Cyganie i przemytnicy/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cyganie i przemytnicy |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sternau siedział w swoim pokoju. Chciał pracować, ale myśl o wypadkach niedawnej przeszłości, pochłaniała go zbyt silnie. Nie słyszał nawet pukania do drzwi i dopiero, gdy się to powtórzyło kilkakrotnie, rzekł:
— Proszę wejść.
Otwarły się drzwi. Sternau zobaczył przed sobą obcego człowieka, który ku jego zdumieniu nie zameldował się przed wejściem.
— Z kim mam przyjemność? — zapytał.
— Czy mam przyjemność mówić z doktorem Sternau, lekarzem hrabiego Manuela? — zapytał nieznajomy, zamiast odpowiedzieć.
— Tak.
— Jestem wysłany przez hrabiankę Rosetę de Rodriganda.
— Wybornie. Przybywa pan z Pons?
— Tak. Zajechała po mnie po drodze do Pons i prosi, by sennor przybył do niej natychmiast.
— Pocóż to?
— Tego mi nie powiedziała. Jest w towarzystwie pewnej pani.
— Tak. A pańska oberża gdzie leży?
— W miejscowości Elbrida, niedaleko Manrezy.
— Czy przybył pan powozem hrabianki?
— Nie.
— Proszę siadać. Za chwilę będę gotów do drogi.
Nie podejrzewając nic złego, Sternau przebrał się, poczem zamknąwszy szafy i biurko, wyszedł z nieznajomym przed bramę, gdzie czekał powóz, zaprzęgnięty w parę koni.
W oknie pierwszego piętra stał Cortejo ze swoją rodzinką.
— Już wsiada — rzekł, uśmiechając się szyderczo.
— Teraz go mamy — dodała Klaryssa. — Świetny miałeś pomysł, mój drogi Gasparino.
— Wyobrażam sobie minę naszego doktora, gdy się dowie prawdy! —
Powóz jechał z początku w kierunku Manrezy, potem jednak skręcił na szosę barcelońską.
— Woźnica jedzie w złym kierunku — rzekł Sternau.
— Nie, jedzie dobrze.
— Do Manrezy?
— Skądże znowu? Do Barcelony.
— Kim sennor jesteś? — zapytał Sternau, poruszony tą kategoryczną odpowiedzią.
— Kim jestem? Corregidorem z Manrezy. Chcę zawieźć pana do Barcelony. Tam już juez de lo criminal z sennorem pomówi.
— Sędzia śledczy? O czem?
— Nie wiem. Usłyszy pan później.
— A więc okłamał mnie sennor!
— To tylko drobny podstęp, do którego często się uciekamy.
— A jeżeli będę się opierać?
— Nic panu nie pomoże. Proszę spojrzeć przez tylne okienko karety; towarzyszy nam eskorta czterech uzbrojonych w karabiny jeźdźców.
— Wygląda to, jakbyście panowie mieli do czynienia z wielkim zbrodniarzem.
— Ależ to tylko drobna formalność. Jestem prawie przekonany, że wróci pan na zamek natychmiast po przesłuchaniu. Cieszyłbym się, gdybym mógł pana odwieźć; jako cudzoziemiec nie orjentuje się sennor zapewne w naszym kraju.
— Czy na zamku wiadomo, dokąd mnie sennor wiezie?
— Tak.
— Komu pan o tem powiedział?
— Kilku służącym.
I to było kłamstwem, gdyż prócz notariusza i jego rodziny nie wiedział nikt, dokąd powóz jedzie. Na tem zakończyła się ich krótka rozmowa.
Sternau wpadł w zamyślenie; urzędnik nie miał wcale ochoty przerywać toku jego rozważań.
Przybyli do Barcelony późnem popołudniem. Powóz stanął przed ponurym, starym budynkiem, którego okna były zaopatrzone w grube, żelazne sztaby.
— Proszę tu wysiąść — rzekł urzędnik.
Wysiadając z powozu, Sternau zauważył, że idzie za nim czterech uzbrojonych ludzi. Wszedł do bramy budynku, później zaprowadzono go przez wąskie kręte schody do wielkiego, pustego pokoju o jednem oknie i wielu drzwiach.
— Proszę tu zaczekać — rzekł urzędnik, poczem zapukał w jedne z drzwi i wyszedł przez nie. W pokoju zostali czterej zbrojni. Po długiej chwili urzędnik zjawił się znowu.
— Proszę wejść — rzekł, wskazując na drzwi, przez które wrócił przed chwilą. Gdy Sternau spełnił polecenie, zamknął je za nim.
Doktór znalazł się w pokoju o dwóch zakratowanych oknach. Przy ścianach stały szafy pełne aktów; tuż obok okna Sternau zobaczył olbrzymie biurko, przy którem siedział mały, zasuszony człowieczek, przyglądający się lekarzowi zjadliwie przez olbrzymie okulary w rogowej oprawie.
Po chwili człowieczek wziął do ręki arkusz papieru i pióro, poczem zapytał:
— Nazwisko?
— Karol Sternau.
— Pochodzenie?
— Moguncja.
— Gdzie to leży?
— W Niemczech.
— Zawód?
— Lekarz. Ale proszę pozwolić mi na jedno pytanie: kim pan jest i czego pan chce ode mnie?
— Jestem iuez de lo criminal, sędzia śledczy. Czego zaś chcę od pana, o tem dowie się sennor podczas przesłuchania.
— Podczas przesłuchania? To brzmi, jakbym był pod śledztwem.
— Tak też jest istotnie — odpowiedział człowieczek, łypiąc oczami. — Zresztą, nie poto pana tutaj sprowadziłem, by mi sennor stawiał pytania. To ja pytam, a pańskim obowiązkiem odpowiadać. Ile pan ma lat?
— Trzydzieści.
— Karany?
— Nie.
— Żonaty?
— Nie.
— Posiada pan jaki majątek?
— Nie.
— Naprawdę? Nie? — spytał sędzia podejrzliwie.
— Nie.
— Ile gotówki ma pan przy sobie?
— Około trzydziestu duros.
— Niech-no pan pokaże.
Sternau podał sakiewkę. Sędzia przeliczył zawartość i zanotował sumę, podobnie, jak notował wszystkie odpowiedzi Sternaua.
— Gdzie pan mieszkał w ostatnich czasach?
— Na zamku Rodriganda.
— A przedtem?
— W Paryżu.
— Cóż pana sprowadziło na zamek?
— Zostałem wezwany do chorego hrabiego Manuela.
— Leczył go pan?
— Tak.
— Czy miał pan do tego prawo?
— Któż mi miał, czy mógł zabronić?
— Ja, juez de lo criminal, — rzekł sędzia. — Czy był pan stałym lekarzem w Rodriganda? Czy miał pan urzędowe zezwolenie na wykonywanie praktyki?
— Nie.
— Czy pan kończył studja w Hiszpanji?
— Nie.
— Czy pan płacił w Hiszpanji podatki?
— Nie.
— I mimo to pan wykonywał praktykę! No tak. Pierwsze przestępstwo jest ustalone przy pierwszem przesłuchaniu. Teraz może sennor odejść.
— Mówił pan o pierwszem przesłuchaniu. Czy będzie ich więcej?
— Naturalnie. O wiele więcej.
— Cóż się ze mną stanie tymczasem?
— Dziecinne pytanie. Zostanie pan u mnie. Sień druga, pokój numer cztery.
— Czy to ma znaczyć, że jestem aresztowany?
— Oczywiście — uśmiechnął się człowieczek.
— Na czyje żądanie, na podstawie jakiej skargi?
— O tem się pan później dowie.
— Mam chyba prawo żądać na to odpowiedzi!
Sędzia skurczył się i rzekł z nietajonem zadowoleniem:
— Tak, prawo do pytania ma sennor. Ale ja mam prawo do nieodpowiadania.
— Słyszał pan, że jestem Niemcem? Żądam pozwolenia na rozmowę z konsulem.
— Dobrze, dobrze, załatwimy tę sprawę.
— Żądam tej rozmowy natychmiast!
— Dobrze, dobrze.
Sędzia bawił się doskonale kosztem doktora. Zadzwonił. Po chwili zjawił się ponury, barczysty dryblas, ubrany w coś, co miało przypominać uniform, — i wybałuszył oczy na Sternaua.
— Ten pan chce pomówić z konsulem niemieckim — zwrócił się do niego sędzia. — Zaprowadź go do konsula, ale prędko.
Dryblas zarżał jak koń i wskazał Sternauowi drzwi:
— Jazda! Marsz!
Sternau zwrócił się jeszcze do sędziego:
— Czy mogę poprosić o moją sakiewkę?
— Prosić pan może, ale jej sennor nie dostanie. Zatrzymam ją tymczasem przy sobie, nie będzie panu potrzebna; tu przecież nie jarmark. Idźże pan do swego konsula!
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że sędzia naigrawa się ze Sternaua. Sternau rozumiał, że chwilowo nic oporem nie wskóra. Poszedł więc za dryblasem — strażnikiem, który go zaprowadził do celi numer cztery, zakorkowanej drzwiami z żelaza.
— Jazda! Marsz!
Były to, zdaje się, jedyne słowa, znane strażnikowi. Wyrzuciwszy je z piersi, zatrzasnął drzwi za więźniem. Sternau doznał w pierwszej chwili uczucia, jakiego zapewne doznaje człowiek, który, stojąc w wodzie, tracić zaczyna grunt pod nogami. Zdawał sobie sprawę, że od chwili zamknięcia tych drzwi okropnych, przestał być istotą wolną i samodzielną, że nie ma imienia, że imieniem będzie mu odtąd numer celi, w której go zamknięto. Czuł, że może tu zachorować, umrzeć, i nikt mu nie pomoże, nikt się nad nim nie zlituje. Był pojmany!
Cela miała tylko jedno małe okno, gęsto w dodatku zakratowane, więc panował w niej mrok ponury. Był to pokój na sześć kroków szeroki, na cztery długi. Na ziemi leżały dwie cuchnące prycze. Z jednej, na widok doktora, podniosła się jakaś postać ludzka.
— Aha, nowy gość — powitał go jakiś słaby głos. — Dobrywieczór.
