Śluby panieńskie/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Śluby panieńskie | |
Podtytuł | czyli Magnetyzm serca | |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom IV | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom IV | |
| ||
Indeks stron |
And. Max. Fredro.
ANIELA.
KLARA.
RADOST.
GUSTAW.
ALBIN.
JAN.
Scena na wsi w domu pani DOBRÓJSKIEJ.
Czekaj mnie, nie śpij, powrócę o trzeciéj.
Piękna mi trzecia: słońce jak w dzień świeci,
A mój pan drogi gnie sobie parole,
Albo z butelką ... albo ... No! już milczeć wolę.
Śpi Gucio?
Czy śpi? — Jak zabity, panie.
Lubi spać hultaj.
Niechże pan nie wchodzi.
A to dla czego?
Bo śpi.
Nic nie szkodzi.
Będzie się gniewał.
Nic mi się nie stanie.
Dopiero zasnął — ledwie pół godziny.
Cóż w nocy robił?
Nie spał!
A z przyczyny?
Z przyczyny? — Zasłabł.
Zasłabł.
Niespodzianie.
Cóż mu jest?
Co jest? — jakiś zawrót głowy...
Hm!
Wstręt do wody...
Hm!...
Pragnienie wina...
Hm! proszę, proszę, wieczór jeszcze zdrowy!
Ha! słabość, panie, piorunem zaczyna.
Hm! wstręt, pragnienie! hm... hm... zawrót głowy.
Niechno się wyśpi, po południu wstanie.
Chciałem być w domu i dziś tu z powrotem;
Lecz taką rzeczą ani myśleć o tém.
Owszem, jedź pan, jedź; ręczę, że za chwilę...
A sen spokojny?
Lada co obudzi.
Cicho, dla Boga.
Drzwi tylko uchylę.
Ale drzwi skrzypią.
Własnemi oczyma...
Ha! kiedy już tak! Niech się pan nie trudzi;
Darmo tam patrzeć — mego pana niema.
Niema?
A niema.
Gdzież jest?
Ztąd o milę.
Jak? co?
Pojechał.
Dokąd?
Do Lublina.
Do Lu... Lu...
blina.
Kiedy?
Wczoraj.
Po co?
Nie wiem.
Macież go! już szaleć zaczyna,
Już, Bogu dzięki. — Jeździć, latać nocą...
I czegoż stoisz, panie zawrót głowy?
Hm! wstręt do wody! co? — wina pragnienie?
Stoję na warcie, muszę być gotowy
Otworzyć okno na pierwsze skinienie.
Na co otworzyć?
Dla mojego pana:
Tędy wychodzi, tędy się i wchodzi.
Przez okno łazić śród jasnego rana!
To waryata prawdziwie dowodzi.
I kiedyż wróci na swoje wesele?
Jeśli mu wierzyć, miał o trzeciej wrócić.
O, muszę, muszę cugli mu przykrócić!
O, czego nadto, tego i za wiele!
(słychać pukanie do okna).
Niechże pan łaje, bo przybywa właśnie.
(Otwiera okno).
To czas! — Niech go piorun trzaśnie!
Dobrze pan mówi; bogdajby go trzasnął!
A co? śpią jeszcze?
Byłby sen nie lada!
Trochem się spóźnił.
Mnie to pan powiada.
Pewnieś nie dospał.
Gdybym był choć zasnął.
No, prawdę mówiąc, jak jestem na świecie,
Jeszczem tak pięknie zębami nie dzwonił:
Wicher, deszcz, zimno.. psa by nie wygonił.
A ciebie wygonił przecie.
A, Stryjaszek! (całując w rękę) Dzień dobry!
Witamy z podróży!
Już wstałeś?
Jeszcześ nie spał?
Dość czasu.
Dzień duży.
Dopiero świta.
Świta, ale w twojéj głowie.
Niech i tak będzie, niech świta na zdrowie,
Byle mnie kochał Stryjaszek kochany,
Był mi zawsze zdrów, czerstwy i rumiany.
Lecz, cóż to? mars? mars? fe! precz z nim do licha!
No... proszę... troszkę. — Niknie wyraz srogi,
Czoło się równa... oko się uśmiecha,
Otóż tak lubię, (ściskając go) mój Stryjaszku drogi!
Mój Gustawie, powiedz mi: chcesz, czy nie chcesz żony?
Chcę, chcę, Stryjaszku.
Pewnie?
Jestem jéj spragniony —
Takiżeto więc sposób wyszukałeś sobie?
Ja nic dotychczas nie wiem o sposobie.
Te wycieczki przez okna, te nocne wyprawy.
I cóż?
Cóż Panna!
A, bardzom ciekawy,
Co moję pannę obchodzić może,
Kiedy, jak i gdzie ja się spać położę?
Nie śpię — tém lepiéj dla niéj, bo na jawie
Nią tylko jedną myśli moje bawię,
I do niej wzdycham jak w dzień, tak i w nocy;
Ale jak zasnę — jestże to w mej mocy?
Mój Gustawie! — Dla Boga, porzuć myśli płoche,
I raz tylko, raz pierwszy zastanów się trochę.
Kilka dni jesteś pośród tak godnej rodziny,
I nie ma dnia jednego... gdzietam dnia!... godziny,
Żebyś czegoś nie zbroił, aż się serce kraje.
Pani Dobrójska sama opiekę ci daje;
Nie idąc wzorem matek, co nos górą noszą,
Kiedy w duszy o zięcia wszystkich Świętych proszą,
Pamiętna twych rodziców i mojéj przyjaźni,
Swój zamiar względem ciebie głosi bez bojaźni.
Ale wszystko napróżno, daremnie się trudzi:
Miejski panicz w wieśniakach innych widzi ludzi;
Swoich nudów nie kryje, grzeczności nie sili,
I chce dać uczuć wartość każdéj swojej chwili,
Wróbel się tylko, mówią, pustej strzechy trzyma,
Ale co w twojej głowie, już i wróbla niema.
Prawda, prawda Stryjaszku, zbyt słuszne przestrogi;
Ach, ojcowskiemi strzeżesz mnie oczyma.
O, jesteś dla mnie skarb, przyjaciel drogi,
Dzięki ci, dzięki za twoje przestrogi.
Mój ty poczciwy, mój luby Gustawie!
Mój przyjacielu, mój Ojcze kochany!
Zobaczysz, jak się ogromnie poprawię,
Bylem miał tylko powód do odmiany.
A teraz zgadnij, jaką dziś zabawę...
O dla Boga! on swoje! otóż masz poprawę!
Ach zmiłuj się, uważaj, powiedz, czy to ładnie,
Że z domu pan zalotnik oknem się wykradnie,
Aby noc całą Bóg wie gdzie nie trawić!
Ależ Stryjaszku, ja się muszę bawić.
Bawić!
A w prawdzie, w tym szanownym domu,
Gdzie każdy dla mnie aż nadto łaskawy,
Gdzie nie ubliżam w niczém i nikomu,
Żadnéj dotychczas nie widzę zabawy.
Idzież tu o zabawę, wrzawę nieustanną?
Ależ o nudy idzie.
Nudy z piękną panną!
Nie będą nudy, jak się kochać będę.
I kiedyż to nastąpi?
Jak się z nią ożenię.
Albo inaczéj: jak na koszu siędę.
Ba, ba, ba! jeszcze czego.
I zkąd pewność, że nie?
Jestże to napisano, wyryto na niebie,
Że Aniela koniecznie musi pójść za ciebie?
Pójdzie, pójdzie Stryjaszku.
Tylko bardzo proszę,
Niech samochwalstwa od ciebie nie znoszę.
Do samochwałów któż tego policzy,
Który rozsądnie zważa i powiada,
Że gdzie dwie rodzin związku sobie życzy,
Związku się w końcu spodziewać wypada?
Prawda, jeśli Aniela choć trochę polubi.
Bądź z łaski swojéj spokojny w tym względzie,
Już ja ci ręczę, wszystko dobrze będzie.
Nadto pewności, a ta pewność zgubi.
Już spuść się na mnie... ale dość tych fraszek.
Teraz niech zgadnie kochany Stryjaszek...
Pewnie, gdzie byłeś?
Gdziem bawił tak długo.
Wymów już, wymów, bo cię, diable dusi.
Na miejskim balu byliśmy przebrani.
Na jakim balu?
Pod złotą papugą.
W karczmie!
Przebrani.
O Boże! o Boże!
Tego młodemu nikt pewnie nie zgani.
Pewnie pochwali?
Bo pochwalić musi.
Piękna mi szkoła!
Lepszéj być nie może.
Na małym świecie, co się wielkim mieni,
Gdzie każdy trwożnie po ślizkiéj przestrzeni,
Jakby na szczudłach i w przyłbicy chodzi,
Tam, czém są ludzie, niechaj nikt nie bada.
Ale gdzie człowiek mało pozór ceni,
Przybranym kształtem nie chce i nie zwodzi,
Gdzie więcej wola, niż rozum nim włada,
Tam chwytaj penzel, wzór stoi gotowy.
Otóż go macie! Jest La Bruyère nowy.
Guciu! dopiéroś dziękował za radę.
I co mi teraz przychodzi do głowy.
Naprzykład?
Jedźmy tam dziś.
Ja z tobą?
Ty ze mną.
Oszalał!
Wcześniej wrócisz.
Tą drogą tajemną.
Jedziesz?
Dajże mi pokój.
No, to sam pojadę.
Guciu! dopiéroś dziękował za radę.
Luby Stryjaszku! wkrótce się ożenię.
No! i dla tego takie figle stroi.
Już raz ostatni.
Ja go nie odmienię,
To rzecz daremna.
Na kasztana wsiędę..!
O! na kasztana!
Przededniem tu będę.
Weź już moję dorożkę, a kasztan niech stoi.
Jeszcze kark skręci z tego waryata.
Dobrze Stryjaszku.
I delią moję.
Dobrze Stryjaszku.
W tej kurteczce lata,
Jeszcze kataru u diaska dostanie.
Dobrze Stryjaszku, jak chcesz, tak się stanie.
Ja zawsze mówię, święte rady twoje.
Otóż masz, teraz powie, że to z mojej rady
Przez okna łazi na nocne biesiady.
Zatém radzisz wchodzić drzwiami?
Gadajże z waryatami!
Ja ci radzę pójść spać.
Spać?
Bladyś, aż niemiło.
Blady? — to dobrze, to nic nie zaszkodzi:
Bladość niepokój miłośny dowodzi,
Bladości prędzej niż słowom się wierzy.
Pamiętasz przecie, jak to dobrze było
Rano, nazajutrz po twojej wieczerzy?
Mojej wieczerzy?
To jest, mówiąc szczerze,
Ja sam dawałem tę sławną wieczerzę,
Ale Stryjaszek potem długi płacił.
Niestety!
Wcalem na cerze nie stracił.
„Teraz to kocha — rzecz niezaprzeczona —
Jak blady, słaby! — on z miłości skona —“
Powiedz sam, wszakże prawda, tak mówiono.
I gdybym nie był za nadto...
No, no, no,
Niedość szaleje, jeszcze mnie powiada!
Teraz idź i śpij, taka moja rada.
Ale mój Guciu, Guciuniu serdeczny,
Staraj się zbliżyć, podobać Anieli.
Dobrze Stryjaszku.
Dla matki bądź grzeczny.
Dobrze Stryjaszku.
I na miłość Boga,
Jeśli ci jeszcze moja przyjaźń droga,
Nim się odezwiesz, pomyśl pierwiej nieco,
Bo często słowa jakby z worka lecą,
Ale sensu w nich — no! — tego tam niema.
A teraz idź spać, już mrugasz oczyma. —
Pójdę się przebrać. (całuje w rękę)
Pamiętaj Gustawie...
Sam się zadziwisz, jak się dziś poprawię.
(odchodzi w lewe drzwi boczne)
Poprawię! zawsze jedno co godzina,
Zadziwisz się! tak! (przechodząc nagle w uczucie)
Kochany chłopczyna!
Cóż cię, panie Albinie, sprowadza tak wcześnie?
Niestety!
Jak wzdychałeś, tak wzdychasz boleśnie.
Ach! jakże nie mam wzdychać, kiedy w smutku tonę;
Kiedy nocne minuty łzami przeliczone!
A ja ci radzę, wypogodź twe czoło,
Nie bądź Gustawem — lecz kochaj wesoło.
Te elegie i miłośne żale
Młodej dziewczyny nie podbiją wcale;
A zwłaszcza Klary, co jak iskra żywa,
Jeżeli westchnie, to wtedy gdy ziewa;
Klary, co spocząć, rzadziej milczeć zdoła,
Sprzeczna z układu, z natury wesoła,
Lęka się smutku, któregoś obrazem.
Ach! możnaż kochać i nie płakać razem!
Już dwa lata się kończą, jak powabność Klary
Wznieciła moję miłość bez granic, bez miary.
Niema dnia bym nie błagał najczulszém wejrzeniem,
Samém już tylko teraz oddycham westchnieniem;
Łzami skrapiam jej ślady, skrapiam całą drogę:
I kamień jużbym zmiękczył, jej zmiękczyć nie mogę!
Żeby i sto lat jęczał, wszystko nic nie znaczy.
Ach!
Cóż dalej chcesz robić?
Co? — umrę z rozpaczy.
Może cię kocha.
Kocha? — Umarłbym z radości!
Każ więc sobie zawczasu dzwonić z przezorności.
Ja płaczę, ty się śmiejesz.
Śmiej się i ty razem.
Ach, posłuchaj mnie raczej, nie dręcz tym rozkazem.
Myślałem, że wytrwałość najczystszych płomieni
Nienawiść w łagodniejsze uczucia przemieni,
Ową nienawiść mężczyzn powziętą z rachuby,
Którą w duszy piastuje, z której szuka chluby.
Ach, błędna myśl, niestety! zwodnicze nadzieje!
Jej serce coraz stygnie, a moje goreje!
Bywaj zdrów!
Ach, gdzie idziesz?
Ach, idę do siebie.
Nie litujesz się żalu, opuszczasz w potrzebie.
Chciałbym jeszcze do domu pojechać na chwilę,
Tylko że już podobno... jeśli się nie mylę...
Oho! takto już późno! Wdaj sic tylko z trzpiotem:
U niego jak rozsądek, tak wszystko na potém.
Czekaj, zwierzyć ci muszę straszną tajemnicę.
Dla Boga, co to będzie!
Rzecz całą oświecę.
Albinie! ja truchleję!
Zachowasz ją święcie?
Mów!
Klara i Aniela mają przedsięwzięcie...
Słuchaj i zapłacz, nigdy — nie iść za mąż.
Szczerze?
Co? — Ty się śmiejesz z tego?
Śmieję, bo nie wierzę.
Ja ci ręczę.
I zkąd wiesz?
Wiem pewnie.
