<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Dzieło
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. L'Œuvre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA.

DZIEŁO
(L'Œuvre).
przekład polski
Aleksandry Callierowej.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego

1886.
Дозволено Цензурою
Варшава 19 Іюня 1886 года.




Druk Przeglądu Tygodniowego ulica Czysta Nr. 4.



I.

Klaudyusz przechodził koło ratusza i druga po północy biła na zegarze, kiedy burza wybuchła. W tę noc parną, palącą, lipcową, zamarudził tak, włócząc się po balach, ot jak artysta zakochany w tym nocnym Paryżu. Nagle poczęły padać krople grube, tak rzęsiste, że coprędzej zwrócił się ku domowi i galopem począł pędzić, jak szalony, straciwszy wprost głowę, wzdłuż Quai de la Grève. Ale u mostu Ludwika Filipa, zatrzymał go gniew za to bezpotrzebne męczenie się: uznał za śmieszną tę obawę wody i pośród gęstych ciemności, wśród smagającej ulewy, co topiła płomienie gazowych latarni, przeszedł most powoli, wymachując rękami.
Zresztą, co prawda, Klaudyuszowi ztąd już pozostawało zaledwie kilka kroków. Kiedy zwracał się na Quai de Bourbon, nagła błyskawica rozjaśniła prostą i równą linię starych pałaców, stojących szeregiem wzdłuż Sekwany, brzegiem wązkiego bulwaru. Błysk rozświecił szyby wysokich okien bez żaluzyj i dostrzedz mogłeś ponure starożytne fasady, o prostych wybitnych szczegółach, balkonach kamiennych, baryerach tarasów, rzeźbionych girlandach frontonów. Tam to malarz miał swoją pracownię w szczycie dawnego pałacu Martoy, prawie na samym rogu ulicy Femme-sans-Tête. Nadbrzeże, co ukazało się tak nagle, natychmiast zapadło napowrót w ciemność i przerażający huk pioruna zatrząsł uśpioną dzielnicą.
Przyszedłszy do bramy domu, niskiej i w górze zaokrąglonej, z zewnątrz pokrytej żelazem, Klaudyusz oślepiony deszczem, macał, by doszukać się dzwonka; ku niemałemu zdziwieniu ręka jego nagle napotkała na jakieś ciało żywe, oparte o drewniane odrzwia bramy w samym kącie; zadrżał mimowoli. Potem przy nagłym blasku nowej błyskawicy, zobaczył wysoką, młodą dziewczynę, czarno ubraną, przemokłą już i dygocącą z przestrachu. Kiedy na odgłos ponownego pioruna drgnęli oboje przerażeni, zawołał:
— No, proszę! czyż się spodziewałem... kto jesteś? — Co tu robisz?
Nie widział jej już, słyszał tylko szlochanie i wybąkane słowa:
— O! panie, nie rób mi nic złego... To ten dorożkarz, którego wzięłam na dworcu kolei, wyrzucił mnie tu przy bramie tego domu i obszedł się ze mną brutalnie... Tak, pociąg wyskoczył z szyn, pociąg idący z Nevers... Spóźniliśmy się o cztery godziny; nie zastałam już na dworcu osoby, która miała mnie oczekiwać... Mój Boże! po raz pierwszy w życiu przyjeżdżam do Paryża, panie, ani wiem gdzie jestem...
Oślepiająca błyskawica przerwała jej mowę i oczy jej szeroko rozwarte przebiegały niespokojnie ten kąt nieznanego jej miasta, niby jakąś fioletową wizyę fantastycznego grodu. Deszcz ustał. Z przeciwległego brzegu Sekwany, nadbrzeże Ormes widniało małemi swemi domkami, żółtemi, białemi, szaremi, upstrzonemi w dole boazeryami sklepów, w górze zarysowując nierówne dachy na jaskrawem tle rozświeconego błyskawicą nieba; cały szeroki widnokrąg płonął, na prawo, aż do łupkowych szczytów ratusza, na lewo, aż po metaliczną kopułę Świętego Pawła. Co wszakże największą przejmowało ją trwogą, to wklęsłość rzeki, ten rów głęboki, ciemny, w którym płynęła w tem miejscu Sekwana czarniawa, od ciężkich pilastrów mostu Maryi, aż do lekkich arkad mostu Ludwika Filipa. Jakieś nieujętych form masy zaludniały wodę; flotylka łodzi i czółen, łazienki, statek do czyszczenia kanałów, przyholowane do nadbrzeża; potem znów tam u drugiego brzegu statki pełne węgla, galary wyładowane młyńskiemi kamieniami, a po nad tem wszystkiem niby ramię olbrzyma — wielki komin lejami. Wszystko zniknęło.
— Dobryś! Facecye, — pomyślał Klaudyusz, — jakaś łotrzyca, co pozostała na ulicy i szuka teraz mężczyzny.
Nieufał tej kobiecie: ta historya jakiegoś wypadku, spóźniony pociąg, woźnica brutal, wydawały mu się śmiesznym wymysłem. Dziewczyna na huk piorunu wcisnęła się jeszcze mocniej w kąt bramy, ogłuszona, zmartwiała ze strachu.
— Nie możesz przecie tu nocować, — powiedział głośno...
Płakała jeszcze bardziej, potem wybąknęła:
— Panie, błagam cię, odprowadź mnie do Passy... Do Passy przybywam właśnie.
Wzruszył ramionami: czyż go brała za głupca? Machinalnie obrócił się ku Quai des Célestins, gdzie była stacya dorożek. Ani jednej nie było widać latarki.
— Do Passy, moja droga, czemuż nie do Wersalu?... Gdzież u dyabła chciałabyś złowić jaką dorożkę o tej godzinie i w taką pogodę?
Ale ona krzyknęła — nowa oślepiła ją błyskawica i tym razem zahaczyła znów miasto tragiczne, rzekłbyś w straszliwym krwi potopie. Był to jakiś wyłom olbrzymi, te dwa końce rzeki zagłębiające się, gdzieś w nieprzejrzanej okiem dali, pośród czerwonego żaru pożogi. Najdrobniejsze szczegóły wystąpiły, rozróżniałeś małe żaluzye pozamykane domków na Quai des Ormes; koło mostu Maryi, mógłbyś zda się policzyć wszystkie listki wielkich jaworów, które tam stoją rzucone pękiem wspaniałej zieleni, z drugiej znów strony, pod mostem Ludwika Filipa szereg galarów zapłonął, z stosami żółtych jabłek, pod których uginały się ciężarem. I widać było jeszcze wir wody, wysoki komin łazienek na rzece, nieruchomy łańcuch statku od czyszczenia kanałów, kupy piasku przy porcie, na wprost, całą, zbitą masę przedmiotów, cały ten świat zapełniający wielkie koryto, kanał wyżłobiony od jednego końca horyzontu do drugiego. Niebo migało, fala toczyła już tylko ciemności pośród huku gromów.
— O! mój Boże! skończone... O! mój Boże! co się ze mną stanie
Deszcz w tej chwili począł znów padać, tak uparty, takim pędzony wiatrem, że formalnie zamiatał wybrzeże z gwałtownością spuszczonej śluzy.
— Czekaj, pozwól mi wejść do domu, — rzekł Klaudyusz, — nie podobna już wytrzymać.
Oboje mokli. Przy slabem świetle gazowej latarnika rogu ulicy Femme-sans Tête, widział jak ociekała wodą z przyległą do ciała suknią w tym potopie co się rozbijał o bramę. Zdjęła go litość: wszakże raz w taką samą burzę wieczorem podjął psa z trotoaru! Ale to go gniewało, że się rozrzewnia, nigdy nie wprowadzał do siebie dziewczyn, okazywał im zawsze, że o nie niedba, chorobliwą nieśmiałość okrywając pozorem fanfaronady brutalnej; ta zaś, doprawdy, uważała go za zbyt już głupiego chyba, aby napastować w ten sposób jakąś przygodą zmyśloną, dobrą jedynie na deski wodewilu. Mimo to powiedział w końcu:
— Dosyć już tego, chodźmy na górę... Przenocujesz u mnie.
Wylękła się jeszcze bardziej, probowała wysunąć się.
— U pana, o! mój Boże! Nie, nie, to niepodobna... Błagam pana, zawieź mnie do Passy, błagam pana ze złożonemi rękoma.
Wtedy uniósł się gniewem. Po co te komedye, skoro ją zabiera do siebie? Już po dwakroć pociągnął za dzwonek. Wreszcie brama się otwarła i popchnął nieznajomą.
— Nie, nie, panie, mówię panu, że nie...
Ale nowa olśniła ją błyskawica, a kiedy rozległ się grzmot okropny, rzuciła się w bramę otwartą jednym skokiem, instynktownie, ani wiedząc co robi. Ciężkie drzwi zamknęły się za nimi, znalazła się pod sklepieniem obszernej sieni, w zupełnej ciemności.
— Pani Józefowo to ja! — krzyknął Klaudyusz na odźwierną.
A po cichu dodał:
— Podaj mi rękę, musimy przejść dziedziniec.
Podała mu rękę, nie opierała się już, oszołomiona, zgnębiona zupełnie. Na nowo znaleźli się na ulewnym deszczu, biegnąc obok siebie z całej siły. Był to dziedziniec pałacowy, olbrzymi, o kamiennych arkadach, zanurzonych w ciemności. Potem dotarli do jakiegoś przedsionka ciasnego, bez drzwi — i tu puścił już jej rękę, posłyszała, że pociera zapałki klnąc zcicha. Wszystkie mu zamokły, trzeba było iść po omacku.
— Trzymaj się poręczy i idź ostrożnie, stopnie są wysokie.
Schody, bardzo wązkie, widocznie dawne schody dla służby, miały trzy piętra wysokości, które przeszła wciąż się potykając. Następnie ostrzegł ją, że pójdą długim kurytarzem i puściła się nim też, dążąc tuż za swoim przewodnikiem, oburącz trzymając się ścian, idąc bez końca tym kurytarzem powracającym ku fasadzie ulicy. Potem nastąpiły znów schody, ale w szczytowej ścianie teraz, jedno piętro schodów drewnianych trzeszczących, bez poręczy, chwiejnych i ostrych, jak źle oheblowane deski młynarskiej drabiny. U góry sionka była tak mała, że potrąciła o młodzieńca, który właśnie szukał klucza. Nakoniec otworzył.
— Nie wchodź, czekaj. Inaczej znów się uderzysz.
I nie ruszyła się z miejsca. Dyszała, z bijącem sercem, a w uszach jej szumiało, zgnębiona do reszty tą długą wędrówką w ciemnościach. Zdawało jej się, że szła tu całe godziny, pośród jakiegoś labiryntu, wśród takiej komplikacyi piętr i zaułków, że nigdy nie zdołałaby zejść napowrót. W pracowni, słychać było wielkie kroki jakieś suwanie rękoma i spadanie rozmaitych przedmiotów, połączone z głuchemi wykrzykami. Potem drzwi zajaśniały.
— Wejdź że, już gotowe.
Weszła, popatrzała, nie widząc nic. Jedyna świeca paliła się w tem poddaszu, wysokiem na jakie pięć metrów, zapełnionem istnym chaosem różnych przedmiotów, których długie cienie rysowały się dziwacznie na szarych ścianach. Ona nie rozpoznawała nic, podniosła oczy ku oknu, w którego szyby bił deszcz, z ogłuszającym łoskotem bębna. Ale w tej chwili właśnie błyskawica rozdarła niebo i huk pioruna rozległ się tak blisko, że zdało się, iż dach zapada. Niema, blada z przestrachu padła na krzesło.
— Do dyaska! — mruknął Klaudyusz, nieco pobladły również, — upadł gdzieś bardzo niedaleko... Czas też już było; zawszeć tu lepiej, niż na ulicy, co?
I powrócił do drzwi, które zamknął z hałasem na dwa spusty, kiedy tymczasem ona patrzała na to co robi z miną nieprzerwanego zdumienia.
— Dobrze! jesteśmy już u siebie.
Zresztą koniec to już był burzy; słychać było tylko jeszcze od chwili do chwili dalekie grzmoty, niebawem i deszcz ustał. On, którego teraz ogarniało jakieś zakłopotanie, przypatrywał jej się bacznie z ukosa. Nie musiała być brzydka i to pewna, że młoda, dwadzieścia lat co najwięcej. To jeszcze większą przejęło go nieufnością, wbrew mimowolnemu jakiemuś powątpiewaniu, które go opanowywało, jakiemuś niejasnemu wrażeniu, że nie kłamie może tak absolutnie. W każdym razie nic jej nie pomoże ten spryt, myli się, jeżeli sądzi, że go już ma. Przybrał teraz z umysłu ton jeszcze bardziej szorstki i przemówił grubym głosem:
— Cóż? kładźmy się, to wyschniemy najlepiej.
Niepokój podniósł ją z miejsca. I ona także badała go wzrokiem, nie śmiejąc patrzeć wprost w twarz jego i ten chłopak chudy, o stawach węzłowatych, silnej głowie zakończonej brodą, zwiększał jej obawę; zdawał jej się postacią wyszłą z jakiejś bajki o rozbójnikach, z tym swoim kapeluszem z czarnego filcu i starym brunatnym paltotem, zzieleniałym od deszczów. Wyszeptała:
— Dziękuję, mnie dobrze, zasnę w ubraniu.
— Jakto; w ubraniu! w tem ubraniu, które ocieka!... Nie udawaj że głupiej, rozbieraj się natychmiast!
I popychał krzesła, usuwał parawan nawpół poobdzierany. Poza nim spostrzegła maleńką umywalkę i maleńkie łóżeczko żelazne, na którem odrzucił kołdrę.
— Nie, nie, panie, nie trudź się pan, przysięgam panu, że tu pozostanę.
Obruszył się już na seryo, wpadł w gniew począł gestykulować, uderzył w stół pięścią.
— Nakoniec, dasz że mi raz spokój! Skoro ci odstępuję mego łóżka, czy masz się czego skarżyć?... I nie udawaj spłoszonej, to niepotrzebne. Ja będę spał na sofie.
Podszedł do niej z miną groźną. Przerażona, sądząc, że ją chce bić może, zdjęła co prędzej, drżąc cała, kapelusz. Na ziemi suknie jej znaczyły długi ślad wody. On wciąż gderał. Ńakoniec, snać jakiś skrupuł wziął górę, to też w rodzaju koncesyi, dodał nagle:
— No wiesz, jeżeli się brzydzisz mną, chętnie zmienię prześcieradła.
I już zrywał je z łóżka i rzucał na sofę w drugi koniec pracowni. Potem wyjął świeżą bieliznę z szafy i powlekał pościel ze zręcznością kawalera nawykłego do, tych zajęć. Starannie obtykał prześcieradła i kołdrę od strony muru, strzepywał poduszkę, odkładał prześcieradła.
— Gotowe już, teraz lulu!
A kiedy nie mówiła nic, wciąż nieporuszona, przesuwając niepewnemi palcami po staniku i nie mogąc się zdecydować na odpięcie go, zasunął ją parawanem. Mój Boże! co za wstydliwość! Szybko położył się sam, rozpostarłszy na sofie prześcieradła, zawiesiwszy ubranie na starych stalugach, wyciągnął się zaraz. Ale w chwili zdmuchnięcia świecy, pomyślał, że może jej być ciemno do rozebrania, poczekał. Naprzód nic nie słyszał, by się poruszała, z pewnością pozostała wyprostowana na tem samem miejscu, oparta o żelazne łóżko. Potem, teraz, pochwycił jakiś szelest ubrania, ruch powolny i zciszony, jak gdyby zabierała się do tego po dziesięć razy, nasłuchując również, wylękła tym światłem co nie gasło. Nakoniec po dość długiej chwili materac zatrzeszczał zlekka i nastała wielka cisza.
— Czy już pani dobrze? — spytał Klaudyusz głosem daleko łagodniejszym.
Odpowiedziała zaledwie dosłyszanym szeptem, drżąca jeszcze ze wzruszenia.
— Tak, panie, bardzo dobrze.
— A więc dobranoc.
— Dobranoc.
Zgasił świecę, nastała jeszcze głębsza cisza. Mimo zmęczenia, powieki jego niebawem napowrót się otwarły, bezsenność nie dozwalała mu zamknąć oczu, utkwił wzrok nieruchomy w szybach okna. Niebo jasne było teraz, pogodne, widział migocące gwiazdy, w tę noc lipcową gorącą; mimo poprzednią burzę, powietrze było tak parne, że choć wysunął obnażone ramiona na kołdrę — płonął cały. Ta dziewczyna go zajmowała, głuchy spór toczył się w jego duszy, pogarda, którą szczęśliwy był, że okazać może, obawa, że zawali bezpotrzebnym ciężarem obecnie swe życie, jeśli ulegnie, obawa okazania się śmiesznym, jeżeli nie skorzysta ze sposobności; ale pogarda w końcu wzięła górę; przyznawał sobie wielką siłę woli, wyobrażał sobie cały romans, zamach na jego spokojność i aż śmiał się w duszy z te go, że się oparł pokusie. Gorąco dławiło go coraz więcej, wysunął nogi, kiedy tymczasem ociężała głowa w halucynacyi pół-sennej, dopatrywała w migocących gwiazdach, obnażonych kształtów kobiet, całe żywe ciało kobiety, którą uwielbiał.
Potem myśli te zgmatwały się jeszcze więcej, poplątały. Co też ona robi? Od dawna sądził, że usnęła, bo nie oddychała nawet, a teraz posłyszał jak się przewracała na łóżku, jak on, z niesłychaną ostrożnością, która ją męczyć musiała niezawodnie. W swem nieobyciu z kobietami, starał się wytłomaczyć sobie historyę, którą mu opowiadała, zafrasowany w tej chwili drobnemi niektóremi jej szczegółkami; stał się czegoś niepewny, nie wiedział gdzie prawda; ale cała logika jego rozpierzchała się, po co łamać sobie głowę bezpotrzebnie? Czy powiedziała prawdę, czy skłamała, do tego, co on z nią chce zrobić, wiadomość ta niepotrzebna! Jutro sobie odjedzie: dzień dobry, dobry wieczór i rzecz skończona, nie zobaczą się nigdy w życiu więcej. Nad ranem dopiero, kiedy bladły gwiazdy, udało mu się zasnąć. Po za parawanem ona, mimo zmęczenia, złamania podróżą, wciąż poruszała się na posłaniu, dręczona dusznem powietrzem pod rozpaloną blachą dachu; słychać było wstrząśnienie nerwowego zniecierpliwienia, westchnienie irytacyi dziewicy w tej żenie, którą jej sprawiała obecność tak blisko niej śpiącego mężczyzny.
Rano zbudził się Klaudyusz i przetarł powieki. Było już bardzo późno, szeroki płat słońca kładł się przez szyby okna na pokój. W pierwszej chwili zerwał się i siadł na posłaniu z obnażonemi nogami. Zkąd-że u dyabła spał tu na sofie? i rozglądał się oczyma nawpół jeszcze sennemi, kiedy spostrzegł, do połowy przysłonięty parawanem stos kobiecego ubrania, tak, to ta dziewczyna, przypomniał sobie! Nadstawił ucho, posłyszał oddech długi i regularny, spokojny jak u dziecka. Widać, że śpi wciąż jeszcze i tak dobrze, że szkodaby ją było budzić. Stał niepewny, tarł sobie nogi, nierad z tej całej awantury, do której znów mu przychodzi wracać i która niezawodnie zepsuje mu cały poranek pracy. Zły był na swoje dobre serce, najlepiej będzie ją obudzić, żeby sobie poszła co najprędzej. Mimo to jednak, przywdział ostrożnie spodnie, wsunął nogi w pantofle i chodził na palcach.
Kukułka zegaru wykukała dziewiątą i Klaudyusz począł się niepokoić. Za parawanem nic się nie poruszyło, miarowy oddech trwał wciąż jeszcze. Wtedy pomyślał, że najlepiej będzie zasiąść do wielkiego obrazu: na śniadanie dość będzie później czasu, kiedy już będzie mógł poruszać się swobodnie. Ale jakoś nie mógł się zdecydować. Jemu, co żył tu pośród obrzydliwego takiego nieładu, zawadzał stos spódnic rzuconych na podłodze. Woda z nich ciekła, ubranie przemokłem było jeszcze. I powstrzymując się od pomrukiwania, zebrał je wreszcie z ziemi po jednemu i porozciągał pojedynczo na krzesłach, na słońcu. — Czyż to można tak rzucać wszystko w nieładzie! Tożby to nigdy nie wyschło i ona nigdyby ztąd nie odeszła! Wywracał na wszystkie strony te gałganki kobiece, zaplątał się w stanik czarny wełniany, szukał na czworakach pończoch, co spadły za jakiś stary obraz. Były to pończochy fil d’Ecosse, popielate, długie i cienkie, którym się przypatrzył bacznie nim je powiesił. Brzeg sukni zmoczył je także; wyciągnął je starannie, przesunął w gorących swych dłoniach, byle je tylko wyprawić prędzej.
Odkąd wstał, Klaudyusz miał ochotę odsunąć parawan i przyjrzeć się śpiącej. Ciekawość ta, którą w duszy uznał za głupią, zdwajała jego zły humor. Nakoniec ze zwykłem sobie wzruszeniem ramionami, pochwycił za pendzle, kiedy posłyszał jakieś wyjąkane słowa, pośród gwałtownego szelestu pościeli; potem snów nastąpił oddech spokojny — i na ten raz uległ, rzucił pendzle i wyciągnął głowę. Ale to co spostrzegł znieruchomiło go, poważny, w uniesieniu wyszeptał tylko:
— A! do licha!... a! do licha!...
Młoda dziewczyna, w tem oranżeryjnem gorącu, co dopiekało przez szyby, odrzuciła była kołdrę i wyczerpana zmęczeniem nocy bezsennej i poprzedniej podróży, spała, oblana potokami światła, tak bezlitośnego, że ani jeden cień nie padał na czystą jej nagość. Znać podczas gorączki bezsenności, guziczki na ramionach koszuli jej się odpięły i cały lewy rękawek osunięty odkrywa łono. Ciało miała złotawego połysku, delikatne jak jedwab, wiosna ciała, dwie małe piersi sztywne, jędrne z pączkami blado różowemi u szczytu. Prawe ramię odsunęła pod kark, głowa snem ciężka, przechyliła się w tył, pierś naprzód podana była ufnie, zachwycającemi liniami zaniedbania; włosy czarne rozwiązane skry wały ją ciemnym płaszczem.
— A do licha! ona dyabelnie ładna!
Było to właśnie to samo, twarz taka jakiej on szukał nadaremnie do swego obrazu i niemal w takiej samej właśnie pozie. Cokolwiek za cienka, cokolwiek za szczupła, tą szczupłością wpółdzieciństwa, ale tak gibka, tak smukła, tak świeża młodością! A obok tego — łono już dojrzałe. Gdzież u dyabła ukryła je w szarej sukni, że ich się nie domyślał? Prawdziwe odkrycie!
Klaudyusz podskoczył lekko, by wziąć pudełko z pastelami i duży arkusz papieru. Potem przysiadłszy na brzegu nizkiego krzesełka, położył tekę na kolanach i począł rysować z wyrazem niezmiernego szczęścia. Cały jego niepokój, cała ciekawość cielesna, żądza pokonana, znalazły wyjście w tym zachwycie artysty, w tym entuzyazmie dla piękności tonu i dla dobrze osadzonych muszkułów. Zapomniał już o tej dziewczynie, zatopiony był cały w zachwycie śnieżnych piersi rozświecających swem światłem delikatny bursztyn ramion. Jakiś niepokój nieśmiałości czynił go małym w obliczu natury, ściskał łokcie, stawał się małym chłopcem, bardzo pokornym i pełnym uszanowania. Trwało to z kwadrans mniej więcej, chwilami zatrzymywał się, mrużył oczy. Ale lękał się, aby się nie poruszyła, wracał co prędzej do roboty, powstrzymując oddech, z obawy by ją nie obudzić.
Jednakże jakieś nieujęte rozumowanie, poczęło go nachodzić podczas pilnej tej pracy. Kim też ona być mogła? Z pewnością nie ulicznicą jak myślał początkowo, bo na to była za świeżą. Ale dla czegóż opowiedziała mu historyą tak niemożliwą do wiary? I począł obmyślać inne historye: debiutantka, spadła do Paryża z kochankiem, który ją porzucił; albo mieszczaneczka, pociągnięta w rozpustę przez przyjaciółkę, nie śmiejąca powrócić do domu rodziców; albo jakiś jeszcze skomplikowany dramat, niewiniątko wpadłe w zepsucie, jakieś okropne rzeczy, których nie dowie się nigdy. Przypuszczenia te zwiększały jego niepewność, przeszedł do szkicowania twarzy, starannie ją studyując. Cała część górna była niezmiernej dobroci, wielkiej łagodności, czoło czyste niezmącenie, jednolite jak jakie zwierciadło, nosek mały, o delikatnych nerwowych nozdrzach i czuć było uśmiech w oczach przysłoniętych powiekami, uśmiech, który rozświecać musiał twarz całą. Dolna tylko część twarzy psuła ten blask dobroci, szczęka wysuwała się naprzód, usta były zbyt krwiste, a z po za nich ukazywały się zęby mocne i białe. Był to niby powiew namiętności, niby dziewiczość gniewna, nieświadoma siebie pośród tych rysów dziecięco delikatnych.
Nagle dreszcz morą przebiegł po atłasie jej skóry. Może czuła wreszcie ten wzrok przypatrującego jej się mężczyzny. Otwarła powieki szeroko i krzyknęła.
— A! mój Boże!
I przestrach odjął jej władzę, to miejsce nieznane, ten mężczyzna z białemi rękawami koszuli siedzący przy niej, pożerający ją wzrokiem. Potem nagle nieprzytomnym ruchem, pociągnęła kołdrę i przycisnęła ją oburącz do piersi; krew zawrzała w niej taką wstydu dziewiczego trwogą, że gorący rumieniec twarzy rozlał się aż po końce piersi różową falą.
— No i cóż? — krzyknął Klaudyusz niezadowolony, z ołówkiem w powietrzu, — co ci się stało?
Ona nie mówiła nic, nie poruszała się nawet z prześcieradłem konwulsyjnie przyciśniętem u szyi, zwinięta w kłębek, skręcona, zaledwie znaczna w łóżku.
— Przecież cię nie zjem.... Cóż ci szkodzi, bądź uprzejmą, ułóż się tak, jak byłaś.
Nowa fala krwi zarumieniła jej uszy. Nakoniec wybąkła:
— O! nie, o! nie, panie. Ale jego przejmował gniew zwolna, jedno z tych nagłych uniesień, które u niego były zwykłe. Ten upór wydawał mu się głupim.
— Powiedz, co ci to może szkodzić? Otóżto mi wielkie nieszczęście, że będę wiedział jak jesteś zbudowana... Widziałem już inne.
Wtedy poczęła szlochać, a on uniósł się już zupełnie, zrozpaczony jej zamiarem; nie posiadał się z gniewu na myśl, że nie dokończy szkicu, że pruderya tej dziewczyny przeszkodzi mu w tak dobrem studyum do obrazu.
— Nie chcesz, co? ależ to głupie! Za kogóż mnie bierzesz?.... Czym się choć dotknął, powiedz? Czym myślał o głupstwach, byłbym miał dobrą sposobność, tej nocy.... A! bo ja sobie drwię z tego, moja kochana! Możesz mi spokój nie pokazać choćby wszystko.... A potem, słuchaj, to wcale niegrzecznie z twojej strony, odmawiać mi tej przysługi, boć nakoniec przecież podjąłem cię z ulicy, spałaś w mojem łóżku.
Płakała jeszcze więcej, z głową ukrytą w poduszkach.
— Przysięgam ci, że mi to potrzebne, inaczejbym cię nie dręczył.
Tyle łez zdumiało go, wstyd go wziął za swoją szorstkość i umilkł, zaambarasowany, pozwolił jej się uspokoić; potem rozpoczął znów głosem bardzo łagodnym:
— Skoro ci to sprawia taką przykrość, nie mówmy już o tem... Tylko, gdybyś pani wiedziała! Jest w moim obrazie jedna twarz taka, której nie mogę wykończyć, silę się i robota nie postępuje mi ani o krok naprzód, a pani właśnie tak się nadałaś do tego! Ja, kiedy chodzi o to przeklęte malarstwo, zadusiłbym własnego ojca i matkę. Nieprawdaż, że mi to wybaczysz, że zrozumiesz... I uważaj pani, gdybyś była dobrą, dałabyś mi jeszcze kilka minut czasu. Nie, nie, uspokójże się pani! nie tors, nie żądam torsu! Głowa, nic prócz głowy! Gdybym mógł przynajmniej głowę wykończyć!... Błagam na wszystko, bądź pani tak uprzejmą, połóż ramię tak jak było pierwej, a będę ci wdzięcznym, widzisz pani, o! wdzięcznym całe życie!
W tej chwili błagał już, poruszał tak jakoś miłosiernie ołówkiem, cały przejęty wzruszeniem wielkiej swej artystycznej żądzy. Zresztą nie poruszył się z miejsca, wciąż siedząc na brzegu nizkiego krzesełka, zdaleka od niej. Wtedy odważyła się, odsłoniła twarz uspokojoną. Cóż mogła zrobić? Zdana była na jego łaskę i niełaskę a on miał minę tak nieszczęśliwego! Jednakże zawahała się, zakłopotała raz jeszcze ostatni. I powoli, nie mówiąc ani słowa wysunęła obnażone ramię, wsunęła je napowrót pod głowę, starannie przytrzymując drugą ręką, ukrytą, kołdrę zwiniętą koło szyi.
— A! jakaś pani dobra!... Będę się śpieszył i zaraz będziesz już wolną.
Przechylił się nad rysunkiem, na nią rzucał tylko spojrzenia malarza, dla którego zniknęła kobieta i który widzi przed sobą wyłącznie model. Naprzód zarumieniła się, świadomość tego odsłoniętego nagiego ramienia, które najniewinniej byłaby ukazała na balu, przejmowała ją pomięszaniem. Później wszakże ten chłopak wydał jej tak rozsądnym, że uspokoiła się zupełnie, twarz jej ochłonęła, usta rozszerzyły się nieco uśmiechem ufności. I z pod nawpół przymkniętych powiek, ona studyowała go teraz. Jakimż przejmował ją od wczoraj strachem, z tą swoją czarną brodą, wielką głową i gwałtownemi gestami! A przecież nie był brzydki, w głębi wązkich jego oczu odkrywała teraz wielką jakąś serdeczność, nos jego regularny zadziwiał ją, nos o delikatnych liniach, kobiecy, gubiący się w zaroście, zjeżonych wąsów. Drgał on tem drżeniem nerwowego niepokoju, ciągłą namiętnością, która zdawała się nadawać życie ołówkowi w jego ręku i która dziwnie ją rozrzewniała, sama niewiedziała, czemu. To nie mógł być zły człowiek, jeśli był szorstkim to z nieśmiałości chyba tylko. Wszystkiego tego ona nie analizowała tak dokładnie, ale czuła to i stawała się swobodną jak u przyjaciela..
Pracownia jednak ciągle jeszcze wprawiała ją w niejakie pomięszanie. Przyglądała jej się z ukosa, zdumiona takim nieporządkiem i takiem zaniedbaniem. Przed piecem leżał jeszcze popiół z zeszłej zimy. Prócz łóżka, małej umywalki i sofy, nie było innych mebli nad starą, szafę dębową, rozbitą i wielki stół jodłowy, zarzucony pędzlami, farbami, brudnemi talerzami lampką spirytusową, nad którą stał jeszcze rondelek, zawalany makaronem. Krzesła z powydzieranem wypleceniem, w nieładzie stały między połamanemi sztalugami. Obok sofy wczorajsza świeca leżała na podłodze, którą zamiata no chyba raz na miesiąc — i nic tu nie było czystego, prócz chyba zegaru z kukułką, z kukułką otoczoną kwiatami czerwonemi, która sama jedna tylko wyglądała jakoś wesoło. Ale co ją przerażało najwięcej, to szkice, porozwieszane na ścianach, bez ram, gęsto, aż do podłogi, gdzie już leżały nagromadzone całym stosem, porozrzucane bezładnie. Nigdy nie widziała tak okropnych malowideł, tak chropawych, rażących, tak gwałtownego jakiegoś kolorytu, który jej aż sprawiał przykrość, aż obrażał jak zaklęcie furmana, posłyszane we drzwiach oberży. Spuściła oczy, po ciągnięta jednak ciekawością tego jednego obrazu, który stał odwrócony, wielkiego obrazu, nad którym pracował malarz i który co wieczór odwrócony opierał o mur, aby go lepiej módz ocenić nazajutrz rano, pod wrażeniem świeżego pierwszego spojrzenia. Co ten mógł kryć, kiedy nie śmiano go nawet pokazać? I przez środek pokoju wędrowała sobie szeroka smuga słońca, Co wpadało przez szyby, niezłagodzone najmniejszą sztorą, płynące jak roztopione złoto po wszystkich szczątkach mebli; uwydatniając ich niedbałą nędzę.
Klaudyuszowi wreszcie zaciążyło to milczenie. Chciał powiedzieć coś, cobądź, mniejsza oto, chcąc być grzecznym a przynajmniej rozerwać ją, podczas pozowania. Ale daremnie szukał, nie wymyślił nic więcej nad pytanie:
— Jak się pani nazywa?
Otwarła oczy, które zamknęła była poprzednio, jakby napowrót ogarniała ją ciemność.
— Krystyna.
Wtedy zdziwił się. I on jej przecież nie powiedział swojego imienia. Od wczoraj byli tu, tuż obok siebie, nie znając się wcale.
— Mnie na imię Klaudyusz.
I popatrzywszy na nią teraz zobaczył, jak wybuchnęła wesołym śmiechem. Był to poryw wesoły młodości dorosłej dziewczyny, co nie przestała jeszcze być podlotkiem. Śmieszyła ją ta spóźniona wymiana imion. Potem bawiła ją jeszcze rzecz inna.
— Proszę! Klaudyusz, Krystyna, to się za zaczyna na tę samą literę.
Nastała znowu cisza. Mrużył powieki, był roztargniony, nic mu nie przychodziło na myśl. Ale zdawało mu się, że zauważył w niej pewne zniecierpliwienie i w strachu by się nie poruszyła, podjął znów, byle tylko mówić, byle ją czemś zająć:
— Cokolwiek gorąco.
Tym razem utaiła śmiech, tę wrodzoną wesołość, która wciąż w niej powstawała i wyrywa się na jaw mimo jej woli, odkąd się uspokoiła. Gorąco stawało się tak wielkiem, że w łóżku było jej jak w kąpieli, skórę miała wilgotną i pobladłą, tą mleczną białością kamelii.
— Tak, cokolwiek gorąco, — odpowiedziała poważnie, — kiedy tymczasem oczy ożywiały się śmiechem.
Klaudyusz wówczas zakonkludował z dobroduszną swą miną:
— To słońce w oknie, ale ba! to dobrze działa, taki porządny promień słońca na skórę... Powiedz pani, dziś w nocy tegoby nam było potrzeba, tam pod bramą?
Oboje wybuchnęli śmiechem, on również, zadowolony z tego, że wreszcie znalazł przedmiot rozmowy, począł ją wypytywać o szczegóły nocnej jej przygody, bez zaciekawienia, mało się troszcząc w głębi duszy o to, czy się dowie prawdy, wyłącznie w celu przedłużenia posiedzenia.
Krystyna z prostotą w kilku słowach opowiedziała całe zdarzenie. Wczorajszego dnia rano opuściła Clermont, przyjeżdżając do Paryża, gdzie miała przyjąć miejsce lektorki u wdowy po generale, pani Vanzade, starej osoby, bardzo bogatej, która zamieszkiwała w Passy. Pociąg, zazwyczaj, przybywał o dziewiątej minut dziesięć i wszystko było rozporządzone i umówione, panna służąca miała czekać na nią na dworcu, oznaczono nawet listownie znak, po którym miano się poznać, popielate pióro na czarnym kapeluszu. Ale otóż w pobliżu Nevers, pociąg, którym jechała wpada na pociąg towarowy, którego wagony wyrzucone z szyn i rozbite, zawaliły drogę. I tu począł się dla niej cały szereg przygód i opóźnień; naprzód czekanie bez końca w stojących wagonach, potem przymusowe opuszczenie wagonów, pozostawienie w miejscu bagaży; podróżni przymuszeni zostali do zrobienia trzech kilometrów drogi pieszo, aby dojść do stacyi, gdzie postanowiono dać im pociąg osobowy, nadzwyczajny. Stracono już dwie godziny, potem dwie drugie w zamieszaniu, które spowodował wypadek na całej linii, tak dobrze, że kiedy pociąg przybył na dworzec paryzki, dopiero o pierwszej godzinie w nocy, było całe cztery godziny spóźnienia.
— To rzecz przyjemna! — wtrącił Klaudyusz, wciąż niedowierzający jeszcze, pokonany jednak, zdziwiony naturalnym sposobem, w jaki układały się komplikacye tej całej historyi. I naturalnie nikt już nie czekał na panią na dworcu?
W istocie, Krystyna nie zastała panny służącej pani Vanzade, którą prawdopodobnie znudziło oczekiwanie. I opowiadała swoje pomięszanie na dworcu Lyońskim, w tym wielkim budynku, nieznanym jej, czarnym, pustym, niebawem całkowicie opustoszałym o tak późnej już godzinie, pośród nocy. Naprzód nie śmiała wziąć powozu, przechadzała się z woreczkiem podróżnym w ręku, w nadziei, że przecież ktoś przyjdzie po nią. Potem wreszcie zdecydowała się, zbyt późno, bo nie było już dorożek, prócz jednej, brudnej bardzo z dorożkarzem widocznie pijanym, który wciąż krążył koło niej, ofiarując swe usługi z dziwnie szyderczą miną.
— Tak, pijak, — odpowiedział Klaudyusz, zainteresowany teraz, jak gdyby obecnym był całemu przebiegowi jakiejś baśni. — Pani więc weszłaś do jego powozu.
Z oczyma utkwionemi w sufit, Krystyna ciągnęła dalej swą opowieść, nieporuszona, w przybranej pozie.
— On mnie do tego znaglił. Nazywał mnie swoją małą i przejmował mnie strachem.... Kiedy się dowiedział, że jadę do Passy, zaczął się złościć i zaciął tak konia, że musiałam trzymać się oburącz drzwiczek. Potem uspokoiłam się cokolwiek, dorożka toczyła się spokojnie po oświetlonych ulicach, widziałam ludzi na trotuarach. Nakoniec poznałam Sekwanę. Nie byłam nigdy w Paryżu, ale obejrzałam sobie poprzednio dobrze plan miasta... I myślałam, że pojedzie wzdłuż wybrzeży; naraz przecież przejął mnie przestrach napowrót, widząc, że przejeżdżamy przez most jakiś. Właśnie deszcz poczynał padać, dorożkarz, który skręcił w jakiś zaułek bardzo ciemny, stanął nagle. Zaszedł ze swego kozła i chciał siąść razem ze mną do powozu... Mówił, że za bardzo pada....
Klaudyusz począł się śmiać. Nie wątpił już teraz, tego dorożkarza wymyślić sobie nie mogła. Kiedy umilkła zakłopotana:
— Dobrze, już dobrze! to były z jego strony żarty.
— Co prędzej wyskoczyłam na bruk przez drugie drzwiczki. Wtedy zaklął, powiedział mi, żeśmy już przybyli na miejsce i zagroził, że mi zedrze z głowy kapelusz, jeśli mu nie zapłacę.... Deszcz lał strumieniami, nadbrzeża były kompletnie puste. Traciłam głowę, wyjęłam pięciofrankówkę, a on zaciął konia i odjechał zabierając z sobą mój woreczek podróżny, gdzie na szczęście nie było nic więcej, nad dwie chustki do nosa, połowę bułki maślanej i klucz od walizy, pozostałej w drodze.
— Ależ bierze się numer fiakra! — zawołał malarz, oburzony.
Teraz przypomniał sobie, że spotkał idąc mostem Ludwika Filipa, dorożkarza pędzącego co koń wyskoczy, pośród ulewy. I podziwiał nieprawdopodobieństwo prawdy częstokroć. To co on wymyślił, jako proste i logiczne, było poprostu głupiem, wobec biegu naturalnego, nieskończonych kombinacyj życia.
— Możesz sobie pan wyobrazić, czy się czułam szczęśliwą pod tą bramą! — dokończyła Krystyna. — Wiedziałam bardzo dobrze, że nie jestem w Passy, miałam więc tam noc spędzić w tym okropnym Paryżu. A te grzmoty, pioruny, błyskawice, o! te błyskawice, całkiem niebieskie, to znów czerwone całe, które tak mi przedstawiały rzeczy, że drżeć musiałam cała!
Powieki jej napowrót się przymknęły i twarz pobladła dreszczem, przed jej oczyma stał ten gród tragiczny, te zagłębienia nadbrzeży, ta fosa głęboka rzeki, w której toczyły się ołowiane fale, zawalone czarnemi jakiemiś wielkiemi ciałami, galarami podobnemi do martwych wielorybów, najeżone masztami nieruchomemi.
Nastała cisza. Klaudyusz zabrał się napowrót do swego rysunku. Ale ona poruszyła się, ramię jej cierpło.
— Podnieś pani nieco w górę łokieć, proszę bardzo.
Potem z wyrazem zajęcia, jakby na usprawiedliwienie, spytał:
— Rodzice pani niezawodnie muszą być w rozpaczy, jeżeli doszła do nich wieść o katastrofie.
— Nie mam rodziców.
— Jakto! ani ojca, ani matki... Jesteś pani samą na świecie?
— Tak, samą zupełnie.
Miała lat ośmnaście i urodziła się w Strasburgu wypadkiem, podczas zmiany garnizonu jej ojca kapitana Hallegrain. Kiedy zaczynała rok dwunasty, ojciec jej, gaskończyk z Montauban, umarł w Clermont, gdzie w skutek sparaliżowania nóg osiadł, wziąwszy dymisyę. Przez pięć lat blisko, matka jej, która była paryżanką, żyła tam, na prowincyi, oszczędnie z swej pensyjki, zarabiając jeszcze prócz tego malowaniem wachlarzy, aby dokończyć wychowania córki; a piętnaście miesięcy temu umarła i ona z kolei, zostawiając ją samą jedną na świecie, bez grosza, dając jej jako podporę jedyną — przyjaźń zakonnicy, przełożonej sióstr Wizytek, która ją pozostawiła w swym pensyonacie. Wprost to z klasztoru przybywała tutaj, gdzie zakonnica wynalazła dla niej owo miejsce lektorki u starej swej przyjaciółki, pani Vanzade, ociemniałej niemal zupełnie.
Klaudyusz oniemiał przy tych wszystkich nowych szczegółach. Ten klasztor, ta sierota starannie wychowana, ta przygoda tak romantyczna, ambarasowały go niesłychanie, wywołały na powrót niezręczność słowa i ruchów. Nie pracował już, z oczyma spuszczonemi na szkic.
— Clermont, to ładne miasto? — spytał wreszcie.
— Niezbyt; miasto ponure, czarne.... A zresztą nie wiem dobrze, nie wychodziłam prawie nigdy.
Wsparła się na łokciu i ciągnęła dalej bardzo cicho, jakby już mówiąc do siebie tylko, głosem, w którym drgały jeszcze łkania jej żałoby.
— Mama nie była dość silną i zabijała się pracą... Psuła mnie, nie było nic zbyt pięknego dla mnie, miałam profesorów do wszystkiego; a korzystałam tak mało, naprzód zachorowałam, potem nie słuchałam bardzo napomnień, zawsze wesoła, roztrzepana... Muzyka nudziła mnie, ile razy siadłam do fortepianu, kurcze chwytały mnie w rękach. Malarstwo przypadało mi jeszcze najwięcej do gustu...
Podniósł głowę, przerwał jej wykrzykiem:
— Pani umie malować!
— O! nie, nic nie umiem, nic zupełnie.. Mama, która miała wielki talent, nauczyła mnie trochę akwareli i pomagałam jej czasem w malowaniu wachlarzy.... Ona malowała je tak pięknie!
Mimowoli rozejrzała się po pracowni, po tych szkicach przerażających, któremi płomieniały ściany — i w jasnych jej oczach ukazało się napowrót pomięszanie, niespokojne zdziwienie, którem ją przejmowało to brutalne malarstwo. Zdaleka widziała na wywrót studyum, które z niej naszkicował był malarz, tak przestraszające gwałtownością tonów, wielkiemi rysami pasteli siekające cienie, że nie śmiała go prosić, aby jej pozwolił przyjrzeć się mu z bliska. Zresztą ile jej było w tem łóżku, gorąco, poruszała się niecierpliwie, dręczona wciąż myślą, by wyjść jak najprędzej i skończyć raz już z tem wszystkiem, co jej się wydawało snem przykrym od wczorajszego wieczora.
Bez wątpienia Klaudyusz odczuć musiał to jej zdenerwowanie. Nagłe zawstydzenie, przejęło go żalem. Rzucił swój rysunek niewykończony i wymówił bardzo szybko:
— Dziękuję pani bardzo za jej uprzejmość.... Proszę mi przebaczyć, żem jej nadużył, prawdziwie... Wstawaj pani teraz, wstawaj, proszę bardzo. Czas już byś pani zajęła się swemi interesami.
I nie pojmując dlaczego nie mogła się zdecydować, zarumieniona, ukrywając przeciwnie pod kołdrą ramię w miarę jak jemu stawało się spieszno, powtarzał jej wciąż, by wstawała. Potem zrobił jakiś gest bezprzytomny, zasunął parawan i przeszedł w drugi koniec pracowni, przeskakując w drugą ostateczność skromności niezmiernej, której wyrazem było hałaśliwe porządkowanie naczyń, aby mogła swobodniej wstać z łóżka i ubrać się, nie lękając się, że ją słyszeć można.
Pośród tego hałasu nie posłyszał głosu, który odzywał się z pewnem wahaniem.
— Panie, panie...
Nakoniec nadstawił ucha.
— Panie, gdybyś zechciał być tak uprzejmym... Nie mogę znaleźć moich pończoch.
Rzucił się. Gdzie też miał głowę? cóż chciał, aby zrobiła w koszuli za tym parawanem, bez pończoch i spódnic, które rozwiesił na słońcu? Pończochy były suche, przekonał się o tem przecierając je z lekka; potem podał je przez wierzch cienkiej przegrody i spostrzegł po raz ostatni obnażone ramię, świeże i okrągłe, wdzięczne jak ramię dziecka. Przerzucił potem na łóżko spódnice, posunął buciki i pozostawił tylko kapelusz zawieszony na stalugach. Podziękowała mu, nie mówiła już nic więcej, rozróżniał zaledwie tylko szelest bielizny i ostrożny szmer poruszanej wody. On jednak wciąż się nią zajmował.
— Mydło jest w podstawce na umywalce... Otwórz pani szufladkę, a co? i weź pani czysty ręcznik... Może pani potrzeba więcej wody? Podam konewkę.
Myśl, że znowu popełnia może jaką niezręczność, przeraziła go nagle.
— I znowu nudzę panią... Nie chcę się naprzykrzać, bądź pani jak u siebie.
Powrócił do swych zajęć gospodarskich. Zajmowało go rozmyślanie pewne. Czy powinien ofiarować jej śniadanie? Trudno przecież pozwolić jej tak odejść. A z drugiej strony to się znów nie skończy nigdy, oczywiście traci cały ranek pracy. Nie postanowiwszy nic w tej mierze, kiedy zapalił lampkę spirytusową, wymył rondelek i zabrał się do zrobienia czekolady, którą uważał za dystyngowańszą, w duszy zawstydzony swym makaronem, który zazwyczaj jadał z oliwą i chlebem na sposób południowców. Ale wdrabiał jeszcze czekoladę w rondelek, kiedy mimowolnie wyrwał mu się okrzyk.
— Jakto! już!
Krystyna odsuwała już parawan i stanęła, czysta w nieposzlakowanem ubraniu czarnem, zasznurowana, zapięta, wystrojona w jednem mgnieniu oka. Na różanej jej twarzyczce nie pozostało żadnych śladów wilgoci wody, ciężki warkocz spadał na szyję, gładziuteńki tak, że ani jeden nie wymykał się nigdzie kosmyk. I Klaudyusz stał zdumiony w obec tego cudu pośpiechu, tego zapału młodej gosposi do ubierania się spiesznie a dobrze.
— A! jeśli pani wszystko tak robisz!
Widział teraz, że była wyższą i ładniejszą niż przypuszczał. Co go przedewszystkiem zafrapowało, to wyraz spokojnej decyzyi w jej twarzy. Widocznem było, że już się go nie obawia. Zdawało się, że opuściwszy to rozesłane łóżko, w którem się czuła bezbronną, przywdziała napowrót swą zbroję, wraz z bucikami i suknią. Uśmiechała się, patrzyła mu prosto w oczy. Wypowiedział więc to, z czego wypowiedzeniem wahał się dotąd jeszcze:
— Pani zjesz ze mną śniadanie, nieprawda?
Ale ona odmówiła.
— Nie, dziękuję... Pobiegnę na dworzec, gdzie już niezawodnie przyszedł mój kufer, a potem każę się zawieść do Passy.
Daremnie powtarzał jej, że musi być głodną że to nie było rozsądnem bynajmniej, wychodzić tak, nie posiliwszy się niczem.
— W takim razie zejdę poszukać pani fiakra.
— Nie, proszę pana, nierób sobie tego ambarasu.
— Przecież nie możesz pani odbyć tak dalekiego kursu pieszo. Pozwól mi pani więc przynajmniej towarzyszyć sobie do stacyi dorożek, skoro nie znasz Paryża.
— Nie, nie, nie potrzeba mi zupełnie pańskiej pomocy... Jeśli pan zechcesz być uprzejmym, pozwolisz mi odejść samej.
Było to widocznie stanowcze postanowienie. Z pewnością oburzała ją myśl, że ją ktoś spotkać może w towarzystwie mężczyzny, choćby to byli nawet ludzie nieznajomi tylko; zatai historyę tej nocy, skłamie i zachowa przy sobie wspomnienie tej przygody. On, ruchem ręki okazał, że go ta kwestya nie obchodzi zupełnie. Tem lepiej! owszem, to mu było na rękę nie schodzić. Ale w głębi serca był dotkniętym tą odmową, uznał ją za niewdzięczną.
— Jak się pani podoba, przedewszystkiem. Nie użyję siły.
Przy tych słowach słaby uśmiech zarysował się wyraźniej na ustach Krystyny, schylając zlekka delikatne ust kąciki. Nie odpowiedziała nic, wzięła za kapelusz i wzrokiem poszukała lustra, potem nie widząc go, zdecydowała się związać kokardę wstążek na rozszerzonych palcach. Z podniesionemi łokciami prostowała, wyciągała bez pośpiechu wstążki, z twarzą w złotym odblasku słońca. Zdziwiony, Klaudyusz nie mógł już poznać tych rysów dziecięcej łagodności, które rysował przed chwilą; górna część twarzy zdała się gdzieś zatonęła, czoło przezrocze, oczy pełne uczucia; teraz występowała tylko część dolna, szczęka namiętna, usta purpurowo-koralowe o pięknych zębach. A zawsze ten uśmiech zagadkowy dziewcząt, uśmiech co drwi może.
— W każdym razie, — odpowiedział urażony, — nie zdaje mi się, abyś pani miała mi co do zarzucenia.
Wtedy nie mogła już powstrzymać śmiechu, lekkiego nerwowego śmiechu.
— Nie, nie, panie, ani odrobinę.
Wciąż patrzał na nią, w bezustannej walce z wrodzoną nieśmiałością i niedoświadczeniem, w obawie, że się okazał śmiesznym. Cóż ona wiedzieć mogła ta wielka panna? Tyle niezawodnie, ile wiedzą zawsze dziewczęta na pensyi, wszystko i nic. To niedocieczone, niejasne wykluwanie się ciała i serca, w które nikt nie może wniknąć. W tem centrze swobodnego artysty, miałożby to zmysłowe a czyste dziewczę, zbudzić się w instynktownej ciekawości a zarazem obawie mężczyzny? Teraz, kiedy się już nie lękała, kto wie, czy nie odezwało się w niej zdziwienie pogardliwe, kto wie, czy nie drwiła z tego, że drżała przed niczem? Jakto! żadnego umizgu, żadnego pocałunku, choćby w końce palców! Obojętność szorstka dziwaka, której doznała, musiała oburzać i drażnić w niej kobietę, którą nie była jeszcze — i wychodziła tak, zmieniona całkiem, zdenerwowana, udając śmiałą w swej irytacyi, unosząc z sobą nieokreślony żal za temi jakiemiś straszliwemi a nieznanemi jej rzeczami, które się nie stały.
— Mówisz pan, — podjęła i spoważniała napowrót, — że stacya dorożek jest przy moście na drugim nadbrzeżu.
— Tak, w tem miejscu gdzie jest kłąb drzew.
Dokończyła wiązać wstążki, była już gotową, w rękawiczkach ze spuszczonemi rękoma, nie odchodziła jednak, wciąż patrząc przed siebie. Oczy jej padły na wielkie płótno oparte o ścianę, chciała prosić o pozwolenie obejrzenia go, potem nie mogła się ośmielić jakoś. Nic nie zatrzymywało ją już a przecież miała jeszcze taką minę, jak gdyby doznawała wrażenia, że pozostawia tu coś, coś czego nie umiałaby nazwać. Nakoniec zwróciła się ku drzwiom.
Klaudyusz już je otwierał i bułka oparta o ramy drzwi wpadła do pracowni.
— Widzisz pani, — rzekł, — że mogłabyć mieć już śniadanie. To odźwierna przynosi mi to co rano.
Odmówiła ponownie, wstrząśnieniem głowy. Kiedy już była w sieni odwróciła się, przez chwilę stała nieporuszona. Uśmiech wesoły powrócił jej na usta, wyciągnęła pierwsza do niego rękę.
— Adieu panu.
— Adieu pani.
I Krystyna nie podniósłszy już głowy, schodziła po trzeszczących stopniach istnej młynarskiej drabiny; Klaudyusz zaś szybko wszedł do siebie, zatrzasnął drzwi, mówiąc bardzo głośno:
— A! to kara boska te kobiety!
Wściekły był, zły na siebie, zły na wszystkich. Potrącając nogą po drodze każdy mebel napotykany, sprawiał sobie ulgę głośnem narzekaniem. Jakże miał słuszność, że nie pozwalał tu żadnej z nich przychodzić! Te stworzenia zrobią tylko z człowieka osła. Ta naprzykład, któż mu zaręczy, że mimo swej niewinnej minki, nie zadrwiła sobie z niego obrzydliwie? A on był tak ograniczony, że uwierzył pierwszej lepszej baśni z tysiąca i jednej nocy; wszystkie wątpliwości poprzednie powracały teraz, nigdy nikt nie wmówi w niego ani owej wdowy po jenerale, ani wypadku na kolei, ani nadewszystko owego dorożkarza. Alboż zdarzały się podobne historye? Zresztą, ona miała takie usta, co to mówią wiele — i minę miała taką dziwną odchodząc. Jeszcze gdybyż rozumiał przynajmniej dlaczego kłamała! — ale nie, kłamstwa bez celu, bez korzyści. Niewytłomaczone — sztuka dla sztuki! A! teraz śmiała się tam z niego dobrze!
Gwałtownie odsunął parawan i popchnął go w kąt. Pewnież mu tam piękny zostawiła nieład! A kiedy przekonał się, że wszystko uporządkowane było, czyściuteńkie, miednica, ręcznik, mydło, uniósł się, że nie posłała łóżka. Zabrał się do posłania go z przesadnym zapałem, pochwycił oburącz materac ciepły jeszcze, wstrząsnął poduszkę pachnącą, dławiony tem ciepłem, tą czystą wonią młodości, co się unosiła z tej pościeli. Potem umył się w pełnej miednicy wody, aby odświeżyć sobie skronie — i w ręczniku wilgotnym odnalazł znowu tę samą woń duszącą, ten oddech dziewiczy, którego słodycz rozproszona, unosząca się nad całą pracownią, dziwnie mu ciążyła na piersiach. Klnąc wypił czekoladę z rondelka, tak zgorączkowany, tak naglony potrzebą zabrania się do pędzla, że połykał tylko wielkiemi kawałami bułkę.
— Ależ tu umrzeć można! — zawołał nagle. — To gorąco odbiera mi zdrowie.
I Klaudyusz otwarłszy okno pod strychem, odetchnął z wyrazem głębokiej ulgi parnym wiatrem, co się wdarł do pracowni. Wziął w rękę rysunek głowy Krystyny i zatopił w przyglądaniu się tym rysom.




