Śluby panieńskie/Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śluby panieńskie |
Podtytuł | czyli Magnetyzm serca |
Rozdział | Akt I |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom IV |
Indeks stron |
Czekaj mnie, nie śpij, powrócę o trzeciéj.
Piękna mi trzecia: słońce jak w dzień świeci,
A mój pan drogi gnie sobie parole,
Albo z butelką ... albo ... No! już milczeć wolę.
Śpi Gucio?
Czy śpi? — Jak zabity, panie.
Lubi spać hultaj.
Niechże pan nie wchodzi.
A to dla czego?
Bo śpi.
Nic nie szkodzi.
Będzie się gniewał.
Nic mi się nie stanie.
Dopiero zasnął — ledwie pół godziny.
Cóż w nocy robił?
Nie spał!
A z przyczyny?
Z przyczyny? — Zasłabł.
Zasłabł.
Niespodzianie.
Cóż mu jest?
Co jest? — jakiś zawrót głowy...
Hm!
Wstręt do wody...
Hm!...
Pragnienie wina...
Hm! proszę, proszę, wieczór jeszcze zdrowy!
Ha! słabość, panie, piorunem zaczyna.
Hm! wstręt, pragnienie! hm... hm... zawrót głowy.
Niechno się wyśpi, po południu wstanie.
Chciałem być w domu i dziś tu z powrotem;
Lecz taką rzeczą ani myśleć o tém.
Owszem, jedź pan, jedź; ręczę, że za chwilę...
A sen spokojny?
Lada co obudzi.
Cicho, dla Boga.
Drzwi tylko uchylę.
Ale drzwi skrzypią.
Własnemi oczyma...
Ha! kiedy już tak! Niech się pan nie trudzi;
Darmo tam patrzeć — mego pana niema.
Niema?
A niema.
Gdzież jest?
Ztąd o milę.
Jak? co?
Pojechał.
Dokąd?
Do Lublina.
Do Lu... Lu...
blina.
Kiedy?
Wczoraj.
Po co?
Nie wiem.
Macież go! już szaleć zaczyna,
Już, Bogu dzięki. — Jeździć, latać nocą...
I czegoż stoisz, panie zawrót głowy?
Hm! wstręt do wody! co? — wina pragnienie?
Stoję na warcie, muszę być gotowy
Otworzyć okno na pierwsze skinienie.
Na co otworzyć?
Dla mojego pana:
Tędy wychodzi, tędy się i wchodzi.
Przez okno łazić śród jasnego rana!
To waryata prawdziwie dowodzi.
I kiedyż wróci na swoje wesele?
Jeśli mu wierzyć, miał o trzeciej wrócić.
O, muszę, muszę cugli mu przykrócić!
O, czego nadto, tego i za wiele!
(słychać pukanie do okna).
Niechże pan łaje, bo przybywa właśnie.
(Otwiera okno).
To czas! — Niech go piorun trzaśnie!
Dobrze pan mówi; bogdajby go trzasnął!
A co? śpią jeszcze?
Byłby sen nie lada!
Trochem się spóźnił.
Mnie to pan powiada.
Pewnieś nie dospał.
Gdybym był choć zasnął.
No, prawdę mówiąc, jak jestem na świecie,
Jeszczem tak pięknie zębami nie dzwonił:
Wicher, deszcz, zimno.. psa by nie wygonił.
A ciebie wygonił przecie.
A, Stryjaszek! (całując w rękę) Dzień dobry!
Witamy z podróży!
Już wstałeś?
Jeszcześ nie spał?
Dość czasu.
Dzień duży.
Dopiero świta.
Świta, ale w twojéj głowie.
Niech i tak będzie, niech świta na zdrowie,
Byle mnie kochał Stryjaszek kochany,
Był mi zawsze zdrów, czerstwy i rumiany.
Lecz, cóż to? mars? mars? fe! precz z nim do licha!
No... proszę... troszkę. — Niknie wyraz srogi,
Czoło się równa... oko się uśmiecha,
Otóż tak lubię, (ściskając go) mój Stryjaszku drogi!