Daj Boże!
Taki bodziec Gustawa obudziłby może,
Byle mu wierzył. (do Albina) Dzięki za dobrą nowinę.
Jakto, Radoście, dobrą? — dobrą, a ja ginę!
Nie zginiesz, będziem żyli.
Ty się śmiejesz zawsze.
Ty zaś nie płacz, a losy będą ci łaskawsze.
O miłości, miłości! ty żalów przyczyno!
Złorzeczyć ci nie mogę, bo miłe łzy płyną,
Lecz Klaro! kiedyż równą odpłacisz mi miarą?
Kiedyż ze mną zapłaczesz? Klaro! Klaro! Klaro!
Po raz pierwszy, drugi, trzeci!
Na wezwanie takie dzielne,
Powtórzone po trzy razy,
Nawet duchy nieśmiertelne,
Jak posłuszne ojcu dzieci,
Porzucając ciemne cele,
Stają władcy brać rozkazy.
Mogęż spóźnić przyjście moje?
Otóż jestem, otóż stoję.
Ach!
Nic więcej?
To tak wiele.
(Klara śmieje się)
Ach, urągasz miłości.
Urągam? — broń Boże!
Twoje serce bez czucia.
Lwie, tygrysie może?
Nikt go zmiękczyć nie zdoła.
Nie każdy, to pewnie.
Ja tak kocham.
A ja nie.
Ja płaczę tak rzewnie.
Ja się śmieję.
Okrutna! Poznasz mnie po stracie.
Okrutna! sroga! niestety! o nieba!
Uchodźmy prędko, tu miłość na czacie,
Prędko Anielo, dowierzać nie trzeba.
„O! gdzie miłość stawia siatki,
„Nie figlujcie moje dziatki,
„Bo z miłością figlów niema:
„Jak was złapie, to zatrzyma.“
Tak babunia nam śpiewała,
Ja uciekam pókim cała.
Zostań okrutna, zostań! uwolnię twe oczy
Od smutnego przedmiotu, co ich świetność mroczy.
Cieszy cię moja męka? — ciesz się więc dowoli:
Żaden twój raz nie minął, każdy mocno boli.
Jedna tylko pociecha mej duszy zostaje,
Żem nie zasłużył wzgardy, której dziś doznaję.
Panie Albinie! któż tak ściśle bierze?
Zostań się z nami, wszakci to są żarty.
Com powiedziała, powiedziałam szczerze.
A ja wszystkiemu co do słowa wierzę.
Godzien pochwały, kto nie jest uparty.
Godzien litości, kto pokochał Klarę,
Bo razem w litość stracił wszelką wiarę.
Tak drażnić, dręczyć, to się już nie godzi.
Cóż? pójść za niego?
Ja tego nie mówię.
Lecz gorycz losu niech litość osłodzi,
Niech mu przynajmniej o przyczynie powie.
Naco? niech kocha, płacze, jęczy, kona.
Ach, tego nie chcę, i ty nie tak sroga.
Gardzę miłością, jestem niewzruszona.
Wszakci się znajdzie łagodniejsza droga;
I nacoż tam słów, gdzie dosyć na znaku.
Może mam przed nim, dygnąwszy trzy razy,
Kręcąc fartuszkiem, piekąc rak po raku,
Prosić lękliwie, aby bez urazy
Przyjął odpowiedź, wprawdzie niezbyt milą,
Ale ogólną dla całej płci jego? —
O, pewnie, pewnie, lepiejby tak było,
Niż wciąż powtarzać w obliczu biednego,
Że jego miłość, równie jak osoba,
Ani cię bawi, ani się podoba.
Wierz mi Anielo, wszystko to za mało.
Nie wiesz, jak twarde jest serce mężczyzny,
Jak prędko rany umie ściągnąć w blizny,
Blizny, co potém stają mu się chwałą.
Nic ich próżności nie zbije, nie skarci,
Im więcej przeszkód, tém więcej uparci.
Łaj, gardź, nienawidź — oni w nienawiści,
Gniewie i wzgardzie mają swe korzyści.
Tak, że nareszcie czasem z nas niejedna,
Tracąc cierpliwość, tracąc głowę, biedna,
Znudzona walką, ze wszech stron ściśnięta,
Musi pokochać, by pozbyć natręta.
Nacóż mi mówisz, co ja wiem dokładnie?
Znam dobrze mężczyzn, ten ród krokodyli,
Co się tak czai, tak układa snadnie,
By zyskać ufności i zdradzić po chwili.
Lecz że źli oni, mamyż być takiemi?
O, były, były kobiéty dobremi,
I jakiż tego zwyczajny był skutek?
Radość dla mężczyzn, dla nas gorzki smutek.
Wspomnij tę książkę.
Nigdy nie zapomnę:
„Męża Kloryndy życie wiarołomne.“
I żal jednego twą zemstę zwycięża?
Żal, że chciał dopiąć i celu nie dopnie?
I my nasz zamiar: „nigdy nie mieć męża“
Mamy oznajmiać, głosić nieroztropnie?
Wszystkim do razu odebrać nadzieję!
I miłość własną każdego ocalić?
O nie, nic z tego moi dobrodzieje,
Wy, co ze zwycięztw lubicie się chwalić,
U nóg, tu, każdy, niech kark zgina hardy,
Każdy zosobna dozna naszej wzgardy.
Wzdychaj więc każdy!
I kochaj się we mnie.
Dlaczegoż w tobie?
By jęczał daremnie.
I moje serce nie więcej im sprzyja.
Anielo! ręka! powtórzmy tu śluby
Nam wiecznej chwały, a im wiecznej zguby.
Przyrzekam na kobiéty stałość niewzruszoną,
Nienawidzieć ród męzki, nigdy nie być żoną.
Nienawidzieć, tak, oprócz mego stryja.
I mego ojca.
I stryjecznych braci.
I pana Jana...
I pana Karola...
I Juzia...
Kazia, Stasia...
Hola! hola!
Na ostrożności nikt nigdy nie straci.
Zatem już kochać nie wolno nam będzie?
Jedna dla drugiej kochankiem się stanie.
Jedna dla drugiej — a, tak — to przykładnie...
Lecz powiedz Klaro, oświeć mnie w tym względzie:
Czy oni nigdy nie kochają szczerze?
Nigdy? — Hm! — Pewnie.
Nacoż to udanie?
Naco i poco, nic nie wiem w tej mierze,
Lecz com czytała pamiętam dokładnie:
„Że miłość gorsza nad wszelką przygodę,
„Że, masz się kochać, wolisz skoczyć w wodę.“
Klaro! zmiłuj się, w wodę! — to za wiele!
Tak, nie inaczej! tak było w tém dziele.
Taką więc sprawą rzecz wcale nieładna,
Że każda kocha, nie topi się żadna.
Bo do przyszłości duch każdej przykuty,
Żyje dla nieba, kocha dla pokuty.
O wy mężczyźni!
Piekło was zrodziło!
Że niema kraju, gdzieby was nie było!
A nasz pan Gustaw, laleczka warszawska.
O, ten się nawet udawać nie trudzi.
Jeśli przemówi, to już wielka łaska.
Chce się ożenić, bo się czasem nudzi. —
Przynajmniej uszy od jęków ocalę.
Mnieby ta pewność nie cieszyła wcale;
Niech każdy kocha i w tem ma swą karę.
Ach, gdyby można miłości dać wiarę,
Byłożby szczęście większe na tym świecie?
Było przed laty, wszak pamiętasz przecie,
Cośmy czytały?
Czy ja mam w pamięci?
Jak tylko wspomnę, w głowie mi się kręci.
Kocha się, kto się kłóci, dawne to przysłowie.
Czy się Ciocia kłóciła?
Oj, zielono w głowie!
O, nie!
O, tak.
Dla czego?
Klara, moja Mamo,
Bywa bardzo rozsądna.
Aniela toż samo.
Zgadzamy się we wszystkiém.
Radzimy wzajemnie.
Kiedy dwie głowy radzą, nie radzą daremnie.
Rozsądna zatem Klara rozsądnej Anieli
Zapewnie tej uwagi rozsądnej udzieli,
Że grzeczność, a szczególnie w swojej matki domu,
Najmniejszej przynieść krzywdy nie może nikomu;
A nawzajem Aniela poradziła Klarze,
Że obojętność szydzić nie koniecznie każe.
Panie Albinie, bardzo dziękujemy.
Trzebaż się starać o Pana Gustawa?
Ale nie krzywić, nie dąsać się zawsze.
On nas nie widzi.
I ślepy i niemy.
Mamże go błagać o względy łaskawsze?
Mówić, gdy milczy i gdy nudzi, zabawiać?
I jakaż na wsi może być zabawa!
I z wieśniaczkami o czémże rozmawiać!
O pięknym czasie, albo słotnej porze.
Miejskim rozumem zaćmiłby nas może.
Przez litość, gęstą daje mu zasłonę.
Przez litość, drzemiąc stara się o żonę.
Jużto mnie przegadacie, moje piękne damy.
Ależ Mamo kochana! cóż my robić mamy?
Kiedy na sofie rozparty szeroko,
Półgębkiem gada, śpi na jedno oko,
Mamyż mu śpiewać arjetkę wesołą?
Albo z girlandą tańcować wokoło?
Przebóg!
Cóż?
Krzesło.
Ach z Panem prawdziwie...
Nawet potknąć się nie można!
Niestety!
Bardzo rozsądnie.
Ja sama się dziwię.
Nie arjetki, nie, ani też balety,
Lecz grzeczność, skromność, to wasze zalety.
Zresztą, jest Radost, jest Albin, jest Gustaw...
Trzech mężczyzn! to sąd podług męzkich ustaw;
Trzech! razem! ogrom! i czegoż im trzeba?
Cóż rozum kobiet, ten słaby twór nieba,
Co się im zbliżyć nawet praw nie rości,
Dałby za korzyść tym sędziom honoru,
Wszechwładcom świata, skarbonom mądrości?
Nasze uczucia, nie sięgając wzoru,
Na męzkiej duszy twór zawsze wyniosły,
Pęta by tylko albo skazę niosły.
Nie wszystko straszne, co czasem zastrasza.
Mają wady mężczyzni, ma także płeć nasza;
Zatem szalę rozsądku ta strona przeważa,
Co swoje błędy karci, a cudzym pobłaża.
Przecie deszcz ustał — pogodniej na niebie.
Arcy przyjemna aura, w samej rzeczy.
Że grzecznie bawię, nikt już nie zaprzeczy.
A teraz kolej, Anielo, na ciebie.
Klaro, czy znowu? (do Gustawa) Albin mówił właśnie,
Że z nowej chmury nowa grozi słota.
Dla mnie pochmurno, ach, nawet ciemnota,
Bo i nadzieja powoli już gaśnie,
Kiedy mym smutkiem Klara ucieszona.
Ach nie, wcale nie, smuci się i bardzo.
Panie pracują.
Mężczyzni tém gardzą,
Lubo w tej pracy najprędsza obrona
Przeciw tym nudom, w które wieś obfita.
Czy ty się nudzisz?
Mnie się Ciocia pyta?
Słabym się czuje, kto szuka obrony.
O sobież tylko myśleć nam wypada?
Tak, i o blizkich — to pięknie i chojnie.
Blizki, nieblizki może być znudzony.
Klaro, daj pokój.
Ogólna więc rada....
Rady dość nigdy....
Dla popsutych dzieci.
Wiem zatém gdzie się zwracać.
Do zwierciadła.
Klara nie może rozmawiać spokojnie.
Lada dmuchnięcie tę iskrą roznieci.
O, proszę pani, mnie to dosyć bawi.
Czy tak? doprawdy? nie byłabym zgadła,
Że moja mowa takie cuda sprawi.
Ach, proszęż mnie tak nie ścigać oczyma.
I tego wzbraniasz?
Ach, bo miary niema.
Żeby choć mrugnął, mogłabym się skrzywić.
Pan Gustaw mógłby i słusznie się dziwić,
Że wiejska cisza, a zwłaszcza w tej porze,
Dla kogokolwiek przyjemną być może.
I owszem, owszem.. wcale się nie dziwię...
Wieś jest przyjemna, (ziewa skrycie) przyjemna prawdziwie.
Widzisz?
Co?
Ziewa.
Grzeczny...!
Ciocia powie.
Otóż to grzeczność... (na wejrzenie Dobrójskiej sens zmieniając)
Chwalić wbrew gustowi.
Nie, wieś ma swoje wdzięki... mówię szczerze
(ziewa skrycie)
Na wiosnę kwiatki... listki trawki świeże,
A w lecie, w lecie!.... są te... piękne żniwa;
No i w jesieni... (ziewając) także... tam coś bywa;
W zimie wieczory... tak... w zimie... wieczory;
Są, są zabawy... o, są każdej pory.
W nas to samych zabawy i nudów przyczyna.
Jeśli bezczynnie każda wlecze się godzina,
Konieczne zatrudnienia nie dzielą nam czasu,
Jeśli w ciągłym odmęcie śród gwaru, hałasu,
Zawsze pragniemy nowych rzeczy, nowych ludzi,
Wtedy jak wieś, tak miasto, koniec końców — znudzi.
Dla tego nas zapewnie nadzieja nie mami,
Iż pan Gustaw potrafi bawić się i z nami.
Pst! Ciociu! (pokazując śpiącego Gustawa)
Już się bawi.
A! co tego....
Chodźmy ztąd wszyscy.
Zostawmy samego.
Ja i w nocy tak nie śpię.
To zawiele.
Chodźmy.
Ale nie....
Moja Mamo, proszę.
Ja także za nim suplikę zanoszę:
Wszakże się wyśpi jak sobie pościele,
Tak sobie posłał, niechże śpi do woli.
No, chodźże pan, chodź — prędzej! — pst! — powoli!
Gustawie! mój Gustawie! okrutny Gustawie!
Tak, Mościa Dobrodziejko, ja się na wsi bawię.
I śmiać się muszę, kiedy łajać chciałem.
Zasnąłem trochę.
Gdzie tam.
Spałem, spałem.
Niema co mówić.
„Jak się dziś poprawię,
„Zadziwisz się Stryjaszku“ — Otóż: się i dziwię,
Żeś dobrze zasnął i chrapał szczęśliwie.
No, spałem, prawda; ale z drugiej strony,
Trudno kochanka uśpi buk moździerzy,
Łacno głos fletów, głos kobiet pieszczony.
O! o... głos fletów! Niby kto uwierzy!
Dla Boga, chłopcze! Boska na mnie plago!
Prłżnoż cię ścigam prośbą i uwagą,
Powiedz, czy serce zastygło w twém łonie,
Spać przy kochance, jakby już przy żonie?
Hm! diabeł nadał krzesło tak wygodne!
Tak mnie z nienacka jakoś... rozmarzyło.
I chce się żenić! — To zaloty modne!
