<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Dzieło
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. L'Œuvre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

W sześć tygodni później, Klaudyusz malował pewnego rana, wśród potoku słońca, wpadającego przez szyby okna pracowni. Bezprzestanne deszcze smutkiem powlokły środek sierpnia a odwaga do procy powracała mu wraz z błękitem nieba. Wielki obraz jego nie postępował wcale, kładł w niego przecież milczącemi ranki całą pilność artysty pokonanego a upornego.
Nagle zapukano. Sądził, że to pani Józefowa, odźwierna, która mu przynosi śniadanie; a ponieważ drzwi były zawsze otwarte, zawołał poprostu:
— Proszę!
Drzwi otworzyły się, słychać było lekki szelest, potem ustało wszystko. On dalej malował, nie odwracając nawet głowy. Ale ta drżąca jakaś cisza, ten słaby oddech przyspieszony, zaniepokoiły go w końcu. Spojrzał i zdumiał się dziwnie: u drzwi stała kobieta, ubrana w jasną suknię, z twarzą nawpół przysłoniętą białą woaleczką; nie znał jej, ona zaś trzymała w ręku wiązankę róż, co go do reszty stropiło.
Naraz poznał ją.
— To pani!... A, czyż mogłem myśleć o pani!
Była to Krystyna. Nie mógł powstrzymać tego okrzyku niezbyt uprzejmego, który był okrzykiem najszczerszej prawdy. Naprzód, zajmowało go wspomnienie o niej; potem, w miarę jak dnie uchodziły, kiedy blisko dwu miesięcy nie dawała znaku życia, przeszła dla niego w stan wizyi znikającej i żałowanej, o uroczym profilu, rozpływającym się we mgle zapomnienia, którego nigdy już niema się spotkać w życiu.
— Tak, to ja panie... Chciałam powrócić jeszcze... Pomyślałam sobie, że to źle było nie podziękować panu...
Rumieniła się, bąkała, nie mogąc jakoś słów znaleźć. Prawdopodobnie wchodzenie na schody tak jej dech zatamowało, bo serce biło jej bardzo silnie. Jakto? czyż była niestosowną ta wizyta, wyrozumowana po tak długich debatach, która wreszcie na skutek tych długich rozmyślań wydała jej się całkiem już naturalną? Co najgorsza, że przechodząc nadbrzeżem, kupiła sobie po drodze wiązankę róż, w delikatnej intencyi dania temu chłopakowi dowodu swojej wdzięczności; teraz kwiaty te żenowały ją okropnie. Jak mu je dać? Co on sobie o niej pomyśli? Niestosowność wszystkich tych rzeczy stanęła jej przed oczyma wówczas dopiero, kiedy drzwi otwarła.
Ale Klaudyusz, jeszcze bardziej zmięszany, nagle przerzucił się w drugą ostateczność przesadnej grzeczności. Rzucił paletę, przewracał całą pracownię do góry nogami, by uprzątnąć gdzie jakie krzesło.
— Proszę bardzo, siadaj pani... Doprawdy co to za miła niespodzianka... Jesteś pani zbyt dobrą..
Wtedy, usiadłszy, Krystyna uspokoiła się. Taki był śmieszny, rzucając się jakby stracił zupełnie głowę, odczuła, że i on sam taki jest onieśmielony, taki bojaźliwy, że mimowolnie musiała się uśmiechnąć. I odważnie podała mu róże.
— Patrz pan! to dla tego, abyś nie sądził, że jestem niewdzięczną.
Z początku nic nie powiedział, tylko przypatrywał się jej, przejęty dziwnie. Kiedy jednak spostrzegł, że nie żartuje sobie z niego bynajmniej, uścisnął jej obie ręce tak silnie, że zdało się, chyba je połamie; potem natychmiast włożył róże w dzbanek od wody, powtarzając:
— A! doprawdy, dobry z pani chłopak!... Po raz to pierwszy w życiu mówię ten komplement kobiecie, słowo honoru!
Powrócił i spytał z oczyma utkwionemi w jej oczach:
— Na prawdę, paniś o mnie nie zapomniała?
— Przecież widzisz to pan, odpowiedziała mu ze śmiechem.
— Dla czegóż zatem czekałaś pani całe dwa miesiące?
Zarumieniła się ponownie. Kłamstwo, które popełnić jej przyszło, na chwilę powróciło jej początkowe zakłopotanie.
— Ależ nie jestem wolna, pan to wiesz... O! pani Vanzade jest bardzo dobra dla mnie; tylko jest już niedołężna biedaczka, nie wychodzi nigdy; i trzeba było, by ona sama, zaniepokojona o moje zdrowie, zmusiła mnie, by się przejść cokolwiek.
Nie powiadała, jakim wstydem przejmowała ją w pierwszych dniach przygoda na quai Bourbon. Znalazłszy się bezpieczną już w domu starej matrony, poczuła jakby wyrzut sumienia za tę noc, spędzoną u mężczyzny, tak jak gdyby popełniła błąd jakiś ciężki — i zdało jej się, że wreszcie dokazała tego i owego mężczyznę wygnała zupełnie ze swej pamięci; był to tylko sen przykry, którego kontury zwolna poczynały się zamazywać. Potem, choć nie wiedziała sama jak się to stało, pośród wielkiego spokoju obecnej swej egzystencyi, obraz ten wyszedł jakoś z cienia, uwydatniając się, wyróżniając, coraz to wyrazistszy, aż wreszcie stał się natrętną zmorą każdej godziny dnia. Dla czegóż miałaby go zapominać? nie można mu było zrobić żadnego zarzutu; przeciwnie czuła się względem nieco zobowiązaną. Myśl zobaczenia się z nim, odpychana pierwiastkowo, potem pokonywana długo, w ten sposób przeobraziła w niej to natrętne widmo. Co wieczór w samotności swego pokoiku brała ją, pokusa, jakiś niepokój, za który zła była na siebie, jakieś pragnienie, z którego nie zdawała sobie sprawy sama i nie uspokoiła się dopóty, póki nie wytłómaczyła sobie tego niepokoju potrzebą wdzięczności. Taka była samotna, taka przygnębiona w tem mieszkaniu, wiecznie drzemiącem, sennem! Fala młodości jej rwała się, kipiała tak silnie, serce jej czuło taką wielką potrzebę przyjaźni!
— Wówczas, ciągnęła dalej, skorzystałam z pierwszego mego wyjścia... A potem było tak pięknie, ten ranek po tylu deszczach smutnych!
Klaudyusz, uszczęśliwiony, stojąc przed nią, spowiadał się również, nie mając wszakże nic do ukrywania.
— Ja, nie śmiałem już myśleć o pani... Nieprawdaż, że pani jesteś jedną z tych wieszczek baśni, co to wychodzą z pod podłogi a znikają gdzieś w murze, zawsze w chwili, gdy ich się zupełnie nie oczekuje? Mówiłem sobie, to może nieprawda, żeś przeszła przez tę pracownię.... I otóż pani jesteś tu znowu i to mi sprawia przyjemność, o! szaloną przyjemność!
Uśmiechnięta i zaambarasowana, Krystyna odwracała głowę i udawała teraz, że się rozgląda dokoła siebie. Uśmiech jej zniknął, to dzikie malarstwo, które tu odnajdowała, płomienne szkice z Południa, przeraźliwie dokładna anatomia studyów, mroziły ją jak za pierwszym razem. Przejęła ją napowrót rzeczywista obawa, rzekła poważna teraz, głosem zmienionym:
— Przeszkadzam panu, odchodzę.
— Ależ nie! ależ nie! wołał Klaudyusz, nie dozwalając jej powstać z krzesła. Męczyłem się okropnie pracą, sprawia mi ulgę pogawędzić teraz z panią... A! ten przeklęty obraz i tak dość mnie on już nadręczy!
I Krystyna podniosła oczy, popatrzała na wielki obraz, owe płótno, które wówczas odwróconem było do ściany i które daremnie wtedy miała ochotę zobaczyć.
Głąb, polanka ciemna, przedziurawiona szmatą słońca, wciąż jeszcze zaledwie zaznaczona była szerokiemi rysy. Ale dwie zapaśniczki, blondynka i brunetka, prawie już wykończone, wznosiły się w świetle świeżym tonem. Na pierwszym planie, mężczyzna w aksamitnym żakiecie rozpoczynany trzykrotnie, wciąż był niewykończonym. I głównie to nad figurą środkową, nad leżącą kobietą — pracował malarz teraz: nie tknął głowy, zaciekle obrabiał tylko ciało, zmieniając co tygodnia modele, tak zrozpaczony, niż nie może zadowolnić siebie, że od dwóch dni, on, co się chełpił tem, że nigdy nie maluje nic z głowy, że nie może wymyślać, szukał owego ideału bez dokumentów, po za naturą.
Krystyna poznała się natychmiast. To była ona, ta dziewczyna rzucona na trawie, z ręką wsuniętą pod głowę; uśmiechnięta z przymknionemi powiekami, bez spojrzenia. Ta dziewczyna naga miała jej twarz i podniósł się w niej bunt jakiś, jak gdyby ona miała i jej ciało również, jak gdyby brutalnie ją obnażono, zdarto z niej szaty i wystawiono na pokaz całą jej nagość dziewiczą. Przedewszystkiem urażała ją ta namiętność, ta jaskrawość malowidła, tak szorstkiego, że zdało się jej, że ją tu pogwałcono, że zraniono jej ciało. Tego malarstwa ona nie rozumiała, osądziła je nędznem, ohydnem, czuła względem niego nienawiść instynktowną, nienawiść wroga.