II.

Dwunasta uderzyła, Klaudyusz pracował nad swoim obrazem, kiedy ręka widocznie dobrze świadoma zapukała mocno do drzwi. Instynktownym ruchem, bezwiednym niemal, wsunął malarz w jakąś tekę głowę Krystyny, podług której począł był już zmieniać wielką postać kobiecą swego obrazu. Potem dopiero zdecydował się drzwi otworzyć.
— Piotr! — zawołał. — To już ty!
Piotr Sandoz, jeden z przyjaciół dzieciństwa, był to chłopak dwudziestodwuletni, mocny brunet, z głową okrągłą i wyrazistą, nosem krótkim, niezbyt foremnym, oczyma łagodnemi pośród energicznej twarzy, okrążonej zarostem ledwie poczynającej się brody.
— Byłem na śniadaniu cokolwiek wcześniej, — odpowiedział, — chciałem ci dziś dłużej pozować... A! do dyabła! to postępuje!
Stanął przed obrazem i natychmiast dodał:
— Patrzaj! zmieniłeś typ kobiety.
Nastała długa cisza, obadwaj przypatrywali się, nieporuszeni. Było to płótno pięciu metrów szerokośoi, trzech wysokości, całkowicie już pokryte, którego pewne partye przecież nie wyszły po za szkic jeszcze. Szkic ten zarysowany jednym rzutem, miał w sobie tę gwałtowność wspaniałą, to pałające jakieś, życie kolorytu. W pośród polanki leśnej, o ścianach gęstej zieleni, padał szeroki płat słońca; na lewo tylko sama jedna zagłębiała się w cieniu aleja posępna z plamą światła gdzieś w oddali. Na trawie, w pośród czerwcowej roślinności, leżała; naga kobieta, z ręką podłożoną pod głowę, z podaną naprzód piersią — i uśmiechała się nie patrząc, z zamkniętemi powiekami pośród złotej ulewy słońca, w którem kąpała się postać jej cała. W głębi dwie inne kobiety, jedna brunetka, druga blondynka, również obnażone, szły z sobą w zapasy, śmiejąc się obie, a wspaniałe ciał ich kształty doskonale odstawały od tła zielonych liści. A ponieważ na pierwszym planie potrzeba było malarzowi czarnego kontrastu, zadowolnił się przeto po prostu posadzeniem tam mężczyzny, przybranego w aksamitną kurtkę. Mężczyzna ten odwrócony był plecami i widoczną była tylko ręka, na której się opierał na murawie.
— Bardzo pięknie naszkicowana ta kobieta! — ozwał się wreszcie Sandoz. — Ale sapristi! będziesz ty jeszcze miał z tem pracy niemało!
Klaudyusz z oczyma błyszczącemi popatrzał na obraz swój ufnie.
— Ba! alboż to mało czasu jeszcze do otwarcia Salonu. Przez sześć miesięcy małoż to zrobi się roboty! Tym razem może nareszcie dam sobie dowód, że nie jestem bydlęciem.
Począł pogwizdywać głośno, zachwycony, choć nie mówił tego, ze szkicu, który zrobił z głowy Krystyny, przejęty jednym z tych wielkich porywów nadziei z jakich popadał znów tem głębiej w udręczenia artysty, którego trawiła namiętność przygód.
— No, dajmy pokój próżniactwu! Skoro tu jesteś... zaczynajmy.
Sandoz przez przyjaźń dla niego i aby oszczędzić kosztów na model, ofiarował mu się pozować do postaci mężczyzny na pierwszym planie. W ciągu czterech czy pięciu niedziel, jedynego dnia, w którym był wolny, figura była umieszczoną. Już wkładał żakietę aksamitną, kiedy przyszła mu na myśl nagła uwaga.
— Słuchajno, tyś nie jadł porządnego śniadania, skoro zajęty byłeś pracą... Zejdź zjeść kotlet, ja tu poczekam na ciebie.
Myśl stracenia czasu obruszyła Klaudyusza.
— Ale owszem, jestem już po śniadaniu, popatrz na rondelek!... A potem widzisz, że tam został kawał bułki. Zjem go... Dalej, dalej, do pozy, próżniaku!
Żywo brał za paletę, za pędzle, dodając:
— Dubuche przyjdzie po nas dziś wieczorem, nieprawdaż?
— Tak, koło piątej.
— No widzisz! to doskonale, pójdziemy zaraz na obiad... Jesteś tam wreszcie? Ręka więcej na lewo, głowa bardziej pochylona.
Ułożywszy poduszki, Sandoz usiadł na sofie, przybierając żądaną pozę. Głowę miał odwróconą, mimo to jednak rozmowa ciągnęła się dalej jeszcze przez chwilę, tego rana bowiem otrzymał był list z Plassans, małej prowanckiej mieściny, gdzie się poznali obaj, on i malarz w ósmej już klasie, od pierwszych spodni zdartych na szkolnej ławce. Potem obadwaj zamilkli. Jeden pracował, obcy całkiem reszcie świata, gdzieś po za światem, drugi odrętwiały tem sennem znużeniem długiej nieruchomości.
W wieku to lat dziewięciu, Klaudyusz był tyle szczęśliwym, że mógł opuścić Paryż i powrócić w ten zakątek Prowancyi, w którym się urodził. Matka jego, porządna kobieta, praczka, którą nicpoń ojciec jego porzucił haniebnie, poślubiła poczciwego rzemieślnika, szalenie zakochanego w gładkiem jej, delikatnem ciele blondynki. Mimo wszakże odwagi obojga, mimo usilnej pracy, nie mogli jakoś żadną miarą związać końca z końcem. To też z całego serca przyjęli propozycyę pewnego starego jegomości z tamtych stron, który oświadczył się, że weźmie Klaudyusza, wychowa go przy sobie i umieści w kolegium; było to szlachetne dziwactwo oryginała, amatora obrazów, którego zafrapowały jakieś podpatrzone próby rysunkowe dzieciaka. I aż do retoryki, już Klaudyusz przez lat siedm pozostawał na południu, najprzód jako pensyonarz, następnie jako dochodzący uczeń kolegium, zamieszkując u swego protektora. Pewnego poranka wszakże, zastano tegoż najniespodziewaniej nieżywym w łóżku. W testamencie legował on młodzieńcowi tysiąc franków rocznego dochodu z możnością rozporządzania odnośnym kapitałem, skoro dojdzie do lat dwudziestu pięciu. Młody chłopak, który się palił do malarstwa, porzucił natychmiast kolegium, nie chcąc już próbować nawet zdać egzaminu na stopień bakalareata i podążył do Paryża, gdzie go tymczasem wyprzedził był przyjaciel jego Sandoz.
W kolegium Plassans, od ósmej klasy, było ich trzech, nierozdzielnych, jak ich nazywano: Klaudyusz Lantier, Piotr Sandoz i Ludwik Dubuche. Przybyli z trzech różnych światów, odrębni naturą, urodzeni tylko jednego roku o kilka zaledwie miesięcy różnicy, złączyli się od razu zaraz z sobą i na zawsze pociągnieci do siebie tajemnem duchowem powinowactwem, żądzą niewyraźną jeszcze wspólnej ambicyi, zbudzeniem się wyższej inteligencyi pośród prostaczej czerni obrzydłych hebesów, którzy znęcali się nad nimi.
Ojciec Sandoza, hiszpan, który się schronił do Francy i na skutek jakiejś politycznej zawieruchy, założył był w pobliżu Plassans papiernię, w której funkcjonowały nowe jakieś maszyny, własnego jego pomysłu. Potem umarł, przepełniony goryczą, prześladowany przez złośliwość miejscową, pozostawiając na głowie wdowy interesa tak powikłane, cały szereg procesów tak pogmatwanych, że cały majątek zatonął w tej klęsce. Matka zaś, urgundka, ulegając swej niechęci do prowensalczyków, cierpiąca na powolne sparaliżowanie, którego przyczynę przypisywała im również, schroniła się do Paryża z synem, który ją utrzymywał teraz z szczupłej; pensyjki urzędniczej, głowę mając zaprzątnioną wielką literacką sławą.
Co się tycze Dubuche’a, ten znów urodził się w Plassans i był synem tamecznej rodziny piekarzy; posuwany wciąż przez, matkę, kobietę niesłychanie chciwą i niesłychanie ambitną, wstąpił on nieco, później do kolegium i kształcił się na architekta, żyjąc zupełnie mizernie z ostatnich pieniędzy, które rodzice jego umieszczali na nim z uporczywością starych żydów, którzy eskontują na przyszłość, licząc, że wyłożony kapitał przyniesie im sto za sto z czasem.
— Do pioruna, — mruknął Sandoz, pośród ciszy, — niedogodna strasznie ta twoja poza! zgniata mi kość ramienia. — Czy by nie można poruszyć się, co?
Klaudyusz pozwolił mu się przeciągnąć, nic nie odpowiadając. Wykończał aksamitny żakiet, szerokiemi pociągnięciami pendzla. Potem odszedłszy nieco, mrużąc oczy zaśmiał się naraz na całe gardło, rozweselony widocznie jakiemś nagle na myśl mu przyszłem wspomnieniem.
— Powiedz no, pamiętasz ty w szóstej klasie ten dzień, kiedy to Pouillaud zapalił świecę w szafie tego kretyna Lalubie? A! ten strach tego Lalubie zanim wszedł na katedrę kiedy otworzył swoją szafę, by wziąć z niej potrzebne książki i spostrzegł naraz tę płonącą świecę!... Pięćset wierszy dla całej klasy!
Sandoz, któremu udzielił się ten napad wesołości, rzucił się na sofę. Przybrał napowrót swą pozę, mówiąc:
— A! to bydlę Pouillaud!... Czy ty wiesz, że właśnie w dzisiejszym swoim liście zawiadamia mnie, że Lalubie się żeni. Ta stara profesorska szkapa zaślubia ładną dziewczynę. Ale ty ją znasz przecie, córkę Galissarda, kupca norymberszczyzny, tę małą blondynkę, której wyprawialiśmy serenady!
Rozpoczęły się wspomnienia, Klaudyusz i Sandoz nie ustawali już teraz, jeden gnany wciąż rosnącą gorączką malując ciągle, drugi wciąż odwrócony do ściany, z ramionami drgającemi od chwili do chwili śmiechem, Naprzód tematem było kolegium, dawny klasztor opleśniały, ciągnący się aż do wałów miejskich, dwa dziedzińce wysadzane olbrzymiemi jaworami, sadzawka zamulona, zielona od mchu porostów, gdzie się uczyli pływać i klasy dolnego piętra, których tynk ociekał wilgocią i zatrute powietrze refektarza, pełnego wiecznie swędu i wyziewu pomyj, sypialnia malców, sławna ze swych okropności, garderoba i infirmerya, gdzie królowały siostry takie dobre, takie delikatne, zakonnice w czarnych sukniach, tak łagodnie spoglądające z pod białego zakonnego welonu! Co to za okropna była historya, kiedy siostra Aniela, ta, której dziewicza twarzyczka entuzyazmowała wszystkich starszych uczniów, zniknęła pewnego pięknego poranku z Hermelinem, tym wielkim z retoryki, który przez miłość robił sobie rany scyzorykiem na ręku, aby tylko módz iść na górę i aby mu je siostra Aniela zalepiała angielskim plastrem!
Potem cały personel przeszedł kolejno przed ich oczyma w tych wspomnieniach — zbiorowisko opłakane, mieszane i okropne; profile dziwaczne, to znów pełne złośliwości lub cierpienia na przemian: zawiadowca szkoły, który się rujnował na recepcye, byle wydać za mąż córki, dwie wysokie, piękne, eleganckie panny, które różne karykatury i obrzydliwe napisy na wszystkich mułach znieważały bezustannie; cenzor Pifard, którego słynny nos stawał na czatach wszędy za drzwiami, podobny do śmigowicy, zdradzającej zdala swą obecność; cała litania profesorów, każdy obryzgany obelgą jakiegoś przezwiska, suro wy Radamanter, który się nie uśmiechnął nigdy; Grubas, który walał zawsze katedry od bezustanego tarcia o nie głową. Zwodziłaś mnie Adelo, profesor fizyki, rogacz legendowy, któremu dziesięć generacyj smarkaczów rzucało w twarz imię żony, niegdyś przydybanej, jak mówiono, w objęciach jakiegoś karabiniera — i inni, inni jeszcze, Spontini, chłop dziki, z swym nożem korsykańskim, który pokazywał pokryty rdzą krwi trzech swoich krewniaków, mały Przepiórka, taki dobroduszny poczciwiec, że pozwalał palić na spacerze; aż do kuchcika z kuchni i pomywaczki talerzy, dwu potworów, które przezwano Parabulomenos i Paralleluka — i które oskarżano o idyllę pośród łupin.
Następnie przyszła kolej na różne figle, nagłe przypomnienia dobrych psot, z których naśmiewano się dzisiaj jeszcze, po latach tylu. O! tego ranka kiedy to spalono w piecu trzewiki tego poczciwca Mimi-Śmierć, zwanego inaczej Przychodnim Szkieletem, chudego chłopca, który kontrabandą przynosił tabakę do zażywania dla całej klasy! A ten wieczór zimą, kiedy to poszło się ukraść zapałek z kaplicy u lampy, ażeby palić suche liście kasztanów w fajkach trzcinowych. Sandoz, który dokonywał tego dzieła, przyznawał się teraz z całą szczerością do swego okropnego strachu, do zimnego potu, co mu wówczas występował na czoło, kiedy zsuwał się z chóru, pogrążonego w ciemnościach. A tego dnia, kiedy Klaudyuszowi w głębinach swego pulpitu, przyszedł pyszny pomysł pieczenia chrząszczy, aby się przekonać czy to może być jadalne, jak mówiono! Zaduch tak gryzący, dym tak gęsty wydobywać się począł z pulpitu, że Spontini pochwycił za dzbanek, pewnym będąc, że to pożar. A te łupiestwa, te pustoszenia na przechadzkach pól cebulowych; te lekcye greczyzny spisywane naprzód na tablicy wielkiemi literami i odczytywane potem płynnie przez wszystkich hebesów, tak zręcznie, że się profesor ani domyślał; a oweż ławki z dziedzińca upiłowane, a potem obnoszone dokoła sadzawki, niby trupy, w długim orszaku, pośród żałobnych pieśni. A! to było sławne! Dubuche, który reprezentował duchowieństwo, wpadł w sadzawkę chcąc naczerpać wody w kaszkiet, aby mieć tym sposobem kropielnicę. A ta farsa najzabawniejsza, najlepsza owej nocy, kiedy to Pouillaud powiązał wszystkie nocniki w całej sypialni na jeden sznur, przeciągnięty pod wszystkiemi łóżkami, potem rano, a był to ranek wielkich wakacyi, począł, uciekając przez kurytarz i wszystkie trzy piętra schodów, ciągnąć za sobą ten przerażający ogon fajansu, który podskakiwał i rozsypywał się za nim w kawałkach!
Klaudyusz stał z podniesionym w powietrzu pendzlem, z ustami rozszerzonemi serdecznym śmiechem:
— A! to bydlę Pouillaud!... I pisał do ciebie? cóż on tam teraz robi, Pouillaud?
— Ależ nic, nic zupełnie, mój stary, — odpowiedział Sandoz poprawiając się na poduszkach. Gdybyś przeczytał list jego, istny list głupca!... Kończy wydział prawny, a potem zostanie czem jest ojciec, adwokatem. A gdybyś widział ten ton, który już dziś przybiera, prawdziwy to już mieszczuch, co wraca na drogę cnoty!
— A! nam, widzisz, mój stary, nam los sprzyjał.
Potem inne przychodziły im na myśl wspomnienia, na które mocniej biło im serce; te piękne dzionki przepędzane na świeżem powietrzu, na słońcu, które przeżyli tam w kolegium, razem. Malcami jeszcze, od szóstej klasy, wszyscy trzej nierozdzielni, oddawali się z prawdziwą namiętnością dalekim przechadzkom. Korzystali z najmniejszych świąt, rekreacyj i wychodzili na kilkomilowe wycieczki, odważając się na coraz to dłuższe, w miarę jak rośli, aż w końcu przebiegali całą prowincyę, a eskursye takie trwały po kilka dni często. I sypiali pod gołem niebem przy drogach, w jakiejś szczelinie skał, na klepiskach, gdzie słoma omłóconego zboża służyła im za miękkie posłanie, w jakiejś opustoszałej, wpół rozwalonej chacie, w której na podłodze rozściełali sobie pościel z tymianku i lawendy. Była to dla nich ucieczka po za świat rzeczywisty, bezwiedne pogrążenie się w tem łonie dobroczynnej natury, niewyrozumowany zachwyt malców dla drzew, wód gór, dla tej radości bez granicznej, która przejmuje człowieka, kiedy się czuje samotnym i wolnym.
Dubuche, który był pensyonarzem, przyłączał się do dwu innych tylko w ciągu wielkich wakacyj. Jemu zresztą nie przychodziły tak łatwo owe wycieczki; nogi miał ociężałe, ciało uśpione dobrego, pilnego ucznia, który wykuć musi wszystko z mozołem. Ale Klaudyusz i Sandoz, byli w nich niezmęczonymi, co niedziela budzili się wzajem o czwartej z rana, rzucając sobie kamyczki w okiennice. Latem zwłaszcza marzyli tylko o Viornie, potoku, którego ciemniutka nić srebrna zrasza dolne łąki Plassans. Mieli zaledwie lat dwanaście, kiedy już umieli pływać; całemi dniami pluskali się w jakiemś wgłębieniu, gdzie się zbierała woda, potem wychodzili nadzy, suszyć się na palącym piasku nadbrzeża, po to tylko, aby zanurzyć się w wodzie znów po chwili; żyli w rzece zanurzeni, płynąc to na plecach, to na brzuchu, zrywając trawę jej stromych wybrzeży, zanurzając się po uszy zaczajeni po całych godzinach, kiedy szło o wytropienie kryjówek węgorzy. Ta woda czysta, opłukująca ich ciała na słońcu, przedłużała ich dzieciństwo, darzyła ich tym dziecięcym, świeżym śmiechem, wówczas kiedy już jako młodzieńcy powracali nieraz w mury miasta w niepokojące parne wieczory lipcowe. Później nieco, paliła ich gorączka myśliwska, ale. to takiego myślistwa, jakie praktykuje się w tych stronach, całkowicie poubawionych zwierzyny; gdzie to trzeba zrobić z sześć mil drogi, aby upolować jakie półtuzina słomek, ekspedycye przerażające, z których powracali częstokroć z próżnemi torbami, lub ubitym na wejściu do przedmieścia nietoperzem, kiedy trzeba było wystrzelić naboje. Oczy ich zachodziły dziś łzami na wspomnienie owych roskosznych wycieczek: widzieli przed sobą te drogi białe, biegnące w dal nieskończoną, pokryte wiecznie pokładem kurzu, niby gęsto spadłego śniegu powłoką; szli niemi wciąż przed siebie bez celu, zadowolnieni, że słyszą trzask grubych swych trzewików na nich, potem przedzierali się przez pola, przez czerwoną, żelazną rudą nasyconą ziemię — i tak pędzili wciąż dalej a dalej; a w górze niebo ciążące ołowiem, spiekota okropna, nigdzie cienia, nic prócz karłowatych drzewek oliwnych, lub migdałowych, o wątłem liściu; a po każdym powrocie roskoszne stępienie władz umysłowych, spowodowane znużeniem, tryumf junacki, że się przebyło więcej drogi, niż ostatnim razem, zachwyt, iż się nie czuło nawet, że się idzie, ale postępowało się naprzód mocą nabytej siły, w takt tylko jakiejś wojskowej piosenki, co ich kołysała — niby senne marzenie.
Niebawem Klaudyusz, między swym rożkiem do prochu i pudełkiem od nabojów nosił z sobą album w którem szkicował ołówkiem jakiś strzępek widnokręgu; kiedy tymczasem Sandoz zabierał zawsze w kieszeń książkę, którego z poetów. Była to istna już frenezya romantyczna, uskrzydlone strofy przeplatane sprośnemi garnizonowemi piosnkami, ody rzucane w jasne, drgające promienie, w płonące żarem powietrze; a kiedy odkryli strumyk, a nad nim cztery wierzby ciemną plamą cieniu kładące się na gorejącej ziemi, częstokroć zapominali tam o całym bożym świecie, aż dopóki gwiazdy nie zajaśniały na niebie; odgrywali tam dramata, na pamięć umiane, siląc głos do intonacyi bohaterów, ściszając go i naśladując dźwięk fletu, kiedy przemawiały królowe lub dziewice. W takie dnie pozostawiali wróbli w spokoju. W tej odległej, zabitej deskami prowincyi, pośród ospałej głupoty małych miasteczek, żyli tak od czternastego roku życia odosobnieni, pełni entuzyazmu, trawieni gorączką literatury i sztuki. Olbrzymie dekoracye Wiktora Hugo, olbrzymie wytwory wyobraźni, co się pośród nich przechadzają, na tle wiekuistej litery antytez, najprzód zachwyciły ich; gestykulowali, chodzili patrzeć na zachodzące po za ruiny słońce, patrzyli na życie w oświetleniu fałszywem a wspaniałem, piątego aktu. Potem wstrząsnął nimi do głębi Musset, porwał ich swą namiętnością i łzami, w nim słuchali bicia serc własnych, otwierał się przed nimi świat więcej ludzki, który ich podbijał litością; wiekuistym krzykiem nędzy, którym odtąd przemawiać miało wszystko na ziemi. Zresztą byli nie wybredni, objawiali tę żarłoczność młodości, pochłaniającej wszystko bez wyboru, szalony apetyt czytania, gdzie jak w otchłań wpadało to co najdoskonalsze i to co najgorsze jednako, tak chciwi zachwytów, że często bardzo, najobrzydliwsze dzieła egzaltowały ich, jakby najznakomitsze arcydzieła.
A jak mówił teraz Sandoz, to ukochanie właśnie dalekich wycieczek, to łaknienie czytania, ustrzegło ich od nieuniknionego zdrętwienia pośród całego otoczenia małomiejskiego. Nie wchodzili nigdy do żadnej kawiarni, mieli wstręt do ulic i pozowali nawet na to, że musieliby zmarnieć w tem życiu, jak orły uwięzione w klatce, kiedy ich towarzysze, już rękawami szkolnych mundurków, wycierali marmurowe blaty kawiarnianych stolików, wyczerpując siły ducha przy grze w karty. To życie prowincyonalne, które chwytało dzieciaki, młodziutkie, w koła swego deptaka, nawyknienie do zgromadzeń, dziennik sylabizowany aż do anonsów, partya domina bezprzestannie rozpoczynana w kółko, tenże sam spacer o tej samej godzinie, po tej samej alei, stępienie ostatecznie pod temi żarnami, które spłaszczają mózg — oburzało ich, wywoływało w nich protesta i znaglało do wdzierania się na pobliskie wzgórza, by tam znaleźć samotność, deklamować wiersze pod chłostą smagającego ich deszczu, przed którym nie szukali schronienia przez nienawiść do miast. Projektowali sobie, że z czasem żyć będą w namiotach nad Viorne’ą, na sposób dzikich, pośród ciągłych kąpieli, z pięciu lub sześcioma książkami, nic więcej, któreby w zupełności wystarczyły ich potrzebom. Kobieta nawet była wygnaną z pośród tego życia; byli nieśmiałymi, niezręcznymi i przed sobą pokrywali to surowością obyczajów natur wyż szych. Klaudyusz, przez dwa lata trawił się miłością do jakiej panny z magazynu strojów, której co wieczór towarzyszył z daleka, nie ośmieliwszy się jednak przemówić do niej ani razu. Sandoz pieścił w duszy różne dziwne marzenia: panie napotkane w podróży, dziewice jakieś bardzo piękne, które pojawić się miały w nieznanym mu lesie, aby przez dzień jeden oddać mu się całkowicie, a potem rozpłynąć we mgłach, rozwiać jak cienie za nadejściem brzasku. Jedyna ich miłosna przygoda rozweselała ich dotąd, tak wydawała im się głupią: serenady urządzane na cześć dwóch małych panienek, odkąd stali się członkami orkiestry kolegium, noce spędzane pod oknem na wygrywaniu na klarnecie i trąbie; obrzydliwe kakofonie, wystraszające mieszczan tej dzielnicy, aż do pamiętnego wieczora, kiedy oburzeni rodzice, których cierpliwość się przebrała, wyleli na ich głowy wszystkie naczynia z wodą z całego domu.
A! szczęśliwe to czasy i jakaż rzewna nuta dźwięczy w tym śmiechu przy najmniejszem wspomnieniu! Ściany pracowni pokryte były seryą szkiców, zebranych tam właśnie przez malarza w niedawnej podróży. Zdało im się, że na około siebie mają dawne widnokręgi, pałające niebo błękitne po nad czerwonawą ziemią. Tam, ciągnęła się równina, z rozsypanemi po niej, niby stado owiec, szarawemi kępkami drzew oliwnych, aż po różowe koronki odległych wzgórzy. Tu między wypalonemi skwarem dwoma wybrzeżami, koloru rdzy, cieknie wyschnięta woda Viorny, gęstnąca pod arkadą starego mostu pokrytego grubą warstwą pyłu, bez wszelkiej innej zieleni nad krzaczki usychające z pragnienia. Dalej gardziel Infernets, otwiera rozwarty zrąb pośród mas skał, co się stoczyły rozsadzone, olbrzymi chaos, dzikie pustkowie, z osypującemi się wiecznie kamieniami. Petem wszelkiego rodzaju dobrze1 znajome zakątki: dolina Repentance, taka zacisza, taka cienista, świeża jak bukiet pośród pól zwapnionych; lasek, którego sosny o twardej połyskującej zieleni, płaczą żywicą, wystawione na skwar słoneczny i inne jeszcze, kawałki dróg oślepiających, wąwozy, w których kamyki zdały się nabrzmiewać bąbelkami pod wpływem upału, języki ruchomego piasku, które kropla po kropli wypijały wodę rzeki, kretowiska, ścieżyny, któremi wdzierają się kozy, szczyty, gubiące się gdzieś w lazurze.
— Patrzaj, — zawołał Sandoz, zwracając się ku pięknemu studyum, — gdzież to?
Klaudyusz oburzony wstrząsnął paletą.
— Jakto! ty tego nie pamiętasz?... Omal tam nie porozbijaliśmy głów. Wiesz dobrze, tego dnia kiedyśmy to z Dubuchem wdzierali się z głębi Jaumegarde. Było to tak gładkie jak ręka, czepialiśmy się paznokciami, tak że w samym środku nie mogliśmy ani iść naprzód, ani schodzić napowrót na dół... Potem, na górze, kiedy szło o upieczenie sobie kotletów, omal nie pobiliśmy się ty i ja.
Sandoz teraz już przypomniał sobie.
— A! tak, a! tak, każdy miał sobie swój przypiec na pręcikach z rozmarynu, a ponieważ moje pręciki wciąż się paliły, doprowadziłeś mnie do rozpaczy, wyśmiewając się z mego kotleta, który zamieniał się w węgiel.
Śmiech szalony wstrząsał nimi teraz jeszcze. Malarz zabrał się napowrót do obrazu i zakonkludował poważnie.
— Już to wszystko skończone dziś, przepadło, mój stary! Tutaj teraz już niema się gdzie włóczyć.
W istocie, odkąd trzej nierozdzielni urzeczywistnili swój sen, długoletnie marzenie, by się módz znaleźć w Paryżu; po to, by go zdobyć przebojem — istnienie ich poczęło stawać się strasznie ciężkiem. Probowali czasami wznowić dawne swe dalekie spacery, wychodzili na piesze wycieczki czasami w niedziele, po za rogatki Fontainebleau, błąkali się po lasku Verrières, zachodzili aż do Bièvre, przechodzili lasy Bellevue i Meudon, potem wracali przez Grenelle. Ale oskarżali Paryż, że im niszczy nogi, nie schodzili już z bruku, oddani cali swej walce.
Od poniedziałku aż po sobotę, Sandoz gryzł się z niecierpliwości w magistracie piątego cyrkułu, w ciemnym kątku biura urodzeń, przykuty do stolika jedynie myślą o matce, której pensya stu piędziesięciu franków z biedą zaledwie wystarczała na życie. Dubuche znów ze swej strony, któremu pilno było spłacić rodzicom procenta od sum umieszczonych na jego głowie, szukał podrzędnych zajęć u architektów po za pracami w Szkole. Klaudyusz był swobodniejszym od nich, dzięki tysiącowi franków renty; ale jaki okropny był zwykle koniec każdego miesiąca, zwłaszcza też gdy mu przyszło się podzielić jeszcze temi resztkami! Na szczęście poczynał sprzedawać po trochu, niewielkie kupowane były po dziesięć, dwanaście franków przez niejakiego Malgras, podstępnego kupca; a wreszcie wolał mrzeć głodem, niż uciekać się do handlu, do fabrykowania portretów mieszczańskich, lichych obrazków świętych, sztor do restauracyj lub szyldów akuszerek. Za powrotem do Paryża, wynajął sobie przy uliczce Bourdonnais pracownię bardzo obszerną; następnie przeniósł się na quai de Bourbon przez oszczędność. Żył tu na sposób dzikich, w absolutnej pogardzie tego wszystkiego, co nie było malarstwem, poróżniony z swoją rodziną, która przejmowała go wstrętem, zerwawszy z ciotką, rzeźniczką w Halles, bo się miała za dobrze, zachowawszy w sercu tylko tajoną ranę upadku matki, którą mężczyźni objadali zwolna popychając ją na bruk.
Nagle zawołał na Sandoza.
— Słuchajno! gdybyś zechciał trochę nie tak się rozkładać!
Ale Sandoz oświadczył, że mu drętwieją stawy i zerwał się z kanapy, aby nieco rozprostować nogi. Nastąpił dziesięciominutowy odpoczynek. Poczęto mówić o czem innem. Klaudyusz okazywał się pobłażającym. Ilekroć praca jego postępowała, zapalał się zwolna, stawał się gadatliwym, on, co malował z zaciśniętemi zębami, szalejąc na zimno ilekroć czuł, że mu się wymyka natura. To też skoro tylko przyjaciel napowrót przybrał swą pozę, począł mówić nieprzerwanie, ani na chwilę, jednak nie odejmując od roboty pędzla.
— Cóż, mój stary, to postępuje! A jaką ty masz klasyczną czaszkę.... A! kretyni, jeżeli mi tego nie przyjmą! Ja dla siebie jestem surowszym stokroć niżeli oni bywają dla siebie, to pewna; a skoro ja uznam obraz godnym przyjęcia, to wierzaj mi, daleko więcej znaczy, niż gdyby przeszedł przez wszystkie komitety świata... Wiesz, ten mój obraz z Halles, moich dwóch chłopców na stosie jarzyn, a więc wiesz! wyskrobałem go; stanowczo to nie było takiem jak być powinno, wdałem się w okropną robotę, za ciężką jeszcze na moje ramiona. O! ja to jeszcze kiedyś podejmą, kiedy już będę mógł i umiał dosyć i zrobię inne jeszcze, o! takie może popadają ze zdumienia! Ruchem ręki zdało się, że zmiatał tłum; nakładł błękitnej farby na paletę; potem rozśmiał się szyderczo, pytając, coby też za minę zrobił w obec jego obrazów pierwszy jego nauczyciel, Belloque, dawny kapitan bez ręki, który od ćwierć wieku w jednej z sal Muzeum uczył ładnego cieniowania uczniów w Plassans. Zresztą alboż i w Paryżu, Berthon, słynny twórca „Nerona w cyrku“, do którego pracowni uczęszczał, nie powtarzał mu po dwadzieścia chyba razy, że nigdy nic z niego nie będzie! A! jakże nie mógł dziś odżałować tych sześciu miesięcy głupiego macania, niedorzecznych ćwiczeń pod kierunkiem człowieka, którego głowa całkiem była różną niż jego! Doszedł do deklamowania przeciw pracowaniu w Luwrze, dałby sobie prędzej, jak mówił, odciąć rękę, niżby miał tam powrócić, psuć sobie oko na jednej z tych kopij, które na zawsze ci zabrudzą widok świata, w pośród którego się żyje. Alboż w sztuce było co innego, jak oddawać to, co się czuje w sobie? Alboż wszystko nie zależało na tem, aby postawić przed sobą dobrze zbudowaną kobietę, a potem oddać ją tak jak się ją czuje? Alboż wiązka marchwi, tak, wiązka marchwi! — wystudyowana bezpośrednio, dokładnie, namalowana naiwnie, w osobistym tonie, w jakiem się ją widzi, nie wartą jest wiecznych wylizanych, wystruganych modeli szkoły, tego malarstwa przyprawnego sokiem szyku, haniebnie wysmażonego wedle recepty? Nadchodzi dzień, w którym jedna jedyna wiązka marchwi oryginalna — brzemienna będzie przewrotem, rewolucyą formalną. Dla tego to te raz zadawalnia się on tem, że chodzi malować do pracowni Boutina, pracowni swobodnej, którą dawny model utrzymuje na ulicy de la Huchette. Kiedy tam zapłacisz dwadzieścia franków woźnemu, znajdziesz nagości do zbytku, mężczyzn i kobiet, zaciekły też był, zapominał o jedzeniu i o piciu, walcząc bez wytchnienia z naturą, oszalały pracą obok szczęśliwców, którzy oskarżali, go o próżniacze nieuctwo, którzy z arogancyą mówili o swych studyach, dlatego, że kopiowali nocy i usta pod okiem mistrzów.
— Słuchaj, mój stary, skoro która z tych lal wymaluje mi taki tors jak ten, niech przyjdzie mi powiedzieć, a wtedy pogadamy.
I końcem pędzla wskazywał studyum z modelu, zawieszonego na ścianie przy drzwiach. Było ono wspaniałe, namalowane z tą mistrzowską szerokością; obok niego były jeszcze prześliczne kawałki, nogi dziewczynki, wytworne delikatną prawdą, zwłaszcza też brzuch kobiety, ciało iście atłasowe, drgające zda się, żywe krwią, co płynęła pod skórą.
W rzadkich godzinach zadowolnienia z siebie, dumnym był z tych kilku studyów, jedynych, które pozyskały sobie jego uznanie, te bowiem rzeczywiście zapowiadały w nim wielkiego malarza, obdarzonego niezmiernym talentem, spętanego przecież nagłemi a niewytłomaczonemi niemocami.
Ciągnął dalej z gwałtownością, siekąc wielkiemi rysami aksamitny żakiet, podbudzając się tą nieustraszonością, co nie uznawała ani szanowała nikogo.
— Wszystko to są gryzmoły bohomazów, nie wartych i trzech groszy, sławy kradzione, głupcy lub chytrzy, padający na kolana przed publiczną głupotą! Ani jednego zucha, coby tym wszystkim mieszczuchom wymierzył policzek!... Patrzaj! ojciec Ingres, ty wiesz, czy ja do niego czuję jaką słabość, wiesz, że mnie nie zachwyca swojem szlamowałem malarstwem? A jednak! bądź co bądź, to dzielny człowiek i przed nim zdejmuję kapelusz, bo on drwił sobie ze wszystkiego, miał rysunek, daj go katu, który gwałtem kazał przełykać idyotom, którym dziś zdaje się, że go pojmują... A potem! słyszysz, zresztą dwóch ich jest tylko, Delacroix i Courbet. Reszta, to plewy!... Hę, co? stary lew romantyczny, co to za dumna postawa! To mi dekorator, u którego tony płonęły! A co za bogactwo! Byłby pokrył obrazami mury Paryża, gdyby mu je dano: paleta jego wrzała, kipiała i przelewały się z niej wierzchem pomysły. Wiem ja dobrze, że to była tylko fantasmagorya; ale tem gorzej! to mnie dręczy, tego trzeba było, by rozpłomienić szkołę... Potem przyszedł tamten, twardy wyrobnik, najprawdziwszy malarz swego wieku, absolutnie klasycznego rzemiosła, czego nie czuł ani jeden z tych kretynów. Wyli do licha! krzyczeli, że to profanacya, że realizm, kiedy sławiony ten realizm, był wyłącznie tylko w przedmiotach; kiedy tymczasem szata i forma pozostały starych mistrzów, kiedy układ podejmował i prowadził w dalszym ciągu tradycye arcywzorów naszych muzeów.... Obadwaj oni, Delacroix i Courbet pojawili się w danej właściwej chwili. Każdy z nich popchnął o krok naprzód malarstwo. A teraz, ot! teraz....
Umilkł, cofnął się w tył nieco, by ocenić efekt, pogrążył się na chwilę w tem wrażeniu, które sprawiało nań własne dzieło, potem podjął znowu:
— Teraz trzeba czego innego.... A! czego? tego niewiem na pewno! Gdybym wiedział i gdybym mógł, byłbym silnym jak Samson! Tak, wówczas nie byłoby nikogo prócz mnie... Ale to czuję, że stara dekoracya romantyczna, wzniesiona przez Delacroix trzeszczy i zapada się — i to jeszcze, że czarne malarstwo Courbeta zatruwa już zamkniętego, zbutwiałego w pracowni, do której nigdy nie przedziera się słońce... Rozumiesz, potrzeba może słońca, potrzeba szerokiego powietrza, dalekich horyzontów, nieba jasnego, młodego malarstwa, rzeczy i istot takich jak są, jakiemi wydają się w prawdziwem świetle, nakoniec ja tego powiedzieć nie mogę, ja! potrzeba naszego, właściwego nam malarstwa, które nam dzisiejsze oczy winny stworzyć i oglądać.
Głos jego zgasł ponownie, bąkał coś, nie był w stanie sformułować tych wykluwających się przeczuć przeszłości, które w nim fermentowały. Nastała wielka cisza, przez czas kiedy cieniował żakiet aksamitny, drżąc na całem ciele.
Sandoz słuchał go, nie zmieniając pozy i plecami do niego zwrócony, jak gdyby mówił do muru, począł teraz mówić z kolei:
— Nie, nie, to niewiadomo, trzebaby przecież wiedzieć... Mnie, ilekroć mi profesor chciał narzucić jaką prawdę, mimowoli wówczas nachodził ranie bunt nieufności i myślałem sobie: Myli się, lub mnie zwodzi11. Ich idee doprowadzają mnie do rozpaczy, zdaje mi się, że prawda jest szerszą, ogólniejszą... A! jakieżby to było piękne oddać całą swą egzystencyę jednemu dziełu, gdzieby się starało włożyć wszystko: rzeczy, ludzi, zwierzęta, całą arkę olbrzymią! I nie w porządku podręczników filozofij, wedle niedorzecznej hierarchii, którą kołysze się nasza duma; ale w szerokim strumieniu, którym płynie życie wszechświata, słowem świat taki w którym my bylibyśmy tylko przypadkiem, gdzie pies ten co przechodzi, aż do kamienia przydrożnego uzupełniałby nas, wyjaśniał; nakoniec cały szeroki obszar życia, to wielkie wszystko, bez rozróżnień tego co wysokie lub niskie, ni brudne, ni czyste, ot takie, jakiem współdziała w tym ruchu... To pewna, że do nauki zwracać się winni powieściopisarze i poeci, dziś ona tylko jest jedynem źródłem możliwem. Ale otoż! co wziąć jej, jak iść wraz z nią? Natychmiast czuję, że się wikłam... A! gdybym wiedział, gdybym wiedział, jakąż wówczas seryę szpargałów rzuciłbym na głowy tego tłumu!
Umilkł, on również. Poprzedniej zimy wydał był pierwszą swoją książkę, szereg szkiców gładkich, układnych, wyniesionych w Plassans, pośród których tylko kilka rysów szorstkich znamionowało jedynie bunt roznamiętnionego do prawdy i potęgi. I odtąd szedł po omacku, szukając, zadając sobie pytania w męczarni, niejasnych, pomięszanych jeszcze pomysłów, które walczyły w jego czaszce. Naprzód opanowany myślą o jakiejś olbrzymiej robocie powziął projekt napisania genezy wszechświata, w trzech jej fazach: stworzenie, przywrócenie na mocy naukowych badań; historya ludzkości, która w właściwej swej chwili przybywa odegrać swoją rolę w łańcuchu istot; przyszłość, wszystkie istoty występujące po kolei, uzupełniające tworzenie świata, przez wieczystą pracę życia, pracę bez końca. Ale ochłódł nieco w obec hypotez zbyt posuniętych, zbyt śmiałych tej trzeciej fazy; szukał ram ciaśniejszych, więcej ludzkich, gdzie przecież mógłby pomieścić swoją rozległą ambicyę.
— A! widzieć wszystko i wszystko odmalować! — podjął Klaudyusz, po długiej przerwie. Mieć całe mile muru do pokrycia, ozdabiać dworce, hale, ratusze, wszystko, co budować będą, kiedy architekci nie będą kretynami! I nie potrzeba będzie wówczas nic prócz muszkułów i porządnej jasnej słowy, bo to pewna, że nie zabraknie tematów... Coż? życie, takie, jakiem przesuwa się w pośród ulic, życie ubogich i bogatych, na targach, na wyścigach, na bulwarach; w głębi ludnych uliczek, wszystkie rzemiosła w ruchu, wszystkie namiętności postawione na jasnem dnia świetle, wieśniacy, zwierzęta i wsie!... Zobaczą, zobaczą, czy ze mnie bydlę! Czuję jak mi mrowie przechodzi po rękach. Tak! całe życie nowoczesne! Traszki wysokie jak Panteon! Olbrzymi szereg płócien do zrobienia, takich, co to Louvre wysadzą w powietrze!
Ilekroć byli tylko razem, malarz i pisarz, dochodzili zazwyczaj do takiej egzaltacyi. Pobudzali się wzajemnie, szaleli za sławą — i był w nich taki polot młodości, taka namiętność pracy, że sami potem uśmiechali się na wspomnienie tych olbrzymich snów i rojeń dumy, odświeżeni, dzielniejsi i podtrzymywani niemi w gibkości i sile ducha.
Klaudyusz, który teraz cofał się aż do ściany, stanął przy niej oparty, zagłębiając się w przyglądaniu. Wówczas Sandoz, zmęczony pozowaniem, podniósł się z sofy i stanął obok niego. Potem obadwaj przypatrywali się znowu w milczeniu. Pan w aksamitnym żakiecie wycieniowany był całkowicie; ręka wysunięta więcej od reszty ciała wcale ładnie wyglądała na tle zielonej murawy świeżością tonu; a ciemna plama pleców występowało z taką jędrnościąj że wfgłębi drobne sylwetki, dwóch kobiet pasujących się w słońcu, wydawały się, jakby oddalone pośród drżącego światła łączki; kiedy tymczasem wielka figura kobiety nagiej i leżącej, zaledwie zaznaczona dopiero, unosiła się wciąż w przestrzeni niby jakieś ciało snów, Ewa upragniona, pożądana, rodząca się z mułu ziemi, z tą uśmiechniętą twarzą, bez spojrzenia, z zawartemi powieki.
— Doprawdy, jakże to nazwiesz? — spytał Sandoz.
— „Pod gołem niebem“, — odpowiedział Klaudyusz krótko.
Ale tytuł ten wydał się zbyt technicznym pisarzowi, który, mimowoli, miewał czasami pokusy wprowadzenia literatury w malarstwo.
— „Pod gołem niebem“ — to nic nie mówi.
— To niema potrzeby nic mówić... Kobiety i mężczyzna odpoczywają sobie w lesie na słońcu. Alboż to nie wystarcza? Dajże pokój, dość tu jest na stworzenie arcydzieła.
Przechylił głowę i dodał przez zęby:
— Do licha, to jeszcze czarne! Mam wciąż tego przeklętego Delacroix w oku. A oto, patrz! Ta ręka, to od Courbeta.... A! my wszyscy maczamy w tym romantycznym sosie. Młodość nasza w tem się grzebała i zababrani w tem jesteśmy po same podbródki. Trzeba nam będzie porządnego ługu.
Sandoz wzruszył ramionami zrozpaczony — i on także ubolewał nad tem, że się urodził w czasach, gdzie panowali Hugo i Balzac. Jednakże zadowolony był bądź co bądź dobrem dzisiejszem posiedzeniem. Jeśli przyjaciel będzie mu mógł dać dwie lub trzy niedziele podobne, jegomość będzie gotów już zupełnie. Na ten raz dość go już. Obadwaj poczęli żartować, zazwyczaj bowiem Klaudyusz zabijał modele, nie puszczając je aż omdlałe, wpół żywe ze znużenia. On sam upadał prawie ze zmęczenia z podrętwiałemi nogami, z próżnym żołądkiem. A ponieważ piątą wydzwoniła kukułka, rzucił się na pozostały kawałek bułki i pochłonął ją. Wyczerpany, łamał ją w palcach drżących nerwowo, zaledwie ją żuł, powróciwszy napowrót przed swój obraz, tak przejęty swym pomysłem, że ani wiedział o tem nawet czy jadł.
— Piąta, — powiedział Sandoz, który się przeciągał z ramionami podniesionemi w górę. — Pójdziemy na objad. Otóż idzie już właśnie Dubuche.
Zapukano i Dubuche wszedł. Był to wysoki chłopiec, brunet, o rysach twarzy regularnych, poprawnych, ale nieco sztywnym, nadętym wyrazie, włosach krótko przystrzyżonych, z sumiastym już wąsem. Podał obu ręce i zatrzymał się z miną zdziwioną przed obrazem. W gruncie, to malarstwo, przekraczające reguły, raziło go, wytrącało z równowagi jego poszanowanie dobrego ucznia, dla wszystkich ustalonych formułek — i dawna tylko przyjaźń przeszkadzała mu zazwyczaj w wyrażeniu krytyki. Ale na ten raz cała jego natura podnosiła bunt widocznie.
— No, cóż takiego wreszcie? Nie podoba ci się to? — spytał Sandoz, który go śledził.
— Owszem, owszem, o! bardzo dobrze namalowane... Tylko...
— Dalej, porodź że raz. Cóż cię tak razi? — Tylko ten pan, taki całkowicie ubrany, tam, pośród tych kobiet nagich... Nikt tego nigdy nie widział.
Od razu wybuchnęli obadwaj inni. Alboż w Luwrze niema ze stu obrazów, tak samo złożonych? A potem, jeżeli nie widziano dotąd: to zobaczą teraz. Któżby pytał o publikę, drwiono sobie z niej!
Nie przerażony bynajmniej gwałtownością tych odpowiedzi, Dubuche powtarzał spokojnie:
— Publiczność nie zrozumie... Publiczność uważać to będzie za świństwo... Tak, bo też to świństwo.
— Ciasny brudny mieszczuchu! — zawołał Klaudyusz, przywiedziony do rozpaczy. — Ależ oni cię ogłupiają w szkole, oni robią z ciebie idyotę, kretyna, tyś nie był taki głupi!
Był to żart w obiegu między dwoma przyjaciółmi, odkąd Dubuche uczęszczał na kursa szkoły sztuk pięknych. Wtedy, tak naciśnięty począł się cofać, nieco zaniepokojony gwałtowym charakterem, który przybierała sprzeczka — i ratował się zwrotem przeciw malarzom.
O, w tem miano racyę, że powstawano na malarzy, bo też z nich okropni kretyni w szkole. Co do architektów wszakże, kwestya zmieniała się całkowicie. Gdzie chciano, aby odbywał swe studya? Zmuszony przecież był koniecznie przejść tamtędy. Później jednak, to mu nie przeszkodzi przecież mieć własne pomysły i poglądy własne. I przybrał wielce rewolucyjny pozór.
— Dobrze już, — zadecydował Sandoz, — skoro się tylko już tłómaczysz, chodźmy na obiad.
Ale Klaudyusz machinalnie ujął napowrót za pędzel i zabrał się znowu do pracy. Teraz wobec owego pana w aksamitnym żakiecie, postać kobiety leżącej nie ostawała się. Zdenerwowany, niecierpliwy, wykreślał ją wyrazistemi rysami, ażeby przywrócić ją na ten plan który miała zajmować.
— Idziesz? — powtórzył przyjaciel.
— Zaraz, natychmiast, czy dyabli, nic nas nie nagli przecież... Pozwól mi zaznaczyć to tylko, a zaraz będę gotów wam służyć.
Sandoz wstrząsnął głową. Potem łagodnie, z obawy aby go nie zirytować bardziej, mówił:
— Niesłusznie robisz, że się tak zapamiętale upierasz... Tak, jesteś zmordowany, umierasz z głodu i popsujesz sobie tylko jeszcze robotę, jak tu kiedyś.
Gestem zniecierpliwienia, malarz przerwał jego słowa. Była to wieczyście taż sama historya: nie mógł nigdy wczas porzucić roboty, upajał się pracą w potrzebie osiągnięcia natychmiastowej pewności, że pochwycił już nareszcie owo marzone arcydzieło. Wątpliwości zaczynały mącić poprzednie jego zadowolenie z dobrego posiedzenia: może i nie było słusznem, nadawać taką wybitność, taką siłę aksamitowi kurtki? Czyż teraz znajdzie ton promienny, rzucający się w oczy i dominujący po nad wszystkiem, który chciał osiągnąć dla swej nagiej postaci? I wolałby był umrzeć raczej, niż nie dowiedzieć się o tem, zaraz, natychmiast. Gorączkowo wyciągnął szkic głowy Krystyny z teki, w której go był poprzednio ukrył, porównowując go, pomagając sobie tym dokumentem, zdjętym z natury.
— Patrzaj! — zawołał Dubuche, — gdzieś ty to rysował?... Kto to jest?
Klaudyusz przychwycony tem pytaniem, nic nie odpowiedział, potem, nie rozumując, on, który wszystko im powiadał, skłamał, ulegając jakiejś dziwnej wstydliwości, jakiemuś uczuciu delikatności, chęci zachowania dla siebie tylko samego owej przygody.
— No cóż! kto to? — powtarzał architekt.
— O! nikt, modelka.
— Naprawdę modelka! Młodziuteczka, nieprawdaż? Bardzo ładna.... Powinienbyś dać mi jej adres, nie dla mnie, dla jednego rzeźbiarza, który poszukuje wzoru do Psyche. Czy masz jej adres, tam?
I Dubuche zwrócił się do jednego kawałka szarawej ściany, gdzie kredą pozapisywane były w różnych porzucane kierunkach adresy modeli. Kobiety zwłaszcza pozostawiały tam zapisane wielkiemi, dziecięcemi literami swe wizytowe bilety. Zoe Piédefer, ulica Campagne — Premierè 7, wysoka brunetka, przecinała w poprzek na połowę małą Florę Beauchamp, z ulicy Leval 32 i Judytę Vaquez, z ulicy Rocher 69, żydówkę, jednę i drugą, dość świeże jeszcze ale za chude.
— Powiedz no, czy masz adres?
Wtedy już uniósł się Klaudyusz i wybuchnął:
— A! dajże mi święty spokój!... Alboż ja wiem?... Nieznośny jesteś z tem przeszkadzaniem zawsze, kiedy człowiek pracuje!
Sandoz nic nie powiedział, zrazu zdziwiony, potem uśmiechnięty. Był on przenikliwszy od Dubuche’a, dał mu znak porozumienia i zaczęli żartować. — Daruj! przepraszamy! — odkąd pan zachowuje ją do swego osobistego użytku, nie prosi go się o pożyczenie! A to zuch, który może płacić ładne dziewczyny! I zkąd też ją wykopał? Czy znalazł na jakim przedmieściowym baliku na Monrtmatre, czy też na trotoarze placu Maubert?
Coraz to więcej zażenowany, malarz oburzał się.
— Jacyście wy głupi, mój Boże! Gdybyście wiedzieli, jacyście głupi!... Dość tego, sprawiacie mi przykrość.
Głos jego był tak zmieniony, że obaj inni umilkli natychmiast; on wyskrobawszy ponownie głowę obnażonej postaci, zarysował ją powtórnie i począł ją podmalowywać podług głowy Krystyny, ręką niepewną, już w uniesieniu. Potem zabrał się do szyi i piersi, zaledwie zaznaczonych na szkicu. Rozdrażnienie jego wzrastało, była to ta namiętność niewinnego do kobiecego ciała, szalone zamiłowanie się w nagości pożądanej a nigdy nie posiadanej, niemożność zadowolenia siebie w stworzeniu tego ciała tyle ile go pragnął uścisnąć dwojgiem ramion rozszalałych. On bo te dziewczyny, które wypędzał ze swej pracowni, uwielbiał w swych obrazach, pieścił się z niemi i gwałcił, zrozpaczony do łez ilekroć nie mógł im nadać dość pięknosci, dosyć życia.
— Co! dziesięć minut, nieprawdaż? — powtórzył. — Zaznaczę tylko ramiona na jutro, a potem zaraz zejdziemy.
Sandoz i Dubuche, wiedząc, że niema sposobu przeszkodzenia mu żadną miarą w tem zabijaniu się pracą, poddali się z rezygnacyą konieczności. Ten ostatni zapalił sobie fajkę i rozsiadł się wygodnie na sofie; on jeden tylko z pośród nich palił, dwaj inni nie mogli nigdy przyzwyczaić się do tytuniu, zagrożeni zawsze przy mocniejszem trochę cygarze mdłościami. Potem kiedy się już rozparł, z oczyma utkwionemi w kłęby puszczanego dymu, począł mówić długo o sobie w monotonnych frazesach. — A ten przeklęty Paryż! jak tu się człowiek zużywa, skoro chce dojść do jakiejś pozycyi. Wspomniał o swej piętnastomiesięcznej pracy u dawnego szefa, pod którego kierownictwem się kształcił, słynnego Dequersonnière’a, dzisiejszego architekta cywilnych i publicznych budowli, oficera legii honorowej, członka instytutu, którego arcydzieło, kościół świętego Macieja, przypominał potrosze kształtami formę na pasztet i zegar z czasów cesarstwa; poczciwy człowiek w gruncie rzeczy, którego oblagowywał, podzielając jego poszanowanie dla utartych starych klasycznych formułek. Gdyby nie koledzy zresztą, nie byłby się tam nauczył wiele w tej pracowni, przy ulicy Four, którą szef przechodził wszystkiego trzy razy na tydzień i to biegnąc tylko; ci koledzy dzikie to wszystko, okrutne i nie jedną z ich przyczyny musiał znosić przykrość na samym początku, ale przynajmniej nauczyli go oni wprawiania ram i rysowania planów. A ileż to śniadań złożonych wyłącznie z filiżanki czekolady i bułeczki, ażeby módz dać dwadzieścia franków — woźnemu! ileż arkuszy zagryzmolonych mozolnie, ile godzin spędzonych u siebie w domu nad szpargałami, zanim ośmielił się przedstawić w szkole! Trzeba było być zaciekłym, mimo wszystkich jego wysiłków, niezmordowanego pracownika: brak mu było wyobraźni, próba pisania, karyatyda i letnia sala jadalna, bardzo mierne zaledwie, dały mu miejsce gdzieś na samym końcu; prawda i to, że się podniósł w egzaminie ustnym, w obrachunku logarytmów, rysunkach geometrycznych i egzaminie z historyi, bo był bardzo kuty w części scientyficznej. Teraz, kiedy już był w szkole, jako uczeń drugiej klasy, trzeba mu było, choćby wychudnąć przyszło jak szczapa, zdobyć sobie dyplom pierwszej klasy. Co za psie życie! To chyba nigdy temu nie będzie końca!
Rozsunął nogi, wyciągnął je wysoko na poduszki i zaciągał się mocniej dymem, paląc regularnie.
— Kurs perspektywy, kurs geometryi opisowej, kurs stereotomii, kurs konstrukcji, historya sztuki, a! każą ci zaczernić papieru notatkami do licha... I co miesiąc konkurs architektoniczny, to prosty szkic, to plan znowu. To nie zabawka, jeżeli się chce przejść egzamina, zwłaszcza też jeszcze jeśli po na, tem człowiek musi zarobić sobie na kawałek chleba.... Ja, zdycham z tego....
Jedna z poduszek zsunęła się na ziemię, podjął ją nogami.
— Mimo to jednak mam szczęście. Tylu jest kolegów, którzy pragną otrzymać jakieś miejsce i nic nie mogą uzyskać! Onegdaj odkryłem architekta, który pracuje dla wielkiego przedsiębiorcy, o! trudno mieć wyobrażenie o architekcie tak bajecznej ignorancyi: prawdziwy ciura, niezdolny do dania sobie rady z prostem skopiowaniem planu — i daje mi dwadzieścia pięć susów za godzinę a za to stawiam mu domy... Ładny to jednak kawałek grosza przynosi, matka dała mi do zrozumienia, że jest w okropnej potrzebie. Biedna matka, ileż ja mam jej oddać pieniędzy!
Ponieważ Dubuche widocznie mówił dla siebie, przeżuwając codzienną swą myśl, bezustanne zajęcie, zrobienia jak najprędzej majątku, Sandoz nie zadawał sobie nawet kłopotu słuchania. Otworzył okienko i usiadł przy niem, zmęczony w końcu wreszcie, panującem w pracowni gorącem. Nagle przerwał architektowi.
— Powiedzno, czy przyjdziesz we czwartek na obiad?... Będą wszyscy, Fagerolles, Mahoudeau, Jory, Gagnière.
Co czwartek zgromadzała się u Sandoza cała banda, koledzy z Plassans i inni, z którymi zapoznano się w Paryżu, wszyscy rewolucyoniści, drżący do przewrotu w sztuce i ożywieni tym samym dla niej zapałem.
— W przyszły czwartek, nie sądzę, — odpowiedział Dubuche. — Muszę być w jednym domu, gdzie tańczą.
— Czy masz zamiar skarotować tam sobie jaki posag?
— Wiesz, to nie byłoby już nic tak głupiego znowu!
Wytrząsnął popiół z fajki na dłoń lewej ręki — i z nagłem ożywieniem dodał:
— Zapomniałem.... Dostałem list od Pouillaud’a.
— I ty także!... Co? jakiż on pusty! Oto ci jeden, który źle skończył!
— Dlaczego? Zajmie miejsce ojca i spokojnie będzie sobie zjadał tam swe dochody. List jego jest bardzo rozsądny, ja mówiłem zawsze, że on nam wszystkim da nauczkę, mimo wszystkich dawnych błazeństw... A! to bydlę Pouillaud!
Sandoz zamierzał odpowiedzieć, wściekły, kiedy rozpaczne zaklęcie które Klaudyusz rzucił przez zaciśnięte zęby, przerwało mu tę odpowiedź. Malarz odkąd się upierał przy robocie, bezprzestannie zaciskał zęby. Zdawało się, nawet, że nie słyszy co mówiono obok niego.
— Niech dyabli! znowu spudłowane.... Stanowczo ze mnie bydlę i nigdy nic nie zrobię!
I nagłym porywem, w przystępie szalonej wściekłości, chciał rzucić się na płótno, aby je rozbić pięścią. Przyjaciele powstrzymywali go. Ależ to wprost dziecinny jest gniew taki! Dalekoby go to posunęło naprzód, gdyby potem miał żal śmiertelny, że zaprzepaścił swoje dzieło. Ale on, drżący jeszcze, patrzał tylko na obraz, nie odpowiadając, wzrokiem pałającym, nieruchomym, w którym paliło się okropne udręczenie niemocy. Nic jasnego i żywego nie mogło wyjść z pod jego palców; tors kobiety zamazywał się na płótnie w ciężkich tonach, to uwielbiane ciało, które marzył takiem świetnem, jasnem, świetlanem, wychodziło brudne jakieś, ciemne, nie udało mu się nawet wysunąć je na ten plan, który mu przeznaczał. Cóż było tam pod tą czaszką, że musiał słyszeć jak trzeszczy bezowocnym wysiłkiem? Byłaż to jakaś wada oczu, która nie dozwalała mu widzieć we właściwem świetle? Czy może ręce odmawiały mu posłuszeństwa, czy nie miał dość w nich już władzy? Szalał coraz więcej, irytując się na tę nieznaną dziedziczność, która czasami sprawiała mu tak łatwą, tak szczęśliwą możność tworzenia, a innym razem znów ogłupiała taką bezpłodnością, aż do tego stopnia, że zapominał najelementarniejszych zasad rysunku. I uczuć tak zawrót dziwny całej swej istoty i pozostawać z wściekłością tworzenia wówczas, kiedy wszystko ucicha, wszystko w około nas gdzieś zapada, stacza się, łamie, duma pracy, śniona sława, egzystencya cała!
— Słuchaj, mój stary, — podjął Sandoz, — nie robię ci wymówek, ale już wpół do siódmej a ty nam każesz umierać z głodu.... Bądź rozsądny, chodź z nami.
Klaudyusz czyścił jeden róg palety. Nowych nałożył farb i odpowiedział jednem słowem, głosem grzmiącym:
— Nie!
Przez dziesięć minut nikt nic nie mówił. Malarz, nieprzytomny, potykał się z swojem płótnem, dwaj inni pomięszani i zmartwieni tym napadem wściekłości, który nie wiedzieli w jaki sposób uspokoić Potem ponieważ ktoś zapukał do drzwi, architekt podszedł otworzyć.
— Patrzaj! ojciec Malgras!
Kupiec obrazów, był to gruby mężczyzna, otulony starym zielonym surdutem, bardzo zabrudzonym, który nadawał mu pozór źle odzianego dorożkarza, z włosami białemi przyciętemi krótko i stojącemi jak szczotka, z twarzą czerwoną w fioletowe plamy. Przemówił głosem zachrypłym pijaków:
— Przypadkiem przechodziłem tędy nadbrzeżem, naprzeciw.... Zobaczyłem pana w oknie i wszedłem...
Przerwał sobie w obec milczenia malarza, który się zwrócił do swego płótna, z ruchem zniecierpliwienia. Zresztą nie mięszało go to, był swobodny wielce, stanął wprost przypatrując się się swemi krwią nabiegłemi oczyma naszkicowanemu obrazowi.
Osądził go beżeny jednym frazesem w którym była ironia i czułość zarazem.
— A to mi machina!
A ponieważ nikt jeszcze nie pisnął ani słowa, przeszedł się drobnemi krokami po pracowni spokojnie, rozglądając się po ścianach.
Ojciec Malgras, pod grubym pokładem swego tłuszczu, był bardzo sprytnym człowiekiem, który miał wyrobiony gust i węch dobrego malarstwa, nigdy nie zabłąkał się on do miernych bazgraczy, szedł wprost wiedziony instynktem do rzeczywistych artystów, którym przeczono tego prawa jeszcze, których wielką przyszłość przewąchiwał zdaleka czerwony nos jego pijacki. Przytem, targował się okrutnie i miewał podstępy dzikich, kiedy chodziło o wyrwanie za małą cenę płótna, na które się złakomił. Zresztą zadawalniał się dość uczciwym procentem dwudziestu od sta, trzydziestu co najwięcej, główny interes położywszy w szybkim obracaniu kapitalikiem, nie kupując nigdy rano tak, by nie wiedział któremu ze swych amatorów sprzeda ten obrazek wieczorem. Obok tego kłamał znakomicie.
Stanąwszy około drzwi przed studyami robionemi z modeli w pracowni Boutina, przyglądał im się przez kilka minut w milczeniu znawcy, z błyszczącemi rozkoszą oczyma, które przysłaniał ciężkiemi powiekami. Co za talent, co za poczucie życia u tego wielkiego waryata, co marnował czas na olbrzymie rzeczy, na które niema nigdy nabywców! Jakież ładne te nóżki dziewczynki, zachwycający brzuch kobiety, zwłaszcza przejmował go uniesieniem. Ale to nie było na sprzedaż i wybrał już niebawem maleńki szkic wiejski z okolic Plassans, gwałtowny a delikatny, którego udawał że nie dostrzega zupełnie.
Nakoniec zbliżył się i rzekł od niechcenia.
— Co to jest? A tak, jedna z tych robót pańskich z Południa.... To za surowe jakieś, mam jeszcze dotąd te dwa, które od pana kupiłem.
I ciągnął dalej w nieskończonych frazesach.
— Może nie zechcesz mi pan wierzyć, panie Lantier, na to niema pokupu zupełnie, zupełnie. Mam tego pełne mieszkanie. Niema sposobu prowadzić dalej handlu, słowo honoru, trzeba będzie zlikwidować wszystko i skończę pewnie w szpitalu... Nieprawdaż, że mnie pan znasz, serce mam większe niż kieszeń, chodzi mi tylko o zobowiązanie sobie utalentowanej młodzieży takiej jak pan, o czynienie jej dobrze. O! bo co do tego, to pan masz talent, ja im to wszystkim kładę wciąż w uszy. Ale co pan chcesz, oni się na tem nie poznają, a! nie, nie poznają!
Udawał wzruszenie; potem z nagłym porywem człowieka, co popełnia szaleństwo:
— Nareszcie nie odejdę przecież ztąd z niczem... Co pan żądasz za ten szkic?
Klaudyusz podrażniony, malował drżąc nerwowo. Odpowiedział oschłym głosem nie odwracając głowy
— Dwadzieścia franków.
— Jakto! dwadzieścia franków! Ależ pan szalony! Przecież tamte sprzedałeś mi po dziesięć franków sztukę... Dziś nie dam więcej nad osiem franków, ani grosza więcej!
Zazwyczaj malarz ulegał natychmiast, wstydziły go bowiem i nużyły te nędzne targi, szczęśliwy w gruncie, że znajdował i tę trochę pieniędzy. Ale tym razem zaciął się, odwrócił się i począł w twarz lżyć kupca obrazów, który też znów oddawał mu pięknem za nadobne, przemawiając doń już bez wszelkich tytułów, odmówił mu całkowicie talentu, obrzucił inwektywami i zarzucił niewdzięczność. Zwolna przecież po jednemu wyjął z kieszeni trzy sztuki pięciofrankowe i rzucił je z daleka na stół, jak w grze marki, gdzie padły z brzękiem między talerze!
— Jedna, dwie, trzy... Ani jednej więcej, słyszysz! bo i tak już tu jedna jest zanadto — i oddasz mi ją, odciągnę ci przy innym obrazie, słowo honoru!... Piętnaście franków, tak! a!mój kochany, źle robisz, tej brudnej sztuki będziesz żałował jeszcze!
Wyczerpany, Klaudyusz pozwolił mu zdjąć ze ściany obrazek. Zniknął on jakby czarem w wielkim zielonym surducie. Czy wsunął się w głębinę jakiejś specyalnej kieszeni? czy spoczywał pod klapami na piersiach? Nie można było od gadnąć, żadna wypukłość nie zdradzała go bowiem.
Dokończywszy swego, ojciec Malgras zwrócił się ku drzwiom, nagle uspokojony. Ale zmienił zamiar i powrócił powiedzieć ze swą dobroduszną miną.
— Słuchajno, panie Lantier, potrzeba mi homara... Hę? winien mi pan to jesteś, kiedyś mnie tak oporządził... Przyniosę tu homara, a pan mi żutego zrobisz naturę martwą, a za trud zachowasz go sobie i zjesz ze swymi przyjaciółmi... Wszak stoi, nieprawdaż?
Na tę propozycyę Sandoz i Dubuche, którzy dotychczas przysłuchiwali się ciekawie, wybuchnęli tak wielkim śmiechem, że kupiec rozweselił się sam także. — Te szkapy malarze, to nie spróbują nigdy nic dobrego, to zdycha z głodu. W coby się obrócili te przeklęte próżniaki, gdyby ojciec Malgras od czasu do czasu nie przyniósł im porządnego baraniego udźca, świeżutkiej barwenny, albo homara z bukietem pietruszki?
— Będę miał mego homara, Lantier, nieprawdaż?... Dziękuję bardzo.
I znowu stał przed szkicem wielkiego płótna z tym swoim uśmiechem drwiącego zachwytu. I wyszedł wreszcie powtarzając:
— A to mi machina!
Klaudyusz chciał napowrót jeszcze wziąć paletę i pędzle, ale nogi uginały się pod nim, ręce opadały zdrętwiałe, jakby przywiązane do ciała jakąś siłą wyższą. Pośród wielkiej, głuchej ciszy, która nastała po wybuchu sprzeczki, chwiał się, oślepiony, oszołomiony, niepewny, przed nieforemnem jeszcze swem dziełem. Wtedy wybąknął:
— A! już już nie mogę, nie mogę... Ten świnia mnie dobił!
Siódmi wybiła właśnie na zegarze z kukułką, pracował więc całe długie ośm godzin, nie zjadłszy nic, prócz kromki chleba. nie odpocząwszy ani na minutę, na nogach, wstrząsany febrą. Teraz zachodziło słońce, cień poczynał zaciemniać pracownię, którą ten koniec dnia, czynił okropnie jakąś smutną. Kiedy światło tak uciekało w chwili gdy praca była nieudałą, zdawało się jakby słońce nie miało się ukazać, unosząc z sobą życie i wesele barw.
— Chodź, — błagał Sandoz, z rozczuleniem litości braterskiej. — Chodź, mój stary.
Dubuche nawet dodał:
— Jutro będziesz jaśniej widział. Chodź na obiad.
Przez chwilę Klaudyusz nie chciał się poddać. Stał niby przykuty do podłogi, głuchy na ich przyjacielskie głosy, dziki w swym uporze. Cóż chciał drobić jeszcze teraz, kiedy mu pendzel wypadał z ręki? Sam nie wiedział, ale daremnem było, że już nie mógł — dręczyło go szalone pragnienie tworzenia mimo to jeszcze. A jeśli nie robi nic, niechże przynajmniej tu stoi, niech nie opuszcza stanowiska. Potem zdecydował się, przeszło go całego drżenie, jakby wielkiego stłumionego siłą łkania. Ujął w rękę nóż bardzo szeroki i jednem pociągnięciem ręki powolnem a głębokiem, wyskrobał głowę i piersi kobiety. Było to prawdziwe morderstwo, zniszczenie: wszystko zniknęło w błotnistej masie. Wówczas obok pana w aksamitnym wyrazistym żakiecie pośród świetnej zieleni od której odbijały dwie tak jasne zapaśniczki, bez piersi i głowy, nic prócz okaleczałego kadłuba, prócz plamy niewyraźnej trupa, ciała śnianego, co się rozwiało we mgły, martwe.
Sandoz i Dubuche, już schodzili hałaśliwie po schodach drewnianych. I Klaudyusz podążył za nimi, uciekał od swego dzieła z okropnem, obrzydliwem cierpieniem, że je pozostawia okaleczonem taką rozwartą raną.