Chcesz spać, no, to śpij, kiedy ci spać miło.
Ale Stryjaszku, to niechcący było.
A cóż u djaska! miałżeś jeszcze może
Dobranoc wszystkim powiedzieć dokoła?
No, no, Stryjaszku, nie zachmurzaj czoła;
Wszystkim nieszczęściom zaraz kres położę.
Jak? co? gdzie?
Wszystko chcę naprawić godnie.
Guciu, Guciuniu, nie czyń mi zakały,
Bądź też rozsądny, tydzień, tydzień mały!
Będę Stryjaszku, będę... dwa tygodnie!
Dla ciebie błagam.
Stryjaszku kochany!
Wart twego gniewu, wart jestem nagany,
Umiem czuć, cenić ojcowskie przestrogi,
Dzięki ci, dzięki, Stryjaszku mój drogi. (ściskają się)
Guciu kochany! (po krótkiém milczeniu) Ale ja się boję,
Że ty dziękujesz i znów robisz swoje.
Nie, teraz jestem, będę zakochany,
Z samym Albinem na wyścigi idę.
Ach, czekaj! nową naprowadzisz biédę.
Za drwinki wezmą nagłość tej odmiany.
Nie, westchnę tylko — raz na pół godziny.
Lecz patrzeć będę, tego mi nie zganią,
Ale jak patrzeć! — już wiem. — Wzrok jedyny!
Jak niegdyś patrzał Stryjaszek na panią...
Cicho bądź, cicho! (oglądając się) Ty widzę szalony.
Ale co gorzej, co mnie trochę smuci,
Że panna na mnie i okiem nie rzuci.
Ach mój Gustawku, wszak ty szukasz żony;
Chciałżebyś takiej, co ściga oczyma,
Jakby wołała: „Kto kogo przetrzyma,“
Lub tej, co spojrzy i westchnie przed siebie,
Jakby szeptała: „Poszłabym za ciebie.“
Nie — ja chcę, chociaż niby jestem trzpiotem...
Niby!
Dobrą mieć żonę.
A któż wątpi o tém?
I gdybym nie czuł przymiotów Anieli,
Jużbyście mnie tu dotąd nie widzieli.
Ach, jakiż anioł przemówił przez ciebie?
Prawda? — Rozsądnym umiem być w potrzebie?
Ach, strasznie, strasznie, byle tylko trwale.
Idę więc biegać, śpiewać.....
Tego wcale....
Sam się zadziwisz, jak się dziś poprawię!
Czekaj! zmiłuj się! o Boże! Gustawie!
Tak, tak, panie Radoście, podzielam twe żale,
Ale mi się pan Gustaw nie podobał wcale.
Miłość własną, przeczącą co drugim należy,
Najtrudniej mi przychodzi przebaczyć młodzieży.
Tej wady Gustaw nie ma.
Ma tylko zalety,
A żadnej wady? — prawda?
Ach, ma, ma, niestety!
A tą jest?
Roztargnienie, wesołość, pustota...
No, co mam obwijać — trzpiot!
Nie widzę w nim trzpiota.
Ach Mościa Dobrodziejko, któżto już zaprzeczy? —
Ale ma serce dobre, głowę nie od rzeczy;
To nie minie jak płochość, z czasem nie uleci,
To jest szczęścia rękojmią dla żony i dzieci.
Wszystko dobre w nim widzisz.
Kocham go jak syna.
Ale tylko ja jeden.
To nie moja wina.
I Aniela się krzywi.
I wprawdzie ma czego.
Biedny Gustawek! Wszyscy bij zabij na niego.
A ten sen? jest trzpiotowstwo? — nie: lekceważenie.
Ach! wszakcim go obudził!
A to jak ocenię,
Gdy potém wleciał do nas, jakby jęty szałem?
Co robił? — Byłeś.
Wszakci na niego mrugałem!
Lubię w młodym wesołość; i wesołość szczera,
Choć czasem w zbytek przejdzie, jednak wzgląd odbiera.
Lecz udana już nie ma do tych względów prawa,
I taka dziś wzbudziła szaleństwa Gustawa.
Szaleństwa! — Był szalony — to niema gadania,
Lecz czasem i nieśmiałość do tego nas skłania:
Drży, stoi, a potem huż! jak ów koń z narowu,
Co raz z miejsca, już nie zna ni płotu, ni rowu.
Otóż tak i z Gustawem — nikt nie wie co gani.
Co? on?
Nieśmiały.
Gustaw?
Gustaw. Ręczę pani.
A, wybornie! (śmieje się) O biedny! biedny Gucio mały,
Trzech nie zliczy! (śmieje się)
No.... prawda, że jest nadto śmiały,
Ale cóż ja mam robić?
Wziąść go lepiej w kluby.
Bo mówiąc między nami, ten Gustawek luby
Wyrabia ze stryjaszkiem co mu się podoba.
Oho, ho, ho! — I jedna nie przeminie doba,
Żeby mu Pater Noster nie wleciał do ucha.
O, tak, wiem dobrze: waćpan zrzędzisz, on nie słucha.
Ach, jak on mi dziękuje za każdą przestrogę.
Ale chcesz pani prawdy, ja nią służyć mogę:
Pani to Dobrodziejka psujesz panny swoje.
Ja psuję!
Pani.
Bój się Boga!
Ja się boję.
Lecz tak jest.
Drżą przedemną.
Zapewne!
I pewnie.
Szkoda, żeś tu dziś nie był, jak płakały rzewnie.
Ale chociaż ja zero, Gustaw pełen winy,
Jednak nic mi nie kryje.
Cóż znaczą te miny?
Ściągasz je do Anieli, albo też do Klary?
Hm! hm!
Cóż?
Jakieś śluby!
Dziecinne zamiary,
O których nie chcę wiedzieć, domyślam się ledwie.
Długo przy matce Klary bawiły obydwie,
Wiesz, jakie przed oczyma miały tam pożycie;
Przytém kilka złych książek przeczytanych skrycie
Równie jak mego szwagra gorszące rozmowy
Wpoiły, nie w ich dusze, ale w młode głowy,
Ową nienawiść mężczyzn, którą ciągle puszą.
Nacoż więc zbijać myśli, co się zmienić muszą?
Zmienić się, zmienią pewnie, lecz kłopot dla Gucia.
Zresztą lepiej za mało, niż za wiele czucia.
Ach Mościa Dobrodziejko!
Zawsze Radost jeszcze.
Zawsze.
Idź, popieść Gucia.
Już ja go popieszczę.
Co ja pocznę z tym chłopcem! to rzecz niesłychana!
Żebym go mógł, u czarta, związać jak barana,
Przywieść gwałtem przed ołtarz, narzucić mu żonę,
Szczęście by dla obojga było zapewnione.
Ale trzpiot w sprawie, piskorz w stawie — jeden djasek!
Tu go trzymasz, tu nie masz; — w oczach pewny piasek.
A co, stryjaszku? — Wszak poprawa wielka?
Gdybym nie widział, nie dałbym był wiary.
Tylko coś trochę bruździ mi Anielka.
Już tak za pan brat! — Jakby z jednej pary?
Dąsa się na mnie.
Anielka! No proszę!
Ale im rzadsze, tém większe rozkosze.
Niech mało mówi, a kocha bez miary,
Bo coraz więcej za serce mnie chwyta.
A ty coraz mniej.
Mniej?
Mniej.
Czy żart?
Żart, żart.
To źle.
To dobrze.
Czemu?
Boś tego wart.
Cóżem ja zrobił?
I jeszcze się pyta!
Zmiłuj się, powiedz, czyś duszy chciał ze mnie?
Czy tarantula pogryzła ci pięty,
Że kiedym mrugał i chrząkał daremnie,
Ty w susach, skokach, na wszystko zawzięty,
Tłukłeś, łamałeś — nawet biedną suczkę...
Cóż złego? — chciałem pokazać im sztuczkę.
O, ty do sztuczek! mistrz! jakby spadł z nieba —
Lecz nie do takich, gdzie zgrabności trzeba.
Kto z wesołości do głupstwa przechodzi,
Może rozśmieszyć, sobie tylko szkodzi;
Lecz kiedy głupstwem chce zabawić kogo,
Krzywdzi go wtenczas i złą idzie drogą.
Prawda Stryjaszku, prawda co do joty;
Co to za szczęście, że cię mam przy sobie,
Że zawsze radzisz w tak jasnym sposobie,
Bo nie raz głupstwo byłbym zrobić w stanie.
Byłby?
Dziękuję, mój Stryjaszku złoty,
Za twoję radę, za twoje kazanie,
Wszystko już teraz, jak każesz, tak zrobię.
Więc te rozmowy....
Ej tam u kaduka!
Już w gardle stoi to wiejskie gdakanie!
O... o... już zły, już.
Nazbyt wielka sztuka,
Z miasta przybywszy wiejskie bawić panie.
Wspomnij świat wielki: — Ho, ho! górne tony.
Mów o rolnictwie: — zacóż to nas trzyma?
Czy nad młot, omłot, innej treści niema?
O literaturze: — fiu! jaki uczony!
Żartuj: trzpiot z ciebie. Nie żartuj: rozumny.
Bądź wesół: szydzisz. Bądź smutny: pan dumny.
Dosyć, że na wsi nim będziesz poznany,
Mów i rób co chcesz, zawsześ wart nagany.
Ależ Aniela czy jej także warta?
Cóż mam z nią mówić? — Mówiłem o łanach,
Łąkach, strumykach, owcach i baranach,
O czémże jeszcze mam mówić u czarta?
Kiedy się gniewasz i sadzisz czartami...
Ale cóż w mieście?
Nie gadam z pannami.
Parma, niepanna, któż wgląda tak ściśle.
Ach mój Stryjaszku, jakżeś się zestarzał!
Gdy nie śmiem wyrzec co z zapałem myślę,
Sto słów nie jedno będę giął, powtarzał,
Nim mnie powoli do celu przybliży;
Bo myśl jak woda: im ciaśniej tém wyżej.
Argument jasny, porównanie piękne.
Z panną, sam powiedz, kiedy raz już jęknę:
„Kocham Waćpannę“, a ona odpowie:
„Kocham Waćpana“ — jużci po rozmowie.
A jak: „nie kocham?“
Także koniec będzie.
Lecz z tobą końca i diabeł nie dójdzie.
Ale stój, czekaj! zatrzymaj się w pędzie!
Wiesz jaki zamiar Anieli i Klary?
Nie.
Żadna za mąż nie chce i nie pójdzie.
Jakto Stryjaszku? — A, to nie do wiary!
Chcą mężczyzn zgubić, trwać w panieńskiej cnocie?
Może tak wszystkie?
Oj ty, ty mój trzpiocie! (odchodzi)
Ten wzrok oziębły, a miłośne oko,
Westchnienie w piersiach zamknięte głęboko,
Czoło pochmurno, kiedy twarz się śmieje, —
Na honor, lubię, kocham się, szaleję!
Po długiej wojnie zawieszenie broni.
Pokoju proszę.
Któż od niego stroni?
Nie każdy godzien.
Pierwszy więc warunek?
O, nie tak bystro!....
Wzajemny szacunek.
I neutralność moja.
Być nie może.
Zróbmy zaczepno-odporne przymierze.
Co za wspaniałość!
Punkta więc ułożę.
Żarty!
Ja proszę.
Bardzo temu wierzę.
Cóż?
Radzę...
Błagam.
Czy on mnie nie widzi?
Wiernie dotrzymam.
Czy on ze mnie szydzi?
Dwakroć przysięgnę.
Przysięga bez miary,
Kto żebrze wiary.
I żebrak ubogi
Skarb znaleźć może.
Dużo na to drogi.
Odległość celu nadziei nie zmniejsza.
Trudna to zdobycz.
Lecz skromność trudniejsza.
Wojna więc.
Przeciw pani jestem zbrojny.
Ja trzymam z Klarą.
Zazdrościć jej muszę.
A ja z Anielą.
Zatém niema wojny.
A to dla czego?
Bo jestem spokojny,
Nie jak mężczyźnie, lecz pannie przystoi.
Nie — otwartości mężczyzna się boi,
Chciałby mgłą zawsze okryć swoją duszę,
By mieć dwa światła i stać między dwiema.
Zkąd o mężczyznach takie złe mniemanie?
Owszem, pochlebne.
Głębokie problema!
Nie mójto rozum rozwiązać go w stanie.
Zwodzić i zdradzać wszak najmilsza sztuka?
Każdy z niej chluby, w niej nagrody szuka;
Im więcej ofiar naliczy, nakłamie,
Tém w chwalebniejsze uwieńczy się znamie.
Hm! bardzo panią żałuję.
A! bardzo Panu dziękuję.
Lecz jeśli łaska, z jakiegoż powodu?
Że z tak niewinną duszą, tak za młodu,
Już doświadczyłaś co jest męzka zdrada.
Już doświadczyłam? i któż to powiada?
Zdrowy choroby, bogacz nie zna nędzy,
Tak równie zdrady, kto nie był zdradzany.
Z kilku zaś książek czytanych czémprędzej,
Rozsądek wzbrania ogólnej nagany.
Ależ i przykład zostaje w pamięci.
O, przykład, przykład dobre i złe mieści,
Ale najczęściej złém nas tylko nęci.
Mszcząc zatém krzywdy całej płci niewieściéj,
Nadobna Klara poprzysięgła sobie,
Nie uszczęśliwić żadnego z czcicieli.
Któż to mówił?
Kto? — Albin.
W tym sposobie
Pan Gustaw pewnie ze strony Anieli,
Podobne śluby wkrótce nam ogłosi:
Każdy się chętnie własną dzieli klęską.
Hm! panna Klara walczy duszą męzką,
I zapał, który jej rumieniec wznosi,
Czas Amazonek przed oczy nam stawia.
Zapał — jest zapał — ja wiem co objawia....
I powiem, powiem, sto razy powtórzę:
Iż moja dusza znieść mężczyzn nie może!
Nienawidzieć ich — moje przedsiewzięcie;
Dwakroć przysięgłam i dochowam święcie!
(odchodzi)
Dochowam, tak, tak, będziemy widzieli.
Nienawiść! wszystkim! i święcie przyrzeka.
O, nie, tych myśli Aniela nie dzieli.
Bóg to karzący za ciężkie przewiny,
Nienawiść w sercu zaszczepił człowieka;
A twoja dusza z jakiejże przyczyny
Mogłaby ściągnąć cząstkę takiej kary?
Powiedz mi raczej, iż nie dajesz wiary,
Że miłość istnie, że może być szczera,
Dosyć w tém złego już na ciebie czeka.
Ach, niedowiarstwo jest to ostre ciernie;
Zwolna je w bukiet doświadczenie zbiera,
By go starości w końcu oddać wiernie!
Lecz czysta ufność, to młodości kwiecie!