— Dobrywieczór — odparł Sternau.
— Jesteś pierwszy raz w więzieniu?
Sternau słyszał nieraz, że więźniowie tykają się wzajemnie. Odpowiedział więc nieurażony:
— Tak, pierwszy raz.
— A dlaczego cię wsadzili?
— Nie wiem.
— E, nie udawaj.
— Kiedy naprawdę nie wiem.
— Tak mówi każdy. Siadaj tu na pryczy.
— Czy jest czysta?
— Hm.
Odpowiedź ta rozpraszała wątpliwości. Mimo to Sternau usiadł.
— Kim jesteś? — zapytał dotychczasowy mieszkaniec celi.
— Jestem lekarzem.
— Pan jest lekarzem? — rzekł tamten. — W takim razie przepraszam, że mówiłem panu ,ty‘. Teraz wierzę, że sennor nie wie, dlaczego go tutaj zamknięto. Kto pana przesłuchiwał? Sędzia śledczy?
— Tak.
— To podła kanalja. Czy pan wie, kiedy pana wezwie do następnego przesłuchania?
— Kiedyż?
— Za dwa, może za trzy miesiące.
— To byłoby straszne!
— Taki już jego zwyczaj. Czy jest pan głodny, czuje pan pragnienie?
— Nie.
— Strażnik przyniósł podwójną kolację, wiedziałem więc zaraz, że będę miał kolegę.
— Z czego się składa kolacja?
— Z suchego chleba i zgniłej wody.
— A śniadanie?
— Z niczego.
— A obiad?
— Z łyżki gorącej wody, w której pływa trochę fasoli albo grochu.
— I to wszystko?
— Wszystko.
— Jak długo was tutaj trzymają?
— Prawie rok.
— Do kroćset! Na tym wikcie?
— Wikt ten pozbawi mnie życia. Jestem śmiertelnie chory, dlatego też cieszę się, że los zesłał mi lekarza. Wprawdzie nie uratuje mnie sennor, ale będę się mógł przynajmniej dowiedzieć, jak długo jeszcze żyć mi przeznaczono. Oby Bóg dał, by się skończyła jak najprędzej moja męka!
Sternau nie widział w ciemnościach twarzy towarzysza niedoli. Był jednak przekonany, że to nie człowiek złej woli. Pełen współczucia dla nieszczęśliwego, zapytał:
— Jak długo jeszcze macie siedzieć?
— Dwa lata.
— Czy mogę spytać, za co sennora zamknięto?
— Ależ owszem. W gniewie rzuciłem się na człowieka.
— Zabiliście go?
— Niestety nie, a szkoda, bo byłoby o jednego łotra mniej na świecie.
— Na co cierpicie?
— Teraz czuję bóle w stosie pacierzowym, przedtem dokuczała mi tylko nostalgja morska. Zżarła mnie tęsknota za morzem, zabrała mi wszystkie siły.
— Jesteście żeglarzem?
— Tak. Byłem sternikiem.
— Co za kontrast! Wolne, otwarte morze i ta djabelska ciasna nora więzienna!
— Tak, panie. Płakałem i wzdychałem, odchodziłem od zmysłów, biłem głową o mur, ale nic nie pomogło. Siły mnie opuściły, głód mnie zmógł i oto jestem z dnia na dzień spokojniejszy, aż mnie wyciągną kiedyś z tej celi i wrzucą do dołu. A wszystko zawdzięczam pewnemu notarjuszowi.
— W takim razie jesteśmy istotnymi towarzyszami niedoli. Nie wiem wprawdzie, o co mnie oskarżono, ale jestem święcie przekonany, że dostałem się tu również dzięki pewnemu notarjuszowi.
— Skąd pana przywieziono?
— Z zamku Rodriganda.
— Na Boga, czy to możliwe? I ja tam zostałem uwięziony.
— Naprawdę? — zapytał Sternau zdumiony. — Jakże się nazywa ten notarjusz?
— Gasparino Cortejo.
— Do djabła! Czy to nie na niego targnęliście się, co?
— Tak. Opowiem panu szczegółowo to wydarzenie później; dzisiaj brak mi sił. Tam w kącie stoi dzban z wodą i porcja chleba. Dobranoc.
Sternau rozciągnął się na pryczy.
Gdy się obudził, był ranek. W jego słabem świetle można już było rozpoznawać poszczególne przedmioty. Towarzysz niedoli wstał i życzył dobrego dnia.
— Przyglądam się sennorowi już długo; widzę, że tu nie miejsce dla pana. Może wolałby pan być sam? Ale proszę bardzo, niech mnie sennor nie opuszcza.
— Przecież to nie w mojej mocy.
— Przeciwnie. Wszyscy więźniowie siedzą w celach pojedyńczych, tylko mnie dano towarzysza, bo jestem najbliższym kandydatem na tamten świat. Jeżeli pan zażąda, wyznaczą panu osobną celę.
— Chętnie zostanę z wami.
— Dziękuję.
— Kiedy otwierają te drzwi?
— W południe.
— Czy można wtedy prosić o coś, żądać czegoś?
— Tak, ale nigdy niema odpowiedzi. Tu nic nie pomoże; ani prośby, ani groźby, ani podstęp, ani siła.
— Jestem cudzoziemcem. Zażądam, by wezwano mego konsula.
— Nigdy go sennor nie zobaczy. Cortejo przecież pana tu wpakował, a sędzia i on to zażyli druhowie. To dwa najczarniejsze łotry pod słońcem.
— Czyżby to było możliwe?
— Mówię szczerą prawdę. Niechaj pan spojrzy na mnie. Byłem kiedyś człowiekiem pełnym zdrowia i sił. A teraz ot, co zrobili ze mnie ci dwaj szubrawcy?!
Sternau popatrzył na swego towarzysza. Wyglądał jak szkielet powleczony skórą; godziny jego są policzone. Czy i jego również taki czeka los? Nie, nie!
W południe otworzono ,judasza‘, i podsunięto przezeń dwa garnki zupy.
— Słuchajcie, czy nie możnaby...
,Judasz‘ został zamknięty, zanim Sternau dokończył zdania.
— Tak będzie codzień, doktorze, aż wkońcu zacznie się z panem dziać to samo, co ze mną. —
Bez najdrobniejszej zmiany minął tydzień, dwa. Sternau tracił panowanie nad sobą; myśl o Rosecie nie dawała mu spokoju. Nie mógł jeść, ani spać. Strażnik był głuchy na wszystkie pytania; o ucieczce ani marzyć, mur był bowiem niezwykle gruby, a jedyne okienko, umieszczone wysoko, zbyt małe.
Znowu minęły dwa tygodnie, a więc miesiąc od aresztowania Sternaua. Obydwaj towarzysze niedoli leżeli na swych pryczach.
— Panie, — rzekł towarzysz doktora — byłem niegdyś zdrowym, mocnym chwatem; gdybym wtedy dostał w ręce tego Corteja!
— No i ja dałbym mu radę.
— Tak, z pana to prawdziwy Goljat. Pan jakgdyby stworzony na marynarza. Dalibyście radę dwudziestu murzynom i dziesięciu Anglikom.
— Skąd przyszli wam na myśl murzyni i Anglicy?
— Ciekaw sennor? Nabierze pan złego zdania o mnie, ale cóż, zasłużyłem na nie. Zresztą, już oddawna miałem ochotę opowiedzieć panu koleje swego życia.
— Więc słucham. Przecież każdy z nas ma coś na sumieniu.
— No tak, ale grzech grzechowi nierówny. Niechże pan słucha. Byłem najpierw dzielnym marynarzem, później handlarzem murzynów, wreszcie zbójem morskim — piratem.
— To nie do wiary.
— Nieprawdaż, ktoby to pomyślał po takiej wywłoce, jaką jestem dzisiaj? Nazywam się Jacques Tardot, byłem dzieckiem poczciwych ludzi. Wykierowali mnie na dzielnego marynarza i, gdyby nie to, że wpadłem w złe ręce, życie moje płynęłoby spokojnie i szczęśliwie. Nie miałem pojęcia o tem, że człowiek ten jest handlarzem niewolników i rozbójnikiem; zorjentowałem się dopiero drugiego dnia, a było to już na pełnem morzu, na statku „Lion“. Kapitan mój, imieniem Grandeprise, okazał się istnym szatanem, ja zaś pod jego wpływem przedzierzgnąłem się w pomniejszego czarta. Niejednego murzyna i Anglika mam na sumieniu. Ale za to wszystko spotkała mnie kara straszliwa.
Po chwili milczenia ciągnął dalej:
— Kapitan prowadził interesy z notarjuszem.
— Z Gasparinem Cortejo?
— Tak. Ilekroć przybywaliśmy do Barcelony, Cortejo przychodził na statek i godzinami siedział nad księgami rachunkowemi w kajucie kapitana.
— Czy nie znacie przypadkiem kapitana Henryka Landoli?
— Nie.
— A statku „La Péndola“?
— Także nie. Dlaczego pan o to pyta?
— Bo Cortejo ma różne konszachty z tym Landolą.
Sternau nie miał pojęcia o tem, że Grandeprise i Landola to nazwiska, noszone przez jednego człowieka, i że statek „La Péndola“ nazywał się niegdyś „Lion“.
— Być może — odparł marynarz. — To człowiek bardzo bogaty. Pewnego razu byliśmy z jego polecenia w Meksyku...
— W Meksyku? — przerwał Sternau. — W jakim mieście?
— W Veracruz. A dlaczego pan pyta?
— Ponieważ Meksyk znam dobrze.
— Udaliśmy się tam, aby zabrać jeńca. Umieszczono go za kajutą kapitana; z wyjątkiem mnie, nikt z całej załogi nie widział tego człowieka. Był to mężczyzna już niemłody, a przystojny jeszcze. Kapitan nazwał go raz Fernando. Przepłynęliśmy z nim wybrzeże wschodniej Afryki, aż do miejscowości Zeila, gdzieśmy go sprzedali do krainy Harrar.
— To był biały?
— Tak.
— To okropne!