III.

Początek tygodnia był nieszczęsnym dla Klaudyusza. Popadł w jedno z tych zwątpień, w których czuł obrzydzenie do malarstwa, to obrzydzenie zdradzonego kochanka, obrzucającego obelgami niewierną, dręczonego przecież potrzebą uwielbiania jej jeszcze — i w czwartek po trzech dniach okropnych walki daremnej i samoistnej, wyszedł o ósmej z rana, zamknął drzwi gwałtownie tak zrażony do samego siebie, że poprzysięgał, że już nie dotknie pendzla. Kiedy jeden z takich napadów nań przyszedł, miał jedno tylko lekarstwo: zapomnieć o tem co go dręczyło, szukać sprzeczki z kolegami, chodzić zwłaszcza, schodzić wzdłuż i w szerz cały Paryż, aż póki gorąco i woń brukowej walki nie wróciły mu znów otuchy i wiary w siebie.
Tego dnia, jak każdego czwartku, schodzono się na obiad u Sandoza, gdzie było zwykle liczniejsze zebranie. Ale co robić do wieczora? Myśl, że trzeba będzie być samym i trawić się w sobie, przywodziła go do rozpaczy. Chciałby był pobiedź natychmiast do przyjaciela, gdyby nie to, że wiedział, iż o tej porze jest on w swem biurze. Potem przyszedł mu Dubuche na myśl i zawahał się, dawne ich koleżeństwo bowiem ochłodziło się było od niejakiego czasu. Nie czuł między nimi tej braterskości godzin nerwowego podrażnienia, odgadywał w nim inteligencyę, jakąś niechęć tajemną i zajęcie innemi kombincyami. Do których wszakże drzwi zapukać? I zdecydował się, poszedł na ulicę Jacob, gdzie architekt zamieszkiwał ciasny pokoik na szóstem piętrze wielkiego chłodnego domu.
Klaudyusz był już na drugiem piętrze, kiedy odźwierna odwołując go, zawołała szorstkim tonem, że pana Dubuche niema w domu i nie przyszedł nawet na noc. Zwolna szedłszy, znalazł się znowu na trotoarze, zdumiony rzeczą tak niesłychaną jak eskapada Dubuche’a. Był to już brak szczęścia nie do wiary. Błąkał się czas jakiś bez celu, przybity tym ostatnim ciosem. Ale kiedy wychodził z ulicy de Seine, nie wiedząc w którą zwrócić się stronę, przypomniał sobie nagle o tem, co mu opowiadał przyjaciel o pewnej nocy spędzonej w pracowni Dequersonnière, ostatniej nocy okropnej pracy w wigilię dnia, w którym projekta uczniów miały być składane w szkole sztuk pięknych. Natychmiast zwrócił się ku ulicy du Four, na której była pracownia. Dotychczas unikał wchodzenia tam kiedykolwiek po Dubuche’a, z obawy wrzasków, któremi przyjmowano tam profanów. Teraz szedł tam wprost, nieśmiałość wrodzona uzuchwalała się z obawy, by nie potrzebował być sam do tego stopnia, że gotów był znieść najokropniejsze obelgi, byle tylko pozyskać towarzysza niedoli. Na ulicy du Four, w miejscu jej najciaśniejszem, znajdowała się pracownia w głębi starego zrujnowanego domu. Trzeba było przejść dwa smrodliwe podwórza, zanim wreszcie dostał się do trzeciego, gdzie mieścił się rodzaj w poprzek postawionej przykrytej szopy, obszerna sala z desek i wapna, która służyła niegdyś na warsztat opakunków. Z zewnątrz, przez cztery wielkie okna, których dolne szyby zamazane były bleiwasem widać było tylko sufit nagi, pobielony wapnem.
Klaudyusz jednak, otwarłszy drzwi, stanął nieruchomy na progu. Obszerna sala rozciągała się przed nim z swemi długiami czterema stołami, prostopadle ustawionemi do okien, stołami szerokiemi bardzo, zajętemi po obu stronach przez szeregi uczniów, zarzuconemi zmoczonemi gąbkami, kubkami, naczyniami z wodą, żelaznemi śmietnikami, skrzynkami drewnianemi, w które każdy chował białą swą płócienną bluzę, swoje kompasy i farby. W jednym kącie rdzewiał piec zapomniany od przeszłej zimy, obok reszty koksu, którego nie wymieciono nawet; kiedy po drugiej znów stronie zawieszona była wielka cynkowa miednica, pośród dwóch ręczników. I w tej nagości sali, nieporządnie utrzymywanej, ściany zwłaszcza zwracały uwagę, długą linią pudełek w górze, na których mieściły się w nieładzie odlewy snycerskie, gubiąc się poniżej w lesie węgielnie, desek zabrudzonych i czekających umycia, powiązanych w paki pasami. Zwolna każdy ze swobodnych kawałków ściany okrywał się przy rozpatrzeniu, napisami, rysunkami, porzucanemi tam, niby na marginesach wiecznie otwartej księgi. Były tam karykatury kolegów, profile przedmiotów nieprzyzwoitych, dowcipy, na które pobledliby żandarmi, potem sentencye, warunki, adresy; po nad tem wszystkiem dominował ten wiersz lakoniczny, wypisany w najwykwitniejszem miejscu: „Siódmego czerwca Gorju powiedział, że kpi sobie z Rzymu. Podpisane: Grodemard”.
Pomruk przyjął malarza, ten pomruk 4zikich zwierząt, którym przeszkadza się wchodząc do ich nory. Co go tam zatrzymało nieruchomym w progu, to widok sali w poranek „nocy wózka”, jak architekci zwą tę noc ostatecznej pracy. Od wilii tego dnia cała pracownia, sześćdziesięciu uczniów było tam zamkniętych, ci, co nie mieli do oddawania projektów „negry”, dopomagali innym stającym do konkursu a zapóźnionym w pracy, zmuszonym w ciągu dwunastu godzin uporać się z zadaniem tygodniowem. Od północy, opychano się wędlinami i winem, sprzedawanem na litry. Około pierwszej, w rodzaju deseru kazano sobie sprowadzić trzy damy z sąsiedniego domu. I choć nie przerywano pracy i nie ustawano w niej bynajmniej, uroczystość zmieniła się na orgię rzymską pośród fajcząnego dymu. Pozostała po niej gromada zatłuszczonych papierów na podłodze, potłuczone butelki, bagnisko mętne, które dopijała posadzka; w powietrzu czuć było swąd świec zatopionych w żelaznych świecznikach, woń niezaprzeczoną piżma dam pomieszaną z wyziewem kiełbasek i wina. Otworzono właśnie jedno jedyne z okien, bo mieszczuchy z przeciwka nie potrzebują wiedzieć, co się tu dzieje.
Zawyły głosy, dzikiem jakiemś wyciem:
— Za drzwi!... O! ta hołota!.. Czego tu chce ta morda?... Za drzwi! Za drzwi!
Klaudyusz wobec brutalności tej burzy zachwiał się na nogach, oszołomiony. Dochodzono do słów obrzydliwych, najwyższą elegancyą bowiem, nawet dla natur najdystyngowańszych, było rywalizowanie w sprośności. I odzyskiwał już spokój, chciał coś odpowiedzieć, kiedy Dubuche go poznał. Ten ostatni zaczerwienił się okropnie, bo nienawidził wszelkich awantur. Wstyd go było za przyjaciela, podbiegł pośród wrzasków, które teraz skierowały się na niego i wybąknął:
— Jakto! to ty!... Powiedziałem ci, żebyś nie wchodził tu nigdy... Poczekaj na mnie chwilę na podwórzu.
W tej chwili Klaudyusza, który się cofał, omal nie przygniótł wózek ręczny, który popychało galopem dwóch brodaczy. Od tego to wózka noc wielkiej pracy nosiła swą nazwę; i od tygodnia już uczniowie, co się zapóźnili dzięki podrzędnym robotom płatnym na mieście, powtarzali ten okrzyk: „O! gdybym był już w wózku!“ Skoro tylko ukazał się, powstała wrzawa, zgiełk okropny. Było trzy kwadranse na dziewiątą, czas było właśnie iść do szkoły. Gała gromada w nieładzie opróżniła salą; każdy wyjmował swe ramy pośród potrącania się łokciami; ci co się upierali wykończyć jakiś szczegół jeszcze — popychani byli, potrącani, uniesieni tłumem. W przeciągu niespełna pięciu minut roboty wszystkich znajdowały się już na wózku i dwaj brodacze, dwaj nowi, co przyszli ostatni do pracowni, zaprzęgli się jak konie i pociągnęli szybkim krokiem wózek, kiedy tymczasem cała fala reszty uczniów z krzykami popychała go z tyłu. Było to istne zerwanie upustów, minęli trzy podwórza z łoskotem potoku, ulicę zalała ta wyjąca tłuszcza.
Klaudyusz jednak począł biedź obok Dubuche’a, który szedł na końcu, nadzwyczaj niezadowolniony, że nie miał z kwadransa choćby czasu jeszcze na staranniejsze wykończenie swego rysunku.
— Co potem robisz?
— O, mam bieganiny na cały dzień.
Malarz był zrozpaczony, widząc, że i ten przyjaciel mu się wymyka.
— To dobrze, kiedy tak, to pozostawiam cię.... A będziesz wieczorem u Sandoza?
— Będę, tak sądzę przynajmniej, chyba, że zatrzymanoby mnie gdzieindziej na obiad.
Obadwaj zasapali się. Cała gromada nie zwalniając swego pochodu, leciała wzdłuż ulicy, obierając dalszą drogę, byle tylko módz dłużej zgiełk swój przeciągać. Minąwszy ulicę du Four, puściła się przez plac Gozlin. Na czele ręczny wózek ciągnięty, popychany, mocniej jeszcze podskakiwał po nierównym bruku, wprawiając w opłakany taniec napełniające go szkice; za nim ciągnął się cały ogon, zmuszając przechodniów, by się usuwali pod mury domów, jeżeli nie chcą zostać przewróconymi; a kramarze we drzwiach swych sklepów z rozwartemi gębami przyglądali się wylękli, pewni, że to jakaś rewolucya. Cała dzielnica była wzburzona. Na ulicy Jacob, nieład i zgiełk tak już urósł, pośród tych okropnych krzyków, że tu i owdzie zamykano okiennice. Kiedy nareszcie dotarto do ulicy Bonaparte, jeden wysoki blondyn zrobił sobie figla i pochwycił wpół jakąś służącę, gapiącą się na trotuarze i uniósł ją z sobą. Istna słomka w potoku.
— A więc do widzenia, przemówił Klaudyusz. Do wieczora!
— Tak, do wieczora!
Malarz, bez tchu, zatrzymał się na skręcie ulicy Sztuk Pięknych. Przed nim dziedziniec wielki szkoły stał otworem. I niebawem pochłonął on ten tłum cały.
Wysapawszy się przez chwilę, zwrócił się na ulicę Seine. Dziwny jego brak szczęścia zwiększył się jeszcze, powiedzianem było widocznie, że nie pozyska sobie towarzysza na ten ranek i zawrócił na ulicę, szedł powoli aż do placu Panteonu, bez stale powziętej myśli; potem pomyślał sobie, że bądź co bądź przecież może zajść do magistratu, aby uścisnąć choć rękę Sandoza. Dobre i takie dziesięć minut. Ale kompletnie został już zgnębionym kiedy mu odpowiedziano, że pan Sandoz prosił o urlop na dzień jeden z powodu jakiegoś pogrzebu. Znał on przecież tę historyę, przyjaciel jego podawał ten pozór, ilekroć pragnął mieć w domu jeden dzień do porządnej pracy. I zwrócił się już ku jego mieszkaniu, kiedy pewna braterskość artystyczna, skrupuł uczciwego pracownika, powstrzymały go: zbrodnią było iść przeszkadzać poczciwemu chłopcu, przynosić mu z sobą zniechęcenie buntowniczego dzieła, w chwili w której on porał się odważnie i zwycięzko niezawodnie ze swojem.
Odtąd Klaudyusz spostrzegł, że trzeba mu już poddać się z rezygnacyą. I włóczył swą czarną melancholię z sobą po nadbrzeżach aż do południa, z głową tak ciężką, tak szumiącą bezustanną myślą swej niemocy, że ukochane widnokręgi Sekwany widział tylko po przez mgły jakieś ciężkie. Potem zwrócił nagle w ulicę Femme-Sans Tète i wszedł na śniadanie do kupca win Gomarda. Mularze w bluzach od pracy, pochlapani wapnem, siedzieli tu u stołów i jak oni, pośród nich zjadł tu zwykłą swą porcyę, bulion w filiżance i kawałek sztuki mięsa z fasolką na talerzu, mokrym jeszcze od pomyj. I to było za dobrem jeszcze dla takiego bydlęcia, co nie umie sobie zapracować na kawałek chleba: ilekroć nie udało mu się jakie studyum, poniżał sam siebie, stawiał się niżej od rękodzielników, których zgrubiałe dłonie przynajmniej dokonywały swojej pracy. Przez jakąś godzinę zwłóczył, przysłuchując się bezmyślnie rozmowie u sąsiednich stolików. I wyszedłszy wreszcie, kroczył napowrót powolnie, bez celu.
Ale na placu ratuszowym myśl jakaś nowa znagliła go do przyspieszenia kroków. Czemuż nie pomyślał dotąd o Fagerolles’ie? On był uprzejmym, ten Fagerolles, mimo że był uczniem szkoły sztuk pięknych i wesołym i woale nie głupim. Można z nim było pogadać wówczas nawet, kiedy bronił złego malarstwa. Jeżeli był na śniadaniu u swego ojca, na ulicy Vieille-du-Temple, z pewnością znajdował się tam jeszcze.
Klaudyusz, wchodząc w tę ciasną uliczkę, doznał uczucia pewnej ulgi, chłodu. Dzień poczynał być niezmiernie gorący, skwarny i podnosiła się jakaś wilgoć z bruku, który mimo przygrzewającego słońca wciąż był mokry i tłusty, rozdeptywany nogami przechodniów. Co chwila jednokonki, wózki do przewożenia sprzętów omal go nie najeżdżały, ilekroć znaglony potrącaniem ciżby zeszedł z trotoaru. Jednakowoż ulica ta go bawiła, z temi rozsypanemi bezładnie domami płaskiemi fasadami, upstrzonemi szyldami aż po same strychy, podziurawionemi wązkiemi oknami, zkąd dochodziły odgłosy wszelkich rzemiosł Paryża. W jednem z najbardziej ścieśnionych miejsc zatrzymał go sklepik z dziennikami, wciśnięty między magazyn fryzyerski i sklepik flaczarza, wystawa rycin niedorzecznych, najpiękniejsze powieści pomięszano z plugastwem godnem kurdygardy. Stojąc przed obrazami blady jakiś wysoki chłopak marzył, dwie dziewczyny popychały się ze śmiechem. Byłby ich opoliczkował wszystko troje i spiesznie przeszedł wszerz ulicę, dom bowiem Fageroles’a znajdował się po drugiej stronie, tuż naprzeciw właśnie, stary dom ciemny pochlapany błotem i wystający nieco na przód z pośród szeregu innych. A ponieważ nadjeżdżał omnibus, zaledwie miał tyle czasu, aby uskoczyć na trotuar, gdzie jeszcze dosięgło go rozpryskujące się z pod kół błoto.
Pan Fagerolles, ojciec, fabrykant cynkowych odlewów, miał swe pracownie na parterze; na pierwszem piętrze, oddając na skład prób dwa wielkie jasne, na ulicę wychodzące pokoje, sam zajmował maleńkie, ciasne, ciemne mieszkanie od podwórza, w którem panowało prawdziwie piwniczne powietrze. Tutaj to wzrósł syn jego Henryk, jako prawdziwa roślina paryskiego bruku, nad brzegiem tego trotoaru powyszczerbianego przez koła, wiecznie zalanego wodą rynsztoków, naprzeciw sklepu z obrazami, wciśnionego między fryzyera i flaczarza. Najpierwej ojciec zrobił z niego rysownika ornamentów, do swego osobistego użytku. Potem, kiedy chłopak zdradził wyższe aspiracye, począł coś mówić o szkole, przyszło do kłótni, do policzków, do całego szeregu gniewów i pojednań. Dziś nawet jeszcze, jakkolwiek Henryk odniósł już pierwsze sukcesa, fabrykant odlewów cynkowych, pogodziwszy się z tem, że mu całą pozostawić musi swobodę, obchodził się z nim surowo, uważając za chłopca, który zmarnował sobie życie.
Otrzepawszy się, Klaudyusz wszedł w bramę domu, głębokie sklepienie, rozwarte na podwórze, gdzie światło dzienne wydawało się zielonawem a przejmowała mdła i stęchła woń studzienna. Schody szły pod markizą na zewnątrz domu, szerokie schody o starej poręczy, nawpół przez rdzę strawionej. I malarz, przechodząc przed magazynami pierwszego piętra, spostrzegł przez oszklone drzwi pana Fagerolles, robiącego przegląd swoich modeli. Wtedy, chcąc się okazać uprzejmym, wszedł mimo wstrętu artysty dla całego tego cynku, przypstrzonego na bronz, dla całej tej ładnej ohydy, kłamliwej imitacyi.
— Dzień dobry panu... Czy zastałem jeszcze Henryka?
Fabrykant, gruby człowiek, blady, podniósł się z pośród swoich wazonów i statuetek. W ręka trzymał nowy model termometru, kuglarkę, co przysiadłszy, utrzymywała na nosie leciuchną rurkę szklanną.
— Henryka nie było dziś na śniadaniu, odpowiedział sucho.
Przyjęcie to zmięszało malarza.
— A, nie było go... Przepraszam pana. Do widzenia.
— Do widzenia.
Wyszedłszy, Klaudyusz zaklął przez zęby. Kompletne już nieszczęście. I Fagerolles wymyka mu się również. Zły był teraz na siebie, że przyszedł tutaj, że tak go zajmowała ta ulica malownicza, wściekły na siebie za tę gangrenę romantyczną, która pojawiała się w nim mimo jego woli zawsze jeszcze: może to właśnie jego nieszczęście te jakieś fałszywe pojęcia, które czasami czuł niby baryerę stającą mu w poprzek czaszki. I kiedy ponownie wyszedł na nadbrzeża, przyszło mu na myśl wejść do siebie, aby przekonać się, czy też rzeczywiście obraz jego był tak bardzo złym. Ale sama ta myśl już przejmowała go drżeniem. Pracownia wydawała mu się jakiemś miejscem okropności, w którem żyć jest mu niepodobieństwem, tak jak gdyby tam pozostawił trupa uczuć martwego. Nie, nie, wejść na te trzy piętra, otworzyć drzwi, zamknąć się tam oko w oko z tem: trzeba było na to siły przechodzącej jego odwagę! Przeszedł Sekwanę i szedł ulicą Saint-Jacquei. Tem gorzej! zbyt jest nieszczęśliwym, szedł na ulicę Enfer wyciągnąć Sandoza. Małe mieszkanko na czwartem piętrze składało się z sali jadalnej, pokoju sypialnego i ciasnej kuchenki, które zajmował syn, kiedy tymczasem matka przykuta do krzesła paraliżem, miała po drugiej stronie sieni pokój, w którym żyła w smutnem a dobrowolnem odosobnieniu. Ulica była pustą, okna mieszkania wychodziły na obszerny ogród głuchoniemych, ponad którym górowała szeroka kopuła wielkiego drzewa i czworogranna dzwonnica świętego Jakóba.
Klaudyusz zastał Sandoza w swoim pokoju, po chylonego nad stołem, zagłębionego zupełnie w zapisanej przed nim leżącej karteczce.
— Przeszkadzam ci?
— Nie, pracuję od samego rana, dość mam już tego... Wyobraź sobie, oto już całą godzinę męczę się nad poprawieniem źle zbudowanego zdania, którego wyrzut dręczył mnie przez cały czas śniadania.
Malarzowi mimowolnie wyrwał się gest jakiś rozpaczny i widząc go tak ponurym, przyjaciel zrozumiał go od razu.
— Co? i tobie nie idzie... Wyjdźmy. Trzeba zrobić porządną jaką przechadzkę, żeby się trochę odświeżyć; chcesz?
Kiedy jednak przechodzili koło kuchni, zatrzymała go stara kobieta. Była to posługaczka. która zazwyczaj przychodziła na dwie godziny z rana i na dwie wieczorem; we czwartek tylko zostawała już na całe popołudnie, na obiad.
— A więc, spytała, to już postanowione, proszę pana: ryba i baranina z kartoflami?
— Tak, jeśli zechcecie.
— A na ileż osób mam nakryć?
— A, tak trudno to zawsze wiedzieć.... Proszę nakryć na pięć osób a potem się zobaczy. Na siódmą, nieprawdaż? Będziemy się starali po wrócić.
Potem w sieni, podczas gdy Klaudyusz nań czekał, Sandoz wśliznął się do matki; a kiedy wyszedł z tąż samą serdeczną ostrożnością, obadwaj zeszli w milczeniu. Na ulicy rozejrzawszy się na prawo i lewo, jakby dla zbadania zkąd wiatr wieje, puścili się ulicą ku placowi Obserwatoryum a następnie wzdłuż bulwaru Montparnasse. Był to zwykły ich spacer, dochodzili tam zawsze jakąbądź puścili się drogą; bo też ulubionym dla nich widokiem były te szeroko roztaczające się bulwary zewnętrzne, gdzie mogli włóczyć się już swobodnie. Nie rozmawiali z sobą, wciąż jeszcze z ociężałemi głowy, zwolna przecież rozpogodzeni tem, że są razem; dopiero przed zachodnim dworcem przyszedł Sandozowi pomysł.
— Co powiesz, gdybyśmy tak zaszli do Mahoudeau, zobaczyć jak daleko postąpił ze swoją wielką robotą?
— Owszem, odpowiedział Klaudyusz. Pójdźmy do niego.
Skręcili zaraz w ulicę Cherche-Midi. Rzeźbiarz Mahoudeau wynajął o kilka kroków od bulwaru sklep po dawnej zbankrutowanej owocarni i zainstalował się tam, poprzestając po prostu na zamazaniu szyb pokładem kredy. W tem miejscu szerokiem i pustem, ulica przybiera charakter prowincyonalnej dobroduszności, złagodzony jeszcze przymieszką pewnej kościelnej woni: bramy stoją tu otworem, dozwalając przejrzeć do wnętrza głębokie podwórza; obora wyziewa ciepły powiew gnoju; mur jakiegoś klasztoru ciągnie się w nieskończoność. I tam to, usadowiony między tym klasztorem a składem ziół, znajdował się ów sklep zamieniony na pracownię, na którego szyldzie dotychczas wypisane były te słowa: Zieleniny i jarzyny, wielkiemi żółtemi literami.
Klaudyuszowi i Sandozowi omal nie wybiły oczu małe dziewczęta skaczące przez sznur pośród ulicy. Na trotoarach siedziały patryarchalnie całe rodziny, a barykady krzeseł zmuszały przyjaciół co chwila schodzić na środek ulicy. Dochodzili już jednak, kiedy widok składu ziół zatrzymał ich na chwilę. Pomiędzy dwoma wystawowemi oknami, naekorowanemi w irygatory, bandaże i wszelkiego rodzaju przyrządy ścisłego użytku, po za suszonemi ziołami u drzwi, zkąd wydobywał się bezprzestanny wyziew aromatyczny, stała przyglądając im się kobieta szczupła, brunetka, za nią zaś nieco, ukazywał się, zanurzony w cieniu, profil niskiego, wybladłego mężczyzny, widocznie wypluwającego płuca. Trącili się łokciami, z oczyma ożywionemi śmiechem, następnie zaś popchnęli klamkę sklepu, w którym mieścił się Mahoudeau.
Sklep, dość obszerny, był zapełniony niemal stosem gliny, kolosalną „Bachantką“ wpół przewróconą na skale. Tarcice, które ją unosiły, uginały się pod ciężarem tej bezkształtnej jeszcze masy, w której rozróżnić można było dopiero łono olbrzymki i uda podobne do wież. Woda ściekała na podłogę; cebrzyki obłocone walały się dokoła, kałuża gipsu zabrudzała kąt jeden cały, kiedy tymczasem na pozbijanych z desek stołach pozostałych po dawnej owocarni, porozstawiane były w nieładzie odlewy starożytnych posągów, których kontury pokrywał delikatnym ciemnym rąbkiem pył, zbierający się zwolna. Wilgoć i mdły wyziew gliny zmaczanej napełniały tu powietrze. A ta nędza rzeźbiarskich pracowni, ten brud nieodłączny od zawodu, występował jawniej jeszcze w przyćmionem, bladawem świetle zamazanych szyb wystawowych.
— A! to wy! zawołał Mahoudeau, siedzący przed swoją kobietą i zajęty właśnie paleniem fajki.
Był on niski, chudy, o twarzy kościstej, pooranej już zmarszczkami w dwudziestu siedmiu latach; włosy jego czarne, zwichrzone, spadały na czoło, niezmiernie niskie; a pośród tej barwy żółtej, straszliwej jakiejś brzydoty, patrzały oczy pogodne, istne oczy dziecka, jasne i puste, które uśmiechały się zachwycająco. Syn kamieniarza z Plassans, odnosił tam niemałe sukcesa na konkursach muzeum; potem, jako laureat miasta, przybył do Paryża z pensyą ośmiuset franków, przyznaną mu na przeciąg lat czterech. Ale w Paryżu żył obcy wśród tego świata nieznanego, bezbronny, nie mogąc sobie dać rady ze szkołą Sztuk Pięknych, zjadając bezczynnie swą pensyę; tak, że po upływie owych lat czterech zmuszonym był, chcąc żyć, wstąpić jako stale płatny pracownik do kupca statuetek świętych, gdzie codziennie przez dziesięć godzin skrobał świętych Józefów, świętych Rochów i Magdaleny, cały kalendarz parafii. Od pół roku dopiero powróciła mu ambicya, odnalazłszy kolegów z Prowancyi, zuchów, pośród których on był najstarszym, znanych niegdyś u papy Giraud; w pensyonacie malców, którzy dziś stali się dzikimi rewolucyonistami — i ta ambicya ciągnęła go do czegoś olbrzymiego, w tem stykaniu się ciągiem z namiętnymi artystami, którzy przewracali mu w głowie swemi uniesieniami, swemi teoryami egzaltowanemi.
— Do licha! przemówił Klaudyusz, to dopiero kawałek!
Rzeźbiarz zachwycony, pociągnął z fajeczki i okrążył się gęstym kłębem dymu.
— A co! nieprawdaż?... Zaleję im sadła za skórę, dam im ciało i to ciało prawdziwe, a nie taki smalec jak oni go robią.
— To kobieta kąpiąca się? spytał Sandoz.
— Nie, dam jej winne gałązki... Bachantka, rozumiesz!
Ale naraz uniósł się Klaudyusz.
— Bachantka! Czy drwisz sobie z nas! alboż to istnieje, bachantka?... Robotnica zajęta winobraniem, co? I to nowożytna żniwiarka, u pioruna! Wiem dobrze, że ci chodzi o nagość. A więc wieśniaczka, co się rozebrała. Trzeba, aby to znać było, aby to czuć można, to żyć musi!
Mahoudeau, osłupiały, słuchał tego z drżeniem, co mu mówił Klaudyusz. Obawiał się go, naginał się i ulegał przed jego ideałem siły i prawdy. I cofając się:
— Tak, tak, to też chciałem powiedzieć właśnie... Robotnica od winobrania. Zobaczysz, czy to czuć będzie kobietą!
W tej chwili, Sandoz, który obchodził olbrzymią bryłę gliny, wykrzyknął zlekka:
— A! patrzcież, ten milczek Chaine jest tutaj! W istocie po za masą gliny, Chaine, chłopak tęgi, przysiadły, gruby, malował w milczeniu kopiując na małem płótnie piec wygasły i pordzewiały. Poznać w nim można było wieśniaka po ruchach powolnych, po byczym karku, o skórze opalonej, stwardniałej! Czoło jedno tylko wydatnem było wypukłością uporu, bo nos miał tak mały, że ten niknął niemal zupełnie pośród czerwonych policzków a twarda broda ukrywała silne wystające szczęki. Pochodził on z Saint-Firmin, wioski leżącej o dwie mile od Plassans, gdzie pasał trzody zanim nań przyszło owo szczęście; nieszczęście zaś to jego zrodziło się z entuzyazmu jednego z mieszczan okolicznych, który jął się zachwycać nadmiernie rzeźbionemi gałkami do lasek, które on wycinał swym nożykiem z korzeni drzew.
Odtąd wbito mu w głowę, że jest genialnym pastuchem, wielkim człowiekiem zapoznanym i odnalezionym przez amatora, który ponieważ był członkiem komisyi muzeum, pasował go, pochlebiał mu, psuł i łudził nadziejami. I począł rzucać się, chybiał wszystko po kolei, studya, konkursa nauki, mimo to jednak wyjechał do Paryża, wymógłszy na swoim ojca, ubogim wieśniaku, oddanie mu naprzód części przypadającej nań schedy, tysiąc franków, które miały mu starczyć na rok życia w Paryża w oczekiwaniu na przyrzeczone tryumfy. Owe tysiąc franków wystarczyły mu na półtora roku. Potem zaś, skoro mu pozostało już zaledwie dwadzieścia franków, osiadł u swego przyjaciela Mahoudeau, śpiąc z nim razem w jednem łóżku, w głębi niszy ciemnej poza sklepem, krając po kolei z tego samego bochenka chleba, chleba, którego prowizyę zakupywali na dwa tygodnie naprzód dla tego, aby był dobrze suchym i żeby go nie można było jeść zbyt wiele.
— Słuchaj no, Chaine, ciągnął Sandoz, ten twój piec jest nadzwyczaj dokładnym!
Chaine nie mówiąc nic, roześmiał się zcicha w brodę z tryumfem zadowolenia, a uśmiech ten rozjaśnił mu twarz niby promień słoneczny. Ostatecznem już ograniczeniem, jakby na ukoronowanie całej sprawy, rady protektora popchnęły go na drogę malarstwa, wbrew upodobaniu, które okazywał do rzeźbienia drzewa; i malował po mularsku, rozmazując kolory, okazując istny talent w zamienianiu najjaśniejszych, najżywszych na błotniste. Ale tryumfem jego była akuratność w niezgrabności; miał drobiazgowość naiwną początkujących, troskę o jakiś drobny często szczególik, w których znajdowało upodobanie dziecięctwo jego istoty, ledwie co oderwanej od ziemi. Piec z perspektywą koszlawą, suchy był i wyraźnie zamarkowany w ponurym swym kolorycie.
Zbliżył się Klaudyusz i przejęty został litością wobec tego malarstwa; i on, tak surowy dla nędznych malarzy, znalazł słówko pochwały.
— A! o tobie trudnoby powiedzieć, żeś szablonowcem! Przynajmniej robisz, jak czujesz. To wcale jest dobre!
Ale drzwi sklepu otwarły się znowu i wszedł przez nie, krzycząc od progu, piękny chłopak, blondyn, żywy i wesoły z dużym, różowawym nosem i wielkiemi, niebieskiemi oczyma krótkowidza.
— Wiesz, ta ze składu ziół z sąsiedztwa, stoi tam i zaczepia.. To obrzydliwe stworzenie!
Wszyscy roześmieli się oprócz gospodarza, który wydawał się bardzo zmięszany.
— I to mówi Jory, król napastników, zadecydował Sandoz, ściskając dłoń nowoprzybyłego.
— Hę? co? Mahoudeau z nią sypia — począł znów Jory, kiedy wreszcie zrozumiał. Więc cóż, co to szkodzi? Kobieta, tego nie odmawia się nigdy.
— Ty, zadowolnił się rzeźbiarz odcięciem, tyś znowu popadł na pazury twojej, bo ci zabrała kawałek policzka.
Wszyscy wybuchnęli ponownie śmiechem i te raz znów Jory zaczerwienił się z kolei. W istocie na policzku jego widoczne były dwie porządnie głębokie szramy od paznogci. Syn urzędnika z Plassans, którego doprowadzał do rozpaczy swemi awanturami pięknego chłopaka o nienasyconym apetycie, dopełnił miary swego rozpasania uciekając ze śpiewaczką kawiarnianą, pod pretekstem, że w Paryżu zamierza się oddać literaturze i od pół roku, odkąd obozowali razem w nędznym hoteliku łacińskiej dzielnicy, dziewczyna ta zdzierała mu żywcem skórę, ilekroć zdradził ją dla pierwszej lepszej zabłoconej spódniczki, za którą wlókł się trotoarem. To też co chwila nosił nową jakąś szramę, nos pokrwawiony, ucho naderwane, oko podbite, podpuchłe i sine.
Poczęto gawędzić wreszcie, jeden tylko Chaine wciąż malował z uporną miną wolu w zaprzęgu. Jory natychmiast począł się zachwycać zarysem robotnicy u winobrania. I on także uwielbiał grube kobiety. Literacką swą karyerę rozpoczął sonetami romantycznemi, sławiącemi piersi i wydęte biodra pięknej wędliniarki, która zakłócała mu spokój jego nocy; w Paryżu zaś, gdzie się zetknął z całym obozem naszych realistów, został krytykiem sztuki, umieszczając, by zarobić na życie, artykuły po dwadzieścia franków od sztuki w małym ale wielce hałaśliwym dzienniczku „Bębnie”. Jeden nawet z tych artykułów, studyum nad obrazem Klaudyusza, wystawionym u Malgrasa, narobił był niemałego skandalu, poświęcał w nim bowiem na korzyść swego przyjaciela malarzy „ulubionych przez publiczność” i stawiał go jako przywódzcę nowej szkoły, szkoły wolnego nieba. W gruncie niezmiernie wesoły, nadzwyczaj praktyczny, drwił sobie ze wszystkiego co nie było dlań użyciem, a poprostu, powtarzał tylko zasłyszane w tem gronie teorye.
— Wiesz, Mahoudeau, wołał, będziesz miał twój artykuł, ja ci zainstaluję twoją kobiecinę.... A! co to za uda! Żeby to człowiek mógł opłacić sobie takie uda!
Potem nagle począł mówić o czem innem.
— Ale, mój sknera ojciec przysłał mi całą kopę wymówek. Tak, lęka się, żebym go nie zbezcześcił i przyrzeka przysyłać mi sto franków miesięcznie... Przynajmniej będę mógł spłacić długi.
— Długi, tyś za rozsądny na to! mruknął Sandoz z uśmiechem.
To pewna, że Jory miał w charakterze dziedziczne skąpstwo, z którego sobie żartowali wszyscy. Kobiet nie płacił i umiał dziwnie jakoś wieść nieporządne swe życie bez pieniędzy i baz długów; i ta wrodzona sztuka używania za darmo jednoczyła się w nim z bezustanną nieszczerością, z potrzebą kłamstwa, której nabył pośród swej rodziny, rodziny nabożnisiów, gdzie troska o to, by nie odkryto jego występków, znaglała go do wiecznego kłamania, w każdym przedmiocie, o każdej porze, częstokroć bezpotrzebnie nawet. Na uśmiech Sandoza dał on przepyszną odpowiedź, odpowiedź mędrca, co już żył wiele.
— O! wy inni nie znacie jaką wartość ma pieniądz.
Na ten raz zakrzyczano go. Co za mieszczuch! I jak grad sypały się dalsze gwałtowne napaści, kiedy lekkie pukanie w szybę położyło koniec tej wrzawie.
— A! jakaż ona nieznośna wiecznie! wymówił Mahoudeau z gestem zniecierpliwienia.
— Co? kto to? czy to ze składu ziół? zapytał Jory. Pozwól jej wejść, to będzie zabawne.
Drzwi zresztą otwarły się, nie czekano na pozwolenie i sąsiadka, pani Jabouille, Matylda, jak ją zwano poufale, ukazała się na progu. Miała lat ze trzydzieści, twarz płaską, spustoszoną wychudzeniem, z oczyma namiętnemi o powiekach sinawych i znużonych. Opowiadano, że księża wydali ją za mąż za zawiędłego, niskiego Jabouille, wdowca, którego sklep z ziołami szedł wówczas bardzo dobrze, dzięki nabożnej klienteli tej dzielnicy. Co prawda, od czasu do czasu pojawiały się też niewyraźne cienie sutan, wchodzących o zmroku do sklepu, przesiąkłego zapachem ziół i wyziewem kadzideł i znikały po za nim w głębi. W przybytku tym panowała dyskrecya klasztorna, namaszczenie zakrystyi przy sprzedaży kataterów; i dewotki wchodzące tam szeptały jak u konfesyonału, wsuwały klysopompy w głębiny swych torebek a potem wychodziły ze spuszczonemi oczyma. Na nieszczęście poczęły obiegać jakieś pogłoski o poronieniach: kalumnia, którą puścił w świat kupiec win z przeciwka — mówiły dobrze myślące dusze. Odkąd wdowiec ożenił się ponownie, skład ziół począł upadać. Banie szklanne w wystawie zdało się że pobladły, suszone zioła spadające od sufitu pokrywały się pyłem, właściciel sam kaszlał tak okropnie, że zdało się, iż w tym kaszlu wyzionie chyba duszę, zmarniały, wyschnięty. I jakkolwiek Matylda była wielce religijną, pobożna klientela opuszczała ją po trochu, uważając, że zbytnio się teraz afiszuje z młodzieżą kiedy Jabouille był już zmarnowany do szczętu.
Przez chwilę stała nieruchoma, przymrużając oczy. Rozeszła się woń silna, woń ziół, którą nasiąkłe były jej suknie i którą przynosiła zawsze w tłustych, nieuczesanych nigdy porządnie włosach: mdła słodycz ślazu, cierpkość bzowego kwiatu, gorycz rabarbarum, ale ponad wszystko płomień mięty pieprzowej, która była niemal dzieło własnym jej wyziewem, tym gorącym oddechem, którym owiewała zbliska teraz mężczyzn.
Nagłym ruchem udała zdziwienie.
— A! mój Boże! pan masz gości!... Nie wiedziałam, przyjdę kiedy indziej.
— Bo to, wymówił Mahoudeau nierad ogromnie. Ja wychodzę zresztą. Może mi pani zechce pozować w niedzielę.
Klaudyusz zdumiony, popatrzał naprzód na Matyldę, potem na rozpoczęty posąg.
— Jakto! wykrzyknął, to pani ci pozuje do tych muszkułów? Do licha, to dopiero żyje pod twojem dłutem!
I napowrót rozpoczęły się śmiechy, kiedy tymczasem rzeźbiarz bąkał tłómaczenie:
— Ależ nie, nie do torsu ani do nóg; nic prócz głowy i rąk; i tylko jeszcze kilka wskazówek, nic więcej.
Ale Matylda śmiała się wraz z innemi, przenikliwym, wyzywającym śmiechem bezwstydu. Najspokojniej weszła i zamknęła drzwi za sobą. Potem jak u siebie, szczęśliwa pośród wszystkich tych mężczyzn, ocierając się o nich węszyła ich. Śmiech jej ukazał czarne jamy ust, gdzie brakowało kilku zębów i w śmiechu tym była ohydnie brzydką, zrujnowana już, ze skórą przyschłą do kości. Jory, którego widziała po raz pierwszy, musiał ją tentować, z tą świeżością tłustego kurczaka, z wielkim różowawym nosem, tak obiecującym. Krążyła koło niego, trącała go łokciem, wreszcie, chcąc go podrażnić prawdopodobnie, usiadła nagle na kolanach rzeźbiarza z zaniedbaniem dziewczyny.
— Nie, daj pokój, powiedział tenże wstając. Mam zajęcie... Nieprawdaż, słuchajcie, wszakże czekają na nas?
Mrugnął powiekami, spragniony jakiej porządnej włóczęgi. Wszyscy odpowiedzieli, że czekano na nich i dopomogli mu okrywać rozpoczęty posąg starem płótnem, zmaczanem w cebrzyku.
Matylda jednak z miną uległą choć zrozpaczoną, nie odchodziła. Stała zmieniając wciąż tylko miejsce, ilekroć ją potrącono; kiedy tymczasem Chaine, który już nie pracował, wlepiał w nią wielkie swe oczy ponad płótnem pełen żarłocznej żądzy bojaźliwego. Dotychczas wciąż nic nie mówił. Ale kiedy Mahoudeau wychodził wreszcie z trzema towarzyszami, zdecydował się i przemówił głosem głuchym i niewyraźnym od długiego milczenia:
— Powrócisz?
— Bardzo późno. Jedz tu i śpij... Do widzenia.
I Chaine pozostał sam z Matyldą w wilgotnym sklepie pośród stosu gipsu i kałuż wody w ja snem dziennem świetle zamazanych szyb wystawowych, oświetlających rażąco ten kąt nędzy źle utrzymany.
Na ulicy Klaudyusz i Mahoudeau poszli przodem, za nimi zaś postępowali dwaj inni; i Jory oburzył się, kiedy Sandoz zaczął żartować z siego, utrzymując że zrobił konkietę Matyldy.
— A! nie, ona jest okropna, mogłaby być matką nas wszystkich. To dopiero obrzydliwa stara suka, której już brak kłów nawet!... A potem jeszcze zatruwa powietrze apteką.
Ta przesada rozśmieszyła Sandoza. Wzruszył ramionami.
— Dajże pokój, tyś nie taki wybredny, bierzesz nie lepsze wcale.
— Ja! gdzież to?... A czy wiesz, że tam z a naszemi plecami, ona skoczyła na Chaine’a. A! świnie, teraz raczą się tam razem!
Nagle Mahoudeau, który zdawał się zupełnie zatopionym w jakiejś poważnej z Klaudyuszem dyspucie, odwrócił się żywo, w trakcie rozpoczętego zdania, aby powiedzieć:
— Bo ja kpię sobie z tego! co mnie to obchodzi!
Kończył dalej przerwane zdanie do towarzysza; a o dziesięć kroków dalej ponownie rzucił przez ramię:
— A potem Chaine na to za głupi!
Nie mówiono już o tem. Wszyscy czterej poszli wzdłuż bulwaru Inwalidów, zajmując niemal całą jego szerokość. Zwykle tak bywało, gromadka zwiększana po trochu towarzyszami przyczepiającymi się po drodze, zamieniała się w pochód hordy idącej na wojnę. Zuchy te, piękne młodością lat dwudziestu, brały w posiadanie bruk wielkiego miasta. Ilekroć znaleźli się razem, zdało się, że ich poprzedzała wojennych trąb muzyka, chwytali Paryż cały jedną dłonią i wkładali go spokojnie do swych kieszeni. Nikt nie wątpił już o zwycięztwie, przeprowadzali stare, zużyte swe obuwie i zniszczone paltoty z miną jutrzejszych tryumfatorów, gardząc wszystką swą wiedzą, boć przecie wystarczało im, wedle własnych pojęć, chcieć aby zostać panami całego tego zbytku, pośród którego przechodzili. A do tego nie dochodziło się bez niezmiernej pogardy dla tego wszystkiego, co nie było ich sztuką, bez pogardy dla majątku, pogardy dla świata, pogardy dla polityki przedewszystkiem. Po co te wszystkie obrzydliwości? Wszystko to tylko zepsucie! Wyniosła jakaś pyszna unosiła ich niesprawiedliwość, własnowolna ignorancya wszelkich konieczności życia społecznego, szalone marzenie, by prócz artystów nic więcej nie było na ziemi. Chwilami była to głupota, zaślepienie, ale ta właśnie namiętność czyniła ich tak odważnymi i tak silnymi.
