymaliśmy się oczywiście i zsiedliśmy z koni, aby trop zbadać. Podczas tego nadjechał Rollins i zeskoczył z siodła.
— Czy to zwierzęta były, czy ludzie? — spytał.
Winnetou nie odpowiedział, ja jednak uważałem to za niegrzeczność i zauważyłem:
— Nie jesteście, jak się zdaje, zbyt wprawni w czytaniu śladów. Wszak to na pierwszy rzut oka poznać, kto tutaj był.
— A zatem ludzie?
— Tak.
— Wątpię bardzo, gdyż w takim razie, trawa byłaby bardziej zdeptana.
— Czy myślicie, że tu są ludzie, którzy deptaliby ziemię dla przyjemności, aby ich potem albo znaleziono, albo zdmuchnięto?
— Nie, ale gdy się jest z końmi, trudno nie pozostawić wyraźnych śladów.
— Osoby, które tu były, nie miały właśnie koni.
— Nie miały koni? To byłoby dziwnem, nawet podejrzanem. Ja sądzę, że w tych stronach nie podobna istnieć bez konia.
— Takie i moje zdanie. Czy jednak nie doświadczyliście, ani nie słyszeliście nigdy, że ten lub ów w jakiś sposób konia utracił?
— Owszem. Ale przykład o jednym człowieku nie jest tu odpowiedni, bo jeden może utracić konia. Żeby natomiast kilku ludzi...?!
Udawał mądrego, chociaż, jak się zdawało, niewiele rozumiał. Nie byłbym mu nawet odpowiedział, gdyby mnie Winnetou nie był zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand wie, co myśleć o tym tropie?
— Tak.
— Byli tu trzej biali bez koni. Nie mieli strzelb, tylko kije w rękach. Odeszli stąd w ten sposób, że jeden wstępował w ślady drugiego, a ostatni je zacierał. Przypuszczają widocznie, że ich ktoś ściga.
— Mnie się także tak zdaje. Może nawet są zupełnie bezbronni.
— Strzelb w każdym razie nie mają. Ponieważ tu spoczywali, musielibyśmy przeto dostrzec ślady strzelb.
— Hm! To szczególne! Trzy nieuzbrojone blade twarze w tych niebezpiecznych stronach! Można sobie to tylko tem wytłómaczyć, że spotkało ich jakieś nieszczęście, że ich napadnięto i ograbiono.
— Mój biały brat sądzi tak samo, jak ja. Ci ludzie opierali się na kijach, które sobie ułamali. Widać wyraźnie dziury w ziemi. Potrzebują pewnie pomocy.
— Czy Winnetou życzy sobie, żeby im jej udzielić?
— Wódz Apaczów pomaga chętnie każdemu, kto go potrzebuje i nie pyta, czy to biały, czy czerwony. Ale niech Old Shatterhand rozstrzygnie, co czynić. Ja pomógłbym, lecz nie dowierzam.
— Czemu nie?
— Bo zachowanie się tych bladych twarzy jest dwuznaczne. Zadawali sobie wiele trudu, by zatrzeć dalsze ślady, a dlaczego nie zniszczyli ich tutaj?
— Może im się zdawało, że nie powinni na to tracić czasu. Zresztą nie troszczyli się o to, czy kto spostrzeże, że tu spoczywali. Chcieli tylko ukryć to, dokąd poszli.
— Może mój brat ma słuszność, ale w takim razie nie byli to dobrzy westmani, lecz ludzie niedoświadczeni. Chodźmy im na pomoc!
— Zgadzam się chętnie, zwłaszcza że prawdopodobnie nie zboczymy zbytnio z naszego kierunku.
Ja z Winnetou dosiedliśmy znowu koni, tylko Rollins ociągał się, rzekłszy tonem powątpiewania.
— Czy nie byłoby lepiej zostawić tych ludzi samym sobie? Na co nam się przyda jechać za nimi?
— Nam oczywiście nie przyda się, ale im — odpowiedziałem.
— Ale my czas stracimy.
— Nam nie jest tak pilno, żebyśmy nie mogli wesprzeć ludzi, potrzebujących widocznie pomocy.
Powiedziałem to trochę ostrzej, Rollins zaś mruknął kilka słów niechętnych i wsiadł na konia, aby z nami jechać za tropem. Nie dowierzałem mu ciągle jeszcze, ale nie przyszło mi na myśl uważać go za tak kutego, jakim był istotnie.
Trop wychodził z lasu i z zarośli i prowadził na otwartą sawannę. Był świeży, bo zostawiony był zaledwie przed godziną. Po krótkiej jeździe ujrzeliśmy przed sobą tych, których szukaliśmy. Kiedyśmy ich spostrzegli, mogli być od nas oddaleni o milę angielską. Ujechaliśmy z połowę tej przestrzeni, zanim nas zauważyli. Jeden z nich oglądnął się, dojrzał nas i oznajmił to drugim. Jakiś czas stali ze strachu, poczem zaczęli biec, jak gdyby szło o ich życie. My podpędziliśmy konie i doścignęliśmy ich oczywiście z łatwością, ale zanim dojechaliśmy do nich, zawołałem kilka słów dla ich uspokojenia, wobec czego zatrzymali się zaraz.
Byli rzeczywiście zupełnie bezbronni. Nie mieli nawet nożów do ucięcia kijów, lecz musieli je ułamać. Ubrania ich natomiast były w dobrym stanie. Jeden z nich miał głowę owiniętą chustką, drugi niósł opaskę na ręce, trzeciemu nic nie dolegało. Spojrzeli na nas trwożnym, podejrzliwym, wzrokiem.
— Czemu gonicie tak, panowie? — zapytałem, gdy stanęliśmy obok nich.
— Czyż wiemy, kto wy? — odrzekł najstarszy.
— To było obojętne. Kimkolwiek bowiem jesteśmy, bylibyśmy was doścignęli w każdym razie, wasz pośpiech zatem nie przydałby się był na nic. Ale nie obawiajcie się niczego. Jesteśmy uczciwi, a pojechaliśmy waszym śladem, aby wam oświadczyć, że gotowiśmy wam dopomóc. Domyślaliśmy się bowiem, że obecne położenie wasze nie zupełnie odpowiada waszym życzeniom.
— I nie pomyliliście się, sir. Źle było z nami, cieszymy się, że uszliśmy przynajmniej z życiem.
— Ubolewam nad tem bardzo. Któż was tak urządził? Czy może biali?
— Nie, Siouksi Okananda.
— Ach oni! Kiedy?
— Wczoraj rano.
— Gdzie?
— Tam w górze nad Turkey Riwer.
— Jak się to stało? A może lepiej o to nie pytać?
— Możecie pytać, jeśli istotnie jesteście ludźmi, za jakich się podajecie, to jest uczciwymi! Spodziewamy się, że i nam wolno będzie spytać o wasze nazwiska.
— I owszem. Ten czerwony gentleman, to Winnetou, wódz Apaczów, a mnie nazywają zazwyczaj Old Shatterhand, ten trzeci zaś to mr. Rollins, pedlar, który się do nas w interesach przyłączył.
— Heigh day! Wobec tego wykluczona już wszelka nieufność między nami. Słyszeliśmy już dość o Winnetou i Old Shatterhandzie, chociaż nie zaliczamy się do westmanów. To są mężowie, na których można się zdać w każdem położeniu, dziękujemy też Bogu za to, że sprowadził was na naszą drogę. Potrzebujemy pomocy, bardzo potrzebujemy, panowie, a wy zasłużycie na nagrodę niebieską, jeśli się nami choć trochę zajmiecie.
— Uczynimy to chętnie. Powiedzcie tylko, w jaki sposób.
— Wobec tego musicie się najpierw dowiedzieć, kim jesteśmy. Ja się nazywam Warton; to mój syn, a tamten synowiec. Przybywamy z okolic Nowego Ulm, aby się osiedlić nad Turkey Riwer.
— To bardzo nierozważnie postąpiliście!
— Niestety, nie wiedzieliśmy o tem. Opisano nam wszystko tak ładnie, iż zdawało się, że wystarczy tylko usadowić się tu, aby spokojnie zwozić zbiory.
— A Indyanie? O nich nie pomyśleliście?
— O i owszem, ale przedstawiono nam ich całkiem inaczej, niż są w rzeczywistości. Przybyliśmy dobrze zaopatrzeni w zasoby, aby najpierw przypatrzyć się okolicy i wybrać kawałek ziemi. Przytem wpadliśmy w ręce czerwonym.
— Dziękujcie Bogu, że, jeszcze żyjecie!
— Pewnie, pewnie! Wyglądało to z początku daleko gorzej, niż się później stało. Mówili o palu i o innych pięknych rzeczach, potem jednak zadowolnili się tem, że ograbili nas ze wszystkiego. Mieli pewnie ważniejsze sprawy na oku, niż to, żeby nas wlec z sobą.
— Ważniejsze? Dowiedzieliście się może, jakie sprawy?
— Nie znamy ich języka, ale ze słów wodza, nader lichą angielszczyzną wypowiedzianych, wyrozumieliśmy, że chodziło im o osadnika, nazwiskiem Corner, do którego jak się zdawało, zamierzali się zabrać.
— Słyszeliście dobrze. Oni rzeczywiście chcieli nań napaść wieczorem, dla tego nie mieli czasu, ani ochoty zajmować się wami. Tej właśnie okoliczności zawdzięczacie życie!
— Ale jakie życie!
— Jakto?
— Życie, które właściwie nie jest życiem. Nie mamy broni, ani nawet noża i nie możemy upolować zwierzyny. Od wczoraj rana żywimy się korzonkami i jagodami, a i to skończyło się tu na preryi. Sądzę, że gdybyśmy was byli nie spotkali, bylibyśmy musieli zginąć z głodu, spodziewam się bowiem, że wspomożecie nas kawałkiem mięsa, lub czemś podobnem.
— Owszem, to zrobimy. A dokąd chcecie się dostać?
— Do fortu Wilke.
— Czy znacie drogę?
— Nie, ale zdaje nam się, że obraliśmy mniej więcej dobry kierunek.
— To prawda. Jaki powód skłania was do tej podróży?
