<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Oberża na przedmieściu.
ALKANTARA

Zmierzchać się zaczynało, i światła gasły zwolna we wszystkich oknach domów Lizbony. Niebo pokryte było chmurami, za które skrył się księżyc. I gdyby nie kilka latarń, które gorzały nad bramami bogatych mieszczan (wbrew nie dawno wydanemu przez króla zakazowi) i kilka lampek, palących się przed wizerunkami madonnów — miasto w zupełnéj było-by pogrążone ciemności
— Proszę Boga, żeby zesłał błogosławieństwo na króla Don Alfonsa.
— O! Bóg go pobłogosławi, moja córko Alfons jest dobrym chrześcjaninem, chociaż mówią, i...
— Chociaż mówią! — powtórzyła z zadziwieniem hrabini.
— Ty tego jeszcze nie wiész — powiedziała królowa, a głos jéj drżéć zaczął — ty już tak dawno żyjesz zdala od dworu!.. mówią... tajne doszły mię poszepty... Lecz to wszystko potwarz, moja córko!... Mówią, że Alfons prowadzi życie rozpustne i okrutne... Mówią...
— To są kłamstwa!
— Tak, tak... a jednak... Ah! prawdę mówisz, moja córko: to są kłamstwa, potwarze... nieuzasadnione pogłoski, przez Hiszpanów rzucane!
— Może Wasza Królewska Mość mogłabyś to zbadać; a gdyby pogłoski te, co nie wątpię, fałszywemi się okazały, oszczerców ukarać? — bojaźliwie ozwała się hrabini.
I zamilkła.
Królowa bacznie na nią spojrzała. W błędnych jéj oczach rozpacz i smutek przebijał.
— Ja nie śmiałam! — poszepnęła z trudnością — ja go kocham!... A przytém... wiem, to fałsz!. Bragancka krew jest czystą i w odważnych tylko płynie sercach... Czy słyszysz, hrabino?... Oni kłamią! kłamią, podli!...
Donna Luiza drżącym te słowa wyrzekła głosem. Zwyciężona wewnętrzném wzruszeniem, głowę w tył spuściła i zamknęła oczy.
Hrabini i Ines natychmiast rzuciły się na jéj pomoc.
— Dajcie pokój — powiedziała królowa — trudno już omdléć temu, co od kilku lat na ciągłe jest wystawiony cierpienia.
Pomimo tych stronnych opinji, Miguel z chęcią przedawni swoje wino niezadowolonym. A nawet, kiedy był zupełnie przekonanym, iż go nie usłyszą panowie ani ich służący, Miguel zmieniał nagle swe opinje i w wyrazach bardzo czułych, malował smutny los mieszkańców Lizbony. Wtedy-to Conti był dla niego tylko drobnowzrostkiem z pospólstwa, któremu koronki i axamity przystawały jak osłu lwia skóra.
— Ten uliczny rozpustnik — mówił daléj Miguel — jest raną Portugalji; a najszczęśliwszym dniem dla Lizbony będzie ten, w którym powieszą tego łotra na szubienicy, w pałacowém wystawionéj podwórcu.
Jeżeli Miguel przestawał wyrażać się podobnie, było można być pewnym, że zwęszył gdzieś tok z piórami lub haftowany kaftan. Chcąc być sprawiedliwym, wyznać musimy, że żaden z oberżystów niémiał tak delikatnego jak on węchu.
Przed domkiem tego-to człowieka zatrzymały się pierwsze gromadki. Goście ściskali gospodarza domu za rękę, wymawiali po cichu jakieś słowo i wchodzili. Nadchodzący późniéj robili toż samo — i wkrótce cała sala, jakkolwiek obszerna, napełniła się ludem.
O téj saméj godzinie, w jednej z pustych ulic dolnéj strony miasta, przechadzał się jakiś człowiek: to raz zatrzymywał się, to znowu nagle zawracał, jak gdyby zabłądził w tym ciemnym labiryncie, przezwanym cyrkułem szlachty; a to z powodu, iż w nim nie było sklepów, a natomiast wiele pałaców. Za nim, w niejakiéj odległości, jakiś drugi człowiek zupełnie jego ruchy naśladował. Skoro pierwszy zatrzymał się, drugi czynił toż samo; skoro piérwszy obracał się, drugi szybko ukrywał się w jakiéj bramie; a przepuściwszy koło siebie swego awanturniczego towarzysza, znowu go śledzić zaczynał.