— Ani mniej ani więcej okropne, aniżeli sprzedaż murzyna. Zresztą, nie moja to była sprawa i nie ode mnie zależna. Skoro wróciliśmy do Barcelony, kapitan wysłał mnie na zamek Rodriganda, bym zawiadomił notarjusza, że Meksykańczyka oddano w odpowiednie ręce. Cortejo wściekał się, żeśmy jeńca nie zabili, klął, na czem świat stoi. Odpowiedziałem mu ostro. Uderzył mnie. Oczywiście nie pozostałem dłużny; zażyłem go po marynarsku. Padł na ziemię, jak snop, ja zaś odszedłem. Na drugi dzień Cortejo przybył na statek, nie wspominając nawet o zajściu. Dopiero trzeciego dnia kapitan posłał mnie z listem do sędziego śledczego. Ten przyjął mnie bardzo grzecznie i kazał zamknąć. Od tego czasu nie opuszczałem celi. Pewnego dnia pod uchylone drzwi podszedł sędzia i odczytał mi wyrok. Oto wszystko.
Opowiedziawszy całe wydarzenie tonem lekkim, niemal żartobliwym, właściwym marynarzom, Tardot rzucił się na pryczę, wyczerpany do ostatka. Sternau nie przypuszczał nawet, jak cenne będzie dla niego kiedyś to opowiadanie towarzysza. — — Tardot opadał z sił z dnia na dzień. W miarę jak śmierć się zbliżała, coraz bardziej żałował swych grzechów; myśl, że wkrótce stanie z nimi przed stwórcą nie dawała mu spokoju. Widząc stan więźnia, dozorca zdobył się na coś, czego nie czynił przez całe swe życie: zaszczycił go kilkoma słowami. Obiecał nawet przysłać lekarza więziennego.
Upłynął jeszcze czas jakiś, nastała zima. Pewnego wieczora Tardot leżał na swej pryczy, obok niego zaś siedział Sternau i pocieszał towarzysza, choć widział jasno, że ostatnia jego godzina się zbliża. Zdaleka dochodził dźwięk dzwonów, wzywających do modlitwy wieczornej.
Nagle klucz zgrzytnął w zamku, otworzyły się drzwi. Wszedł dozorca w towarzystwie lekarza i, pokazując na drzwi, rzekł do Sternaua:
— Jazda! Marsz!
Na te słowa podniósł się z pryczy Tardot i począł błagać:
— Zostawcie go tutaj! Był mi jedyną pociechą. Zostawcie go, zostawcie!
Dozorca popatrzył pytająco na lekarza, a gdy ten skinął głową na znak, że się zgadza, odszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.
Lekarz usiadł na jednej z prycz i zaczął w świetle latarki, pozostawionej przez strażnika, obserwować więźniów. Później, skierowawszy znaczący wzrok na drzwi, zadał choremu kilka pytań. Podczas gdy Tardot odpowiadał na nie, lekarz podrzucił jakiś przedmiot. Sternau nachylił się i poczuł w swym ręku, wielki, ciężki klucz. Ogarnęła go radość niezmierna. Opanował się jednak, czując na sobie ostrzegawczy wzrok lekarza.
Po rozmowie z lekarzem, Tardot był pewien, że koniec już bliski.
— Chwała Bogu — wyszeptał. — Nie będę żył dłużej, aniżeli godzinę jeszcze. Niech pan zostanie przy mnie, sennor medico, aż zamknę oczy. I niech mnie nie opuszcza mój przyjaciel.
— Dobrze, zostaniemy — rzekł lekarz, pochylając się nad chorym. Przy tej sposobności podał coś Sternauowi. Był to wypełniony portfel. Sternau schował go ostrożnie, bacząc, aby nie zauważył tego człowiek, stojący u drzwi; miał bowiem wrażenie, że dozorca wartuje przy judaszu.
Po jakimś czasie umierający wyciągnął ręce do Sternaua i rzekł:
— Bądźcie zdrowi. Dziękuję za wszystko dobro, jakieście mi okazali. Bądźcie — wolni — i — szczęśliwi...
Były to jego słowa ostatnie. Westchnął głęboko i ducha wyzionął.
Lekarz oddalił się w milczeniu. Po chwili klucz znowu zgrzytnął w zamku, wszedł dozorca. Na widok trupa zapytał:
— Umarł?
— Tak.
— Nie zostawiać go tutaj. Zabrać!
Po tych słowach obrzucił wzrokiem olbrzymią postać Sternaua i zapytał:
— Zaniesiesz go?
— Dobrze, zaniosę — rzekł Sternau z pozornym spokojem, choć pulsy biły mu w skroniach.
— Ładuj go. Chodźmy!
Sternau wziął trupa na ręce i wyszedł powoli za strażnikiem. Kroki ich rozbrzmiewały głuchem echem po olbrzymim budynku. Nie było w nim prawie nikogo. Urzędnicy, którzy tu w dzień pracowali, dawno powrócili do domu. Przez labirynt schodów Sternau i dozorca wydostali się na dziedziniec; stąd prowadziła sień, przez którą wszedł Sternau przed dwoma miesiącami. Dozorca wziął w rękę pęk kluczy i jednym z nich otworzył wąskie, głębokie sklepienie, pod którem leżały na stole dwie otwarte trumny.
— Ładować na stół — mruknął.
Sklepienie wywoływało wrażenie tak niesamowite, że nawet Sternau, aczkolwiek jako lekarz przyzwyczajony był do widoku śmierci, nie mógł opanować uczucia przerażenia. Trwało to jednak zaledwie przez chwilę, po której wrócił spokój i równowaga.
— Naprzód! Trupa na stół — powtórzył dozorca brutalnie.
Skoro zaś Sternau spełnił polecenie:
— Naprzód! Marsz!
— Nie; wtył marsz! — odpowiedział Sternau, zadając dozorcy cios pięścią w skroń tak straszliwy, że tamten zwalił się na ziemię bez zmysłów.
— Chwała Bogu, na siłach nie opadłem — rzekł do siebie Sternau.
Zostawiwszy strażnika pod sklepieniem, zamknął je od zewnątrz i pośpieszył do ciemnej sieni. Doszedł do bramy głównej. Drżąc z ciekawości, czy klucz otrzymany od lekarza więziennego pasuje, jak przypuszczał, do bramy, wyciągnął go, wetknął do zamku. Klucz odpowiadał. Sternau otworzył bramę, wyszedł na ulicę. Był wolny! Jednego i tego samego dnia dwóch więźniów osiągnęło wyzwolenie: jeden przez śmierć, drugi — odzyskując wolność. — — —
Pożegnawszy w Pons przyjaciółkę, Roseta powróciła do Rodrigandy. Śpieszyła na zamek, dręczyły ją bowiem złe przeczucia.
Na zamku Roseta udała się do mieszkania rządcy. Państwo Alimpo zajęci byli rozmową na ulubiony temat; mówili o doktorze.
— Czy jest w domu? — zapytała hrabianka.
— Nie. Pojechał gdzieś. Moja Elwira mówi to samo.
— Dokąd pojechał?
— Niewiadomo — odparła Elwira.
— Czy sam odjechał?
— Nie. Odjechał cudzym powozem.
— Czyj to był powóz?
— Powóz należy do prefektury sądowej w Manreza.
— Ah! — zawołała Roseta z przerażeniem. — Opowiadajcie, jak to było.
— Było tak: Przyjechał powóz, z którego wysiadł urzędnik sądowy. Udał się naprzód do pana Corteja, później zaś do doktora. Po chwili doktór wraz z urzędnikiem odjechał w kierunku Manrezy.
— Trzeba zaprząc natychmiast parę dobrych koni!
Po tych słowach Roseta udała się do pokoju Gasparina. Cortejo siedział nad pliką aktów. Ponieważ hrabianka odwiedzała go bardzo rzadko, powitał ją ze zdziwieniem.
— Co za zaszczyt, hrabianka Roseta! Proszę siadać — rzekł, usłużnie podsuwając krzesło.
— Nie chcę wcale siadać. Przyszłam tylko, by zapytać pana, czy nie widział sennor doktora Sternaua. Podobno wyjechał?
— Nic o tem nie wiem.
— Podobno wyjechał w towarzystwie urzędnika sądowego?
— I o tem mi nic nie wiadomo.
— Więc sennor nie wie, że corregidor był w Rodriganda, że pana odwiedził?
— Nie.
— To kłamstwo, bezczelne kłamstwo!
— Hrabianko! — odparł groźnie Cortejo.
— Jak sennor śmie przemawiać do mnie takim tonem! Jadę do sędziego, by się dowiedzieć prawdy. Jeżeli przekonam się, że to znowu jakieś pańskie szelmostwo, rozprawię się z panem i z jego bandą.
Roseta wyszła; Cortejo stanął w oknie, jak skamieniały. Gdy wsiadła do powozu i odjechała, udał się do swych sprzymierzeńców.
— Odjechała — rzekła Klaryssa. — Czy nie wiesz, dokąd?
— Wiem; do Manrezy, aby zasięgnąć w sądzie wiadomości, co się stało ze Sternauem.
— Zaczyna być niebezpieczna.
— Postaram się temu zaradzić. Trzeba jej będzie podsunąć kilka kropel trucizny, ale jak?
— Daj mi truciznę, a rzecz załatwię. Wlejemy przy podwieczorku do herbaty.
— Dobrze, dostaniesz trucizny.
— A honorarjum?
Cortejo odparł niecierpliwie:
— Dostaniesz połowę majątku.
— Tylko tyle? A cóż się stanie z drugą połową
— Tę ja zabiorę dla Alfonsa.
— No, dobrze. Tylko postaraj się prędko o krople.
Cortejo wrócił za chwilę i wręczył Klaryssie flaszeczkę, zawierającą rozpuszczoną w wodzie truciznę. —
Przybywszy do Manrezy, Roseta udała się do mieszkania urzędnika sądowego. Przywitała ją małżonka gospodarza; widząc przed sobą wielką panią, zaprosiła Rosetę do najokazalszego pokoju!
— Czy mąż pani w domu?
— Niestety, niema go.
— Czy wyjechał?
— Tak. W jakichś sprawach urzędowych, bo wziął ze sobą czterech uzbrojonych ludzi.
— Ah, tak — rzeka Roseta, blednąc okropnie. — Nie wie pani, dokąd mąż pojechał?