Powstała nakoniec i powtórzyła głosem stanowczym, krótko:
— Odchodzę.
Klaudyusz ścigał ją oczyma, zdziwiony i zmartwiony tą nagłą zmianą.
— Jakto, tak prędko?
— Tak, czekają na mnie. Adieu!
I była już u drzwi, kiedy zdołał wreszcie ująć jej rękę. Ośmielił się ją spytać:
— Kiedyż panią zobaczę?
Drobna jej rączka miękła w jego dłoni. Przez chwilę zdało się, że się wacha.
— Ależ nie wiem, jestem tak zajętą!
Potem wyswobodziła dłoń z tego uścisku, odeszła, mówiąc bardzo szybko:
— Jak tylko będę mogła, którego z tych dni... Adieu!
Klaudyusz pozostał stojący na progu. Co to? co jej się znów stało, ta nagła ostrożność jakaś, ta głucha irytacya? Zamknął napowrót drzwi, chodził po pokoju z opuszczonemi rękoma, nic nie pojmując tego, szukając daremnie słowa czy gestu, któreby mogły ją urazić. I z kolei przejął go gniew, zaklął, potem wzruszył straszliwie ramionami, jakby tym ruchem uwolnić się chciał od tak głupiego zajęcia. Alboż można kiedykolwiek być czego pewnym z kobietami! Ale widok bukietu róż, rozsypującego się w dzbanku od wody, ułagodził go, taką bo woń rozlewał dokoła. Cały pokój pełen był ich zapachu i w milczeniu zasiadł napowrót do pracy wpośród tej woni.
Nowe dwa miesiące minęły znowu, Klaudyusz w pierwszych dniach za najmniejszym szelestem, kiedy pani Józefowa przynosiła mu śniadanie lub listy, żywo odwracał głowę z mimowolnym potem gestem rozczarowania. Nie wychodził już przed czwartą, a kiedy odźwierna powiedziała mu pewnego wieczoru za powrotem do domu, że około piątej pytała tu o niego jakaś młoda panna, nie uspokoił się, dopóki się nie dowiedział, że ową wizytującą była jedna z modelek, Zoe Piédefer. Potem szły dni za dniami, miał szalony paroksyzm pracy, niedostępny był dla nikogo, tak gwałtownie wygłaszał swe teorye, że najbliżsi przyjaciele nawet nie ośmielali mu się sprzęciwiać. Zmiatał świat cały pięścią, nie było nic prócz malarstwa, należało pozabijać rodziców, krewnych, kolegów a przedewszystkiem kobiety! Z tej okropnej gorączki popadł znów w straszliwą rozpacz, tydzień jeden niemocy i zwątpienia, cały tydzień męczarni najokropniejszych, pośród których sądził już, że go dotknął idyotyzm. I przychodził już do siebie, powracał do zwykłego trybu życia, do walki zrezygnowanej i samotnej z swoim wielkim obrazem, kiedy, w poranek mglisty w końcu października, drgnął i położył nagle paletę. Nie zapukano do drzwi, ale posłyszał i poznał kroki po schodach. Otworzył i weszła. Ona to była nakoniec.
Krystyna tego dnia miała na sobie szeroki płaszcz wełniany szary, który owijał ją całą. Kapelusik jej aksamitny był ciemny a mgła na dworze operliła jej koronkową czarną woaleczkę. Ale wydała mu się bardzo wesołą pod tym pierwszym powiewem zimy. Natychmiast zaraz wytłómaczyła się, z jakiego powodu opóźniła się tak z przyjściem i uśmiechała się tak szczerze, otwarcie jakoś przyznawała się, że naprzód wahała się, że chciała nie powrócić: tak, przychodziły jej różne myśli, poglądy jej osobiste, rzeczy, które powinien by zrozumieć. Nie rozumiał, nie chciał też już zrozumieć skoro tu była znowu. To wystarczało, że się nie pogniewała na niego, że się zgodziła tak od czasu do czasu zajść do niego po koleżeńsku. Nie było tłumaczeń, każde zachowało udręczenia i walkę dni minionych dla siebie. Przez godzinę blisko gawędzili, niezmiernie zgodni, nie kryjąc już nic przed sobą, nie mając żadnej wrogiej przeciw sobie myśli, jak gdyby porozumienie nastąpiło mimo nich, gdy byli od siebie zdala. Ona nie zdawała się widzieć nawet szkiców ani studyów, któremi obwieszone były ściany. Przez chwilę patrzała uważnie na wielkie płótno, na postać kobiety nagiej, leżącej w trawie pod płomiennym blaskiem złotego słońca. Nie, to nie była ona, ta kobieta nie miała ani jej twarzy, ani jej ciała; jakim sposobem mogła poznać siebie w tej przeraźliwej kałuży farb? I przyjaźń jej nabrała jeszcze odcienia rzewności, dzięki pewnej przymieszce litości dla tego poczciwego chłopca, który nie mógł nawet pochwycić podobieństwa. Odchodząc uścisnęła mu obie dłonie.
— Wiesz pan, że przyjdę.
— Tak, za dwa miesiące.
— Nie, na przyszły tydzień... Zobaczysz pan. Do czwartku.
We czwartek stawiła się, słowna. I odtąd ni© przestawała już przychodzić, raz w tydzień, naprzód bez regularnej daty, któregobądź dnia wolnego; potem wybrała sobie poniedziałek, dzień ten bowiem pani Vanzade przeznaczyła jej na przechadzkę po świeżem powietrzu w Bulońskim lasku. Powinna była stawić się z powrotem o jedenastej, dążyła co najprędzej pieszo, przybywała zarumieniona cała biegiem, bo z Passy na quai Bourbon spory był kawał. Przez cztery zimowe miesiące od października do lutego, przychodziła podczas deszczów ulewnych, podczas mgły od Sekwany, w blade słońce, co ogrzewało trochę nadbrzeża. Począwszy od drugiego miesiąca, nawet przychodziła czasami niespodziewanie, którego innego dnia w tygodniu, korzystając z jakiego wyjścia do miasta, aby tam zajść i nie mogła posiedzieć dłużej nad parę minut, tyle zaledwie było czasu, by sobie powiedzieć dzień dobry: i już schodziła ze schodów raz jeszcze posyłając pożegnanie.
Teraz Klaudyusz począł poznawać Krystynę. W wieczystej swej nieufności do kobiet, pozostało mu było zawsze podejrzenie, domyślał się koniecznie jakiejś przygody miłosnej na prowincyi; ale łagodne oczy, pogodny, jasny uśmiech dziewczęcia niebawem zatarł to podejrzenie najzupełniej; czuł że to było niewinne, wyrosłe dziecko. Kiedy przybywała na czas dłuższy, była zawsze swobodną jak u przyjaciela, nie zaambarasowaną niczem i paplała wówczas niepowstrzymanym w biegu słów potokiem. Ze dwadzieścia razy opowiedziała mu o swem dzieciństwie, spędzonem w Clermont i powracała do tych wspomnień zawsze tego wieczora, kiedy jej ojciec, kapitan Hallegrain umarł nagle, ona i matka były w kościele. Przypominała sobie dokładnie ich powrót, potem noc okropną, kapitana otyłego, niezmiernie wysokiego, rozciągniętego na materacu z dolną szczęką wysuniętą naprzód; tak zapamiętała widok ten dobrze, że w wyobraźni dziecięcej nigdy on inaczej nie stawał przed jej oczyma. I osa miała tę samą szczękę naprzód wysuniętą, a matka ilekroć nie mogła dać sobie z nią rady, wołała: A! ty kończasta brodo, ty się tak strawisz w sobie jak ojciec! Biedna matka! Ileż razy pękała jej głowa od moich hałaśliwych zabaw; od tych szalonych napadów wrzawy! Jak daleko mogła zasięgnąć pamięcią, zawsze widziała ją u tego samego okna drobną, wątłą, malującą w milczeniu swe wachlarze, z oczyma łagodnemi, słodkiemi, jedyną rzeczą, którą odziedziczyła po niej. Ilekroć ktoś chciał jej zrobić przyjemność, mówił matce: „Ona ma oczy pani“. A ona uśmiechała się, szczęśliwa była, że choć tym jednym zakątkiem łagodności jest w twarzy córki: Od śmierci męża pracowała tak do późna zawsze, że wzrok jej począł słabnąć. Jak tu żyć? Wdowia pensya, owe pięćset franków, które pobierała, starczyła zaledwie na potrzeby dziecka. Przez pięć lat widziała ona, jak matka jej bladła i chudła, jak jej ubywało codziennie, aż w końcu został z niej cień tylko i dotąd został jej nazawsze w duszy wyrzut sumienia, że nie była dość grzeczną, że ją doprowadzała do rozpaczy swym brakiem pilności do pracy, każdego poniedziałku tworząc projekty tylko, że od tego tygodnia rozpocznie inaczej już się uczyć, poprzysięgając sobie, że niezadługo będzie jej dopomagać w zarabianiu na życie; ale ręce i nogi odmawiały jej posłuszeństwa, chorowała, ilekroć siedziała spokojnie. Wtedy, pewnego dnia, matka nie mogła już powstać z łóżka i umarła z zagasłym głosem, z oczyma pełnemi grubych łez. Zawsze tak stała jej ona na oczach, umarła już, z wielkiemi, szeroko rozwartemi oczyma, utkwionemi w nią i płaczącemi po śmierci jeszcze.