— Ciemno tu jak w piekle! — myślał piérwszy. — Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym przed dziesięciu laty wyjechał z Lizbony; wszystko się tu teraz zmieniło; nie wiem, gdzie jestem. Ah! gdyby tez przypadek zesłał mi jakiego przechodnia, a wreszcie i złodzieja, który-by w zamian za mój worek wskazał mi drogę!
— Mój młody przyjacielu — mówił do siebie drugi — napróżno się kręcisz to w tę to w ową stronę; przysiągłem sobie na wszystko co jest najświętszém, ze zarobię na tobie czterysta pistoli; a ja wtedy tylko łamię słowo, gdy idzie o dotrzymanie obietnic, które innym wypełniać się zobowiązuję.
Dotychczas Simon, robotnik sukienny, którego bez wątpienia czytelnicy już poznali ze słów Ascania Macarone — nie spostrzegł, że jest szpiegowanym; lecz w jednym ze swoich nagłych zwrotów zetknął się z Padewczykiem.
— Którędy droga do oberży d’Alcantara? — spytał Simon.
— Idę tam — odpowiedział Macarone, zmieniając głos.
— Jeżeli pozwolisz, panie kawalerze, pójdziemy razem.
— I owszem, mój szlachcicu! o! bo widać zaraz, że jesteś szlachcicem... a ponieważ i ja nim jestem... wypada być dla siebie nawzajem grzecznymi.
— I ja tak sądzę, panie kawalerze.
Simon powiedział te słowa dosyć oschłym tonem; a zarzuciwszy kaptur na głowę, przyśpieszył kroku. Macarone toż samo uczynił. Po kilkakroć chciał wszcząć rozmowę; lecz z obawy, by się nie zdradzić, zaniechał tego.
Włoch był-to człowiek od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, wysoki, chudy, lecz zgrabny. Z jego zwinnych, gibkich i muszkularnych członków wnosić należało, że natura stworzyła go na skoczka na linie. Idąc, przybierał pozy teatralne, układał na sobie draperye z płaszcza i często podpiérał się pod boki.
Simon nie był zbyt wysokim, jak zwykle Portugalczycy; lecz jego szybkie ruchy i szerokie plecy znamionowały, że ten mały wzrost wcale nie jest słabości cechą.
Padewczyk z pod oka ciągle na niego spoglądał. Rozmyślał zapewne, wiele też segnor Conti dorzuci do umówionéj summy, za porządne pchnięcie sztyletem tego nieznajomego zuchwalca; lecz od czasów Horacjusza Koklesa, nieustraszoność nie jest głównym Włochów występkiem. Padewczyk spostrzegł, że z pod płaszcza Simona wygląda koniec szpady; był więc ostrożniejszym.
— Na co mam go zabijać? — pomyślał sobie — nie poznał mię wcale. Jeżeli wejdzie do oberży, to i ja z nim wejdę; jeżeli go nie puszczą, to znowuż śledzić go będę; pójdę za nim do jego mieszkania, a gdy się dowiem gdzie mieszka, łatwo mi przyjdzie dowiedziéć się jak się nazywa.
W téj chwili Włoch i Simon znajdowali się na końcu przedmieścia; oberża Alcantara wznosiła się przednimi. Lecz z jéj okien żadne nie błyszczało światło; szanowny Miguel Osorio, siedząc u drzwi, palił segaretto z ową powagą, jaka zawsze cechuje Hiszpanów i Portugalczyków, ten ważny akt odbywających.
— Oho! już jesteśmy! — powiedział Padewczyk, wskazując na oberżę — czy wejdziesz pan?
— Wejdę — odrzekł Simon.
— Znasz więc pan hasło?
— Nie! A pan?