— Najuczciwszy, jaki tylko być może. Powiedziałem już, że my trzej wyszliśmy naprzód, aby się krajowi przypatrzyć. Nasi krewili przybyli po nas i czekają na nas w forcie Wilke. Skoro się tam znajdziemy szczęśliwie, będziemy ocaleni.
— W takim razie dobrze wam się udało. My jedziemy właśnie w tym samym kierunku i pozostajemy w dobrych stosunkach z fortem Wilke. Możecie się do nas przyłączyć.
— Naprawdę? Pozwolicie nam, sir?
— Naturalnie. Nie możemy was przecież zostawić tutaj w takim stanie.
— Ale czerwoni zabrali nam konie, będziemy więc musieli iść pieszo, a to przyprawi was o stratę czasu.
— To się już nie da odmienić. Usiądźcie tymczasem i odpocznijcie! Musicie przedewszystkiem coś zjeść.
Pomocnik pedlara nie był widocznie zadowolony z tego przebiegu sprawy, bo mruczał coś o stracie czasu i zbytecznej litości. My jednak, nie zważając na to, zsiedliśmy z koni, rozłożyliśmy się w trawie i udzieliliśmy trzem nieszczęśliwcom nieco z naszych zapasów żywności. Gdy się posilili i odpoczęli, ruszyliśmy dalej w drogę, zbaczając z ich dotychczasowego kierunku na nasz pierwotny. Nasi nowi towarzysze, uszczęśliwieni spotkaniem z nami, byliby chętnie podczas dalszej podróży z nami rozmawiali, my jednak, to jest ja i Winnetou, nie okazywaliśmy do tego ochoty.
Wobec tego starali się kilkakrotnie nawiązać rozmowę z handlarzem, ale on odprawił ich ostro od siebie, gdyż rozgniewało go to, żeśmy się z nimi spotkali. To usposobiło mnie do niego jeszcze gorzej, dla tego, w tajemnicy oczywiście, zwracałem teraz na jego zachowanie baczniejszą niż dotychczas uwagę. Moje spostrzeżenia pouczyły mię o czemś zupełnie innem, niż przypuszczałem.
Oto w chwilach, w których mu się zdawało, że go nikt nie widzi, przemykał mu po twarzy szyderczy uśmiech, czy też wyraz ukrywanego chytrze zadowolenia. Po każdej takiej sposobności rzucał na mnie i na Winnetou ostre, badawcze spojrzenie. To niewątpliwie miało jakieś znaczenie, może nawet zapowiadało coś dla nas niekorzystnego. Śledziłem jego ruchy coraz pilniej, starając się oczywiście nie wzbudzić w nim podejrzenia. W ten sposób zauważyłem potem jeszcze jedno.
Oto od czasu do czasu rzucał on okiem na jednego z trzech ludzi, idących pieszo, a ilekroć spotkały się ich spojrzenia, ześlizgiwały się zawsze szybko z siebie. Jakby przeczuciem tknięty zacząłem dopatrywać się w tem jakiegoś tajnego porozumienia. Czyżby ci czterej znali się wzajemnie? Czy mogło odpychające zachowanie się handlarza być tylko udane?
Ale w jakim celu oszukiwałby on nas? Ze strony zaś tamtych trzech nie należało się niczego obawiać, bo winni nam byli wdzięczność. Lecz to mnie jeszcze nie uspokoiło, gdyż mogłem się mylić.
Wątpliwości moje spotęgowały się jeszcze, gdy i tym razem zaznaczyła się zgodność uczuć, zapatrywań i myśli moich i Apacza; kiedy bowiem myślałem nad tem, co właśnie zauważyłem był, zatrzymał Winnetou konia, zsiadł i rzekł do starego Wartona:
— Mój biały brat szedł już dość długo. Niech teraz wsiądzie na mego konia. Old Shatterhand także chętnie użyczy swego. My umiemy bardzo prędko chodzić i dotrzymamy koniom kroku.
Warton udawał z początku, że nie może skorzystać z tej przysługi, ale przyjął ją wkońcu, a syn jego wsiadł na mojego konia. Handlarz powinien był właściwie swego dać bratankowi Wartona, ale tego nie uczynił. Z tego powodu musiał potem młody Warton odstąpić konia swemu stryjecznemu bratu.
Ponieważ szliśmy teraz pieszo, przeto nie wpadało to w oko, że trzymaliśmy się nieco w tyle. Zostaliśmy tak daleko, że tamci nie mogli słów naszych dosłyszeć, a z ostrożności mówiliśmy oczywiście językiem Apaczów.
— Mój brat użyczył konia nie z litości, lecz z innego powodu? — rzekłem do Winnetou.
— Old Shatterhand odgadł — odpowiedział Apacz.
— Czy Winnetou przypatrzył się dobrze tym ludziom?
— Widziałem, że Old Shatterhand nabrał podejrzenia, dlatego miałem także oczy otwarte. Ale już przedtem zastanowiły mię różne rzeczy.
— Co?
— Może mój brat odgadnie.
— Bandaże?
— Tak. Jeden obwiązał sobie głowę, a drugi trzyma rękę na temblaku. Te uszkodzenia mają pochodzić z wczorajszego spotkania z Siouksami Okananda. Czy wierzysz w to?
— Nie. Sądzę raczej, że ci ludzie wcale nie są zranieni.
— Tak też niewątpliwie jest. Od kiedy spotkaliśmy się z nimi, przejeżdżaliśmy obok dwu strumieni, oni jednak nie zatrzymali się ani razu, aby sobie rany ochłodzić. Jeśli owe uszkodzenia są zmyślone, to kłamstwem jest także napad Siouksów i ograbienie. Czy mój brat przypatrzył im się, gdy jedli?
— Tak. Nie żałowali sobie.
— Ale przecież nie jedli dużo, ani tak łakomie jak ludzie, którzy od wczoraj żywili się tylko korzonkami i jagodami. Twierdzą też, że napadnięto na nich nad górnym Turkey Creekiem. Czy mogliby w takim razie teraz już tutaj się znajdować?
— Tego nie wiem, bo nie byłem jeszcze nad górnym Creekiem.
— Mogliby tylko na koniach w tak krótkim czasie tu stanąć. Albo więc mają konie, albo nie byli nad górnym Creekiem.
— Hm! Dajmy na to, że mają konie. Czemu się tego wypierają? Komu powierzyli zwierzęta?
— Zbadamy to. Czy mój brat Old Shatterhand uważa handlarza za ich wroga?
— Nie. On udaje.
— Tak jest z pewnością. Domyślam się tego stanowczo. On ich zna, może nawet do nich należy.
— Dlaczegoż się z tem kryje?
— Tego nie odgadniemy. O tem trzeba się dowiedzieć.
— Czy nie lepiej byłoby powiedzieć im w oczy, co o nich myślimy?
— Nie.
— Czemu?
— Bo ich skrytość może być także wywołana przyczyną, która nas nic nie obchodzi. Ci czterej ludzie mogą wbrew naszym podejrzeniom być zupełnie uczciwi. Nie powinniśmy ich martwić przedwczesnymi zarzutami, zanim się nie przekonamy, że to źli ludzie.
— Hm! Mój brat Winnetou zawstydza mnie czasem swoją delikatnością.
— Czy Old Shatterhand chce mię za to zganić?
— Nie. Winnetou wie, że daleki jestem od tego.
— Howgh! Nie należy nikomu robić przykrości, dopóki się nie jest pewnym, że zasłużył na to. Lepiej doznać krzywdy, aniżeli się jej dopuścić. Niech się mój brat Old Shatterhand namyśli! Czy handlarz ma jaki powód do tego, żeby knuć coś złego przeciwko nam?
— Bynajmniej. Wypadałoby mu raczej zachować się względem nas przyjaźnie.
— Ja także tak sądzę. On chce zobaczyć nasze zapasy, a pan jego ma z Old Firehandem zawsze korzystny interes. Do tego jednak nie przyszłoby, gdyby nam po drodze stało się coś złego, gdyż w takim razie nie dowiedzianoby się nigdy, gdzie się znajduje Old Firehand ze swoimi skarbami. Gdyby więc nawet handlarz nosił się z wrogimi zamysłami przeciw nam, to dopóki nie obejrzy zapasów, nie mamy powodu się go obawiać. Czy mój brat zgadza się ze mną?
— Tak.
— A ci trzej, którzy się przedstawiają jako napadnięci osadnicy...
— Nie są nimi.
— Oczywiście.
— Czem więc są w takim razie?
— To zupełnie obojętne. Dopóki jesteśmy w drodze, nie grozi nam nic złego z ich strony.
— Ale może gdy znajdziemy się z nimi razem w warowni?
— Uff! — uśmiechnął się Winnetou do siebie. — Mój brat Shatterhand wpadł znowu na tę samą myśl co i ja!
— Nic w tem dziwnego. To przypuszczenie bardzo łatwe, a inne jest prawie wykluczone.
— Że wszyscy czterej są handlarzami i należą do siebie?
— Tak. Corner powiedział wczoraj, że pedlar Bourton zatrudnia czterech pracowników. Może ten wrzekomy stary Warton nazywa się Bourton. Oba nazwiska brzmią podobnie. On był w pobliżu osady Cornera, a pomocnik Rollins wychodził w nocy i zawiadomił swojego pana o wielkim interesie, który może zawrzeć, a ten przyłączył się do nas po drodze z dwoma innymi pomocnikami.
— Ale w jakim celu? W dobrym, czy w złym? Jak sądzi mój biały brat?
— Hm, myślę, że w złym. W przeciwnym bowiem razie postąpiłby Bourton o tyle tylko niewłaściwie, że dostałby się do nas pod fałszywą flagą, aby ocenić towary, nie dając nam poznać, że jest pedlarem i właścicielem przedsiębiorstwa. To jednak byłoby zbyteczne, gdyż pomocnik sam mógłby się podjąć oceny.
— Słusznie. Pozostaje więc tylko to jedno, że ci trzej chcą się dostać do nas z Rollinsem, aby futra zobaczyć, a potem zabrać je bez zapłacenia.
— A więc grabież, a może nawet mord?
— Tak.
— Ja także tak sądzę.
— Wobec tego mamy do czynienia ze złymi ludźmi! Po drodze jednak nie potrzebujemy jeszcze się obawiać. Nic nam się nie stanie. Czyn nastąpi dopiero wówczas, gdy wszyscy czterej znajdą się w warowni.