Inne razy Krystyna zapytywana przez Klaudyusza o Clermont, zapominała o całej swej żałobie i rozrzucała przed nim wesołe swe wspomnienia. Śmiała się, ukazując piękne swe zęby, z ich koczowiska na ulicy de l’Eclache, ona urodzona w Sztrasburgu z ojca gaskończyka, maiki paryżanki, wszystko troje rzuceni do tej Owernii, która im była wstrętną. Ulica de l’Ecloche, która schodzi do ogrodu botanicznego, ciasna i wilgotna, była smutną jak piwnica; ani jednego sklepu, nigdy przechodnia, nic nad ponure fasady domów o wiecznie pozamykanych żaluzyach; ale około południa, od strony wewnętrznych dziedzińców, okna mieszkania oświecone były przynajmniej wielkiem słońcem. Salka jadalna nawet wchodziła na szeroki balkon, rodzaj galeryi drewnianej, której arkady zdobiły pnące się rośliny, gubiąc je w masie zieleni. Tam ona wzrosła, naprzód obok słabowitego ojca, potem zamknięta jak w klasztorze z matką, której najmniejsze wyjście wyczerpywało zaraz siły; tak zupełnie nie znała miasta i jego okolic, że w końcu Klaudyusz i ona śmieli się oboje, kiedy na każde jego w tej mierze pytanie, odpowiadała wiecznemi: Nie wiem. Góry? tak, były tam góry z jednej strony, widać je było na końcu ulic, kiedy znów z drugiej strony idąc innemi ulicami, widać było równinę, pola płaskie, ciągnące się w nieskończoność; ale tam nie chodziło się nigdy, bo to było za daleko. W mieście mogłaby do katedry iść z zamkniętemi oczyma: przechodziło się przez plac Jaude, szło ulicą Gras i nie trzeba jej było pytać o nic więcej, reszta wikłała się jej w pamięci, uliczki jakieś, bulwary spadziste, istne miasto czarnej lawy gdzieś w dół się spuszczające, kędy deszcz wśród burzy toczył się jak rzeki, pośród groźnego huku piorunów. O! te tamtejsze burze, dziś drżała jeszcze na ich wspomnienie! Przed jej pokojem ponad dachami, konduktor Muzeum zawsze był w ogniu. W pokoju jadalnym, który zarazem był salonem, miała ona okno swoje własne, z głęboką framugą, wielką jak pokój, gdzie był stoliczek do pracy i różne jej graciki. Tam to matka nauczyła ją czytać; tam to, później już, zasypiała, słuchając swych profesorów, tak ją trudziły i nudziły lekcye. To też teraz dowcipkowała na temat swego nieuctwa: a! to mi panna wykształcona, co nie umiałaby wymienić imion wszystkich królów Francyi wraz z datami panowań! muzykalna wysoce, której wiadomości kończyły się na seryi najłatwiejszych początkowych sztuczek! akwarelistka zdumiewająca, której nigdy nie udawały się drzewa, bo liście były dla niej zbyt trudne! Nagle przeskakiwała do tych piętnastu miesięcy, które spędziła u Wizytek po śmierci matki, w wielkim klasztorze po za miastem z przepysznemi ogrodami i nie kończyły się już opowieści o poczciwych siostrach, o zazdrościach, o bagatelach. Miała wstąpić do klasztoru. Zdawało jej się wszystko już skończone, kiedy przełożona, która ją bardzo lubiła, sama ją odwróciła od tego zamiaru, postarawszy jej się o to miejsce u pani Vanzade. Dziwiło ją to jednak, jakim sposobem matka od świętych aniołów czytała tak jasno w jej sercu? Bo odkąd zamieszkiwała w Paryżu, rzeczywiście popadła w kompletny indyferentyzm religijny.
Kiedy wyczerpane były wreszcie wspomnienia z Clermont, chciał się dowiedzieć Klaudyusz jakiem było jej życie u pani Vanzade i co tydzień w tej mierze nowe mu podawała szczegóły. W małym pałacyku na Passy, cichym i zamkniętym, życie szło z regularnością staroświeckich zegarów domu. Dwoje służących odwiecznych, kucharka i lokaj, od lat czterdziestu służących w rodzinie, sami jedni tylko przechodzili obszerne puste pokoje, bez szelestu, w pantoflach, krokiem widm. Zaledwie od czasu do czasu pojawiała się wizyta, jakiś generał osiemdziesięcioletni, tak wysuszony, że nie mógł chyba zaciężyć nawet na dywanie. Był to dom cieniów, słońce zamierało tam, w blask nocnych lampek zamienione, poprzez szczeble żaluzyj. Odkąd pani sparaliżowana została do kolan i ociemniała, nie mogła już opuszczać pokoju i nie znała też innej przyjemności nad tę, że kazała sobie czytywać książki pobożne bez końca. A! te nieskończone czytania, jakże one ciężyły nieraz młodej dziewczynie! Gdyby umiała tylko jakie rzemiosło, z jakąż radością krajałaby suknie, robiła kapelusze, wyciskała żelazkiem listki kwiatów! Powiedzieć, że była niezdolną, do niczego, że uczyła się wszystkiego i że nie było w niej nic nad materyał na płatną dziewczynę, wpół-służącą! A potem to mieszkanie szczelnie zamknięte, surowe, w którem chuć było śmierć, szkodziło jej na zdrowiu; doznawała takich odurzeń jak za czasów dzieciństwa, kiedy się chciała zmusić do pracy, aby zrobić przyjemność matce; bunt jakiś krwi ją podnosił, byłaby czasem chciała krzyczeć, skakać, upojona potrzebą życia. Ale pani obchodziła się z nią tak łagodnie, wysyłała ją ze swego pokoju, nakazując długie przechadzki, że czuła wyrzut sumienia, ilekroć po powrocie z quai Bourbon trzeba jej było kłamać, mówić o lasku Bulońskim, wymyślać jakąś ceremonię w kościele, gdzie teraz nie postała nawet nigdy jej noga. Codzień zdało się, pani nabierała do niej większego przywiązania; coraz to nowe sypały się prezenta, to suknia jedwabna, to zegarek antyk, aż do bielizny; i ona również bardzo kochała panią, rozpłakała się któregoś dnia kiedy ta nazwała ją córką, poprzysięgała sobie, że ją nie opuści już nigdy, z sercem pełnem litości dla niej, kiedy ją widziała tak starą i tak zniedołężniałą.
— Ba! rzekł któregoś dnia Klaudyusz, wynagrodzi też panią, zostaniesz pani jej dziedziczką.
Krystyna zastanowiła się zmięszana.
— O! co pan myślisz?... Powiadają, że ona ma trzy miliony... Nie, nie, nie pomyślałam o tem nigdy, nie chcę, cóżby stało się ze mną?
Klaudyusz odwrócił się i dodał głosem porywczym:
— Zostaniesz pani bogatą, co się zowie!... Naprzód, bez wątpienia, wyda panią za mąż.
Ale na te słowa przerwała mu wybuchem śmiechu.
— Za jednego ze starych swych przyjaciół, za generała, który ma srebrny podbródek... A! co to za pyszna farsa!
Oboje pozostawali na stopie kamaraderyi dawnych znajomych. On był niemal takim samym nowicyuszem jak ona we wszystkiem, nie znając nigdy innych kobiet, nad takie, co żyły po za życiem rzeczywistem. Wydawało im się to więc całkiem naturalnem i prostem, jej tak jak jemu, że się widują w ten sposób w tajemnicy, przez przyjaźń tylko, bez wszelkiej innej oznaki nad uściśnienie dłoni na powitanie i przy rozstaniu. On nie zadawał sobie nawet już pytań, co też ona wiedzieć mogła o życiu i o mężczyźnie w swej nieświadomości panny uczciwej; i ona teraz przeczuwała jego bojaźliwość, ona wpatrywała się często w niego z błyskiem oczu, z jakimś wprawiającym ją w zdumienie niepokojem, namiętności nieświadomej siebie. Ale żadne palące wrażenie, żadne wzruszenie silne nie psuło im przyjemności, jaką sprawiała im możność przebywania sobą razem. Ręce ich były zawsze chłodne, rozmawiali z sobą swobodnie, wesoło, sprzeczali się czasami, jak dwu przyjaciół pewnych, że nie dojdzie nigdy między nimi do gniewu. Tylko ta przyjaźń stawała się tak żywą, że odtąd już nie mogli żyć jedno bez drugiego.