Klaudyusz ożywił się. Wracała mu napowrót wiara w tem cieple nadziei razem przez ogół składanych. Z męczarni rannych pozostawało mu zaledwie lekkie jakieś odrętwienie i począł nawet rozprawiać na temat swego obrazu z Sandozem i Mahoudeau, klnąc się, co prawda, że go podrze jutro. Jory, niesłychany krótkowidz, zaglądał starym damom pod kapelusze i rozpływał się w teoryach o produkcyi artystycznej: trzeba było dawać się takim jakim się było, w pierwszym popędzie; on nigdy nie poprawia nic co napisze. I rozprawiając tak wszyscy czterej szli dalej bulwarem, którego wpół opustoszenie, długie szeregi pięknych drzew ciągnące się dwoma sznury w nieskończoność, zdały się stworzonemi jak raz właśnie na arenę dla ich dysput. Ale kiedy dotarli do placu, sprzeczka stała się tak gwałtowną, że zatrzymali się na szerokiej przestrzeni. Klaudyusz w uniesieniu nazwał Jory’ego kretynem: alboż nie lepiej było zniweczyć swoje dzieło niż puszczać je w świat miernem? Tak, to było wstrętnem to poniżanie się nędzną spekulacyą, handlem. Ze swej strony znów Sandoz i Mahoudeau rozprawiali strasznie głośno. Mieszczanie mijający ich, zaniepokojeni, odwracali głowy, wreszcie poczęli się gromadzić dokoła tej grupy młodzieży, tak rozżartej na siebie, która, zdało się, pogryzie się chyba lada chwilę. Potem przechodnie rozeszli się podrażnieni, uwierzywszy, że to chyba farsa, skoro spostrzegli nagle jak od razu najzgodniejszym w świecie chórem wszyscy poczęli się zachwycać nad jakąś mamką jasno ubraną o długich seryzowych wstęgach. A! do licha! co to za ton! ot to zasługiwało na szkic! Zachwyceni przymrużali oczy i szli za mamką alejami, niby nagle przebudzeni dziwiąc się, że zaszli już tak daleko. Zachwycał ich ten plac, ze wszech stron otwarty niebu, na południe tylko ograniczony daleką perspektywą Inwalidów, unosił ich swym spokojem, rozległością; bo tam dostateczną mieli przestrzeń do swoich gestów; oddychali tu pełniej jakoś, oni, co twierdzili, że Paryż jest za ciasnym dla tego, że brak w nim było powietrza dla ambicyi, która rozpierała ich piersi.
— Czy wy zmierzacie gdzie? spytał Sandoz Jory’ego i Mahoudeau.
— Nie, odpowiedział ten ostatni, idziemy z wami... Gdzież wy idziecie?
Klaudyusz z wzrokiem zatopionym gdzieś w dali, szepnął:
— Nie wiem... Ot, tam.
Zwrócili się na quai d’Orsay, doszli aż do mostu Concorde. I przed gmachem Ciała Prawodawczego, malarz podjął znów oburzony:
— Jakiż to pomnik obrzydliwy!
— Przed paru dniami, rzekł Jory, Juliusz Favre miał sławną mowę... Zabił bo też klina, Rouherowi.
Ale trzej inni nie dopuścili, by mówił dalej spór rozpoczął się na nowo. Któż to Juliusz Favre? kto to Rouher! Alboż to istnieje! Idioci, o których nie wspomni nikt w dziesięć lat po ich śmierci! Weszli na most, wzruszali ramionami litośnie. Potem kiedy już byli na placu Zgody, zatrzymali się, umilkli.
— To, oświadczył w końcu Klaudyusz po chwil; ciszy, to wcale nie głupie!
Czwarta była, piękny dzień kończył się złotem spyłkowaniem słońca. Na prawo i lewo ku Magdalenie, ku Ciału Prawodawczemu zanurzały się w głębi szeregi gmachów i odcinały ostro od jasnego nieba; tam znowu piętrzył się ogród Tuileriów okrągłemi wierzchołkami drzew kasztanowych. A między dwoma zielonemi szlakami równoległych alei, ulica Pól Elizejskich biegła w górze, gubiąc się w nieprzejrzanej dali, zakończona kolosalną bramą Tryumfalnego Łuku, rozwierającą się na przestrzeń nieskończoną. Podwójny potok tłumu, rzeka podwójna toczyła się tam żywą falą zaprzęgów, falą ścigającą się powozów, które odblask ścian, iskra odbita od szkieł latarni zdały się bielić pianą. W dole, plac o olbrzymich trotoarach, o szosach szerokich jak jeziora, zapełniał się bezprzestannym napływem, przerzynany we wszystkich kierunkach promiennemi odblaskami kół, zaludniony czarnemi punkcikami ludzkiemi a dwa wodotryski biły strumieniem i rozlewały chłód i świeżość pośród tego gorączkowego życia.
Klaudyusz powtarzał drżący:
— A! tak, tego nam potrzeba... To nasze. Dość sięgnąć po to.
Wszyscy się roznamiętniali, otwierali oczy szerokie żądzą, dłonie paliły ich potrzebą posiadania. Czyż to nie chwała wiała z wyżyn tej wielkiej alei na całe miasto? Tu był skoncentrowany Paryż a oni go pragnęli, oni chcieli go posiąść.
— I cóż! weźmiemy go, potwierdził Sandoz z uporną swą miną.
— Bądź co bądź! zawtórowali Mahoudeau i Jory.
Puścili się znowu w dalszą drogę i włóczyli jeszcze; zaszli po za Magdalenę, minęli ulicę Tronchet. Wreszcie stanęli na placu Hawru, kiedy Sandoz zawołał:
— Ależ to idziemy do Baudequina?
Reszta zadziwiła się. Patrzcież szli do Baudequina.
— Co to za. dzień dziś? spytał Klaudyusz. Co? czwartek... Fagerolles i Gagnière muszą tam być w takim razie... Chodźmy do Baudequina.
I zapuścili się w ulicę Amsterdamską. Przebiegli wzdłuż Paryż, była to jedna z ulubionych ich przechadzek; mieli jednak i inne marszruty, czasami przebiegali z jednego końca na drugi nadbrzeża, lub też kawał porządny fortyfikacyj, od bramy Świętego Jakóba, albo wreszcie dochodzili do krańca Père-La-Chaise, poczem jeszcze włóczyli się po bulwarach zewnętrznych. Przebiegali ulice, place, zaułki, przepędzali dnie całe na takiej włóczędze, pokąd tylko nogi iść mogły jeszcze, jak gdyby chcieli zdobywać dzielnice jedne po drugich, rzucając hałaśliwe swe teorye frontonom domów; bruk zdawał się ich własnością, cały bruk deptany ich podeszwami, ten stary grunt wieczystego boju, zkąd wydobywało się upojenie dziwne, które rozmarzało ich naprzekór znużeniu.
Kawiarnia Baudequina położona była przy bulwarze Batignolskim, na rogu ulicy Darcet. Niewiadomo, dla czego cała banda obrała ją sobie za miejsce schadzek, jakkolwiek jeden tylko Gagnière zamieszkiwał w tej dzielnicy. Zbierali się tam regularnie co niedziela wieczorem; potem, we czwartki około piątej, ci, którzy byli wolni przyjęli zwyczaj zachodzenia tam na chwilę. Tego dnia, w tak pięknem słońcu, stoliki na zewnątrz wystawione pod markizą, zajęte były wszystkie podwójnym rzędem gości, zalegających trotoar. Ale oni mieli dziwny wstręt do tego potrącania się łokciami, do tej publicznej wystawy; i popychając tu i owdzie zebranych, weszli do sali pustej i chłodnej.
— Patrzcież! Fagerolles jest sam! zawołał Klaudyusz.
Doszli do zwykłego, uprzywilejowanego ich stołu, w głębi, po lewej ręce i uścisnęli kolejno dłoń młodego chłopca, szczupłego i bladego, którego twarz dziewczęcą raczej niż męzką rozświecała para szarych, o jakiejś drwiącej serdeczności oczu; przez które przemykały stalowe połyski.
Wszyscy zasiedli, zamówiono piwo i malarz podjął:
— Wiesz, że dzisiaj poszedłem poszukać cię u ojca... Przyjął mnie ładnie!
Fagerolles, który przybierał układ zawadyaki i fanfarona, uderzył się po udach.
— A! nudzi mnie, ten stary!... Wyniosłem się dziś rano po scence. Chciałoby mu się, żebym mu rysował wzory do tych świństw cynkowych! Toć już dość tego cynku w szkole.
Ta blaga na koszt profesorów zachwyciła towarzyszy. Bawił ich, uwielbiali go za to bezustanne tchórzostwo, objawiające się pochlebstwem i dwulicowością tak łobuzowskie przytem lecz naturalne, że mu je wybaczano. Niepokojący jego uśmiech przechodził od jednego do drugiego, a równocześnie długie, smukłe palce, zręczności już wrodzonej, szkicowały na stoliku jakieś skomplikowane sceny rozlanem piwem. Miał on dziwną łatwość sztuki, rękę, której wszystko udać się musiało.
— A Gagnière, spytał Mahoudeau, nie widziałeś go?
— Nie, od godziny już tu jestem.
Ale Jory, milczący dotąd, trącił łokciem Sandoza, ukazując mu głową dziewczynę, siedzącą ze swoim panem u jednego stolika w głębi sali. Zresztą było zupełnie pusto i prócz tych dwojga było jeszcze dwóch innych tylko gości, dwóch sierżantów, grających w karty. Było to prawie dziecko jeszcze, jeden z tych dzieciuchów paryskich, które w dziewiętnastu latach zachowują jeszcze chudość niedojrzałego owocu. Rzekłbyś, piesek ufryzowany; deszcz drobnych krótkich blond włosków ponad delikatnie zakrojonym noskiem, szerokie śmiejące usta pośród różowej mordki. Przeglądała dziennik illustrowany, kiedy tymczasem jegomość poważnie zapijał maderę; a z ponad dziennika rzucała wesołe spojrzenia co chwila w stronę gromadki młodzieży.
— Co? ładna! szepnął Jory, który się zapalał. Na kogo też u diabła tak oczekuje?... Patrzy na mnie.
Nagle Fagerolles zainterweniował.
— E! proszę cię, bez żartów, ona jest moją! Czy ty wyobrażasz sobie, że siedzę tu godzinę po to tylko, by na was czekać!
Inni zaśmiali się. I zniżając głos, począł im opowiadać o Irmie Bécot. Tak jest, miał ją przypadkiem, raz jeden tylko. O! jakaż to zabawna mała! Znał całe jej dzieje, była córką korzennego kupca z ulicy Montargueil. Bardzo wykształcona zresztą, świadoma ortografii, aż do szesnastego roku bowiem uczęszczała do sąsiedniej szkoły. Odrabiała lekcye między dwoma workami soczewicy a kończyła edukacyę nie gdzie indziej jak na ulicy, żyjąc na trotoarze pośród bójek ulicznych, ucząc się życia z bezustannych plotek bezczepkowych kucharek, które wywłóczyły i rozbierały do naga wszystkie obrzydliwości dzielnicy przez ten czas, kiedy im odważano ser za pięć susów. Kiedy matka jej umarła, papa Bécot począł wchodzić w czulsze stosunki ze swemi służącemi, wielce rozsądnie, aby uniknąć latania po za domem; ale to mu dodało gustu do kobiet, trzeba mu było innych i niezadługo rzucił się w takie psie wesele, że zwolna cały sklep korzenny począł wędrować tą drogą: leguminy, słoje, szuflady z cukierkami. Irma chodziła jeszcze do szkoły, kiedy jednego dnia zamykając sklep, chłopak sklepowy rzucił ją na poprzek koszyka fig. W pół roku później dom cały był już zjedzony, ojciec umierał z apopleksyi, ona zaś schroniła się do jakiejś biednej ciotki, która ją biła; oczywista rzecz więc, że uciekła ztamtąd z jakimś młodym człowiekiem z przeciwka, powracając tam wprawdzie po trzykroć na to, aby ulotnić się już na dobre pewnego pięknego poranku i używać wszystkich balików na Montmartre i Batignolach.
— Upadek! pomruknął Klaudyusz pogardliwym tonem.
Naraz, ponieważ jegomość jej podniósł się i wychodził szepnąwszy jej coś poprzednio do ucha, Irma Bécot patrzała jak znikał; potem z gwałtownością wymykającego się ucznia, podbiegła siadając na kolanach Fagerolles’a.
— Co? jak myślisz, czy on bardzo kuty!... Pocałuj mnie prędko, bo zaraz powróci.
Pocałowała go w same usta, napiła się z jego szklanki, i oddawała się innym równocześnie, śmiejąc się do nich w sposób zachęcający, bo miała szczególną namiętność do artystów, żałując zawsze, że nie są dość bogaci, aby módz dla siebie samych utrzymywać kobiety.
Zwłaszcza też Jory zdawał się zajmować ją przedewszystkiem, podrażniony, wlepiający w nią rozżarzone oczy. Ponieważ palił, wyrwała mu papierosa z ust i pociągnęła sama; nie przerywając ani na chwilę swej paplaniny ulicznej sroki.
— Wyście wszyscy malarze, a! to zabawne!... A ci trzej tam dla czego mają takie nadąsane miny? Pochichoczcież się trochę, bo was połechczę, ja! zobaczycie!
W istocie Sandoz, Klaudyusz i Mahoudeau pomięszani, przypatrywali jej się dziwnie poważnie. Ale ona siedziała z uchem wytężonem, dosłyszała, że towarzysz jej powraca i rzuciła żywo tylko w twarz Fagerolles’owi:
— Wiesz, jutro wieczorem, jeśli chcesz. Przyjdź po mnie do piwiarni Bréda.
Potem włożywszy wilgotnego jeszcze papierosa napowrót w usta Jory’ego, poskoczyła wielkiemi krokami z rękoma w powietrzu z niesłychanie komicznym grymasem; a kiedy towarzysz jej powrócił z miną poważną, nieco blady, zastał ją nieruchomie siedzącą, z oczyma utkwionemi w tej samej rycinie ilustracyi. Scena ta odbyła się tak nagle, galopem takiego zabawnego komizmu, że dwaj sierżanci, jacyś poczciwcy widocznie, napowrót poczęli rzucać karty, pękając ze śmiechu.
Zresztą Irma zdobyła sobie ich wszystkich. Sandoz oświadczył, że jej nazwisko Bécot doskonale nadaje się do powieści. Klaudyusz pytał, czy nie zechciałaby mu pozować do studyum; Mahoudeau zaś widział ją już w statuetce „gamena“, która z pewnością znalazłaby nabywcę. Niezadługo odeszła, posyłając końcem paluszka, po za plecami jegomości pocałunki do całego stołu, grad pocałunków, który do reszty rozpłomienił Jory’ego. Ale Fagerolles nie chciał pożyczyć jej jeszcze, bezwiednie rad niezmiernie, że w niej odnalazł dziecko tegoż samego co on trotoaru, połechtany tem blagującem zepsuciem bruku, które było i jego właściwością.
Piąta była, cała gromadka kazała sobie raz jeszcze podać piwa. Zwykli goście dzielnicy zalegli sąsiednie stoliki a ci mieszczuchy rzucali ku kącikowi artystów z ukosa spojrzenia, w których pogarda mięszała się z pewnym niepokojem. Znano ich dobrze, poczęła się tworzyć o nich legenda. Oni tymczasem rozmawiali o najgłupszych w świecie rzeczach, o gorącu tego dnia, o tem jak trudno jest znaleźć miejsce w omnibusie z Odeonu, o od kryciu pewnego kupca win, u którego można było zjeść prawdziwego mięsa. Jeden z nich chciał rozpocząć rozprawę o partyi jakichś nędznych obrazów, które umieszczono w Muzeum Luksemburskiem, ale wszyscy byli tego samego zdania; płótna nie warte były ram. I nie mówili już, palili tylko, zamieniając zrzadka słowa i uśmiechy porozumienia.
— A, powiedzcież, zapytał wreszcie Klaudyusz, czy my czekamy na Gagnièra?
Zaprotestowano. Gagnière był nieznośny a zresztą on się zjawi skoro poczuje zapach zupy.
— To wynośmyż się, przemówił Sandoz. Jest tam baranina na dzisiejszy wieczór, starajmyż się stawić na czas oznaczony.
Każdy zapłacił za siebie i wyszli wszyscy. To zrobiło wrażenie w całej kawiarni. Młodzi ludzie, malarze bez wątpienia, szeptano pokazując sobie Klaudyusza, jak gdyby zobaczono przechodzącego jakiegoś przywódzcę klanu dzikich co najmniej. To słynny artykuł Jory’ego sprawił pożądany efekt, publiczność stawała się wspólniczką i sama miała stworzyć szkołę „wolnego nieba“, z której gromadka artystów żartowała sobie jeszcze. I tak jak mówili to żartem, kawiarnia Baudequina nie domyślała się nawet jaki ją spotkał zaszczyt w dniu, w którym obrali ją sobie na kolebkę rewolucyi.
Na bulwarach było ich pięciu. Fagerolles przyłączył się do gromadki i zwolna przeciągali Paryżem ze spokojem zdobywców. Im ich więcej było. tem szerzej zagradzali trotoar, tem więcej unosili na swych podeszwach ciepłego życia bruku. Kiedy minęli ulicę Clichy, poszli ulicą Chaussée-d’Antin i zwrócili się na ulicę Richelieu, przeszli Sekwanę mostem des Arts, aby zelżyć jeszcze Instytut, doszli wreszcie do Luksemburgu, gdzie trójbarwny afisz, reklama gwałtownie ukolorowana jakiegoś zamiejscowego cyrku, wywołała okrzyki ich zachwytu. Wieczór nadchodził, fala przechodniów płynęła wolniej, było to znużone miasto, oczekujące cienia, gotowe oddać się pierwszemu mężczyźnie dość silnemu, by je objął w swe posiadanie.
Na ulicy d’Enfer, kiedy Sandoz wpuścił do siebie czterech swych gości, zniknął ponownie w pokoju matki; pozostał tam przez kilka minut, potem powrócił nic nie mówiąc, z tym rzewnym uśmiechem na twarzy, z którym wychodził ztamtąd zawsze. I niebawem też w ciasnem jego mieszkanku poczęła się straszliwa wrzawa, śmiechy, rozprawy, wykrzyki. On sam przewodniczył dobrym przykładem, dopomagał w posłudze służącej, która unosiła się gorzkiemi wyrazy, bo już było pół do ósmej i baranina jej wyschnie z pewnością. Wszyscy pięciu, siadłszy do stołu, jedli już zupę, zupę cebulową, bardzo dobrą, kiedy ukazał się nowy współbiesiadnik.
— O! Gagnière! zaryczano chórem.
Gagnière mały, nie odznaczający się niczem, z twarzyczką lalkowatą i jakby zdziwioną, której broda okryta meszkiem, nadawała charakter blondyna, zatrzymał się przez chwilę u progu, mrużąc zielone oczy. Pochodził on z Melun i był synem bogatego mieszczanina, który właśnie pozostawił mu był dwa domy; malarstwa zaś uczył się sam w lesie Fontainebleau, malował pejzaże sumienne, jak najlepszej intencyi; ale prawdziwą namiętność jego stanowiła muzyka, istny szał muzyczny, ćwiek mózgowy, który go stawiał na równi z najbardziej rozjątrzonymi z całej tej bandy.
— Może jestem tu zbytecznym? spytał zcicha.
— Nie, nie, chodźże przecie! wołał Sandoz.
Już posługaczka dodawała jedno nakrycie.
— Czyby nie postawić zaraz talerz i dla Dubuche’a? Odezwał się Klaudyusz. Powiedział mi, że przyjdzie może.
Ale poczęto wymyślać na Dubuche’a, który bywał u kobiet z towarzystwa. Jory opowiadał, że spotkał go w powozie z jakąś starą już damą i panną, których parasolki trzymał na kolanach.
— Zkądże wychodzisz, żeś się tak spóźnił? rozpoczął znów Fagerolles, zwracając się do Gagnièra.
Zagadnięty, który zamierzał właśnie pochłonąć pierwszą łyżkę zupy, położył ją na talerzu.
— Byłem na ulicy Lancry, wiesz, gdzie to można posłyszeć salonową muzykę... O! mój drogi, co to za arcydzieło ten Szuman, nie możesz mieć pojęcia! Chwyta cię, to porywa, to tak, jak gdybyś czuł na szyi oddech kobiety. Tak, tak, coś bardziej bezmateryalnego jak pocałunek, owiew oddechu... Słowo honoru, zdaje ci się, że umierasz..
Oczy jego zachodziły łzami, bladł jakby pod tchnieniem zbyt żywej rozkoszy.
— Jedzże zupę, przerwał mu Mahoudeau, opowiesz mi to później.
Podano rybę i kazano przynieść na stół butelkę octu dla podniesienia nieco mdłego smaku rumianego masła. Zajadano z apetytem, kawałki chleba znikały. Zresztą żadnych wymysłów, wino sprzedawane na litry, które goście rozcieńczali mocno wodą, przez dyskrecyę, aby nie narażać gospodarza na wydatki. Powitano właśnie baraninę gremialnym okrzykiem i gospodarz domu zabrał się do rozkrajania jej, kiedy znowu drzwi się otwarły. Ale na ten raz szalone podniosły się protestacye.
— Nie, nie, nikogo więcej!... Za drzwi z dezerterem!
Dubuche zadyszany, bo biegł tu prędko, ogłuszony, że wpadł na takie ryki, wysuwał wielką swą twarz bladą, bąkając wymówki.
— Słowo wam daję, że to z przyczyny omnibusu,.. Przeczekałem ich pięć na Polach Elizejskich.
— Nie, nie, kłamie!... Niech sobie idzie, nie spróbuje baraniny!... Za drzwi, za drzwi!
Mimo to jednak wszedł koniec końcem i zauważono wówczas, że był bardzo elegancko ubrany, całkowicie czarno w krawacie świeżym, dobrze obuty, obciśnięty z ceremonialną sztywnością mieszczanina zaproszonego na obiad.
— Patrzcie! minęło go zaproszenie, wołał żartobliwie Fagerolles. Czy nie widzicie, że jego panie z towarzystwa pozwoliły mu odejść i że przybiega teraz zjeść naszą baraninę, bo nie wie już gdzieby iść.
Zaczerwienił się i wybąknął.
— O! co za przypuszczenie! jacyście złośliwi. Nakoniec, dajcież mi pokój!
Sandoz i Klaudyusz siedzący obok siebie, uśmiechali się i pierwszy przywołał Dubuche’a skinieniem:
— Połóż sobie sam nakrycie, weź szklankę i talerz i siadaj tu między nami... Dadzą ci spokój.
Ale przez cały czas jedzenia baraniny żarty trwały dalej. On sam, kiedy kucharka znalazła dla niego jeszcze talerz zupy i dzwonko ryby, dopomagał drwić z siebie, poddając się z humorem prześladowaniu. Udawał, że jest zgłodniały, zmiatał łapczywie z talerza i opowiadał im historyę o matce, która mu odmówiła córki dla tego, że jest architektem. Tym sposobem koniec obiadu stał się wielce hałaśliwym, wszyscy mówili naraz. Kawałek sera brie, jedyny deser, znalazł ogromne powodzenie. Nie zostawiono z niego ani okrucha, chleba omal nie zabrakło. Potem, ponieważ wina rzeczywiście okazało się zamało, każdy napił się po lampce czystej wody, klaskając językiem pośród wielkich śmiechów. I z twarzą rozpromienioną, z zaokrąglonym brzuchem, z tym błogostanem ludzi, którzy zjedli najwytworniejszy obiad, przeszli do sypialnego pokoju. Takiemi przyjemnemi były już zwykle wieczorki u Sandoza, Nawet w czasach biedy, miał on zawsze rosół i sztukę mięsa do podzielenia się nią z kolegami. Zachwycało go to, że byli tak gromadą wszyscy przyjaciele, żyjący jedną myślą. Jakkolwiek był w tym samym wieku co oni, żywił dla nich jakieś ojcowskie uczucie, jakąś dobroduszność szczęśliwą, która go przejmowała ilekroć widział ich u siebie, otaczających go, ręka w rękę, upojonych nadzieją. Ponieważ miał tylko jeden pokój, sypialnia jego stała dla nich otworem, a że brakło w niej krzeseł, dwóch lub trzech zawsze musiało zasiąść na łóżku. W gorące te letnie wieczory, okno było na oścież w niej otwarte i szeroki strumień powietrza wpływał do pokoju a na tle jasnego nieba nocy, zarysowywały się czarne kontury domów i dominujących ponad niemi wieży świętego Jakóba i drzew ogrodu Głuchoniemych. W dniach bogactwa bywało tam i piwo. Każdy przynosił z sobą swój tytuń, pokoik niebawem zapełniał się dymem, w końcu rozmawiano nie widząc się wzajem, późno w noc, pośród smętnej ciszy tej odległej dzielnicy.
Tego dnia, o dziewiątej, posługaczka przyszła powiedzieć:
— Panie, skończyłam wszystko, czy mogę sobie odejść?
— Tak, idźcie spać... Wodę zostawiliście przy ogniu, nieprawdaż? Ja sam zrobię już herbaty.
Sandoz wstał. Zniknął za posługaczką i nie powrócił aż po upływie kwadransa. Z pewnością poszedł uścisnąć matkę, której sam co wieczór zaścielał łóżko, zanim się położyła.
Ale gwar głosów już się podnosił coraz większy. Fagerolles opowiadał jakąś historyjkę.
— Tak, mój stary, w szkole to oni poprawiają nawet modele... Któregoś tu dnia, Mazel podchodzi do mnie i mówi: „te dwa uda nie są dość prostopadłe“. Wtedy mówię mu: „Zobacz pan sam, że takie ma właśnie“. Była to ta mała Flora Beauchamp, wiesz. A on mi powiada rozwścieczony: „Jeżeli tak ma, to błędne“.
Zaczęto się kłaść ze śmiechu, zwłaszcza Klaudyusz, któremu Fagerolles opowiadał tę historyjkę, aby mu się przypodobać. Od pewnego czasu ulegał on jego wpływowi, zachowując wszakże wrodzoną łatwość w wykonaniu; a jakkolwiek malował mimowoli ze zręcznością eskamotera, mówił wyłącznie tylko o malowaniu podstawnem, o nakładaniu mocnem farb, o wyłącznem naśladownictwie natury, chwytanej żywcem na płótno, pełnej ruchu, takiej, jaką była rzeczywiście; co nie przeszkadzało mu znów gdzieindziej wyśmiewać hołdowników szkoły „wolnego nieba“, których oskarżał o to, że zamazywali swe studya warząchwią.
Dubuche, który się nie śmiał, urażony w swej uczciwości, ośmielił się odpowiedzieć:
— Dla czegóż więc zostajesz w szkole, jeśli uważasz, że cię tam ogłupiają? To wielce proste, odchodzi się... O! ja wiem, że wyście wszyscy przeciw mnie, dla tego, że ja bronię szkoły. Widzicie, moje zdanie jest takiem, że kiedy kto chce się jąć jakiegoś rzemiosła, nieźle jest, by się go naprzód nauczył.
Podniosły się dzikie krzyki i trzeba było całej władzy, jaką nad nimi miał Klaudyusz, by posłuchano tego, co mówił.
— On ma słuszność, trzeba się uczyć swego rzemiosła. Tylko bynajmniej nie jest dobrze uczyć się go pod rygorem profesorów, którzy ci gwałtem narzucają swój sposób zapatrywania, swoje formułki... Ten Mazel, jakiż to idiota! żeby powiedzieć, że uda Flory Beauchamp nie są prawidłowe! I to uda tak zdumiewające, co? Znasz je, uda, które odsłaniają ją całą do głębi, tę zapalczywą rozpustnicę!
Rozparł się na łóżku, gdzie siedział i z oczyma utkwionemi w sufit, mówił głosem pełnym zapału:
— A! życie, życie! czuć je i oddawać w całym jego realizmie, kochać je dla niego samego, widzieć w niem jedyne piękno rzeczywiste, wiekuiste a zmienne, nie mieć głupiej ochoty upiększania go kastrowaniem, zrozumieć, że owe mniemane brzydoty są tylko wybrykiem charakteru, jedną odmianą ogólnego obrazu i dać temu życie, to jest jedyny sposób stania się Bogiem!
Wiara mu powracała, to przechadzka po przez Paryż pobudziła go, wróciła mu namiętność żywego ciała. Słuchano go w milczeniu. Wyciągnął w szale ręce, potem uspokoił się.
— Mój Boże! każdy ma swoje poglądy; ale co najgłupsze, to to, że oni są jeszcze większymi nietolerantami niż my, ci w Instytucie... Komisya sędziów w Salonie do nich należy, pewien jestem że ten idiota Mazel odrzuci mój obraz.
I na ten temat wszyscy poczęli złorzeczyć, kwestya ta komisyi sędziów bowiem była wiecznym przedmiotem ich gniewu. Domagano się reform, każdy miał w pogotowiu rozwiązanie kwestyi, począwszy od powszechnego głosowania, zastosowanego do wyboru jury szeroko liberalnego, aż do całkowitej swobody, Salonu wolnego, dostępnego dla wszystkich wystawców.
Przed okno otwarte, podczas gdy rozprawiali inni, Gagnière pociągnął rzeźbiarza Mahoudeau i szeptał zamierającym głosem z oczyma utkwionemi w dalekich cieniach nocy.
— Ol to nic, widzisz, cztery takty, ledwie rzucone wrażenie. Ale co tam w nich jest!... Dla mnie naprzód uciekający gdzieś krajobraz, skraj smętnej drogi z cieniem drzewa, którego nie widać; a potem przesuwa się kobieta, profil zaledwie; potem odchodzi i nie spotyka się jej już nigdy, nigdy więcej...
W tej chwili Fagerolles krzyknął:
— Powiedzno, Gagnière, co ty posyłasz tego roku do Salonu?
Nie posłyszał, mówił wciąż dalej w ekstazie:
— W Szumanie jest wszystko, to nieskończoność... A ten Wagner, którego wygwizdali tej niedzieli!...
Ale nowe wołanie Fagerolles’a wyrwało go z zamyślenia.
— Co? co? co poślę do Salonu?... Mały pejzażyk może, zakątek Sekwany. To tak trudno, trzeba przedewszystkiem, abym był sam zadowolniony.
Nagle stał się bojaźliwym i niespokojnym. Artystyczne jego skrupuły częstokroć zatrzymywały go po całych miesiącach nad płótnem wielkości dłoni. Za przykładem pejzażystów francuzkich, tych mistrzów, którzy pierwsi zdobyli naturę, zajmował się dokładnem pochwyceniem tonu, ścisłą obserwacyą, jak teoretyk, któremu w końcu sumienność odejmowała lekkość ręki.
— Ja, rzekł Mahoudeau, cieszę się naprzód myślą, jak będą krzywo patrzyć na moją kobiecinę.
Klaudyusz wzruszył ramionami.
— O! twoje dzieło przyjętem zostanie z pewnością: rzeźbiarze mają daleko szersze poglądy od malarzy. A zresztą ty doskonale znasz swoją sztukę, masz w palcach coś, co się podoba... Ta twoja robotnica od winobrania ma pełno bardzo ładnych rzeczy.
Ten kompliment nastroił bardzo poważnie rzeźbiarza, pozował on bowiem na siłę, nie znał siebie i pogardzał wdziękiem, wdziękiem nieprzepartym, który bądź co bądź wyrastał z pod jego grubych palców robotnika jak kwiat, który upornie wyrasta na skalistym gruncie, gdzie go posiał powiew wiatru.
Fagerolles, bardzo przebiegły, nie wystawiał nic z obawy by nie wywołać niezadowolnienia swych nauczycieli a tłómaczył to, wyśmiewając Salon, który nazywał bazarem zapowietrzonym, w którym dobre malarstwo tonęło zupełnie wśród masy nędzot! W tajemnicy marzył o nagrodzie Rzymskiej, którą wykpiwał zresztą tak samo jak wszystko inne.
Jory wszakże wystąpił na środek pokoju ze szklanką piwa w ręku. I popijając drobnemi łykami, oświadczył:
— Przyznam wreszcie, że mnie nudzi całe to jury!... Powiedzcie, czy chcecie żebym je zburzył? Od przyszłego numeru zaczynam bombardowanie. Dacie mi wskazówki, nieprawdaż? i obalimy tę komisyę sędziów całą z gruntu... To będzie ciekawe.
Klaudyusz zapalił się do reszty, entuzyazm był powszechny. Tak, tak, trzeba było rozpocząć walkę! Wszyscy gotowi byli do niej, wszyscy zwarli się w ciaśniejszy szereg ściśnięci gromadniej, by się czuć bliższymi, mocniejszymi i iść w ogień razem. Młodość ich fermentowała i nie było ani jednego w tej chwili, któryby dla siebie chciał zachować swą cząstkę chwały, bo nic nie rozdzielało ich jeszcze, ani głębokie różnice, których nie domyślali się dotąd, ani też współzawodnictwa, które miały ich poróżnić kiedyś w przyszłości. Powodzenie jednego nie byłoż powodzeniem innych! Pełno w nich było poświęcenia, powtarzali sen wiekuisty zformowania się w jeden legion potężny na zdobycie świata, przyrzekając sobie, że każdy sił dołoży, że jeden popychać będzie drugiego, że cała falanga przybyć musi razem na jednakie w świecie stanowisko. Już Klaudyusz, jednozgodnie uznany za przywódcę, dzwonił na zwycięztwo, rozdzielał wieńce w takiej lirycznej obfitości, że się niemal zapomniał. Fagerolles sam nawet, mimo swej blagi paryżanina, wierzył w potrzebę zespolenia się w armię; kiedy tymczasem Jory źle jeszcze otarty z prowincyonalnych nawyknień a przytem z grubym apetytem, wylewał się w koleżeństwie utylitarnem, chwytając w lot frazesy, przyspasabiając tam na gruncie zaraz artykuły, które miały pchnąć naprzód całą gromadkę a jego dać poznać światu. Mahoudeau przesadzał swą brutalność umyślną, zaciskał konwulsyjnie ręce niby cyklop, którego pięści miały wstrząsnąć całym światem; Gagnière, zemdlony, niby oswobodzony z szaroty swego malarstwa, rozbierał to wrażenie aż do krańcowego zaniku inteligencyi; Dubuche zaś, którego głębokie przeświadczenie zaciężyło na ogólnej szali, rzucał tylko od chwili do chwili pojedyncze słowa, ale to słowa podobne do razów maczugi, pośród trudności. Sandoz wówczas śmiejący, uszczęśliwiony tem, że ich widzi tak zjednoczonymi, otwierał nową butelkę piwa. Byłby z ochotą wypróżnił rów cały — wołał:
— Cóż? doszliśmy do tego, nie puszczajmyż już teraz... Niema nic lepszego, jak porozumieć się, kiedy człowiek tyle przecież ma w duszy i niech piorun zatrzaśnie tych wszystkich głupców Ale w tej chwili odgłos dzwonka wprawił go w zdumienie. Pośród nagłej ciszy innych, dodał:
— O dziesiątej! któż to u diabła być może?
Pobiegł otworzyć i posłyszano jak witał przy byłego radosnym okrzykiem. I powracał już otwierając drzwi na oścież, wołając:
— A, jak to ładnie lubić nas cokolwiek i zejść tak znienacka!... Bongrand, panowie!
Wielki malarz, którego gospodarz domu anonsował z taką poufałością pełną poszanowania, postąpił naprzód z wyciągniętemi rękoma. Wszyscy powstali co żywo, przejęci, szczęśliwi tym uściskiem dłoni tak szerokiej i tak kordyalnej. Był to barczysty, tęgi mężczyzna, lat czterdziestu jeden, o twarzy zmęczonej pod długiemi siwemi włosy. Wszedł był właśnie do Instytutu i skromny alpagowy jego żakiet zdobiła w dziurce od guzika rozeta oficera legii honorowej. Ale sympatyzował z młodzieżą, najulubieńszą jego zabawą było wpaść tam pośród nich, od czasu do czasu wypalić fajeczkę w gronie tych debiutantów, których ogień go rozgrzewał.
— Idę przyrządzić herbaty, wołał Sandoz.
A kiedy powrócił z kuchni z herbatnikiem i filiżankami, znalazł Bongranda już zainstalowanego; siedział okrakiem na krześle, palił z krótkiej swej glinianej fajeczki pośród wrzawy, która się wszczęła na nowo. Bongrand sam mówił głosem grzmiącym; wnuk fermera, syn mieszczanina z krwi chłopskiej ale uszlachetnionej, udelikatnionej przez matkę, artystyczną bardzo. Był bogaty, nie potrzebował sprzedawać płócien i zachował upodobania i sądy artystycznej cyganeryi.
— Ich jury! a! wolałbym zdechnąć niż należeć do tej ich komisyi! mówił z gwałtowną gestykulacyą. Albożem ja kat, żebym wyrzucał za drzwi biedaków, którzy częstokroć zmuszeni są zarabiać na kawałek chleba?
— Jednakże, zauważył Klaudyusz, mógłbyś nam pan tam oddać niemałą przysługę, broniąc naszych obrazów.
— Ja, dajcież pokój! jabym was skompromitował... Ja za nic się liczę, ja jestem niczem.
Rozległ się szmer protestacyi. Fagerolles rzucił głosem krzykliwym:
— Ależ jeśli twórca „Wesela wiejskiego“ nie liczy się za nic!
Ale Bongrand uniósł się, powstał, krew mu nabiegła do twarzy.
— Dacie wy mi spokój, co! z tem „weselem“. Już mnie zaczyna diablo nudzić to wesele, uprzedzam was... Doprawdy staje się ono dla mnie zmorą, odkąd je umieszczono w muzeum Luksemburskiem.
Owo wesele wiejskie pozostawało dotychczas jego arcydziełem: orszak weselny rozsypany w nieładzie pośród pól zboża, wieśniacy studyowani z bliska i nadzwyczaj prawdziwi, którzy mimo to mieli zakrój epiczny bohaterów Homerowskich. Od obrazu tego datował się pewien zwrot w malarstwie, przyniósł on bowiem nową formułę. W związku z wielkim Delacroix i paralelnie do Courbeta, był to romantyzm miarkowany logiką, z większą dokładnością w obserwacyi, większą doskonałością w układzie, aczkolwiek naturze tu jeszcze nie zajrzano oko w oko. Cała młoda sztuka wszakże powoływała się na ten obraz.
— Nic piękniejszego, mówił Klaudyusz, jak dwie pierwsze grupy, skrzypek, potem panna młoda ze starym wieśniakiem.
— A taż wysoka wieśniaczka, dodał Mahoudeau, ta co to odwraca się i przywołuje gestem!... Miałem ochotę wziąć ją do posągu.
— A ten powiew wiatru po polach zbóż, ciągnął dalej Gagnière, a te dwie śliczne sylwetki dziewczyny i chłopaka, co się potrącają gdzieś bardzo już w dali!
Bongrand słuchał zażenowany, z uśmiechem bolesnym; a ponieważ Fagerolles zapytał go co robi w tej chwili, odpowiedział wzruszając ramionami:
— Boże mój! nic, drobiazgi... Nic nie wystawię, chciałbym znaleźć jakiś dobry pomysł.... A! jacyście wy szczęśliwi, że jesteście jeszcze U stóp góry! Człowiek ma takie dobre nogi, takim jest odważnym, kiedy chodzi o wdarcie się na wierzchołek! A potem kiedy się tam raz już stanie, wszystko przepadło! Rozpoczyna się nuda, udręczenie! Istna tortura i chęci i usiłowania ponawiające się bezprzestannie, w obawie abyś nie zszedł za prędko ztamtąd!... Słowo daję! wolałoby się być w dole jeszcze, aby przed sobą mieć wszystko do zrobienia... Śmiejcie się, zobaczycie, zobaczycie to kiedyś!
Gromadka cała śmiała się w istocie, sądząc, że to paradoks, że to pozowanie sławnego człowieka, dla którego w duszy zresztą znajdowała wymówkę. Alboż najwyższą radością nie było, jak on być czczonym powszechnie nazwiskiem mistrza? Oburącz oparty o poręcz krzesła, słuchał ich, milczący, pociągając z fajeczki zwolna obłoczki dymu.
Dubuche tymczasem, który miał przymioty gospodarskie, dopomagał Sandozowi w nalewaniu herbaty. I zgiełk rozpoczął się na nowo. Fagerolles opowiadał nieoszacowaną dykteryjkę o papie Malgras i kuzynce jego żony, której pożyczał, ilekroć tylko kto obiecał mu z niej zrobić szkic. Potem rozmowa zeszła na modele. Mahoudeau wyrzekał, że dziś tak trudno o brzuch piękny; niepodobna dostać dziewczyny z czystym brzuchem. Ale nagle głosy podniosły się jeszcze, winszowano Gagnièrowi z powodu amatora, którego poznał na muzyce w Palais Royal, drobnego kapitalisty, maniaka, którego jedynym wybrykiem było nabywanie obrazów. Śmiejąc się inni, prosili o jego adres. Oplwano wszystkich kupców, tych brudnych łajdaków, którzy obdzierali i na głód skazywali artystów; i istotnie smutnem to było, że amator strzegł się artysty do tego stopnia, że koniecznie potrzebował pośrednika w nabyciu dzieła sztuki w tym celu, aby otrzymać rabat. Ta kwestya chleba rozjątrzyła ich jeszcze więcej. Klaudyusz okazywał szlachetną pogardę: było się okradanym, no i cóż! Co to szkodzi, skoro się tylko stworzyło arcydzieło, to choćby nie mieć nic nad wodę do picia i to już dobrze. Jory, zdradziwszy się znowu z swemi niskiemi pragnieniami zysku, wywołał powszechne oburzenie. Za drzwi z dziennikarzem! Stawiano mu surowe zapytania: czy sprzedałby swoje pióro? Czy nie odciąłby sobie raczej ręki, niżby napisał rzecz przeciwną swemu przekonaniu? Zresztą nie słuchano jego odpowiedzi, gorączka wzrastała coraz bardziej, był to teraz piękny ów szał lat dwudziestu, ta pogarda całego świata, jedyna namiętność stworzenia „dzieła“, wyswobodzonego ze wszystkich niedokładności ludzkich, przyświecającego jak słońce. Jakież pragnienie! zaginąć, spłonąć na stosie, któryby rozpalili sami!
Bongrand dotąd nieruchomy, poruszył się nagle z wyrazem cierpienia wobec tej ufności nieograniczonej, tej hałaśliwej radości ataku. Zapomniał stu płócien, które zrobiły go sławnym a myślał tylko o porodzie nowego dzieła, którego szkic pozostawił był właśnie na swych sztalugach. I wyjmując z ust fajeczkę, wyszeptał z oczyma wilgotnemi rozczuleniem:
— O! młodość, młodość! O drugiej po północy Sandoz, który dokazywał prawdziwych cudów, dolał znów gorącej wody do herbatnika. Z zewnątrz, z ulicy nie dobiegał już szmer najmniejszy, cała dzielnica zasypiała snem błogim i ciszę przerywał tylko wrzask rozszalałej gdzieś na dachu kotki. Wszyscy gawędzili bezładnie, upojeni słowami, z zachrypłemi od krzyku gardły, z palącemi oczyma; a kiedy wreszcie zdecydowali się odejść, gospodarz wziął lampę, poświecił im przez poręcz schodów, mówiąc bardzo cicho:
— Schodźcie po cichu, moja matka śpi.
Schodzono ściszonemi kroki po schodach i kroki te coraz bardziej słabły, milkły i niebawem dom cały zapadł napowrót w wielką swą ciszę.
Czwarta biła Klaudyusz, który towarzyszył Bongrandowi, rozmawiał wciąż idąc poprzez opustoszałe ulice. Nie chciał kłaść się, czekał słońca z zaciekłą niecierpliwością, aby napowrót zabrać się do swego obrazu. Tym razem pewien był, że stworzy arcydzieło, zapalony tym pięknym dniem koleżeństwa, z głową obolałą, brzemienną światem. Nakoniec odnalazł malarstwo, widział się powracającym do pracowni, jak się powraca do ukochanej kobiety, z sercem bijącem przyspieszonem tętnem, zrozpaczony teraz tą jednodniową nieobecnością, która mu się wydała zaniedbaniem bez końca; i szedł wprost do płótna i w jednem posiedzeniu urzeczywistniał swe marzenie. Ale co dwadzieścia kroków, przy drżącym blasku każdej gazowej latarni, Bongrand go przytrzymywał za guzik paltota, powtarzając mu, że to przeklęte malarstwo to rzemiosło piekielne. To też on, Bongrand, choć go mają za biegłego, nie rozumie z niego nic jeszcze. Przy każdem nowem dziele napowrót jest debiutantem, to doprawdy, można sobie rozbić o mur głowę. Niebo wyjaśniało się, przekupnie dążyć poczynali ku halom. A jeden i drugi wciąż się włóczyli po ulicach, mówiąc każdy dla siebie, bardzo głośno, pod światłem gwiazd bledniejących.