— O! ja wcale nie potrzebuję znać hasła. Zaraz pan zobaczysz... Miguelu! przeklęty łotrze! kogóż dzisiaj mamy w wielkiéj sali?
— Łotrze! — powtórzył Miguel, zadrżawszy na głos kawalera Macarone. — Któż-to śmie przezywać łotrem oberżystę dworu? Założyłbym się, że to jaki kupiec z górnego miasta... Precz! włóczęgi!.. ja tylko szlachtę przyjmuję!
— Dobrze, dobrze, zuchu Miguelu; a ponieważ jesteśmy szlachtą, idź nam przygotuj kolację w wielkiéj sali. No! tylko prędko.
Przy ostatnich słowach, Macarone schwytał Miguela za ramiona, obrócił go i wszedł za próg; lecz w chwili gdy się zbliżał do drzwi, do wielkiéj sali wiodących, jakieś silne ręce ujęły go za barki i w tył cofnęły. Tylko, ze cofnięcie Wiocha było tak silném, iż zatoczył się na drugi koniec korytarza.
— Do widzenia, segnor Ascanio Macarone dell’Acquamonda — powiedział sukiennik tonem szydzącym — możesz pan tu na mnie zaczekać, jeżeli ci się podoba zamknąłem drzwi od ulicy, a teraz zamknę i te co do sali prowadzą.
W saméj rzeczy, Simon wszedł, drzwi na dwa spusty zamknąwszy.
Zaledwie powstał Ascanio, zaraz zaczął się macać po wszystkich członkach, ażeby się przekonać, czy niéma gdzie jakiego stłuczenia.
— Poznał mnie — szepnął z cicha do siebie. — Miałem piękną myśl, żem nie chciał poigrać sztyletem z tym szaleńcem. Ma rękę Herkulesa; teraz więc śledzić go tylko będę z daleka. A tym czasem zobaczmy, czy mówił prawdę...
Ascanio chciał otworzyć drzwi zewnętrzne; lecz te były zamknięte. Drzwi, do sali wiodących, dotknąć się nawet nie śmiał; zbliżywszy ucho do dziurki od klucza, starał się usłyszéć o czém w sali mówiono. Lecz napróżno: słyszał tylko w sali wielki hałas i kilka głosów, jednocześnie mówiących.
— Jakby tu ich schwytać! — Włoch pomyślał. — Gdyby te przeklęte drzwi nie były zamknięte, zabrałbym konia temu łotrowi Miguel’owi — a za godzinę, wszyscy ci mieszczanie siedzieli-by w pałacowém więzieniu.
Na szczęście obywateli Lizbony, taż sama myśl przyszła do głowy Simona — a ciężki klucz od drzwi wchodowych spoczywał u niego w kieszeni kaftana.
W chwili, kiedy Simon wszedł do sali, w któréj były zgromadzone wszystkie cechy Lizbony, spory tak żywo prowadzono, iż go nikt nie spostrzegł. Z trudnością przez tłum się przecisnąwszy, usiadł w piérwszym rzędzie krzeseł, na przeciwko stołu, przy którym zajmował miejsce jeden tylko Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu garbarzy i zarazem prezes zgromadzenia.
Zgromadzenie, jak to już mówiliśmy, bardzo było liczne. Cechowi, ugruppowani naokoło prezesa, piérwszy stanowili szereg. Za nimi siedzieli majstrowie, następnie drobni kupcy, a nakoniec rzemieślnicy. Simon, o niczém nie wiedząc, zajął miejsce pomiędzy cechowymi. Jego płaszcz na rękę zarzucony; jego kostjum podobny do tego, jaki zwykle szlachta rano nosić zwykła — całe w ogóle ubranie nadawało mu postać bogatego mieszczanina. Miał na sobie nowy, sukienny, aksamitem lamowany kaftan; ciężki złoty łańcuch spadał mu na piersi.