— A tego bardzo łatwo uniknąć. Rollinsa musimy z sobą wziąć; to już nie da się obejść, ale z tamtymi rozstaniemy się w stosownym czasie. Zasłonimy się tem, że oni zdążają do fortu do swoich rodzin. Mimo to należy nam w dalszej podróży zachować wszelką ostrożność. Wyobrażamy sobie wprawdzie, że utrafiliśmy w sedno, ale możemy się mylić. Musimy ich obserwować nietylko w dzień, lecz i w nocy.
— Tak zrobimy. Trzeba bowiem na to być przygotowanym, że w pobliżu znajduje się ciągle ktoś z ich końmi. Gdy jeden z nas będzie spał, drugi będzie czuwał, gotów w każdej chwili do walki, ale tak, żeby ci ludzie tego nie zauważyli.
Tak to podzieliliśmy się naszemi spostrzeżeniami. Winnetou domyślił się wszystkiego z wrodzoną sobie bystrością dość dobrze, choć nie w całej pełni. Gdybyśmy byli przeczuli, na czem polegała ta pełnia, bylibyśmy nie zdołali zachować tyle choćby zewnętrznego spokoju i ukryć przed towarzyszami rozdrażnienia.
Popołudniu nie odebraliśmy im koni, chociaż chcieli nam je kilkakrotnie oddać. Gdy wieczór zapadł, bylibyśmy się najchętniej rozłożyli obozem na preryi dla wolnego dokoła widoku, przez co bylibyśmy łatwo spostrzegli, gdyby się kto zbliżał, tymczasem zawiał wiar z deszczem, woleliśmy więc pojechać dalej, aby się dostać do najbliższego lasu. Tam na skraju rosły wysokie, gęsto liściem pokryte drzewa, a dach ich chronił nas przed deszczem. To przedstawiało dla nas pewną wygodę, której podporządkowaliśmy nawet niebezpieczeństwo, które nam mogło grozić jeszcze tego samego dnia. Postanowiliśmy jednak na wszelki wypadek ostrożnością zapobiec temu niebezpieczeństwu.
Nasze zapasy żywności obliczone były tylko na dwie osoby. Rollins jednak miał swoją, tymczasem więc jego żywność musiała dla nas wszystkich wystarczyć. Cośkolwiek jeszcze zostało, a nazajutrz mogliśmy się o zwierzynę postarać.
Po jedzeniu mieliśmy właściwie położyć się spać, ale towarzyszom naszym nie przychodziła jakoś ochota do tego. Rozmawiali z wielkiem zajęciem, chociaż zakazaliśmy im głośnej gadaniny. Nawet Rollins zrobił się rozmownym i opowiadał o przygodach, które przeżył podczas swoich handlowych podróży. Wobec tego ani ja, ani Winnetou nie mogliśmy zasnąć, lecz musieliśmy czuwać, pomimo że nie braliśmy udziału w rozmowie, która nie wydała mi się zresztą przypadkową, lecz jak gdyby prowadzoną naumyślnie w ten sposób. Czyżby przez to chcieli odwrócić naszą uwagę? Spojrzałem na Winnetou i dostrzegłem, że to samo zapewne myślał, gdyż trzymał wszystką broń, nawet nóż, w pogotowiu i patrzył bystro na wszystkie strony, co tylko ja zauważyłem, znając go dobrze. On zamknął był prawie zupełnie powieki, jak gdyby spał, przez rzęsy jednak śledził wszystko jak najdokładniej. Ja czyniłem oczywiście to samo.
Po pewnym czasie ustał deszcz, a siła wiatru znacznie zmalała. Bylibyśmy wobec tego przenieśli chętnie obóz na otwarte miejsce, ale na to byliby się nie zgodzili towarzysze, musieliśmy więc zostać w lesie.
Ognisko się nie paliło. Okolica, w której znajdowaliśmy się, należała do nieprzyjacielskich plemion Siouksów, a to dało nam skuteczny powód do tego, żeby nie pozwolić na rozpalenie ogniska. Ogień mógł nas zdradzić nietylko przed czerwonoskórcami, lecz w danym razie także przed sprzymierzeńcami naszych towarzyszy. Że zaś oczy nasze przywykły do ciemności, byliśmy pewni, że nie tylko usłyszymy, lecz nawet ujrzymy, gdyby się kto zbliżał. Na razie nie. mogliśmy nadsłuchiwać z powodu rozmowy, ale za to oczy były tem bardziej czynne.
Siedzieliśmy pod drzewami na skraju lasu z twarzami, zwróconemi w gęstwinę, ponieważ przypuszczaliśmy, że stamtąd nadszedłby nieprzyjaciel, gdyby chciał nas zaskoczyć. Wkrótce wyszedł na niebo cienki sierp księżyca i rzucił łagodne, blade światło pod roztaczającą się nad nami koronę drzewa. Towarzysze prowadzili rozmowę dalej z przerwami. Nie zwracali się wprawdzie ze słowami wprost do nas, ale widać było, że starali się zająć naszą uwagę i odwrócić ją od czegoś innego. Winnetou leżał wyciągnięty na ziemi, oparłszy głowę na dłoni lewej ręki. Wtem przyciągnął prawą nogę nieznacznie do siebie tak, że pod kolanem utworzyła kąt rozwarty. Czyżby chciał dać ów słynny, nadzwyczaj trudny strzał z kolana, który opisałem już na innem miejscu?
Mój domysł sprawdził się. Winnetou pochwycił kolbę rusznicy i pozornie bez zamiaru, jakby dla zabawy, przyłożył lufę do uda. Rzuciłem okiem w kierunku lufy i ujrzałem pod czwartem drzewem od nas krzak, a pomiędzy jego liśćmi lekkie światło fosforyzujące, dostrzegalne tylko dla wprawnych oczu Apacza. Była to para oczu człowieka, który siedział w krzaku i nam się przypatrywał. Winnetou chciał do niego strzelić między oczy, oparłszy rusznicę o kolano, aby uniknąć wszelkiego wpadającego w oko ruchu. Dzielny wódz Apaczów nie chybiał nawet w nocy i przy takim trudnym wystrzale. Widziałem, że przyłożył palce do cyngla, ale nie strzelił. Odjął palec, opuścił strzelbę i nogę znowu wyciągnął. Blask oczu zniknął.
— Mądra sztuka! — szepnął do mnie w języku Apaczów.
— Ktoś, komu przynajmniej znany jest strzał z kolana, chociażby go sam nie umiał — odrzekłem w tem samem narzeczu,
— To była blada twarz.
— Tak. Wojownik Siouksów, którzy jedynie mogą się tu znajdować, nie otwiera oczu tak szeroko. Niewątpliwie jest nieprzyjaciel w pobliżu.
— Ale przekonał się, że wiemy o jego obecności.
— Niestety. Poznał to z tego, że chciałeś strzelić do niego i będzie się miał na baczności!
— To mu się na nic nie przyda, bo go podejdę.
— To wielce niebezpieczne!
— Dla mnie?
— Odgadnie twój zamiar, skoro się tylko oddalisz.
— Pshaw! Udam, że idę do koni. To nie wpadnie mu w oko.
— Zdaj to lepiej na mnie, Winnetou!
— Czy mam ciebie narażać na niebezpieczeństwo, jak gdybym się sam bał? Winnetou pierwej oczy zobaczył, jemu więc przysługuje prawo pochwycenia tego człowieka. Mój brat pomoże mi tylko oddalić się tak, żeby on nie domyślił się, na co.
Wobec tego zaczekałem jeszcze chwilę i zwróciłem się do towarzyszy, zatopionych w rozmowie:
— Przestańcie już wreszcie! Rano wyruszamy wcześnie dalej i chcemy spać. Mr. Rollins, czy przywiązaliście dobrze swojego konia?
— Tak — odrzekł zapytany, niezadowolony z tego, że mu przeszkodziłem.
— Mój jeszcze wolny — rzekł Winnetou głośno. — Uwiążę go w polu na trawie, żeby się pasł. Czy zabrać także konia brata Shatterhanda?
— Proszę — potwierdziłem, ażeby się wydawało, iż chodzi rzeczywiście o konie.
Winnetou podniósł się zwolna, owinął santillowym kocem i poszedł, by konie zaprowadzić cokolwiek dalej. Wiedziałem, że się potem położy na ziemi i poczołga do lasu. Koca nie potrzebował i zabrał go tylko dla tego, żeby wprowadzić w błąd nieprzyjaciela.
Przerwaną na krótko rozmowę rozpoczęto nanowo. Z jednej strony było mi to na rękę, a z drugiej nie, bo trudno mi było dosłyszeć, co Winnetou robił, ale zato nie mógł zauważyć zbliżania się jego ten, którego on podchodził. Spuściłem powieki, udając, że się o nic nie troszczę, w rzeczywistości jednak przypatrywałem się skrajowi lasu.
Upłynęło pięć minut, potem dziesięć, wreszcie nawet pół godziny. Zacząłem się już niepokoić o Winnetou. Wiedziałem, jak trudne jest podchodzenie w takich warunkach i jak powoli to się odbywa, gdy się ma do czynienia z nieprzyjacielem, posiadającym bystre zmysły. Nareszcie usłyszałem kroki z tej strony, w którą udał się Apacz z końmi. Odwróciwszy lekko głowę, ujrzałem go z daleka, owiniętego znowu w koc, co świadczyło o tem, że ukrytego nieprzyjaciela uczynił już nieszkodliwym. Z ulgą w sercu odwróciłem znów głowę, czekając spokojnie, dopóki obok mnie nie usiędzie. Odgłos kroków zbliżał się coraz bardziej, wreszcie ustał tuż za mną, a jakiś głos obcy zawołał:
— A teraz tego!
Oglądnąwszy się szybko, zobaczyłem wprawdzie koc santillo, ale tym, który się nim owinął, nie był Winnetou, lecz jakiś brodacz, który mi się wydał znajomym. Powiedział owe trzy słowa i zamachnął się na mnie kolbą. Stoczywszy się błyskawicznie na bok, starałem się ujść ciosowi, ale już było zapóźno, bo napastnik dosięgnął mnie, wprawdzie nie w głowę, lecz w kark, a zatem w jeszcze niebezpieczniejsze miejsce. Siły mię opuściły natychmiast, a gdy jeszcze jeden cios w głowę dostałem, utraciłem przytomność.