— Nie, tego nie wiem. Mąż mój nie zwykł wtajemniczać mnie w sprawy urzędowe.
— I nie wie sennore, co go skłoniło do wyjazdu?
— Prawdopodobnie don Alfonso, brat pani, hrabianko.
— Alfonso? Więc był tutaj?
— Tak. Przyjechał konno; bardzo mu było śpieszno.
— Czy mąż nie powiedział pani, kiedy wróci?
— Nie.
Roseta wróciła do Rodriganda. Wiedziała teraz, że stało się coś niedobrego. Kazała poprosić do siebie brata. Alfonso, uprzedzony przez notariusza, wszedł do pokoju siostry z największym spokojem.
— Byłeś dziś w Manrezie, nieprawdaż?
— Tak — odparł Alfonso obojętnie.
— W jakiej sprawie?
— W jakiejże miałem tam być? W tej, która pochłania nas przez dzień cały.
— Jak to mam rozumieć? — zapytała ostro.
— No, w sprawie zwłok.
— Aha; ale dlaczegóż kazałeś zabrać urzędnikowi sądowemu czterech uzbrojonych ludzi?
— Ponieważ są poszlaki, że ktoś rzucił trupa w przepaść, zarządziłem, by uzbrojeni ludzie szukali złoczyńców w okolicy, — łgał bezczelnie Alfonso.
Roseta uwierzyła. Zapytała jeszcze:
— Czy nie widziałeś Sternaua? Szukam go napróżno.
— Ja go nigdy nie szukam.
— Możesz odejść.
Alfonso ukłonił się ironicznie i rzekł:
— Hrabia Alfonso de Rodriganda nie pozwoli, aby siostra traktowała go jak służącego i dlatego zostanę tutaj!
Obrzuciła go zdumionem okiem:
— Arogant!
— Nie wiem, dlaczegom ci taki niemiły. Czy to twoja imaginacja, czy też czujesz do mnie jaką niechęć istotną? Pogódźmy się, pozwól się uścisnąć.
Po tych słowach zbliżył się ku niej, chcąc ją objąć ramieniem; ale Roseta odsunęła się, wymierzając mu policzek.
— Idź precz, nie dotykaj mnie! Nienawidzę cię, brzydzę się tobą. Gdybym o tem nie wiedziała, samo postępowanie twoje byłoby dla mnie wystarczającym dowodem, że...
— Że co? — zapytał Alfonso gniewnie, chwytając się za policzek.
— Że jesteś oszustem, nikczemnym oszustem, a nie moim bratem!
— Nie jestem twoim bratem? Jak to rozumiesz?
— Powiem ci to, skoro tylko Sternau wróci. A gdyby nie wrócił, zdemaskuję was wszystkich tak, że cały kraj poruszę.
— Ach, tak? — syknął. — Nazywasz mnie oszustem. Policzek przyjmuję, bo jesteś kobietą; ale za obelgi słowne zapłacisz mi drogo.
Powiedziawszy to, wyszedł, pieniąc się ze wściekłości i zaprzysięgając Rosecie zemstę. Roseta posłała po Elwirę.
— Czy hrabianka widziała doktora? — zapytała rządczyni.
— Nie.
— Gdzież on być może?
— Został aresztowany.
Elwira przerażona zawołała:
— Aresztowany? Na Boga, za co? Przysięgnę, że nie uczynił nic złego, to najzacniejszy, najdzielniejszy człowiek na świecie. Taki szlachetny, taki mocny. O gdyby pani wiedziała, jak on tam nad przepaścią chwycił za kark hrabiego Alfonsa!
— O tem mi nic nie mówił.
— To nie wszystko. Powiedział jeszcze, że Alfonso musi naprzód udowodnić, iż jest synem hrabiego Manuela; mój Alimpo słyszał to na własne uszy.
— Czy być może?
— Powiedział to, czego już przedtem wielu się domyślało. Pan porucznik...
— No, cóż takiego z panem porucznikiem?
— Pan porucznik taki jest podobny do hrabiego. Te same oczy, ten sam głos. Czy nie zauważyła pani tego?
— Ależ tak. Zresztą, ojciec mój, spojrzawszy nań, wziął go za swego syna.
— Ale czy jest nim?
— Doktór utrzymuje, że z pewnością. Wie nawet, iż uprowadzono go na statku.
— Dlaczegóż to?
— Aby nie zdemaskował oszustów. Ale o tem później jeszcze pomówimy. Przyjdziesz do mnie wieczorem, wypijemy razem herbatę. —
Wieczorem tego samego dnia jakiś jeździec zatrzymał się na brzegu lasu. Zeskoczywszy z konia, przywiązał go do drzewa i udał się na zamek. Tu polecił służącemu, aby zameldował go sennorowi Cortejo.
— Kim pan jest? — zapytał służący.
— Nie powiem swego nazwiska, będzie to niespodzianka. Jestem przyjacielem sennora Corteja.
Służący zameldował nieznajomego. Cortejo był sam w pokoju i polecił, aby przybysza wpuszczono.
— Podał się sennor za mego przyjaciela, tymczasem ja nie znam pana — rzekł.
— Nie? Za chwilę mnie pan pozna!
Po tych słowach zdjął przyprawioną brodę i perukę.
— Capitano! — zawołał notarjusz.
— Tak. To ja. Przyszedłem zapytać pana, gdzie jest porucznik de Lautreville?
— Nie wiem.
— To nieprawda. Wiecie o tem doskonale, sprzątnięto go przecież.
— Nie moja to sprawa.
— O, przeciwnie. Pragnęliście, abym ja go zabił.
— Nietylko jego, ale i doktora. Dlaczego nie dotrzymaliście słowa?
— Bo chciałem wiedzieć, czy wy go dotrzymacie w sprawie porucznika.
— E, dajmy pokój zabawie w chowanego. Czy przyznajecie, że ten porucznik to hrabia Alfonso de Rodriganda?
— Tak.
— Dlaczegoście go tutaj przysłali?
— To moja rzecz.
— Czy wiedział, kim jest?
— Nie; ale gdzież on jest teraz?
— Nie żyje.
Rozbójnik cofnął się o krok; przy tym ruchu spadł mu na ziemię płaszcz, odsłaniając broń za pasem.
— Nie żyje? — zawołał. — Za to mi zapłacicie! Opowiem wszystkim, jakim łotrem jest Gasparino Cortejo!
— Ale, ale. Byliście przecież mojem narzędziem.
— Zaniosę do sądu rewers, któryście podpisali. Przyniosłem go ze sobą, aby na jego podstawie wydobyć od was porucznika. Mówcie więc, czy naprawdę nie żyje?
Przez twarz notariusza przemknął uśmiech zadowolenia.
— Pokażę wam list, który w tej sprawie otrzymałem; zaczekajcie tu chwilę.
Wszedł do przyległego pokoju i wyciągnął z biurka nabity pistolet oraz jakiś list.
— A to świetnie się składa — szepnął do siebie. — Otrzymam zpowrotem mój podpis i pozbędę się niebezpiecznego świadka. Zwyciężam na całej linji.
Wszedł do pokoju z listem w ręku.
— Chcę jednak pewności, że macie ten rewers przy sobie, — rzekł Cortejo do rozbójnika.
— Ależ mam go — odparł tamten.
— Czytajcie.
Cortejo podał kapitanowi list, przyniesiony z sąsiedniego pokoju. Rozbójnik otworzył go i zmiejsca zauważył, że to pismo, nie ma żadnego związku z porucznikiem. Kiedy zdziwiony podniósł wzrok na notarjusza, ujrzał lufę rewolweru, skierowaną na siebie.
— Giń, psie parszywy! — zawołał notarjusz.
Padł strzał; rozbójnik zwalił się na ziemię. Kula przebiła mu czoło.
Cortejo zamknął drzwi na klucz i zaczął przeszukiwać kieszenie zamordowanego.
Ku zdumieniu swemu nic nie znalazł.
— Oszukał mnie, nędznie oszukał! Jestem zgubiony, jeżeli jego ludzie znajdą ten rewers!
Na korytarzu rozległy się kroki. Cortejo uporządkował gorączkowo kieszenie rozbójnika, wyrwał mu z za pasa rewolwer, rzucił na ziemię i, otwierając drzwi, zawołał:
— Na pomoc! Napadnięto na mnie!
Nadbiegła służba, a wraz nią hrabia Alfonso, Klaryssa i Alimpo.
— Spójrzcie na tego człowieka — rzekł Cortejo. — Zameldował się jako mój przyjaciel, a kiedy zostaliśmy sami, zaczął grozić, że mnie zabije, jeżeli mu nie wydam pieniędzy. Udałem, że mu je daję, chwyciłem jednak nie za pieniądze, a za rewolwer, i zastrzeliłem go jak psa.
— O mój Boże, to rozbójnik, prawdziwy rozbójnik — zawołała Klaryssa. — Spójrzcie tylko na brodę przyprawioną, na perukę.
— Przeszukajcie go dokładnie — polecił Cortejo w nadziei, że znajdzie się jeszcze jego rewers. Nie znaleziono jednak nic oprócz broni i pełnej sakiewki.
— Zanieście go do jednej z piwnic, jutro doniosę władzom. Pokój trzeba doprowadzić do porządku.
Gdy służba, wypełniwszy polecenia, odeszła, a nasza trójka została sama, zapytał Alfonso:
— Czy znałeś tego człowieka?
— Nie.
— A może to był capitano, o którym nieraz mówiłeś. Może miałeś z nim jaką sprzeczkę?
— Nie znam go. Ale, ale, czy pijemy dzisiaj herbatę z hrabianką?
— Nie — odparła Klaryssa. — Będzie ją piła w swoim pokoju.
Z tonu odpowiedzi notarjusz pojął, że Klaryssa wlała już truciznę do herbaty. — —
Gdy padł strzał, hrabianka siedziała w swoim pokoju z Elwirą, która właśnie przyniosła jej z kuchni herbatę.
— Co to za hałas? — zawołała Elwira.
— Ktoś strzelił — odparła Roseta. — Trzeba zobaczyć, co się stało.