Mój Gustawie, powiedz mi: chcesz, czy nie chcesz żony?
Chcę, chcę, Stryjaszku.
Pewnie?
Jestem jéj spragniony —
Takiżeto więc sposób wyszukałeś sobie?
Ja nic dotychczas nie wiem o sposobie.
Te wycieczki przez okna, te nocne wyprawy.
I cóż?
Cóż Panna!
A, bardzom ciekawy,
Co moję pannę obchodzić może,
Kiedy, jak i gdzie ja się spać położę?
Nie śpię — tém lepiéj dla niéj, bo na jawie
Nią tylko jedną myśli moje bawię,
I do niej wzdycham jak w dzień, tak i w nocy;
Ale jak zasnę — jestże to w mej mocy?
Mój Gustawie! — Dla Boga, porzuć myśli płoche,
I raz tylko, raz pierwszy zastanów się trochę.
Kilka dni jesteś pośród tak godnej rodziny,
I nie ma dnia jednego... gdzietam dnia!... godziny,
Żebyś czegoś nie zbroił, aż się serce kraje.
Pani Dobrójska sama opiekę ci daje;
Nie idąc wzorem matek, co nos górą noszą,
Kiedy w duszy o zięcia wszystkich Świętych proszą,
Pamiętna twych rodziców i mojéj przyjaźni,
Swój zamiar względem ciebie głosi bez bojaźni.
Ale wszystko napróżno, daremnie się trudzi:
Miejski panicz w wieśniakach innych widzi ludzi;
Swoich nudów nie kryje, grzeczności nie sili,
I chce dać uczuć wartość każdéj swojej chwili,
Wróbel się tylko, mówią, pustej strzechy trzyma,
Ale co w twojej głowie, już i wróbla niema.
Prawda, prawda Stryjaszku, zbyt słuszne przestrogi;
Ach, ojcowskiemi strzeżesz mnie oczyma.
O, jesteś dla mnie skarb, przyjaciel drogi,
Dzięki ci, dzięki za twoje przestrogi.
Mój ty poczciwy, mój luby Gustawie!
Mój przyjacielu, mój Ojcze kochany!
Zobaczysz, jak się ogromnie poprawię,
Bylem miał tylko powód do odmiany.
A teraz zgadnij, jaką dziś zabawę...
O dla Boga! on swoje! otóż masz poprawę!
Ach zmiłuj się, uważaj, powiedz, czy to ładnie,
Że z domu pan zalotnik oknem się wykradnie,
Aby noc całą Bóg wie gdzie nie trawić!
Ależ Stryjaszku, ja się muszę bawić.
Bawić!
A w prawdzie, w tym szanownym domu,
Gdzie każdy dla mnie aż nadto łaskawy,
Gdzie nie ubliżam w niczém i nikomu,
Żadnéj dotychczas nie widzę zabawy.
Idzież tu o zabawę, wrzawę nieustanną?
Ależ o nudy idzie.
Nudy z piękną panną!
Nie będą nudy, jak się kochać będę.
I kiedyż to nastąpi?
Jak się z nią ożenię.
Albo inaczéj: jak na koszu siędę.
Ba, ba, ba! jeszcze czego.
I zkąd pewność, że nie?
Jestże to napisano, wyryto na niebie,
Że Aniela koniecznie musi pójść za ciebie?
Pójdzie, pójdzie Stryjaszku.
Tylko bardzo proszę,
Niech samochwalstwa od ciebie nie znoszę.
Do samochwałów któż tego policzy,
Który rozsądnie zważa i powiada,
Że gdzie dwie rodzin związku sobie życzy,
Związku się w końcu spodziewać wypada?
Prawda, jeśli Aniela choć trochę polubi.
Bądź z łaski swojéj spokojny w tym względzie,
Już ja ci ręczę, wszystko dobrze będzie.
Nadto pewności, a ta pewność zgubi.
Już spuść się na mnie... ale dość tych fraszek.
Teraz niech zgadnie kochany Stryjaszek...
Pewnie, gdzie byłeś?
Gdziem bawił tak długo.
Wymów już, wymów, bo cię, diable dusi.