Musiałem w tym stanie przeleżeć pięć lub sześć godzin, gdyż, kiedy znowu przyszedłem do siebie i po długim wysiłku zdołałem podnieść powieki, świt już szarzał. Oczy zamknęły mi się zaraz ponownie, a ja zapadłem w stan, niepodobny ani do snu, ani do jawy, ani do niczego pośredniego. Zdawało mi się, że umarłem, że duch mój przysłuchuje się z wieczności rozmowie, prowadzonej nad mojemi zwłokami. Nie mogłem jednak zrozumieć poszczególnych słów, dopóki nie odezwał się głos, któryby mnie był nawet z grobu wywołał. Były to słowa następujące:
— Ten pies Apacz nie chce nic powiedzieć, a tamtego zabiłem! Jaka szkoda! A tak się cieszyłem, że go dostanę w swe ręce! Chciałem mu dać podwójnie, dziesięćkrotnie odczuć, co to znaczy znaleźć się w mej mocy! Dałbym za to wiele, bardzo wiele, żebym go był tylko ogłuszył, a nie zabił!
Dźwięk tego głosu rozdarł mi poprostu oczy. Wpatrzyłem się w tego mężczyznę, którego z powodu gęstego zarostu, jaki teraz nosił, nie poznałem na pierwszy przedśmiertny rzut oka. Wrażenie jego głosu będzie zrozumiałe, gdy powiem, że zobaczyłem Santera, jednem słowem Santera, siedzącego naprzeciwko mnie. Starałem się znów oczy zamknąć, aby nie pokazać po sobie, że żyję, ale to mi się już nie udało. Nie mogłem teraz zamknąć powiek, chociaż przedtem zapadały same tak ciężko. Patrzyłem weń nieustannie, nie mogąc oczu odwrócić, dopóki tego nie zauważył. On zerwał się i zawołał z promieniejącą od radości twarzą:
— On żyje, żyje! Czy widzicie, że oczy otworzył? Zobaczymy zaraz, czy się mylę, czy nie.
Zwrócił się do mnie z zapytaniem, a gdy nie odpowiedziałem mu zaraz, ukląkł obok mnie, porwał za kołnierz i zaczął mną szarpać w górę tak, że głowa uderzała o kamienie, których było tu pełno. Nie mogłem się bronić przeciwko temu, gdyż byłem tak skrępowany, że nie podobna było ruszyć choćby jednym członkiem ciała. Równocześnie ryczał Santer:
— Czy będziesz odpowiadał, psie! Widzę, że żyjesz, że jesteś przytomny, że możesz mówić. Jeśli będziesz dalej milczał, to ja ci usta otworzę!
Podczas tego szarpania mnie na różne strony padła raz głowa tak, że mogłem w bok rzucić okiem. Ujrzałem Winnetou leżącego na ziemi i związanego w kabłąk. Położenie takie sprawiałoby wielki ból nawet cyrkowemu akrobacie. Co on musiał wycierpieć! Kto wie, czy już od kilku godzin nie był tak nieludzko skrępowany. Zobaczyłem jeszcze wrzekomego Wartona z jego synem i bratankiem. Pomocnika Rollinsa nie było między nimi.
— Będziesz więc mówił? — krzyknął Santer groźnie. — Czy mam ci język nożem rozwiązać? Chcę wiedzieć, czy mnie znasz, czy wiesz, kto jestem i czy słyszysz, co mówię!
Milczenie byłoby się na nic nie przydało, lecz nawet pogorszyłoby nasze położenie. Już choćby ze względu na Winnetou nie należało okazywać uporu. Nie byłem oczywiście pewny, czy zdołam mówić. Spróbowałem jednak; próba się udała, jakkolwiek tylko słabym i bełkotliwym głosem wyrzekłem te słowa:
— Poznaję was. Jesteście Santer.
— Tak, tak! Więc mnie poznajesz? — śmiał mi się szyderczo w oczy. — Ogromnie się chyba cieszysz? Jesteś zachwycony moim widokiem tutaj? Wspaniała, niezrównanie radosna niespodzianka! Nieprawdaż?
Zawahałem się z odpowiedzią na to złośliwe pytanie, on zaś wydobył nóż, przyłożył mi ostrze do piersi i zagroził:
— Czy potwierdzisz natychmiast głośno moje pytanie? Bo w przeciwnym razie wbiję ci nóż w piersi!
Wtem rzucił mi Winnetou pomimo swego bolu przestrogę:
— Mój brat Old Shatterhand nie potwierdzi tego, lecz raczej da się zakłuć nożem!
— Milcz, psie! — ryknął nań Santer. — Jeśli słowo jeszcze wymówisz, to naciągniemy ci pęta tak mocno, że ci kości popękają. A zatem, Old Shatterhand. mój przyjacielu, do którego cała moja miłość należy, prawda, że jesteś zachwycony moim widokiem?
— Tak — odrzekłem głośno i pewnie mimo przestrogi Apacza.
— Czy słyszycie? Słyszeliście? — skrzywił się w uśmiechu Santer do towarzyszy. — Old Shatterhand, ten sławny, niezwyciężony, Old Shatterhand z obawy przed moim nożem jak mały chłopak przyznaje, iż raduje się moją osobą!
Czy poprzedni stan mego zdrowia nie był tak zły, jak przypuszczałem, czy też szyderstwo tego łotra wywołało we mnie taką zmianę, dość, że głowa przestała mnie boleć, jak gdybym nigdy nie był kolbą uderzony, a ja zupełnie pewny siebie odrzekłem, śmiejąc mu się w oczy:
— Mylicie się grubo. Nie powiedziałem: „tak“ ze strachu przed waszym nożem.
— Nie? A dlaczegoż?
— Bo to jest prawda. Cieszę się istotnie, że was znów widzę nareszcie.
Jakkolwiek śmiałem się przytem, mimoto odpowiedź moja nie brzmiała bynajmniej ironicznie, lub szyderczo, lecz z takim wyrazem prawdy, że go to zastanowiło. Cofnął wstecz głowę, podniósł brwi, popatrzył na mnie przez kilka chwil badawczo, poczem rzekł:
— Jak? Co? Czy dobrze słyszę? Czy uderzenia tak wstrząsnęły ci mózg, że fantazujesz? Ty cieszysz się rzeczywiście?
— Naturalnie! — potwierdziłem.
— Do wszystkich dyabłów! Gotówbym przypuścić, że ten drab nie żartuje!
— Mówię całkiem poważnie!
— Wobec tego ty zwaryowałeś, zupełnie zwaryowałeś!
— Ani mi się śni! Zmysły moje są zdrowe, jak zawsze dotąd.
— Naprawdę? W takim razie to zuchwalstwo, bezczelne zuchwalstwo, jakiego jeszcze w życiu nie spotkałem! Człowiecze, ja cię zwiążę w kabłąk tak, jak Winnetou i powieszę na drzewie głową na dół, że ci krew tryśnie wszystkiemi dziurkami.
— Tego nie zrobicie!
— Z jakiego powodu miałbym tego nie uczynić?
— Jest on wam tak dobrze wiadomy, że ja nie potrzebuję go wam podawać.
— Oho! Nie znam takiego powodu.
— Pshaw! Mnie nie oszukacie. Powieście mnie! Za dziesięć minut zginę, a wy nie dowiecie się nigdy o tem, o co wam zawsze chodziło.
Poznałem po nim, że trafiłem w sedno. On spojrzał na Wartona, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
— Zdawało nam się, że ten łajdak nie żyje, a tymczasem on nawet przytomności był nie stracił, gdyż słyszał wszystkie moje pytania, zadane Winnetou, na które ta przeklęta czerwona skóra nie odezwała się ani słowem.
— Mylicie się znowu. Byłem rzeczywiście ogłuszony, — odpowiedziałem — ale Old Shatterhand ma dość flaków w głowie, aby was przejrzeć.
— Tak? Wobec tego może nas pouczysz, o czem to ja chcę się od was dowiedzieć!
— Dajcie pokój tym dziecinnym niedorzecznościom! Nie dowiecie się o niczem. Przeciwnie, powiadam wam, że cieszę się tem spotkaniem nadzwyczajnie. Tęskniliśmy tak długo za wami nadaremnie, że ta radość musi być szczera i bardzo serdeczna. Mamy was nareszcie, nareszcie!
Santer patrzył we mnie przez długą chwilę, jakby duchem nieobecny, cisnął mi przekleństwo nie do powtórzenia i krzyknął:
— Łotrze, bądź zadowolony z tego, że cię uważam za obłąkanego, gdyż jeślibym wiedział, że przy zdrowych zmysłach tak mówisz z zamiarem i namysłem, przekonałbym cię tysiącem męczarni, że nie pozwalam z sobą żartować. Pobłażam ci zatem i chcę spokojnie z tobą pomówić. Jeśli jednak nie będziesz odpowiadał otwarcie i dobrowolnie, to spodziewaj się takiej śmierci, jaką nikt jeszcze nie umarł!
Usiadł przedemną, spoglądał przez chwilę w dal w zamyśleniu, a potem podjął na nowo badanie:
— Obydwaj uważacie siebie za nadzwyczajnie mądrych, za najmędrszych na całym dzikim Zachodzie, ale jacyż wy głupi, jacy nieskończenie głupi jesteście w istocie! Jak poszedł za mną Winnetou! Czy mnie pochwycił? Każdy inny na jego miejscu nie pokazałby się ludziom ze wstydu! A teraz, czy przyznasz, że wczoraj wieczorem widzieliście moje oczy?
Potwierdziłem to pytanie.
— On chciał do mnie strzelić?
— Tak jest.
— Ja jednak spostrzegłem to i zniknąłem z tego miejsca. Wtedy on odszedł, aby mnie podejść. Prawda?
— Najzupełniejsza!