Skoro weszła Krystyna, Klaudyusz zamykał drzwi na klucz i wyjmował go z zamku. Ona sama tego żądała: tym sposobem nikt już nie przyjdzie im przeszkadzać. Po kilku wizytach objęła w posiadanie całą pracownię, była tu jak u siebie. Dręczyła ją myśl, by tu cokolwiek zaprowadzić porządku, bo doznawała jakiegoś nerwowego rozstroju pośród tego zaniedbania; ale nie była to łatwa robota, malarz zabraniał pani Józefowej zamiatać, z obawy, by pył nie przysypał farb, świeżych jeszcze na obrazach i z początku, kiedy przyjaciółka jego zabierała się do uporządkowania, śledził ją niespokojnem i błagalnem spojrzeniem. Na co się zdało ustawiać rzeczy w inne miejsca? alboż nie lepiej było mieć je pod ręką? Okazywała wszakże upór tak wesoły, wydawała się tak szczęśliwą tą zabawką w gospodynię, że w końcu pozostawił jej już zupełną w tej mierze swobodę. Teraz, zaledwie przybyła, zdejmowała rękawiczki, spinała sukienkę, aby jej nie zbrudzić, odsuwała zaraz wszystkie sprzęty i uprzątała obszerny pokój w kilku minutach. Przed piecem nie było już kupy nagromadzonego popiołu; parawan przysłaniał łóżko i umywalkę; sofa była zczyszczona szczotką, szafa wytarta i połyskująca, stół jodłowy uprzątnięty z zawalających go gratów, naczyń kuchennych i innych różności, oczyszczony z plam farb różnych, a po za krzesłami ustawionemi z całą symetryą, kulawe sztalugi o mur poopierane, olbrzymia kukułka pyszniła się teraz purpurowemi swemi kwiatami i zdawało się, że jej wahadło odzywa się głośniej jakoś. Trudno byłoby poznać dawny pokój. On, zdumiony patrzał na nią jak się krząta, jak się kręci po pokoju z piosnką na ustach. Byłaż to ta sama próżniaczka, którą przy najmniejszej pracy napastowały migreny nie do zniesienia? Ale ona śmiała się: praca głowy, tak, to co innego; ale praca nóg i rąk, przeciwnie wychodziła jej na zdrowie, prostowała ją jak młode drzewo. Przyznawała się, jakby do skażenia, do tego upodobania w pracach podrzędnych gospodarskich, tego upodobania, przywodzącego do rozpaczy matkę, której ideałem wychowania były sztuki salonowe, nauczycielka o delikatnych rękach nie tykająca niczego. To też ileż było przedstawień, ilekroć pochwycono ją, małą jeszcze, na ścieraniu kurzu, zamiataniu lab bawieniu się w kucharkę z rozkoszą! I dziś jeszcze, gdyby mogła ścierać kurze, porządkować u pani Vanzade, nudziłaby się mniej bez porównania. Tylko, cóżby powiedziano? Od razu przestałaby być panią. Przychodziła też zadowolnić te swoje upodobania na quai Bourbon i wracała ztamtąd zdyszana tak wielkim ruchem, zarumieniona cała, z oczyma kobiety, która kosztuje zakazanego owocu.
Klaudyusz czuł teraz staranność kobiecą naokół siebie. Ażeby ją znaglić, by usiadła trochę i pogawędziła spokojnie, prosił ją czasami, aby przyszyła mu jakiś mankiet wyrwany, lub urwaną połę żakieta. Sama ofiarowała mu się była przeglądać jego bieliznę. Ale to nie była już owa gorliwość, ów zapał gospodyni, kiedy chodziło o szycie. Naprzód nie umiała tego, trzymała igłę tak, jak ją trzymają dziewczęta wychowane w pogardzie dla szycia. Potem ta nieruchomość, ta uwaga, te drobne ściegi o które trzeba było baczyć starannie i stawiać jeden za drugim, przywodziły ją do rozpaczy. Pracownia połyskiwała czystością jak salon, ale Klaudyusz po dawnemu chodził oberwany i oboje żartowali z tego, znajdowali to zabawnem.
Jakież szczęśliwe cztery miesiące przebyli tak z sobą, te cztery miesiące słot i mrozów, w pracowni, gdzie piec czerwony sapał jak miechy organów! Zima zdała się odosobniać ich jeszcze. Kiedy śnieg pokrywał sąsiednie dachy, kiedy wróble przylatywały trącać skrzydłami o szyby okna, oni uśmiechali się, że tak im tu ciepło, że są tak zgubieni pośród wielkiego, milczącego miasta. A ciasny ten kącik nie nazawsze pozostał wyłącznem ich siedliskiem, w końcu pozwoliła mu się odprowadzać. Długo, chciała zawsze odchodzić sama, dręczona wstydem, że ją ktoś mógłby spotkać na ulicy, wspartą na ramieniu mężczyzny. Potem pewnego dnia, kiedy była gwałtowna ulewa, trzeba było pozwolić, by ją sprowadził z parasolem a ponieważ ulewa ustała natychmiast, po drugiej stronie mostu Ludwika-Filipa, odesłała go do domu, przez chwilę tylko postali przy baryerze, patrząc na wodę, szczęśliwi z tego, że byli z sobą pod golem niebem. W dole, wzdłuż portowego bruku wielkie galary pełne jabłek zarysowywały się długiemi czterema szeregami, tak ściśnięte, że deski między niemi formowały ścieżki, po których przebiegały dzieci i kobiety; i bawił ich ten nawał owoców, te stosy olbrzymie, zawalające nadbrzeże, te okrągłe kosze wciąż wędrujące z góry na dół; kiedy tymczasem woń silna, niemal smrodliwa, woń jabłecznika fermentującego, dochodziła ich wraz z wilgotnym oddechem rzeki.
Następnego tygodnia, ponieważ pokazało się słońce, kiedy zachwalał jej bezludność nadbrzeży, koło wyspy Świętego Ludwika, przyzwoliła na przechadzkę. Poszli więc przez quai Bourbon i quai d’Anjou, zatrzymywali się na każdym kroku, zajęci tem życiem Sekwany. Ona przedewszystkiem była zdziwioną: czyż podobna, by to nadbrzeże des Ormes, tak ożywione tam naprzeciw, lub to nadbrzeże Henryka IV z rozległym placem u brzegu, na którym gromady dzieci i psów wywracały koziołki na piasku, by cały ten widnokrąg miasta zaludnionego i czynnego miał być tym samym widnokręgiem owej przeklętej stolicy, którą widziała w topieli, krwi i łunie pożogi, w noc swego przybycia? Potem zwrócili się, zwalniając jeszcze kroków, by się nacieszyć pustynią i ciszą, które zdało się, że owiewają tutaj stare pałace, przypatrywali się wodzie, kłębiącej się pośród tratw i powrócili przez quai de Bethune i nadbrzeże Orleańskie, jakby zbliżeni do siebie tem rozszerzeniem rzeki, przytulając się jakoś ściślej wobec tej szerokiej wód strugi, z oczyma utkwionemi gdzieś w dal, na Port-au-Vin i ogród Botaniczny. Na bladem niebie rysowały się błękitno kopuły gmachów. Kiedy przybyli do mostu Świętego Ludwika, musiał jej wymienić Notre-Dame, której nie poznawała widzianej tak z góry, kolosalnej i przysiadłej między swemi filarami, podobnej do łap odpoczywających, z ponad których wystaje podwójna wież głowa ponad długim grzbietem potworu. Ale odkryciem ich tego dnia był kraniec zachodni wyspy, ten przytułek okrętów wciąż leżących na kotwicy, który pośród uciekających dwu prądów pogląda ciągle na Paryż, nie mogąc go nigdy dosięgnąć. Zeszli po schodach bardzo spadzistych, odkryli nadbrzeże opustoszałe zupełnie, obsadzone wielkiemi drzewami; a było to schronienie przepyszne, samotność w samem sercu tłumu, Paryż huczał dookoła, na nadbrzeżach, na mostach, Kiedy oni tymczasem nad brzegiem wody kosztowali rozkoszy osamotnienia. Odtąd brzeg ten stał się ich wsią, krajem otwartego nieba, gdzie korzystali z godzin słonecznych, kiedy wielkie gorąco pracowni, kędy czerwony piec sapał bezprzestannie, tamowało im swobodę oddechu i poczynało rozgrzewać ręce gorączką, której się obawiali.
Do tego czasu przecież Krystyna odmawiała stale, by ją odprowadzał do domu. Na quai des Ormes żegnała zawsze Klaudyusza, jak gdyby Paryż ze swoim tłumem przechodniów i możliwem jakiemś spotkaniem poczynał się w tej długiej linii nadbrzeży, któremi iść jej trzeba było. Ale Passy było tak daleko i tak ją nudziło przebywać tak daleką przestrzeń samej, że zwolna ustąpiła jego naleganiom, dozwalając naprzód odprowadzać się do ratusza, potem do Pont-Neuf, potem do Tuileriów. Zapominała o niebezpieczeństwie, oboje szli teraz pod rękę, jak młode małżeństwo; a przechadzka ta, ponawiana bezprzestannie, ten pochód wolny tym samym trotoarem, od strony wody, nabrał nieskończonego uroku, takiej dziwnej jakiejś rozkoszy szczęścia, że już nigdy żadna inna dla nich nie miała iść z tą w porównanie. Należeli jedno do drugiego, tak głęboko, choć nie oddali się sobie wzajem jeszcze. Zdało się, że duch wielkiego miasta, powstając z rzeki, otulał ich wszystkiemi uczuciami, które żyły pośrod starych jego kamieni, poprzez wieki.