Na miejskim balu byliśmy przebrani.
Na jakim balu?
Pod złotą papugą.
W karczmie!
Przebrani.
O Boże! o Boże!
Tego młodemu nikt pewnie nie zgani.
Pewnie pochwali?
Bo pochwalić musi.
Piękna mi szkoła!
Lepszéj być nie może.
Na małym świecie, co się wielkim mieni,
Gdzie każdy trwożnie po ślizkiéj przestrzeni,
Jakby na szczudłach i w przyłbicy chodzi,
Tam, czém są ludzie, niechaj nikt nie bada.
Ale gdzie człowiek mało pozór ceni,
Przybranym kształtem nie chce i nie zwodzi,
Gdzie więcej wola, niż rozum nim włada,
Tam chwytaj penzel, wzór stoi gotowy.
Otóż go macie! Jest La Bruyère nowy.
Guciu! dopiéroś dziękował za radę.
I co mi teraz przychodzi do głowy.
Naprzykład?
Jedźmy tam dziś.
Ja z tobą?
Ty ze mną.
Oszalał!
Wcześniej wrócisz.
Tą drogą tajemną.
Jedziesz?
Dajże mi pokój.
No, to sam pojadę.
Guciu! dopiéroś dziękował za radę.
Luby Stryjaszku! wkrótce się ożenię.
No! i dla tego takie figle stroi.
Już raz ostatni.
Ja go nie odmienię,
To rzecz daremna.
Na kasztana wsiędę..!
O! na kasztana!
Przededniem tu będę.
Weź już moję dorożkę, a kasztan niech stoi.
Jeszcze kark skręci z tego waryata.
Dobrze Stryjaszku.
I delią moję.
Dobrze Stryjaszku.
W tej kurteczce lata,
Jeszcze kataru u diaska dostanie.
Dobrze Stryjaszku, jak chcesz, tak się stanie.
Ja zawsze mówię, święte rady twoje.
Otóż masz, teraz powie, że to z mojej rady
Przez okna łazi na nocne biesiady.
Zatém radzisz wchodzić drzwiami?
Gadajże z waryatami!
Ja ci radzę pójść spać.
Spać?
Bladyś, aż niemiło.
Blady? — to dobrze, to nic nie zaszkodzi:
Bladość niepokój miłośny dowodzi,
Bladości prędzej niż słowom się wierzy.
Pamiętasz przecie, jak to dobrze było
Rano, nazajutrz po twojej wieczerzy?
Mojej wieczerzy?
To jest, mówiąc szczerze,
Ja sam dawałem tę sławną wieczerzę,
Ale Stryjaszek potem długi płacił.
Niestety!
Wcalem na cerze nie stracił.
„Teraz to kocha — rzecz niezaprzeczona —
Jak blady, słaby! — on z miłości skona —“
Powiedz sam, wszakże prawda, tak mówiono.
I gdybym nie był za nadto...
No, no, no,
Niedość szaleje, jeszcze mnie powiada!
Teraz idź i śpij, taka moja rada.
Ale mój Guciu, Guciuniu serdeczny,
Staraj się zbliżyć, podobać Anieli.
Dobrze Stryjaszku.
Dla matki bądź grzeczny.
Dobrze Stryjaszku.
I na miłość Boga,
Jeśli ci jeszcze moja przyjaźń droga,
Nim się odezwiesz, pomyśl pierwiej nieco,
Bo często słowa jakby z worka lecą,
Ale sensu w nich — no! — tego tam niema.
A teraz idź spać, już mrugasz oczyma. —
Pójdę się przebrać. (całuje w rękę)
Pamiętaj Gustawie...
Sam się zadziwisz, jak się dziś poprawię.
(odchodzi w lewe drzwi boczne)
Poprawię! zawsze jedno co godzina,
Zadziwisz się! tak! (przechodząc nagle w uczucie)
Kochany chłopczyna!
Cóż cię, panie Albinie, sprowadza tak wcześnie?
Niestety!
Jak wzdychałeś, tak wzdychasz boleśnie.
Ach! jakże nie mam wzdychać, kiedy w smutku tonę;
Kiedy nocne minuty łzami przeliczone!