— Mnie podejść, hahahaha! Wszak wiedziałem, że mnie spostrzeżono; każde dziecko powiedziałoby to sobie. Aby się mimoto pokusić o podejście mnie, na to potrzeba bezdennej głupoty! Zasłużyliście rzeczywiście na baty. Zamiast on mnie, podszedłem ja jego i powaliłem jednem uderzeniem kolby. Następnie wziąłem na siebie jego koc i zabrałem się do ciebie. Co sobie pomyślałeś, ujrzawszy mnie zamiast Apacza?
— Ucieszyłem się tem.
— Czy i cięgami, które dostałeś? Chyba nie! Daliście się wystrychnąć na dudków, jak ośmioletni chłopcy, których nie można wyśmiać, lecz raczej żałować należy. Teraz znajdujecie się zupełnie w naszej mocy i niema dla was ocalenia, jeśli mnie nie ogarnie łagodniejsze uczucie. Nie jest wykluczone, że skłonię się do pobłażliwości, ale tylko w tym jedynym wypadku, że dasz mi szczere wyjaśnienia. Przypatrz się tym trzem ludziom! Wysłałem ich, by was w pole wywiedli. Za kogo nas teraz uważasz?
Kim i czem on był, tego nie tylko domyślałem się teraz, lecz wiedziałem całkiem dokładnie, ale rozwaga nie pozwoliła mi otwarcie tego wyznać. Powiedziałem więc tylko tyle:
— Łotrem byliście zawsze i jesteście nim do dzisiaj. To przekonanie mi wystarcza.
— Pięknie! Powiem ci teraz jedno. Na razie przyjmuję spokojnie te obelgi, ale gdy rozmowa nasza się skończy, nastąpi kara. Zapamiętaj to sobie! Przyznam ci się najpierw bez ogródek, że wolimy zbierać, aniżeli siać. Siew tak natęża, że pozostawiamy go innym; gdzie jednak znajdziemy zbiór, nie wymagający wiele trudu, zabieramy się do tego czemprędzej i nie pytamy o to, jak zapatrują się na to ludzie, do których należy pole. Tak postępowaliśmy dotychczas i tak będzie dalej, dopóki nie zaspokoimy naszych pragnień.
— A kiedy to nastąpi?
— Może nawet wkrótce. Oto w pobliżu jest pole z pełnym, dojrzałym, owocem, a my chcemy je skosić. Jeśli nam się to uda, to osiągniemy nasz cel.
— Gratuluję! — rzekłem z przekąsem.
— Dziękuję! — odpowiedział on tak samo. — Ponieważ nam gratulujesz, a więc dobrze nam życzysz, przeto sądzę, że nam pomożesz znaleźć to pole.
— Ach, nie wiecie nawet jeszcze, gdzie ono leży?
— Nie. Wiemy tylko, że stąd niedaleko.
— To źle.
— Pociesza nas to, że od ciebie dowiemy się o położeniu tego pola.
— Bardzo wątpię, czy się wam to uda.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Czemu?
— Bo ja nie znam pola, któreby się nadawało dla was.
— Żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— To ja pomogę twej pamięci. Nie idzie tu o pole w zwyczajnem znaczeniu, lecz o schowek, który chcielibyśmy wypróżnić.
— Jaki schowek?
— Skór, futer itp.
— Hm! I ty utrzymujesz, że ja o nim wiem?
— Tak.
— Mylisz się prawdopodobnie.
— O nie. Wiem, jak sprawy stoją. Przyznasz, że byliście u starego Cornera nad Turkey River?
— Byliśmy.
— Czego chcieliście od niego?
— Odwiedziliśmy go tylko prawie bez żadnego zamiaru.
— Nie próbuj mnie wywieść w pole! Spotkałem się z Cornerem po waszem odejściu i dowiedziałem się, kogo szukaliście u niego.
— No, kogo?
— Pedlara, nazwiskiem Bourton.
— To stary niepotrzebnie powiedział!
— Oczywiście, ale w każdym razie powiedział. Pedlar miał od was kupić bardzo wiele futer.
— Od nas?
— Nie tyle od was, ile od Old Firehanda, który dowodzi całem towarzystwem myśliwskiem i nagromadził ogromny zapas futer.
— Do stu piorunów! To dobrze was pouczono o wszystkiem!
— Prawda? — zaśmiał się złośliwie, nie zważając na mój ton ironiczny. — Nie zastaliście pedlara, tylko jego pomocnika i zabraliście go z sobą. My ruszyliśmy czemprędzej za wami, by pojmać was i jego, ale ten drab, nazwiskiem Rollins, jak mi się zdaje, uciekł nam niestety, kiedy byliśmy wami zajęci.
Nawykły do uważania na wszystko, nawet na drobiazg najmniejszy, zobaczyłem, że przytem zapewnieniu rzucił okiem tam, gdzie spotkaliśmy wczoraj jego oczy. To spojrzenie wymknęło mu się mimowolnie, dlatego wpadło mi w oko. Czyżby ten krzak pozostawał w związku z tem, co mówił, a zatem z Rollinsem? Postanowiłem to wybadać, ale nie zwracałem jeszcze oczu w tę stronę, aby Santer tego nie zauważył. Tymczasem on mówił dalej:
— Ale to nic nie szkodzi, gdyż jego nam nie potrzeba, skoro was mamy. Znacie Old Firehanda?
— Oczywiście.
— I jego kryjówkę?
— Również.
— Ach, to mnie cieszy niezmiernie, że przyznajecie się do wszystkiego tak ochotnie!
— Pshaw! Dlaczego miałbym się wypierać czegoś, co jest prawdą?
— Well! Wobec tego przypuszczam, że ułatwicie mi bardzo całą sprawę.
— Spodziewacie się tego istotnie?
— Tak, gdyż uznacie to chyba sami, że jest najlepszą rzeczą dla was powiedzieć mi o wszystkiem.
— O ile najlepszą?
— O tyle, że ulżycie przez to swojemu losowi.
— Co wy nazywacie właściwie naszym losem?
— Śmierć. Wy znacie mnie, a ja znam was. Wiemy bardzo dobrze, w jakim stosunku do siebie pozostajemy. Kto z nas dostanie się w ręce drugiego, ten przepadł i musi zginąć. Pochwyciłem was, a więc już po waszem życiu. Idzie tylko o to, jaki będzie ten koniec. Zawsze marzyłem o tem, żeby z rozkoszą zadręczyć was powoli na śmierć, teraz jednak, kiedy idzie o schowek Old Firehanda, porzuciłem te surowe zamiary.
— Czegoż od nas żądacie w zamian za obiecaną łagodność?
— Powiecie mi, gdzie się ten schowek znajduje i opiszecie mi go dokładnie.
— A za to spotka nas z waszej strony?
— Szybka śmierć. Dostaniecie kulą w łeb!
— Bardzo pięknie! To jednak dowodzi, że jesteście czuli, ale nie rozumni.
— Jakto?
— Aby zginąć lekką i szybką śmiercią, na to możemy wam opisać jakiekolwiekbądź miejsce, ale nie to, na którem wam zależy.
— W takim razie uważacie mnie za bardziej nieostrożnego, aniżeli w rzeczywistości jestem. Już ja się tak zabiorę do rzeczy, że wydobędę z was potrzebne wiadomości. Przedtem jednak muszę wiedzieć, czy jesteście skłonni zdradzić mi położenie tego miejsca.
— Zdradzić, to jest tutaj słowo właściwe. Pamiętajcie jednak o tem, że Old Shatterhand nie jest zdrajcą. Widzę, że Winnetou także wam nie był posłuszny; może nawet nie dał wam żadnej odpowiedzi, gdyż jest za dumny na to, aby mówić z takimi opryszkami, jak wy. Ja jednak mówiłem z wami z pewnym zamiarem.
— Zamiarem? A to jakim?
Przy tem zapytaniu spojrzał mi w twarz z wielkiem zaciekawieniem.
— To obecnie dla was obojętne. Dowiecie się później o tem bezemnie.
Santer odzywał się teraz stosunkowo uprzejmiej, a nadto wyrażał się do mnie już nie ty, lecz wy. Teraz zaś wybuchnął znowu gwałtownie:
— A więc i ty się chcesz wzbraniać?
— Rozumie się.
— I nic nie powiedzieć?
— Ani słowa!
— W takim razie zwiążemy ciebie tak samo w kabłąk jak Winnetou.
— Nic nie mam przeciwko temu.
— I zamęczymy was na śmierć!
— To wam się na nic nie przyda.
— Tak sądzisz? Ja ci powiadam, że kryjówkę w każdym razie znajdziemy!
— Chyba przez ślepy przypadek, ale wtedy będzie zapóźno. Jeśli bowiem nie wrócimy do pewnego czasu, nabierze Old Firehand podejrzenia i opróżni kryjówkę. Tak umówiliśmy się z nim.
Opryszek patrzył przed siebie w ponurem zamyśleniu, bawiąc się przytem nożem, co jednak nie przedstawiało niebezpieczeństwa dla mnie. Przejrzałem go i jego podwójny plan. Pierwsza połowa się nie udała, musiał więc przystąpić do drugiej. Usiłował nie okazać swojego zakłopotania, lecz bezskutecznie. Przed mojem okiem nic się nie ukryło.
Santer chciał pozbawić nas życia, a zarazem zabrać skarby Old Firehanda, ale te posiadały dlań większą wartość aniżeli zaspokojenie nienawiści do nas. Byłby nas nawet puścił, byleby pozyskać skarby, gdyby sprawa taki obrót wziąć musiała. To też bez uczucia trwogi, a nawet niepokoju, czekałem na to, co nastąpi. Nareszcie podniósł Santer znowu głowę i zapytał:
— Nie zdradzisz mi więc nic?
— Nie.
— A jeśli natychmiast przypłacicie to życiem?
— W takim razie tem mniej, gdyż szybka śmierć daleko lepsza od śmierci pełnej mąk, jaka nas czeka właściwie.
— Well! Ja ciebie zmuszę do posłuszeństwa! Zobaczymy, czy masz członki tak samo nieczułe, jak Apacz.
Dał znak trzem swoim towarzyszom. Ci wstali, dźwignęli mię z ziemi i zanieśli tam, gdzie leżał Winnetou. Przy tej sposobności udało mi się spojrzeć w tę stronę, gdzie zobaczyliśmy wczoraj jego oczy. Mój domysł był słuszny: tam bowiem leżał człowiek ukryty. Aby zobaczyć, co się ze mną dzieje, wysunął nieco głowę pomiędzy gałęzie, a ten widok przypomniał mi trochę twarz Rollinsa.