Gdy się Simon obejrzał i spostrzegł na około siebie siwe brody i szlachetne twarze, chciał się cofnąć; lecz już było zapóżno. Droga, którą sobie oczyścił silnémi uderzeniami łokci, już się zamknęła; a hałas tak nagle się zmniejszał, że Simon nie mógł miéć nadziei ponowienia swéj przeprawy z pożądanym skutkiem. Pozostał więc na miejscu, nasunąwszy kapelusz na oczy.
— Dzieci! — mówił stary Gaspar — dzieci! słuchajcie starych!
— Śmierć panom dworu! — odpowiedzieli chórem rzemieślnicy i kupcy. — Śmierć synowi rzeźnika!
— Dobrze, dobrze, lecz zamilknijcie chociaż na chwilkę! — wołał nieszczęśliwy prezes — już ochrzypłem, a jeżeli taki hałas dłużéj trwać będzie, nie będę wam w stanie rad moich udzielić.
Simon słuchał i potrząsał głową.
— Więc to ja mam liczyć na tych bezsilnych starców i na te gadatliwe dzieci, w wykonaniu dzielą, do którego mnie zobowiązał ojciec na loża śmierci? — do siebie mówił Simon — Lecz niémam w czém wybierać... czekajmy więc, a wola Boża się spełni.
— Moi przyjaciele i współobywatele — zaczął znowu Gaspar Orta Vaz, korzystając z chwilki milczenia — każdy z was wie, że już skończyłem siedmdziesiąt trzy lat w dniu przestawnego Świętego Antoniego, patrona naszego ratusza. Już lat jedenaście i miesięcy siedm mam honor być starszym cechu farbiarzy, garbarzy i białoskórników Lizbońskich. Wszystko to przemawia za mną, moje dzieci; tém bardziéj, skoro jeszcze kto może powiedziéć jak ja: „Jestem ten i ton, i mogę od piérwszego stycznia do Świętego Sylwestra przejadać dziennie na swoją osobę pięć dukatów;” samo więc przez się rozumie...
— Co on plecie? — zawołało razem sto silnych głosów — czyż dla tego, że jesteśmy biedni, mówić nam zabrania?
— Alboż nas tu dla tego wezwano, żeby tyranję miecza zamieniono nam na kassę z piéniędzmi?
— Na Świętego Marcina!
— Na Świętego Antoniego!
— Na Świętego Rafaela! majstrze Casparze Orla Vaz, jesteś stary głupiec pomimo to, że masz łysą głowę i że możesz przejeść codzień pięć dukatów.
Stary garbarz powstał i zażądał milczenia: zapewne mając zamiar objaśnić swe nieostrożne słowa lub za nie przeprosić; lecz, pomimo wszelkich jego usiłowań, hałas w zgromadzeniu coraz bardziéj się wzmagał, i wkrótce wysilony starzec upadł na krzesło. Wtedy nastąpiło milczenie — a jeden z cechowych zajął miejsce Gaspara chcąc prezydować.
— Pozwólcie mówić Baltazarowi — ryknął ktoś głosem stentora, ze zbitéj gromadki ostatnich szeregów — Baltazar wydźwignie was z tego kłopotliwego położenia.
— Co to za jeden, ten Baltazar? zapytał prezes.
— Jest-to Baltazar! — odpowiedział tenże sam głos.
— Dobrze odpowiedziano! brawo, brawo! — ze wszystkich zawołano stron.
Głośny śmiéch wstrząsnął ścianami budynku; co dowodzi, jak łatwo zgromadzenie ludowe przechodzi z gniéwu do wesołości i nawzajem.
— Zbliż się i mów — rzekł prezes.
Natychmiast wszyscy poruszyli się, i ogromny kolos, w płóciennéj kurtce, krwią zbrukanéj.
zbliżył się do stołu prezesa, przewracając wszystko co tylko spotkał na drodze.
— Oto macie Baltazara! — powiedział olbrzym, nogę na stopniach stawiając.
— Brawo! Baltazar! — krzyknęły tłumy.
— Nie będę długo rozprawiał, lecz za to powiem wam mądrze... Tylko co mówiono o Conti’m i zarzucano mu, iż jest synem rzeźnika. Wszystko to jest prawdą; ponieważ ja sam służyłem u jego ojca, który umarł z rozpaczy, że synek nie chce się zajmować jego rzemiosłem... o! bo piękne jest nasze rzemiosło, moi przyjaciele!..