Począwszy od wielkich mrozów grudniowych, Krystyna przychodziła już tylko po południu; i około czwartej, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Klaudyusz odprowadzał ją do domu, wspartą na jego ramieniu. W takie dnie jasne, skoro tylko minęli most Ludwika Filipa, cały wyłom nadbrzeży, roztaczał się przed nimi daleki, niezmierny. Z jednego końca na drugi skośne promienie słoneczne owiewały złotym pyłem domy prawego brzegu, kiedy tymczasem brzeg lewy, wyspy, gmachy odcinały się czarną linią od płonącego nieba zachodu. Między tą linię błyszczącą a tą linią ciemną, Sekwana błyskotliwa lśniła, poprzecinana cienkiemi kreskami swych mostów, pięciu arkadami mostu Notre Dame, jedynym łukiem mostu Arcole, coraz to cieńszemi, ukazującemi znów po za swym cieniem, promień światła, wodę o błękicie atłasu, gdzie niegdzie bielejącą, niby odbicie zwierciadła i kiedy skraje ozłocone zachodem słońca kończyły się konturem spiczastych wież Pałacu, zarysowanych czarno a ostro wśród przestrzeni, na prawo w świetle biegnącem gdzieś w dal, gubiącą się dla oka, miękki luk zaokrąglał się w najodleglejszym krańcu pawilonu Flory, wysunięty niby cytadela, zdał się jakimś snów pałacem, błękitnawym, leciuchnym i drżącym pośród przezroczych jak dym obłoczków różowych na horyzoncie. Oni zaś, skąpani w słońcu, pod ogołoconemi z liści jaworami, odwracali oczy od tego olśniewającego widoku, rozweselając się na niektórych punktach swej wędrówki, zawsze jednych i tych samych. Ponad ciemnemi domami wieże Notre-Dame połyskały żółtą barwą, rzekłbyś: świeżo wyzłocone. Szeregi kramików antykwarzy poczynały zajmować partery; w dole statek ładowny węglem walczył ze straszliwym potokiem, prując pod prąd wody jego fale, pod arkadami mostu Notre-Dame. Tam to w dnie kwiatowego targu, mimo ostrego powietrza tej pory, zatrzymywali się zawsze, by odetchnąć wonią pierwszych fiołków i wczesnych lewkonij. Potem w miarę jak szli naprzód, inne nadbrzeża wynurzały się ze mgły, w dali nadbrzeże Malaquais, kopuła Instytutu, czworogranny budynek Mennicy, długi szereg szarych fasad, których okien nawet nie można było rozróżnić, promontoryum dachów, które rury kominów czyniły podobnemi do urwistego skał pełnego wybrzeża, zagłębiającego się w fosforycznem jakiemś morzu. Po drugiej stronie przeciwnie, pawilon Flory wychodził z krainy sennej mgieł błękitnych, wyróżniał, przybierał stalsze kształty pod płomieniem ostatnich blasków słońca. Wtedy na prawo i lewo, po dwóch brzegach wody roztwierały się przed niemi głębokie perspektywy bulwaru Sebastopolskiego; były to piękne nowe budowle nadbrzeża Mègisserie, nowa Prefektura policyi, stary Pont-Neuf z atramentową plamą swej statuy; był to potem Louvre, Tuilerye; a powyżej Grenelle i w bezbrzeżnej gdzieś dali wzgórza Meudon, wieś tonąca w topieli słonecznych blasków. Nigdy Klaudyusz nie szedł dalej, Krystyna zatrzymywała go zawsze przy Pont-Royal, obok pięknych drzew łazienek Vigier; a kiedy odwracali się, aby zamienić jeszcze z sobą uścisk dłoni w potoku złotym słońca, co teraz przeszło już w purpurę, poglądając poza siebie odnajdowali na widnokręgu wyspę Świętego-Ludwika, zkąd przychodzili, niewyraźny kraniec miasta, który już noc ogarniała swym uściskiem pod kopułą szarą wschodniego nieba.
A! ileż mieli takich pięknych zachodów słońca, podczas tych każdotygodniowych wycieczek! Słońce towarzyszyło im pośród tego drgającego wesela nadbrzeży, życia Sekwany, tańca odblasków na wstędze rzeki, rozmaitości sklepowych wystaw i doniczek z kwiatami u składników nasion, i klatek ogłuszających u ptaszników, pośród całego tego rozgwaru dźwięków i barw, który z brzegów wody czyni zawsze wiekuistą miast młodość. Kiedy tak szli coraz dalej, pałająca pochodnia zachodu rumieniła się coraz to ciemniejszym rumieńcem purpury po lewej ich stronie ponad ciemną linią domów; i zdało się, że słońce czeka na nich, skłaniając głowę zwolna na dalekie dachy wówczas dopiero, kiedy już przeszli most Notre-Dame. Pośród żadnych puszcz odwiecznych, na żadnej górskiej ścieżynce, na łąkach żadnej równiny nie będzie nigdy tak tryumfalnych dnia zachodów jak po za kopułą Instytutu. To Paryż usypia tak w swej chwale. Na każdej z ich przechadzek łuna ta zmieniała się, rzekłbyś: nowe hutnicze piece dodawały swych ognisk do tej korony płomieni.
Pewnego wieczora, kiedy zaskoczyła ich ulewa, słońce, co się wyłoniło z za deszczu; zapaliło cały rój chmur i nie było ponad ich głowami nic prócz tych pyłków wody objętej płomieniem, która mieniła się w lazur i różane barwy. W dnie pogodne przeciwnie, słońce, podobne do ognistej kuli, zstępowało majestatycznie, spokojnie, w jezioro szafiru; na chwilę czarna kopuła Instytutu przytępiała blask jego i odcinała jak księżyc w chwilę zachodu; potem kula stawała się fioletową i topiła się w głębinach jeziora, co przybierało odcień purpury. Od lutego począwszy, zwiększyło łuk swój, wpadało już wprost do Sekwany, która zdawała się kipieć, pod tem zbliżeniem rozpalonego żelaza. Ale wielkie dekoracye, wielkie czarodziejskie widowiska przestrzeni pojawiały się tylko w chmurne wieczory. Wtedy, wedle kaprysu wiatru, były to morza siarki rozbijające się o skały koralów, były to pałace i wieżyce, architektura jakaś napowietrzna, nagromadzona, płonąca, zawalająca się i przez swe wyłomy sypiąca potokami lawy; lub wreszcie słońce, co już zniknęło i ułożyło się do snu poza zasłoną oparów, przebijało nagle ten szaniec takiem pchnięciem światła, że potoki iskier tryskały, rozbijając się z jednego krańca horyzontu na drugi jak roje strzał złotych. I zmrok nastawał i opuszczali się wówczas z tem olśnieniem w oczach i czuli, że ten tryumfalny Paryż jest wspólnikiem i sprzymierzeńcem tej ich radości, której nie mogli wyczerpać nigdy, wiecznie gotowi do podjęcia znów razem tej samej przechadzki, pośród starych kamiennych murów.
Pewnego wieczora wreszcie stało się to, czego się lękał Klaudyusz, choć o tem nie mówił. Krystyna zdawała się nie przypuszczać już, aby ich mógł kto spotkać. Któż zresztą znał ją? Przechodziłaby tak, wiecznie nieznana. On myślał o swych kolegach, czasami przechodził go dreszcz lekki, kiedy mu się wydało, że zdala rozróżnia jakieś znajome sobie plecy. Dręczył go wstyd, myśl ta, że ktoś mógłby zajrzeć w oczy młodej dziewczynie; przystąpić do niej, żartować może, sprawiała mu niesłychany niepokój. A tego wieczora właśnie, kiedy przytulona do jego ramienia dochodziła już do mostu des Arts, wpadł na Sandoza i Dubuche’a, którzy schodzili ze schodów mostu. Niepodobieństwo ich uniknąć, byli już niemal twarz w twarz ze sobą; potem widocznie przyjaciele musieli go już spostrzedz, bo uśmiechali się. Bardzo blady, szedł wciąż naprzód i sądził, że wszystko już stracone, widząc, jak Dubuche skierował się ku niemu; ale Sandoz go powstrzymał w tej chwili i uprowadził dalej. Przeszli z najobojętniejszą miną i zniknęli w dziedzińcu Luwru, nie obejrzawszy się nawet. Obadwaj poznali zaraz oryginał głowy na szkicowanej pastelem, którą malarz ukrywał z zazdrością kochanka. Krystyna, bardzo wesoła, nie zauważyła nic z tego wszystkiego. Klaudyusz, z gwałtownie bijącem sercem odpowiadał jej zdławionemi słowy, wzruszony do łez, pełen wdzięczności za tę dyskrecyę dla tych dwu swoich starych przyjaciół.
W kilka dni potem nowe wzruszenie. Nie oczekiwał zupełnie Krystyny i naznaczył schadzkę Sandozowi; potem, kiedy zaszła do niego przechodząc, aby z nim spędzić godzinkę, robiąc mu jednę z tych niespodzianek, które tak go zachwycały zawsze, według zwyczaju zamykał drzwi na klucz, kiedy zapukano we drzwi pięścią, poufale. Natychmiast poznał po tym sposobie oznajmiania się kto to, tak wstrząśniony tą przygodą, że aż przewrócił krzesło z tej przyczyny. Niepodobieństwo teraz nie odpowiedzieć. Ale ona pobladła tak okropnie, błagalnym ruchem zdała się tak go zaklinać, że stał nieruchomy z zapartym w piersi oddechem. Razy u drzwi ponawiały się. Głos z po za nich wołał: „Klaudyuszu! Klaudyuszu!“ On wciąż stał nieporuszony, pokonany jednak, z blademi wargami, z oczyma spuszczonemi do ziemi. Wielka nastała cisza, potem kroki po trzeszczących schodach. Pierś jego wezbrana była smutkiem bezmiernym, czuł, jak za każdym tym oddalającym się krokiem odzywa się w niej wyrzut, wydało mu się, że się zaparł przyjaźni całej swej młodości.
Któregoś popołudnia wszakże, zapukano znowu i Klaudyusz miał zaledwie tyle czasu, aby szepnąć z rozpaczą:
— Klucz pozostał we drzwiach!
W istocie Krystyna zapomniała go ztamtąd wyjąć. Wylękła się, rzuciła się za parawan, gdzie padła, siadłszy na brzegu łóżka, z chustką przy ustach, aby stłumić szelest oddechu.