IV.

W sześć tygodni później, Klaudyusz malował pewnego rana, wśród potoku słońca, wpadającego przez szyby okna pracowni. Bezprzestanne deszcze smutkiem powlokły środek sierpnia a odwaga do procy powracała mu wraz z błękitem nieba. Wielki obraz jego nie postępował wcale, kładł w niego przecież milczącemi ranki całą pilność artysty pokonanego a upornego.
Nagle zapukano. Sądził, że to pani Józefowa, odźwierna, która mu przynosi śniadanie; a ponieważ drzwi były zawsze otwarte, zawołał poprostu:
— Proszę!
Drzwi otworzyły się, słychać było lekki szelest, potem ustało wszystko. On dalej malował, nie odwracając nawet głowy. Ale ta drżąca jakaś cisza, ten słaby oddech przyspieszony, zaniepokoiły go w końcu. Spojrzał i zdumiał się dziwnie: u drzwi stała kobieta, ubrana w jasną suknię, z twarzą nawpół przysłoniętą białą woaleczką; nie znał jej, ona zaś trzymała w ręku wiązankę róż, co go do reszty stropiło.
Naraz poznał ją.
— To pani!... A, czyż mogłem myśleć o pani!
Była to Krystyna. Nie mógł powstrzymać tego okrzyku niezbyt uprzejmego, który był okrzykiem najszczerszej prawdy. Naprzód, zajmowało go wspomnienie o niej; potem, w miarę jak dnie uchodziły, kiedy blisko dwu miesięcy nie dawała znaku życia, przeszła dla niego w stan wizyi znikającej i żałowanej, o uroczym profilu, rozpływającym się we mgle zapomnienia, którego nigdy już niema się spotkać w życiu.
— Tak, to ja panie... Chciałam powrócić jeszcze... Pomyślałam sobie, że to źle było nie podziękować panu...
Rumieniła się, bąkała, nie mogąc jakoś słów znaleźć. Prawdopodobnie wchodzenie na schody tak jej dech zatamowało, bo serce biło jej bardzo silnie. Jakto? czyż była niestosowną ta wizyta, wyrozumowana po tak długich debatach, która wreszcie na skutek tych długich rozmyślań wydała jej się całkiem już naturalną? Co najgorsza, że przechodząc nadbrzeżem, kupiła sobie po drodze wiązankę róż, w delikatnej intencyi dania temu chłopakowi dowodu swojej wdzięczności; teraz kwiaty te żenowały ją okropnie. Jak mu je dać? Co on sobie o niej pomyśli? Niestosowność wszystkich tych rzeczy stanęła jej przed oczyma wówczas dopiero, kiedy drzwi otwarła.
Ale Klaudyusz, jeszcze bardziej zmięszany, nagle przerzucił się w drugą ostateczność przesadnej grzeczności. Rzucił paletę, przewracał całą pracownię do góry nogami, by uprzątnąć gdzie jakie krzesło.
— Proszę bardzo, siadaj pani... Doprawdy co to za miła niespodzianka... Jesteś pani zbyt dobrą..
Wtedy, usiadłszy, Krystyna uspokoiła się. Taki był śmieszny, rzucając się jakby stracił zupełnie głowę, odczuła, że i on sam taki jest onieśmielony, taki bojaźliwy, że mimowolnie musiała się uśmiechnąć. I odważnie podała mu róże.
— Patrz pan! to dla tego, abyś nie sądził, że jestem niewdzięczną.
Z początku nic nie powiedział, tylko przypatrywał się jej, przejęty dziwnie. Kiedy jednak spostrzegł, że nie żartuje sobie z niego bynajmniej, uścisnął jej obie ręce tak silnie, że zdało się, chyba je połamie; potem natychmiast włożył róże w dzbanek od wody, powtarzając:
— A! doprawdy, dobry z pani chłopak!... Po raz to pierwszy w życiu mówię ten komplement kobiecie, słowo honoru!
Powrócił i spytał z oczyma utkwionemi w jej oczach:
— Na prawdę, paniś o mnie nie zapomniała?
— Przecież widzisz to pan, odpowiedziała mu ze śmiechem.
— Dla czegóż zatem czekałaś pani całe dwa miesiące?
Zarumieniła się ponownie. Kłamstwo, które popełnić jej przyszło, na chwilę powróciło jej początkowe zakłopotanie.
— Ależ nie jestem wolna, pan to wiesz... O! pani Vanzade jest bardzo dobra dla mnie; tylko jest już niedołężna biedaczka, nie wychodzi nigdy; i trzeba było, by ona sama, zaniepokojona o moje zdrowie, zmusiła mnie, by się przejść cokolwiek.
Nie powiadała, jakim wstydem przejmowała ją w pierwszych dniach przygoda na quai Bourbon. Znalazłszy się bezpieczną już w domu starej matrony, poczuła jakby wyrzut sumienia za tę noc, spędzoną u mężczyzny, tak jak gdyby popełniła błąd jakiś ciężki — i zdało jej się, że wreszcie dokazała tego i owego mężczyznę wygnała zupełnie ze swej pamięci; był to tylko sen przykry, którego kontury zwolna poczynały się zamazywać. Potem, choć nie wiedziała sama jak się to stało, pośród wielkiego spokoju obecnej swej egzystencyi, obraz ten wyszedł jakoś z cienia, uwydatniając się, wyróżniając, coraz to wyrazistszy, aż wreszcie stał się natrętną zmorą każdej godziny dnia. Dla czegóż miałaby go zapominać? nie można mu było zrobić żadnego zarzutu; przeciwnie czuła się względem nieco zobowiązaną. Myśl zobaczenia się z nim, odpychana pierwiastkowo, potem pokonywana długo, w ten sposób przeobraziła w niej to natrętne widmo. Co wieczór w samotności swego pokoiku brała ją, pokusa, jakiś niepokój, za który zła była na siebie, jakieś pragnienie, z którego nie zdawała sobie sprawy sama i nie uspokoiła się dopóty, póki nie wytłómaczyła sobie tego niepokoju potrzebą wdzięczności. Taka była samotna, taka przygnębiona w tem mieszkaniu, wiecznie drzemiącem, sennem! Fala młodości jej rwała się, kipiała tak silnie, serce jej czuło taką wielką potrzebę przyjaźni!
— Wówczas, ciągnęła dalej, skorzystałam z pierwszego mego wyjścia... A potem było tak pięknie, ten ranek po tylu deszczach smutnych!
Klaudyusz, uszczęśliwiony, stojąc przed nią, spowiadał się również, nie mając wszakże nic do ukrywania.
— Ja, nie śmiałem już myśleć o pani... Nieprawdaż, że pani jesteś jedną z tych wieszczek baśni, co to wychodzą z pod podłogi a znikają gdzieś w murze, zawsze w chwili, gdy ich się zupełnie nie oczekuje? Mówiłem sobie, to może nieprawda, żeś przeszła przez tę pracownię.... I otóż pani jesteś tu znowu i to mi sprawia przyjemność, o! szaloną przyjemność!
Uśmiechnięta i zaambarasowana, Krystyna odwracała głowę i udawała teraz, że się rozgląda dokoła siebie. Uśmiech jej zniknął, to dzikie malarstwo, które tu odnajdowała, płomienne szkice z Południa, przeraźliwie dokładna anatomia studyów, mroziły ją jak za pierwszym razem. Przejęła ją napowrót rzeczywista obawa, rzekła poważna teraz, głosem zmienionym:
— Przeszkadzam panu, odchodzę.
— Ależ nie! ależ nie! wołał Klaudyusz, nie dozwalając jej powstać z krzesła. Męczyłem się okropnie pracą, sprawia mi ulgę pogawędzić teraz z panią... A! ten przeklęty obraz i tak dość mnie on już nadręczy!
I Krystyna podniosła oczy, popatrzała na wielki obraz, owe płótno, które wówczas odwróconem było do ściany i które daremnie wtedy miała ochotę zobaczyć.
Głąb, polanka ciemna, przedziurawiona szmatą słońca, wciąż jeszcze zaledwie zaznaczona była szerokiemi rysy. Ale dwie zapaśniczki, blondynka i brunetka, prawie już wykończone, wznosiły się w świetle świeżym tonem. Na pierwszym planie, mężczyzna w aksamitnym żakiecie rozpoczynany trzykrotnie, wciąż był niewykończonym. I głównie to nad figurą środkową, nad leżącą kobietą — pracował malarz teraz: nie tknął głowy, zaciekle obrabiał tylko ciało, zmieniając co tygodnia modele, tak zrozpaczony, niż nie może zadowolnić siebie, że od dwóch dni, on, co się chełpił tem, że nigdy nie maluje nic z głowy, że nie może wymyślać, szukał owego ideału bez dokumentów, po za naturą.
Krystyna poznała się natychmiast. To była ona, ta dziewczyna rzucona na trawie, z ręką wsuniętą pod głowę; uśmiechnięta z przymknionemi powiekami, bez spojrzenia. Ta dziewczyna naga miała jej twarz i podniósł się w niej bunt jakiś, jak gdyby ona miała i jej ciało również, jak gdyby brutalnie ją obnażono, zdarto z niej szaty i wystawiono na pokaz całą jej nagość dziewiczą. Przedewszystkiem urażała ją ta namiętność, ta jaskrawość malowidła, tak szorstkiego, że zdało się jej, że ją tu pogwałcono, że zraniono jej ciało. Tego malarstwa ona nie rozumiała, osądziła je nędznem, ohydnem, czuła względem niego nienawiść instynktowną, nienawiść wroga.
Powstała nakoniec i powtórzyła głosem stanowczym, krótko:
— Odchodzę.
Klaudyusz ścigał ją oczyma, zdziwiony i zmartwiony tą nagłą zmianą.
— Jakto, tak prędko?
— Tak, czekają na mnie. Adieu!
I była już u drzwi, kiedy zdołał wreszcie ująć jej rękę. Ośmielił się ją spytać:
— Kiedyż panią zobaczę?
Drobna jej rączka miękła w jego dłoni. Przez chwilę zdało się, że się wacha.
— Ależ nie wiem, jestem tak zajętą!
Potem wyswobodziła dłoń z tego uścisku, odeszła, mówiąc bardzo szybko:
— Jak tylko będę mogła, którego z tych dni... Adieu!
Klaudyusz pozostał stojący na progu. Co to? co jej się znów stało, ta nagła ostrożność jakaś, ta głucha irytacya? Zamknął napowrót drzwi, chodził po pokoju z opuszczonemi rękoma, nic nie pojmując tego, szukając daremnie słowa czy gestu, któreby mogły ją urazić. I z kolei przejął go gniew, zaklął, potem wzruszył straszliwie ramionami, jakby tym ruchem uwolnić się chciał od tak głupiego zajęcia. Alboż można kiedykolwiek być czego pewnym z kobietami! Ale widok bukietu róż, rozsypującego się w dzbanku od wody, ułagodził go, taką bo woń rozlewał dokoła. Cały pokój pełen był ich zapachu i w milczeniu zasiadł napowrót do pracy wpośród tej woni.
Nowe dwa miesiące minęły znowu, Klaudyusz w pierwszych dniach za najmniejszym szelestem, kiedy pani Józefowa przynosiła mu śniadanie lub listy, żywo odwracał głowę z mimowolnym potem gestem rozczarowania. Nie wychodził już przed czwartą, a kiedy odźwierna powiedziała mu pewnego wieczoru za powrotem do domu, że około piątej pytała tu o niego jakaś młoda panna, nie uspokoił się, dopóki się nie dowiedział, że ową wizytującą była jedna z modelek, Zoe Piédefer. Potem szły dni za dniami, miał szalony paroksyzm pracy, niedostępny był dla nikogo, tak gwałtownie wygłaszał swe teorye, że najbliżsi przyjaciele nawet nie ośmielali mu się sprzęciwiać. Zmiatał świat cały pięścią, nie było nic prócz malarstwa, należało pozabijać rodziców, krewnych, kolegów a przedewszystkiem kobiety! Z tej okropnej gorączki popadł znów w straszliwą rozpacz, tydzień jeden niemocy i zwątpienia, cały tydzień męczarni najokropniejszych, pośród których sądził już, że go dotknął idyotyzm. I przychodził już do siebie, powracał do zwykłego trybu życia, do walki zrezygnowanej i samotnej z swoim wielkim obrazem, kiedy, w poranek mglisty w końcu października, drgnął i położył nagle paletę. Nie zapukano do drzwi, ale posłyszał i poznał kroki po schodach. Otworzył i weszła. Ona to była nakoniec.
Krystyna tego dnia miała na sobie szeroki płaszcz wełniany szary, który owijał ją całą. Kapelusik jej aksamitny był ciemny a mgła na dworze operliła jej koronkową czarną woaleczkę. Ale wydała mu się bardzo wesołą pod tym pierwszym powiewem zimy. Natychmiast zaraz wytłómaczyła się, z jakiego powodu opóźniła się tak z przyjściem i uśmiechała się tak szczerze, otwarcie jakoś przyznawała się, że naprzód wahała się, że chciała nie powrócić: tak, przychodziły jej różne myśli, poglądy jej osobiste, rzeczy, które powinien by zrozumieć. Nie rozumiał, nie chciał też już zrozumieć skoro tu była znowu. To wystarczało, że się nie pogniewała na niego, że się zgodziła tak od czasu do czasu zajść do niego po koleżeńsku. Nie było tłumaczeń, każde zachowało udręczenia i walkę dni minionych dla siebie. Przez godzinę blisko gawędzili, niezmiernie zgodni, nie kryjąc już nic przed sobą, nie mając żadnej wrogiej przeciw sobie myśli, jak gdyby porozumienie nastąpiło mimo nich, gdy byli od siebie zdala. Ona nie zdawała się widzieć nawet szkiców ani studyów, któremi obwieszone były ściany. Przez chwilę patrzała uważnie na wielkie płótno, na postać kobiety nagiej, leżącej w trawie pod płomiennym blaskiem złotego słońca. Nie, to nie była ona, ta kobieta nie miała ani jej twarzy, ani jej ciała; jakim sposobem mogła poznać siebie w tej przeraźliwej kałuży farb? I przyjaźń jej nabrała jeszcze odcienia rzewności, dzięki pewnej przymieszce litości dla tego poczciwego chłopca, który nie mógł nawet pochwycić podobieństwa. Odchodząc uścisnęła mu obie dłonie.
— Wiesz pan, że przyjdę.
— Tak, za dwa miesiące.
— Nie, na przyszły tydzień... Zobaczysz pan. Do czwartku.
We czwartek stawiła się, słowna. I odtąd ni© przestawała już przychodzić, raz w tydzień, naprzód bez regularnej daty, któregobądź dnia wolnego; potem wybrała sobie poniedziałek, dzień ten bowiem pani Vanzade przeznaczyła jej na przechadzkę po świeżem powietrzu w Bulońskim lasku. Powinna była stawić się z powrotem o jedenastej, dążyła co najprędzej pieszo, przybywała zarumieniona cała biegiem, bo z Passy na quai Bourbon spory był kawał. Przez cztery zimowe miesiące od października do lutego, przychodziła podczas deszczów ulewnych, podczas mgły od Sekwany, w blade słońce, co ogrzewało trochę nadbrzeża. Począwszy od drugiego miesiąca, nawet przychodziła czasami niespodziewanie, którego innego dnia w tygodniu, korzystając z jakiego wyjścia do miasta, aby tam zajść i nie mogła posiedzieć dłużej nad parę minut, tyle zaledwie było czasu, by sobie powiedzieć dzień dobry: i już schodziła ze schodów raz jeszcze posyłając pożegnanie.
Teraz Klaudyusz począł poznawać Krystynę. W wieczystej swej nieufności do kobiet, pozostało mu było zawsze podejrzenie, domyślał się koniecznie jakiejś przygody miłosnej na prowincyi; ale łagodne oczy, pogodny, jasny uśmiech dziewczęcia niebawem zatarł to podejrzenie najzupełniej; czuł że to było niewinne, wyrosłe dziecko. Kiedy przybywała na czas dłuższy, była zawsze swobodną jak u przyjaciela, nie zaambarasowaną niczem i paplała wówczas niepowstrzymanym w biegu słów potokiem. Ze dwadzieścia razy opowiedziała mu o swem dzieciństwie, spędzonem w Clermont i powracała do tych wspomnień zawsze tego wieczora, kiedy jej ojciec, kapitan Hallegrain umarł nagle, ona i matka były w kościele. Przypominała sobie dokładnie ich powrót, potem noc okropną, kapitana otyłego, niezmiernie wysokiego, rozciągniętego na materacu z dolną szczęką wysuniętą naprzód; tak zapamiętała widok ten dobrze, że w wyobraźni dziecięcej nigdy on inaczej nie stawał przed jej oczyma. I osa miała tę samą szczękę naprzód wysuniętą, a matka ilekroć nie mogła dać sobie z nią rady, wołała: A! ty kończasta brodo, ty się tak strawisz w sobie jak ojciec! Biedna matka! Ileż razy pękała jej głowa od moich hałaśliwych zabaw; od tych szalonych napadów wrzawy! Jak daleko mogła zasięgnąć pamięcią, zawsze widziała ją u tego samego okna drobną, wątłą, malującą w milczeniu swe wachlarze, z oczyma łagodnemi, słodkiemi, jedyną rzeczą, którą odziedziczyła po niej. Ilekroć ktoś chciał jej zrobić przyjemność, mówił matce: „Ona ma oczy pani“. A ona uśmiechała się, szczęśliwa była, że choć tym jednym zakątkiem łagodności jest w twarzy córki: Od śmierci męża pracowała tak do późna zawsze, że wzrok jej począł słabnąć. Jak tu żyć? Wdowia pensya, owe pięćset franków, które pobierała, starczyła zaledwie na potrzeby dziecka. Przez pięć lat widziała ona, jak matka jej bladła i chudła, jak jej ubywało codziennie, aż w końcu został z niej cień tylko i dotąd został jej nazawsze w duszy wyrzut sumienia, że nie była dość grzeczną, że ją doprowadzała do rozpaczy swym brakiem pilności do pracy, każdego poniedziałku tworząc projekty tylko, że od tego tygodnia rozpocznie inaczej już się uczyć, poprzysięgając sobie, że niezadługo będzie jej dopomagać w zarabianiu na życie; ale ręce i nogi odmawiały jej posłuszeństwa, chorowała, ilekroć siedziała spokojnie. Wtedy, pewnego dnia, matka nie mogła już powstać z łóżka i umarła z zagasłym głosem, z oczyma pełnemi grubych łez. Zawsze tak stała jej ona na oczach, umarła już, z wielkiemi, szeroko rozwartemi oczyma, utkwionemi w nią i płaczącemi po śmierci jeszcze.
Inne razy Krystyna zapytywana przez Klaudyusza o Clermont, zapominała o całej swej żałobie i rozrzucała przed nim wesołe swe wspomnienia. Śmiała się, ukazując piękne swe zęby, z ich koczowiska na ulicy de l’Eclache, ona urodzona w Sztrasburgu z ojca gaskończyka, maiki paryżanki, wszystko troje rzuceni do tej Owernii, która im była wstrętną. Ulica de l’Ecloche, która schodzi do ogrodu botanicznego, ciasna i wilgotna, była smutną jak piwnica; ani jednego sklepu, nigdy przechodnia, nic nad ponure fasady domów o wiecznie pozamykanych żaluzyach; ale około południa, od strony wewnętrznych dziedzińców, okna mieszkania oświecone były przynajmniej wielkiem słońcem. Salka jadalna nawet wchodziła na szeroki balkon, rodzaj galeryi drewnianej, której arkady zdobiły pnące się rośliny, gubiąc je w masie zieleni. Tam ona wzrosła, naprzód obok słabowitego ojca, potem zamknięta jak w klasztorze z matką, której najmniejsze wyjście wyczerpywało zaraz siły; tak zupełnie nie znała miasta i jego okolic, że w końcu Klaudyusz i ona śmieli się oboje, kiedy na każde jego w tej mierze pytanie, odpowiadała wiecznemi: Nie wiem. Góry? tak, były tam góry z jednej strony, widać je było na końcu ulic, kiedy znów z drugiej strony idąc innemi ulicami, widać było równinę, pola płaskie, ciągnące się w nieskończoność; ale tam nie chodziło się nigdy, bo to było za daleko. W mieście mogłaby do katedry iść z zamkniętemi oczyma: przechodziło się przez plac Jaude, szło ulicą Gras i nie trzeba jej było pytać o nic więcej, reszta wikłała się jej w pamięci, uliczki jakieś, bulwary spadziste, istne miasto czarnej lawy gdzieś w dół się spuszczające, kędy deszcz wśród burzy toczył się jak rzeki, pośród groźnego huku piorunów. O! te tamtejsze burze, dziś drżała jeszcze na ich wspomnienie! Przed jej pokojem ponad dachami, konduktor Muzeum zawsze był w ogniu. W pokoju jadalnym, który zarazem był salonem, miała ona okno swoje własne, z głęboką framugą, wielką jak pokój, gdzie był stoliczek do pracy i różne jej graciki. Tam to matka nauczyła ją czytać; tam to, później już, zasypiała, słuchając swych profesorów, tak ją trudziły i nudziły lekcye. To też teraz dowcipkowała na temat swego nieuctwa: a! to mi panna wykształcona, co nie umiałaby wymienić imion wszystkich królów Francyi wraz z datami panowań! muzykalna wysoce, której wiadomości kończyły się na seryi najłatwiejszych początkowych sztuczek! akwarelistka zdumiewająca, której nigdy nie udawały się drzewa, bo liście były dla niej zbyt trudne! Nagle przeskakiwała do tych piętnastu miesięcy, które spędziła u Wizytek po śmierci matki, w wielkim klasztorze po za miastem z przepysznemi ogrodami i nie kończyły się już opowieści o poczciwych siostrach, o zazdrościach, o bagatelach. Miała wstąpić do klasztoru. Zdawało jej się wszystko już skończone, kiedy przełożona, która ją bardzo lubiła, sama ją odwróciła od tego zamiaru, postarawszy jej się o to miejsce u pani Vanzade. Dziwiło ją to jednak, jakim sposobem matka od świętych aniołów czytała tak jasno w jej sercu? Bo odkąd zamieszkiwała w Paryżu, rzeczywiście popadła w kompletny indyferentyzm religijny.
Kiedy wyczerpane były wreszcie wspomnienia z Clermont, chciał się dowiedzieć Klaudyusz jakiem było jej życie u pani Vanzade i co tydzień w tej mierze nowe mu podawała szczegóły. W małym pałacyku na Passy, cichym i zamkniętym, życie szło z regularnością staroświeckich zegarów domu. Dwoje służących odwiecznych, kucharka i lokaj, od lat czterdziestu służących w rodzinie, sami jedni tylko przechodzili obszerne puste pokoje, bez szelestu, w pantoflach, krokiem widm. Zaledwie od czasu do czasu pojawiała się wizyta, jakiś generał osiemdziesięcioletni, tak wysuszony, że nie mógł chyba zaciężyć nawet na dywanie. Był to dom cieniów, słońce zamierało tam, w blask nocnych lampek zamienione, poprzez szczeble żaluzyj. Odkąd pani sparaliżowana została do kolan i ociemniała, nie mogła już opuszczać pokoju i nie znała też innej przyjemności nad tę, że kazała sobie czytywać książki pobożne bez końca. A! te nieskończone czytania, jakże one ciężyły nieraz młodej dziewczynie! Gdyby umiała tylko jakie rzemiosło, z jakąż radością krajałaby suknie, robiła kapelusze, wyciskała żelazkiem listki kwiatów! Powiedzieć, że była niezdolną, do niczego, że uczyła się wszystkiego i że nie było w niej nic nad materyał na płatną dziewczynę, wpół-służącą! A potem to mieszkanie szczelnie zamknięte, surowe, w którem chuć było śmierć, szkodziło jej na zdrowiu; doznawała takich odurzeń jak za czasów dzieciństwa, kiedy się chciała zmusić do pracy, aby zrobić przyjemność matce; bunt jakiś krwi ją podnosił, byłaby czasem chciała krzyczeć, skakać, upojona potrzebą życia. Ale pani obchodziła się z nią tak łagodnie, wysyłała ją ze swego pokoju, nakazując długie przechadzki, że czuła wyrzut sumienia, ilekroć po powrocie z quai Bourbon trzeba jej było kłamać, mówić o lasku Bulońskim, wymyślać jakąś ceremonię w kościele, gdzie teraz nie postała nawet nigdy jej noga. Codzień zdało się, pani nabierała do niej większego przywiązania; coraz to nowe sypały się prezenta, to suknia jedwabna, to zegarek antyk, aż do bielizny; i ona również bardzo kochała panią, rozpłakała się któregoś dnia kiedy ta nazwała ją córką, poprzysięgała sobie, że ją nie opuści już nigdy, z sercem pełnem litości dla niej, kiedy ją widziała tak starą i tak zniedołężniałą.
— Ba! rzekł któregoś dnia Klaudyusz, wynagrodzi też panią, zostaniesz pani jej dziedziczką.
Krystyna zastanowiła się zmięszana.
— O! co pan myślisz?... Powiadają, że ona ma trzy miliony... Nie, nie, nie pomyślałam o tem nigdy, nie chcę, cóżby stało się ze mną?
Klaudyusz odwrócił się i dodał głosem porywczym:
— Zostaniesz pani bogatą, co się zowie!... Naprzód, bez wątpienia, wyda panią za mąż.
Ale na te słowa przerwała mu wybuchem śmiechu.
— Za jednego ze starych swych przyjaciół, za generała, który ma srebrny podbródek... A! co to za pyszna farsa!
Oboje pozostawali na stopie kamaraderyi dawnych znajomych. On był niemal takim samym nowicyuszem jak ona we wszystkiem, nie znając nigdy innych kobiet, nad takie, co żyły po za życiem rzeczywistem. Wydawało im się to więc całkiem naturalnem i prostem, jej tak jak jemu, że się widują w ten sposób w tajemnicy, przez przyjaźń tylko, bez wszelkiej innej oznaki nad uściśnienie dłoni na powitanie i przy rozstaniu. On nie zadawał sobie nawet już pytań, co też ona wiedzieć mogła o życiu i o mężczyźnie w swej nieświadomości panny uczciwej; i ona teraz przeczuwała jego bojaźliwość, ona wpatrywała się często w niego z błyskiem oczu, z jakimś wprawiającym ją w zdumienie niepokojem, namiętności nieświadomej siebie. Ale żadne palące wrażenie, żadne wzruszenie silne nie psuło im przyjemności, jaką sprawiała im możność przebywania sobą razem. Ręce ich były zawsze chłodne, rozmawiali z sobą swobodnie, wesoło, sprzeczali się czasami, jak dwu przyjaciół pewnych, że nie dojdzie nigdy między nimi do gniewu. Tylko ta przyjaźń stawała się tak żywą, że odtąd już nie mogli żyć jedno bez drugiego.
Skoro weszła Krystyna, Klaudyusz zamykał drzwi na klucz i wyjmował go z zamku. Ona sama tego żądała: tym sposobem nikt już nie przyjdzie im przeszkadzać. Po kilku wizytach objęła w posiadanie całą pracownię, była tu jak u siebie. Dręczyła ją myśl, by tu cokolwiek zaprowadzić porządku, bo doznawała jakiegoś nerwowego rozstroju pośród tego zaniedbania; ale nie była to łatwa robota, malarz zabraniał pani Józefowej zamiatać, z obawy, by pył nie przysypał farb, świeżych jeszcze na obrazach i z początku, kiedy przyjaciółka jego zabierała się do uporządkowania, śledził ją niespokojnem i błagalnem spojrzeniem. Na co się zdało ustawiać rzeczy w inne miejsca? alboż nie lepiej było mieć je pod ręką? Okazywała wszakże upór tak wesoły, wydawała się tak szczęśliwą tą zabawką w gospodynię, że w końcu pozostawił jej już zupełną w tej mierze swobodę. Teraz, zaledwie przybyła, zdejmowała rękawiczki, spinała sukienkę, aby jej nie zbrudzić, odsuwała zaraz wszystkie sprzęty i uprzątała obszerny pokój w kilku minutach. Przed piecem nie było już kupy nagromadzonego popiołu; parawan przysłaniał łóżko i umywalkę; sofa była zczyszczona szczotką, szafa wytarta i połyskująca, stół jodłowy uprzątnięty z zawalających go gratów, naczyń kuchennych i innych różności, oczyszczony z plam farb różnych, a po za krzesłami ustawionemi z całą symetryą, kulawe sztalugi o mur poopierane, olbrzymia kukułka pyszniła się teraz purpurowemi swemi kwiatami i zdawało się, że jej wahadło odzywa się głośniej jakoś. Trudno byłoby poznać dawny pokój. On, zdumiony patrzał na nią jak się krząta, jak się kręci po pokoju z piosnką na ustach. Byłaż to ta sama próżniaczka, którą przy najmniejszej pracy napastowały migreny nie do zniesienia? Ale ona śmiała się: praca głowy, tak, to co innego; ale praca nóg i rąk, przeciwnie wychodziła jej na zdrowie, prostowała ją jak młode drzewo. Przyznawała się, jakby do skażenia, do tego upodobania w pracach podrzędnych gospodarskich, tego upodobania, przywodzącego do rozpaczy matkę, której ideałem wychowania były sztuki salonowe, nauczycielka o delikatnych rękach nie tykająca niczego. To też ileż było przedstawień, ilekroć pochwycono ją, małą jeszcze, na ścieraniu kurzu, zamiataniu lab bawieniu się w kucharkę z rozkoszą! I dziś jeszcze, gdyby mogła ścierać kurze, porządkować u pani Vanzade, nudziłaby się mniej bez porównania. Tylko, cóżby powiedziano? Od razu przestałaby być panią. Przychodziła też zadowolnić te swoje upodobania na quai Bourbon i wracała ztamtąd zdyszana tak wielkim ruchem, zarumieniona cała, z oczyma kobiety, która kosztuje zakazanego owocu.
Klaudyusz czuł teraz staranność kobiecą naokół siebie. Ażeby ją znaglić, by usiadła trochę i pogawędziła spokojnie, prosił ją czasami, aby przyszyła mu jakiś mankiet wyrwany, lub urwaną połę żakieta. Sama ofiarowała mu się była przeglądać jego bieliznę. Ale to nie była już owa gorliwość, ów zapał gospodyni, kiedy chodziło o szycie. Naprzód nie umiała tego, trzymała igłę tak, jak ją trzymają dziewczęta wychowane w pogardzie dla szycia. Potem ta nieruchomość, ta uwaga, te drobne ściegi o które trzeba było baczyć starannie i stawiać jeden za drugim, przywodziły ją do rozpaczy. Pracownia połyskiwała czystością jak salon, ale Klaudyusz po dawnemu chodził oberwany i oboje żartowali z tego, znajdowali to zabawnem.
Jakież szczęśliwe cztery miesiące przebyli tak z sobą, te cztery miesiące słot i mrozów, w pracowni, gdzie piec czerwony sapał jak miechy organów! Zima zdała się odosobniać ich jeszcze. Kiedy śnieg pokrywał sąsiednie dachy, kiedy wróble przylatywały trącać skrzydłami o szyby okna, oni uśmiechali się, że tak im tu ciepło, że są tak zgubieni pośród wielkiego, milczącego miasta. A ciasny ten kącik nie nazawsze pozostał wyłącznem ich siedliskiem, w końcu pozwoliła mu się odprowadzać. Długo, chciała zawsze odchodzić sama, dręczona wstydem, że ją ktoś mógłby spotkać na ulicy, wspartą na ramieniu mężczyzny. Potem pewnego dnia, kiedy była gwałtowna ulewa, trzeba było pozwolić, by ją sprowadził z parasolem a ponieważ ulewa ustała natychmiast, po drugiej stronie mostu Ludwika-Filipa, odesłała go do domu, przez chwilę tylko postali przy baryerze, patrząc na wodę, szczęśliwi z tego, że byli z sobą pod golem niebem. W dole, wzdłuż portowego bruku wielkie galary pełne jabłek zarysowywały się długiemi czterema szeregami, tak ściśnięte, że deski między niemi formowały ścieżki, po których przebiegały dzieci i kobiety; i bawił ich ten nawał owoców, te stosy olbrzymie, zawalające nadbrzeże, te okrągłe kosze wciąż wędrujące z góry na dół; kiedy tymczasem woń silna, niemal smrodliwa, woń jabłecznika fermentującego, dochodziła ich wraz z wilgotnym oddechem rzeki.
Następnego tygodnia, ponieważ pokazało się słońce, kiedy zachwalał jej bezludność nadbrzeży, koło wyspy Świętego Ludwika, przyzwoliła na przechadzkę. Poszli więc przez quai Bourbon i quai d’Anjou, zatrzymywali się na każdym kroku, zajęci tem życiem Sekwany. Ona przedewszystkiem była zdziwioną: czyż podobna, by to nadbrzeże des Ormes, tak ożywione tam naprzeciw, lub to nadbrzeże Henryka IV z rozległym placem u brzegu, na którym gromady dzieci i psów wywracały koziołki na piasku, by cały ten widnokrąg miasta zaludnionego i czynnego miał być tym samym widnokręgiem owej przeklętej stolicy, którą widziała w topieli, krwi i łunie pożogi, w noc swego przybycia? Potem zwrócili się, zwalniając jeszcze kroków, by się nacieszyć pustynią i ciszą, które zdało się, że owiewają tutaj stare pałace, przypatrywali się wodzie, kłębiącej się pośród tratw i powrócili przez quai de Bethune i nadbrzeże Orleańskie, jakby zbliżeni do siebie tem rozszerzeniem rzeki, przytulając się jakoś ściślej wobec tej szerokiej wód strugi, z oczyma utkwionemi gdzieś w dal, na Port-au-Vin i ogród Botaniczny. Na bladem niebie rysowały się błękitno kopuły gmachów. Kiedy przybyli do mostu Świętego Ludwika, musiał jej wymienić Notre-Dame, której nie poznawała widzianej tak z góry, kolosalnej i przysiadłej między swemi filarami, podobnej do łap odpoczywających, z ponad których wystaje podwójna wież głowa ponad długim grzbietem potworu. Ale odkryciem ich tego dnia był kraniec zachodni wyspy, ten przytułek okrętów wciąż leżących na kotwicy, który pośród uciekających dwu prądów pogląda ciągle na Paryż, nie mogąc go nigdy dosięgnąć. Zeszli po schodach bardzo spadzistych, odkryli nadbrzeże opustoszałe zupełnie, obsadzone wielkiemi drzewami; a było to schronienie przepyszne, samotność w samem sercu tłumu, Paryż huczał dookoła, na nadbrzeżach, na mostach, Kiedy oni tymczasem nad brzegiem wody kosztowali rozkoszy osamotnienia. Odtąd brzeg ten stał się ich wsią, krajem otwartego nieba, gdzie korzystali z godzin słonecznych, kiedy wielkie gorąco pracowni, kędy czerwony piec sapał bezprzestannie, tamowało im swobodę oddechu i poczynało rozgrzewać ręce gorączką, której się obawiali.
Do tego czasu przecież Krystyna odmawiała stale, by ją odprowadzał do domu. Na quai des Ormes żegnała zawsze Klaudyusza, jak gdyby Paryż ze swoim tłumem przechodniów i możliwem jakiemś spotkaniem poczynał się w tej długiej linii nadbrzeży, któremi iść jej trzeba było. Ale Passy było tak daleko i tak ją nudziło przebywać tak daleką przestrzeń samej, że zwolna ustąpiła jego naleganiom, dozwalając naprzód odprowadzać się do ratusza, potem do Pont-Neuf, potem do Tuileriów. Zapominała o niebezpieczeństwie, oboje szli teraz pod rękę, jak młode małżeństwo; a przechadzka ta, ponawiana bezprzestannie, ten pochód wolny tym samym trotoarem, od strony wody, nabrał nieskończonego uroku, takiej dziwnej jakiejś rozkoszy szczęścia, że już nigdy żadna inna dla nich nie miała iść z tą w porównanie. Należeli jedno do drugiego, tak głęboko, choć nie oddali się sobie wzajem jeszcze. Zdało się, że duch wielkiego miasta, powstając z rzeki, otulał ich wszystkiemi uczuciami, które żyły pośrod starych jego kamieni, poprzez wieki.