Krótko mówiąc, związali mnie także w kabłąk. Tak leżeliśmy obaj z Winnetou przez trzy pełne godziny, nie rzekłszy do siebie ani słowa, nie okazawszy naszym prześladowcom ani śladu bolesnej miny, nie zdradziwszy cierpienia ani jednem głębszem westchnieniem. Co kwadrans przystępował do nas Santer i pytał, czy wskażemy mu drogę do kryjówki Old Firehanda, ale nie dostawał żadnej odpowiedzi. Wyglądało to tak, jak gdyby chodziło o to, kto ma więcej cierpliwości, on, czy my. Winnetou znał i rozumiał oczywiście nasze położenie taksamo jak ja.
Wtem około południa po jednem z daremnych zapytań, skierowanych do nas, usiadł Santer obok swoich trzech towarzyszy i zaczął się z nimi pocichu naradzać. Po krótkiej rozmowie rzekł tak głośno, żeśmy to usłyszeli:
— Ja sądzę także, że pewnie gdzieś tu w pobliżu się ukrywa, ponieważ nie udało mu się zabrać konia z sobą. Przeszukajcieno jeszcze raz dobrze tę okolicę! Ja zostanę tu, aby pilnować jeńców.
Miał na myśli Rollinsa, a ponieważ powiedział to głośno, przeto przejrzeliśmy odrazu jego zamiar. Chcąc rzeczywiście kogoś schwytać w pobliżu, nie mówi się o tem tak głośno, żeby to doszło do uszu szukanego. Wszyscy trzej oddalili się, pochwyciwszy za broń. Wtedy szepnął do mnie Winnetou zcicha:
— Czy się mój brat domyśla, co się teraz stanie?
— Tak.
— Złapią Rollinsa i sprowadzą tutaj.
— Całkiem pewnie. Uważają go za wroga, a potem się okaże, że to dobry znajomy Santera. On zapewne wstawi się za nami.
— A Santer zgodzi się po długiem wahaniu i puści nas wolno. Zrobią to zupełnie tak, jak się dzieje w wielkich wspaniałych domach bladych twarzy, zwanych teatrami.
— Santer jest oczywiście owym pedlarem, który się zwie teraz Bourton, a Rollins miał mu nas oddać w ręce. Jeśli jednak nie zdradzimy kryjówki Old Firehanda, będą musieli nas uwolnić, aby potem udać się za nami na poszukiwanie kryjówki. Dlatego Rollins nie został tutaj, lecz pozornie uciekł, aby go potem schwytali i dali sposobność poproszenia o nasze uwolnienie.
— Mój brat myśli zupełnie tak samo, jak ja. Gdyby Santer był mądry, obszedłby się bez tego wszystkiego. Kazałby Rollinsowi pójść z nami, a potem dowiedziałby się od niego, gdzie szukać Old Firehanda i nas z nim razem.
— Santer działał zbyt nagle. Znajdował się pewnie u Siouksów Okananda, kiedy chcieli obrabować osadę Cornera. On jest ich sprzymierzeńcem, a Rollins, jego pomocnik, był szpiegiem. Usłyszawszy, kim jesteśmy, doniósł o tem Santerowi, a ten widząc, że Siouksi nic nam nie zrobią, postanowił sam na nas napaść. Rollins pojechał z nami, a tamci trzej pomocnicy musieli pójść naprzód piechotą, za nami zaś zdążał Santer z końmi. Plan ten powzięto zbyt pospiesznie i bezmyślnie pod wpływem nadziei, że nas schwytają. Nie obliczyli się z tem, że nie jesteśmy na tyle łotrami, żeby wydać kryjówkę Old Firehanda. Ponieważ zaś chcą koniecznie ją znaleźć i ograbić, muszą w ten sposób naprawić błąd popełniony, że nas znowu wypuszczą i potajemnie podążą za nami. To bardzo dobrze się stało, że nie opisaliśmy Rollinsowi kryjówki.
Powiedzieliśmy to sobie, nie poruszając prawie wargami, wskutek czego Santer nie zauważył tego. Siedział zresztą na pół od nas odwrócony i nadsłuchiwał w stronę lasu. Po pewnym czasie zabrzmiał tam jeden okrzyk, a potem drugi, na który odpowiedziały dwa głosy. Niebawem rozległ się głośny krzyk, zbliżający się szybko, aż wkońcu ujrzeliśmy trzech Wartonów, prowadzących Rollinsa, który się na pozór opierał.
— Prowadzicie go? — zawołał do nich Santer, zrywając się z ziemi. — Czy nie powiedziałem, że się jeszcze gdzieś w pobliżu znajduje? Zaprowadźcie go do tamtych dwu jeńców i zwiążcie w kabłąk, jak...
Urwał nagle, poruszył się, jakby pod wpływem wielkiej niespodzianki i mówił dalej, jąkając się z radości:
— Co... co... cooo? Kto... kto to? Czy dobrze widzę, czy też to tylko podobieństwo?
Rollins udał również uradowanego, wyrwał się tamtym trzem, podbiegł do Santera i zawołał:
— Mr. Santer! To wy! Czy to być może? O, teraz już wszystko dobrze, nic mnie złego nie spotka.
— Wam nic złego stać się nie może! A więc ja się nie mylę, wy jesteście Rollinsem, którego postanowiłem pochwycić! Ktoby był przypuścił, że jesteście identyczni z tym człowiekiem! Służycie więc teraz u pedlara Bourtona?
— Tak, mr. Santer. Różnie mi się dotąd powodziło, ale teraz jestem zadowolony. Właśnie uśmiechała mi się sposobność zrobienia doskonałego interesu, lecz niestety wczoraj wieczorem nas...
Wtem przerwał. Obaj potrząsnęli sobie ręce, jak przyjaciele, którzy się dawno nie widzieli. Naraz zrobił Rollins minę zdumioną, spojrzał na Santera i mówił dalej:
— Tak, ale jak to? Czy to wy napadliście na nas, mr. Santer?
— W istocie.
— Do dyabła! Mój najlepszy przyjaciel, któremu kilkakrotnie życie uratowałem, napada na mnie! Jak mogliście się tak pomylić?
— Nie pomyliłem się wcale, bo zupełnie was nie widziałem. Drapnęliście przecież czemprędzej.
— To prawda. Uważałem, że najlepiej zrobię, jeśli się najpierw sam ukryję, a potem dopomogę do ucieczki tym gentlemanom, z którymi jechałem. Dla tego nie odszedłem, lecz schowawszy się tutaj, czekałem na stosowną chwilę. Ale co ja widzę! Oni skrępowani i to w taki sposób? To straszne! Ja nie mogę się na to zgodzić. Ja ich zaraz rozwiążę!
Z temi słowy zwrócił się ku nam, lecz Santer pochwycił go za rękę i odrzekł:
— Stójcie, co robicie, mr. Rollins! To moi śmiertelni wrogowie.
— Ale moi przyjaciele!
— To mnie nic nie obchodzi. Ja mam z nimi rachunek, za który życiem zapłacą. Dlatego napadłem na nich i pojmałem ich, nie wiedząc oczywiście, że łączy was z nimi znajomość.
— Do stu piorunów, to przykra sprawa! Wasi śmiertelni wrogowie? A jednak ja muszę im pomóc. Czy istotnie zawinili wobec was tak strasznie?
— Mógłbym im za ich postępowanie dziesięć razy nóż do gardła przyłożyć!
— Ale zważcie, kim oni są?
— Czy sądzicie, że ich nie znam?
— Winnetou i Old Shatterhand! Takich bohaterów nie zabija się dla byle jakiego powodu!
— Właśnie dla nich tem bardziej nie mam litości!
— Czy to wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie i nieodwołalne!
— Nawet jeśli ja się wstawię za nimi?
— Nawet wtedy.
— Przypomnijcie sobie przecież, co mi zawdzięczacie. Kilka razy życie wam ocaliłem!
— Wiem o tem dobrze i pamiętać będę przez całe życie, mr. Rollins.
— Czy wiecie, coście mi przyrzekli ostatnim razem?
— Co?
— Przysięgliście, że spełnicie każde moje życzenie, każdą prośbę.
— Hm! Zdaje mi się, że tak było.
— A jeśli teraz przedłożę wam prośbę?
— Nie czyńcie tego, bo w tym wypadku musiałbym wam odmówić, a nie chciałbym złamać danego słowa. Zastrzeżcie to sobie na później!
— Trudno! Mam tu święte zobowiązania. Chodźcie więc, mr. Santer i pomówmy z sobą!
Wziął go za rękę i odciągnął od nas kawałek. Tam obaj stanęli i rozmawiali z sobą, giestykulując gwałtownie, ale my niczego nie mogliśmy zrozumieć. Tę komedyę odegrali dość dobrze. Byliby nas nawet złudzili, gdybyśmy nie byli przekonani o czemś zupełnie innem. Potem zbliżył się Rollins do nas i rzekł:
— Mój przyjaciel Santer pozwolił mi przynajmniej ulżyć wam trochę w waszem położeniu, panowie. Widzicie i słyszycie, ile trudu sobie zadaję. Mam jeszcze nadzieję, że mi się uda uwolnić was zupełnie.
To mówiąc, rozluźnił nasze więzy o tyle, że nie byliśmy już skrępowani w kabłąk, a potem powrócił do Santera, aby w dalszym ciągu wstawiać się za nami. Po dłuższym czasie podeszli ku nam obydwaj, a Santer przemówił do nas tak:
— Zdaje się, że sam dyabeł opiekuje się wami. Dałem raz temu gentlemanowi przyrzeczenie, na które on się teraz powołuje, nie chcąc w żaden sposób ustąpić. Dla niego popełnię największe głupstwo w mem życiu i puszczę was wolno, ale wszystko, co macie z sobą, a więc i broń, zostaje moją własnością.
Winnetou nie powiedział na to ani słowa, a ja tak samo.
— No? Czy zdumienie nad moją wspaniałomyślnością odjęło wam mowę?
Gdy i na to odpowiedzi nie było, rzekł Rollins:
— Naturalnie, że oniemieli wobec tej łaski. Ja ich rozwiążę.