A ja ci radzę, wypogodź twe czoło,
Nie bądź Gustawem — lecz kochaj wesoło.
Te elegie i miłośne żale
Młodej dziewczyny nie podbiją wcale;
A zwłaszcza Klary, co jak iskra żywa,
Jeżeli westchnie, to wtedy gdy ziewa;
Klary, co spocząć, rzadziej milczeć zdoła,
Sprzeczna z układu, z natury wesoła,
Lęka się smutku, któregoś obrazem.
Ach! możnaż kochać i nie płakać razem!
Już dwa lata się kończą, jak powabność Klary
Wznieciła moję miłość bez granic, bez miary.
Niema dnia bym nie błagał najczulszém wejrzeniem,
Samém już tylko teraz oddycham westchnieniem;
Łzami skrapiam jej ślady, skrapiam całą drogę:
I kamień jużbym zmiękczył, jej zmiękczyć nie mogę!
Żeby i sto lat jęczał, wszystko nic nie znaczy.
Ach!
Cóż dalej chcesz robić?
Co? — umrę z rozpaczy.
Może cię kocha.
Kocha? — Umarłbym z radości!
Każ więc sobie zawczasu dzwonić z przezorności.
Ja płaczę, ty się śmiejesz.
Śmiej się i ty razem.
Ach, posłuchaj mnie raczej, nie dręcz tym rozkazem.
Myślałem, że wytrwałość najczystszych płomieni
Nienawiść w łagodniejsze uczucia przemieni,
Ową nienawiść mężczyzn powziętą z rachuby,
Którą w duszy piastuje, z której szuka chluby.
Ach, błędna myśl, niestety! zwodnicze nadzieje!
Jej serce coraz stygnie, a moje goreje!
Bywaj zdrów!
Ach, gdzie idziesz?
Ach, idę do siebie.
Nie litujesz się żalu, opuszczasz w potrzebie.
Chciałbym jeszcze do domu pojechać na chwilę,
Tylko że już podobno... jeśli się nie mylę...
Oho! takto już późno! Wdaj sic tylko z trzpiotem:
U niego jak rozsądek, tak wszystko na potém.
Czekaj, zwierzyć ci muszę straszną tajemnicę.
Dla Boga, co to będzie!
Rzecz całą oświecę.
Albinie! ja truchleję!
Zachowasz ją święcie?
Mów!
Klara i Aniela mają przedsięwzięcie...
Słuchaj i zapłacz, nigdy — nie iść za mąż.
Szczerze?
Co? — Ty się śmiejesz z tego?
Śmieję, bo nie wierzę.
Ja ci ręczę.
I zkąd wiesz?
Wiem pewnie.
Daj Boże!
Taki bodziec Gustawa obudziłby może,
Byle mu wierzył. (do Albina) Dzięki za dobrą nowinę.
Jakto, Radoście, dobrą? — dobrą, a ja ginę!
Nie zginiesz, będziem żyli.
Ty się śmiejesz zawsze.
Ty zaś nie płacz, a losy będą ci łaskawsze.
O miłości, miłości! ty żalów przyczyno!
Złorzeczyć ci nie mogę, bo miłe łzy płyną,
Lecz Klaro! kiedyż równą odpłacisz mi miarą?
Kiedyż ze mną zapłaczesz? Klaro! Klaro! Klaro!
Po raz pierwszy, drugi, trzeci!
Na wezwanie takie dzielne,
Powtórzone po trzy razy,
Nawet duchy nieśmiertelne,
Jak posłuszne ojcu dzieci,
Porzucając ciemne cele,
Stają władcy brać rozkazy.
Mogęż spóźnić przyjście moje?
Otóż jestem, otóż stoję.
Ach!
Nic więcej?
To tak wiele.
(Klara śmieje się)
Ach, urągasz miłości.
Urągam? — broń Boże!
Twoje serce bez czucia.
Lwie, tygrysie może?
Nikt go zmiękczyć nie zdoła.
Nie każdy, to pewnie.
Ja tak kocham.
A ja nie.