— Do rzeczy! — powiedział prezes.
— Masz pan zupełną słuszność. Idzie o zabicie człowieka, nieprawdaż? Jeżeliście już jego śmierć postanowili, niema co już nad tém rozprawiać. Conti wierutny-to łotr, lecz i król słabego jest umysłu. Po Conti’m nastanie drugi faworyt...
— Baltazar ma słuszność! — zawołało kilka głosów.
— Dajmy na to, że zabijemy i drugiego — mówił dalej Baltazar — lecz cóż z tego? po drugim nastąpi trzeci. Tym sposobem, nigdy-by się nie skończyło. Najlepiéj przeto zabić Alfonsa, a rejentkę donnę Luizę królową ogłosić.
W sali nagle wszyscy umilkli.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Simon — jak śmiész to mówić?
— Dla czegóż nie? — obojętnie zapylał Baltazar.
— Przysięgam na krew domu de Souza! te twe wyrazy ostatniemi już będą! — zawołał oburzony Simon.
I wywijając szpadą, młodzieniec na olbrzyma się rzucił.
— Zdrada! zdrada! — ze wszech stron zawołano — To szpieg!.. śmierć mu! śmierć!
Otoczono Simona i w jednej chwili rozbroiwszy, na ziemię powalono.
— Zaklinał się na krew domu Souza — mówili najzacieklejsi — zapewne jest służącym nowego hrabiego de Castelmelhor, który wczoraj przyjechał do Lizbony; tego panka, co to przedewszystkiém Couti’ego odwiedził.
— Nieprawda! — chciał zawołać Simon — hrabia de Castelmelhor jest uczciwym Portugalczykiem, który bardziéj niż wy nie nawidzi Conti’ego...
Lecz było tu kilku szpiegów Conti’ego; bo rzemieślnik może wam rano przymierzać buty lub aksamitną kamizelkę — a wieczorem żądać twéj głowy: niektórzy z nich widzieli rano Ludwika de Vasconcellos y Souza, hrabiego de Castelmelhor, u królewskiego faworyta. Okoliczność więc ta stawiała Simona w niebezpieczném powożeniu: Simon nie mógł się obronić.
— Panowie oddajcie każdemu co do kogo należy! — zawołał jakiś podmajstrzy, — rola kata, według nienaruszonego prawa, do Baltazara należy.
Starsi cechów już niemogli trzymać na wodzy rozjuszonego tłumu. Zresztą, nie chcieli ratować człowieka, który na drugi dzień mógł ich oddać w ręce sprawiedliwości. Zostali więc milczącymi téj sceny świadkami. Tłum jednakże z hucznemi oklaskami wniosek podmajstrzego przyjął.
Baltazar, sam o tém nie wiedząc, stał się między ludem popularnym. Simona przyciągnięto do niego; a podmajstrzy, podając rzeźnikowi szpadę nieszczęśliwego młodzieńca, uczynił bardzo znaczący gest.
Rzeźnik zrozumiał go i z zimną krwią nie jąkając się wcale rzekł.
— Dla czego nie?
Potém, wziąwszy szpadę, zaczął przypatrywać się okiem znawcy klindze; potrząsł głową na znak, że broń dobra — i stanął w gotowości do dzieła.
W téj stanowczéj chwili, Simon podniósł głowę do góry, i śmiało spojrzał w twarz swojego kata.
Baltazar upuścił szpadę i przetarł sob:e oczy.
— To co innego! — zawołał — to zupełnie co innego!..
— Co to jest? — chórem zawrzasło zgromadzenie, które wcale nie miało zamiaru wyroku śmierci odwołać.
— To zupełnie co innego! — powtórzył Baltazar.
— Diego, podnieś szpadę! — ozwał się jakiś głos — ten człowiek umie tylko zabijać barany: boi się widać.