Pukano coraz silniej, poczęto śmiać się głośno i malarz musiał zawołać:
— Proszę wejść!
I niepokój jego wzrósł jeszcze kiedy zobaczył Jory’ego, który z wdziękiem wprowadzał Irmę Bécot. Od dwóch tygodni Fagerolles odstąpił mu jej; ściślej mówiąc, rad nierad poddał się temu jej kaprysowi, z obawy, by jej nie utracić całkowicie. W tym czasie rozrzucała ona swą młodość po wszystkich pracowniach, w takim szale ciała, że co tydzień przenosiła z jednej do drugiej swoje trzy koszule.
— To ona chciała koniecznie zwiedzić twoją pracownię i przyprowadzam ci ją, — tłómaczył dziennikarz.
Ale nie czekając, poczęła przechadzać się, oglądać wszystko, co chwila wydając jakiś okrzyk, nadzwyczaj swobodna.
— O! jakże to zabawnie tutaj!... Jakież to zabawne to malarstwo!... Cóż? bądźże pan grzecznym i pokaż mi wszystko; chcę wszystko widzieć... A gdzie pan śpisz?
Klaudyusz przejęty niepokojem, począł się lękać, by nie zechciała odsunąć parawana; i wyobrażał sobie Krystynę tam po za cienką tą ścianką i zrozpaczony był naprzód tem, co może posłyszeć.
— Wiesz o co przychodzi cię prosić? podjął wesoło Jory. Jakto, nie przypominasz już sobie? przyrzekłeś jej, że wymalujesz coś z niej... Pozować ci będzie do czego tylko zechcesz, nieprawdaż, Irmo?
— Do licha, choćby natychmiast!
— Ależ bo, ozwał się malarz zaambarasowany, obraz mój zabierze mi cały czas do otwarcia Salonu... Jest tam jedna postać, z którą mam trudu niemało! Niepodobieństwo mi wybrnąć z niej z temi przeklętemi naszemi modelkami!
Stanęła przed płótnem, podnosiła mały swój nosek z wyrazem znawstwa.
— Ta naga kobieta, w trawie... No, więc powiedz pan, może ja mogłabym na co ci się tu przydać?
Od razu Jory zapalił się do tego pomysłu.
— Patrzaj! Ależ to wcale dobra myśl! Ty co szukasz ładnej dziewczyny i znaleźć jej nie możesz! Ona się rozbierze... Rozbierz się, moja pieszczotko, rozbierz się cokolwiek, żeby zobaczył.
Jedną ręką Irma żywo rozwiązywała kapelusz, drugą zaś szukała haftek swego stanika mimo energicznej odmowy Klaudyusza, który się bronił jak gdyby go gwałcono.
— Nie, nie, to niepotrzebne... Pani jest za mała... Nie tego mi potrzeba, nie tego zupełnie!
— Co to szkodzi? rzekła, zobaczyć możesz pan zawsze.
I Jory upierał się.
— Dajże pokój! to jej zrobisz właśnie tem przyjemność... Ona nie pozuje nigdy, niema potrzeby tego robić; ale to dla niej rozkosz, kiedy się może pokazać. Żyłaby bez koszuli... Rozbierz się, moja droga. Nic prócz piersi, kiedy on się tak boi, żebyś go nie zjadła!
Nakoniec wreszcie Klaudyusz przeszkodził jej w tem rozbieraniu. Począł bąkać wymówki; później, kiedy indziej będzie niezmiernie szczęśliwy; w tej chwili lęka się, aby wzór nowy nie pomięszał mu do reszty pomysłów i zadowolniła się wzruszeniem ramion, patrząc na niego bystro pięknemi swemi oczyma występku z wyrazem szydzącego uśmiechu pogardy.
Jory wówczas począł mówić o całej bandzie. Dla czego Klaudyusz w zeszły czwartek nie przyszedł do Sandoza? Nie widać go było teraz nigdzie, Dubuche oskarża go, że utrzymywany jest przez jakąś aktorkę. O! co to za wrzask był, co za spory między Fagerollem i Mahoudeau, z powodu czarnego ubrania w rzeźbie! Gagnière, zeszłej niedzieli powrócił z przedstawienia Wagnera z podbitem okiem. On, Jory, omal nie miał pojedynku w kawiarni Baudequina z powodu jednego z swych ostatnich artykułów w „Bębnie“. Bo też nasiadł ostro na tych malarzy czterogroszowych, na te sławy pokradzione! Rękawica rzucona komisyi sędziów Salonu narobiła diabelskiej wrzawy, nie zostało i strzępka z tych kontrolerów ideału, którzy nie dopuszczali wejść tam naturze.
Klaudyusz słuchał go niecierpliwy i zirytowany. Wziął napowrót za paletę i przestępował z nogi na nogę, stojąc wciąż przed obrazem. Tamten zrozumiał to wreszcie.
— Życzysz sobie pracować, zostawiamy cię więc.
Irma ciągle przypatrywała się malarzowi, z tym samym półuśmieszkiem, zdumiona ograniczeniem tego wielkiego głuptasa, który jej nie chciał, dręczona teraz kaprysem, by go posiąść mimo jego woli. Brzydka była ta jego pracownia i on sam nie miał w sobie nic pięknego; ale pocóż pozował na cnotę? Żartowała z niego przez chwilę sprytna, inteligentna, nosząca się już z planami przyszłej fortuny, pośród tej poniewierki swej młodości. I u drzwi ofiarowała mu się raz jeszcze, rozgrzewając mu rękę długim powłóczystym uściskiem.
— Kiedy pan zechcesz.
Odeszli wreszcie i Klaudyusz musiał odsunąć parawan, bo po za nim, Krystyna siedziała na brzegu łóżka, jak gdyby brakło jej sił do powstania. Nie mówiła nic o tej dziewczynie, oznajmiła po prostu, że się bała okropnie i chciała odejść natychmiast, drżąc z obawy, że znowu ktoś może zapukać, unosząc w głębi swych oczu niepokój jakiś ciężki, obawę rzeczy, o których nie mówiła.
Dawno, zresztą, to ognisko sztuki tak brutalnej, ta pracownia zapełniona obrazami gwałtownemi przejmowała ją niepokojem. Nie mogła przyzwyczaić się do prawdziwej nagości studyów z modelu, do realizmu jaskrawego szkiców, robionych w Prowancyi, zraniona niemi, odpychana, dotknięta. Przedewszystkiem nie rozumiała tych obrazów, ona, co wzrosła w ukochaniu i podziwie innej sztuki, tych delikatnych akwarel matki, tych wachlarzy o widoczkach przezroczych jak senne marzenie, gdzie fioletowe kopuły unosiły się na tle błękitnawych ogrodów. Często również, sama bawiła się w pejzażyki pensyonarskie, dwa lub trzy motywy, powtarzane zawsze, jezioro z ruinami jakiegoś zamku, młyn z pryskającą na kołach wodą, szalet wiejski i jodły obielone śniegiem. I dziwiła się: byłoż to podobne, aby chłopiec tak inteligentny malował w tak nierozsądny sposób, tak jakoś brzydko, fałszywie? Bo nietylko ten realizm wydawał jej się potwornie ohydnym, ale wedle jej sądu był on pozbawionym wszelkiej prawdy. Nie, doprawdy, na to trzeba było być szaleńcem.
Pewnego dnia Klaudyusz chciał koniecznie zobaczyć album, jej dawne album z Clermont, o którem mu kiedyś mówiła. Po długiem wzbranianiu się, przyniosła je, schlebiało jej to w głębi duszy i niesłychanie ciekawą była, co też on powie. Przejrzał kartki jego z uśmiechem; a ponieważ milczał, spytała go zcicha pierwsza:
— Pan uważasz, że to złe, nieprawdaż?
— Ależ nie, odpowiedział jej, to niewinne.
To słowo ją dotknęło, mimo dobrodusznego tona, który je czynił uprzejmem.
— Mój Boże! tak mało lekcyi miałam z mamą!.. Bo ja lubię, żeby to było dobrze zrobione i żeby się podobało.
Wtedy wybuchnął szczerym śmiechem.
— Przyznaj pani, że mój sposób malowania odbiera ci zdrowie. Zauważyłem to, zacinasz usta, otwierasz szeroko oczy z przestrachu!... A! to pewna, że to nie jest malarstwo dla pań, mniej jeszcze dla młodych dziewcząt... Ale przywykniesz pani do niego, potrzeba do tego tylko pewnego wykształcenia oka w odpowiednim kierunku i w końcu zobaczysz pani, że to, co robię, jest bardzo zdrowe i bardzo uczciwe.