Ja płaczę tak rzewnie.
Ja się śmieję.
Okrutna! Poznasz mnie po stracie.
Okrutna! sroga! niestety! o nieba!
Uchodźmy prędko, tu miłość na czacie,
Prędko Anielo, dowierzać nie trzeba.
„O! gdzie miłość stawia siatki,
„Nie figlujcie moje dziatki,
„Bo z miłością figlów niema:
„Jak was złapie, to zatrzyma.“
Tak babunia nam śpiewała,
Ja uciekam pókim cała.
Zostań okrutna, zostań! uwolnię twe oczy
Od smutnego przedmiotu, co ich świetność mroczy.
Cieszy cię moja męka? — ciesz się więc dowoli:
Żaden twój raz nie minął, każdy mocno boli.
Jedna tylko pociecha mej duszy zostaje,
Żem nie zasłużył wzgardy, której dziś doznaję.
Panie Albinie! któż tak ściśle bierze?
Zostań się z nami, wszakci to są żarty.
Com powiedziała, powiedziałam szczerze.
A ja wszystkiemu co do słowa wierzę.
Godzien pochwały, kto nie jest uparty.
Godzien litości, kto pokochał Klarę,
Bo razem w litość stracił wszelką wiarę.
Tak drażnić, dręczyć, to się już nie godzi.
Cóż? pójść za niego?
Ja tego nie mówię.
Lecz gorycz losu niech litość osłodzi,
Niech mu przynajmniej o przyczynie powie.
Naco? niech kocha, płacze, jęczy, kona.
Ach, tego nie chcę, i ty nie tak sroga.
Gardzę miłością, jestem niewzruszona.
Wszakci się znajdzie łagodniejsza droga;
I nacoż tam słów, gdzie dosyć na znaku.
Może mam przed nim, dygnąwszy trzy razy,
Kręcąc fartuszkiem, piekąc rak po raku,
Prosić lękliwie, aby bez urazy
Przyjął odpowiedź, wprawdzie niezbyt milą,
Ale ogólną dla całej płci jego? —
O, pewnie, pewnie, lepiejby tak było,
Niż wciąż powtarzać w obliczu biednego,
Że jego miłość, równie jak osoba,
Ani cię bawi, ani się podoba.
Wierz mi Anielo, wszystko to za mało.
Nie wiesz, jak twarde jest serce mężczyzny,
Jak prędko rany umie ściągnąć w blizny,
Blizny, co potém stają mu się chwałą.
Nic ich próżności nie zbije, nie skarci,
Im więcej przeszkód, tém więcej uparci.
Łaj, gardź, nienawidź — oni w nienawiści,
Gniewie i wzgardzie mają swe korzyści.
Tak, że nareszcie czasem z nas niejedna,
Tracąc cierpliwość, tracąc głowę, biedna,
Znudzona walką, ze wszech stron ściśnięta,
Musi pokochać, by pozbyć natręta.
Nacóż mi mówisz, co ja wiem dokładnie?
Znam dobrze mężczyzn, ten ród krokodyli,
Co się tak czai, tak układa snadnie,
By zyskać ufności i zdradzić po chwili.
Lecz że źli oni, mamyż być takiemi?
O, były, były kobiéty dobremi,
I jakiż tego zwyczajny był skutek?
Radość dla mężczyzn, dla nas gorzki smutek.
Wspomnij tę książkę.
Nigdy nie zapomnę:
„Męża Kloryndy życie wiarołomne.“
I żal jednego twą zemstę zwycięża?
Żal, że chciał dopiąć i celu nie dopnie?
I my nasz zamiar: „nigdy nie mieć męża“
Mamy oznajmiać, głosić nieroztropnie?
Wszystkim do razu odebrać nadzieję!
I miłość własną każdego ocalić?
O nie, nic z tego moi dobrodzieje,
Wy, co ze zwycięztw lubicie się chwalić,
U nóg, tu, każdy, niech kark zgina hardy,
Każdy zosobna dozna naszej wzgardy.
Wzdychaj więc każdy!
I kochaj się we mnie.
Dlaczegoż w tobie?