Dwóch czy trzech ludzi pośpieszyło podniéść szpadę; lecz Baltazar uprzedził ich, a, stanąwszy między tłumem i Simon’em, z taką zaciętością szpadą wywijać zaczął, iż wkrótce na około niego uformowało się obszerne puste miejsce.
— Przecież wam mówię, panowie, że teraz zupełnie jest co innego! — powtórzył Baltazar z zadziwiającą oziębłością. Posłuchajcie: jeżeli chcecie wiedziéć jak ja odcinam głowy, to złóżcie się i kupcie mi jaką inną. Bo co tę głowę, to mężny nosi człowiek; a wiecie, jak to się rzadko zdarza. To téż ani ja, ani wy, nikt zgoła niepoważy się go dotknąć.
— Więc go znasz? — zapytał jeden ze starszych zgromadzenia.
— Czy go znam? I tak i nie... A wy, którzy tylko-co nosiliście mnie na rękach, czyście mnie znali?
— Ręczysz-że za niego?
— Swoją głową.
— Jak się on nazywa?
— Nie wiém.
— Ten człowiek urąga nam! — uradzili starsi cechów, z przerażeniem myśląc o dniu następnym. — On trzyma z tym młodzieńcem; obydwaj więc są pewnie szpiegami!
— Wszystko to jest prawdą! — poszepnął stary Gaspar do ucha swemu sąsiadowi — dzisiaj rano, spotkałem na placu tego chłopca, rozmawiającego z królewskim fanfaronem.
— O! tak jest, niema wątpliwości!.. trzeba ich schwytać obydwóch!
Baltazar przybrał obronną postawę.
— Wstawaj! — rzekł do Simona — weź szpadę; wiem, że nią dzielnie umiesz władać. Ja mam nóż... Dwóch naprzeciwko tysiąca, to niewielu; lecz kiedy już tak wypadło... No! broń się!
Mieszczanie podżegali się nawzajem, by rzucić się na tych dwóch ludzi; lecz nikt przykładu dać nie chciał. Simon powstał. Twarz jego, na któréj zimna malowała się obojętność, jeszcze bardziéj wachanie tłumów powiększyła.
— No! panowie! — ozwał się Baltazar po kilku chwilach milczenia — widzę, że wy coś, tak jak i my, bójki wszcząć nie chcecie. Pogadajmy więc trochę... Powiedźcie, czy nie raczycie mi pozwolić, bym wam opowiedział dobrą historyjkę? To wam pomoże do ubicia czasu; a wasze żony myśléć będą mogły, że przecież cośkolwiek zrobiliście téj nocy. Moja historya jest zupełnie wczesną; zaszła dzisiaj rano. I wy i ja, wszyscy odgrywaliśmy w niej rolę: ja miałem rolę ofiary; wy panowie odgrywaliście swą zwyczajną, to jest tchórzliwych widzów rolę. Co się zaś tyczć roli bohatera, zaraz wam opowiem kto ją wziął na siebie. Wiécie, że dzisiaj rano Conti kazał wszystkim trębaczom trąbić, by was zgromadzić na placu, a następnie ciężko obrazić. Ci z was, którym strach nie odjął zmysłu widzenia, widzieli, że faworyt uderzył szpadą nieszczęśliwego, który nie mógł się nad nim zemścić... Widzieliścież to?
— Widzieliśmy!..
— Nieszczęśliwy cierpiał. Wówczas jakiś człowiek zbliżywszy się do niego, w oczach Conti’ego podał mu chustkę; trębacz krew chustką obtarł, a ranę przewiązał.
— Był-to człowiek honorowy i odważny — powiedział jeden ze starszych — nie bał on się gniéwu faworyta; a gniew faworyta — to śmierć... Kto jest len człowiek? Jak się on nazywa?