— O nie, hrabianko, nie puszczę pani, proszę tu zostać. Boję się jakiegoś nieszczęścia, proszę tu zostać koniecznie!
— Nie boję się niczego. Zdaje się, że strzał padł w pokoju Corteja. Czy słyszysz kroki i głosy?
— Tak, ale zostaniemy tutaj. Mój dzielny Alimpo pójdzie zobaczyć, co się stało, i opowie nam o wszystkiem.
Po chwili zjawił się Alimpo z wiadomością, że Cortejo zastrzelił rozbójnika, który na niego napadł.
Roseta, wypiwszy herbatę, oświadczyła, że idzie spać, gdyż z powodu wypadków całego dnia odczuwa silny ból głowy. —
Następnego ranka do pokoju Elwiry wpadła z płaczem służąca hrabianki.
— Niech pani idzie ze mną do condesy — zawołała, cała we łzach. — Hrabiance coś się stało; musi być chora.
— Już wczoraj skarżyła się na ból głowy.
Gdy obydwie weszły do pokoju hrabianki, Roseta klęczała przy łóżku śmiertelnie blada.
— Droga hrabianko, proszę wstać — rzekła Elwira.
Roseta nie ruszała się z miejsca.
— Tak ją znalazłam, — płakała służąca — gdy weszłam do pokoju, aby ją zbudzić. Podniosłam ją, posadziłam na krześle, a teraz znowu klęczy.
Wzięły hrabiankę za ręce i pociągnęły na kanapę, ale Roseta zeszła znowu z kanapy, uklękła przed łóżkiem i złożyła ręce, jak do modlitwy.
— Chora, bardzo chora — rzekła Elwira, zalewając się łzami. — Dlaczego tu niema naszego doktora Sternaua!
— To straszne, co począć? — biadała służąca, tracąc głowę.
— Zawołaj mego Alimpa!
Dziewczyna sprowadziła przerażonego rządcę. Hrabianka klęczała ciągle przy łóżku.
— Połóżcie ją do łóżka i róbcie zimne okłady, może to jej ulży — polecił Alimpo zapłakanym kobietom i opuścił pokój. Na korytarzu spotkał Klaryssę.
— Czy byliście u hrabianki? — zapytała Klaryssa.
— Byłem.
— Już wstała?
— Jest chora.
— Cóż jej dolega?
— Tego nie wiem.
— Muszę pójść tam, aby ją pocieszyć jakiem słowem nabożnem.
Klaryssa weszła do pokoju hrabianki, ale już po chwili wybiegła i jak bomba wpadła do pokoju notarjusza. Cortejo zapytał:
— No? Udało się, nieprawdaż? Poznaję po twojej minie.
— Tak. Obłęd nastąpił.
— Cóż robi panna?
— Modli się.
— To ciekawe. Modli się głośno?
— Nie. Klęczy przed łóżkiem z rękami złożonemi do modlitwy i milczy. Widać oszalała kompletnie.
— Aha, postradała zmysły podczas modlitwy, więc będzie cały czas myślała o niej.
Po tych słowach Cortejo udał się z Klaryssą do mieszkania hrabianki i oświadczył służącej i Elwirze, że pani Klaryssą obejmie opiekę nad chorą. Od tej chwili Roseta była odcięta od całego świata; nie dopuszczano do niej nikogo. — — —
W kilka dni po zasłabnięciu hrabianki, Mindrello powrócił z podróży, którą przedsięwziął z polecenia Sternaua. Udał się czem prędzej do rządcy, aby zasięgnąć języka o doktorze.
Alimpo siedział w pokoju z małżonką. Oboje byli bardzo zasmuceni.
— To nie do wytrzymania — westchnął Alimpo.
— Tak, to straszne — jęknęła Elwira.
— Najlepiej zabrać nasze drobne oszczędności i pójść stąd w świat.
— Ale dokąd?
— Wszystko mi jedno gdzie, choćby do Zulusów, Hotentotów, czy Lapończyków, byle jak najdalej stąd.
— Czy słyszałeś o tem, że condesę mają zabrać?
— Tak.
— Nie opuszczę jej, pójdę za nią choćby na skraj świata.
— Czy ci pozwolą jej towarzyszyć?
— Masz rację, nie pozwolą. To okropne.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Mindrello.
— Witajcie! — zawoał Alimpo. — Jesteśmy zrozpaczeni; stało się okropne nieszczęście. Nie mamy nawet przed kim żalu swego wylać, nieprawdaż, Elwiro?
— Prawda, mój drogi.
— Macie tu przecież towarzyszy na zamku — rzekł Mindrello.
— Tak, mamy towarzyszy, ale nie rozmawiają z nami. Boją się młodego hrabiego i sennora Cortejo.
— Czy oni zabronili ludziom na zamku utrzymywać z wami stosunki?
— Niby nie zabraniali. Ale wpadliśmy w niełaskę i ludzie od nas stronią.
— Wpadliście w niełaskę? Dlaczego?
— Ponieważ nie chcieliśmy oddać cierpiącej hrabianki w ręce obce, a pielęgnowaliśmy ją sami. Gdy nas usunięto, próbowaliśmy mimo to dostać się do niej. W rezultacie pozbawiono mnie stanowiska. Mam w najbliższej przyszłości opuścić zamek.
— Czy nie wiecie, gdzie jest doktór Sternau?
— Nie mam pojęcia. Przepadł gdzieś.
— Przepadł?
— Tak, przepadł niespodzianie. Nikt nie wie, gdzie jest, co się z nim stało. Ktoś zabrał go powozem i od tego czasu ślad po nim zaginął.
— Muszę go odszukać. No, teraz idę już, by nie zwrócono uwagi na moje odwiedziny.
Wróciwszy do domu, Mindrello zachodził po rozum do głowy, w jaki sposób możnaby odszukać Sternaua. Po jakimś czasie dowiedział się, że w kierunku Barcelony przejeżdżał powóz, eskortowany przez pięciu uzbrojonych strażników, że powóz ten zatrzymał się przed więzieniem. Po długich staraniach udało mu się wydobyć z dozorcy, że znajduje się w więzieniu niejaki doktór Sternau.
Postanowił więc porozumieć się z rządcą, który tymczasem wraz z żoną opuścił zamek i zamieszkał w Manrezie. Przyjęto go serdecznie.
— Chwała Bogu, żeście przyszli. Sądziliśmy już z moją Elwirą, że zapomnieliście o przyjaciołach.
— Skądże znowu. Pracowałem przez cały czas nad tem, by uwolnić naszego doktora.
— Wiecie więc, gdzie przebywa?
— Został uwięziony w Barcelonie.
— Uwięziony? Słyszysz Elwiro?
— Tak, słyszę. To z pewnością sprawka Corteja.
— Na pewno. Kiedyż go wypuszczą?
— Jeżeli go nie uwolnimy, chyba nigdy.
— Cóż możemy uczynić?
— Wiele i nic. Czy macie pieniądze?
— Ile?
— Trzeba ich sporo.
Alimpo otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej kilka pełnych sakiewek, oraz portfel.
— Bierzcie to wszystko — zawołał. — Mam dosyć pieniędzy.
— Ile tego będzie?
— Cztery do pięciu tysięcy. To wszystkie nasze oszczędności. Dajemy je chętnie dla doktora Sternaua. Nieprawdaż, Elwiro?
— O tak! Oby tylko był wolny. Może uleczy naszą biedną hrabiankę?
— Gdzież ona jest? Może w domu zdrowia?
— Nie. W Lorissa, w klasztorze świętej Weroniki.
— Przecież powinna być w lecznicy, a nie w klasztorze!
— Cóż można na to poradzić. Sennora Klaryssa ją tam wywiozła. Hrabianka jest zupełnie bezwolna.
Mindrello zapytał po chwili namysłu:
— A więc wierzycie, że doktór Sternau potrafi ją uleczyć?
— Bezwątpienia.
— Obejrzę sobie ten klasztor. Mogę dysponować pieniędzmi, sennor Alimpo?
— Możecie wziąć wszystko.
— Muszę mieć konia dla siebie i dla doktora. Dajcie mi dwieście duros.
— To za mało. Weźcie pięćset.
— Chwilowo nie potrzeba mi więcej.
Wziąwszy pieniądze, Mindrello udał się do klasztoru w Lorissa, odległego o dwie godziny drogi od Manrezy. Dowiedział się tam, że hrabianka z nikim nie rozmawia, nic prawie do ust nie bierze, modli się cały dzień na cmentarzu; wieczorami trzeba ją stamtąd zabierać siłą do celi. Jest jeszcze piękna, ale pięknością tych, którzy bliscy śmierci.
Zasięgnąwszy tych informacyj, Mindrello udał się do Barcelony. Tu kupił konia dla Sternaua, dla siebie zaś muła. —
Ubiegło kilka tygodni. Za grube pieniądze wystarał się o fałszywe papiery na nazwisko lekarza sądowego. Kupił sobie stosowne ubranie i, nadawszy obliczu wyraz odpowiedni dzięki wąsom i peruce, udał się do więzienia. Strażnik skontrolował dokumenty i wpuścił wrzekomego lekarza. W sieni udało się Mindrellowi zabrać jeden z kluczy od bramy więziennej.
Wiemy już, jak Sternau obezwładnił strażnika i uciekł z więzienia. Mindrello tymczasem zabrał muła i konia i czekał z niemi na drodze do Manrezy, pewien, że Sternau będzie uciekał w kierunku zamku.
Już zdaleka ujrzał Sternau konia i muła, które trzymał jego wybawca. Poznawszy Mindrella, Sternau podziękował w paru ciepłych słowach, wskoczył na koń i pomknęli obaj jak strzały. Sternau rozkoszował się czystem zimowem powietrzem. Po chwili rzekł:
— Drogi Mindrello, to condesa was posłała, by mnie uwolnić?
— Nie. Sennor Alimpo.
— Ale z rozkazu hrabianki, co?
— Nie; condesa jest chora, żadnych rozkazów nie wydaje.
— Chora? — zawołał Sternau przerażony. — Cóż jej dolega?
— To samo, na co zapadł jej ojciec. — wyjąkał Mindrello.
Sternau, jakgdyby rażony piorunem, omal nie zwalił się z siodła.