Sięgnął ręką do moich więzów.
— Dajcie pokój! — rzekłem. — Zostawcie te rzemienie, jak są, mr. Rollins!
— A wam co do dyabła? Dlaczego?
— Albo wszystko, albo nic!
— Co to znaczy?
— Dziękujemy za wolność bez broni i mienia.
— Czy to być może? Ktoby to pomyślał!
— Niech sobie inni myślą inaczej. Winnetou i ja nie pójdziemy bez tego, co do nas należy. Wolimy umrzeć, aniżeli usłyszeć, że mamy się rozstać z bronią.
— Ależ, cieszcie się, że...
— Milczcie! — przerwałem mu. — Znacie już nasze zapatrywanie i nikt go zmienić nie zdoła!
— Straszne rzeczy! Ja pragnę was ocalić, a muszę przyjąć taką odprawę!
Odciągnął znów od nas Santera, aby się naradzić co dalej czynić, a do tej narady powołano także Wartonów.
— Mój brat dobrze zrobił — szepnął mi Winnetou. — To pewne, że spełnią naszą wolę, gdyż sądzą, że później i tak wszystko dostaną.
Ja spodziewałem się tego także. Oczywiście Santer musiał się jeszcze przez czas pewien ociągać, ale wkońcu zbliżyli się wszyscy, a Santer oświadczył:
— Macie niezwykłe szczęście! Słowo dane przezemnie zmusza mnie dziś do czynu, który byłby szaleństwem w innym wypadku. Wy się ze mnie wyśmiejecie, ale ja przysięgam wam, że ja śmiać się będę na końcu. Przekonacie się o tem prędzej, aniżeli się spodziewacie. Posłuchajcie więc teraz, co ułożyliśmy w tej sprawie!
Zatrzymał się dla nadania nacisku swym słowom i mówił dalej:
— Puszczam was wolno tym razem i oddaję wszystko, co do was należy, ale będziecie aż do wieczora przywiązani tu do tych drzew, żebyście dopiero jutro rano mogli nas ścigać. Odjeżdżamy teraz tam, skąd przybyliśmy tutaj i zabieramy z sobą mr. Rollinsa, aby was nie odwiązał przedwcześnie. Pozwolimy mu jednak powrócić o zmroku. Zawdzięczacie mu życie, starajcie się więc odpłacić mu się za to!
Tak zakończyły się układy. Przywiązano nas do dwu drzew, stojących obok siebie, a konie nasze w pobliżu, poczem położono obok nas wszystko, cośmy z sobą mieli. Ucieszyłem się niezmiernie, widząc broń obok siebie! Potem cała ta piątka drabów odjechała.
Myśmy zachowywali się spokojnie może z godzinę, natężając słuch na każdy szmer. Wtem odezwał się do mnie Apacz:
— Oni są jeszcze tu, a ruszą za nami, skoro tylko wybierzemy się w drogę. Abyśmy ich nie widzieli, puszczą nas dopiero wieczorem. Musimy koniecznie schwytać Santera. Jak zdaniem mego brata najpewniej dałoby się to uskutecznić?
— W każdym razie nie należy go wabić aż do Old Firehanda.
— Oczywiście. Będziemy jechali przez całą noc i wieczorem może staniemy w warowni. Ale przedtem się zatrzymamy. Rollins, jadąc za nami, będzie im potajemnie znaki zostawiał, za którymi oni podążą. Gdy nadejdzie czas odpowiedni, zrobimy Rollinsa nieszkodliwym i wrócimy przez pewną część drogi, aby na nich zaczekać na naszym tropie. Czy mój brat Shatterhand zgadza się na ten plan?
— Najzupełniej, bo wydaje mi się jedynym w tem położeniu. Santer jest pewien, że nas dostanie, a tymczasem wpadnie sam w nasze ręce.
— Howgh!
Winnetou wypowiedział tylko to jedno słowo, ale brzmiało w niem głębokie, nieskończone zadowolenie z tego, że ten, którego tak długo nadaremnie szukał, otrzyma nareszcie nagrodę za straszną krzywdę, wyrządzoną jego rodzinie.
Dzień wlókł się do wieczora jak ślimak, ale nareszcie się ściemniło, a wtedy usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Był to Rollins. Osadziwszy wierzchowca przed nami, zsiadł i rozwiązał nam pęta. Rozumie się samo przez się, że starał się przedstawić siebie w nakorzystniejszem świetle jako nasz wybawca i wmówić w nas, jak daleko musiał jechać z Santerem. Udaliśmy, że mu wierzymy, zapewniając go zarazem o naszej wdzięczności, przyczem jednak unikaliśmy przesadnych wyrażeń. Potem dosiedliśmy koni i odjechaliśmy zwolna.
On trzymał się oczywiście za nami. Słyszeliśmy, że dla pozostawienia śladów bardziej wyraźnych puszczał konia często w taniec. Kiedy później księżyc zaświecił na niebie, zauważyliśmy, że zatrzymywał się często w tyle, aby zerwać gałązkę i opuścić ją na drogę, albo jaki inny znak pozostawić.
Rano urządziliśmy krótki spoczynek, a w południe znowu. Chcieliśmy Santera, który mógł dopiero rano za nami podążyć, dopuścić jak najbliżej do siebie. Następnie pojechaliśmy dalej jeszcze ze dwie godziny, dopóki nie znaleźliśmy się na połowie drogi do twierdzy. Wtedy nadszedł czas obliczenia się z Rollinsem. Stanęliśmy więc i zsiedliśmy z koni. Niewątpliwie wpadło mu to w oko, bo zapytał, zeskakując z konia:
— Czemu przerywamy jazdę znowu, panowie? To już dziś poraz trzeci. Do Old Firehanda już chyba niedaleko. Czy nie lepiej byłoby odrazu przebyć całą tę przestrzeń, zamiast rozkładać się tutaj na nocleg?
Milczący zwykle Winnetou odpowiedział:
— Old Firehanda nie wolno odwiedzać łotrom.
— Łotrom? Jak to wódz Apaczów rozumie?
— Sądzę, że ty nim jesteś.
— Od kiedy to Winnetou jest na tyle niesprawiedliwy, że lży wybawcę swojego życia?
— Wybawcę? Czy myślałeś naprawdę, że oszukasz mnie i Old Shatterhanda? Wiemy już wszystko, wszystko. Santer to pedlar Bourton, a ty jesteś jego szpiegiem. Przez całą drogę zostawiałeś im znaki, aby mogli znaleźć nas i kryjówkę Old Firehanda. Chcesz nas wydać Santerowi i powiadasz, że jesteś naszym wybawcą? Śledziliśmy cię tak, że tego nie zauważyłeś, ale teraz przyszedł czas na nas i na ciebie. Santer upomniał nas, żebyśmy z tobą załatwili rachunki wdzięczności. Teraz właśnie przystąpimy do tego.
To mówiąc, sięgnął ręką po Rollinsa, ten jednak pojął, o co chodzi, cofnął się i wskoczył błyskawicznie na konia, aby umknąć czemprędzej. Równie szybko pochwyciłem ja konia jego za cugle, a jeszcze prędzej wskoczył za nim Winnetou na siodło i ujął go za kark. Rollins uważał mnie za niebezpieczniejszego nieprzyjaciela dla tego, że trzymałem jego konia, wydobył przeto dwururkowy pistolet, wymierzył do mnie i wypalił. Ja schyliłem się, a równocześnie porwał Winnetou za broń. Huknęły oba wystrzały, ale mnie nie dosięgły, a w następnej chwili wyleciał Rollins na ziemię, zrzucony przez Winnetou z siodła. W pół minuty potem był związany i zakneblowany. Rzemieniami, którymi nas poprzedniego dnia związali, przymocowaliśmy go do drzewa, rosnącego w pobliżu. Po pokonaniu Santera mieliśmy go stąd zabrać. Następnie dosiadłszy znowu koni, pojechaliśmy pewną przestrzeń nie naszym tropem, lecz równolegle do niego, aż dostaliśmy się do wysuniętych naprzód zarośli, obok których po drugiej stronie prowadziły nasze poprzednie ślady. Tamtędy musiał Santer przejeżdżać. Wprowadziwszy konie w te zarośla, usiedliśmy, aby zaczekać na tych, którzy na nas zamierzali napaść.
Spodziewaliśmy się ich z zachodu. Ku tej właśnie stronie ciągnęła się mała otwarta prerya, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć Santera, zanim dojechałby do naszej zasadzki. Obliczyliśmy sobie, że musiał być już niedaleko za nami. Pozostawało jeszcze półtorej godziny dnia, a do tego czasu, a nawet prędzej, powinien był do nas dotrzeć.
Siedzieliśmy obok siebie przez cały czas w milczeniu, gdyż znając siebie, nie potrzebowaliśmy umawiać się co do sposobu wykonania zamachu. Odwinąwszy lassa, nie wątpiliśmy, że Santera i jego trzech towarzyszy pochwycimy.
Tymczasem minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a nasze oczekiwanie było daremne. Dopiero po upływie może godziny zauważyłem na południowej stronie preryi jakiś szybko poruszający się przedmiot, a równocześnie rzekł Winnetou, wskazując w tym samym kierunku:
— Uff! Jeździec po tamtej stronie.
— Zaiste jeździec. To szczególne!
— Uff, uff! Jedzie cwałem w tę stronę, skąd Santer ma nadjechać. Czy mój brat rozpoznaje maść konia?
— Zdaje się, że to gniady, a Rollins miał konia gniadego.
— Rollins? To nie może być. Jak mógł się wyrwać?
Winnetou błysnął oczyma złowrogo. Oddech mu się przyspieszył, a lekki bronz jego twarzy znacznie pociemniał. Wnet jednak opanował się Apacz i rzekł spokojnie:
— Zaczekajmy jeszcze pół godziny.
Minął i ten czas, a jeździec dawno już zniknął, ale Santer nie przybywał. Wtem poprosił mnie Apacz:
— Niech mój brat szybko pojedzie do Rollinsa i przyniesie mi o nim wiadomość!
— A jeżeli tymczasem te draby nadciągną?
— To Winnetou sam ich pokona.