— Zaraz się dowiecie... Trębaczem ja byłem... O! uspokójcie się. Co komu do tego, czém byłem dziś rano? Dzisiaj wieczór jestem rzeźnikiem, zupełnie na wasze usługi oddanym. Oprócz tego, widzę tutaj krawca Conti’ego, jego tapicera, jego puszkarza. Dla czegóż bardziéj tym ludziom niż mnie zawierzacie? Conti płaci im dobrze, mnie zaś nędznie; nienawidząc go, oni stają się dlań niewdzięcznymi; ja, niecierpiąc go, jestem sprawiedliwym. Nie we mnie-ż tedy więcéj niż w nich zaufania mieć winniście? Lecz idźmy daléj... Gdy faworyt, przeczytawszy nam pełen podłości edykt, chciał powrócić do domu — wy wszyscy daliście mu wolne przejście, usunęliście się przed nim z trwogą jak barany, o których tylko co mówiliście. Jeden tylko człowiek nie ruszył się z miejsca, jeden tylko nie chciał go przepuścić; a gdy Conti swoim zwyczajem wzniósł nań rękę, znalazł w nim tęgiego przeciwnika. Wszyscy widzieliście, jak go dzielnie uczęstował; wszyscy słyszeliście te słowa: „Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!” Mógłże to uczynić i powiedzieć szpieg?
— Nie! nie! — wołał tłum, pojmować zaczynający — tylko człowiek, pełen honoru, Conti’ego mógł uderzyć. Kto faworyta uderzył w imieniu mieszkańców Lizbony, ten jest naszym towarzyszem... Lecz jakże on się nazywa? Powiedz nam jego nazwisko?
— Już wam mówiłem, że sam nazwiska jego nie znam. Lecz co nam po jego nazwisku!.. Ten, co się nie bał gniewu, z pomocą mi pospieszając; ten, co uderzył Conti’ego, otoczonego strażą, chcąc zemścić się za was wszystkich... ten jest tutaj... przed wami... Oto on sam!
I Baltazar położył rękę na ramieniu Simon’a.
— Prawda! — zawołał jakiś podmajstrzy — poznaję go.
— I ja... i ja go poznaje... — wszyscy jednogłośnie odwtórzyli.
— Mówiłem ci, żem widział gdzieś tego młodego człowieka — szepnął Gaspar Orta Vaz do ucha swojemu sąsiadowi.
— I upewniałeś, że chodził z królewskim fanfaronem — dorzucił sąsiad.
— Czy w saméj rzeczy mówiłem to, mój przyjacielu? — zapytał stary Gaspar Orta Vaz.
— Teraz — począł znowu mówić Baltazar — pozwólcie mi jeszcze dodać słówko. Potrzebujecie mężnego dowódzcy; ten młodzieniec dowiódł, iż jest nieustraszonym; obierzmy go więc sobie za wodza!
Wybór ten jednogłośnie zatwierdzono; nikt sprzeciwiać się nie poważył. Wszyscy młodzi ludzie znajdujący się w zgromadzeniu, uczuli jakąś przychylność do mężnego nieznajomego; a starcy radzi byli, iż odpowiedzialność na kogo innego złożyć mogą.
Orta Vaz, przybierając znowu rolę prezesa, klasnął rękoma i milczenie nakazał.
— Cudzoziemcze — rzekł — wyświadczyłeś wielką usługę mieszkańcom i cechom Lizbony. Możemyż wiedziéć nazwisko naszego nieustraszonego obrońcy?
— Nazywam się Simon.
— Don Simonie, czy chcesz być naszym dowódzcą?
— Być może, iż się na to zgodzę... Wprzód jednak podam warunki... Lecz otóż i mój zbawca, któremu zapomniałem uścisnąć ręki.
Baltazar zbliżył się i wyciągnął swą széroka dłoń; lecz Simon cofnął się.
— Zaczekaj — powiedział — wyrzekłeś słowa, które odwołać musisz, jeżeli chcesz być moim przyjacielem.
— Uczynię wszystko co zechcesz, Don Simonie! — odpowiedział Baltazar z uszanowaniem.
— Wniosłeś projekt zamordowania Alfonsa Portugalskiego — przysięgnij mi, że go bronić będziesz.
— Niech i tak będzie — wyszeptał olbrzym.
Potém silnym głosem zawołał:
— Przysięgam!
— Dobrze! Masz teraz moją rękę, dziękuję ci.
Baltazar uchwyciwszy rękę Simona, nietylko że ją uścisnął, ale nawet ucałował.