— Czy dobrze słyszę? Oszalała?
— Tak.
— Oszalała?! — krzyknął Sternau raz jeszcze. Zatrzymał nagle konia i zapytał głosem, z którego rozpacz przebijała:
— Gdzie jest condesa?
— W klasztorze świętej Weroniki w Lorissa.
— A wrzekome zwłoki hrabiego Manuela zostały pogrzebane, co?
— Tak.
— Hrabia Alfonso posiadł dziedzictwo?
— Tak.
— Gasparino Cortejo u jego boku?
— Tak.
— A gdzie Klaryssa?
— W klasztorze razem z hrabianką,
— A rządca?
— Mieszka w Manrezie. Wygnano go. To on dał mi ten portfel, który panu wręczyłem w więzieniu, on dał mi pieniądze na zakup konia i muła. Da sennorowi jeszcze, ile tylko będzie potrzebne.
Sternau milczał. Oszołomiły go wiadomości, zakomunikowane przez Mindrella. Ciszę bolesną przerwał dopiero przemytnik.
— Mam dla pana i dobrą wiadomość.
Sternau był jakby we śnie. Zapomniał zupełnie, ze nie jest sam i nie odpowiadał. Gdy Mindrello powtórzył te słowa kilkakrotnie, doktór rzekł wreszcie z goryczą:
— Dobrą wiadomość? Nie wierzę, aby mnie mogło jeszcze spotkać coś pomyślnego.
— Nie pytacie wcale, panie, jak wywiązałem się z polecenia, aby odszukać hrabiego Manuela.
Sternau ożywił się na te słowa:
— Macie rację. Pod wpływem tej okropnej wiadomości o hrabiance, uleciało mi to z pamięci. Cóż więc wiecie o nim?
— Poprostu znalazłem hrabiego Manuela — odparł Mindrello.
— Znaleźliście hrabiego Manuela? — zawołał Sternau, tak mocno ściągając cugle koniowi, że ten stanął dęba.
— Tak i to bez trudu. Cyganie to wprawdzie spryciarze, ale i my, przemytnicy, nie damy się zjeść w kaszy.
— Opowiadajcie, słucham!
— Natrafiłem na ich ślad, bo przecież taka wielka banda nie może zginąć jak szpilka. Upłynęło jednak dużo czasu zanim się dowiedziałem, że obozowali w miejscowości Babastro. Stamtąd udali się pośpiesznie przez Huesca, Murillo i Sangueza; była to poprostu forsowna ucieczka i dlatego odszukałem ich tak późno.
— Czy nigdzie nie popasali dłużej?
— Skądże znowu. Przedewszystkiem więc starałem się dowiedzieć, czy banda jest w komplecie, czy się nikt przypadkiem nie odłączył wraz z hrabią. Ale byli za przemyślni na to, aby obłąkanego zostawiać niedaleko zamku, gdzieby go łatwo można znaleźć.
— Skąd mieliście pewność, że hrabia był wśród nich?
— Widziałem zdaleka, jak czujną uwagę zwracali na pewien powóz. Gdy wieczorami rozbijali namioty, brali go zawsze w środek obozowiska. Jakkolwiek nie widziałem niczyjej twarzy, pewien byłem, iż w powozie znajduje się hrabia.
— No i co dalej?
— Maszerowali w kierunku Pamplony, potem przez góry przeprawili się do Pico de Aspiroz i dotarli do morza. Przed San Sebastiano skręcili wbok i rozbili obóz tuż nad brzegiem morskim, niedaleko miasteczka, Orio.
— Aha! i tu wsadzili hrabiego na okręt?
— Tak, zupełnie dobrze pan odgadł. Spodziewałem się tego; czatowałem dzień i noc, aby nie przegapić chwili odjazdu hrabiego. Pewnej ciemnej nocy do brzegu przybiła żaglówka. Na szczęście, byłem zakopany w piasku w miejscu tak korzystnie wybranem, że widzieć musiałem wszystko.
— Do djaska! Gdyby was tam odkryli!
— To i cóż? Caramba! Mam przecież zawsze przy sobie nóż ostry jak brzytwa, nie wiem więc jeszcze, dla kogoby się to źle skończyło. A więc dwóch ludzi opuściło obóz i weszło na żaglówkę, którą kierowało dwóch marynarzy. W chwili, gdy ten, który wsiadał nasamprzód, postawił pierwsze kroki na żaglówce, łódź się zakołysała pod wpływem fali, człowiek zachwiał się i, opierając o ster, zawołał w przerażeniu: — Ja jestem dobry, poczciwy Alimpo. — Ponieważ powiedział mi sennor, co prześladuje hrabiego, zmiarkowałem więc, że to nie kto inny, tylko on.
— Dalej, dalej!
— Towarzysz hrabiego zaklął siarczyście i wskoczył do łodzi. Podciągnięto żagle. Zanim odpłynęli, cygan zapytał jednego z marynarzy: — Jak długo będzie trwała jazda do Saint Nazaire? — Przy dobrym wietrze dwa dni. — A stamtąd do Avranches? — Czy droga ma iść przez niziny, czy też przez wzgórza St. Mathieu? — Wszystko jedno, w każdym razie trzeba myśleć o tem, abym nie nawijał się ludziom na oczy. — W takim razie trzeba dwóch dni, by opłynąć Bretanję. Ale droga jest niebezpieczna, rafy sterczą na dnie morskiem. — To mi wszystko jedno. Płacę dobrze i kwita. Czy znacie latarnika z Avranches? — Nie. — Do niego właśnie jadę. To mój stary do... Nic więcej nie słyszałem, bo łódź odpłynęła z wielką szybkością. Może pan sobie wyobrazić, z jakiem napięciem i uwagą słuchałem tej rozmowy. Wróciłem do miasteczka i przedewszystkiem nająłem pokój w oberży; po ostatnich nocach czuwania wyspałem się na wszystkie cztery boki. Wiedziałem teraz, że jestem na tropie hrabiego, mogłem więc rzetelnie odpocząć.
Sternau ujął Mindrella za rękę i uścisnął ją serdecznie:
— Zrobiliście wiele dla hrabi i rodziny jego. Wdzięczność się wam za to należy. Mówcie dalej.
— Wypocząwszy w Orio i sprawiwszy sobie nowe ubranie, przekradłem się — nie miałem bowiem paszportu — przez granicę; w Bayonne zaś wsiadłem do pociągu. Po dwóch dniach dojechałem przez Bordeaux, Nantes i Rennes do celu podróży i wynająłem sobie mieszkanie w jednym z domków rybackich nad brzegiem morza. Nie spuszczałem oka z latarni morskiej i z jej mieszkańców. Po trzech dniach zauważyłem, że przybył nowy domownik. Spacerując wieczorem pod latarnią, widziałem na jej górnej galerji wysoką, wychudłą postać, spoglądającą w niebo. Postać ta wyszeptała po jakiejś chwili: — Ja jestem dobry, poczciwy Alimpo. — Następnego dnia chciałem się dostać do latarni, ale latarnik, imieniem Gabrillon, przegnał mię brutalnie. Po tygodniu przybyłem do Rodriganda. Tam dowiedziałem się o pańskiem aresztowaniu i o chorobie condesy. Oto wszystko.
Mknęli jak ptaki wśród ciemnej nocy. Po dwóch godzinach ujrzeli zdaleka miasteczko Manreza.
— Zostawimy nasze konie tutaj, w oberży podmiejskiej, — rzekł Sternau. — Trzeba się wystrzegać, by nas nikt nie zauważył.
Zostawiwszy w stajni wyczerpane do ostatnich granic zwierzęta, podkradli się pod mieszkanie rządcy.
Alimpo gawędził właśnie z Elwirą, gdy na progu pokoju ukazali się Sternau i Mindrello.
— Drogi doktorze! — zawołał rządca.
— Więc to sennor, kochany panie Sternau, — klasnęła w dłonie uszczęśliwiona Elwira.
Ujęli jego ręce i zaczęli obsypywać pocałunkami.
— No, teraz wszystko się zmieni — rzekła Elwira, płacząc z radości. — Teraz hrabianka zostanie uratowana.
— Tak, uwolnię ją i uzdrowię — odparł Sternau. — Biada mordercom i trucicielom.
Elwira zastawiła przed wygłodzonym Sternauem sutą porcję jadła i napoju. Sternau pochłaniał ją z rozkoszą. Pierwszy głód zaspokoiwszy, rzekł:
— Mamy mało czasu, ale mimo to musicie mi opowiedzieć natychmiast, co tu zaszło podczas mej nieobecności.
Kiedy Alimpo skończył opowiadanie, Sternau odezwał się po namyśle:
— Hrabianka jest w ręku ludzi, przeciw którym nie mogę wystąpić publicznie w Hiszpanji, uciekłem bowiem z więzienia. Muszę wobec tego porwać ją z klasztoru, a potem udam się na zamek, by wziąć pewne rzeczy, które mi są konieczne; jeszcze dziś przekroczę granicę wraz z hrabianką i stanę się w ten sposób podwójnym przestępcą.
— Uwolni pan condesę? — zapytała Elwira.
— Jeszcze dzisiejszej nocy.
— Dokąd ją sennor chce zabrać?
— Przez granicę, przez Francję, do ojczyzny mojej, Moguncji.
— Pojedziemy z wami. Dobrze, drogi Alimpo?
— Dobrze.
— Przecież to się nie da zrobić tak prędko — odparł Sternau. — Macie tu dom, rzeczy.
— Mimo to pojedziemy z wami — rzekł Alimpo. — Przysięgam, że nie opuścimy ani pana, ani condesy. Dom ten należy do mego siostrzeńca, który nas nie zdradzi z pewnością. Później sprzeda naszą chudobę i odeśle nam pieniądze do Moguncji.
— Więc dobrze, zgoda.
— Dziękujemy, doktorze, — jednocześnie zawołali Elwira i Alimpo.
— Czy sennor już rusza w drogę? I wstąpi pan do Rodrigandy?
— Tak.
— Mam jeszcze przy sobie klucz od bocznej furtki.
— Wejdę najspokojniej przez główne wejście — odparł Sternau. — Czy dawna służba pozostała?