Co wcześniej, później wiatr postrąca przecie.
Tak, później trochę wietrzyk kwiat pozgania,
A owoc wzrośnie — koniec porównania.
Nie zasłużyłem na nienawiść wcale,
Lecz na gniew bardzo.
Nie na mój.
Twój, pani.
Nic nie wiem.
O, wiesz — lecz przebacz wspaniale
Temu, co szczerze własną płochość gani.
Czemuż z tém do mnie?
Ach, jakież pytanie!
O czyjeż więcej mogę ja dbać zdanie?
Zbłądziłem.
Czy tak?
Wyznaję.
Więc wierzę.
Przebacz.
Niech i tak będzie.
Szczerze.
Szczerze.
W nowej więc odtąd postąpię kolei,
Ale tymczasem niech dobroć Anieli
Za gwiazdę szczęścia nadziei udzieli.
Żadnej nie czynię.
Nadzieję nadziei.
Nie czynię żadnej.
To za ostro było!
Jestże wiadomy zamiar mego stryja?
Jest.
I że temu matka pani sprzyja?
Wiem.
I to, wszystkim najdroższe życzenie
Piękna Aniela nie spełni?
Nie.
Nie?
Nie.
Dość krótko.
Ale otwarcie.
Aż miło!
Czy w rzeczy śluby?...
Ja nic nie wiem o tém.
Nie chcesz iść za mąż.
Teraz nie.
Lecz potém?
Któż przyszłość zgadnie?
Czemu zgadnąć niema?
O, zgadnie, zgadnie, bardzo łatwo zgadnie,
Że wkrótce z trzaskiem, turkotem, łoskotem,
Jaki konkurent na dziedziniec wpadnie,
I com dziś nie mógł — on jutro otrzyma;
Wszakże tak będzie?
Wszystko to być może.
Jednak ja małą uwagę przełożę:
Nie chcesz — nie czyń więc nadziei wbrew zdania,
Ale porywczość niech mi jej nie wzbrania.
Ja o to proszę.
Tego nie rozumiem.
Cóż nie rozumiem? jakto nie rozumiem?
Nie chcę rozumieć. —
A, i to być może.
„I to być może?“ Ha, ha, ha! to śmiesznie!
Wszystko „być może“ — na honor uciesznie!
Ja to się, o ja podobać nie umiem,
Lecz jaki sąsiad, jaki Albin wtóry,
Smętny kochanek, aspirant ponury,
Tysiącznych westchnień nagrodę odbierze.
Jestżem tak przykrym i Anieli także?
Przykrym? dlaczego?
Nie?
Nie.
Szczerze?
Szczerze.
Ani się spojrzysz?
I owszem.
Tak?
Jakże?
Ach, tak ozięble.
I jakże inaczej?
Gniewaj się na mnie, ach gniewaj się raczej.
Gniewać? i za co?
To nie do zniesienia.
Czy to tak bawi, czy to tak przyjemnie,
Że cierpię tyle?
Oho! już cierpienia!
Alboż nie wierzysz miłości ku tobie?
Nie wierzę.
Żądaj dowodów odemnie;
Powiedz, co czynić? W jakimbądź sposobie —
Wszystko wypełnię.
Nie mówić mi o tém.
Tak?
Tak.
Mam milczeć?
Proszę.
Długo?
Zawsze.
Nie, nie mogą być rozkazy łaskawsze,
I przyjemniejszym udzielone zwrotem.
Kochać i milczeć — przednio! wyśmienicie!
Milczeć i kochać! — I tak całe życie!
Zkądże wstręt taki? zkąd wstrętu przyczyna?
Może go zmniejszę, jeśli moja wina,
Ale ją wyjaw, niechże ją wiem przecie.
Ja wstrętu nie mam do nikogo w świecie.
Trudna jest miłość zaraz w pierwszej dobie,
Ale nienawiść niepodobna prawie;
Ja dziś jej celem smutną próbę robię,
I nowy przykład oczom twoim stawię.
Puśćmy w niepamięć ten przedmiot niemiły.
Łatwo ci kazać — mnie spełnić nad siły.
Słuchaj Anielo, słuchaj tego głosu,
Co ufnie zwierza całą przyszłość losu:
Z otwartą duszą, jak przed Bóstwem stoję,
W twém ręku szczęście i nieszczęście moje;
Wznieś je na szali, ale wznoś pomału...
Słuchaj, nie żądam mych uczuć podziału,
Prośba nie zjedna, co jest serca darem,
Lecz nie gardź moim, mnie chlubnym zamiarem,
A wszelkich starań, wszelkich sił dołożę,
Których być zdolną szczera miłość może,
Abym to zyskał, czego dziś nie mogę;
Lecz wskaż Anielo, wskaż zbawienną drogę!...
Jakto? bez słowa odchodzisz odemnie?
Tej więc, do której zawsze niedaremnie
Każdy w nieszczęściu słuszne prawo rości.
Patrz, u nóg twoich błagam twej... litości!
A to co znaczy? czy dziękczynne modły?
Czy też pokuta za śmiałe nadzieje?
Bystre domysły tym razem zawiodły:
Sprzykrzyło mi się ciągle chodzić, siedzieć,
I kląkłem.
Nie, nie, ja wiem co się dzieje,
I będę mogła dokładnie powiedzieć.
Melancholicznych wejrzeń nie widziano,
Sentymentalnych westchnień nie zważano,
Słów nie słuchano — cóż więc pozostało? —
Do nóg — miłość lub śmierć! — Lecz wypadało
Mieć w ręku szpadę, sztylet, nóż stołowy,
Albo nareszcie mordercze nożyczki!
I cóż? stoimy — bez czucia, bez mowy?
Jakto i wszystko od pierwszej potyczki?
Ach, to zwycięztwo tak łatwe prawdziwie,
Że się nie cieszę, lecz łatwości dziwię.
Kołczan już próżny, zatém żart na stronę.
Ach! panno Klaro, widzisz mnie w rozpaczy!
O, znajdę jeszcze pocisk na obronę.
Ale bez żartu, cóż ta zmiana znaczy?
Jestże to może snu rannego skutek,
Albo dowcipu nagłe przesilenie?
Nadto głęboki czuję w sercu smutek,
Nadto bezstronnie moje błędy cenię,
Abym mógł zwracać dowcipne pociski.
Cel moich życzeń, któregom był blizki,
Teraz, niestety, prawie z oczu tracę,
A najboleśniej to rozdrażnia duszę,
Że własną winę własném szczęściem płacę,
I że zbyt słusznie, jeszcze przyznać muszę.
Zatém czy zganisz lekkomyślność moję,
Z którąm nadziei zaufał bez miary;
Czy nazwiesz głupstwem, co przez płochość broję,
Czy brak grzeczności uznasz godnym kary,
Jak chcesz mnie skarcisz, w jakimbądź sposobie,
Zawsze mniej powiesz, niżli ja sam sobie!
Wyższości mężczyzn nad zdanie kobiety,
Nadto przed chwilą doznałam, niestety!
Bym teraz śmiała sprzeczać się zuchwale.
Zwłaszcza gdzie skromnie na rozsądku szalę
Męzka wspaniałość własne błędy składa,
Tam mnie powtarzać lub milczeć wypada.
Lecz szczera skrucha i te chlubne żale
Z jakiejże wielkiej pochodzą przewiny?
Ach panno Klaro, poznałem Anielę.
Dotąd rozpaczy nie widzę przyczyny.
Poznawszy, widzę jak błądziłem wiele.
Aha! pan Gustaw zapewne ją kocha?
Ubóstwia, powiedz, a powiesz za mało.
Hm! nie jestże to tylko skłonność płocha?
Miłość najczystsza jaką niebo dało.
Ależ ta miłość będzież ona stała?
Z życiem trwać będzie, z życiem tylko zgaśnie.
I pewnie wierzyć Anielka nie chciała?
Nie chce i słuchać — ztądto rozpacz właśnie.
To źle — ale mnie słuchałaby może?
Co miłość nie śmie, to przyjaźń okréśli.
Gdy jej poprawę i ten żal przełożę...
Ach panno Klaro, zgadłaś moje myśli.
Powiem jej jakim pan Gustaw był wprzódy.
Mocnych farb użyj, nie szczędź mi nagany.
Że był wesoły, jakto zwykle młody...
Trzpiot, lekkomyślny, płochy, roztrzepany...
Próżny, zły, dumny, zakochany w sobie...
To trochę nadto — to będzie za wiele.
Że wiejskie dziecie widział w jej osobie...
To trochę dużo...
Że mniemał w swej dumie,
Iż grzeczność na wsi godna pośmiewiska...
To bardzo dużo...
Że brak na rozumie...
Hola! to nadto; obraz zakazany!
Mocnych farb biorę, nie szczędzę nagany. —
Ale jej powiem zaraz z drugiej strony:
Że się poprawił, kto się uznał w błędzie,
Że miłość szczera, którą uniesiony,
Im wolniej wzrosła, tém wytrwalszą będzie:
Że jeśli jeszcze nie jest jej wzajemną,
Winna przynajmniej wynagradzać wiarą.
Ach tak, tak wszystko, moja panno Klaro!
Czytasz w mém sercu, myślisz razem ze mną.
Ha, ha, ha! dłużej wytrzymać nie mogę!
Ha, ha, ha! moja panno Klaro! moja!
Ha, ha, ha! przednio! znalazłam więc drogę,
Oręż wypada, pęka twarda zbroja. —
I czegoż męzka przebiegłość zastrasza?
Niech straszy raczej własna słabość nasza,
Bo, kto nie zechce, ten tylko nie przyzna,
Że do zwalczenia nie trudny mężczyzna.
Ufaj mu szczerze, a w postaci męża
Ujrzysz zwinnego, zjadliwego węża.
Oprzyj się woli, chciej mieć własne zdanie —
Lwem rozdrażnionym, tygrysem się stanie.
Ale znaleź wtór do jego piosneczki,
Jak zwyciężona wychodź z każdej sprzeczki;
W jego rozumu kręć się zawsze kole,
A na jedwabiu wywiedziesz go w pole. —
Jeśli się mylę, to próbka dzisiejsza
Mego mniemania zupełnie nie zmniejsza.
Co wyraziwszy szeroko i długo,
Mam honor zostać uniżoną sługą!
(odchodzi we drzwi prawe boczne)
Hm, hm, hm! czy tak, tak? — Że kocham szczerze,
Idę otwarcie, otwartości wierzę,
Takżem spadł nizko? — Hola jaszczureczko!
Ostry rozumek, ostre twe słóweczko,
Ale mnie w parę z Albinem nie poda.
Uczysz mnie zwodzić? Chcesz wybiegów? zgoda.
Aniela dobra, ale uprzedzona —
Co ufność nie chce, niech dobroć dokona.
Romans ułożę — jej zrobię zwierzenie —
Na czas kochankę w przyjaciółkę zmienię,
Zyszczę jej litość i wezwę obrony.
Łączy dwa serca sekret podzielony, —
Tak — wzbudzę czucie miłości obrazem,
Zwrócę ku sobie i ustalę razem. —
Otóż to, to jest przyczyna,
To powód wszystkiego złego!
Chodzi, łazi cień Albina,
Płacze diabli wiedzą czego!
Pięćdziesiąt lat jęczy, szlocha,
Pięćddziesiąt lat wzdycha, kocha.
Teraz każda myśleć będzie,
Że to tak się miłość przędzie,
Niby wiekiem życie człeka,
Aby wzdychać mógł pół wieka!
Już łzy lejąc w dzień i w nocy,
Sam się zmienisz we fontannę,
A tymczasem bez pomocy
Ja mam znosić twoję pannę?
Nie kochaj ją tak poddanie,
A wzajemną ci się stanie;
Nie daj władać, rządzić sobą,
A rząd tobie sama przyzna;
Nie nudź płaczem i żałobą,
A zwyciężysz jak mężczyzna.
Inaczej myślą warjaci. —
Bądź zdrów!
Niech cię wszyscy kaci!...
Gdzie poszła?
Ach kto?
Tego nawet nie wie!
(odchodzi za Anielą)
I jemu teraz szkodzę — odszedł w srogim gniewie,
Gdzież mam wylać łzy moje, gdzie podziać westchnienie?
Pałam lat dwa, lat dziesięć — jeszcze się nie zmienię.
Niechaj tylko na chwilę, na cząsteczkę chwili,
Klara patrząc się na mnie, choć trochę zakwili.
Nigdyż, Klaro, nie przyjdzie chwila wypłakana,
Kiedy balsam otrzyma sroga serca rana?
Otrzymać może, ale nie odemnie.
Ja kocham.
Ja wiem.
Zaczekam.
Daremnie.
Błagam.
Dość tego.
Okrutna!
Być może.
Obym mógł przestać kochać!
Daj to Boże,
Żeby raz jeden wypadł kłębek z dłoni,
A Pan za kłębkiem nie byłeś w pogoni;
Żeby raz chustka padła ze stolika,
A Pan za chustką nie leżał na ziemi;
Żebym raz chciała nożyczek, nożyka,
A Pan nie szukał, nie latał za niemi;
Żebym raz mogła jeden kichnąć skrycie,
Nie słysząc wróżby na stoletnie życie!
Nie, to prawdziwie już nie do zniesienia!
Jeśli pragnę uprzedzać wszystkie twe życzenia,
Jeślibym całe życie chciał poświęcić tobie,
Przypisz to mej miłości i swojej osobie.
Ale żem nie mógł zmiękczyć serce nazbyt harde,
Powiedz Klaro, czym przeto zasłużył na wzgardę?
Nie, na wzgardę nie, ja tego nie mówię.
Ach, jeżeli nie wzgarda, jakże się to zowie?
Przykre mi często są jego cierpienia,
Że szczere, wierzę, lecz to nic nie zmienia.
Na głos mężczyzny Klara ucha nie ma,
Nienawiść wszystkim przyrzekła, dotrzyma.
Ach, a w téj nienawiści moja część nie mała.
Nienajwiększa.
Ach Klaro, gdybyś pojąć chciała,
Co się na twe wejrzenie w mojej duszy dzieje,
Pewniebyś serca mego ziściła nadzieje.
Pewniebym nie ziściła.
Nigdy?
Dość już, proszę.
Okrutna! tém słowem śmierć...
Ach, śmierć, śmierć przynoszę!
Wkrótce téj nowéj chluby świat ci pozazdrości.
Żaden mężczyzna dotąd nie umarł z miłości.
Bo żaden nie mógł, ale nie jeden chciał szczerze.
Chęć więc za skutek trzeba wziąść w téj mierze.
Obchodząc zatem śmierć pana Albina,
Moja żałoba od dziś się zaczyna.
Ach dobrześ, widzę, radził szczęśliwy Gustawie!
Cóż radca stanu poradził łaskawie?