W istocie zwolna, po trochu, Krystyna przyzwyczaiła się. Ale przeświadczenie artystyczne nie grało tu z początku żadnej roli, tem więcej, że Klaudyusz ze swą wzgardą dla kobiecych sądów nie pouczał jej, unikając przeciwnie mówienia z nią o sztuce, jak gdyby chciał dla siebie zachować tę namiętność życia, w obec innej namiętności co go ogarniała. Tylko, że główny wpływ w tej sprawie miało nawyknienie, oswajała się z widokiem tego malarstwa; przedewszystkiem zaś poczęły ją zajmować te obrzydliwe płótna, skoro widziała, jak wielkie, jak potężne miejsce zajmują one w egzystencyi malarza. Była to pierwsza jej stacya, rozrzewniał ją ten szał pracy, to absolutne oddanie całej swej istoty tej jednej sprawie: nie byłoż w tem coś dziwnie rozrzewniającego? Potem skoro spostrzegła radości i boleści, co go wzburzały, na skutek dobrego lub złego dnia pracy, sama z siebie poczęła współczuć z jego usiłowaniami. Zasmucała się, skoro go widziała smutnym; rozweselała, kiedy ją przyjmował wesoło i odtąd zajmowało to już ją ciągle: czy też mu dobrze idzie praca? Czy też jest zadowolniony z tego, co robi od czasu ostatniego ich widzenia? W końcu drugiego miesiąca była już zdobytą dla tego malarstwa, stawała przed płótnami, aby się przekonać czy postępowały, nie bała się ich już i jakkolwiek nie uznawała jeszcze w zupełności tego sposobu malowania, powtarzała już wyrażania artysty, które posłyszała, wyrokowała, że to lub owo jest „jędrnie namalowane, w dobrem postawione świetle“. Wydawał jej się tak dobrym, lubiła go tak bardzo, iż znalazłszy dla niego wymówkę, że bazgrze takie okropności, dochodziła do wynajdowania w nich zalet, ażeby i te obrazy jego módz lubić choć trochę!
Jednakże był jeden obraz, ten wielki, przeznaczony do przyszłego Salonu, z którym nie mogła pogodzić się długo. Już patrzała bez przykrości na studya z modelów, robione w pracowni Boutina i szkice z Plassans a ta kobieta naga, leżąca w trawie, wciąż irytowała ją jeszcze. Była to osobista uraza, wstyd, że mogła przypuścić na chwilę, że poznaje siebie, głuche jakieś onieśmielenie w obec tego wielkiego ciała, które ją raziło, jakkolwiek coraz to mniej w niem odnajdowała swoich rysów. Naprzód protestowała przeciw niemu od wracaniem oczu. Teraz stawała przed niem całemi minutami z oczyma utkwionemi, w milczeniu. Jakim sposobem to podobieństwo do niej tak zniknęło? Im bardziej przykładał się malarz z zaciekłością większą, niezadowolniony z siebie po sto razy powracając do tego samego kawałka nie mogąc odnaleźć natury, która mu się wymykała tem więcej, za każdy raz niknęło to podobieństwo. I nie mogąc zdać sobie z tego sprawy me śmiejąc wyznać w obec samej siebie tego nawet, ona której wstyd dziewiczy oburzył się pierwszego dnia, ona doznawała wzrastającego codzien smutku na myśl, że nic tam z niej już nie pozostanie. Zdawało jej się, że ten fakt osłabiał ich przyjaźń, czuła się mniej jego bliską za każdym rozcierającym się rysem. Czyliż nie lubił jej już tak jak dawniej, skoro pozwalał jej tak ustąpić ze swej pracy? I co to była za kobieta inna ta twarz nieznana jej i niewyraźna, co zacierała jej twarz zwolna?
Klaudyusz zrozpaczony, że zepsuł głowę, nie wiedział właśnie w jakiby sposób uprosić ją o kilka godzin pozowania, Byłaby po prostu, byłby tylko zdjął zarys. Ale widział ją tak rozgniewaną wówczas, że lękał się zirytować ją raz jeszcze. Po dwakroć przyrzekłszy sobie, że błagać ją będzie wesoło, nie mógł słów odpowiednich znaleźć, onieśmielony od razu, wahający, jak gdyby chodziło tu o jakąś rzecz niewłaściwą.
Pewnego popołudnia przeraził ją jednym z tych napadów gniewu, nad któremi nie umiał zapanować, nawet w obec niej. Nic nie udawało mu się w tym tygodniu, obraz nie postąpił ani na jotę. Mówił, że wyskrobie całe płótno, przyrzekał to sobie, kopiąc po kolei meble. Nagle pochwycił ją za ramiona i posadził na sofie.
— Proszę panią, oddaj mi tę przysługę, albo zdechnę z tego, słowo honoru!
Pomięszana, nie rozumiała o co chodzi.
— Co, czego pan chcesz?
Potem, skoro zobaczyła, że bierze za pendzle, dodała w roztargnieniu:
— A! tak pańska praca.... Dla czegóż nie było mówić mi o to wcześniej?
I sama z siebie położyła się na sofie, wsparła głowę na poduszce i podsunęła pod kark rękę. Ale zdumienie i zawstydzenie, że przystała tak prędko, uczyniły ją poważną; bo nie zdawała sobie sprawy z tego, że zdecydowaną była na tę rzecz już poprzednio, byłaby przysięgła, że przyrzekała sobie nigdy już nie służyć mu za model.
Zachwycony, zawołał:
— Na prawdę! pani się zgadzasz!.. A jakąż teraz zrobię z pani kobietę!
Ponownie, bez zastanowienia, wymknęło jej się:
— O! tylko głowę!
On zaś wytrzepał w pośpiechu człowieka, który się lęka, że zaszedł za daleko:
— Oczywiście, oczywiście, tylko głowę!
Zaambarasowanie jakieś uczyniło ich milczącymi oboje, on zabrał się do malowania, kiedy tymczasem ona z oczyma utkwionemi w próżni, nieporuszona, leżała zaniepokojona tem, że jej się wyrwał taki okrzyk. Już to ustępstwo poczęło ją przejmować wyrzutami sumienia, jak gdyby przyłożyła rękę do czegoś występnego, użyczając swego podobieństwa tej nagości kobiecej, tak rażącej w jaskrawem słońca świetle.
Klaudyusz w ciągu dwu posiedzeń uporał się z głową. Nie posiadał się z radości, wołał, że to było najlepsze ze wszystkiego, co wymalował kiedykolwiek i miał racyę, nigdy nie skąpał w prawdziwem świetle twarzy, pełniejszej życia i prawdy. Szczęśliwa jego szczęściem, Krystyna rozweseliła się również do tego stopnia, że przyznawała, iż głowa jej jest bardzo dobrze zrobioną, niezbyt podobną zawsze, ale zdumiewająca podchwyconym wyrazem. Długo stali przed obrazem, przymrużali oczy i cofali się aż do ściany.
— Teraz, rzekł nareszcie, dorobię do niej ciało z której z modelek... A! mam ją wreszcie!
I w napadzie chłopięcej radości pochwycił młodą dziewczynę i począł tańczyć z nią to, co nazywał „tańcem tryumfu*. Ona śmiała się serdecznie, zachwycona tą zabawką, nie doznając już najmniejszego pomięszania, niepokoju ni skrupułów.
Ale następnego zaraz tygodnia, Klaudyusz napowrót był po dawnemu ponurym. Wybrał sobie Zoś Piédefer, aby mu pozowała do ciała a ta nie dawała mu tego, co mieć pragnął: głowa, wedle słów jego, nie osadzała się na tych ramionach. Upierał się przecież, skrobał, rozpoczynał znowu, pracował tak, że żył w bezustannej gorączce. Coś w środku stycznia, przejęty rozpaczą, porzucił swój obraz, odwrócił go do ściany, poprzysięgając sobie, że go nie będzie już kończył; we dwa tygodnie potem zabrał się znów do niego z innymi już modelem, wielką Judytą, co go zmusiło do zmian różnych. To popsuło więcej jeszcze całą postać, przywołał napowrót Zoe, nie wiedział już sam, do czego dąży, chorował z niepewności i doznawanych męczarni. A co najgorsze było, to to, że właśnie figura centralna sama jedna tylko przywodziła go do takiej wściekłości, reszta dzieła bowiem, drzewa w głębi, obie kobiety dalszego planu i mężczyzna w aksamitnym żakiecie, ukończone już, zadawalały go w zupełności. Luty się kończył, nie pozostawało mu już nad kilka dni czasu do wysłania do Salonu, była to klęska.
Pewnego wieczora, w obec Krystyny przeklinał wszystko, na czem świat stoi i rzucił ten okrzyk gniewu:
— Bo też u pioruna! czy może kto umieścić głowę jednej kobiety na ciele innej!... Powinienem był odciąć sobie pierwej rękę.
W głębi duszy, teraz, jedna jedyna myśl absorbowała go zupełnie: uzyskać od niej, aby zgodziła się pozować mu do całej postaci. Myśl ta powolnie kiełkowała w nim, naprzód jako proste pragnienie, co prędzej usuwane jako absurd, potem jako rozumowanie nieme, bezustannie podejmowane, wreszcie jako żądanie określone, stanowcze, dojmujące pod chłostą konieczności. Te piersi, które widział przez kilka minut, aby ich nie zobaczyć już nigdy, prześladowały go wspomnieniem natrętnem; jej to właśnie było mu potrzeba, jej jednej do urzeczywistnienia tego co marzył i wciąż widział ją przed sobą świeżą urokiem młodości, promienną, nieodzowną sobie. Jeżeli jej mieć nie będzie, to lepiej z góry zrzec się obrazu, bo żadna inna go nie zadowolni. Kiedy tak siedział całemi godzinami, tracąc głowę, przed tym niewykończonym obrazem, trawiąc się w swej niemocy, nie wiedząc gdzie dotknąć pendzlem, przychodziły mu heroiczne postanowienia: skoro tylko wejdzie, rzuci się jej do nóg, wypowie jej swoje męczarnie tak wzruszającemi słowy, że może ulegnie jego prośbom. Ale kiedy zobaczył ją znowu z tym uśmiechem koleżeńskim, serdecznym, ufnym, w sukni skromnie zapiętej po szyję, nie ukazującej ani trochy ciała, tracił całą odwagę, odwracał oczy z obawy, aby nie podchwyciła jego spojrzenia, co pod stanikiem szukało linii torsu. Taka prośba byłaby szaleństwem, niepodobieństwem było żądać podobnej przysługi od przyjaciółki, nigdy nie zdobyłby się na taką śmiałość.