— Prawie cała.
— Jeżeli ma pan jakąś broń, Alimpo, proszę o nią.
— Ale nie pójdzie pan sam na zamek — rzekł Mindrello. — Będę panu towarzyszyć.
— Dobrze. A Alimpo niech się tymczasem gotuje do drogi.
— Czy mam sprowadzić powóz? — zapytał Alimpo.
— Nie — odparł Sternau. — Drogi zawalone śniegiem, więc potrzebne są sanie. Przywiozę je ze sobą.
— Skąd?
— Z zamku Rodriganda.
— Ależ panie! — krzyknął przerażony Alimpo.
— Zażądam poprostu dla hrabianki dwojga sań. Ciekaw jestem, kto się odważy nie spełnić mego żądania. No, chodźmy. Mindrello.
Wziąwszy od Alimpa rewolwer, Sternau wyszedł wraz z przemytnikiem. Zanim pół godziny minęło, byli w Lorissie. Mindrello skręcił w kierunku kilku budynków, leżących poza miasteczkiem.
— Jakżeż się tam dostaniemy? — zapytał Sternau.
— Przez mur cmentarny — odparł Mindrello.
Mur miał około dwóch metrów wysokości. Zatrzymawszy się przed nim, ujrzeli po drugiej stronie jakąś ciemną postać, klęczącą wśród grobów.
— Któż to klęczy tutaj? — zapytał Sternau. — Czy to może jakiś posąg?
— Nie, to ona.
— Kto? Hrabianka? Na Boga, czy to możliwe?
— Ależ tak, to ona.
— Na takim chłodzie? Po kolana w śniegu? Przecież może zamarznąć tutaj!
Sternau stanął na siodle i przeskoczył przez mur. Czy zobaczyła go modląca się postać? Czy usłyszała jego kroki? Nie. Klęczała w głębokim śniegu, zatopiona w modłach. Sternau poznał odrazu, że to hrabianka, mimo włosienicy, w którą była odziana, mimo zapadniętych oczu i trupiej bladości twarzy.
— Roseto — szepnął drżącym głosem.
Nie słyszała go.
Ukląkł przy niej, wziął w objęcia, tulił, całował, nazywał najczulszemi imionami — napróżno. Serce napełniła mu bezgraniczna rozpacz. Ochłonąwszy z okropnego wrażenia, uniósł ją w ramionach i zaniósł pod mur. Tu wziął condesę Mindrello, poczem Sternau przelazł przez mur. Złożywszy Rosetę na siodle przed sobą, Sternau ruszył zawrotnym galopem w kierunku zamku. Mindrello popędził za nim. Wkrótce przybyli do wsi. W oberży miejskiej nie zgasło jeszcze światło. Sternau zapukał do okna. Po chwili okno otworzyło się; wyjrzała z niego okryta czapką głowa.
— Czego chcecie? — zapytał gospodarz.
Sternau pochylił się nad koniem w kierunku okna i zapytał:
— Nie poznajecie mnie?
— Ależ to sennor Sternau! Czy to możliwe?
— Tak. To ja. Chcecie mi wyświadczyć pewną przysługę?
— Owszem. O cóż chodzi?
— Pójdźcie do alkada i powiedzcie mu, aby wraz z sołtysem czem prędzej przybył na zamek.
— W jakim celu?
— Dowiedzą się o tem na miejscu.
Ruszyli w dalszą drogę. Oberżysta mruczał:
— Skąd ten Sternau przybywa? Co miał za sobą na koniu? Wyglądało to, jakby wiózł człowieka. Ten drugi jeździec to Mindrello, który tak dawno nie ukazywał się w okolicy...
Obydwaj jeźdźcy przybyli przed bramę zamkową. W mieszkaniu odźwiernego paliło się światło. Sternau zapukał; odźwierny wyszedł przed kratę bramy.
— Któż to taki? W nocy nie otwieram.
— Ależ Henrico, otworzysz mi chyba?
Na dźwięk głosu Sternaua odźwierny odparł z nietajoną radością:
— To sennor, doktorze? Już otwieram!
Sternau wszedł z obłąkaną na ręku. Odźwierny, poznawszy hrabiankę, krzyknął przeraźliwie:
— Na Boga! Przecież to condesa!
— Tak, to ona. Nie wiecie, czy pokoje jej są w takim samym stanie, jak dawniej?
— Nic się tam nie zmieniło. Mam nawet klucze od mieszkania hrabianki przy sobie, gdyż jeszcze niema nowego rządcy.
— Bierz klucze i prowadź nas.
— Czy mam obudzić hrabiego?
— Nie trzeba; później. Chodźmy.
— A może obudzić służącą condesy?
— Czy jest jeszcze na zamku?
— Tak. Usługuje sennorze Klaryssie, gdy ta przyjeżdża w odwiedziny.
— Obudź ją w takim razie. Ale przestrzegaj ciszy, absolutnej ciszy.
Sternau pragnął się przekonać, jaki wpływ wywrze na Rosetę widok znajomych jej pokojów. Posadził ją więc na kanapie, ale Roseta zsunęła się na ziemię i znowu znieruchomiała w modlitwie. Nie zauważyła wcale, że jest u siebie, a nie na cmentarzu w Lorissie. Służąca weszła uradowana niezmiernie widokiem swej pani. Sternau polecił jej, by ubrała Rosetę w suknie, odpowiednie dla dalekiej podróży. Odźwiernemu rozkazał zwołać całą służbę do jadalni, sam zaś udał się do mieszkania hrabiego Alfonsa.
Hrabia spał, w pokoju paliła się lampka nocna. Nie tracąc czasu, Sternau tak mocno uderzył Alfonsa pięścią w skroń, że tamten we śnie stracił przytomność. Doktór ściągnął z łóżka prześcieradła i skrępował niemi leżącego, poczem wyszedł z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Udał się teraz do mieszkania notarjusza. Drzwi zastał zamknięte, zapukał więc.
— Kto tam? — zapytał po chwili Cortejo.
— To ja, otwórz! — odpowiedział Sternau, naśladując głos Alfonsa.
— Caramba! O cóż chodzi? Nie masz czasu kiedy indziej? — zapytał Cortejo, głośno ziewając.
— Nie, śpieszno mi bardzo.
— Otwieram.
Cortejo leniwie zszedł z łóżka, narzucił na siebie szlafrok, zapalił lampkę nocną i otworzył drzwi. W korytarzu było ciemno, nie widział więc, kto stoi.
— Wejdźże, Alfonsie, — rzekł. — Ale co ci wpadło do głowy, że tak późno...
Nagle zaniemówił z przerażenia. Do pokoju wszedł Sternau, zamykając drzwi za sobą. Cortejo przyglądał mu się w osłupieniu; ciągle jeszcze nie mógł wykrztusić ani słowa.
— Nie poznaliście mego głosu? — rzekł Sternau tonem zimnym jak lód, ostrym jak nóż.
— A więc to naprawdę Sternau — wyjąkał Cortejo.
Po tych słowach, wypowiedzianych niemal szeptem, wykonał ruch ku drzwiom, chcąc się ratować ucieczką. W tej samej chwili doktór zdzielił go pięścią w głowę tak mocno, że Cortejo padł na ziemię jak worek. Po chwili Sternau związał i skneblował go podobnie, jak Alfonsa. Zamknąwszy i ten pokój, wprowadził hrabiankę do jadalni, w której zebrała się cała służba. Sędzia miejski i sołtys byli tu również.
Zobaczywszy swą panią, służba chciała podejść do niej i przywitać ją, lecz Sternau odsunął wszystkich na bok i rzekł:
— Czy znacie tę panią?
— Tak — zabrzmiała jednogłośna odpowiedź.
— Czy możecie przysiądz, kto to taki?
Zdziwieni tem pytaniem, odpowiedzieli wszyscy:
— Ależ naturalnie.
— Niechaj więc sędzia powie, kim ona jest?
— To hrabianka Roseta de Rodriganda y Sevilla — odparł alkad.
— W takim razie, siadajcie tutaj i zaświadczcie mi na piśmie, że ta pani jest hrabianką. Niechaj wszyscy obecni potwierdzą to pisemnie.
— Poco, w jakim celu?
— Ludzie złej woli dybią na życie hrabianki; przyprawili ją o szaleństwo. Ponieważ chcę ratować condesę, potrzebne mi jest w tym celu to pismo z waszemi podpisami.
Alkad zbierał się do pytań, czuł bowiem, że stoi przed jakąś tajemnicą, ktorąby chętnie rozjaśnił. Ale Sternauowi zależało na pośpiechu.
Udał się do pokojów, w których mieszkał przed kilkoma miesiącami. Stały nietknięte. W obecności alkada i sołtysa zabrał ze sobą wszystko, co uważał za konieczne. Potem wrócił do pokoju hrabianki, gdzie sędzia i sołtys musieli zanotować wszystko, co ze sobą Sternau zabiera, Najważniejszą była dla niego metryka hrabianki i świadectwo chrztu, spoczywające w jej biurku.
Alkad chciał się dowiedzieć jakichś bliższych szczegółów, ale napróżno. Sternau kazał zaprząc do dwojga sań najbystrzejsze konie. W jedne wsiadł sam wraz z hrabianką, do drugich wskoczył Mindrello. Zostawiwszy na zamku wierzchowce, na których przybyli, pomknęli jak wicher.
Pozostali na zamku mieli głupie miny. Nikt nie rozumiał, co się stało; nikt nie rozumiał, skąd się wziął nagle Sternau i dokąd pojechał z hrabianką. Najbardziej uderzała nieobecność Alfonsa i Corteja.
Udano się więc do mieszkania pierwszego. Było zamknięte. To wzbudziło podejrzenia. A kiedy zaczęto pukać, od wewnątrz rozległy się ciche jęki. Wyważono drzwi. Hrabia Alfonso leżał na łóżku związany i skneblowany. Nie wiedział o niczem, co zaszło; gdy usłyszał, że Sternau był na zamku wraz z hrabianką, ubrał się błyskawicznie i pobiegł do Corteja.
I tu drzwi były zamknięte, i tu musiano je wyważać, i tu znaleziono człowieka związanego i skneblowanego...