By jęczał daremnie.
I moje serce nie więcej im sprzyja.
Anielo! ręka! powtórzmy tu śluby
Nam wiecznej chwały, a im wiecznej zguby.
Przyrzekam na kobiéty stałość niewzruszoną,
Nienawidzieć ród męzki, nigdy nie być żoną.
Nienawidzieć, tak, oprócz mego stryja.
I mego ojca.
I stryjecznych braci.
I pana Jana...
I pana Karola...
I Juzia...
Kazia, Stasia...
Hola! hola!
Na ostrożności nikt nigdy nie straci.
Zatem już kochać nie wolno nam będzie?
Jedna dla drugiej kochankiem się stanie.
Jedna dla drugiej — a, tak — to przykładnie...
Lecz powiedz Klaro, oświeć mnie w tym względzie:
Czy oni nigdy nie kochają szczerze?
Nigdy? — Hm! — Pewnie.
Nacoż to udanie?
Naco i poco, nic nie wiem w tej mierze,
Lecz com czytała pamiętam dokładnie:
„Że miłość gorsza nad wszelką przygodę,
„Że, masz się kochać, wolisz skoczyć w wodę.“
Klaro! zmiłuj się, w wodę! — to za wiele!
Tak, nie inaczej! tak było w tém dziele.
Taką więc sprawą rzecz wcale nieładna,
Że każda kocha, nie topi się żadna.
Bo do przyszłości duch każdej przykuty,
Żyje dla nieba, kocha dla pokuty.
O wy mężczyźni!
Piekło was zrodziło!
Że niema kraju, gdzieby was nie było!
A nasz pan Gustaw, laleczka warszawska.
O, ten się nawet udawać nie trudzi.
Jeśli przemówi, to już wielka łaska.
Chce się ożenić, bo się czasem nudzi. —
Przynajmniej uszy od jęków ocalę.
Mnieby ta pewność nie cieszyła wcale;
Niech każdy kocha i w tem ma swą karę.
Ach, gdyby można miłości dać wiarę,
Byłożby szczęście większe na tym świecie?
Było przed laty, wszak pamiętasz przecie,
Cośmy czytały?
Czy ja mam w pamięci?
Jak tylko wspomnę, w głowie mi się kręci.
Kocha się, kto się kłóci, dawne to przysłowie.
Czy się Ciocia kłóciła?
Oj, zielono w głowie!
O, nie!
O, tak.
Dla czego?
Klara, moja Mamo,
Bywa bardzo rozsądna.
Aniela toż samo.
Zgadzamy się we wszystkiém.
Radzimy wzajemnie.
Kiedy dwie głowy radzą, nie radzą daremnie.
Rozsądna zatem Klara rozsądnej Anieli
Zapewnie tej uwagi rozsądnej udzieli,
Że grzeczność, a szczególnie w swojej matki domu,
Najmniejszej przynieść krzywdy nie może nikomu;
A nawzajem Aniela poradziła Klarze,
Że obojętność szydzić nie koniecznie każe.
Panie Albinie, bardzo dziękujemy.
Trzebaż się starać o Pana Gustawa?
Ale nie krzywić, nie dąsać się zawsze.
On nas nie widzi.
I ślepy i niemy.
Mamże go błagać o względy łaskawsze?
Mówić, gdy milczy i gdy nudzi, zabawiać?
I jakaż na wsi może być zabawa!
I z wieśniaczkami o czémże rozmawiać!
O pięknym czasie, albo słotnej porze.
Miejskim rozumem zaćmiłby nas może.
Przez litość, gęstą daje mu zasłonę.
Przez litość, drzemiąc stara się o żonę.
Jużto mnie przegadacie, moje piękne damy.
Ależ Mamo kochana! cóż my robić mamy?
Kiedy na sofie rozparty szeroko,
Półgębkiem gada, śpi na jedno oko,
Mamyż mu śpiewać arjetkę wesołą?
Albo z girlandą tańcować wokoło?
Przebóg!
Cóż?
Krzesło.
Ach z Panem prawdziwie...
Nawet potknąć się nie można!
Niestety!