Począwszy od wielkich mrozów grudniowych, Krystyna przychodziła już tylko po południu; i około czwartej, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Klaudyusz odprowadzał ją do domu, wspartą na jego ramieniu. W takie dnie jasne, skoro tylko minęli most Ludwika Filipa, cały wyłom nadbrzeży, roztaczał się przed nimi daleki, niezmierny. Z jednego końca na drugi skośne promienie słoneczne owiewały złotym pyłem domy prawego brzegu, kiedy tymczasem brzeg lewy, wyspy, gmachy odcinały się czarną linią od płonącego nieba zachodu. Między tą linię błyszczącą a tą linią ciemną, Sekwana błyskotliwa lśniła, poprzecinana cienkiemi kreskami swych mostów, pięciu arkadami mostu Notre Dame, jedynym łukiem mostu Arcole, coraz to cieńszemi, ukazującemi znów po za swym cieniem, promień światła, wodę o błękicie atłasu, gdzie niegdzie bielejącą, niby odbicie zwierciadła i kiedy skraje ozłocone zachodem słońca kończyły się konturem spiczastych wież Pałacu, zarysowanych czarno a ostro wśród przestrzeni, na prawo w świetle biegnącem gdzieś w dal, gubiącą się dla oka, miękki luk zaokrąglał się w najodleglejszym krańcu pawilonu Flory, wysunięty niby cytadela, zdał się jakimś snów pałacem, błękitnawym, leciuchnym i drżącym pośród przezroczych jak dym obłoczków różowych na horyzoncie. Oni zaś, skąpani w słońcu, pod ogołoconemi z liści jaworami, odwracali oczy od tego olśniewającego widoku, rozweselając się na niektórych punktach swej wędrówki, zawsze jednych i tych samych. Ponad ciemnemi domami wieże Notre-Dame połyskały żółtą barwą, rzekłbyś: świeżo wyzłocone. Szeregi kramików antykwarzy poczynały zajmować partery; w dole statek ładowny węglem walczył ze straszliwym potokiem, prując pod prąd wody jego fale, pod arkadami mostu Notre-Dame. Tam to w dnie kwiatowego targu, mimo ostrego powietrza tej pory, zatrzymywali się zawsze, by odetchnąć wonią pierwszych fiołków i wczesnych lewkonij. Potem w miarę jak szli naprzód, inne nadbrzeża wynurzały się ze mgły, w dali nadbrzeże Malaquais, kopuła Instytutu, czworogranny budynek Mennicy, długi szereg szarych fasad, których okien nawet nie można było rozróżnić, promontoryum dachów, które rury kominów czyniły podobnemi do urwistego skał pełnego wybrzeża, zagłębiającego się w fosforycznem jakiemś morzu. Po drugiej stronie przeciwnie, pawilon Flory wychodził z krainy sennej mgieł błękitnych, wyróżniał, przybierał stalsze kształty pod płomieniem ostatnich blasków słońca. Wtedy na prawo i lewo, po dwóch brzegach wody roztwierały się przed niemi głębokie perspektywy bulwaru Sebastopolskiego; były to piękne nowe budowle nadbrzeża Mègisserie, nowa Prefektura policyi, stary Pont-Neuf z atramentową plamą swej statuy; był to potem Louvre, Tuilerye; a powyżej Grenelle i w bezbrzeżnej gdzieś dali wzgórza Meudon, wieś tonąca w topieli słonecznych blasków. Nigdy Klaudyusz nie szedł dalej, Krystyna zatrzymywała go zawsze przy Pont-Royal, obok pięknych drzew łazienek Vigier; a kiedy odwracali się, aby zamienić jeszcze z sobą uścisk dłoni w potoku złotym słońca, co teraz przeszło już w purpurę, poglądając poza siebie odnajdowali na widnokręgu wyspę Świętego-Ludwika, zkąd przychodzili, niewyraźny kraniec miasta, który już noc ogarniała swym uściskiem pod kopułą szarą wschodniego nieba.
A! ileż mieli takich pięknych zachodów słońca, podczas tych każdotygodniowych wycieczek! Słońce towarzyszyło im pośród tego drgającego wesela nadbrzeży, życia Sekwany, tańca odblasków na wstędze rzeki, rozmaitości sklepowych wystaw i doniczek z kwiatami u składników nasion, i klatek ogłuszających u ptaszników, pośród całego tego rozgwaru dźwięków i barw, który z brzegów wody czyni zawsze wiekuistą miast młodość. Kiedy tak szli coraz dalej, pałająca pochodnia zachodu rumieniła się coraz to ciemniejszym rumieńcem purpury po lewej ich stronie ponad ciemną linią domów; i zdało się, że słońce czeka na nich, skłaniając głowę zwolna na dalekie dachy wówczas dopiero, kiedy już przeszli most Notre-Dame. Pośród żadnych puszcz odwiecznych, na żadnej górskiej ścieżynce, na łąkach żadnej równiny nie będzie nigdy tak tryumfalnych dnia zachodów jak po za kopułą Instytutu. To Paryż usypia tak w swej chwale. Na każdej z ich przechadzek łuna ta zmieniała się, rzekłbyś: nowe hutnicze piece dodawały swych ognisk do tej korony płomieni.
Pewnego wieczora, kiedy zaskoczyła ich ulewa, słońce, co się wyłoniło z za deszczu; zapaliło cały rój chmur i nie było ponad ich głowami nic prócz tych pyłków wody objętej płomieniem, która mieniła się w lazur i różane barwy. W dnie pogodne przeciwnie, słońce, podobne do ognistej kuli, zstępowało majestatycznie, spokojnie, w jezioro szafiru; na chwilę czarna kopuła Instytutu przytępiała blask jego i odcinała jak księżyc w chwilę zachodu; potem kula stawała się fioletową i topiła się w głębinach jeziora, co przybierało odcień purpury. Od lutego począwszy, zwiększyło łuk swój, wpadało już wprost do Sekwany, która zdawała się kipieć, pod tem zbliżeniem rozpalonego żelaza. Ale wielkie dekoracye, wielkie czarodziejskie widowiska przestrzeni pojawiały się tylko w chmurne wieczory. Wtedy, wedle kaprysu wiatru, były to morza siarki rozbijające się o skały koralów, były to pałace i wieżyce, architektura jakaś napowietrzna, nagromadzona, płonąca, zawalająca się i przez swe wyłomy sypiąca potokami lawy; lub wreszcie słońce, co już zniknęło i ułożyło się do snu poza zasłoną oparów, przebijało nagle ten szaniec takiem pchnięciem światła, że potoki iskier tryskały, rozbijając się z jednego krańca horyzontu na drugi jak roje strzał złotych. I zmrok nastawał i opuszczali się wówczas z tem olśnieniem w oczach i czuli, że ten tryumfalny Paryż jest wspólnikiem i sprzymierzeńcem tej ich radości, której nie mogli wyczerpać nigdy, wiecznie gotowi do podjęcia znów razem tej samej przechadzki, pośród starych kamiennych murów.
Pewnego wieczora wreszcie stało się to, czego się lękał Klaudyusz, choć o tem nie mówił. Krystyna zdawała się nie przypuszczać już, aby ich mógł kto spotkać. Któż zresztą znał ją? Przechodziłaby tak, wiecznie nieznana. On myślał o swych kolegach, czasami przechodził go dreszcz lekki, kiedy mu się wydało, że zdala rozróżnia jakieś znajome sobie plecy. Dręczył go wstyd, myśl ta, że ktoś mógłby zajrzeć w oczy młodej dziewczynie; przystąpić do niej, żartować może, sprawiała mu niesłychany niepokój. A tego wieczora właśnie, kiedy przytulona do jego ramienia dochodziła już do mostu des Arts, wpadł na Sandoza i Dubuche’a, którzy schodzili ze schodów mostu. Niepodobieństwo ich uniknąć, byli już niemal twarz w twarz ze sobą; potem widocznie przyjaciele musieli go już spostrzedz, bo uśmiechali się. Bardzo blady, szedł wciąż naprzód i sądził, że wszystko już stracone, widząc, jak Dubuche skierował się ku niemu; ale Sandoz go powstrzymał w tej chwili i uprowadził dalej. Przeszli z najobojętniejszą miną i zniknęli w dziedzińcu Luwru, nie obejrzawszy się nawet. Obadwaj poznali zaraz oryginał głowy na szkicowanej pastelem, którą malarz ukrywał z zazdrością kochanka. Krystyna, bardzo wesoła, nie zauważyła nic z tego wszystkiego. Klaudyusz, z gwałtownie bijącem sercem odpowiadał jej zdławionemi słowy, wzruszony do łez, pełen wdzięczności za tę dyskrecyę dla tych dwu swoich starych przyjaciół.
W kilka dni potem nowe wzruszenie. Nie oczekiwał zupełnie Krystyny i naznaczył schadzkę Sandozowi; potem, kiedy zaszła do niego przechodząc, aby z nim spędzić godzinkę, robiąc mu jednę z tych niespodzianek, które tak go zachwycały zawsze, według zwyczaju zamykał drzwi na klucz, kiedy zapukano we drzwi pięścią, poufale. Natychmiast poznał po tym sposobie oznajmiania się kto to, tak wstrząśniony tą przygodą, że aż przewrócił krzesło z tej przyczyny. Niepodobieństwo teraz nie odpowiedzieć. Ale ona pobladła tak okropnie, błagalnym ruchem zdała się tak go zaklinać, że stał nieruchomy z zapartym w piersi oddechem. Razy u drzwi ponawiały się. Głos z po za nich wołał: „Klaudyuszu! Klaudyuszu!“ On wciąż stał nieporuszony, pokonany jednak, z blademi wargami, z oczyma spuszczonemi do ziemi. Wielka nastała cisza, potem kroki po trzeszczących schodach. Pierś jego wezbrana była smutkiem bezmiernym, czuł, jak za każdym tym oddalającym się krokiem odzywa się w niej wyrzut, wydało mu się, że się zaparł przyjaźni całej swej młodości.
Któregoś popołudnia wszakże, zapukano znowu i Klaudyusz miał zaledwie tyle czasu, aby szepnąć z rozpaczą:
— Klucz pozostał we drzwiach!
W istocie Krystyna zapomniała go ztamtąd wyjąć. Wylękła się, rzuciła się za parawan, gdzie padła, siadłszy na brzegu łóżka, z chustką przy ustach, aby stłumić szelest oddechu.
Pukano coraz silniej, poczęto śmiać się głośno i malarz musiał zawołać:
— Proszę wejść!
I niepokój jego wzrósł jeszcze kiedy zobaczył Jory’ego, który z wdziękiem wprowadzał Irmę Bécot. Od dwóch tygodni Fagerolles odstąpił mu jej; ściślej mówiąc, rad nierad poddał się temu jej kaprysowi, z obawy, by jej nie utracić całkowicie. W tym czasie rozrzucała ona swą młodość po wszystkich pracowniach, w takim szale ciała, że co tydzień przenosiła z jednej do drugiej swoje trzy koszule.
— To ona chciała koniecznie zwiedzić twoją pracownię i przyprowadzam ci ją, — tłómaczył dziennikarz.
Ale nie czekając, poczęła przechadzać się, oglądać wszystko, co chwila wydając jakiś okrzyk, nadzwyczaj swobodna.
— O! jakże to zabawnie tutaj!... Jakież to zabawne to malarstwo!... Cóż? bądźże pan grzecznym i pokaż mi wszystko; chcę wszystko widzieć... A gdzie pan śpisz?
Klaudyusz przejęty niepokojem, począł się lękać, by nie zechciała odsunąć parawana; i wyobrażał sobie Krystynę tam po za cienką tą ścianką i zrozpaczony był naprzód tem, co może posłyszeć.
— Wiesz o co przychodzi cię prosić? podjął wesoło Jory. Jakto, nie przypominasz już sobie? przyrzekłeś jej, że wymalujesz coś z niej... Pozować ci będzie do czego tylko zechcesz, nieprawdaż, Irmo?
— Do licha, choćby natychmiast!
— Ależ bo, ozwał się malarz zaambarasowany, obraz mój zabierze mi cały czas do otwarcia Salonu... Jest tam jedna postać, z którą mam trudu niemało! Niepodobieństwo mi wybrnąć z niej z temi przeklętemi naszemi modelkami!
Stanęła przed płótnem, podnosiła mały swój nosek z wyrazem znawstwa.
— Ta naga kobieta, w trawie... No, więc powiedz pan, może ja mogłabym na co ci się tu przydać?
Od razu Jory zapalił się do tego pomysłu.
— Patrzaj! Ależ to wcale dobra myśl! Ty co szukasz ładnej dziewczyny i znaleźć jej nie możesz! Ona się rozbierze... Rozbierz się, moja pieszczotko, rozbierz się cokolwiek, żeby zobaczył.
Jedną ręką Irma żywo rozwiązywała kapelusz, drugą zaś szukała haftek swego stanika mimo energicznej odmowy Klaudyusza, który się bronił jak gdyby go gwałcono.
— Nie, nie, to niepotrzebne... Pani jest za mała... Nie tego mi potrzeba, nie tego zupełnie!
— Co to szkodzi? rzekła, zobaczyć możesz pan zawsze.
I Jory upierał się.
— Dajże pokój! to jej zrobisz właśnie tem przyjemność... Ona nie pozuje nigdy, niema potrzeby tego robić; ale to dla niej rozkosz, kiedy się może pokazać. Żyłaby bez koszuli... Rozbierz się, moja droga. Nic prócz piersi, kiedy on się tak boi, żebyś go nie zjadła!
Nakoniec wreszcie Klaudyusz przeszkodził jej w tem rozbieraniu. Począł bąkać wymówki; później, kiedy indziej będzie niezmiernie szczęśliwy; w tej chwili lęka się, aby wzór nowy nie pomięszał mu do reszty pomysłów i zadowolniła się wzruszeniem ramion, patrząc na niego bystro pięknemi swemi oczyma występku z wyrazem szydzącego uśmiechu pogardy.
Jory wówczas począł mówić o całej bandzie. Dla czego Klaudyusz w zeszły czwartek nie przyszedł do Sandoza? Nie widać go było teraz nigdzie, Dubuche oskarża go, że utrzymywany jest przez jakąś aktorkę. O! co to za wrzask był, co za spory między Fagerollem i Mahoudeau, z powodu czarnego ubrania w rzeźbie! Gagnière, zeszłej niedzieli powrócił z przedstawienia Wagnera z podbitem okiem. On, Jory, omal nie miał pojedynku w kawiarni Baudequina z powodu jednego z swych ostatnich artykułów w „Bębnie“. Bo też nasiadł ostro na tych malarzy czterogroszowych, na te sławy pokradzione! Rękawica rzucona komisyi sędziów Salonu narobiła diabelskiej wrzawy, nie zostało i strzępka z tych kontrolerów ideału, którzy nie dopuszczali wejść tam naturze.
Klaudyusz słuchał go niecierpliwy i zirytowany. Wziął napowrót za paletę i przestępował z nogi na nogę, stojąc wciąż przed obrazem. Tamten zrozumiał to wreszcie.
— Życzysz sobie pracować, zostawiamy cię więc.
Irma ciągle przypatrywała się malarzowi, z tym samym półuśmieszkiem, zdumiona ograniczeniem tego wielkiego głuptasa, który jej nie chciał, dręczona teraz kaprysem, by go posiąść mimo jego woli. Brzydka była ta jego pracownia i on sam nie miał w sobie nic pięknego; ale pocóż pozował na cnotę? Żartowała z niego przez chwilę sprytna, inteligentna, nosząca się już z planami przyszłej fortuny, pośród tej poniewierki swej młodości. I u drzwi ofiarowała mu się raz jeszcze, rozgrzewając mu rękę długim powłóczystym uściskiem.
— Kiedy pan zechcesz.
Odeszli wreszcie i Klaudyusz musiał odsunąć parawan, bo po za nim, Krystyna siedziała na brzegu łóżka, jak gdyby brakło jej sił do powstania. Nie mówiła nic o tej dziewczynie, oznajmiła po prostu, że się bała okropnie i chciała odejść natychmiast, drżąc z obawy, że znowu ktoś może zapukać, unosząc w głębi swych oczu niepokój jakiś ciężki, obawę rzeczy, o których nie mówiła.
Dawno, zresztą, to ognisko sztuki tak brutalnej, ta pracownia zapełniona obrazami gwałtownemi przejmowała ją niepokojem. Nie mogła przyzwyczaić się do prawdziwej nagości studyów z modelu, do realizmu jaskrawego szkiców, robionych w Prowancyi, zraniona niemi, odpychana, dotknięta. Przedewszystkiem nie rozumiała tych obrazów, ona, co wzrosła w ukochaniu i podziwie innej sztuki, tych delikatnych akwarel matki, tych wachlarzy o widoczkach przezroczych jak senne marzenie, gdzie fioletowe kopuły unosiły się na tle błękitnawych ogrodów. Często również, sama bawiła się w pejzażyki pensyonarskie, dwa lub trzy motywy, powtarzane zawsze, jezioro z ruinami jakiegoś zamku, młyn z pryskającą na kołach wodą, szalet wiejski i jodły obielone śniegiem. I dziwiła się: byłoż to podobne, aby chłopiec tak inteligentny malował w tak nierozsądny sposób, tak jakoś brzydko, fałszywie? Bo nietylko ten realizm wydawał jej się potwornie ohydnym, ale wedle jej sądu był on pozbawionym wszelkiej prawdy. Nie, doprawdy, na to trzeba było być szaleńcem.
Pewnego dnia Klaudyusz chciał koniecznie zobaczyć album, jej dawne album z Clermont, o którem mu kiedyś mówiła. Po długiem wzbranianiu się, przyniosła je, schlebiało jej to w głębi duszy i niesłychanie ciekawą była, co też on powie. Przejrzał kartki jego z uśmiechem; a ponieważ milczał, spytała go zcicha pierwsza:
— Pan uważasz, że to złe, nieprawdaż?
— Ależ nie, odpowiedział jej, to niewinne.
To słowo ją dotknęło, mimo dobrodusznego tona, który je czynił uprzejmem.
— Mój Boże! tak mało lekcyi miałam z mamą!.. Bo ja lubię, żeby to było dobrze zrobione i żeby się podobało.
Wtedy wybuchnął szczerym śmiechem.
— Przyznaj pani, że mój sposób malowania odbiera ci zdrowie. Zauważyłem to, zacinasz usta, otwierasz szeroko oczy z przestrachu!... A! to pewna, że to nie jest malarstwo dla pań, mniej jeszcze dla młodych dziewcząt... Ale przywykniesz pani do niego, potrzeba do tego tylko pewnego wykształcenia oka w odpowiednim kierunku i w końcu zobaczysz pani, że to, co robię, jest bardzo zdrowe i bardzo uczciwe.
W istocie zwolna, po trochu, Krystyna przyzwyczaiła się. Ale przeświadczenie artystyczne nie grało tu z początku żadnej roli, tem więcej, że Klaudyusz ze swą wzgardą dla kobiecych sądów nie pouczał jej, unikając przeciwnie mówienia z nią o sztuce, jak gdyby chciał dla siebie zachować tę namiętność życia, w obec innej namiętności co go ogarniała. Tylko, że główny wpływ w tej sprawie miało nawyknienie, oswajała się z widokiem tego malarstwa; przedewszystkiem zaś poczęły ją zajmować te obrzydliwe płótna, skoro widziała, jak wielkie, jak potężne miejsce zajmują one w egzystencyi malarza. Była to pierwsza jej stacya, rozrzewniał ją ten szał pracy, to absolutne oddanie całej swej istoty tej jednej sprawie: nie byłoż w tem coś dziwnie rozrzewniającego? Potem skoro spostrzegła radości i boleści, co go wzburzały, na skutek dobrego lub złego dnia pracy, sama z siebie poczęła współczuć z jego usiłowaniami. Zasmucała się, skoro go widziała smutnym; rozweselała, kiedy ją przyjmował wesoło i odtąd zajmowało to już ją ciągle: czy też mu dobrze idzie praca? Czy też jest zadowolniony z tego, co robi od czasu ostatniego ich widzenia? W końcu drugiego miesiąca była już zdobytą dla tego malarstwa, stawała przed płótnami, aby się przekonać czy postępowały, nie bała się ich już i jakkolwiek nie uznawała jeszcze w zupełności tego sposobu malowania, powtarzała już wyrażania artysty, które posłyszała, wyrokowała, że to lub owo jest „jędrnie namalowane, w dobrem postawione świetle“. Wydawał jej się tak dobrym, lubiła go tak bardzo, iż znalazłszy dla niego wymówkę, że bazgrze takie okropności, dochodziła do wynajdowania w nich zalet, ażeby i te obrazy jego módz lubić choć trochę!
Jednakże był jeden obraz, ten wielki, przeznaczony do przyszłego Salonu, z którym nie mogła pogodzić się długo. Już patrzała bez przykrości na studya z modelów, robione w pracowni Boutina i szkice z Plassans a ta kobieta naga, leżąca w trawie, wciąż irytowała ją jeszcze. Była to osobista uraza, wstyd, że mogła przypuścić na chwilę, że poznaje siebie, głuche jakieś onieśmielenie w obec tego wielkiego ciała, które ją raziło, jakkolwiek coraz to mniej w niem odnajdowała swoich rysów. Naprzód protestowała przeciw niemu od wracaniem oczu. Teraz stawała przed niem całemi minutami z oczyma utkwionemi, w milczeniu. Jakim sposobem to podobieństwo do niej tak zniknęło? Im bardziej przykładał się malarz z zaciekłością większą, niezadowolniony z siebie po sto razy powracając do tego samego kawałka nie mogąc odnaleźć natury, która mu się wymykała tem więcej, za każdy raz niknęło to podobieństwo. I nie mogąc zdać sobie z tego sprawy me śmiejąc wyznać w obec samej siebie tego nawet, ona której wstyd dziewiczy oburzył się pierwszego dnia, ona doznawała wzrastającego codzien smutku na myśl, że nic tam z niej już nie pozostanie. Zdawało jej się, że ten fakt osłabiał ich przyjaźń, czuła się mniej jego bliską za każdym rozcierającym się rysem. Czyliż nie lubił jej już tak jak dawniej, skoro pozwalał jej tak ustąpić ze swej pracy? I co to była za kobieta inna ta twarz nieznana jej i niewyraźna, co zacierała jej twarz zwolna?
Klaudyusz zrozpaczony, że zepsuł głowę, nie wiedział właśnie w jakiby sposób uprosić ją o kilka godzin pozowania, Byłaby po prostu, byłby tylko zdjął zarys. Ale widział ją tak rozgniewaną wówczas, że lękał się zirytować ją raz jeszcze. Po dwakroć przyrzekłszy sobie, że błagać ją będzie wesoło, nie mógł słów odpowiednich znaleźć, onieśmielony od razu, wahający, jak gdyby chodziło tu o jakąś rzecz niewłaściwą.
Pewnego popołudnia przeraził ją jednym z tych napadów gniewu, nad któremi nie umiał zapanować, nawet w obec niej. Nic nie udawało mu się w tym tygodniu, obraz nie postąpił ani na jotę. Mówił, że wyskrobie całe płótno, przyrzekał to sobie, kopiąc po kolei meble. Nagle pochwycił ją za ramiona i posadził na sofie.
— Proszę panią, oddaj mi tę przysługę, albo zdechnę z tego, słowo honoru!
Pomięszana, nie rozumiała o co chodzi.
— Co, czego pan chcesz?
Potem, skoro zobaczyła, że bierze za pendzle, dodała w roztargnieniu:
— A! tak pańska praca.... Dla czegóż nie było mówić mi o to wcześniej?
I sama z siebie położyła się na sofie, wsparła głowę na poduszce i podsunęła pod kark rękę. Ale zdumienie i zawstydzenie, że przystała tak prędko, uczyniły ją poważną; bo nie zdawała sobie sprawy z tego, że zdecydowaną była na tę rzecz już poprzednio, byłaby przysięgła, że przyrzekała sobie nigdy już nie służyć mu za model.
Zachwycony, zawołał:
— Na prawdę! pani się zgadzasz!.. A jakąż teraz zrobię z pani kobietę!
Ponownie, bez zastanowienia, wymknęło jej się:
— O! tylko głowę!
On zaś wytrzepał w pośpiechu człowieka, który się lęka, że zaszedł za daleko:
— Oczywiście, oczywiście, tylko głowę!
Zaambarasowanie jakieś uczyniło ich milczącymi oboje, on zabrał się do malowania, kiedy tymczasem ona z oczyma utkwionemi w próżni, nieporuszona, leżała zaniepokojona tem, że jej się wyrwał taki okrzyk. Już to ustępstwo poczęło ją przejmować wyrzutami sumienia, jak gdyby przyłożyła rękę do czegoś występnego, użyczając swego podobieństwa tej nagości kobiecej, tak rażącej w jaskrawem słońca świetle.
Klaudyusz w ciągu dwu posiedzeń uporał się z głową. Nie posiadał się z radości, wołał, że to było najlepsze ze wszystkiego, co wymalował kiedykolwiek i miał racyę, nigdy nie skąpał w prawdziwem świetle twarzy, pełniejszej życia i prawdy. Szczęśliwa jego szczęściem, Krystyna rozweseliła się również do tego stopnia, że przyznawała, iż głowa jej jest bardzo dobrze zrobioną, niezbyt podobną zawsze, ale zdumiewająca podchwyconym wyrazem. Długo stali przed obrazem, przymrużali oczy i cofali się aż do ściany.
— Teraz, rzekł nareszcie, dorobię do niej ciało z której z modelek... A! mam ją wreszcie!
I w napadzie chłopięcej radości pochwycił młodą dziewczynę i począł tańczyć z nią to, co nazywał „tańcem tryumfu*. Ona śmiała się serdecznie, zachwycona tą zabawką, nie doznając już najmniejszego pomięszania, niepokoju ni skrupułów.
Ale następnego zaraz tygodnia, Klaudyusz napowrót był po dawnemu ponurym. Wybrał sobie Zoś Piédefer, aby mu pozowała do ciała a ta nie dawała mu tego, co mieć pragnął: głowa, wedle słów jego, nie osadzała się na tych ramionach. Upierał się przecież, skrobał, rozpoczynał znowu, pracował tak, że żył w bezustannej gorączce. Coś w środku stycznia, przejęty rozpaczą, porzucił swój obraz, odwrócił go do ściany, poprzysięgając sobie, że go nie będzie już kończył; we dwa tygodnie potem zabrał się znów do niego z innymi już modelem, wielką Judytą, co go zmusiło do zmian różnych. To popsuło więcej jeszcze całą postać, przywołał napowrót Zoe, nie wiedział już sam, do czego dąży, chorował z niepewności i doznawanych męczarni. A co najgorsze było, to to, że właśnie figura centralna sama jedna tylko przywodziła go do takiej wściekłości, reszta dzieła bowiem, drzewa w głębi, obie kobiety dalszego planu i mężczyzna w aksamitnym żakiecie, ukończone już, zadawalały go w zupełności. Luty się kończył, nie pozostawało mu już nad kilka dni czasu do wysłania do Salonu, była to klęska.
Pewnego wieczora, w obec Krystyny przeklinał wszystko, na czem świat stoi i rzucił ten okrzyk gniewu:
— Bo też u pioruna! czy może kto umieścić głowę jednej kobiety na ciele innej!... Powinienem był odciąć sobie pierwej rękę.
W głębi duszy, teraz, jedna jedyna myśl absorbowała go zupełnie: uzyskać od niej, aby zgodziła się pozować mu do całej postaci. Myśl ta powolnie kiełkowała w nim, naprzód jako proste pragnienie, co prędzej usuwane jako absurd, potem jako rozumowanie nieme, bezustannie podejmowane, wreszcie jako żądanie określone, stanowcze, dojmujące pod chłostą konieczności. Te piersi, które widział przez kilka minut, aby ich nie zobaczyć już nigdy, prześladowały go wspomnieniem natrętnem; jej to właśnie było mu potrzeba, jej jednej do urzeczywistnienia tego co marzył i wciąż widział ją przed sobą świeżą urokiem młodości, promienną, nieodzowną sobie. Jeżeli jej mieć nie będzie, to lepiej z góry zrzec się obrazu, bo żadna inna go nie zadowolni. Kiedy tak siedział całemi godzinami, tracąc głowę, przed tym niewykończonym obrazem, trawiąc się w swej niemocy, nie wiedząc gdzie dotknąć pendzlem, przychodziły mu heroiczne postanowienia: skoro tylko wejdzie, rzuci się jej do nóg, wypowie jej swoje męczarnie tak wzruszającemi słowy, że może ulegnie jego prośbom. Ale kiedy zobaczył ją znowu z tym uśmiechem koleżeńskim, serdecznym, ufnym, w sukni skromnie zapiętej po szyję, nie ukazującej ani trochy ciała, tracił całą odwagę, odwracał oczy z obawy, aby nie podchwyciła jego spojrzenia, co pod stanikiem szukało linii torsu. Taka prośba byłaby szaleństwem, niepodobieństwem było żądać podobnej przysługi od przyjaciółki, nigdy nie zdobyłby się na taką śmiałość.
A jednak, jednego wieczora, kiedy zabierał się ją odprowadzić i kiedy kładła kapelusz z rękoma wzniesionemi w górę, stali tak ze dwie sekundy oko w oko, on drżący na widok wypukłości łona, które rozsadzało materyał stanika, ona tak nagle poważna, tak blada, iż poczuł, że go odgadła. Idąc wzdłuż nadbrzeży, kiedy słońce schylało głowę na niebo koloru starej miedzi, nie mówili niemal nic z sobą: rzecz ta pozostała w nich jednak, choć niewypowiedziana. Dwa inne jeszcze razy, czytał znów w głębi jej spojrzenia, że znana jej jest bezprzestanna myśl jego. W istocie, odkąd on o tem myślał i jej to poczęło przychodzić na myśl, mimowoli, uwaga jej zbudzoną została bowiem aluzyami rzucanemi niechcący. Naprzód była to myśl przelotna, prześlizgująca się niepostrzeżenie, potem była zmuszoną zatrzymywać się na niej dłużej nieco; ale nie sądziła, aby jej potrzeba było nawet bronić się od tej myśli natrętnej, tak jej się to zdawało po za granicami wszelkiej możliwości, jednem z tych urojeń, do których przyznać się nie sposób, o których nie mówi się zupełnie. Nie nachodziła ją nawet obawa, aby on mógł ją o to prosić: znała go teraz dobrze, byłaby zatrzymała słowo takie na ustach jego jednym ruchem ręki, zanimby je wybąknął, mimo nagłych jego wybuchów gniewu.. To było po prostu szalone. Nigdy, nigdy!
Upływały dni; a w nich ta myśl uporna, szalona, wyłączna wzrastała. Ilekroć byli z sobą razem, niepodobieństwem im było nie myśleć o tem. Nie otwierali ust w tym przedmiocie, ale milczenie ich było jej pełnem; nie odważali się na ruch żaden, nie zamieniali z sobą uśmiechu, aby natychmiast po za niemi nie znalazła się ta myśl, niemożliwa do wypowiedzenia głośno, która tak ich opanowała przecież. Niezadługo nic więcej nie zostało w ich koleżeńskiem życiu. Jeżeli patrzył na nią, zdawało jej się, że ją rozbiera wzrok jego; najniewinniejsze wyrazy brzmiały jakiemś znaczeniem, wprawiającem w kłopot; każdy uścisk ręki szedł po za dłoń, sprawiając lekki dreszcz całego ciała. I to, czego unikali dotąd niepokój w tym związku, zbudzenie się mężczyzny i kobiety w tej serdecznej ich przyjaźni, wy buchnęło wreszcie pod wpływem ciągłego wywoływania tej nagości dziewiczej, która ich prześladowała. Zwolna poczęli odkrywać w sobie jakąś tajemną gorączkę, o której nie wiedzieli sami Gorąco uderzało im do twarzy, rumienili się za byle zetknięciem palców. Było to odtąd jakieś podrażnienie, powracające co minutę, burzące w nich krew całą; kiedy tymczasem w tem opanowaniu całej ich istoty, męczarnia tego, co zamilczali przed sobą, nie mogąc jednak przed sobą wzajem utaić, dochodziła do takich rozmiarów, że dławiła ich, zapierała oddech w piersi, wezbranej ciężkiemi westchnieniami.
W połowie marca, Krystyna raz przyszedłszy, zastała Klaudyusza siedzącego przed obrazem, przybitego zmartwieniem. Nie posłyszał jej nawet, pozostał nieporuszony, z oczyma błędnemi, utkwionemi w niedokończone swe dzieło. Za trzy dni upływał termin wysyłki do Salonu.
— I cóż? spytała go łagodnie, postawszy przez długą chwilę za nim, zrozpaczona jego rozpaczą.
Zadrżał, odwrócił się.
— I coż! wszystko skończone, nie wystawię nic tego roku... A! ja, co tak liczyłem na ten Salon!
Oboje zapadli znów w zgnębienie, pośród którego cisnęły się do głów ich bezładnie wielkie jakieś rzeczy. Potem ona podjęła jakby myśląc głośno:
— Byłby czas jeszcze.
— Czas? o, nie! Trzebaby chyba cudu. Zkądże chcesz pani, bym znalazł teraz model odpowiedni?... Słuchaj, od samego rana biję się z myślami, przez chwilę nawet zdawało mi się, że mi przyszedł dobry pomysł: tak, chybaby pójść poszukać tej dziewczyny, tej Irmy, która tu przyszła, kiedy pani tu byłaś. Wiem dobrze, że jest małą i okrągłą, że trzebaby wszystko zmieniać może; ale jest przynajmniej młodą, powinnaby być możliwą... Nie, stanowczo, trzeba tam pójść, aprobować jeszcze...
Przerwał sobie. Palące oczy, któremi patrzył na nią, mówiły wyraźnie: „A! jesteś ty, a! to byłby ów cud wyczekiwany, tryumf pewny, gdybyś zechciała zrobić dla mnie tę najwyższą ofiarę! Błagam cię, błagam cię o to nabożnie, modlę się do ciebie jak do uwielbianej przyjaciółki, najpiękniejszej i najczystszej!“
Ona, wyprostowana, bardzo blada, słyszała każde słowo niemej tej prośby; i te oczy, pełne gorącej prośby, wywierały na niej wpływ potężny. Bez pośpiechu zdjęła kapelusz i futro; potem spokojnie, tym samym wolnym, poważnym ruchem poczęła odpinać stanik, zdjęła go, zdjęła gorset, spuściła spódnice, odpięła naramiennice koszuli, która osunęła się z bioder. Nie wymówiła ani jednego słowa, zdawało się, że jest myślą gdzieindziej, daleko ztąd, jak owego wieczora, kiedy zamknięta w jego pokoju, zamyślona głęboko, rozbierała się machinalnie, nie zwracając na tę czynność uwagi. Dla czegóż dopuszczać, aby rywalka oddawała swe ciało, kiedy ona już dała twarz swoją? Chciała tam być cała, u siebie, w jego uczuciu, pojmując wreszcie, jaką przykrość sprawiał jej ten potwór oddawna. I wciąż niema, naga a dziewicza, położyła się na sofie, przybrała pozę, podsunęła ramię pod głowę z oczyma zamkniętemi.
Przejęty, jak wryty z radości, poglądał na nią kiedy się rozbierała. Odnajdował ją więc, tę przelotną wizyę, po tylekroć przyzywaną a wcielającą się teraz. Było to to samo dziecięctwo, wysmukłe jeszcze, ale takie gibkie, tak świeże młodością i dziwił się znowu: gdzież ona ukrywała te piersi tak rozwinięte, których nie można było domyślać się pod suknią? I on nie mówił nic, zabrał się do malowania, pośród wielkiej, uroczystej jakiejś ciszy, w dziwnem skupieniu. Przez dwie długie godziny przyłożył się do pracy tak pilnie, że wykończył od razu wspaniały szkic całego ciała. Nigdy ciało kobiety nie upoiło go w ten sposób, tak to wydawało mu się promieniejącem w świetle. Serce jego biło jak wobec nagości bóstwa. Nie przybliżał się zupełnie, stał zdumiony przetworzeniem się tej twarzy, której szczęki, nieco za silne może i zmysłowe, zatonęły gdzieś w spokoju rzewnym czoła i policzków. Przez te dwie godziny ona nie poruszyła się, nie odetchnęła niemal, czyniąc ofiarę ze swego niewieściego wstydu, bez drżenia, bez żadnego zakłopotania nawet. Oboje czuli, że gdyby wymówili bodaj jedno słowo, ogarnąłby ich wstyd niezmierny. Tylko, od czasu do czasu, otwierała jasne swe przezrocze oczy, zawieszając je na jednym punkcie nieujętej, gdzieś dalekiej przestrzeni i tak pozostawała przez chwilę; on jednak nie mógł odgadnąć nic z jej myśli w tem spojrzeniu; potem zamykała je znów i zapadała w swą nicość pięknego marmuru z uśmiechem tajemniczym i zastygłym pozy.
Klaudyusz gestem powiedział, że ukończył już i napowrót nieśmiały, niezgrabny, popchnął krzesło, aby odwrócić się od niej coprędzej; kiedy Krystyna tymczasem, zarumieniona mocno, powstawała z sofy. Szybko ubrała się napowrót, nagle ogarnięta febrycznem drżeniem, przejęta wzruszeniem takiem, że zapinała haftki stanika krzywo, podnosząc kołnierzyk i zsuwając mankiety tak, by ani odrobiny swej skóry nie pozostawić odkrytą. I była już ubraną, owiniętą szczelnie w futro, odwrócona wciąż do ściany, nie mogąc się zdecydować na spojrzenie mu w oczy. On jednak podszedł do niej i przez chwilę patrzyli na siebie, wahający, dławieni wzruszeniem, które nie dozwalało im mówić jeszcze. Byłże to smutek, smutek jakiś niezmierny, bezwiedny i bez nazwy? Bo powieki ich nabrzmiały łzami, jak gdyby popsuli sobie życie, jak gdyby nagle dotknęli głębi nędz ludzkich. Wówczas, rozrzewniony i przejęty głęboko, nie mogąc znaleźć nic, nawet podziękowania, pochylił się i ucałował jej czoło.




V.