Nie kochaj, rzekł, tak czule, a będziesz kochany.
Nie kochaj! proszę, już mu na zawadzie,
Że ktoś jest wierny i w tém szczęście kładzie;
Już go to korci, jużby chciał odmiany.
Dwa lata wzdychasz, płaczesz, a sam nie wiesz czego.
A sam, sam nie wiesz!... słyszał kto co podobnego?
Każda już zechce zadać tak długą pokutę —
A on chce dobę, godzinę, minutę?
Nie daj jéj sobą rządzić...
Nie daj rządzić! brawo!
Nie daj! no proszę, to mi piękne prawo!
A ty nią rządzić będziesz...
Co, co? będziesz rządzić?
A zaraz rządzić, zaraz rządzić chcecie;
Jakże tu ma być porządek na świecie?
Jak? — kiedy jeden stu nauczy błądzić,
A pierwsze słowo: „Nie daj sobą rządzić!“
Jednak słuchać go nie chcę — co każesz, to zrobię.
To radca! to profesor!
Cóż zrobić?
Pójść sobie.
Gadaj — gada, milcz — milczy, idź — idzie, stój — stoi;
A niechże się sprzeciwi, niech się Boga boi!
Bo ta uległość mimo woli, zdania,
I nienawidzieć i kochać go wzbrania.
Anielo! jedno, już ostatnie słowo.
Ach, tym ostatnim dzisiaj końca niema;
Lecz, by ich nadal nie wszczynać na nowo,
Chcę raz ostatni teraz wyznać szczerze;
Że kiedykolwiek, i każdy w tej mierze,
Taką odpowiedź niemylnie otrzyma,
Jaką pan Gustaw dziś odemnie bierze.
Przedsiewzięciu więc, nie swojej osobie
Przypisać całą nieprzyjemność proszę.
Lecz gdy działając w otwartym sposobie,
Niejaką może osłodę przynoszę,
Chcę się spodziewać, że moje wyznanie
Ściśle tajemném dla wszystkich zostanie,
Ponieważ czynię wbrew rozkazom matki,
Która rozumie, że choć znaczne siatki,
Jednak usidlić kiedyś z czasem mogą.
Słowem, mój zamiar zakazała głosić,
Muszę cierpliwie oświadczenie znosić,
Muszę wprzód poznać, nim odprawię kogo.
Równie więc prostą i ja pójdę drogą;
I ja pomimo Radosta rozkazu,
Serce ci moje odsłonię do razu:
Kocham...
Ach, jużem tylekroć słyszała!...
Ależ mi pozwól: — nie ciebie Anielo.
Gdy nas więc chęci przeciwne nie dzielą,
W tobie nadzieja teraz moja cała.
Dziwisz się? — wierzę — lecz tak jest w istocie.
Stryj, który ojca zastąpił sierocie,
Który mym losem od kolebki prawie
Ciągle się dotąd zajmował łaskawie,
Żądał nakoniec nagrody odemnie,
Lecz jakiej, przebóg! — Prośby, łzy, błagania,
Co tylko serce do litości skłania,
Wszystkiegom użył, wszystko nadaremnie;
I w końcu przyrzec stryjowi musiałem,
Wszelkiém staraniem zyskać rękę twoję.
Lecz kiedy dzisiaj z upornym zapałem
Miłość głosiły drżące usta moje,
Ach, mamże wyznać, czy ciebie nie wzruszy,
Balem się skrycie i truchlałem w duszy.
Jakto? ze strachu?
Ach, tak jest, niestety!
I wdzięki twoje i twoje zalety,
Których odkrywam krocie w każdej dobie,
Których niewidzieć wolno tylko tobie,
Co jak powabem, tak szczęściem być mogą,
Mnie, mnie jednego napełniały trwogą.
Zyskać twój uśmiech, przyjazne wejrzenie,
Obudzić w sercu najpierwsze westchnienie,
Nie chlubą, szczęściem — niebem nazwać muszę,
Jednak trwożyło nie moję już duszę.
Miłość to zatém ku innej osobie?
A cóżby mogło bronić przeciw tobie?
Kochałem wtedy, kiedym ciebie poznał;
Ztądto dwuznaczne me postępowanie
Podpadło waszej tajemnej naganie.
Czułem jej słuszność i boleśniem doznał,
Że choć bez winy, jestem jednak winny;
Lecz sama powiedz, byłże środek inny?
Ja tylko śmiało to powiedzieć mogę,
Że w tym zamęcie jednę widzę drogę:
Wyznać stryjowi...
Ach, ileż to razy
Do nóg rzucony i ze łzami w oku,
Wszystko wyznając błagałem wyroku.
Cóż mówi na to?
Powtarza rozkazy:
Ty masz, niestety, zostać moją żoną,
Którą mniej zamiar, więcej wstręt oddala,
A zaś kochankę sercem poślubioną,
Nawet przed sobą wspomnieć nie dozwala.
Dlaczego?
Długiej trzebaby rozprawy.
Lecz krótko mówiąc, dla odwiecznej sprawy
I pojedynku, co ze sobą mieli
Mój stryj i ojciec Anieli.
Anieli?
Imie stosowne, jedno macie obie,
Którego odgłos bijąc w serce moje,
Budzi swym dźwiękiem lube niepokoje.
Ztąd jakiś pociąg zaraz w pierwszej dobie,
Jakby ku siostrze, uczułem ku tobie.
Dziwnie!
O gdyby ja tylko kochałem,
A męki moim tylko były działem!
Ale czuć zawsze, że każde szarpnięcie
Echem bolesném powtarza się skrycie
W drugiej istocie, droższej nam nad życie,
To wszelkich cierpień przechodzi pojęcie!
To przeciw sobie zwraca własną rękę,
By zgasić czucie i wzajemną mękę!
Panie Gustawie! co to jest... o Boże!
Zabić się, zabić! to bardzo nieładnie,
To grzech, wielki grzech; kto w niego popadnie,
Na tamtym świecie wiecznie cierpieć może.
Ratuj mnie.
Będę, będę, lecz czy mogę?
Możesz.
O śmierci nie będę słyszała?
Nie.
Ja się jeszcze dotąd trzęsę cała.
Chcesz więc?
Ale jak?
Ja ci wskażę drogę:
Wstaw się do matki...
Dobrze, ja się wstawię.
Niech mi przebaczy.
O, przebaczy pewnie.
Proś!
Będę prosić, błagać, płakać rzewnie,
Aż mi przyrzeknie pomagać w tej sprawie.
Lecz nie rozpaczaj, mój panie Gustawie.
W twojém więc ręku szczęście, życie moje.
W mojém? — Dla Boga!
Matka uproszona...
Ach będzie, będzie, tego się nie boję.
Lecz koniec końców, cóż potrafi ona?
Stryja przebłaga,
Prawda, wyśmienicie!
Biegnę bez zwłoki, tu idzie o życie.
Przebóg! nie teraz — miałaby przyczynę
Oskarżać stryja o zbyt wielką winę,
Że twą spokojność, nawet przyszłość całą,
Chcąc mnie powierzyć, narażał zbyt śmiało.
Toby ich przyjaźń niemylnie zerwało,
A ja nieszczęsny, cel gniewu stron obu,
Cóżbym mógł zrobić, jak wstąpić do grobu!
Ach, cóż więc czynić?
Chcesz mi pomódz?
Chętnie.
Zostańmy zatém tak jak do téj chwili:
Ja niby zawsze zakochany w tobie,
Ty na tę miłość patrząc obojętnie;
A później, gdy nas już będą naglili,
Głośne, wyraźne oświadczenie zrobię.
Ty mi odmówisz w podobnym sposobie;
Tym zwrotem twoję matkę to nie zdziwi,
A mój stryjaszek choć się nieco skrzywi,
Brak posłuszeństwa zarzucać nie będzie.
Wtedy dopiero wzywam twej obrony,
Przebłagasz matkę, oświecisz w tym względzie.
Rozumiem, dobrze.
Więc bez nienawiści?
Będę się cieszyć, jak się nasz plan ziści.
Pamiętaj zawsze postępując śmiele,
Ile ci ufam, jak zwierzyłem wiele.
Jeśli opuścisz w tej smutnej potrzebie,
Ja w świecie nie mam nikogo prócz ciebie.
W tobie jedyna opieka, obrona,
Bez ciebie szczęścia nadzieja stracona.
O, niech z twej ręki Anielę otrzymam,
A dosyć czucia, dosyć życia nie mam,
Bym mógł odwdzięczyć dobro mi nadane,
Com go niegodny, lecz godnym się stanę.
Słyszał.
Co? słyszał?
Brawo dzieci, brawo!
Przebacz mi Stryju!
A! a to co znaczy?
Kiedyś już słyszał, łajże mnie, a żwawo.
Guciu!
Gniewaj się. (głośno) Lituj się rozpaczy!
Niech mnie twa ręka srodze nie odpycha!
A gniewajże się Stryjaszku, do licha!
Słuchajno, trzpiocie.
Lepiej, to zamało.
Czyś ty oszalał?
Dobrze. (głośno) Już się stało!
Tego już nadto!
Wszystko jej wyznałem.
A nuże teraz! z największym zapałem.
A do stu katów!
To, to, to!
Drwisz sobie!
Stryju mój, Stryju! chcesz mnie widzieć w grobie.
Dosyć tych żartów, dosyć już mój panie;
Rób sobie, co chcesz, niech się co chce stanie,
Ja szalonemu nie chcę szukać żony.
A to waryat, wyraźnie szalony!
Cóż teraz będzie?
Ścierpły mi kolana.
Nie dał się zmiękczyć.
To rzecz niesłychana.
Może nie słyszał.
Jakto, może?
Może.
Samaś mówiła.
Nie, jam się pytała.
Więc bez potrzeby ta utarczka cała,
I w najmniej dobrej wyprawiona porze,
Bo że nie słyszał, jestem pewny prawie,
Lecz o co idzie łatwo teraz zgadnie.
Wszystko zerwane niewczesnym zapałem.
Tak mnie znienacka i tak podszedł zdradnie!
Cóż ja nieszczęsna pomogę w tej sprawie!
Mojego planu powierzyć nie chciałem.
Jakże też można w porywczym zapędzie
Zniszczyć od razu, cośmy przedsiewzięli!
Biedna Aniela ileż cierpieć będzie!
Jakże nie kochać tej lubej Anieli?
Kochać ją trzeba.
Poprzysiągłem sobie.
Ach! chętnie wierzę.
W tém moje życzenie.
Sama więc widzisz: w tobie, tylko w tobie
Pomoc mam jednę, a wszystkie nadzieje.
Cóż ja pomogę i cóż ja odmienię?
Radost tak dobry, dziś zemstą goreje.
Jeśli nie słyszał, wszystko ja naprawię.
Nie trać więc czasu; idź panie Gustawie.
Ty zaś unikaj wszelkiej z nim rozmowy,
Ale się staraj, abyśmy po chwili,
Dla dalszéj jeszcze w tym względzie umowy,
Znowu sam na sam tu ze sobą byli.
I obyś zawsze, ciągle pamiętała,
Że w twojém ręku moja przyszłość cała,
A nawet więcéj i szczęście Anieli,
Z którą już w świecie nic mnie nie rozdzieli.
Dziwnie — i dziwnie! Brzmią mi jeszcze uszy
Słowami, dotąd nieznanemi duszy.
Jak on ją kocha! i pewnie nie zwodzi:
Wszystko, co powie, wzrok jasny dowodzi.
On z nią szczęśliwy, ona z nim szczęśliwa,
I na czémże im, na czem jeszcze zbywa?
Jednego słowa do szczęścia im trzeba,
A do jakiego, do jakiego! — Nieba!
Ufają sobie, kochają się szczerze;
Jestżem szczęśliwsza, że w miłość nie wierzę?
Jednak ta miłość jest, trwa, dowiedziona...
O Boże! serca nie czuję śród łona.
Czegoż tak dumasz? Piszesz dzieło może?
Ach Klaro, Klaro, żebyś ty wiedziała!...
Lecz twoja przyjaźń zdradzić nas nie może,
Wszystko ci powiem — krótko więc — rzecz cała
Gustaw już nie mnie, lecz kocha Anielę.
Kogo?
Anielę; ale Radost broni;
To wielki sekret, nie wydaj, dla Boga.
Ależ nic nie wiem.
Bo to już za wiele.
Co?
Ta zawziętość, nienawiść zbyt sroga.
Czyja?
Radosta.
I do kogo?
Do niej.
Ależ...
Nie dręcz się obawą daremną:
Gustaw się wcale nie chce żenić zemną.
To źle, mężczyzna powinien chcieć zawsze,
Ażeby poznał, jak kobiety gardzą,
Zwłaszcza ten Gustaw, co to uczy rządzić.
On i tak biedny!
Biedny?
Musiał błądzić.
Wzbudził więc, widzę, uczucia łaskawsze.
Ja wszystkich mężczyzn nienawidzę bardzo,
Ależ on swój los w moje ręce składa:
Bronić go muszę.
Tak? I bronić rada.
Rada nie rada, zdradzić go nie mogę.
Zdradź go, zdradź moja duszko! zdradź sułtana.
Nigdy, przenigdy!
Ja tobie pomogę.
A taż Aniela tak szczerze kochana?
Znowu nic nie wiem.
Wszystko ci wyjaśnię.
Mówże.
Gdzie Mama?
Wołała cię właśnie.
Ona tak dobra, i jej wszystko zwierzę,
Jej tylko jeszcze, a więcej nikomu.
Moja Anielko, niech cię Pan Bóg strzeże
Byś z męzkich sideł nie poniosła sromu;
Ja twą nienawiść już słabnącą widzę.
O, jak cię kocham, ja ich nienawidzę.
Panno Anielo!
Ależ... panno... proszę...
Hm, hm! spłoszone — coś tu znać Gustawa
Gotówbym przysiądz, że to jego sprawa.
Oj Guciu, Guciu! kiedyś ja przepłoszę!
Czekajno, czekaj!
Chodź, chodź, mam cię ptaszku.
Coto znaczyło to: Przebacz Stryjaszku?
To tak.
Jakto, tak?
Ot tak!
Co to znaczy:
Ot tak?
Niby — nic.
Nic?
Nic.
To nic było:
Przebacz Stryjaszku, lituj się rozpaczy?
Ach, to rzecz jasna: w miłości niemiło.
Kiedy się czasem (bo któż to zaprzeczy?)
Kłótnia lub sprzeczka, albo z innej rzeczy,
W potęgę czucia moc niby mająca,
Sama od siebie walczy lub potrąca,
Ztąd koniec końców, kres wszystkich igraszek —
No, to rzecz jasna — rozumie Stryjaszek?
(chce odejść)
Ale czekajno — ja nic nie rozumiem.
A ja wyraźniej powiedzieć nie umiem.
Czegożeś klęczał jakby do pacierzy?