Simon patrzał na niego zdumiały.
— Uspokój się, segnor — cichym przemówił Baltazar głosem — nie znam cię, lecz jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebował kogo, coby za ciebie swoje życie poświęcić był gotów — przypomnij sobie o Baltazarze.
W téjże chwili, olbrzym wyjął chustkę Simona, na teraz podartą i okrwawioną.
— Za tę chustkę kupiłeś mnie segnor całego, z duszą i ciałem — dodał Baltazar. — No! panowie, przejść mi dajcie!
I olbrzym zaczął rozpychać sąsiadów łokciami, i na dawném usiadł miejscu.
— Posłuchajcie mię teraz, panowie — przemówił Simon do zgromadzenia. — Moje godło tak brzmi: Wojna z Contimi.. uszanowanie dla domu Braganza!.. Zgadzacież się na nie?
Obecni przez chwil kilka milczeli.
— Kochamy, szanujemy dom Bragancki — odpowiedział jeden ze starszych cechu — lecz cóż? wie każdy, że dla zachowania drzewa, potrzeba obcinać uschnięte gałęzie... Alfons VI słabego jest umysłu... rządzić niezdolny...
— Alfons VI jest naszym prawym królem! — zawołał Simon silnym głosem — Zdrajcy na złe użyli jego niedoświadczenia; winniśmy go od nich oswobodzić, nie zaś targać się na niego! Pamiętajcie! Wojna z Contim! uszanowanie dla domu Bragdnza.
— Oszczędzać więc Alfonsa będziemy.
— Nie dość na tém; w potrzebie bronić go winiliście.
— Dobrze! bronić go będziemy.
— Będę więc waszym dowódzcą.
Od téj chwili zgromadzenie przyjęło więcéj poważny charakter. Simon nieraz zmuszał je do uległości; w wykonywaniu czego pomagał mu piorunujący głos Baltazara, który zdaleka jego wnioski popierał. Postanowiono, że każdy mieszczanin skrycie nabyć sobie winien broń; na témże samém posiedzeniu wybrano cyrkułowych naczelników i oficerów.
Świtać już zaczynało kiedy Simon oznajmił, że czas rozejść się do domów.
— Zgromadzać się nam więcéj niéma potrzeby — rzekł Simon, zamykając rozprawy — mogłyby one wzbudzić podejrzenie. Ja będę się tylko naradzał z naczelnikami cyrkułów; a ci będą wam mą wolę objawiać. Gdy zaś nadejdzie chwila działania, hańba temu, co się cofnie!
Tłum rozszedł się w milczeniu; starsi cechów pochwalali niezmordowanego Miguela, którego znaleźli śpiącego u drzwi. Simon wyszedł ostatni; zapomniał zupełnie o Padewczyku Macarone, i w myślach pogrążony, przeszedł przez korytarz. Zaledwie wyszedł na ulicę, Włoch czekający na niego znowu śledzić go zaczął.
— Pewnie ani pomyślał ten tłum, iż znakomitego szlachcica miał tak blizko siebie — dumał Macarone — zresztą, nic nie słyszałem; nie znam nawet nazwiska mego młodego towarzysza; a jeżeli nieszczęście prześladować mię nie przestanie — to Conti, zamiast dwustu dublonów, chyba dwieście kijów wyliczyć mi każe.
Dumając jednak, Włoch z oczu Simona nie spuszczał.
Młodzieniec przeszedł przez całe miasto i zatrzymał się na końcu cyrkułu szlachty, przed wspaniałym gmachem.
— O-ho! — pomyślał Macarone — miałże-by-to być lokaj hrabiego de Castelmelhor?
Simon zastukał. Odźwierny otworzył mu; a na widok młodzieńca, śpiesznie zdjął tok i do ziemi się skłonił.
Przez otwartą bramę Padewczyk widział jak Simon postępował przez podwórzec, i jak masztalerze i służalce rodziny de Souza głowy przed nim odkrywali.
— Na mego patrona! — zawołał zdziwiony — Toć-to sam hrabia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Józef Bliziński.