Cortejo i Alfonso zarządzili natychmiastowy pościg; Alfonso wsiadł na koń, by zawiadomić policję w Manrezie i przedsięwziąć odpowiednie kroki. — —
Tymczasem Sternau i Mindrello przybyli do Manrezy. Trudno opisać radość Elwiry i Alimpa na widok hrabianki. Poczciwcy czekali gotowi do drogi.
— Biorę Elwirę i hrabiankę do mych sań — rzekł Sternau. — Alimpo zaś niechaj jedzie z tobą, Mindrello.
Alimpo i Elwira pożegnali się z siostrzeńcem, i całe towarzystwo ruszyło w drogę — w tej samej właśnie chwili, w której Alfonso zbliżał się do miasta. Konie, zaprzęgnięte do sań, okazały się znakomite, ale w miarę, jak droga szła pod górę, śnieg stawał się głębszy, więc trzeba było zwolnić biegu. Z nastaniem wieczora konie ledwie trzymały się na nogach. Chcąc, niechcąc, podróżni musieli przenocować w samotnej oberży.
Następnego ranka ruszyli w dalszą drogę. Roseta nie poznawała nikogo, modląc się bez przerwy.
Gdy nadeszło południe, byli w Pirenejach.
Ponieważ konie dobywały już ostatka sił, trzeba było zatrzymać się przed ustronnem schroniskiem. Składało się ono z ciasnej, gołej izby; gospodarz nie mógł im dać nic oprócz kawałka suchego, spleśniałego chleba. Na szczęście Elwira zabrała ze sobą zapas żywności i kilka flaszek wina.
Meble schroniska składały się z kilku drewnianych stołków i z długiego stołu, przy którym obok gospodarza siedział człowiek o podejrzanej powierzchowności. Miał na sobie skórzane spodnie, wysokie buty, zniszczoną kurtkę, na której zamiast guzików tkwił szereg starych miedzianych monet, oraz podarty i zmięty kapelusz. Za pasem obok długiego noża zatknięte dwa wielkie rewolwery; o kolana oparta strzelba starego systemu. Obok leżał jeden z tych psów pirenejskich, podobnych do niedźwiedzi, któremu nie potrafi dać rady trzech dorosłych mężczyzn.
Mroczna postać na widok przybyszy usunęła się w kąt; gdy jednak do schroniska wszedł Mindrello, skinął na nieznajomego i wrócił przed dom; ów niezwłocznie podążył za nim.
— Skąd przybywasz w tak wytwornej kompanji?
— Z Manrezy.
— Masz własne sanie?
— Jak widzisz.
— Dokąd podążacie?
— Do Foix.
— Czy to twoi przyjaciele?
— Tak. Są pod moją opieką.
— Niech więc jadą dalej w imię Boże. Mam nadzieję, że nie wejdą nam w drogę.
— Cóżby wam mogli uczynić złego?
— Mogliby przecież odkryć nas i zdradzić. Czekamy na transport towaru, który ma przybyć z tamtej strony. Spodziewamy się go wieczorem. Jest nas tu w stodole trzydziestu. Gdyby twoi towarzysze donieśli o tem Francuzom, stracimy łup z kretesem.
— Nie bój się, kmotrze. Nic nie zauważą. Zostaniemy tu najwyżej pół godziny.
Po tych słowach Mindrella przemytnik uspokoił się, wrócił do izby i siadł u końca stołu. Przybysze nie ciekawili go bynajmniej, ale gdy mu Alimpo zaproponował szklankę wina, wypił ją z przyjemnością.
Upłynęło około pół godziny, gdy nagle rozległ się dźwięk kopyt końskich i radosne okrzyki. Stojąca w oknie Elwira zbladła, jak chusta, załamała ręce krzyknęła:
— Santa Madonna! To policja!
Alimpo podszedł do okna i zawołał:
— Corregidor z Manrezy jedzie z nimi.
— Tak?! Doskonale — rzekł Sternau.
— Musimy zaniechać obrony, ich jest około dwudziestu.
— Mimo to będę walczył.
Naraz nieznajomy podniósł się ze swego kąta ze słowami:
— Niech się sennor nie obawia! Biorę was pod swoją opiekę.
Stemau spojrzał na nieznajomego ze zdziwieniem i zapytał:
— Kimże wy jesteście?
— Waszym przyjacielem. Czy nie widzicie, że Mindrello gdzieś znikł? To mój dobry znajomek. Niedługo czekać, a sprowadzi odsiecz. Siedźcie spokojnie i porzućcie obawy.
Alimpo i Elwira zaszyli się w najdalszy kąt izby. Sternau usiadł przy stole i, trzymając broń wpogotowiu, nasłuchiwał.
— To oni z pewnością — odezwał się ktoś na dworze.
— Tak, to sanie i konie hrabiego — padła odpowiedź.
— Dostaniemy, co nam się należy.
— Zsiadać z koni. Wejść do izby! — rozkazał czyjś głos.
Był to głos corregidora z Manrezy.
Drzwi się otworzyły naoścież, wszedł urzędnik w towarzystwie kilku policjantów.
— A, to pan doktór Sternau! Więc znowu się spotykamy.
— Tak, spotykamy się — odparł Sternau z lodowatym spokojem.
— Nie spodobała się panu Barcelona? Uciekł sennor? Bardzo żałuję. Obciążył pan sumienie nowemi przestępstwami.
— Jakież to przestępstwa?
— Uprowadzenie, oraz napad rabunkowy na mieszkańców zamku.
— To brzmi groźnie — przyznał Sternau z ironią.
— No, niech się sennor nie uśmiecha. Widzi pan te kajdany? Zakuję w nie sennora i przyprowadzę zpowrotem do Barcelony.
— Niech pan tylko spróbuje — rzekł Sternau, powstając z miejsca.
Urzędnik cofnął się o kilka kroków:
— Ostrzegam pana, doktorze, że mam tu pod ręką czterech ludzi uzbrojonych i że pod domem stoi jeszcze piętnastu. Na nic się nie zda opór.
— Tego nie przypuszczam — rozległo się z kąta.
Nie ukrywając zdziwienia, urzędnik zapytał:
— Kto tutaj głos zabiera?
— Jestem przyjacielem tych ludzi — odpowiedział nieznajomy z epickim spokojem.
— Więc pomagaliście tym ludziom?
— Dotychczas nie. Ale od tej chwili będę stał przy nich.
— Aresztuję was wobec tego.
— Albo ja was — roześmiał się nieznajomy.
— Mnie? — zapytał oburzony przedstawiciel władzy. — Jak śmiesz ze mną żarty stroić?
— Odwróćcie głowę wtył.
Urzędnik obejrzał się i znieruchomiał. Przyrośli do ziemi również czterej policjanci; gdyż przez otwarte drzwi ujrzeli kilkanaście luf skierowanych ku sobie; na ganku stała gromada ludzi z lufami, skierowanemi przeciw stojącym przy saniach bezbronnym policjantom.
— No i co? — zapytał nieznajomy. — Jak się to wam podoba? Muszę zresztą powiedzieć, że karabiny moich ludzi nie są mi nawet tak bardzo potrzebne. Przypatrzcie się temu psu. Na jedno moje słowo rozerwie was wszystkich pięciu w kawałki. My tu w górach wiemy, jak poczynać sobie z takiemi ptaszkami, jak pan.
— Na Boga! Jesteśmy zgubieni — jęknął corregidor.
— Tak, to prawda. Wasi ludzie nie mają jeszcze pojęcia o tem, co się dzieje. Chodzi o wasze życie. Czy będziecie posłuszni?
— Co mam uczynić? — spytał urzędnik.
— Rozkażcie swoim ludziom złożyć broń i oddać nam konie.
— Niepodobna! — krzyknął przerażony corregidor.
— Moi ludzie słyszą każde słowo, które tu mówimy. Liczę do trzech. Jeżeli do tego czasu nie staniecie w oknie i nie wydacie rozkazu, którego żądam, tuzin kul przebije wam głowę. Jest nas trzydziestu, więc nikt z was nie ucieknie. A więc: raz... dwa...
Zanim nieznajomy zdążył wypowiedzieć trzy, przedstawiciel władzy skoczył ku oknu, otworzył je i krzyknął:
— Złożyć broń!
Policjanci nie usłuchali, nie rozumiejąc przyczyny dziwnego rozkazu.
— Na miłość Boską, złóżcie broń! — powtórzył urzędnik. — Złóżcie ją na sanie.
— Dlaczego? — padło zapytanie.
— Ponieważ jesteśmy otoczeni bandą przemytników, którzy wystrzelają nas co do nogi, jeżeli ich nie usłuchamy.
W tej samej chwili dwudziestu przemytników wymierzyło dwadzieścia karabinów w policjantów.
— Poddajcie się, poddajcie! — krzyknął urzędnik.
— Czy puścicie nas wolno? — zapytał jeden z policjantów.
— Tak.
Policjanci złożyli broń, oddali konie i zaczęli się wymykać. Gdy nasz urzędnik sądowy chciał pójść również w ich ślady, przemytnik zatrzymał go w te słowa:
— Stój, drabie! Mam do was mały interes.
— O co chodzi?
— Wkrótce się o tem dowiecie — poczem zwrócił się do Sternaua i zapytał: — Mam wrażenie, że sennor nie bardzo jest z tego pana corregidora zadowolony?
— Wrażenie słuszne — odrzekł Sternau.
— Czy tylko dlatego, że chciał pana teraz aresztować, czy też z innych jeszcze powodów?
— Z innych powodów. Przyjechał raz do mnie, by mnie zawieźć do pewnej damy. Był to podstęp, gdyż zawiózł mnie do więzienia w Barcelonie, gdzie niewinnie przetrzymano mnie przez kilka miesięcy.
— Ten człowiek musi za to zapłacić. Dajcie mu pięćdziesiąt tęgich, siarczystych batów!
Za chwilę krzyk urzędnika poświadczył, że polecenie wykonywano z zapałem.
Sternau chciał się odwzajemnić przemytnikom, ale niechętnie słuchali słów wdzięczności, a pieniądze wręcz odtrącili. I tak obłowili się suto: zdobyli broń i konie. — —