To mi Stryjaszek nie wierzy? nie wierzy?
Kiedy tak — dobrze — dobrze — wiem co zrobię —
Każę zajechać i pojadę sobie.
Janie! Hej!
No, no, Guciu, Guciuniu mój!
Kiedy ja mówię!...
Już, już, już, stójno, stój.
Ja się tłómaczę dobrze, jasno, szczerze.
Już, już rozumiem, już wszystkiemu wierzę.
A to saletra! skra, ogień, płomienie!
Luby Stryjaszku!
Ach, Guciu mój luby,
Nie słuchasz rady.
I słucham i cenię,
A co wykonam godne będzie chluby.
Lecz czemu Klara....
Ach Klara, ta Klara,
To jest prawdziwie boska na mnie kara.
Wszędzie jej pełno, we wszystkiém zawadzi;
Przytém zawzięte, jak kogucik młody,
Kikiki zawsze, (pokazując) a tak w górę sadzi!
I wiesz Stryjaszku, dla powszechnej zgody,
Wiesz co?
Naprzykład?
Żeń się z nią.
Szalony!
Zrób mi tę grzeczność.
Pomysł godny głowy.
Bardzo mi bruździ.
Dlatego ja stary?...
Bruździć nie będzie, nie bruźdź ty z twej strony.
Nacóż Albina przez jakieś namowy
Chcesz jej zbuntować?
On już zbuntowany.
Jakto?
W Anieli jak kot zakochany.
Kto? Albin?
Albin.
A, to nie do wiary!
Tak, tak ją kocha, ledwie że nie skona;
Niema gadania, to rzecz dowiedziona.
Albin, ten Albin!
O, nie wszystko złoto,
Co się nam świeci — o, to sztuczka płocha:
Jednej przysięga, a w drugiej się kocha.
Ale z Anielą jakże idzie tobie?
(zakładając ręce).
Co to Magnetyzm?
Ma... Magnetyzm?
Coto?
Co? Powiedz!
Ale zkąd o tém w tej dobie?
Magnetyzm, mówią, jestto wolna władza,
Co z ciała w ciało zdrój życia wprowadza.
Jeżeli zatem mam zarodne siły
Ogień swój własny w obce przelać żyły,
Dlaczegóż miałbym w pięknej, młodej duszy,
Czystej jak śnieżek, co świeżo przypruszy,
Przez silną wolę, pałające tętna,
Własnego czucia nie wycisnąć piętna?
Jeśli rozumiem, niech mnie piorun trzaśnie!
Kocham i będę kochany; to jaśnie?
Jaśnie, wyraźnie, lecz trochę za śmiało.
Śmiałość przed szczęściem, jak szczęście przed chwałą!
Będziesz kochany, ale nie bądź trzpiotem.
O mój Stryjaszku! tobie myśleć o tem.
Ach, czyż nie myślę i nie smażę głowy?
Ja też ci zawsze dziękować gotowy.
Dziękuj kiedy chcesz, lecz się popraw razem.
To się już stało za twoim rozkazem.
I dobrze skończyć mam wszelką nadzieję,
Byleś nie zważał, co się z nami dzieje;
W zgodzie czy kłótni, we wrzawie czy ciszy,
Niech oko drzémie, a ucho nie słyszy.
Cóż z tego będzie?
Co będzie? (ściskając go) Wesele.
(wybiega).
Rozsądku mało, pewności za wiele.
Zawiąż! (do siebie) Stało się — kocham ją szalenie —
Lecz ona? —
Wcale nic...
Jakto nic?
Niema
Tu nic.
Na ręku! — Wiąż tylko — (chodzi, do siebie) Hm, sprzyja,
Ale jak będzie, gdy rolę odmienię? —
Jak? kiedy zacząć?
Niech się pan zatrzyma.
Zatrzymać — pewnie — Węzeł jest —
Jest panie.
Lecz jak rozwiązać?
Za koniuszek.
Janie!
Słucham.
Głupiś.
Tak?
I nie tę zawija!
Lewą nie piszę.
Któraż ręka boli?
Co ci do tego — na, masz: zawiąż prawą.
(do siebie)
Pierwszy raz kocham.
Ależ panie...
No, a żwawo!
Inna to miłość.
To ta sama.
Kłamiesz.
Lewa.
A, ręka — no — jakże powoli.
Będę kochany... Aj, rękę mi złamiesz!
A którą, panie?
Puść już, do kaduka!
Wiązać nie sztuka.
Ale milczeć sztuka.
Już czuję wilgoć, zbliża się fontanna!
Albinie smętny! jak rosa poranna,
Tak mgła z łez twoich napełnia dom cały.
A jednak mojej nie zmiękczyły skały!
Nim się więc staną saletrzanym kwasem.
Inny ci sposób poradzę tymczasem.
Poradź mi, poradź, a lepiej niż rano.
Źleżem poradził?
Bóg to będzie sądzić.
Cóż ci się stało?
Drzwi mi pokazano.
Radź mi więc, radź, tylko nie każ rządzić.
Pierwej pocieszę.
Mnie?! pocieszyć! Nieba!
Klara cię kocha.
Zbyt bolesne żarty.
Ręczę.
Nie wierzę.
Przysięgać ci trzeba?
Jak wiesz?
Cóż to jest? Chcesz, nie wierz uparty,
Ale nie żądaj, bym zdradzał zwierzenie.
Ach, ach! Gustawie! słów nie mam... łzy moje...
Cyt, cyt Albinie.
Kocha mnie?
Szalenie!
Cóż teraz będzie?
Albina ożenię.
Mnie, mnie? z nią? — z Klarą?
Ale jak nastroję,
Tak ty grać będziesz — przyrzekasz mi święcie?
Dobrze, cóż robić?
Zwalić przedsięwzięcie,
Które twych nieszczęść przyczyną się stało,
A potém zmusić by prawdę wyrzekła.
Szczęścia za wiele!
Trzebaż ci tak mało?
Z nią?! wielkie nieba!
Nudnyś, wielkie piekła!
Cóż chcesz!
Słuchaj mnie.
Słucham.
Daj jej uczuć,
Że inną kochasz.
Przebóg! nie kończ, ginę.
Czas jakiś!
Nigdy!
Dzień.
Nie chcę.
Godzinę.
Wprzód umrę.
Mrzyj więc.
Nie zmienię mych uczuć.
No, to udawaj, żeś je zgasił w sobie.
Nie mogę.
Nareszcie że kochasz nie tyle.
Udawać?
Trochę.
Nie ufam mej sile.
A bogdajżeś pękł! (do Albina) No, to milcz.
Jak długo?
Dzień jeden.
Milczeć?
Nie mdleć.
Dzień?
Nie wzdychać.
Nie wzdychać? (po krótkiém milczeniu) Ciężko na mnie.
Razą drugą
Wszystko odzyskasz; i po całej dobie
Będziesz mógł jęczeć, płakać, wzdychać, kichać,
Tylko nie teraz, nie teraz, u licha!
A gdy nareszcie, jak ty każesz, zrobię,
Gdy pozna Klara, że Albin nie wzdycha?
Wtedy Albina ożenię, ożenię.
Do jutra?
Ale zupełne milczenie.
Dobrze.
Daj słowo.
Ale.....
Dajesz?
Daję.
A teraz bądź zdrów, (ściskając go) kochaj mnie. (obracając ku drzwiom)
Idź sobie.
(Albin odchodzi)
Tak zatrudnienie dla Klary sposobię.
Kocha go, czy nie — pewnie jest ciekawa;
Zajmie ją zatem ta odmienna sprawa,
A nim jej dojdzie po zakrętach wielu,
Ja krok po kroku zbliżę się do celu.
Słyszał Radost?
Nie słyszał.
Ach, oddycham przecie!
Wszystkom naprawił.
Ginęłam z bojaźni.
Tyle dobroci tak rzadkiej w tym świecie,
Tyle dowodów troskliwej przyjaźni,
Ileż wdzięczności nie obudza we mnie?
Cóż uczyniłam wdzięczności godnego?
Chcesz dobrze czynić.
Wszak to tak przyjemnie.
Masz dziś sposobność.
Proszę wskazać drogę.
Rękem skaleczył.
I bardzo?
Nic złego,
Lecz pióra całkiem utrzymać nie mogę.
Gdybyś w tym razie zastąpić mnie chciała.
Pisać? i co?
List.
List! Ach nie!
Dwa słowa.
Dwa — a do kogo?
Do mojej Anieli.
CO? takie listy jabym pisać miała?
I cóż wtem złego?
Daremna namowa.
Rękem skaleczył.
To może kto drugi...
Ach, któż na świecie moje troski dzieli?
Komuż się zwierzyć? gdzie błagać usługi,
Kiedy przed tobą daremnie się żalę?
Cóż ja mam robić? (po krótkiém milczeniu) To nie pisać wcale.
Jeszcze, Anielo, w kwiat życia bogata,
Znasz tylko rozkosz, a nie znasz cierpienia;
Jeszcze, szczęśliwa, nie znasz oddalenia!
Nie wiesz, że wtedy cały ogrom świata
Jeden punkt tylko dla nas w sobie mieści,
A tym jest chwila spodziewanej wieści.
Nie wiesz jak wtedy śledcze oko płonie,
Jak każdy szelest dech zapiera w łonie,
I jaka boleść gdy mija godzina —
Z nią wprzód spłacona pociecha jedyna.
Otóżto miłość! kochajże tu, proszę!
Ach kochaj, kochaj; boskie to rozkosze!
Ach nie!
Dlaczego?
Nie wiem, lecz się trwożę.
Trwożysz?
Lękam się...
Jak dziecie lekarza,
Który mu jednak życie wrócić może. —
Ach, obojętność naturę znieważa:
Dusza niezdolna, wybrać, kochać inną,
Zimną rachubą każde czucie zaćmi;
Dla niej jest niczem dla drugich być czynną,
Dla niej łza niemą — ludzie nie są braćmi. —
Lecz gdy miłością serce moje bije,
Gdy powiem: kocham — wtenczas tylko żyję,
Żyję szczęśliwy, i w lubym zamęcie
Świat do podziału pociągam w objęcie.
Tak, gdyby miłość mogła być prawdziwa.
Miłość jest jedna...
Udawań tysiące.
Wyrzec się światła, bo i ciemność bywa?
Wyrzec się każą pozory mylące.
Ach, nie wierz zresztą tej pieszczocie wzroku,
Gdy zwolna sunąc, spocznie w twojem oku;
Tej drżącej dłoni, kiedy ciebie blizka;
Nie wierz głosowi, co się w serce wciska.
Lecz własne czucie niech się wiarą stanie:
Ta czułość tęskna, to błędne żądanie,
A zwłaszcza pociąg nieodmienny losem
Równego czucia jest tylko odgłosem. —
Wierz mi, są dusze dla siebie stworzone:
Niech je w przeciwną los potrąci stronę,
One wbrew losom, w tym lub tamtym świecie,
Znajdą, przyciągną i złączą się przecie.
Tak jak dwóch kwiatów obce sobie wonie,
Łączą się w górze, jedna w drugiej tonie.
I cożto powiedz, zaraz w pierwszej chwili
Wzbudziło we mnie tę ufność ku tobie?
Co ośmieliło, że zwierzenie robię,
Jeśli nie serce, co nigdy nie myli?
Ach czyliż zdradzić jest kiedy kto w stanie?
Klara najpierwsza.
Zbyt błędne mniemanie.
Ile mnie złego, tyle jej korzyści.
Komu? co? Klarze?
Radost ją zaślubi.
Radost? —
Jak tylko zamiaru nie ziści,
Przez zemstę ku mnie z Klarą się ożeni,
Mnie wydziedziczy i na zawsze zgubi.
To być nie może.
To się nie odmieni.
Ona nie zechce.
To już ułożono.
I wstręt jej szczery....
Szczery czy nieszczery,
Radost majętny, ojciec Klary chciwy,
Niema co gadać — jak dwa a dwa cztery —
Nie dziś, to jutro będzie jego żoną.
Ale jej śluby?
Śluby? — sen prawdziwy!
I ty, Anielo, rzuć tę ciemną drogę,
Póki czas tobie: a ja przestrzedz mogę.
Lecz powiedz szczerze: kiedy polot myśli,
Obraz nam szczęścia czasami zakreśli,
I zdobi błahe, lecz lube utwory
W kwiatów marzenia najczystsze kolory. —
Cóż ściąga światło, w całym blasku stawa,
Jeśli nie miłość i stała i prawa:
Miłość szlachetnej przewodząca parze
Z łona rodziców przed ślubów ołtarze. —
Ach, być kochanym wszyscy szczęściem głoszą,
Mem zdaniem kochać jest większą rozkoszą.
Los kilku istot zrobić swoim losem,
Czuć i żyć tylko drogich dusz odgłosem,
Dla dobra innych cenić własne życie,
Dla nich poświęcić każde serca bicie,
Światem uczynić najmniejszą zagrodą,
Tam mieć cel życia i życia nagrodą,
I kończąc cicho wytknięte koleje,
Za grób swój jeszcze przeciągnąć nadzieje, —
Otóżto szczęścia rzetelne zalety:
I ty, ty wyrzec chcesz się ich, niestety!?
Nigdy, przenigdy... (miarkując się — z czułością) Ach, ja nie wiem jeszcze...
Ale chcę pisać, niech się moje zdanie
Jednej łzy w świecie przyczyną nie stanie;
Niech w szczęściu drugich własne dziś umieszczę.
Chcesz pisać? będziesz? O drogi aniele!
Jak wiele czynisz, jakżem wdzięczen wiele!
- (całuje ją w rękę)
O, gdybyś mogła w mojém sercu czytać!
Ależ Gustawie!
Lecz nie chciej się pytać:
Więcejbym wyrzekł, niż wyrzec potrzeba...
Pióro i papier... (z zachwyceniem patrząc na nią i trzymając rękę)
Dlaczegoż, o Nieba!
Takim sposobem?.... Lecz ty mnie zrozumiesz:
Umiałaś pojąć i przebaczyć umiesz.
(całuje w rękę i nagle odchodzi)
Nienawidzieć! tak! — każda plecie, baje,
Ale nie takto łatwo, jak się zdaje. —
Z gniewu w nienawiść droga bardzo bliska,
Kiedy dotknęła jaka czynność zdradna,
Lecz kiedy czule kto nam rękę ściska,
Jak mamę kocham, nie potrafi żadna.
Kto tu był?
Jakto — kto?
Kto tu był z tobą?
Gustaw przechodził.
Rozwodził swe żale?
Trochę.
Tak długo mówiliście z sobą.
O, jak cię kocham, tak nie długo wcale.
I cóż nowego?
Nie dasz temu wiary:
Wszak jedném słowem, chce się żenić z tobą.
Ze mną? (skacząc i klaszcząc w ręce) Ototo! ototo mi radość!