Piętnastego maja, w piątek, Klaudyusz, który poprzedniego dnia o trzeciej z rana powrócił był od Sandoza, spał jeszcze około dziewiątej, kiedy pani Józefowa przyniosła mu na górę wielki bukiet białych lilij, który przed chwilą przyniósł komisyoner. Zrozumiał, Krystyna to z góry obchodziła w ten sposób powodzenie jego obrazu; bo to był wielki dzień dla niego, otwarcie Salonu Odrzuconych, utworzonego tego roku, w którym miało być wystawione jego dzieło, nie przyjęte przez komisyę sędziów oficyalnego Salonu.
Ta myśl tak poczciwa, pełna serdecznej pamięci, te świeże i wonne lilie, budzące go ze snu, wzruszyły go bardzo jako zapowiedź dnia dobre go. W koszuli, boso, włożył je w dzbanek od wody i postawił na stole. Potem z oczyma nawpół sennemi jeszcze, bezmyślnie, ubrał się wyrzekając, że spał tak długo. W wigilię przyrzekł był Dubuche’owi i Sandozowi, że wstąpi po nich do tego ostatniego o ósmej, aby się udać we trzech do pałacu Industryi, gdzie miała się zebrać reszta gromadki. A tu spóźnił się już o całą godzinę!
A tu jeszcze nie mógł trafić do niczego w swej pracowni, pełnej nieładu od czasu zabrania wielkiego płótna. Przez pięć minut poszukiwał butów przyklękłszy pośród starych ram. Kawałki złota walały się, niewiedząc bowiem zkąd wziąć pieniędzy na ramę kazał sobie przystosować stolarzowi w sąsiedztwie cztery deski i złocili je oboje z przyjaciółką, która przy tej sposobności okazała się bardzo niezgrabnym pozłotnikiem. Nakoniec ubrany, obuty, w filcowym kapeluszu, błyszczącym żółtemi iskierkami wychodził już, kiedy myśl przesądna zwróciła go napowrót do bukietu, który pozostawał sam w pośrodku stołu. Gdyby nie ucałował tych lilij spotkałaby go przy rość. Pocałował je też, owiany ich silnym wiosennym zapachem.
W bramie oddał klucz swój odźwiernej, jak to czynił zazwyczaj.
— Pani Józefowo, przez cały dzień mnie tu nie będzie.
W niespełna dwadzieścia minut. Klaudyusz był na ulicy Enfer u Sandoza. Ale ten, którego obawiał się, że już nie zastanie, opóźnił się również z powodu nagłej jakiejś słabości matki. Nie było to nic ważnego, zła noc poprostu tylko, która przejęła go niepokojem. Teraz już, spokojny, powiedział mu, że Dubuche przysłał karteczkę z oznajmieniem, aby na niego nie czekali, że spotka się tam z nimi. Obadwaj przeto wyszli; a ponieważ była już blisko jedenasta, zdecydowali się pierwej zajść na śniadanie do małej mleczarni na ulicy Saint-Honoré, ogarnięci jakiemś rozleniwieniem pośród gorącej żądzy widzenia, opóźniając chwilę tę własnowolnie, smutną a rzewną rozmową, o dawnych wspomnieniach.
Pierwsza biła, kiedy przechodzili Polami Elizejskiemi. Dzień był wspaniały, niebo jasne i czyste, którego błękit podnosił wietrzyk chłodny jeszcze. Pod słońcem, barwy dojrzałego zboża, szeregi drzew kasztanowych rozwijały świeże blado zielone listeczki, niby świeżo powerniksowane; a wodotryski ze swemi snopami tryskającej wody, tarasy starannie utrzymywane, głębie alei i szerokość przestrzeni nadawał rozległemu widnokręgowi pozór wielkiego przepychu. Kilka powozów, rzadkich o tej porze dnia — mijało a fala tłumu, gubiąca się w dali i ruchoma jak mrowisko, wpadała jak w otchłań pod olbrzymią arkadę Pałacu Industryi.
Kiedy weszli, Klaudyusza przeszedł dreszcz lekki w ogromnym przysionku, gdzie go owiał chłód piwniczny, którego wilgotna kamienna posadzka dzwoniła pod stopami jak tafle kościelnej podłogi. Spojrzał na prawo i lewo na podwójne z dwóch stron monumentalne schody i spytał pogardliwie:
— Powiedz, czy będziemy przechodzić przez ten obrzydliwy ich salon
— A! nie! — odpowiedział Sandoz. Przejdźmy przez ogród. Są tam schody, prowadzące wprost do salonu Odrzuconych.
I przeszli z pogardą między stolikami przy których sprzedawano katalogi. W rozsunięciu wielkich firanek z czerwonego aksamitu ukazywał się ogródek oszklony po za ciemnym przysionkiem.
W tej dnia godzinie, ogródek ów był prawie opróżniony, przy bufecie tylko pod zegarem, ciżba tłoczyła się jedząc śniadanie. Tłum cały znajdował się na pierwszem piętrze, w salach; i tylko białe posągi, co stały po obu stronach chodników wysypanych żółtym piaskiem, odcinały się ostro od zielonego deseniu gazonów. Była to ludność marmurowa, nieruchoma, skamieniała i zakuta w jeden gest, szeregi nieprzejrzane głów, ramion, nóg zmięszanych, oblane światłem, które spływało z szyb wysokich na południe; sztory z płótna zagradzały połowę nawy, jasnej pod promieniami słońca, splamionej po dwu końcach czerwonemi i niebieskiemi blaskami szyb. Kilku zaledwie zwiedzających, znużonych już, zajmowało krzesła i ławki nowiuteńkie, połyskujące malowaniem; stadka wróbli tymczasem, zamieszkujących w powietrzu las wiązań żelaznych, spadały z wrzaskiem ścigając się lub spokojnie szukając okruszyn w piasku.
Klaudyusz i Sandoz udali, że idą spiesznie, nie rzuciwszy nigdzie okiem do okoła. Bronz jeden sztywny i szlachetny, Minerwa, jednego z członków Instytutu, przywodził ich do rozpaczy już odedrzwi. Ale kiedy przyspieszali kroku wzdłuż nieskończonego szeregu biustów, poznali Bongranda, który sam zupełnie, obchodził zwolna, figurę leżącą., kolosalną i atletycznych kształtów, która znajdowała się w pośrodku alei. Z rękoma założonemi w tył, zamyślony, pochylał chwilami twarz swą zmęczoną ku gipsowi.
— A! to wy! — zawołał, kiedy wyciągnęli doń ręce. — Ja tu właśnie przypatrywałem się rzeźbie naszego przyjaciela Mahoudeau, którą przynajmniej mieli dość rozumu przyjąć i dobrze ustawić...
I przerywając sobie:
— Przychodzicie z góry? — zapytał.
— Nie, przyszliśmy dopiero, — odrzekł Klaudyusz.
Wówczas nadzwyczaj gorąco począł mówić o salonie Odrzuconych. On, acz sam należał do Instytutu, żył jednak zdala od swych kolegów i bawiła go niesłychanie cała ta sprawa wiekuista: niezadowolnienie malarzy, kampania podjęta i prowadzona przez małe dzienniczki jak „Bęben“, protesty, reklamacye bezustanne, które nakoniec zaniepokoiły cesarza i ten zamach stanu artystyczny tego milczącego marzyciela, bo krok przedsięwzięty wyszedł wyłącznie od niego; i wrzawa wszystkich, co potracili głowy, na skutek tego kamienia, który padł w żab kałużę.
— Nie — ciągnął dalej — niemacie pojęcia o tem oburzeniu, które panuje pośród członków komisyi sędziów!... A jeszczeż mi nie ufają, milkną kiedy ja tam jestem!.. Wściekłość cała skierowaną jest przeciw tym okropnym realistom. Przed nimi to zamykano systematycznie podwoje świątyni; z ich powodu teraz cesarz zezwolił na to, aby publiczność raz jeszcze sama przejrzała i rozsądziła cały ten proces; oni to więc w końcu tryumf odnieśli.. A! nasłucham ja się nieraz pięknych rzeczy i za waszą skórę, moi drodzy, niedałbym i trzech groszy!
Śmiał się swoim serdecznym, głośnym śmiechem, rozwarłszy ramiona, jak gdyby niemi chciał ogarnąć całą młodzież, która czuł, że podnosi się z ziemi i idzie w górę.
— Uczniowie pańscy rosną — rzekł z prostotą Klaudyusz.
Ruchem ręki Bongrand nakazał mu milczenie, zmięszany. Nie wystawi on nic a cała ta produkcya, pośród której przechodził, te obrazy, te statuy, te usiłowania twórczości ludzkiej, przejmowały go żalem. Nie była to zazdrość, bo nie były chyba duszy wyższej i lepszej, ale zastanowienie się nad sobą, wejście w siebie, głucha obawa przed niemocą, ta trwoga niewyznawana, która go prześladowała.
— A w Salonie Odrzuconych jakże idzie?
— Przepysznie! Zobaczycie sami.
Potem, zwracając się do Klaudyusza, ujmując obie jego ręce w swe dłonie:
— Ty, mój kochany, jesteś znakomitym... słuchaj! ja, o którym mówią, że jestem czemś przecie, oddałbym dziesięć lat mego życia, gdybym był wymalował tę twoją wielką szelmę kobietę.
Pochwała ta, wyszła z ust takich, przejęła do łez młodego malarza. Nakoniec wreszcie odniósł zwycięztwo! Nie znalazł ani jednego słowa wdzięczności, począł nagle mówić o czem innem, chcąc ukryć swe wzruszenie.
— Ten dzielny chłop, Mahoudeau! ależ ona bardzo jest dobrze, ta jego statua!... Pyszny temperament, nieprawdaż?
Sandoz i on poczęli obchodzić gips dokoła. Bongrand odpowiedział z uśmiechem:
— Tak, tak, trochę za dużo ud, za wiele piersi. Ale przypatrzcie się wiązadłom członków, to delikatne i ładne jak wszystko... Adieu, pozostawiam was, siądę sobie trochę, bo mnie nogi bolą już porządnie.
Klaudyusz podniósł głowę i wytężył ucho. Szmer ogromny, hałas jakiś, na który nie zwrócił uwagi w pierwszej chwili, biegł w powietrzu wraz z bezustannym zgiełkiem; był to odgłos burzy, rozbijającej się o wybrzeże, huk jakiegoś niezmęczonego ataku, jakiejś napaści bez wytchnienia.
— Słuchajno! — szepnął — co to jest?
— To — rzekł Bongrand, oddalający się już — to tłum tam na górze.
I obaj młodzieńcy, przeszedłszy ogród, weszli do Salonu Odrzuconych.
Urządzono go bardzo dobrze, obrazy przyjęte nie miały bogatszego pomieszczenia: wspaniałe, sięgające wysoko portyery, ze starych dywanowych tkanin, ławeczki obite pąsowym aksamitem, ekrany z białego płótna, pod otworami oszklonemi sufitu i w anfiladzie sal — pierwszy widok był zupełnie tym samym, też same ramy złocone, taż sama pstrocizna płócien. Ale panowała tam jakaś czystość wesoła, blask młodości, z którego od razu nie można sobie zdać jasno sprawy. Tłum już mocno gęsty, wzmagał się z każdą chwilą, bo dezertowano z oficyalnego Salonu, przybiegano tu z zaciekawieniem, wszyscy pobudzani chęcią sądzenia samychże sędziów, rozweseleni zaraz od progu już pewnością, że tu zobaczą rzeczy niesłychanie zabawne. Ogromnie było gorąco, drobny pyłek unosił się z podłogi, koło czwartej z pewnością niepodobieństwem tu będzie oddychać.
— Do licha! — rzekł Sandoz, przepychając się łokciami — nie będzie to zbyt wygodnie przebijać się pośród tego i wynaleźć twój obraz.
Spieszno mu było w gorączce braterskiego uczucia. Tego dnia żył on tylko dla „dzieła“ i sławy starego swego towarzysza.
— Daj pokój! — zawołał Klaudyusz — i tak dojdziemy przecież. Nie ucieknie przed nami, ten mój obraz.
I on, przeciwnie, udawał, że mu nie spieszno bynajmniej, mimo nieprzepartej ochoty biegnięcia. Podnosił głowę, przypatrywał się. Niebawem w gwarze głośnym tłumu, który go oszołomił, rozróżnił lekkie śmiechy, powstrzymywane jeszcze, które pokrywało tupanie nóg i szmer rozmów. Przed niektóremi obrazami zwiedzający żartowali widocznie. To go zaniepokoiło, bo był on z natury ufny i wrażliwy jak kobieta, pośród swej rewolucyjnej szorstkości, oczekujący zawsze męczeństwa i zawsze zdumiały, że go odpychają i że zeń szydzą. Wyszeptał:
— Jacyś oni tu bardzo weseli!
— Boć i jest z czego — zauważył Sandoz. — Popatrz no na te cudackie konie.
Ale w tej chwili, kiedy zapóźniali się w pierwszej sali, wpadł na nich Fagerolles, nie spostrzegłszy ich poprzednio. Drgnął nierad widocznie temu spotkaniu. Zresztą natychmiast przybrał zwykłą uprzejmość.
— Patrzcież! Myślałem o was właśnie, jestem tu już od godziny.
— Gdzie oni wepchnęli obraz Klaudyusza? — spytał Sandoz.
Fagerolles, który dopiero co stał przez całe dwadzieścia minut przed tym obrazem, studyując go i studyując wrażenie, jakie on robi na publiczność, odpowiedział bez wahania:
— Nie wiem, nie mogłem go odkryć... Pójdziemy poszukać go razem, jeśli chcecie?
I przyłączył się do nich. Straszliwy farser, tym razem nie przybierał zwykłych swych manier, niedbającego o nic dziwaka, ubrany był starannie, z szyderczym żartem na ustach, z gryzącą ironią w pogotowiu, ale z ustami zaciętemi, z poważną miną człowieka, który chce zajść wysoko. I dodał z miną głębokiego przekonania:
— Jakże żałuję, żem nic nie wystawił w tym roku! Byłbym tu z wami i miałbym moją cząstkę powodzenia... A są tu zdumiewające arcydzieła, moje dzieci! Naprzykład, te konie...
Wskazywał na wprost nich wielkie płótno, przed którem gromadziła się publiczność ze śmiechem. Było to, jak mówiono, dzieło jakiegoś dawnego weterynarza, konie wielkości naturalnej wypuszczone na łąkę, ale to konie fantastyczne, błękitne, fioletowe, różowe, których zdumiewająca anatomia przebijała skórę.
— Powiedzno, czyś ty sobie z nas nie drwił — oświadczył Klaudyusz, podejrzliwie.
Fagerolles udawał entuzyazm.
— Jakto! ależ to pełne zalet! Toż on zna do gruntu swego konia, ten poczciwiec! Prawda, że maluje, jak bazgracz. Ale cóż to znaczy skoro tylko jest oryginalnym i skoro nam daje dokument z natury?
Twarz jego, dziewczęca, o delikatnych rysach, zachowywała zupełną powagę. Niepodobieństwem było wiedzieć, czy żartuje. Zaledwie w głębi stalowo szarych jego oczu świeciła żółta iskierka złośliwości. I dodał jeszcze złośliwą tę aluzyę, z której on sam tylko mógł się cieszyć:
— A! mój kochany, jeżeli na ciebie wywiera wpływ jakiś śmiech głupców, to zobaczysz tu więcej niezadługo!
Trzej towarzysze, którzy puścili się naprzód, z niezmiernym trudem zaledwie mogli postępować pośród ciżby pleców. Wchodząc do drugiej sali, przebiegli szybkim rzutem oka jej ściany, ale poszukiwanego obrazu i tam niebyło. Co natomiast zobaczyli, to Irmę Bécot, wspartą na ramieniu Gagnièra, ściśniętych przez tłum, on przyglądał się uważnie jakiemuś małemu obrazkowi, ona zaś, zachwycona tem popychaniem, podnosiła różowy swój pyszczek i śmiała się do przepływającego tłumu.
— Jakto? — odezwał się Sandoz zdziwiony. — Ona teraz jest z Gagnièrem?
— O! to przejściowe — tłumaczył Fagerolles ze spokojną miną. — Taka to zabawna historya... Wiecie, że urządzono jej właśnie apartament nadzwyczaj szykowny; tak, ten młody idiota, markiz ten, o którym rozpisują się w dziennikach, przypominacie sobie? Zuch dziewczyna, która zajdzie daleko, ja to zawsze mówiłem!... Ale daremnieby ją kłaść w herbowane łoże, ją napada zawsze szał żelaznego łóżka; bywają wieczory, w których potrzeba jej bądź co bądź malarskiego poddasza. I tak to, rzuciwszy wszystko, wpadła pewnej niedzieli około pierwszej nad ranem do kawiarni Baudequina. Myśmy już wszyscy wy — szli, był tam jeszcze tylko Gagnière, drzemiący nad swoim kuflem... Wzięła więc Gagnièra.
Irma spostrzegła ich już i zdaleka poczęła im przesyłać czułe gęsta. Musieli się zbliżyć. Kiedy Gagnière odwrócił się, ze swemi blademi włosami i maleńką twarzyczką bezbrodą, z pocieszniejszą jeszcze miną niż zazwyczaj, nie okazał najmniejszego zdziwienia, że ich zastaje po za swemi plecami.
— To niesłychane — wyszeptał.
— Co takiego? — spytał Fagerolles.
— Ależ to małe arcydzieło... uczciwe to i naiwne i przekonywające! Wskazał drobniutki obrazek, przed którym stał zatopiony, obrazek absolutnie dziecięcy, taki, że czteroletni chłopczyna mógłby go namalować, mały domek nad drożyną, z małem drzewkiem tuż obok, całość koszlawa, pokreślona czarnemi rysami; nie zapomniano nawet o nieodzownym gzygzaku dymu, wychodzącym z komina.
Klaudyuszowi wyrwał się gest nerwowego zniecierpliwienia, kiedy Fagerolles tymczasem powtarzał z największą flegmą:
— Pełne finezyi, pełne finezyi, rzeczywiście... Ale, powiedzno Gagnière, gdzie jest twój obraz?
— Mój obraz? tutaj.
Rzeczywiście, płótno przez niego przysłane znajdowało się właśnie tuż obok małego arcydzieła. Był to pejzaż perłowo-szary, brzeg Sekwany starannie narysowany, o ładnym tonie, jakkolwiek nieco ciężki, doskonałej równowagi, bez wszelkiej rewolucyjnej szorstkości.
— Jacyż oni głupi, że to odrzucili! — rzekł Klaudyusz, który przystąpił i przyglądał się z zajęciem. — Ale dlaczego? dlaczego, pytam was?
W istocie, odmowa komisyi nie miała żadnej zasady.
— Bo to realistyczne — rzekł Fagerolles, głosem tak zjadliwym, że trudno było dociec, czy drwił sobie z sędziów, czy z obrazu.
Irma przecież, którą nikt się nie zajmował, patrzała uparcie w twarz Klaudyusza, z tym uśmiechem drwiącym, który dzikość ślamazarna tego chłopaka wywoływała jej na usta. Pomyśleć, że nawet nie przyszło mu na myśl zobaczyć się z nią choćby raz jeszcze! Znajdowała go tak różnym od innych, tak zabawnym, nie ze względu na piękność, tego dnia właśnie był nasrożony taki jakiś, zmieniony na twarzy, jakby po wielkiej gorączce. I dotknięta tem, że jej nie zdawał się spostrzegać, chciała zwrócić na siebie jego uwagę, dotknęła jego ramienia poufałym gestem.
— Powiedz pan, czy to tam naprzeciw niejeden z pańskich znajomych szuka pana?
Był to Dubuche, którego znała ztąd, że go spotkała raz w kawiarni Baudequina. Z trudem przeciskał się on przez tłum, z oczyma utkwionemi bezcelnie w głów falę. Ale naraz, w chwili kiedy Klaudyusz starał się, aby go dostrzegł, ku temu celowi gestykulując, tamten odwrócił się szybko i złożył głęboki ukłon jakiejś grupie, złożonej z trzech osób, ojca, o twarzy jakby ugotowanej od krwi zbyt gorącej, matki, niezmiernie chudej, koloru wosku, strawionej anemią, córki, tak drobnej i wątłej jeszcze w ośmnastu latach, że szczupłość jej robiła wrażenie pierwszego dziecięctwa.
— Dobryś! — mruknął malarz — zkądże takich wyrwał... Cóż za szkaradne znajomości ma to bydlę! Gdzie on też mógł wyłowić te potwory?
Gagnière, spokojnie oświadczył, że zna ich z nazwiska. Ojciec, pan Margaillan, był przedsiębiorcą budowlanym na wielką skalę, już pięcio czy sześcio-milionowym bogaczem, który robi majątek na wielkich robotach Paryża, stawiając sam całe nieraz bulwary. Bez wątpienia Dubuche był w jakich z nim stosunkach, przez którego z architektów, których ex-mularz używał.
Ale Sandoz, przejęty litością na widok okropnej chudości młodej panienki, której się przyglądał, osądził ją jednem słowem:
— A! biedny kociak obdarty ze skóry! Przykro to na to patrzeć.
— Dajże pokój! — oświadczył Kladyusz z pewnem okrucieństwem — toż oni noszą na twarzy wszystkie zbrodnie burżuazyi, wraz z potami wydzielają z siebie skrofuły i głupotę. Patrz, nasz szanowny Dubuche, który porzuca przyjaciół, wędruje z nimi! Jakież to marne, taki architekt? Przyjemnej drogi, niech sobie szuka nas potem!
Dubuche, który nie spostrzegł przyjaciół, podawał właśnie rękę matce i szedł, objaśniając im obrazy, z przesadną uprzejmością w ruchach.
— Chodźmyż i my dalej — zakonkludował Fagerolles.
I zwracając się do Gagnièra:
— Czy ty wiesz, gdzie oni zapchali obraz Klaudyusza?
— Ja nie wiem, szukałem go... Pójdę z wami.
Towarzyszył im, zapomniał całkiem o Irmie Bécot. Jej to przyszedł kaprys zwiedzania wystawy z nim pod ręką, on zaś tak mało był nawykłym do oprowadzania w ten sposób kobiety, że tracił ją bez ustanku po drodze, zdumiały, że ją odnajduje wciąż przy sobie, nie wiedząc już jak, ani dlaczego byli razem. I teraz też ona podbiegła i wzięła go pod ramię, dlatego, aby iść wraz z Klaudyuszem, który przechodził już do drugiej sali z Fagerolles’em i Sandozem.
Wtedy wszyscy pięcioro włóczyli się razem w długim szeregu, raz rozdzielani przez tłum, to znów łączeni z sobą. Zatrzymała ich raz obrzydliwość jakaś Chaine’a, „Chrystus przebaczający jawnogrzesznicy“, suche figury, jak wycięte w drzewie, o kościach przebijających skórę, namalowane farbami błotnistemi! Ale tuż obok podziwiali prześliczne studyum kobiety, widzianej z pleców, z wydatnemi lędźwiami i odwróconą głową.
Wzdłuż ścian była to mięszanina doskonałych rzeczy i największej nędzoty, wszystkie rodzaje pomięszane ze sobą pospołu, chybione obrazy historycznej szkoły, pomieszczone tuż obok młodych szaleńców realizmu, prości głupcy pozostali w całym tłumie fanfaronów oryginalności, jakaś martwa Jezabela, która zdała się zgniłą w głębi piwnic Szkoły Sztuk pięknych, tuż obok Damy w bieli, nadzwyczaj ciekawego rzutu oka wielkiego artysty. Nic nie brak było w pośród nędzot, ani obrazów wojennych o żołnierzach ołowianych, ni starożytności bladej, ni średniowieczności poczerniałej. Ale z pośród tego ansemblu, niepowiązanego z sobą, z tych pejzaży, wszystkich niemal, pełnych jakiegoś szczerego i prawdziwego tonu, z portretów po większej części zajmujących układem, rozchodziła się taka jakaś woń młodości, brawury i namiętności, że jeśli w Salonie oficyalnym było mniej nędznych płócien, to za to przeciętnie biorąc, każdy obraz, prócz kilku wybitniejszych, był tam z pewnością daleko banalniejszym i mierniejszym.
Tu czuć było walkę i to walkę wesołą, toczoną z werwą, o brzasku poranku, kiedy to trąbki grają, kiedy się idzie na wroga z tą pewnością, że się go pobije zanim zajdzie słońce.
Klaudyusz odświeżony tym powiewem walki ożywiał się, gniewał, słuchał teraz podnoszących się śmiechów publiczności, z miną wyzywającą, jak gdyby posłyszał świst kul. Dyskretne u wejścia śmiechy te, rozgłośniejszemi stawały się, w miarę jak się posuwał. W trzeciej sali już kobiety nie tłumiły ich zupełnie pod chusteczkami, mężczyźni wysuwali naprzód brzuchy, folgując sobie. Była to zaraźliwa wesołość tłumu, przybyłego po to, aby się bawić, podniecającego się zwolna, wybuchającego z powodu drobnostki, rozweselonego zarówno przez piękne rzeczy, jak i przez najobrzydliwsze. Mniej śmiano się przed Chrystusem Chaine’a, jak przed studyum kobiety, której krzyż wystający, jakby wychodzący z płótna, niezwykle komiczne robił wrażenie. „Dama w bieli“ zdumiewała i zgromadzała tłum przed sobą; trącano się łokciami, ciśnięto się i zawsze przed nią stała jakaś grupa z otwartą gębą. I każde płótno miało tego rodzaju powodzenie, ludzie zwoływali się zdaleka, aby sobie pokazać coś zabawnego; dowcipy obiegały z ust do ust ciągle; tak, że Klaudyusz, wchodząc do czwartej sali, ścigany wciąż tą burzą ustawicznie się wzmagającą, omal nie wypoliczkował jakiejś starej jejmości, której gdakanie doprowadzało go do rozpaczy.
— Cóż za idioci! — powiedział, zwracając się do reszty — Co? miałoby się ochotę rznąć im o łeb arcydzieła!
Sandoz zawrzał także; a Fagerolles wciąż chwalił bardzo głośno najgorsze malowidła, co wzmagało jeszcze śmiechy; kiedy tymczasem Gagnière, obojętny pośród całej wrzawy, ciągnął za sobą zachwyconą Irmę, której suknie oplątywały nogi wszystkich mężczyzn.
Ale nagle Jory stanął przed nimi. Wielki jego nos różowawy, twarz pięknego blondyna promieniały. Gwałtownie przeciskał się przez tłum, giestykulował, jaśniał jakby własnym tryumfem. Jak tylko zobaczył Klaudyusza, począł wołać:
— Ah! to ty nareszcie! Szukam cię tu już całą godzinę... Powodzenie, mój stary, e! co za powodzenie...
— Jakie powodzenie?
— No, twego obrazu!... Chodź, muszę, ci to pokazać. Nie, zobaczysz, to olbrzymie!
Klaudyusz pobladł, wielka jakaś dławiła go radość, choć udawał, że tę wiadomość przyjmuje ze spokojem. Przyszły mu na pamięć słowa Bongranda, uwierzył w to, że jest gienialnym.
— A i wy! Dzień dobry! — mówił dalej Jory, witając uściskiem ręki resztę.
I spokojnie on, Fagerolles i Gagnière otoczyli Irinę, która uśmiechała się do nich wszystkich bez różnicy.
— Gdzież to jest nareszcie? — zapytał Sandoz niecierpliwy. — Zaprowadź nas.
Jory poszedł przodem, zanim cała banda. Trzeba było używać pięści we drzwiach ostatniej sali, aby się docisnąć. Ale Klaudyusz, idąc ostatni, słyszał, jak wciąż wzmagały się śmiechy i wrzask wzrastał; istny huk fal morskich, rozbijających się o brzegi. A kiedy wreszcie dostał się do sali, zobaczył olbrzymią masę ruchomą, zmięszaną, tłum, duszący się przed jego obrazem. Tu ich dopiero przyjął śmiech właściwy. Z jego to obrazu tak się śmiano.
— Cóż? — powtórzył Jory, tryumfujący — to nie sukces.
Gagniére onieśmielony, zawstydzony, jakgdyby sam otrzymał policzek, szepnął:
— Za wiele sukcesu... nie, wolałbym już co innego.
— Jakiś ty głupi! — mówił Jory, w wylewie egzaltowanej pewności. — To jest powodzenie... — Coż to szkodzi, że się śmieją! Wypłynęliśmy, jutro już wszystkie dzienniki o nas mówić będą.
— Kretyni! — rzucił tylko Sandoz, głosem zdławionym boleścią.
Fagerolles milczał, zachowując się obojętnie z tę godnością, z jaką przyjaciel rodziny idzie za pogrzebem. I jedna tylko Irma została wesoła, znajdując to zabawnem; potem ruchem pieszczotliwym wsparła się na ramieniu malarza, smaganego tym śmiechem i poczęła mu mówić po imieniu szepcząc mu z cicha do ucha:
— Niema sobie co psuć krwi, mój mały. To wszystko głupstwo.
Ale Klaudyusz stał nieporuszony. Jakieś straszne mroziło go zimno. Serce na chwilę bić mu przestało, tak, bo okrutnym był zawód. I oczyma szeroko rozwartemi, przyciąganemi i przytrzymanemi nieprzepartą siłą, patrzał w swój obraz, dziwił się, zaledwie go poznawał. Chyba niebyło to toż samo dzieło, co w jego pracowni. Pożółkło pod bladem światłem płóciennego ekranu; zdało się również znacznie mniejszem, brutalniejszem i mozolniej wykonanem zarazem; i, bądźto skutkiem sąsiedztwa z innemi, bądź to z powodu zmienionego otoczenia, widział w niem na pierwszy rzut oka wszystkie błędy, przeżywszy tuż obok niego całe miesiące w zaślepieniu. Kilku rysami w myśli przerabiał je, oddalał plany, prostował członki, zmieniał natężenie tonu. To pewna, że postać mężczyzny w aksamitnym żakiecie nic nie była warta, rozmazana, źle posadzona, jedna ręka tylko piękna. W głębi dwie zapaśniczki: blondynka i brunetka, zanadto pozostały wstanie szkicu, zamało miały wyrazistości, zajmujące były zaledwie dla artystycznego oka. Ale zadowolony był z drzew, z polanki prześwieconej słońcem, a naga kobieta, leżąca w trawie, przekraczała, jak sam sądził, miarę jego talentu, jakgdyby zrobił ją kto inny, a on nie znał jej dotąd, w tym rozblasku życia.
Odwrócił się do Sandoza i rzekł tylko:
— Mają słuszność, że się śmieją, to niekompletne... Mniejsza o to, kobieta dobrze jest zrobiona! Bongrand nie zadrwił sobie ze mnie.
Przyjaciel usiłował go uprowadzić, ale on się upierał i zbliżał się do obrazu. Teraz, kiedy sam osądził już swoje dzieło, słuchał i przyglądał się tłumowi. Wybuch wesołości trwał ciągle, wzrastał aż do śmiechu szalonego. Od drzwi już widział jak drgały szczęki i malały oczy widzów, jak się rozszerzały twarze; tłuściochy sapały, z ust chudych zgrzyt się wyrywał, a ponad wszystko wybijały się ostre i piskliwe, jak głos fletu, śmieszki kobiece. Naprzeciw, oparci o filar, dwaj młodzi ludzie kładli się ze śmiechu, jak gdyby ich łechtano. Jakaś dama rzuciła się na ławeczkę, ściskając kolana, dusząc się od śmiechu, gryząc chustkę, aby łatwiej schwycić oddech. Hałas przed tym obrazom, tak zabawnym, rozchodził się po całym salonie, tak że ze wszystkich stron napływały gromady, tłocząc się, aby się mu przyjrzeć. „Gdzież to? — Tam! — O, cóż za farsa!“ I dowcipy padały jeszcze gęściej, jak przedtem, sam przedmiot zresztą przedewszystkiem pobudzał wesołość; nie rozumiano go, uważano za niedorzeczny, za śmieszny. „Patrzcie, kobiecie jest za gorąco, a mężczyzna przeciwnie, włożył aksamitny żakiet, żeby się nie zakatarzyć. — Ależ nie, ona już posiniała, ten pan wydobył ją z bagna i teraz odpoczywa w pewnej odległości, zatykając sobie nos. — Niegrzeczny człowiek! mógłby się przynajmniej zwrócić do nas twarzą. — Powiadam wam, że to pensyonat młodych panienek na przechadzce, patrzcie, jaką sobie te dwie obmyśliły zabawę. — Patrzcie! a to ogólne pranie! Ciała niebieskie, drzewa niebieskie, oczywiście cały obraz umaczał w farbce!...“ Ci, co się nie śmieli, wpadali w wściekłość: ta niebieskość refleksów, ten nowy rodzaj światła, wydawał im się zniewagą. Starzy ichmościowie chwytali za laski. Czyż podobna dozwolić, aby tak znieważano sztukę? Jakaś osobistość wielce poważna odchodziła urażona, oświadczając swej żonie, że podobnie głupich żartów znieść nie może. Drugi zaś, drobny, lękliwy człeczyna, szukał w katalogu objaśnienia obrazu ku wiadomości swej córki i odczytał głośno tytuł: „Na świeżem powietrzu“; na około niego rozległy się najokropniejsze krzyki i wrzaski. Tytuł obiegał, powtarzano go, komentowano: „Na świeżem powietrzu“. O! tak, na świeżem powietrzu, brzuch na powietrzu, wszystko na powietrzu, tralala! Zamieniało się to już w skandal. Ciżba wzmagała się ciągle, twarze czerwieniały wpośród wzmagającego się gorąca, każdy otwierał usta szerokie i głupie, jak zazwyczaj, gdy nieznawcy zabierają się do sądzenia malarstwa; usta te same w sobie wyrażały cały zasób osłostwa, zakazanych uwag, głupiego i złośliwego śmiechu, jakie tylko oryginalne dzieło może wywołać u mieszczańskiego idyotyzmu.
W tej chwili, niby cios ostatni, Klaudyusz zobaczył znów Dubuche’a, ciągnącego za sobą Margaillanów. Skoro tylko stanął przed obrazem architekt zakłopotany, przejęty nikczemnym wstydem, chciał przyśpieszyć kroku i uprowadzić swe towarzystwo, udając, że nie spostrzegł ani płótna, ani swych przyjaciół. Ale przedsiębiorca stanął już na swoich krótkich nóżkach, wytrzeszczając oczy i pytając bardzo głośno swym ochrypłym głosem:
— Powiedz no pan, cóż to za prostak zawiesił to tu?
To grubiaństwo dobroduszne, ten krzyk parweniusza milionera, streszczający w sobie przeciętną opinię, wzmógł jeszcze wesołość ogólną; on zaś, podniecony tem powodzeniem, połechtany dziwacznością malowidła, wybuchnął z kolei, ale śmiechem takim gwałtownym, tak chrapliwym, z głębi swej piersi, że przygłuszył wszystkich. Było to finalne alleluja wielkich organów.
— Zabierz pan moją córkę — powiedziała blada pani Margaillon do ucha Dubuchowi.
Rzucił się co prędzej, odciągnął Reginę, która spuściła oczy i rozwinął całą siłę muskułów, jak gdyby ocalał tę biedną istotę od niebezpieczeństwa śmierci. Potem, porzuciwszy Margaillonów u drzwi, po uprzejmych ukłonach i uściśnieniach ręki, poszedł do swych przyjaciół i powiedział wprost do Sandoza, Fagerollesa i Gagnièra:
— Co chcecie? to nie moja wina... Ja ostrzegałem, że publiczność tego nie zrozumie. To świństwo, daremnie byście mię przekonywali, to świństwo!
— Tak samo wrzeszczeli, kiedy zobaczyli pierwsze obrazy Delacroix — przerwał mu Sandoz, blady z wściekłości, z zaciśaiętemi pięściami.
— Krzyczeli, widząc Courbeta. A! ohydne plemię, głupota katów!...
Gagnière, który podzielał teraz tę urazę artysty, gniewał się na wspomnienie swojej bójki niedzielnej za prawdziwą nauczkę na koncercie Pasdeloup’a.
— I wygwizdują Wagnera, to ci sami, poznaję ich... Patrz, ten grubas, ot tam...
Jory go musiał aż powstrzymać. Chciał gwałtem rozdrażnić jeszcze tłum. Powtarzał, że to było znakomite, że to warte sto tysięcy franków. Irma zaś opuszczona znowu, znalazła w tłumie dwóch swoich znajomych, dwóch młodych giełdzistów, którzy należeli do najzacięciej rezonujących, zaczęła ich pouczać, kazała wierzyć, że to bardzo ładne, bijąc ich przytem po palcach.
Fagerolles wszakże wciąż zacinał zęby. Badał ustawicznie obraz i przypatrywał się publiczności. Węchem paryżanina i delikatnym sprytem przebiegłego francuza zdawał sobie sprawę z tego nieporozumienia; i niejasno czuł już czego potrzebaby było, aby ten obraz podbił sobie wszystkich, kilku zmian może, kilku złagodzeń, układu przedmiotu, mniej ostrości w wykonaniu. Wpływ, jaki na niego wywierał Klaudyusz, trwał: był on nim przejęty, napiętnowany na zawsze. Tylko znajdował, że ten Klaudyusz jest arcywaryatem, aby wystawiać rzecz podobną. Nie byłoż to niedorzecznością liczyć na inteligencyę publiki? Bo i po co ta kobieta naga z ubranym mężczyzną? Co miały znaczyć te dwie zapaśniczki w głębi? A zalety mistrza, obraz, jakich dwu nie było w salonie! I czuł wielką pogardę dla tego malarza, tak znakomicie utalentowanego, z którego śmiał się cały Paryż, jak z ostatniego bazgracza.
Pogarda ta stała się tak silną, że nie mógł jej już ukryć. I w napadzie niepokonanej szczerości zawołał:
— A! wiesz co, mój kochany, ty sam tego chciałeś. Toś ty się zbłaźnił, nie oni.
Klaudyusz w milczeniu, odwracając oczy od tłumu, popatrzył na niego. Nie był on słaby, pobladł tylko pod wrażeniem śmiechów i usta drgały mą z lekko nerwowo; nikt go nie znał, dzieło jego wyłącznie policzkowano. Potem na chwilę przeniósł wzrok na obraz, ztamtąd przebiegł wzrokiem inne płótna sali powolnie. I w tej klęsce swych złudzeń, w żywym bólu, który dotykał jego dumę, poczuł powiew odwagi, zdrowia i dziecięctwa, który nań spłynął z tych obrazów, tak odważnych, żywych, idących do ataku przeciw starej rutynie, z tak bezgraniczną namiętnością. Widok ten pocieszył go, uzuchwalił; nieczuł już teraz wyrzutów, bez skruchy, przeciwnie miał teraz ochotę cały ten tłum potrącać. Prawda, że było tam wiele rzeczy niezręcznych, wiele wysiłków daremnych, ale jakiż piękny ton ogólny, jakiż nowy blask światła, światła szarawego srebra, rozjaśnionego wszystkiemi odblaskami ruchomemi świeżego powietrza! Zdawało się, jakgdyby ktoś nagle otworzył okno do starej kuchni, zakopconej odgrzewanemi sosami tradycyi i słońce wchodziło i ściany uśmiechały się blaskiem tego wiosennego poranku! Jasny ton jego obrazu, ta błękitnawość z której sobie żartowano, wybijała się pośród innych. Niebyłaż to owa wyczekiwana zorza, dzień nowy, który wstawał dla sztuki? Spostrzegł jednym rzutem oka krytyka, który zatrzymywał się bez śmiechu, słynnych malarzy zdumionych, z poważną miną, starego Malgrasa. brudnego, jak zwykle, przechodzącego od obrazu do obrazu z miną znawcy smakosza, zatrzymującego się przed jego obrazem i stojącego przed nim nieruchomie w zamyśleniu. Wtedy zwrócił się do Fagerollesa i zdziwił go tą spóźnioną odpowiedzią:
— Błaźni się człowiek jak może, mój kochany? i przypuszczać należy, że ja nadal tak samo błaźnić się będę... Tem lepiej dla ciebie, jeżeliś ty mądry!
Natychmiast Fagerolles uderzył go po ramieniu po przyjacielsku, żartobliwie a Klaudyusz pozwolił ująć się Sandozowi pod ramię. Uprowadzono go wreszcie i cała gromadka opuściła Salon Odrzuconych, zadecydowawszy, że trzeba przejść jeszcze przez salę architektury; od chwili już bowiem Dubuche, którego jeden projekt przyjęty został do muzeum przestępował z nogi na nogę i błagał ich tak pokornem spojrzeniem, że trudno im było odmówić mu tej satysfakcyi.
— A! — zawołał żartobliwie Jory, wchodząc do sali — co za lodownia! Tu przynajmniej odetchnąć można.
Wszyscy zdjęli kapelusze i otarli sobie czoła, z ulgą, jak gdyby doszli do chłodu i cienia po długiej wędrówce na słońcu. Sala była pusta. Od sufitu, osłoniętego ekranem z białego płótna, padał blask jednostajny, martwy i łagodny, który odbijał jak woda nieruchomego źródła w zwierciadle mocno wywoskowanej posadzki. Na czterech ścianach blado czerwonych projekta, wielkie i małe szkice otoczone niebieską obwódką, tworzyły zbiorem farb swoich plamy niewyraźne. Sam jeden tylko, pośród tej pustyni, jakiś jegomość brodaty, stał przed projektem domu przytułku, pogrążony w głębokiej kontemplacyi. Trzy panie ukazały się i stropione przebiegły pospiesznie drobnemi krokami przez salę, uciekając.
Już Dubuche pokazywał i tłumaczył swoją pracę towarzyszom. Był to jeden jedyny plan, nędzna sala muzealna, z którą zbytecznie się pospieszył przez ambicyę. Wbrew zwyczajom, i przeciw woli swego pryncypała, który przecież wystarał się o jej przyjęcie, uważając to sobie za punkt honoru.
— Czy to twoje muzeum przeznaczone jest do pomieszczenia obrazów szkoły „wolnego powietrza“? — zapytał Fagerolles bez uśmiechu.
Gagnière zachwycał się, kiwając głową a myśląc o czem innem, kiedy tymczasem Klaudyusz i Sandoz przez przyjaźń przypatrywali się ze szczerem zajęciem.
— Eh! to wcale nie źle, mój stary — rzekł pierwszy. — W ornamentyce nie zerwałeś jeszcze ze szkołą... Mniejsza o to, to ujdzie.
Jory niecierpliwy przerwał mu wreszcie:
— A! chodźmyż już. Ja bo się tu zakatarzę.
Gromadka zabrała się do wyjścia. Ale najgorszem było, że aby wyjść najkrótszą drogą, trzeba było przechodzić przez cały Salon Oficyalny; i poddali się temu mimo uczynionego ślubu, że nieprzestąpi go ich noga. Tłocząc się przez tłum przechodzili sztywnie jedną długą linią całą amfiladę sal, spoglądając na boki z oburzeniem. Nie był to już wesoły skandal ich własnego Salonu, jasne tony, przesadne światło słońca. Złote ramy pełne cienia następowały po sobie, rzeczy poważne i czarne, nagości szkolne, pożółkłe pod piwnicznem światłem, cały łachman klasyczny, historya, rodzajowe malarstwo, pejzaż, wszystko zanurzone pospołu w tej samej konwencyonalnej mazi. Mierność jednostajna biła z tych utworów, błotnisty ton, który je charakteryzował w tem wymuskaniu sztuki, niedokrewnej i zdegenerowanej. I przyspieszali kroku, galopowali, aby uciec przed panowaniem istniejącem jeszcze tej mazi, potępiając wszystko w czambuł z tą wspaniałą niesprawiedliwością sekciarzy krzyczących, że niema nic, nic, nic!
Nakoniec wymknęli się, schodzili do ogrodu, kiedy spotkali Mahoudeau i Chaine’a. Pierwszy rzucił się w objęcia Klaudyusza.
— A! mój kochany, twój obraz, jakiż w nim temperament!
Malarz natychmiast począł chwalić „Robotnicę od winobrania“.
— A to spłatałeś im figla, wszedłszy z twoim utworem do Salonu!
Ale widok Chaine’a, któremu nikt nie wspomniał o jego „Jawnogrzesznicy“ i który błąkał się milczący, wzbudził w nim litość.
Głębokim smutkiem przemawiało doń nędzne to malarstwo, to życie wykolejone, tego wieśniaka, ofiary zachwytów burżuazyi. Zawsze miał dla niego pociechę pochwały. Uścisnął rękę jego przyjaźnie:
— Wcale dobry także twój obraz... A! mój zuchu, ty się o rysunek nie boisz!
— Nie, z pewnością — oświadczył Chaine, którego twarz zarumieniła się próżnością, pod czarnym zarostem brody.
Mahoudeau i on przyłączyli się do gromadki i pierwszy zapytał reszty, czy widzieli „Siewacza“ Chambouvarda. Było to niesłychane, jedyny utwór rzeżbiarski Salonu. Wszyscy poszli za nim do ogrodu przepełnionego teraz tłumem.
— Patrzcie — podjął znów Mahoudeau zatrzymując się w pośrodku alei głównej — Chambouvard stoi właśnie przed swoim „Siewaczem“.
W istcoie stał tam człowiek oparty, wryty silnie na grubych swych nogach, zachwycający się samym sobą! Z głową wciśniętą między ramiona, miał on twarz rozlaną i piękną, pięknością indyjskiego bożyszcza. Mówiono o nim, że był synem weterynarza z okolic Amiens. Mając zaledwie czterdzieści pięć lat, był już twórcą dwudziestu arcydzieł, posągów pełnych prostoty i życia, k ciele wielce nowoczesnem, modelowanem przez genialnego robotnika bez polotu; i to jak padło tworząc swe dzieła, jak pole wydaje plony, dziś dobre, złe nazajutrz w absolutnej nieświadomości tego, co tworzy. Posuwał brak krytycznego zmysłu do tego stopnia, że nie robił rozróżnienia między najchlubniejszemi dziełami rąk swoich a lichemi dziwolągami, które mu się wydarzało sklecić na prędce. Bez nerwowej gorączki, bez najmniejszego powątpiewania, zawsze spokojny i pewien siebie, miał on dumę bóstwa.
Zdumiewający ten „Siewacz“ — wyszeptał Klaudyusz — co za postawa, jaki ruch!
Fagerollesa, który nie patrzył na posąg, bawił wielce wielki człowiek i świta czcią przejętych uczniów, których wlókł zazwyczaj za sobą.
— Patrzcie na nich, przystępują do komunii, słowo daję!... a on, co? Go to za pyszna głowa bydlęcia, przeobrażonego w kontemplacyi, zapatrzonego w swój pępek!\
W istocie, sam jeden swobodny podczas ciekawości ogólnej, Chambouvard zdumiewał się z miną człowieka, który się dziwi, że wydał na świat takie arcydzieło. Zdawało się, że widzi je poraź pierwszy, niemógł się od niego oderwać. Potem zachwyt jakiś oblał twarz jego szeroką, kręcił głową i wybuchnął śmiechem słodkim i nieprzepartym, powtarzając po dziesięć razy:
— To komiczne... to komiczne...
Cała jego świta nadymała się, kiedy tymczasem on niemógł wymyślić nic nowego na wyrażenie zachwytu dla samego siebie: wydawało mu się to komicznem, że posiada swój geniusz.
Ale powstał szmer lekki: Bongrand, który się przechadzał z rękoma założonemi w tył, z oczyma utkwionemi gdzieś wprzestrzeni, bez celu, wpadł nagle na Chambouvarda i publiczność usuwając się, szeptała, zajmował ją uścisk dłoni, którym witali się dwaj sławni artyści, jeden niski i krwisty, drugi wysoki i nerwowy. Posłyszano wyrazy serdecznego koleżeństwa: „Zawsze cuda! — Do licha! a pan nic tego roku? — Nic, nic. Odpoczywam sobie, szukam. — Dajże pokój, żarty, to przychodzi samo z siebie. — Adieu. — Adieu.“ I Chambouvard, otoczony swoim dworem, odchodził zwolna pośród ciżby, ze spojrzeniem monarchy, uszczęśliwionego tem, że żyje; Bongrand zaś, który spostrzegł Klaudyusza i jego przyjaciół zbliżał się do nich. z gorączkowo drżącemi rękami i wskazując im rzeźbiarza ruchem nerwowym brody, rzekł:
— Otóż zuch, któremu zazdroszczę! Wierzyć zawsze, że się tworzy arcydzieła!
Winszował Mahoudeau’owi powodzenia jego „Robotnicy“, okazując się, jak zwykle, w obec wszystkich, po ojcowsku życzliwym, z tą wielką dobrodusznością i względnością starego, spokojnego, udekorowanego romantyka. Potem zwracając się do Klaudyusza:
— A cóż! co ci mówiłem? Widziałeś tam na górze... Uznanym już jesteś za przywódzcę szkoły.
— Tak jest! — odpowiedział Klaudyusz — wyznaczają mi tam stanowisko... Pan jesteś mistrzem nas wszystkich.
Bongrand ruchem ręki zdradził nieokreśloną jakąś przykrość i salwował się, mówiąc:
— Dajże pokój! Nie jestem nawet dla siebie mistrzem.
Przez chwilę jeszcze cała gromadka błąkała się po ogrodzie. Powrócono obejrzeć raz jeszcze „Robotnicę od winobrania“, kiedy Jory spostrzegł nagle, że Gagnière nie prowadzi już Irmy Bécot pod rękę. Ten ostatni zauważył to wówczas dopiero i zdziwił się niemało: gdzież u dyabła mógł ją zgubić? Ale kiedy Fagerolles oznajmił mu, że w tłumie znalazła dwuoh jakichś znajomych sobie panów i poszła z nimi, uspokoił się zupełnie; i poszedł za innymi zadowolony, z pewną ulgą, rad że się pozbył tego szczęścia, które go oszołamiało.
Teraz trudno tam było przejść. Wszystkie ławki zdobyte były szturmem, grupy zwiedzających, tamując przejście, zagradzały aleje, gdzie zatrzymywał się wolny pochód widzów i napływał co chwila przed te bronzy i marmury, które zyskały sobie powodzenie. Od strony bufetu dochodził szmer głośny, brzęk talerzy, podstawek i łyżek, który zlewał się z żywem drganiem pośród olbrzymiej nawy. Wróble uciekły napowrót w las wiązań metalowych, słychać było przenikliwy ich świergot, którym składały hołd zachodzącemu słońcu pod ciepłem szyb pokryciem. Robiło się parno, wilgotne gorąco oranżeryi, powietrze nieruchome, z przymieszką mdłego zapachu świeżo poruszonej ziemi. I przemagając całe to falowanie tłumu w ogrodzie, rozlegał się hałas w salach górnych, tupot nóg po posadzkach i żelaznych schodach, wciąż wyjący, jak głuchy szum burzy, rozbijającej się o brzegi.
Klaudyusz, który pojmował dokładnie teraz zgiełk ten, w końcu nie miał już dla niczego prócz dla niego ucha. To była owa wesołość tłumu, którego śmiechy, krzyki i wycia urastały w uragan przed jego obrazem. Mimowolnie drgnął zdenerwowany i zawołał niecierpliwie: Ah! i czegóż tu czekamy jeszcze? Ja nie myślę nic tu jeść w bufecie, to czuć wszystko Instytutem... Chodźmy gdzie na szklankę piwa, czy chcecie?
Wszyscy wyszli zmęczeni już, z pogardliwym wyrazem na twarzach. Na ulicy odetchnęli swobodniej, głośno, z rozkoszą, znalazłszy się znów pośród wiosennej przyrody. Czwarta wybiła zaledwie, słońce skośnemi promieniami oświecało Pola Elizejskie; wszystko płonęło, długie zwarte szeregi powozów, młode liście drzew, snopy wody z basenów fontan, tryskające w górę i ulatujące złotym pyłkiem w powietrze. Wolnym krokiem szli bez celu, zatrzymywali się, namyślali, wreszcie weszli do maleńkiej kawiarni, Pawilonu Zgody, na lewo przed placem. Sala była tak ciasna, że zasiedli do stolika na rogu poprzecznej alei, mimo zimna, co padało na nich z cienistego sklepienia liści już rozrosłych i gęstych. Ale po za czterema szeregami drzew kasztanowych, mieli przed sobą oblany słońcem gościniec długiej alei i widzieli w tej perspektywie Paryż po przez aureolę świetlaną, powozy o kołach promieniejących jak gwiazdy, wielkie omnibusy żółte, pozłociste w słońcu, jak tryumfalne rydwany, jeźdźców, których rumaki zdały się sypać snopami iskier, pieszych, przeobrażonych jakichś i rozpływających się w tem świetle.
I przez trzy godziny blisko, przed kufelkiem nietkniętym nawet, Klaudyusz mówił, dysputował z coraz to wzrastającą gorączką, zmęczony fizycznie, z głową zbolałą od tych wszystkich obrazów, które widział. Była to zwykła jego schadzka z towarzyszami, po zwiedzeniu Salonu, które tego roku roznamiętniało ich więcej jeszcze, dzięki liberalnemu rozporządzeniu cesarza: był to istny potok teoryi, upojenie krańcowemi zdaniami, cała namiętność, która paliła ich młodość.
— Dobrze więc! cóż ztąd? — krzyczał — że publiczność się śmieje, trzeba się podjąć wykształcenia publiczności... W gruncie to zwycięztwo. Wyrzućcie z jakie dwieście obrazów dziwacznych, a nasz Salon zabije ich wystawę. My mamy w sobie brawurę i odwagę, my, to przyszłość... Tak, tak, zobaczycie z czasem, że my ze szczętem zabijemy ich Salon. Wejdziemy do niego jako zdobywcy, siłą arcydzieła... Śmiej się, śmiej, wielki potworze Paryżu, śmiej dopóki nam nie padniesz do nóg!
I przerywając sobie, ukazał proroczym ruchem tryumfalną aleję, kędy roztaczał się w słońcu zbytek i wesele miasta. I giest ten jego rozszerzał się i schodził gdzieś aż do placu Zgody, który widać było na skraju wstęgi, pod drzewami z fontanną, o kloszu wód ściekających; z kawałkiem balustrady i dwoma jej posągami. Rouen, o piersi olbrzymiej i Lille, co wystawił naprzód swą wielką, obnażoną nogę.
— Na otwartem powietrzu... to ich bawi! — ciągnął dalej — niechaj tak będzie! skoro chcą tak, niech będzie otwarte powietrze, szkoła otwartego powietrza... Co? to żyło pośród nas tylko, to nie istniało wczoraj jeszcze po za obrębem gronka kilku malarzy. A otóż oni rzucają to hasło, oni to więc zakładają szkołę... Dobrze więc i ja tak chcę. Niechaj będzie szkoła otwartego powietrza!
Jory uderzał się ręką po kolanie.
— Kiedyż ja ci to mówiłem! Byłem pewny tego. że ich zmuszę artykułami memi do akceptowania tego faktu, tych kretynów! Teraz nie damy im już spokoju!
Mahoudeau opiewał zwycięztwo również, powracając wciąż w rozmowie do swego posągu, którego zbytnie śmiałości wyjaśniał i tłumaczył Chaine’owi, co sam jeden słuchał go w milczeniu; Gagnière z zawziętością bojaźliwych, których raz pchnięto w oderwaną teoryę, mówił o gilotynowaniu Instytutu; wszyscy unosili się, zapalali i Sandoz przez sympatyę pełnego zapału pracownika i Dubuche, ulegając ogólnej zarazie swych rewolucyjnych przyjaźni, rozprawiali, uderzali w stół pięścią, zdało się, że pochłoną chyba Paryż w każdym łyku piwa. Jeden tylko Fagerolles zachował swój zwykły uśmieszek. Poszedł z nimi, ot, aby się zabawić, dlatego, że znajdował niesłychaną przyjemność w popychaniu ich do fars, które miały wziąć zły obrót. Smagając szyderstwem umysły ich buntownicze, w duszy tymczasem postanawiał sobie silnie pracować odtąd w kierunku Szkoły, aby otrzymać rzymską nagrodę; dzień ten wpłynął stanowczo na jego decyzyę, uznał, że głupiem byłoby kompromitować swój talent dłużej.
Słońce zniżało się na widnokręgu, teraz widać już było tylko falę powracających z lasku powozów w pobladłem zlocie zachodu. I niebawem z Salonu począł wychodzić długi szereg zwiedzających, panowie z głowami krytyków, każdy z katalogiem pod pachą.
Gagnière rzekł nagle:
— A! Courajod, to mi człowiek, co wynalazł pejzaż! Czyście widzieli jego „Bagniska w Gagny“ w Luksemburgu?
— Cud! — zawołał Klaudyusz. — Lat trzydzieści temu jak to zrobiono, a dotąd nikt nie stworzył nic lepszego... Dlaczego pozostawiają to w Luksemburgu? To powinniby umieścić w Luwrze.
— Ale Courajod żyje jeszcze — zauważył Fagerolles.
— Jakto? Courajod nie umarł? Nie widać go przecież, nikt o nim już nie mówi.
I zdumienie było ogólnem, kiedy Fagerolles poświadczył, że mistrz pejzażysta, obecnie siedmdziesięcioletni, mieszkał gdzieś w stronie Montmartre, zdala od świata, w maleńkim domku, pośród kur, kaczek i psów. A więc można było przeżyć samego siebie, było to coś niesłychanie smutnego, taki stary artysta, znikły już gdzieś przed śmiercią jeszcze. Wszyscy umilkli, przeszedł ich dreszcz mimowolny, kiedy spostrzegli przechodzącego, wspartego na ramieniu jakiegoś przyjaciela, Bongranda, z twarzą krwią nabiegłą, z niespokojnemi ruchy, który przesłał im ukłon zdala! a niemal tuż za nim pośrodku swoich uczniów, Chambouvarda, śmiejącego się na głos, z chodem pewnym, uderzającego mocno obcasami w ziemię, niby udzielnego pana, pewnego, że go czeka nieśmiertelność.
— Co! już odchodzisz? — spytał Mahoudeau Chaine’u, który wstawał od stołu.
Tamten mruknął pod wąsem coś niewyraźnego i odszedł, pożegnawszy się kolejno ze wszystkimi uściśnieniem dłoni.
— Czy ty wiesz, że on idzie do twojej kobiety — poszepnął Jory rzeźbiarzowi. — Tak, do tej ze składu ziół, co to ją zdaleka czuc miętą... Słowo daję! widziałem jak mu oczy zaświeciły nagle; to napada tego chłopaka, tak jak ból zębów i patrzaj jak tam teraz biegnie.
Mahoudeau wzruszył ramionami i zaśmiał się głośno.
Ale Klaudyusz nie słyszał tego. Teraz rozmawiał z Dubuchem o architekturze. Z pewnością to niezłe było ta sala Muzeum, którą wystawił; tylko nie było w tem nic nowego, nic wybitnego; widać w tem było cierpliwą zbieraninę formułek Szkoły. Czyżby nie wszystkie sztuki miały iść naprzód? czyżby ruch ten ogólny, który przeobrażał literaturę, malarstwo, muzykę nawet, niemiał i architektury pchnąć na nowe tory? Jeżeli kiedykolwiek architektura jakiegoś wieku powinna była mieć styl swój własny, odrębny, to z pewnością i przedewszystkiem architektura tego wieku, w który wejdziemy niezadługo, wieku nowego, zrównanego terenu, gotowego do odbudowy wszystkiego, pola zasianego świeżo, na którem wzejdzie niebawem lud nowy. Zburzyć więc i w proch zwalić greckie świątynie, które nie mają dziś już racyi bytu pod naszem niebem, pośród naszego społeczeństwa! w proch gotyckie katedry, skoro wiara wraz z swojemi legendy już zamarła! w proch smukłe kolumnady, wypracowane koronki Renesansu, to odnowienie starożytności, przeszczepione na wieki średnie, te klejnociki sztuki, w których zamieszkać nie może nasza demokracja! I chciał i domagał się z gwałtowną gestykulacyą architektonicznej formułki dla tej demokracyi właśnie, dzieła z kamienia, które byłoby jej wyrazem, gmachu, w którym ona czułaby się u siebie, czegoś ogromnego i silnego, prostego i wielkiego zarazem, tego czegoś, co się zaznacza już w naszych dworcach kolei, w halach, z trwałą elegancyą ich wiązań żelaznych, ale oczyszczonego jeszcze, wzniesionego aż do piękna, wypowiadającego wielkość naszych zdobyczy.
— Ależ tak, ależ tak! — powtarzał Dubuche, porwany ogniem jego wymowy. — To właśnie chciałbym zdziałać, zobaczysz to kiedyś... Daj mi tylko dość czasu, bym mógł dojść do kresu a skoro będę już swobodnym, a! skoro będę wolnym!...
Noc nadchodziła, Klaudyusz ożywiał się coraz więcej, zdenerwowany w swej namiętności, z elokwencyą, jakiej nie znali w nim dotąd nigdy towarzysze. Wszyscy podnieceni byli słuchając go, rozweselili się wrzawliwie niezwykłemi słowami, które on rzucał; on zaś sam, zwróciwszy znów rozmowę na swój obraz, wyrażał się o nim nadzwyczaj swobodnie, przedrzeźniał, szarżując porządnie mieszczuchów przyglądających mu się, naśladował gamę głupich ich śmiechów. W pośród alei, szarej teraz, przemykały już tylko rzadkie cienie powozów. Poprzeczna aleja była całkowicie czarną, chłód przejmujący, mroźny, kładł się z drzew. Zdala tylko sam jeden śpiew jakiś z klombu zieleni po za kawiarnią rozlegał się w ciszy, jakaś repetycya koncertu, sentymentalny głos dziewczęcy, który próbował się w jakiejś romancy.
— A! jakże mnie zabawili ci idioci! — wołał Klaudyusz w ostatnim wybuchu śmiechu. — Wiecie co, za sto tysięcy franków nie oddałbym dzisiejszego dnia.
Umilkł wyczerpany. Wszystkim bez wyjątku nie stało już śliny. Zapanowała cisza, drżeli pod lodowem tchnieniem wiatru, co powiał. I rozstali się z sobą znużonym uściskiem dłoni, żegnając się wzajem, z rodzajem jakiegoś odrętwienia. Dubuche szedł na obiad gdzieś w mieście. Fagerolles miał jakąś schadzkę. Daremnie Jory, Machoudeau i Gagnière chcieli zaciągnąć Klaudyusza do Foucarta, dwudziesto-pięcio-susowej restauracyi; już uprowadzał go Sandoz z sobą pod rękę, zaniepokojony tą nienaturalną jego wesołością.
— Chodź, pójdźmy, przyrzekłem matce, że powrócę wcześnie. Zjesz z nami co będzie i tak nam będzie miło ten dzień zakończyć z sobą razem.
Obadwaj poszli nadbrzeżem, wzdłuż Tuillerjów, przyciśnięci do siebie bratersko. Ale na moście Saints-Pères, malarz zatrzymał się nagle i wyciągnął do swego towarzysza rękę.
— Jakto, porzucasz mnie! — zawołał Sandoz. — Przecież miałeś zjeść ze raną obiad!
— Nie, dziękuję ci, zanadto głowa mnie boli... Wracam do domu, położę się.
I uparł się na tej wymówce.
— Dobrze już! dobrze! — rzekł w końcu tamten z uśmiechem — nie widać cię już teraz nigdzie zgoła, żyjesz w jakichś tajemnicach... Idźże sobie mój stary, nie chcę ci przeszkadzać.
Klaudyusz powstrzymał uśmiech bolesny, który mu się wydzierał na usta i pozwoliwszy przejść most przyjacielowi, puścił się na dalszą włóczęgę po nadbrzeżach, sam jeden już teraz. Szedł ze spuszczonemi rękoma, z głową schyloną do ziemi, nie widząc nic dokoła siebie, wielkiemi krokami lunatyka, którego wiedzie tylko instynkt.
Na quai Bourbon, przed bramą swego domu, podniósł oczy, zdziwiony, że stoi tam jakaś dorożka, tuż u samego trotuaru, barykadując przejście. I tymże samym mechanicznym krokiem wszedł do odźwiernej, aby wziąć od niej klucz od swego mieszkania.
— Oddałam go tej pani — odezwała się pani Józefowa z głębi swej loży. — Ta pani jest na górze.
— Jaka pani? — zapytał pomięszany, jak gdyby go zbudzono ze snu.
— Ta młoda panna... No, przecie pan wie, ta co to przychodzi tu zawsze.
Nie wiedział już, zdecydował się wejść na górę, z tłumem zmieszanych myśli w głowie. Klucz był we drzwiach, otwarł je, potem zamknął bez pospiechu.
I Klaudyusz przez chwilę stał nieruchomy. Cień zaległ pracownię, cień fioletowy, co padał z szyb okna, w smętnym zmroku topiąc przedmioty. Nie widział już dokładnie posadzki, na której meble, obrazy, wszystko, zdało się zlewać w jedną niewyraźną całość, jak cicha woda sadzawki. Ale jeden kształt ciemny, postać siedząca na brzegu sofy, odcinał się wyraźnie od ogólnego tła szarawego, postać zesztywniała długiem czekaniem, trwożna i zrozpaczona, pośród tej dnia agonii. Była to Krystyna, poznał ją.
Wyciągnęła do niego obie ręce i rzekła głosem cichym i przerywanym:
Trzy godziny już, tak, trzy godziny siedzę tu sama i nasłuchuję... Wyszedłszy ztamtąd, wzięłam powóz i chciałam tylko wpaść tu na chwilę, potem wracać coprędzej... Ale byłabym została tu choćby i noc całą, nie mogłam odejść, nie uścisnąwszy panu ręki.
Mówiła dalej, opowiedziała mu jak gwałtownie pragnęła widzieć obraz jego, jak jej udało się wymknąć do Salonu i jak tam wpadła na tę burzę śmiechów, na krytyki całego tego motłochu. Ją to wygwizdano tak, na jej nagość plwała ta tłuszcza, na tę nagość, której brutalne wystawienie na pokaz przed blagą Paryża, zaparło jej oddech w piersi, od samych drzwi zaraz. I przejęta szalonym przestrachem, oszalała z bólu i wstydu, uciekła, jakgdyby czuła, jak te śmiechy odbijają się od jej obnażonego ciała, jak padają na nie gradem razów, jak ją smagają do krwi. Ale zapominała teraz o sobie, myślała o nim tylko, przejęta myślą o zmartwieniu, jakiego on doznać musiał, zwiększając jeszcze gorycz tej porażki całą swą wrażliwością kobiecą, czując bezmierną potrzebę, niesienia mu litości i współczucia.
— O! mój drogi przyjacielu, nie martw się. Chciałam zobaczyć się z tobą i powiedzieć ci, panie, że to są zazdrości, że wydaje mi się bardzo dobrym ten twój obraz, że jestem bardzo dumną i bardzo szczęśliwą, żem ci dopomogła po części do wykonania go, że i mnie jest tam w nim trochę...
Słuchał jej, jak mu szeptała gorąco serdeczne te słowa, wciąż nieruchomy jeszcze i nagle padł przed nią, pochylił głowę na jej kolana i wybuchnął płaczem.
Całe podrażnienie jego popołudniowe, brawura cała wygwizdanego artysty, wesołość i gwałtowność jego cała, padła w proch i wylała się w paroksyzmie łkań, co go dławiły. Od owej sali, gdzie go policzkowały śmiechy, słyszał je wciąż i czuł jak go ścigają, niby rozżarta psów sfora, ujadająca mu tuż za plecami, tam na Polach Elizejskich, potem wzdłuż Sekwany, dalej teraz jeszcze w własnym jego domu. Cała siła dotychczasowa opuściła go, czuł się bezradniejszym niż dziecko; i powtarzał tylko przyciskając głowę do jej kolan, zagasłym głosem:
— Mój Boże! jak ja cierpię!
Wtedy ona wzięła tę głowę w dwie ręce, podniosła ją aż do swojej twarzy w uniesieniu namiętnem. Pocałowała go i szepnęła mu gorącym oddechem, przenikającym aż do serca.
— Cicho bądź, cicho bądź, ja cię kocham!
Uwielbiali się wzajem, ich koleżeński stosunek musiał się skończyć miłością, na tej sofie, z okazyi przygody z tym obrazem, który ich zwolna z sobą złączył.
Zmrok ich otulił, pozostali jedno w objęciach drugiego, przygnębieni, we łzach, pośród tej pierwszej uciechy miłości. Obok nich, na środku stołu, stały lilie, które mu ona przysłała rano, zaprawiały noc swoją wonią; i kawałki złota rozrzucone, co poodlatały od ram, same jedne tylko świeciły resztką dnia, podobne do migotania gwiazd.