A jednak, jednego wieczora, kiedy zabierał się ją odprowadzić i kiedy kładła kapelusz z rękoma wzniesionemi w górę, stali tak ze dwie sekundy oko w oko, on drżący na widok wypukłości łona, które rozsadzało materyał stanika, ona tak nagle poważna, tak blada, iż poczuł, że go odgadła. Idąc wzdłuż nadbrzeży, kiedy słońce schylało głowę na niebo koloru starej miedzi, nie mówili niemal nic z sobą: rzecz ta pozostała w nich jednak, choć niewypowiedziana. Dwa inne jeszcze razy, czytał znów w głębi jej spojrzenia, że znana jej jest bezprzestanna myśl jego. W istocie, odkąd on o tem myślał i jej to poczęło przychodzić na myśl, mimowoli, uwaga jej zbudzoną została bowiem aluzyami rzucanemi niechcący. Naprzód była to myśl przelotna, prześlizgująca się niepostrzeżenie, potem była zmuszoną zatrzymywać się na niej dłużej nieco; ale nie sądziła, aby jej potrzeba było nawet bronić się od tej myśli natrętnej, tak jej się to zdawało po za granicami wszelkiej możliwości, jednem z tych urojeń, do których przyznać się nie sposób, o których nie mówi się zupełnie. Nie nachodziła ją nawet obawa, aby on mógł ją o to prosić: znała go teraz dobrze, byłaby zatrzymała słowo takie na ustach jego jednym ruchem ręki, zanimby je wybąknął, mimo nagłych jego wybuchów gniewu.. To było po prostu szalone. Nigdy, nigdy!
Upływały dni; a w nich ta myśl uporna, szalona, wyłączna wzrastała. Ilekroć byli z sobą razem, niepodobieństwem im było nie myśleć o tem. Nie otwierali ust w tym przedmiocie, ale milczenie ich było jej pełnem; nie odważali się na ruch żaden, nie zamieniali z sobą uśmiechu, aby natychmiast po za niemi nie znalazła się ta myśl, niemożliwa do wypowiedzenia głośno, która tak ich opanowała przecież. Niezadługo nic więcej nie zostało w ich koleżeńskiem życiu. Jeżeli patrzył na nią, zdawało jej się, że ją rozbiera wzrok jego; najniewinniejsze wyrazy brzmiały jakiemś znaczeniem, wprawiającem w kłopot; każdy uścisk ręki szedł po za dłoń, sprawiając lekki dreszcz całego ciała. I to, czego unikali dotąd niepokój w tym związku, zbudzenie się mężczyzny i kobiety w tej serdecznej ich przyjaźni, wy buchnęło wreszcie pod wpływem ciągłego wywoływania tej nagości dziewiczej, która ich prześladowała. Zwolna poczęli odkrywać w sobie jakąś tajemną gorączkę, o której nie wiedzieli sami Gorąco uderzało im do twarzy, rumienili się za byle zetknięciem palców. Było to odtąd jakieś podrażnienie, powracające co minutę, burzące w nich krew całą; kiedy tymczasem w tem opanowaniu całej ich istoty, męczarnia tego, co zamilczali przed sobą, nie mogąc jednak przed sobą wzajem utaić, dochodziła do takich rozmiarów, że dławiła ich, zapierała oddech w piersi, wezbranej ciężkiemi westchnieniami.
W połowie marca, Krystyna raz przyszedłszy, zastała Klaudyusza siedzącego przed obrazem, przybitego zmartwieniem. Nie posłyszał jej nawet, pozostał nieporuszony, z oczyma błędnemi, utkwionemi w niedokończone swe dzieło. Za trzy dni upływał termin wysyłki do Salonu.
— I cóż? spytała go łagodnie, postawszy przez długą chwilę za nim, zrozpaczona jego rozpaczą.
Zadrżał, odwrócił się.
— I coż! wszystko skończone, nie wystawię nic tego roku... A! ja, co tak liczyłem na ten Salon!
Oboje zapadli znów w zgnębienie, pośród którego cisnęły się do głów ich bezładnie wielkie jakieś rzeczy. Potem ona podjęła jakby myśląc głośno:
— Byłby czas jeszcze.
— Czas? o, nie! Trzebaby chyba cudu. Zkądże chcesz pani, bym znalazł teraz model odpowiedni?... Słuchaj, od samego rana biję się z myślami, przez chwilę nawet zdawało mi się, że mi przyszedł dobry pomysł: tak, chybaby pójść poszukać tej dziewczyny, tej Irmy, która tu przyszła, kiedy pani tu byłaś. Wiem dobrze, że jest małą i okrągłą, że trzebaby wszystko zmieniać może; ale jest przynajmniej młodą, powinnaby być możliwą... Nie, stanowczo, trzeba tam pójść, aprobować jeszcze...
Przerwał sobie. Palące oczy, któremi patrzył na nią, mówiły wyraźnie: „A! jesteś ty, a! to byłby ów cud wyczekiwany, tryumf pewny, gdybyś zechciała zrobić dla mnie tę najwyższą ofiarę! Błagam cię, błagam cię o to nabożnie, modlę się do ciebie jak do uwielbianej przyjaciółki, najpiękniejszej i najczystszej!“
Ona, wyprostowana, bardzo blada, słyszała każde słowo niemej tej prośby; i te oczy, pełne gorącej prośby, wywierały na niej wpływ potężny. Bez pośpiechu zdjęła kapelusz i futro; potem spokojnie, tym samym wolnym, poważnym ruchem poczęła odpinać stanik, zdjęła go, zdjęła gorset, spuściła spódnice, odpięła naramiennice koszuli, która osunęła się z bioder. Nie wymówiła ani jednego słowa, zdawało się, że jest myślą gdzieindziej, daleko ztąd, jak owego wieczora, kiedy zamknięta w jego pokoju, zamyślona głęboko, rozbierała się machinalnie, nie zwracając na tę czynność uwagi. Dla czegóż dopuszczać, aby rywalka oddawała swe ciało, kiedy ona już dała twarz swoją? Chciała tam być cała, u siebie, w jego uczuciu, pojmując wreszcie, jaką przykrość sprawiał jej ten potwór oddawna. I wciąż niema, naga a dziewicza, położyła się na sofie, przybrała pozę, podsunęła ramię pod głowę z oczyma zamkniętemi.
Przejęty, jak wryty z radości, poglądał na nią kiedy się rozbierała. Odnajdował ją więc, tę przelotną wizyę, po tylekroć przyzywaną a wcielającą się teraz. Było to to samo dziecięctwo, wysmukłe jeszcze, ale takie gibkie, tak świeże młodością i dziwił się znowu: gdzież ona ukrywała te piersi tak rozwinięte, których nie można było domyślać się pod suknią? I on nie mówił nic, zabrał się do malowania, pośród wielkiej, uroczystej jakiejś ciszy, w dziwnem skupieniu. Przez dwie długie godziny przyłożył się do pracy tak pilnie, że wykończył od razu wspaniały szkic całego ciała. Nigdy ciało kobiety nie upoiło go w ten sposób, tak to wydawało mu się promieniejącem w świetle. Serce jego biło jak wobec nagości bóstwa. Nie przybliżał się zupełnie, stał zdumiony przetworzeniem się tej twarzy, której szczęki, nieco za silne może i zmysłowe, zatonęły gdzieś w spokoju rzewnym czoła i policzków. Przez te dwie godziny ona nie poruszyła się, nie odetchnęła niemal, czyniąc ofiarę ze swego niewieściego wstydu, bez drżenia, bez żadnego zakłopotania nawet. Oboje czuli, że gdyby wymówili bodaj jedno słowo, ogarnąłby ich wstyd niezmierny. Tylko, od czasu do czasu, otwierała jasne swe przezrocze oczy, zawieszając je na jednym punkcie nieujętej, gdzieś dalekiej przestrzeni i tak pozostawała przez chwilę; on jednak nie mógł odgadnąć nic z jej myśli w tem spojrzeniu; potem zamykała je znów i zapadała w swą nicość pięknego marmuru z uśmiechem tajemniczym i zastygłym pozy.
Klaudyusz gestem powiedział, że ukończył już i napowrót nieśmiały, niezgrabny, popchnął krzesło, aby odwrócić się od niej coprędzej; kiedy Krystyna tymczasem, zarumieniona mocno, powstawała z sofy. Szybko ubrała się napowrót, nagle ogarnięta febrycznem drżeniem, przejęta wzruszeniem takiem, że zapinała haftki stanika krzywo, podnosząc kołnierzyk i zsuwając mankiety tak, by ani odrobiny swej skóry nie pozostawić odkrytą. I była już ubraną, owiniętą szczelnie w futro, odwrócona wciąż do ściany, nie mogąc się zdecydować na spojrzenie mu w oczy. On jednak podszedł do niej i przez chwilę patrzyli na siebie, wahający, dławieni wzruszeniem, które nie dozwalało im mówić jeszcze. Byłże to smutek, smutek jakiś niezmierny, bezwiedny i bez nazwy? Bo powieki ich nabrzmiały łzami, jak gdyby popsuli sobie życie, jak gdyby nagle dotknęli głębi nędz ludzkich. Wówczas, rozrzewniony i przejęty głęboko, nie mogąc znaleźć nic, nawet podziękowania, pochylił się i ucałował jej czoło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.