Wyprowadziłem konia z zarośli i pojechałem z powrotem. Przybywszy w dziesięć minut na miejsce, gdzie przywiązaliśmy byli Rollinsa, nie zastałem ani jego, ani konia. W następnych pięciu minutach zbadałem znalezione tam ślady i powróciłem do Winnetou. On zerwał się jak pchnięty sprężyną, kiedy mu powiedziałem, że Rollinsa niema.
— Dokąd pojechał?
— Naprzeciwko Santera, aby go ostrzec.
— Czy widziałeś ślad w tym kierunku?
— Tak.
— Uff! Wiedział, że wróciliśmy prawie własnym tropem, aby Santera pochwycić, dla tego trzymał się bardziej strony południowej i okrążył nas, aby nie przejeżdżać koło nas. Stąd też widzieliśmy go na skraju preryi. Ale jak on się wyrwał? Czy widziałeś jakie ślady?
— Owszem. Nadjechał jakiś jeździec ze wschodu i uwolnił go.
— Kto to mógł być? Może żołnierz z fortu Wilke?
— Nie. Ślady stóp były tak wielkie, że niewątpliwie pochodziły tylko od odwiecznych butów indyańskich naszego Sama Hawkensa. Zdaje mi się także, że w śladach konia poznałem kopyta jego Mary.
— Uff! Może jeszcze uda się nam pochwycić Santera, chociaż go ostrzeżono. Niech mój brat pójdzie!
Dosiadłszy koni, popędziliśmy co tchu naszym tropem na zachód. Winnetou nie rzekł ani słowa, ale wrzała w nim burza. Po trzykroć biada Santerowi, gdyby go pojmał!
Słońce zniknęło już było za widnokręgiem. W pięć minut potem prerya już była za nami, w trzy minuty wjechaliśmy na trop zbiegłego Rollinsa, łączący się z naszym z lewej strony, a w trzy następne dojechaliśmy do miejsca, gdzie Rollins spotkał się z Santerem i trzema Wartonami. Zauważyliśmy, że zatrzymali się tam tylko na kilka chwil, aby wysłuchać doniesienia Rollinsa, poczem zawrócili czemprędzej. Gdyby byli pojechali naszym tropem, bylibyśmy ruszyli za nimi, oni jednak byli na tyle mądrzy, że zboczyli w innym kierunku, którym nie mogliśmy niestety podążyć, gdyż zaraz się ściemniło. Winnetou zawrócił konia, nie mówiąc i tym razem ani słowa, i pocwałowaliśmy z powrotem. Jechaliśmy znowu ku wschodowi, najpierw obok miejsca, gdzie oczekiwaliśmy Santera, potem obok tego, na którem przywiązaliśmy Rollinsa, a wreszcie do „warowni.“ Santer uszedł nam znowu, ale czy tylko na dziś, czy na zawsze? Pościg trzeba było rozpocząć nazajutrz rano, skoro tylko trop da się rozpoznać, a należało się spodziewać, że Winnetou podejmie się tego z całą zawziętością.
Księżyc był właśnie zaszedł, kiedy dostaliśmy się w pobliże Mankicili i wjechaliśmy w parów, gdzie w zaroślach stała zazwyczaj warta. Była tam i dziś wieczorem i zawołała na nas. Na naszą odpowiedź rzekł strażnik:
— Nie bierzcie mi tego za złe, że pytałem tak ostro! Musimy dzisiaj być ostrożniejsi niż zwykle.
— Czemu? — spytałem.
— Zdaje się, że się coś święci w pobliżu.
— Co takiego?
— Nie wiem dobrze. Musiało się jednak stać coś, gdyż mały człowiek, zwany Sam Hawkens, wygłosił długie kazanie, przybywszy do domu.
— Czy on wyjeżdżał?
— Tak.
— I jeszcze ktoś z nim?
— Nie, on sam.
A zatem słusznie się domyślałem, że sprytny zazwyczaj Sam popełnił głupstwo i uwolnił Rollinsa.
Przejechawszy przez parów i bramę skalną i znalazłszy się w warowni, dowiedzieliśmy się najpierw, że się stan zdrowia Old Firehanda pogorszył. Nie było wprawdzie niebezpieczeństwa, wspominam jednak o tem, gdyż z tego powodu rozłączyłem się z Winnetou.
Zarzucił on koniowi cugle na szyję i poszedł ku obozowemu ognisku, przy którem siedzieli obok Old Firehanda Sam Hawkens, Harry i oficer z fortu Wilke. Gospodarz otulony był kocami.
— Dzięki Bogu! Jesteście! — powitał nas przytłumionym głosem. — Czy znaleźliście pedlara?
— Znaleźliśmy i straciliśmy potem — odrzekł Winnetou. — Czy mój brat Hawkens dzisiaj wyjeżdżał?
— Tak — odrzekł Sam, nie przeczuwając niczego.
— Czy mały biały brat wie, czem jest?
— Westmanem, jeśli się nie mylę.
— Nie, mały brat nie jest westmanem, lecz głupcem, jakiego Winnetou jeszcze nigdy nie widział i nie zobaczy. Howgh!
Udzieliwszy w ten sposób Samowi nagany, odwrócił się i odszedł. Takie wyrażenie w ustach spokojnego zresztą, a nawet delikatnego, Apacza wprawiło oczywiście wszystkich w zdumienie. Powód zrozumiano jednak łatwo, kiedy ja usiadłem i opowiedziałem, co nam się wydarzyło. Spotkanie Santera i jego ucieczka były wypadkiem tak ważnym, że wobec niego wszystko ustało. Mały Sam od zmysłów odchodził, nadawał sobie najobelżywsze przezwiska, grzebał sobie w krzaczastym zaroście, ale pociechy nie znalazł. Zerwał sobie z głowy perukę, miął ją w najrozmaitsze kształty, lecz i to go nie uspokoiło. Wkońcu rzucił się z gniewem na ziemię i zawołał:
— Winnetou ma słuszność, zupełną słuszność. Jestem największym głupcem, ostatnim greenhornem, jaki być może i zostanę nim po ostatnie dni mego życia!
— Jakże to się mogło stać, że się ten Rollins uwolnił, kochany Samie? — spytałem.
— Właśnie przez moją głupotę. Usłyszałem dwa strzały i pojechałem tam, skąd zabrzmiały. Zobaczyłem człowieka przywiązanego do drzewa, a obok konia, jeśli się nie mylę. Zapytałem go, jak się znalazł w tem położeniu, a on zaczął się skarżyć, że jest pedlarem, że jechał do Old Firehanda, ale Indyanie nań napadli i przymocowali tutaj do drzewa.
— Hm! Jeden rzut oka na ślady mógł dowieść, że obecność Indyan była zmyślona.
— Słusznie mówicie, ale dziś miałem swój słaby dzień, uwolniłem więc tego draba. Chciałem go tu sprowadzić, lecz on wskoczywszy na konia, popędził w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się nieswojo zwłaszcza z powodu Indyan, o których wspomniał, dla tego przyjechawszy czemprędzej tutaj, zaleciłem ostrożność, jeśli się nie mylę. Powyrywałbym sobie wszystkie włosy po jednemu, ale na głowie ich nie mam, a jeślibym nawet popsuł sobie perukę i przeklął siebie, to także nie naprawiłoby już niczego. Ale jutro rano znajdę trop tego łotra i nie spuszczę go z oka, dopóki wszystkich nie pochwytam i nie zdmuchnę, jakem Sam Hawkens!
— Mój brat Sam tego nie zrobi — odezwał się Winnetou, który się zbliżył tymczasem. — Wódz Apaczów sam wyruszy za mordercą. Biali bracia muszą tu wszyscy pozostać, gdyż możliwe jest, że Santer będzie jeszcze szukał „warowni“, by ją ograbić. Potrzeba zatem do obrony mądrych i walecznych mężów.
Gdy się wszyscy uspokoili nieco po tym wypadku i spać się pokładli, poszedłem za Winnetou. Koń jego pasł się nad wodą, on sam zaś rozciągnął się w trawie. Ujrzawszy mnie, powstał, ujął mnie za rękę i rzekł:
— Winnetou wie, z czem kochany brat Szarlih do niego przychodzi. Chciałbyś wyruszyć ze mną w pogoń za Santerem?
— Tak.
— Tego zrobić nie możesz. Osłabienie Old Firehanda się wzmogło, syn jego to jeszcze dziecko. Sam Hawkens się starzeje, jak to sam dzisiaj widziałeś, a żołnierzy z fortu należy uważać za obcych. Old Firehand potrzebuje cię bardziej, niż ja. Ja sam, bez pomocy, popędzę za Santerem. Co jednak się stanie, gdy on tymczasem zbierze sobie zgraję i tutaj wtargnie? Okaż mi swoją miłość w ten sposób, że dopilnujesz Old Firehanda! Czy spełnisz tę prośbę brata Winnetou?
Z trudem przyszło mi zgodzić się na rozłąkę, ale Apacz nastawał na mnie dopóty, dopóki nie ustąpiłem. Old Firehand rzeczywiście bardziej mnie potrzebował, niż on. Mimo wszystko jednak postanowiłem odprowadzić przyjaciela część drogi. Kiedy jutrzenka jasno jeszcze świeciła, wyjechaliśmy razem w las, a w czasie świtu zatrzymaliśmy się w miejscu, skąd wróciliśmy byli wczoraj z nowego tropu Santera. Bystre oko Apacza rozpoznało go jeszcze.
— Tu się pożegnamy — rzekł, schylając się ku mnie z konia i obejmując mnie ręką. — Wielki Duch każe nam się rozstać, ale połączy nas znowu w swoim czasie, gdyż Old Shatterhand i Winnetou nie mogą żyć zdala od siebie. Mnie pędzi nieprzyjaźń, a ciebie zatrzymuje tu przyjaźń. Miłość znowu mnie z tobą połączy. Howgh!
Pocałował mnie, krzyknął donośnie na konia i popędził tak, że jego długie wspaniałe włosy powiewały za nim jak grzywa. Patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął mi z oczu.
Czy dopędzisz ty wroga? Kiedy cię znów zobaczę, mój drogi, kochany, Winnetou?... — powiedziałem sobie w duchu i zamyślony wróciłem do warowni.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.






  1. Handlarz.
  2. Sztachety drewniane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.