Toż będę dręczyć i męczyć bez miary.
O panie Guciu, będziesz ty miał zadość!
Ale nie Gustaw — Radost.
Radost stary?
Radost. — Hm! Gustaw!
Ja nie chcę.
Ja wierzę.
Ja nienawidzę.
Wbrew twej nienawiści,
Jak Gustaw jego zamiarów nie ziści,
Przez zemstę tylko z tobą się ożeni.
I któż mnie może przymusić w tej mierze?
Ojciec twój, ojciec, co tak złoto ceni;
A Radost bogacz — rzeczą dowiedzioną:
Niema co mówić — będziesz jego żoną.
Otóż nie będę! — Otóż się nie boję —
Ma ojciec wolę, ja mam także moję —
Nie boję się... nie... (w płacz) cóż ja teraz zrobię! —
Jak raz mój ojciec co ułoży sobie,
To wszystko za nic, — to ratunku niema.
Jakoś to będzie.
Idź ty za Gustawa.
A nasze śluby?
Niechże je dotrzyma
Jedna przynajmniej, gdy nie możem obie.
Lecz Gustaw kocha.
O nieszczęsna sprawa!
Pójdę do Cioci.
Powiedz, a w sekrecie;
Idź, nie trać czasu.
Poradzi mi przecie;
Nie da mi umrzeć przy tym starym gracie.
Idź, idź, zbyt droga każda nam godzina.
Wolę już klasztor, albo i Albina.
(odchodzi)
Słuchajno Klaro! Klaro! — otóż macie!
Odeszła. — Chciałam zasięgnąć jej zdania
Względem owego dziwnego pisania;
Krzyczałam, — ale kiedy nie słyszała,
To cóż mam robić: — już będę pisała.
Otóż jest wszystko, bierzmy się do dzieła.
Przestrzegłam Klarę.
Przednio! (głośno) A jak powie?
Komu, i na co?
Mojemu stryjowi.
Ja ręczę za nią.
Jakże to przyjęła?
Rzewnie płakała.
Ja tym łzom nie wierzę.
I któż jej winien? Albin kochał szczerze.
I dotąd kocha.
O, nie kocha wcale.
Ja to wiem lepiej.
Kocha, lecz nie Klarę.
Kogoż?
Hm! kogo?
Zamilczę w tej mierze.
Bajkę ktoś zrobił, proszę mi dać wiarę.
Albin nasz sąsiad, bawi tutaj stale,
Wiemy gdzie bywa, jego związki znamy.
Kiedy więc z sobą szczerze mówić mamy:
Albin się kocha — lecz się kocha w tobie.
We mnie?
Tak, w tobie; — ledwie że nie skona,
Niema co gadać, — to rzecz dowiedziona.
Ależ dla Boga, tak nagle, w tej dobie....
Zmienił się zwolna, bo możnaż lat tyle
Wzgardę odbierać w tak przykrym sposobie,
A miłość w jednej zachowywać sile?
Możnaż przy tobie lube spędzać chwile,
Twą dobroć, wdzięki.... a jednym wyrazem,
Możnaż cię poznać i nie kochać razem?
Powiedzże sama.
Zabawne pytanie!
Mnie zatém kocha?
Ale ja ci radzę,
Nie wierz mu wcale — zmienne to kochanie,
Które w odporze czerpa swoję władzę.
Klarze przysięga.
Ze snu jeszcze drzémie.
Wzdycha.
Przez grzeczność.
Płacze.
Nałóg.
Ale....
Pewnie.
Piszmy więc.
Anielo kochana!
Pisz z łaski swojej.
Myli mnie to imie.
Mnie? kocha?
Czyliż Albinowskie żale,
Dary wzgardzone, niegodna odmiana,
Zająć potrafią, pochlebiać ci mogą?
Czym zasłużyła na takie pytanie?
Przebacz, zbłądziłem uniesiony trwogą,
Bo ja wiem, jakiej duszy twojej trzeba;
Ukocha więcej, niż wyrazić zdoła,
Choć każdy wyraz miłością się stanie.
Piszmy więc.
Piszmy — „Dobroci Anioła
W naszém nieszczęściu zsyłają nam nieba:
Wziął pióro w rękę nieść ulgę tęsknocie“....
Ależ mnie tego pisać nie wypada.
Wszakto ja piszę — a potém, w istocie,
Jakież ci imie moje serce nada,
Za twoję dobroć, za dobrodziejstw krocie?
Piszmy więc.
Piszmy — „Nie bądź już w obawie;
Osoba, z którą stryj chciał mnie ożenić,
Nienawidzi mnie“....
Nie, panie Gustawie.
Jakże napisać?
Potrzeba odmienić.
Popraw, jeśli chcesz.
O, chętnie poprawię.
„Sprzyja.“ (biorąc za rękę) Czy pewnie?
Trzebaż słów koniecznie?
Znasz mnie więc teraz.
I jak!
To poznanie
Czy kiedyś, z czasem, przyjaźnią zostanie?
Jest i zostanie.
Zawsze? wiecznie?
Wiecznie.
Dosyć już tego, precz wszelkie ukrycie!
Kocham Anielo, kocham cię nad życie.
Jakto?
Pisz z łaski swojej.
(po krótkiém milczeniu przypominając sobie).
Jak tam było?
Kocham.....
Ach powtórz!
Kocham cię nad życie;
Wszak tak? a dalej?
Dalej? — Wierzyć miło.
Piszmy więc.
Piszmy — lecz błądzisz w wymowie.
Niech głos czuć daje myśl zamkniętą w słowie,
A wyraz: kocham, obowiązki człeka
Ku sobie, ludziom i stwórcy wyrzeka;
Możnaż ozięble wymówić go kiedy?
Ty kochasz matkę, brata, przyjaciela,
Ja ciebie, ty mnie; dla próby więc tedy
Całą mu wartość niech twój głos udziela,
I ku mnie zwróci.
Kocham.
Czucia mało;
Ja ciebie kocham.
Kocham.
Zbyt nieśmiało.
Ach kocham, kocham.
Coraz lepiej, brawo!
Powtarzaj często, douczysz się wprawą.
Piszmy więc.
Piszmy.
Ktoś idzie.
Nie.
Słyszę.
Na potém.
List! list! (wracając) Jak on dobrze pisze!
Cudzy sekret rzecz święta!
Nie, nie, mówcie sobie
Co chcecie, moje panny, ja najlepiej zrobię,
Jak się spytam Radosta; to najkrótsza droga,
To nam wszystko wyjaśni.
A Gustaw? dla Boga!
Gustaw bajek narobił — że się kocha, wierzę,
Lecz żeby Radost miał być wiadomym w tej mierze,
I wiedząc, tu wprowadzał, temu nie dam wiary.
Gustaw pewnie, jak każdy, ma swoje przywary,
Ale młody, przystojny.
Myślałam toż samo.
I podobać się może.
Może, moja Mamo.
I wiem, że jego serce lepsze niźli głowa.
Ach, lepsze, moja Mamo.
I przykrość gotowa,
Gdyby ci się był Gustaw podobał choć trochę?
Nie i nie; na Radosta sprawki to za płoche.
Ale ja u nóg jego widziałam Gustawa.
I to prawda.
Ich słowa.
Ich sprzeczka..
Dość żwawa.
Ktoby się był spodziewał po takim człowieku!
No proszę! — mścić się jemu! — żenić się w tym wieku!
Moja Mamo kochana! nie dawaj mu Klary.
Wprzód wiedzieć muszę jakie są ojca zamiary,
I ojcu, a nie córce radzić mi wypada.
Niech ją teraz przynajmniej wesprze twoja rada.
Ach, cóż ja teraz pocznę w tej ciężkiej niedoli?
Może ojciec nie zechce iść wbrew twojej woli.
A jak zechce, jak zechce?
Słuchać trzeba będzie.
To pociecha! to ojciec!
Nie gań go w tym względzie;
Chce twego szczęścia.
Piękne szczęście, proszę Cioci,
Stary mąż.
Ale dobry.
Co mi z tej dobroci!
Zapomniałaś, żeś jeszcze pod ojcowską władzą,
Że nie wszyscy jak Albin uwodzić się dadzą;
A znając twego ojca, łatwo zgadnąć było,
Że ta wzgarda Albina nie będzie mu miłą;
I chociaż od zamęścia uwolni tym razem,
Wkrótce może przykrzejszym zmusi cię rozkazem.
Ten Radost tak się zdawał nie pragnący żony!
Młody Albin przynajmniej miłością wiedziony;
I mam iść za mąż gwałtem, to wolę Albina.
Otóż i Radost właśnie.
Już wzdychać zaczyna.
Nie mogę z nim rozmawiać po takiej usłudze.
Zaraz mu służyć będę.
(odchodzi).
Ja się tu nie znudzę.
Cóż tam tak myślisz? o mężczyzn zagubie?
Myślałam właśnie, co wyjawić lubię:
Że, gdybym kiedy była przymuszoną,
Mimo mej woli zostać czyją żoną,
Świat biedniejszego nie miałby człowieka!
Ej, do kaduka! I cóżto go czeka?
Same zabawy, gry, uczty i bale.
No, to nic złego, będziesz się bawiła;
Owszem, wesołość ja sam zawsze chwalę.
To nie chcę zabaw.
I spokojność miła.
Strwonię majątek.
Jak mąż nim obdarzy.
Wydrę, a stracę.
Zwycięży mocniejszy.
Stroić się będę.
Strój zawsze do twarzy.
To nie chcę strojów.
To wydatek mniejszy.
Ależ ja zawsze na przekor mu zrobię;
On tak, a ja siak — on sobie, ja sobie —
Mąż śpi, ja gadam — mąż gada, ja ziewam —
Wzdycham gdy wesół, kiedy smutny śpiewam,
Trącam, gdy pisze, a krzyczę, gdy czyta;
Mąż tak, a ja siak — ząb za ząb — i kwita!
A ma podagrę, depcę mu po nodze.
Ej do kaduka! nie stanę na drodze.
Lecz taką rzeczą grzesznik to nie lada,
Co dla pokuty zechce cię za żonę.
Chybaby znowu, jak tamten powiada,
To szczęście dla mnie było przeznaczone.
(śmieje się)
Otóż go macie.
Gdyż ja się nie boję;
Słowom nie wierzę, a znam serce twoje.
Ja nie chcę, nie chcę. (w płacz) Cóż będę robiła!
Nie bądźże dzieckiem.
Obym jeszcze była!
Patrz na mnie....
Znam, znam....
Na pana młodego
Czy się przydaję? co? (podskakując) hulać po ślubie!
(śmieje się)
Wszakci to żarty.
Ja żartów nie lubię.
No, nie płacz, nie płacz, nic nie będzie z tego,
Nic, a na dowód przyszlę ci Albina.
To śmieszna sprawa i dziwna dziewczyna!
Tak, żarty, żarty, niema ich w tym względzie;
Jak się ożeni, to żartów nie będzie.
Klaro!
Anielo!
Wiesz ty?
Co?
Ja mniemam,
Że ta Aniela jest bardzo szczęśliwa.
Daj mi tam pokój! teraz czasu nie mam.
Niech sobie szczęścia ile chce, używa.
Tak być kochaną!
Jak Gustaw powiada.
Cóżby mu z kłamstwa?
Co? pochlebia dumie.
Ach, kto być wdzięcznym, ten i kochać umie!
Ty go nie słuchaj, taka moja rada.
Nie wiesz jak miło, gdy czucia pieszczące
Z godnym zapałem męzka pierś wygłosi:
To w uszach łechce, to coś w oczach parzy,
To biegnie, biegnie, jakby dreszcz po twarzy,
To z twarzy w serce, to jak krople wrzące,
Z serca się w górę, w górę, w górę wznosi,
I tak tu ściśnie, tak w gardle zadusi,
Że koniec końców westchnąć cię przymusi.
Jakie ty dziecko! Tobie to nowina,
Lecz nie mnie, duszko — wszakci mam Albina.
Oho! już po nim.
Co?
Ciesz się.
Czém?
Zmianą.
Jego?
Nie kocha.
Mnie?
Ciebie.
Zkąd to wiesz?
Wiem od Gustawa.
Wszak jeszcze dziś rano
Wzdychał.
Przez grzeczność.
Błagał.
Nałóg.
Pewnie?
Nawet ci powiem...
Cóż mi jeszcze powiesz?
Że mnie nieszczęsnej ten ciężar przypada.
Tobie?
Mnie.
Ciebie kocha?
Tak powiada.
Wierz tu mężczyznie! — Jak bóbr płakał rzewnie,
Błagał, przysięgał, od miłości ginął,
A koniec końców, chorągiewkę zwinął.
Widzisz, jak dobrze, że my nie kochamy —
Prawda, Anielo?
Chodźmy już do Mamy.
Prawda, Anielo?
Dali do obiadu.
Nie kocha. (śmieje się z przymusu, potém w gniewie) To wąż, i wąż pełen jadu.
Guciu! na miłość Boga! jedynego Boga!
Przyznaj się, tyś coś zbroił?
Zkądże taka trwoga?
Ja się teraz już kocham, szaleństwa nie zrobię,
Ja widząc mój rozsądek, dziwię się sam sobie.
Obym ja się mógł dziwić choć na pół godziny!
Cóż więc znaczą te wszystkich powarzone miny,
Zacząwszy od Dobrójskiej? — na ciebie ladaco,
Że się krzywi, to dobrze; ale na mnie za co?
Siedzieliśmy u stołu jakby w trzynaścioro,
I wszystkim czas dość krótki szedł diable niesporo.
Aniela jakaś drżąca, to blednie to płonie;
Matka oka nie spuszcza, wzrok jej w córce tonie;
Klara śmieje się, trzepie, lecz w ciągłym przymusie;
Albin wszystkie już kwiatki przeliczył w obrusie;
Ty także nie swój, piłeś tylko po swojemu;
Ja zaś nic nie pojmując, dziwiąc się wszystkiemu,
Jeden ponoś rozsądny przy całym obiedzie,
Siedziałem między wami jakby Piłat w Credzie.
Miłość, Stryjaszku, miłość, to cała zagadka.
Aniela, Klara, dobrze; ale matka, matka!
Matka kochać nie może?
Szalał i szaleje!
Jakto mówią, Stryjaszku? cośto nie rdzewieje....
Ej Guciu, tyś coś zbroił — ja czuję przez skórę.
Jabym zbroił!
Najłacniej rozpędzę tę chmurę,
Gdy pójdę do Dobrójskiej i pogadam o tém.
Ona nie wie.
Co nie wie?
Nic nie wie.
Trzpiot trzpiotem!
Proś, głaszcz, błagaj, zaklinaj; on jak wilk do lasu.
I co mam z nim rozmawiać! szkoda tylko czasu.