Bardzo rozsądnie.
Ja sama się dziwię.
Nie arjetki, nie, ani też balety,
Lecz grzeczność, skromność, to wasze zalety.
Zresztą, jest Radost, jest Albin, jest Gustaw...
Trzech mężczyzn! to sąd podług męzkich ustaw;
Trzech! razem! ogrom! i czegoż im trzeba?
Cóż rozum kobiet, ten słaby twór nieba,
Co się im zbliżyć nawet praw nie rości,
Dałby za korzyść tym sędziom honoru,
Wszechwładcom świata, skarbonom mądrości?
Nasze uczucia, nie sięgając wzoru,
Na męzkiej duszy twór zawsze wyniosły,
Pęta by tylko albo skazę niosły.
Nie wszystko straszne, co czasem zastrasza.
Mają wady mężczyzni, ma także płeć nasza;
Zatem szalę rozsądku ta strona przeważa,
Co swoje błędy karci, a cudzym pobłaża.
Przecie deszcz ustał — pogodniej na niebie.
Arcy przyjemna aura, w samej rzeczy.
Że grzecznie bawię, nikt już nie zaprzeczy.
A teraz kolej, Anielo, na ciebie.
Klaro, czy znowu? (do Gustawa) Albin mówił właśnie,
Że z nowej chmury nowa grozi słota.
Dla mnie pochmurno, ach, nawet ciemnota,
Bo i nadzieja powoli już gaśnie,
Kiedy mym smutkiem Klara ucieszona.
Ach nie, wcale nie, smuci się i bardzo.
Panie pracują.
Mężczyzni tém gardzą,
Lubo w tej pracy najprędsza obrona
Przeciw tym nudom, w które wieś obfita.
Czy ty się nudzisz?
Mnie się Ciocia pyta?
Słabym się czuje, kto szuka obrony.
O sobież tylko myśleć nam wypada?
Tak, i o blizkich — to pięknie i chojnie.
Blizki, nieblizki może być znudzony.
Klaro, daj pokój.
Ogólna więc rada....
Rady dość nigdy....
Dla popsutych dzieci.
Wiem zatém gdzie się zwracać.
Do zwierciadła.
Klara nie może rozmawiać spokojnie.
Lada dmuchnięcie tę iskrą roznieci.
O, proszę pani, mnie to dosyć bawi.
Czy tak? doprawdy? nie byłabym zgadła,
Że moja mowa takie cuda sprawi.
Ach, proszęż mnie tak nie ścigać oczyma.
I tego wzbraniasz?
Ach, bo miary niema.
Żeby choć mrugnął, mogłabym się skrzywić.
Pan Gustaw mógłby i słusznie się dziwić,
Że wiejska cisza, a zwłaszcza w tej porze,
Dla kogokolwiek przyjemną być może.
I owszem, owszem.. wcale się nie dziwię...
Wieś jest przyjemna, (ziewa skrycie) przyjemna prawdziwie.
Widzisz?
Co?
Ziewa.
Grzeczny...!
Ciocia powie.
Otóż to grzeczność... (na wejrzenie Dobrójskiej sens zmieniając)
Chwalić wbrew gustowi.
Nie, wieś ma swoje wdzięki... mówię szczerze
(ziewa skrycie)
Na wiosnę kwiatki... listki trawki świeże,
A w lecie, w lecie!.... są te... piękne żniwa;
No i w jesieni... (ziewając) także... tam coś bywa;
W zimie wieczory... tak... w zimie... wieczory;
Są, są zabawy... o, są każdej pory.
W nas to samych zabawy i nudów przyczyna.
Jeśli bezczynnie każda wlecze się godzina,
Konieczne zatrudnienia nie dzielą nam czasu,
Jeśli w ciągłym odmęcie śród gwaru, hałasu,
Zawsze pragniemy nowych rzeczy, nowych ludzi,
Wtedy jak wieś, tak miasto, koniec końców — znudzi.
Dla tego nas zapewnie nadzieja nie mami,
Iż pan Gustaw potrafi bawić się i z nami.
Pst! Ciociu! (pokazując śpiącego Gustawa)
Już się bawi.
A! co tego....
Chodźmy ztąd wszyscy.
Zostawmy samego.
Ja i w nocy tak nie śpię.
To zawiele.
Chodźmy.
Ale nie....
Moja Mamo, proszę.
Ja także za nim suplikę zanoszę:
Wszakże się wyśpi jak sobie pościele,
Tak sobie posłał, niechże śpi do woli.
No, chodźże pan, chodź — prędzej! — pst! — powoli!
Gustawie! mój Gustawie! okrutny Gustawie!
Tak, Mościa Dobrodziejko, ja się na wsi bawię.
I śmiać się muszę, kiedy łajać chciałem.
Zasnąłem trochę.
Gdzie tam.
Spałem, spałem.
Niema co mówić.
„Jak się dziś poprawię,
„Zadziwisz się Stryjaszku“ — Otóż: się i dziwię,
Żeś dobrze zasnął i chrapał szczęśliwie.
No, spałem, prawda; ale z drugiej strony,
Trudno kochanka uśpi buk moździerzy,
Łacno głos fletów, głos kobiet pieszczony.
O! o... głos fletów! Niby kto uwierzy!
Dla Boga, chłopcze! Boska na mnie plago!
Prłżnoż cię ścigam prośbą i uwagą,
Powiedz, czy serce zastygło w twém łonie,
Spać przy kochance, jakby już przy żonie?
Hm! diabeł nadał krzesło tak wygodne!
Tak mnie z nienacka jakoś... rozmarzyło.
I chce się żenić! — To zaloty modne!
Chcesz spać, no, to śpij, kiedy ci spać miło.
Ale Stryjaszku, to niechcący było.
A cóż u djaska! miałżeś jeszcze może
Dobranoc wszystkim powiedzieć dokoła?
No, no, Stryjaszku, nie zachmurzaj czoła;
Wszystkim nieszczęściom zaraz kres położę.
Jak? co? gdzie?
Wszystko chcę naprawić godnie.
Guciu, Guciuniu, nie czyń mi zakały,
Bądź też rozsądny, tydzień, tydzień mały!
Będę Stryjaszku, będę... dwa tygodnie!
Dla ciebie błagam.
Stryjaszku kochany!
Wart twego gniewu, wart jestem nagany,
Umiem czuć, cenić ojcowskie przestrogi,
Dzięki ci, dzięki, Stryjaszku mój drogi. (ściskają się)
Guciu kochany! (po krótkiém milczeniu) Ale ja się boję,
Że ty dziękujesz i znów robisz swoje.
Nie, teraz jestem, będę zakochany,
Z samym Albinem na wyścigi idę.
Ach, czekaj! nową naprowadzisz biédę.
Za drwinki wezmą nagłość tej odmiany.
Nie, westchnę tylko — raz na pół godziny.
Lecz patrzeć będę, tego mi nie zganią,
Ale jak patrzeć! — już wiem. — Wzrok jedyny!
Jak niegdyś patrzał Stryjaszek na panią...
Cicho bądź, cicho! (oglądając się) Ty widzę szalony.
Ale co gorzej, co mnie trochę smuci,
Że panna na mnie i okiem nie rzuci.
Ach mój Gustawku, wszak ty szukasz żony;
Chciałżebyś takiej, co ściga oczyma,
Jakby wołała: „Kto kogo przetrzyma,“
Lub tej, co spojrzy i westchnie przed siebie,
Jakby szeptała: „Poszłabym za ciebie.“
Nie — ja chcę, chociaż niby jestem trzpiotem...
Niby!
Dobrą mieć żonę.
A któż wątpi o tém?
I gdybym nie czuł przymiotów Anieli,
Jużbyście mnie tu dotąd nie widzieli.
Ach, jakiż anioł przemówił przez ciebie?
Prawda? — Rozsądnym umiem być w potrzebie?
Ach, strasznie, strasznie, byle tylko trwale.
Idę więc biegać, śpiewać.....
Tego wcale....
Sam się zadziwisz, jak się dziś poprawię!
Czekaj! zmiłuj się! o Boże! Gustawie!