Dobry Stryjaszku, radość ciebie czeka,
Lecz mego planu jeszcze ci nie zwierzę,
Bo kto się kocha, rozsądnego człeka
Za powiernika niech nigdy nie bierze.
Radzi się — przyzna, że najświętsza rada,
Ale tak zrobi, jak jemu wypada.
Co? dobrym radca i przyjaciel szczery?
Dzięki, Gustawie, za twoje rozkazy,
Spojrzała na mnie już dwanaście razy.
A westchnęła sześć.
O, nie, tylko cztery.
I to dość na tę, co nigdy nie wzdycha.
Prawda, nie wzdycha — ale któż bez skazy!
A ty westchnąłeś?
Raz tylko z daleka,
I to przypadkiem, ale bardzo zcicha.
Jak cię przynagli, wyjdź za drzwi u licha!
Coto za szczęście! za Niebios opieka!
Tak rozsądnego że mam przyjaciela,
Że mi tak dobrych, świętych rad udziela.
(ściska go)
Tylko ich słuchaj.
Co każesz, to zrobię.
I słowa do niej — to pamiętaj sobie,
Choćby płakała.
Ach! choćby płakała!
Ach? — no, kiedy: ach! za nic czynność cała.
Choć wielem cierpiał, choć z potem na czole,
Wszakże widziałeś, jakim był przy stole:
Spojrzała na mnie? — mój wzrok na suficie;
Zwróciła oko? — ja zérk na nią skrycie;
W tém cała sztuka.
Prosiła mnie wody —
Ja nic. Prosiła soli — ja nic. — Chleba —
Ja nic. —
W tém sztuka. — Nalała ci wina —
(z pośpiechem)
A ja... (ciszej) wypiłem.
Bo pić zawsze trzeba.
Lecz ja ci ręczę, zmiękczać się zaczyna.
Wszakże tysiączne daje ci dowody:
Patrzy za tobą, sama ciebie szuka,
Tylko wytrzymaj — na tém cała sztuka.
Choćby tu przyszła, chciała szczerej zgody,
Choćby najczulsza była jej rozmowa,
Ty: tak, albo: nie, — więcej ani słowa.
Choćbym miał zginąć, wszystko jak chcesz, zrobię,
Boś już przekonał o dobrym sposobie.
Ach, twoje rady szczerem dla mnie złotem.
(ściska go)
Tylko zmiłuj się, przestań też być trzpiotem,
Bądź raz rozsądny — patrz, bierz przykład ze mnie.
Ach, tobie zrównać chciałbym nadaremnie!
Niema Anieli?
W samej rzeczy, niema.
A co — jest; — myślisz że Anieli szuka?
Ale się trzymaj.
Ba! w tém cała sztuka.
Siądź sobie w kącie, nie strzelaj oczyma;
Ja wprzód nastroję, rzecz całą ułożę.
(do Klary)
Czy mam winszować?
Właśnie w dobrej porze;
I czego? — proszę.
Nowego kochanka.
Nie wiem o żadnym.
Żartuje Stryjanka.
Panie Gustawie!
Cóż to gniewać może?
Żart zbyt bolesny.
Jakto? łzy? A zatém
Moją stryjanką szczerze nie chcesz zostać?
Wolę sto razy rozstać się z tym światem.
Hm! hm! kiedy tak, inna rzeczy postać.
Inna?
Los w jednym grozi nam sposobie;
Trzeba więc stłumić wszelkie dawne waśnie,
Radzić wzajemnie i pomagać sobie.
Lecz jak?
Jak? (po długim namyśle) Otóż tego nie wiem właśnie.
Gdyby pan Gustaw chciał słuchać mej rady,
I niby stryja chciał ziścić układy;
Zwłoki nam trzeba.
Ach, wszakże tak chciałem,
Ale Aniela z niewczesnym zapałem,
Widzę, przed matką była u spowiedzi;
Matka się krzywi; stryj się dziwi, śledzi,
Dochodzi, pyta i oto w tej chwili
Może już sobie wszystko wyjawili.
Toż teraz będzie! Ach panie Gustawie,
Czyby to jakoś nie można odmienić?
Nie bierz mi za złe natrętność w tej sprawie,
Ale czas nagli — Radost chce się żenić;
Powiedz mi: — tamtą czy kochasz tak bardzo?
Kocham, nie kocham, ale tu mną gardzą.
Ach, nie wierz temu.
Choćbym słuchał stryja,
Aniela nie chce.
Aniela ci sprzyja.
Sprzyja! — i komuż nie sprzyja jej dusza?
Ależ to tylko do wdzięczności zmusza.
Domyśl się reszty.
Chyba się domyślę;
Bo nadto świeżo mam jeszcze w pamięci,
Jak panna Klara wypełniła ściśle
Te, które teraz chce obudzić chęci.
Okoliczności niechaj mnie tłómaczą.
Okoliczności naglą pannę Klarę,
Lecz dla Anieli czyż to samo znaczą?
Z jakichże względów mam dać teraz wiarę
Temu, co może pociąga mnie skrycie,
Zatém Aniela?....
Godna przywiązania.
I chciałbyś szczerze?...
Poświęcić jej życie.
Czegoż się wahasz, cóż ci jeszcze wzbrania?
Niepewność....
Znikła.
A wzajemność...
Czeka.
I to Aniela...
Mym głosem wyrzeka!
Ha! tegom czekał — mam więc pewność przecie;
Jestem u celu, wy róbcie co chcecie!
(chce odejść i wraca)
Nie bierz mi za złe, że spytam zbyt śmiele,
Ale czas nagli, ale Radost czynny,
A jeszcze mógłby ubiedz go kto inny;
Powiedz mi zatem, słów nie tracąc wiele:
I w tamtę stronę lękasz się zamęścia?
Milczysz — mam zgadnąć? — życzę zatem szczęścia.
Ale Albin — ... wiesz?
Wiem, wiem.
Lecz jest droga...
Rozumiem.
Daj mu pewność...
Ach dla Boga,
Wiem już, wiem.
Odejść? (po krótkiém milczeniu) Z nim?
Któż to powiada?
Więc zostać?
Męki!
A więc moja rada
Będzie przyjętą?
Będzie, będzie.
Szczerze?
Ach, szczerze, szczerze.
A ja bardzo wierzę —
Brać przedsiewzięcie, co wieczném nazwano,
A zmieniać w dobie — nienawidzić rano,
A kochać wieczór — szkodzić niewinnemu,
A za godzinę chcieć pomagać temu;
Że to jest płochość, kto nie chce, to przyzna —
I któż jej zdolny? — pewnie nie mężczyzna. —
Co wyraziwszy szeroko i długo,
Mam zaszczyt zostać uniżonym sługą.
Jakto? — coto jest? — wszystko na raz ginie!
To żarty — zemsta!
Trzymaj się, Albinie!
Jam mu wierzyła! zdradziłam Anielę!
Aj, płacze.
Winnam, winnam z każdej strony.
W tém sztuka.
Ależ.... O jak cierpię wiele!
Aj, strach!
Albinie! już jesteś zemszczony.
(na stronie)
W tém sztuka!
Jakto! więc prawa już nie mam
I do litości?
A, już nie wytrzymam!
Wzywasz litości prośbą nadaremną?
Możnaż się pytać, wiedząc, co się dzieje.
Cóż?
Radost, Radost chce się żenić ze mną.
A ty?
Wprzód umrę.
I on ma nadzieję
Ciebie przymusić?
Za ojca rozkazem.
Co? Radost? z tobą? tego nie dożyje!
Idę, uwolnię i pomszczę cię razem.
(odchodzi prędko we drzwi środkowe)
Ach, Albinie! stój — (we drzwiach) stój! — On go zabije!
Gdzież jest? gdzież on jest?
Bez gniewu, bez złości.
Trzymaj go, Mamo!
Miałbym wiedzieć o tém?
Ja nie wierzyłam.
Ściągać takich gości?
Nic się nie stało.
Przestał już być trzpiotem,
A został kłamcą.
Przebacz...
O to, właśnie!
Trzymaj go, Mamo!
Zaraz rzecz wyjaśnię.
Czekaj.
Puść pani!
Nie puszczaj.
Gustawie!
Za pozwoleniem!
(idzie do drzwi)
Dla Boga!
No proszę!
Jeszcze gdzieś poszedł.
(patrzy przez dziurkę)
Słuchaj mnie łaskawie,
Trzeba się trochę porozumieć wprzódy.
Co porozumieć? — tu jasne dowody.
Zbyt się unosisz.
Ja się nie unoszę.
Nie wierz mu, Mamo.
Któż jest ta Aniela?
Ach, żadnej w świecie nie znam i nie znałem,
Oprócz tej jednej.
Któż ojciec Anieli?
Mogęż ja wiedzieć, czy w życiu mém całém
Widziałem kogo, co tak córkę zowie?
Z którym cię sprawa odwieczna rozdziela.
Ja nie mam sprawy, z nikim mnie nie dzieli.
Nie chce się przyznać.
Coto w tamtej głowie!
Swój pojedynek wspomnisz sobie przecie?
Mój poje... (biorąc się za głowę) gwałtu! co ten hultaj plecie!
Tylko spokojnie.
Moja Mościa Pani!
Z oczu widziałem, przeczułem przez skórę,
Że coś napłatał, nabroił bez miary.
I co najbardziej serce moje rani,
Iż nikt zapewnie nie da temu wiary,
Że mu dziś burę sypałem na burą.
I cóż mam robić ?... ale wiem co zrobię:
Jeszcze ostatnią chcę mu dać przestrogę.
(wychodzi prędko).
Ach biegaj, Mamo, trzymaj go przy sobie.
Biegnę.
Ach prędzej.
Już prędzej nie mogę.
Radost porywczy, ale dobry w duszy,
Prośbami, łzami na końcu się wzruszy —
Przebaczy — Gustaw odjedzie — a dalej? —
Ja płakać będę, on się nie użali,
Zapomni.
Nigdy.
Ach!
Nie, nie zapomnę;
Naszego związku ogniwa niezłomne.
Uchodź.
Uchodzić?
Stryj grozi, złorzeczy.
Da się przeprosić.
Lecz wszystkiemu przeczy.
Bo trzpiot.
Trzpiot?
Oho!
Jam mu już wierzyła!
Ze strachem pewnie.
Owszem.
Pomyśl o tém,
Jakim dla ciebie byłoby kłopotem,
Gdyby wróciła dawna postać rzeczy.
A z nią i miłość, tobie tak niemiła.
Matka by może także za mną była.
Ach, tak mnie kocha!
Cóż wtedy się stanie?
Cóż ja mam mówić? — na cóż to pytanie?
Nie wierz, Anielo, tej pieszczocie wzroku,
Gdy zwolna sunąć spocznie w twojem oku,
Tej drżącej dłoni, kiedy ciebie blizka,
Nie wierz głosowi, co się w duszę wciska,
Lecz własne serce niechaj cię oświeci;
Ach, tylko miłość równą miłość uleci!
Serce — milczy?
Nie.
Anielo!
Gustawie!
A tamta?
Tyś jest, tyś nią była zawsze.
Jakto, Aniela?
Żadnej nie znam innej.
Ale nie zwodzisz?
O, nie bądź w obawie:
Użyłem zdrady, lecz zdrady niewinnej.
Byłżebym wzniecił uczucia łaskawsze,
Gdy się przybliżyć starałem daremnie,
Gdy uprzedzona stroniłaś odemnie?
Więc nie kochałeś? — To nie jest odmianą?
I jedna jestem....
Jedynie kochaną.
Zatem i Klarze....
Odpuszczona wina,
Albin ją kocha, a ona Albina.
Śmieje się — widzi pani?
Widzę.
Mości panie!
Oho!
I: Oho! — słyszy pani? — Oho, jeszcze.
Powiedz, więc słuszne były moje troski wieszcze?
Nabroiłeś, naplotłeś!... Lecz zrób tu wyznanie:
W jakiej, gdzie, kiedy, w której kochasz się Anieli?
W której? — w tej.
A! (obracając się do Dobrójskiej) A!...
Wszak tak?
O, tak.
Otóż macie!
I któż go zrozumie? wszakżeście słyszeli?...
A! a ów pojedynek? mówno, panie bracie.
Wszak wiesz Stryjaszku?..
Co? jak?
Na reducie.
Pst, pst!
Poszło wam...
Milczże bałamucie.....
Podobno...
Cicho!
O to...
Ale cicho!
Miejże też rozum!
Nie zaślubisz Klarę,
Mnie zabić musisz.
A to co za licho!
Albinie!
Ja chcę Klarę?
Co się dzieje!
Wszak tu zaraza! ten znowu szaleje!
Któż mówił?
Ty sam.
Żartom dałeś wiarę?
Ojca prosiłeś.
Ja? kiedy? kto mówi?
Gustaw.
Gustawie, zkąd ta nowa łaska?
Chciałem ją straszyć.
A cóż to u diaska!
Czy ja straszydło na młode dziewczęta?
Ale zkąd twoja zemsta tak zawzięta?
Kochasz Anielę.
Ja? kto mi to powie?
Gustaw.
Tak, Gustaw.
Gustaw, Gustaw trzpiotem,
Naplótł, nabroił — ale czy szczęśliwie,
Tu się Anielo, przekonamy o tém.
Ja cię rozumiem.
Ja się tylko dziwię.
I szczęście córki powierzam ci śmiało.
A teraz drugą zajmijmy się parą:
Albinie! zbliż się.
Cóż ty na to, Klaro?
Chce, chce, ja ręczę.
Ale...
Już się stało.
Ach, gdybym mogła, na złość bym nie chciała!
Ale nie możesz?
I kochać cię muszę.
Niech was ten złączy, komu za to chwała.
Bądźcie szczęśliwi tak, jak się kochacie!
Cóż śluby? poszły!
Każ się podkuć, bracie.
Wszystko więc dobrze.
Ale na mą duszę,
Nic nie rozumiem, — powiedz Guciu drogi.
Dzięki, Stryjaszku, za twoje przestrogi!
Komedya moja Śluby Panieńskie, czyli Magnetyzm serca była przedstawioną w teatrze Lwowskim w roku 1832, a drukiem ogłoszoną w IV tomie moich komedyi w roku 1834. — W kilka lat później została bardzo źle przetłómaczoną prozą na język francuzki. 17-go sierpnia 1840 r. przedstawiono po raz pierwszy w teatrze du Gymnase Dramatique w Paryżu sztukę: „Bocquet père et fils, ou le chemin le plus long, comèdie-vaudeville en deux actes par M. M. Laurencin, Marc-Michel et E. Labiche“. W tej sztuce główny węzeł i kilka scen ledwie nie co do słowa są wzięte z mojej komedyi Śluby Panieńskie.
Piszę tę notę dla tych, którzy mnie oskarżają o naśladowanie powyższej sztuki francuzkiej.