VI.

Wieczorem, kiedy ją trzymał jeszcze w swych objęciach, powiedział jej:
— Zostań!
Ale ona uwolniła się z jego uścisku siłą.
— Nie mogę, trzeba mi wracać do domu.
— A więc jutro... Proszę cię, przyjdź jutro.
— Jutro, nie, to niepodobna... Do widzenia niezadługo!
A nazajutrz od siódmej już była tutaj, zarumieniona kłamstwem, które popełnić musiała w obec pani Vanzade; wymyśliła jakąś przyjaciółkę z Clermont, po którą trzeba jej było iść na dworzec kolei i z którą miała przepędzić dzień cały.
Klaudyusz zachwycony, że ją będzie mógł mieć przez dzień cały, chciał ją wywieść na wieś, party potrzebą wyłącznego tylko posiadania jej, gdzieś daleko, w jasnem słońcu. Ucieszył ją ten projekt, wyjechali jak dwoje szaleńców, przybyli na dworzec Saint-Lazare w sam czas właśnie, by wskoczyć jeszcze w pociąg idący do Hawru. Znał on w tej stronie, po za Mantes, małą wioseczkę Bennecourt, gdzie znajdowała się oberża, uczęszczana przez artystów, w której od czasu do czasu bywał z gronem kolegów; i nie troszcząc się o to, że to jest dwie godziny drogi, powiózł ją tam na śniadanie, jak gdyby ją powiózł niedalej jak do Asnières. Bawiła ją niesłychanie ta podróż, nie mogąca się skończyć. Jeśli to gdzieś na koniec świata ją wiezie, tem lepiej! Zdawało jej się, że wieczór nie nadejdzie nigdy.
O dziesiątej wysiedli w Bonniere; wzięli prom, stary prom trzeszczący i posuwany na łańcuchu; Bennecourt bowiem leży z drugiej strony Sekwany. Dzień był majowy prawdziwie, przepiękny, drobne zmarszczonej rzeki fale połyskały w słońcu miryadami słomek złotych, młode listeczki zieleniły zlekka, niebo błękitne, bez chmurki. I po za wysepkami, które w tej stronie zaludniają Sekwanę, jakąż dla nich przyjemnością była ta wiejska gospoda, ze swym małym korzennym kramikiem, wielką salą, w której czuć było wilgoć suszonej bielizny i obszernym dziedzińcem, pełnym gnoju, w pośród którego babrały się kaczki.
— Hej! ojcze Faucheur, przychodzimy na śniadanie... Omlet, kiełbasek, sera!
— Czy pan tu będzie nocował, panie Klaudyuszu?
— Nie, nie, na inny raz... I wina białego, co! takiego, o to trochą drapie w gardle.
Krystyna już podążyła za matką Faucheur w podwórze; a kiedy ta ostatnia powróciła z jajami, spytała Klaudyusza z chytrym uśmiechem wieśniaczki:
— Toś się pan ożenił teraz?
— Do licha! — odpowiedział jej stanowczo — widocznież, skoro przyjechałem tu z żoną.
Śniadanie było wyborne, omlet trochę za twardy, kiełbaski trochę za tłuste, chleb takiej twardości, że musiał go jej krajać na kawałki i podawać do maczania, aby sobie na nim nie połamała palców. Wypili dwie butelki wina, napoczęli trzecią, tak weseli, tak hałaśliwi, że jedno nie słyszało omal co mówi drugie w wielkiej sali, w której sami tylko jedli śniadanie. Ona, z twarzą zarumienioną, utrzymywała, że jest pijana, a nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się to i uważała, że to niesłychanie zabawny stan i pokładała się wciąż ze śmiechu.
— Trzeba przejść się trochę na świeżem powietrzu — rzekła wreszcie.
— To prawda, przejdźmy się trochę... Powracamy o czwartej, mamy więc przed sobą trzy godziny czasu jeszcze.
Doszli do Bennecourt, którego żółte domki ciągną się długą linią wzdłuż nadbrzeża na przestrzeni dwu kilometrów blisko. Była jaknajprzyzwoitszą, zaklinając się wciąż mimo to, że jest podchmieloną. Zresztą nie spotkali nikogo, prócz dwóch krów, które pędziła mała dziewczynka. On wyjaśniał jej okolicę, zdawał się wiedzieć dokąd dąży i minąwszy wioskę, kiedy doszli do ostatniego domu, starego budynku, stojącego nad brzegiem Sekwany, nawprost wzgórzy Jeufosse, skręcił w bok i wszedł w las dębowy, bardzo gęsty. Tam to był ów koniec świata, którego szukali oboje, trawnik miękkości aksamitu, osłona liści, gdzie tylko słońce przedzierało się cienkiemi promieniami strzały. Usta ich natychmiast spoiły się z sobą chciwym pocałunkiem i ona oddała mu się a on wziął ją pośród woni świeżej zdeptanej murawy. Długo pozostawali na tem samem miejscu rozrzewnieni teraz, zrzadka zaledwie rzucając sobie cichym głosem słowa, oddani jedynej teraz pieszczocie wzajem owiewającego ich oddechu, jakby w ekstazie dla złotych iskierek, które połyskały każdemu z nich w głębi ciemnych oczu drugiego.
Następnie, we dwie godziny później, kiedy wyszli z lasu, zadrżeli: stał tam w otwartych drzwiach domu wieśniak, który, zdawało się, że ich śledził swemi maleńkiemi oczyma, istnemi oczyma starego wilka. Ona zarumieniła się cała, on zaś krzyknął, aby ukryć swe zakłopotanie:
— Patrzajcie! to ojciec Poirette... Więc to wasza ta chałupa?
Wówczas stary opowiedział ze łzami, że lokatorzy jego wyprowadzili się niezapłaciwszy za komorne a pozostawiwszy tylko swoje meble. I zaprosił ich, aby weszli obejrzeć.
— Niech państwo zobaczą, to nic nie szkodzi, może państwo znają kogo... A! przecież są paryżanie, którzy byliby zadowoleni z takiego mieszkania... Trzysta franków na rok z meblami, nieprawdaż, że to za bezcen?
Zaciekawieni poszli za nim. Była to istna wielka latarnia, ten dom, który, jak się zdało przerobiony był z szopy; na dole kuchnia obszerna i sala, w której można było tańczyć; na górze dwa pokoje również tak rozległe, że się niemal gubiło w nich. Co do mebli, te składały się z szerokiego orzechowego łóżka, w jednym pokoju, oraz ze stołu i utensyliów gospodarskich w kuchni. Ale przed domem, ogród opustoszały, obsadzony prześlicznemi brzoskwiniowemi drzewkami, cały zarosły był olbrzymiemi różanemi krzewami, obsypanemi kwieciem; po za domem zaś, aż do lasu, ciągnęło się małe pólko kartoflane, ogrodzone żywopłotem.
— Oddałbym już i te kartofle — mówił ojciec Poirette.
Klaudyusz i Krystyna popatrzyli na siebie, w jednem z tych nagłych pragnień samotności i zapomnienia, które nachodzą zakochanych. A! jakże by to było dobrze kochać się tu, w tej dziurze, tak daleko od świata! Ale uśmiechnęli się, alboż to było możliwem? Zaledwie było dość czasu do przybycia na pociąg, aby powrócić do Paryża. A stary Poirette, który był ojcem pani Faucheur, towarzyszył im wzdłuż nadbrzeża; potem, kiedy już wchodzili na prom, zawołał za nimi jeszcze, po stoczeniu widocznie długiej z sobą walki:
— Wiecie państwo, niechaj już będzie choćby dwieście pięćdziesiąt franków... Tylko przyślijcie mi tu jakich gości.
W Paryżu Klaudyusz odprowadził Krystynę niemal do samego pałacyku pani Vanzade. Posmutnieli dziwnie oboje, zamieniając z sobą długi uścisk dłoni, niemy i zrozpaczony, nie śmiejąc pożegnać się pocałunkiem.
Rozpoczęło się życie udręczeń. W ciągu tygodnia nie mogła przyjść więcej nad dwa razy i przybiegała zdyszana, mając zaledwie kilka minut czasu, właśnie bowiem staruszka w tym czasie okazywała się wielce wymagającą. On zadawał jej pytania, zaniepokojony tem, że tak pobladła teraz, że taką jest zdenerwowaną, że oczy jej błyszczą gorączką. Nigdy ten dom pobożny nie sprawiał jej tyle przykrości co teraz, ta piwnica, pozbawiona powietrza i dziennego światła, w której się umiera z nudów. Dawne uderzenia krwi do głowy powróciły jej znowu, z braku ruchu krew rozsadzała jej skronie. I przyznała mu się, że jednego wieczora zemdlała w swoim pokoju, jakgdyby nagle jakaś ręka żelazna chwyciła ją za gardło. A przecież ani jednem słowem nie skarżyła się na swoją panią, przeciwnie, rozrzewniała się mówiąc o niej: biedne stworzenie, takie już stare, takie słabe i tak dobre! Czyliż mogła ją nie kochać, tę panią, któ ra nazywała ją swą córką? Dręczyło ją to, jak zły uczynek, że ją przez całe popołudnie pozostawia samą.
Minął nowy tydzień. Kłamstwa, któremi okupywać musiała każdą chwilę swobody, stawały jej się nieznośnemi. Teraz już, przejęta wstydem, wracała do tego surowego domu, w którym miłość jej wydawała się skazą. Oddała się, byłaby głośno gotowa przyznać się do tego całemu światu i uczciwość jej buntowała się na myśl o tem, że ukrywać to musi jak błąd i kłamać podle, tak jak sługa, która się boi wydalenia.
Nakoniec pewnego dnia, w pracowni, w chwili kiedy odchodziła znowu, Krystyna rzuciła się na szyję Klaudyuszowi, nieprzytomna, odchodząc od siebie, wybuchając płaczem cierpienia i namiętności.
— A! nie mogę dłużej, nie mogę... Zatrzymaj mnie u siebie, nie dozwól mi tam powracać!...
Pochwycił ją w ramiona i ściskał do uduszenia niemal.
— Naprawdę? Kochasz mnie! O! droga moja!... Ależ ja niemam nic zgoła, a ty stracisz wszystko. Czyż mogę dopuścić, abyś się wyrzekła dla mnie przyszłości lepszej może?
Rozpłakała się więcej jeszcze, słowa bąkane gubiły się we łzach.
— Jej pieniądze, nieprawdaż? to, coby mi mogła zostawić... Więc ty sądzisz, że ja spekuluję?
Nigdy nie pomyślałam o tem, przysięgam ci. A! niech ona zatrzyma sobie wszystko, bylebym ja była wolną!... Mnie nie zależy na niczem, ani na nikim, nie mam krewnych, czyż mi nie wolno czynić co zechcę? Nie żądam abyś się ze mną ożenił, chcę tylko żyć z tobą...
Potem, w ostatnim wybuchu płaczu, dodała udręczona:
— A! ty masz słuszność, nie godzi się opuszczać tej biednej kobiety! A! gardzę sama sobą, chciałabym mieć dosyć siły... Ale zanadto cię kocham, zabardzo cierpię i nie mogę przecież umierać z tego.
— Zostań! zostań! — zawołał. — I niechaj raczej umierają inni, dla nas istniejemy tylko my dwoje!
Posadził ją u siebie na kolanach, oboje płakali i śmiali się naprzemiany, poprzysięgając sobie wśród pocałunków, że nie opuszczą się już wzajem nigdy, nigdy.
Było to istne szaleństwo. Krystyna opuściła bez powodu, nagle, grubiańsko niemal, panią Vanzade, posyłając tylko nazajutrz po swoje rzeczy. Natychmiast przyszedł im na myśl stary, opustoszały dom w Bonnecourt, olbrzymie krzewy różane, wielkie jego pokoje. Ah! wyjechać, wyjechać, nie tracąc i godziny, żyć gdzieś na kraju świata, w pośród rozkoszy pierwszych chwil ich związku! Ona uszczęśliwiona, klaskała w dłonie. On, dotknięty boleśnie, zraniony w swej dumie porażką, której doznał w Salonie, potrzebował również odetchnięcia, przyjścia do siebie i spokoju, na łonie wszystko gojącej przyrody; a tam będzie miał najprawdziwsze otwarte powietrze, zanurzy się tam w pracy po szyję, wśród zieleni lasów, murawy i przywiezie z tamtąd arcydzieła. We dwa dni wszystko było już gotowe, wyprowadzono się z pracowni, graty odesłano na kolej. Los im sprzyjał, istna fortuna, pięćset franków, które wypłacił Malgras za jakieś dwadzieścia obrazów, wybranych w pośród gratów przy wyprowadzce. Żyć więc będą jak książęta, Klaudyusz pobierał zawsze procent swój, do tysiąca franków rocznie, Krystyna miała cośkolwiek zaoszczędzonego grosza, spory zapas sukien. I uciekli — bo to była prawdziwa ucieczka, unikali wszelkiego zetknięcia się z przyjaciółmi, których nie zawiadomiono nawet listownie; gardzili Paryżem i porzucali go ze śmiechem pewnej ulgi.
Czerwiec rozpoczynał się, deszcz ulewny padał przez cały pierwszy tydzień ich instalacyi; i zrobili spostrzeżenie, że ojciec Poirette, zanim podpisał z nimi kontrakt; usunął połowę naczyń kuchennych. Ale zawód ten nie dotknął ich bynajmniej, brodzili z rozkoszą pośród ulewy, odbywali trzymilowe wycieczki aż do Vernon, za zakupnem talerzy i rondli, które przynosili do domu w tryumfie. Nakoniec, byli już u siebie, zająwszy na górze tylko jeden z dwu pokojów, pozostawiając myszom drugi, zamieniwszy na dole salę na obszerną pracownię, szczęśliwi nadewszystko, ubawieni jak dzieci, kiedy mogli jeść w kuchni, przy sosnowym stole, tuż obok ogniska, gdzie syczał garnek z rosołem. Wzięli sobie do posługi wiejską dziewczynę, która przychodziła rano a odchodziła wieczorem. Mela była siostrzenicą Faucherów i zachwycała ich swoją głupotą. Nie, tak ograniczonej dziewczyny nie podoba byłoby wyszukać w całym departamencie.
Skoro słońce ukazało się znowu, nastały dni przepiękne, całe tygodnie, miesiące biegły w szczęściu jednostajnem, monotonnem może. Nigdy nie wiedzieli daty i wciąż mylili się w dniach tygodnia. Z rana bardzo długo pozostawali w łóżku, mimo gorących promieni słońca, które zakrwawiały wybielone ściany pokoju po przez szpary okiennic. Potem, po śniadaniu, było to włóczenie się bez końca, dalekie przechadzki brzegami Sekwany, pośród łąk, aż do Rocha-Guyon i odleglejsze jeszcze wycieczki, prawdziwe już podróże z drugiej strony rzeki, pośród zbożowych pól Bonnières i Jeufosse. Jakiś miesczuch, zmuszony opuścić te strony, sprzedał im starą łódkę za trzydzieści franków; a że mieli tuż rzekę pod bokiem, rozmiłowali się w niej namiętnie jak dzicy, spędzając na niej dnie całe, pływając, odkrywając coraz to nowe ziemie, po całych godzinach siedząc w cieniu wierzb nadbrzeżnych. Pośród wysepek rozsypanych na wstędze rzeki, był cały gród ruchomy i tajemniczy, sieć uliczek, przez które przedzierali się zwolna, muskani pieszczotą gałązek, nizkich krzewin, sami na świecie z grzywaczami i zimorodkami. On czasami musiał wyskakiwać na piasek bosemi nogami, by popchnąć łódź. Ona odważnie wiosłowała, starając się płynąć przeciw najbystrzejszym prądom, dumna swą siłą. A wieczorem zajadali zupę z kapusty w kuchni śmieli się z głupoty Meli, z której się śmiali dnia poprzedniego; potem od dziewiątej już byli w łóżku w starem orzechowem łóżku, tak obszernem, że pomieścićby można wygodnie całą rodzinę i w którem sumiennie spędzali całe pół doby, zabawiając się od świtu rzucaniem sobie na głowy poduszek a potem zasypiając napowrót w wzajemnym uścisku.
Co noc mówiła Krystyna:
— Teraz musisz mi przyrzec jedno, mój drogi że od jutra już zabierzesz się do pracy.
—O, od jutra już z pewnością, przyrzekam ci.
— Bo wiesz, doprawdy teraz już chyba po gniewałabym się... Czyżbym to ja miała ci być przeszkodą?
— Przecież przyjechałem tu po to, aby pracować! Zobaczysz jutro.
Nazajutrz znowu siadali w łódź; ona sama poglądała na niego z uśmiechem zaambarasowania, widząc, że nie zabiera z sobą ni płócien, ni farb; potem ściskała go, śmiejąc się, uszczęśliwiona swą potęgą, wzruszona tą bezustanną ofiarą, którą czynił dla niej. I znowu robiła mu wymówki z rozrzewnieniem: jutro, o! jutro, już go raczej przywiąże do stalugi niżby pozwoliła na takie próżniactwo!
Klaudyusz wszakże usiłował od czasu do czasu zabrać się do pracy. Rozpoczął studyum wzgórza Jeufosse z Sekwaną na pierwszym planie; ale na wyspę, gdzie się zainstalował do tej roboty, Krystyna przybywała wraz z nim, kładła się w trawie; obok niego z wpółotwartemi ustami z oczyma zatopionemi w błękicie; a taka była ponętna w zieleni na tej pustyni, gdzie prócz pomruku fal nic nie przerywało ciszy, że co chwila rzucał paletę i kładł się obok niej, oboje zatopieni, ukołysani szmerem fal, ciepłem ziemi. Innym razem po za Bennecourt skusił go stary folwark, przytulony do wielkich, odwiecznych jabłoni, które rozrosły się jak dęby. Dwa dni z kolei tam przychodził; tylko, że trzeciego już uprowadziła go z sobą na targ do Bonnières dla zakupna kur; następny dzień zeszedł znowu na czemś innem, płótno wyschło, niecierpliwił się, chcąc do niego powrócić i w końcu porzucił je zupełnie. Całe lato zeszło tak na zachciankach, na rozpoczynanych ułamkach obrazów, ledwie naszkicowanych, rzucanych pod pierwszym lepszym pretekstem, bez najmniejszego usiłowania, nawet wytrwałości. Dawna namiętność pracy, ta gorączka, co niegdyś wypędzała go z łóżka o świcie i zmuszała do staczania niezmęczonej walki z tem upornem malarstwem, zdało się, że go opuściła i zamieniła się na reakcyę obojętności i próżniactwa i wegetował teraz rozkosznie, jak to się wegetuje po przejściu ciężkiej jakiejś choroby, używał jedynej rozkoszy: samowiedzy życia we wszystkich4cielesnych jego funkcyach.
Dziś dla niego istniała wyłącznie tylko Krystyna. W jej płomiennem tchnieniu zamierały wszystkie jego artystyczne pragnienia. Od pierwszego pałającego mimowiednego pocałunku, który mu pierwsza złożyła na ustach, z dziewczęcia zrodziła się w niej kobieta, kochanka, która się rwała do życia w dziewicy; kochanka namiętna, która wysuwała naprzód jej wargi zmysłowe w oprawie brody. Okazywała się tem, czem miała być, mimo swej długiej uczciwości, ciałem namiętnem, jednem z tych ciał zmysłowych, tak straszliwych, niepokojących, skoro zrzucą z siebie dziewiczość, w której drzemią pogrążone. Od jednego razu i bez nauczyciela, nabyła sztuki miłości, wkładała w nią całe uniesienie, wszystkie zachwyty swej niewinności i ona nieświadoma do tej pory wszystkich tych tajemnic, on nowicyusz również niemal, robili razem odkrycia rozkoszy, szaleli w upojeniach tego wszystkiego wtajemniczania się w nieznane dotąd uczucia. On obwiniał się za dawniejszą swą pogardę: trzebaż było być głupcem, żeby, jak dziecko, odrzucać chwile szczęścia, których się nie kosztowało! Odtąd całe to ukochanie ciała kobiecego, którego upragnienie dawniej wylewało się w jego dziełach, dziś już paliło go tylko żądzą do tego smukłego, żywego, ciepłego ciała, które było jego dobrem. Zdawało mu się, że kochał światło, muskające jedwabiste piersi, piękny koloryt bladego bursztynu, co złocił zaokrąglenia bioder, układ i delikatność łon świeżych, nieskalanych. Jakież złudzenie marzyciela! Teraz dopiero trzymał silnemi dłońmi ten nieujęty sen, co niegdyś uciekał zawsze przed bezsilną ręką malarza. Oddawała mu się cała, bezpodzielnie, a on brał ją od wygięcia karku, aż po drobne stopy i dusił w uścisku, by ją tem więcej czuć swoją, by ją zespolić z własnem swem ciałem. Ona zaś, zabiwszy malarstwo, szczęśliwa, że niema rywalki, żyła tylko zawisła u jego szyi, przedłużając dni weselne. Z rana jej to krągłe ramiona, jej nogi delikatne zatrzymywały go tak długo w łóżku, skuwając niby łańcuchami w pośród zmęczenia tem szczęściem; w łodzi, kiedy wiosłowała, on dał się jej unosić bezsilny, upojony, zapatrzony tylko w bujanie się jej lędźwi; na murawie wysepek, z oczyma utopionemi w jej oczach, dnie całe spędzał w ekstazie, zajęty nią wyłącznie, tą, której oddał wszystką krew swoją, każdą żyłkę swego serca. I zawsze i wszędzie oddawali się sobie, z tą nienasyconą potrzebą posiadania się wzajem jeszcze.
Dla Klaudyusza było to prawdziwą niespodzianką, kiedy spostrzegł, że Krystyna rumieni się za każdem grubszem słowem, które mu się wymknęło przypadkiem. Wraz z włożeniem sukni uśmiechała się zażenowana, odwracała głowę na wszelką śmielszą aluzyę. Nie lubiła tego. I z tego powodu, omal nie pogniewali się z sobą pewnego dnia.
Było to po za ich domem, w owym dębowym lasku, gdzie wychodzili czasami przez pamięć pocałunku, który tam zamienili z sobą w dniu pierwszej swej bytności w Bennecourt. On, przejęty ciekawością, rozpytywał ją o życie w klasztorze. Trzymając ją wpół i całując po za uszko, starał się wyspowiadać koniecznie. Co też wiadomem jej było tam o mężczyźnie? co o tem mówiła z przyjaciółkami? jak też sobie to wyobrażała?
— No, moja maleńka, opowiedzże mi trochę... Czyś domyślała się?
Ale ona uśmiechnęła się, widocznie niezadowolona i starała się wysunąć z uścisku.
— Jakiś ty nieznośny!... Dajże mi spokój!... Na co ci to wiedzieć?
— Bawi mnie to... Więc wiedziałaś?
Wyrwała się pomięszana, twarz jej oblał gorący rumieniec.
— Boże mój! tak jak inne, coś niby...
Potem ukrywając twarz na jego ramieniu:
— A jednak jest się zawsze tem zdziwioną.
Wybuchnął śmiechem, uścisnął ją szalenie i okrył gradem pocałunków.
A kiedy sądził, że jest już na dobrej drodze i że teraz posłyszy jej zwierzenia jak od kolegi, który niema nic do ukrycia przed kolegą, wymknęła mu się wymijającemi zdaniami a w końcu nadąsała się i zamilkła nieprzenikniona. I nigdy nie przyznała się do niczego więcej, nawet jemu, którego kochała tak bardzo. Była to ta kryjówka duszy, którą najotwarsze nawet zachowują dla siebie, to rozbudzenie się w nich płci, którego wspomnienie pozostaje zawsze w nich zamkniętem, jakiemś świętem dla nich. Ona była nawskróś kobietą, pozostawiała zawsze coś na wyłączną swą własność, wówczas nawet, gdy się oddawała całkowicie.
Po raz pierwszy tego dnia poczuł Klaudyusz, że mimo wszystko pozostawali oboje dla siebie obcymi. I doznał wrażenia lodu, zimna innego jakiegoś, obcego ciała. Czyż więc nic z jednego człowieka nie może przeniknąć w drugiego nigdy, wówczas nawet, gdy się zlewają w gorącym uścisku rozszalałych ramion, chciwi tego łączącego ich uściśnienia jeszcze po za wzajemnem oddaniu się sobie?
Dni jednak biegły, a oni nie czuli osamotnienia. Nie naszła ich nigdy jakaś potrzeba rozrywki, wizyty, którą pragnęliby oddać lub przyjąć. Godziny, których nie spędzała obok niego, zawieszona na jego szyi, obracała na gwarne gospodarskie zajęcia, przewracając dom cały do góry nogami, na wielkich porządkach, których miała dokonywać Mela pod jej okiem, nawiedzana zachciankami energii i działalności, które ujawniały się czasami aż w osobistem szorowaniu trzech rondlów w kuchni. Ale przedewszystkiem już zajmował ją ogród: zbierała całe żniwa róż z olbrzymich różanych krzewów, uzbrojona ogrodniczym nożem, choć ciernie rozdzierały jej ręce; nabawiła się bólu w krzyżu, chcąc zrywać brzoskwinie, których zbiór cały sprzedała za dwieście franków anglikom, przybywającym tu co roku i pyszniła się tem wielce, marzyła o tem, by żyć z dochodów, któreby im ogród przynosił. Jego mniej zajmowało ogrodnictwo. Postawił sobie sofę w wielkiej sali, zamienionej na pracownię, kładł się na niej, aby patrzeć na nią, jak sieje i sadzi przez otwarte okno. Był to spokój zupełny, pewność, że ich nie może zejść nikt, że im nie przeszkodzi żaden dźwięk dzwonka u drzwi, w żadnej dnia porze. Posuwali oni tę obawę zewnętrznego świata do tego stopnia, że unikali przechodzić nawet koło oberży Faucheura, w bezustannym strachu, że wpaść mogą na całą czeredę dawnych jego towarzyszy, przybyłych z Paryża. Przez całe lato żywa dusza nie pojawiła się jednak. I co wieczór idąc spać powtarzał, że bądźcobądź to dziwne jakieś szczęście.
Jedna tylko tajemna rana nurtowała w głębi tej radości. Po ucieczce z Paryża, Sandoz dowiedziawszy się adresu Klaudyusza, napisał do niego, zapytując, czy go może odwiedzić; malarz przecież na list ten nie odpowiedział mu zupełnie. Skutkiem tego nastąpiło poróżnienie i zdało się, że stara ta przyjaźń zerwała się już bezpowrotnie. Krystynę to dręczyło, czuła bowiem dobrze, że zerwał stosunek ten dla niej. Ciągle w rozmowie powracała do tego przedmiotu, nie chciała przecież poróżnić go z przyjaciółmi, domagała się tego, aby się z nimi pogodził. Ale jakkolwiek przyrzekał jej, że to jakoś ułoży, nie czynił nic w tym względzie, dręczony pewnym wstydem. Skończone to już, po co wracać do przeszłości.
Pod koniec września, kiedy im nieco brakło pieniędzy, zmuszony był pojechać do Paryża, aby tam sprzedać Malgrasowi jakieś pół tuzina dawnych studyów i odprowadzając go na dworzec kolei, kazała mu przysiądz sobie, że pójdzie odwiedzić Sandoza. Wieczorem czekała na niego znowu na peronie stacyi Bonnières.
— I cóż, widziałeś go, uścisnęliście się, pojednali?
Szedł obok niej w milczeniu, zakłopotany. Potem odparł jej głucho:
— Nie, nie miałem czasu.
Wtedy rzekła mu szczerze zasmucona, a dwie wielkie łzy spłynęły z jej oczu:
— Sprawiasz mi wielką przykrość!
A ponieważ w tej chwili byli właśnie pod drzewami, uścisnął ją ze łzami również, błagał aby nie zwiększała jeszcze jego udręczenia. Czyż możliwem ma było zmienić życie? Nie dośćże szczęścia, że mogą być z sobą razem.
Przez całe to pierwsze półrocze jedno zdarzyło im się spotkanie. Było to w pobliżu Bennecourt, kiedy szli od strony Roche Guyon. Szli drogą pustą i leśną, jedną z tych pysznych dróg gubiących się a tajemniczych, kiedy na zakręcie wpadli na troje jakichś mieszczan, spacerujących: ojca, matkę i córkę. Właśnie, jak na to przed chwilą, sądząc, że są najzupełniej, sami ujęli się wpół, jak para zakochanych, co chwyta każdą sposobność pieszczoty; ona podawała mu dawała mu usta; on, uśmiechnięty przysuwał swoje i zaskoczono ich tak nagle, że nie zmienili nawet tej pozycyi, wciąż złączem uściskiem, idąc tymże samym powolnym krokiem. Zdumiała cała rodzina zatrzymała się na pochyłości wzgórza, ojciec gruby i apoplektyczny, matka chudości noża, córka wynędzniała jak mara, wyskubana jak ptak chory, wszyscy troje brzydcy ohydnie, nędzni skażoną krwią swej rasy. Cała ta grupa była istnym wstydem pośród rozwiniętej pełni życia ziemi, pod jasnym słońca promieniem. I nagle smutne dziecko, które przypatrywwało się zdumiałemi oczyma tej miłości, przechodzącej tuż obok niego, popchnięte zostało przez ojca, uprowadzone przez matkę, zgorszonych tym swobodnym pocałunkiem i pytających się ze zgrozą, czy już nie było policyi po wsiach naszych; tymczasem para zakochanych szła dalej bez pośpiechu, w tryumfie swego szczęścia.
Klaudyusz wszakże silił się, aby przypomnieć sobie te postacie. Gdzież u dyabła on widział już te głowy, ten upadek mieszczański, te twarze znikczemniałe i zapadłe, które potniały milionami wyssanemi z biednego świata? Wiedział, że było to z pewnością w jakiejś ważnej chwili życia. I przypomniał sobie, poznał Margaillanów, owego przedsiębiorcę, którego Dubuche oprowadzał po Salonie Odrzuconych i który śmiał się przed jego obrazem grzmiącym śmiechem głupca. O dwieście kroków dalej, kiedy wychodzili z Krystyną z zaklęsłej drogi i zobaczyli obszerną posiadłość, wielki biały budynek, otoczony wspaniałym parkiem, dowiedzieli się, że posiadłość ta, nosząca nazwę Richaudière, od dwóch lat należy do Margaillanów. Zapłacili oni za nią sto pięćdziesiąt tysięcy franków, a upiększenia, które tam poczynili, kosztowały ich już milion przeszło.
— Tu nikt nas już na pewno drugi raz nie zobaczy — ozwał się Klaudyusz, skręcając ku Bennecourt. Psują harmonię krajobrazu te potwory!
Ale wraz z końcem lata wielki ewenement zmienił zupełnie ich życie: Krystyna była brzemienną i spostrzegła się dopiero w piątym miesiącu, pełna beztroski i oddana tylko swojej miłości. Naprzód dla niej, jak dla niego, było to najwyższem zdumieniem; nigdy nie przyszło im na myśl, aby coś podobnego stać się mogło. Potem zaczęli mówić o tem, bez radości przecież; on zaniepokojony tą małą istotą, co miała stanąć między niemi, ona, przejęta trwogą, której sobie nie umiała wytłumaczyć, jak gdyby lękała się, by ten wypadek nie stał się końcem wielkiej ich miłości. Długo płakała na jego szyi i daremnie starał się ją uspokoić, sam przejęty tymże samym smutkiem bez nazwy. Później, kiedy się już oswoili z tą myślą, rozrzewnili się dla tego maleństwa, któremu dali życie mimo swej woli w ów dzień tragiczny, kiedy oddała się jemu, we łzach, pośród zmroku, co zalewał pracownię: daty zgadzały się, byłoby to więc dziecię cierpienia i litości, spoliczkowane w dniu poczęcia już bezmózgim śmiechem czerni. I odtąd też ponieważ złymi nie byli, oczekiwali go już, życzyli go sobie nawet, zajmując się niem naprzód i przysposabiając wszystko na jego przybycie.
Zimą nastały chłody okropne. Krystynę silny katar zatrzymywał w domu, źle zaopatrzonym, którego nie sposób było dogrzać. Ciąża powodowała u niej częste słabości, siadała skulona przed ogniem, zmuszoną była gniewać się, ilekroć chciała przynaglić Klaudyusza, by wyszedł bez niej na przechadzkę po drogach zmarzłych i twardych. On zaś, podczas tych spacerów odnajdując się znów samotnym, po tak długiej egzystencyi we dwoje, zastanawiał się nieraz i dziwił, jaki obrót wzięło jego życie, wbrew jego woli. Nigdy nie życzyłby sobie był tego rodzinnego życia, choćby z nią nawet — gdyby go był kto o to zapytał; myśl ta sama przejęłaby go odrazą, a przecież tak się stało i nie można tego było już cofnąć ani zerwać, bo nie czuł w sobie odwagi zerwania wówczas nawet, gdyby jej już nie kochał. Widocznie nie taki los go czekał, musiał trzymać się pierwszej, która po niego sięgnęła: jego obawa kobiet pochodziła ze słabości niewolnika wobec nich, podbitego jednem spojrzeniem, przykutego jedną ich pieszczotą. Stwardniała ziemia dzwoniła pod jego stopą, wiatr mroźny ścinał marzenia, które rozpraszały się na niewyraźne już myśli; szczęściem dla niego było przynajmniej, jak sobie mówił, że trafił na uczciwą dziewczynę, myślał o tem, jak okropnie byłby zmuszonym cierpieć, gdyby się był złączył z jaką modelką, znużoną lataniem po pracowniach i napowrót czuł dla niej wielką miłość, śpieszył do domu, aby uścisnąć Krystynę w drżących ramionach, jakby się lękał, czy jej nie utraci, pomięszany dopiero, kiedy usuwała się z krzykiem bólu z tego uścisku.
— O, nie tak mocno! jeszcze mi zaszkodzisz!
I osłaniała oburącz swe łono, a on patrzył na nie zawsze z temże samem trwożnem zdziwieniem.
Połóg przypadł w połowie lutego. Sprowadzono z Vernon akuszerkę, wszystko poszło jaknajlepiej: matka po upływie trzech tygodni była już na nogach, dziecko, chłopak tęgi i bardzo silny, ssał tak łakomie, że musiała wstawać po kilka razy w nocy, aby niedopuścić, żeby swoim krzykiem budził ojca.
Odtąd to stworzenie zburzyło porządek całego domu, ona bowiem, tak czynna gospodyni, okazała się tak niezręczną mamką. Nie było w niej macierzyńskości, mimo dobrego jej serca i rozpaczy, w które popadała za najmniejszą drobnostką; nużyła się szybko, zrażała natychmiast, przywoływała Melę, która zwiększała jeszcze pomięszanie swoją bezradnością i głupotą i trzeba było, by ojciec przybiegł na pomoc, jeszcze więcej zakłopotany od obu kobiet. Dawna jej niezgrabność w szyciu, niewprawa w zajęciach płci jej właściwych, wykazywały się i teraz w staraniach, których wymagało dziecko. Było ono źle utrzymywane, wychowywało się potroszę pozostawione trafowi, w ogrodzie, gdzieś w pokojach, nieuporządkowanych wśród kłopotu, zarzuconych wiecznie pieluszkami i połamanemi zabawkami, nieczystością i nieporządkiem takiego ząbkującego młodzieńca. A kiedy już wszystko szło jaknajgorzej, kiedy tego było już aż zanadto, wtedy nie umiała sobie innej znaleźć rady, jak rzucić się na szyję drogiego swojego skarbu: tam była jej ucieczka, ta pierś mężczyzny, którego kochała, jedyne źródło zapomnienia i szczęścia. Była kochanką i tylko kochanką, sto razy oddałaby syna za małżonka, przyjmując go jedynie dlatego, że pochodził od niego. Ogarnęła ją nawet gorętsza jeszcze namiętność po rozwiązaniu, krew z większą jeszcze siłą domagała się praw swoich, odkąd poczuła się znów wolną, odkąd powróciła do dawnych kształtów ciała i piękność jej odkwitła. Nigdy namiętne jej ciało nie oddawało się takim dreszczom żądzy.
Była to jednak epoka, w której Klaudyusz zabrał się nieco do malowania. Zima kończyła się, nie wiedział na co użyć wesołych słonecznych poranków, odkąd Krystyna nie mogła wychodzić przed południem z powodu Jakuba, malca, którego nazwali tem imieniem macierzystego dziadka, zaniedbawszy zresztą kazać go ochrzcić. Pracował z początku w ogrodzie z nudów, zdjął na prędce rysunek z alei brzoskwiniowych drzew, naszkicował olbrzymie różane krzewy, ułożył natury martwe, cztery jabłka i butelka na serwecie. Robił to dla rozerwania się. Potem zapalił się do pomysłu malowania ubranej postaci na słońcu i odtąd Krystyna stała się jego ofiarą, zresztą wielce powolną jego zachceniom, dobrowolnie im się poddającą szczęśliwa w swej miłości, że może mu zrobić przyjemność, nie pojmując jeszcze, jaką sobie straszną gotuje rywalkę. Malował ją ze dwadzieścia razy, w białem ubraniu, w czerwonem, pośród zieleni, stojącą i przechadzającą się w alei, wpół leżącą na trawie, w wielkim ogromnym kapeluszu na głowie, z gołą głową, osłoniętą parasolką, której ponsowy jedwab oblewał twarz jej różowem światłem. Nigdy nie był zadowolony całkowicie, wyskrobywał płótna po dwóch lub trzech posiedzeniach, rozpoczynał natychmiast znowu, upierając się przy tym samym przedmiocie. Kilka studyów niewykończonych, ale nadzwyczaj pięknych siłą kompozycyi i układu, ocalały od noża i zostały zawieszone na ścianach sali jadalnej.
A po Krystynie przyszła kolej pozowania na Jakuba. Stawiano go i miał przedstawiać świętego Jana, w dnie ciepłe kładziono go na kołdrze i nie wolno mu było się ruszyć. Ale to nie było łatwem. Malec rozweselony, połechtany słońcem, śmiał się i gwarzył podnosząc nóżki w górę, tarzając się, wywijając wciąż koziołki. Ojciec pośmiawszy się trochę z tego widoku, gniewał się na tego przeklętego bębna, który nie może być poważnym ani na chwilę. Alboż to żarty malarstwo? Wtedy z kolei matka poczynała się srożyć, przytrzymywała malca, aby Klaudyusz mógł pochwycić rysunek rączki lub nóżki.
Przez całe tygodnie upierał się, taką pokusą było dlań to dziecięce ciało. Patrzał na niego tylko wzrokiem artysty, jak na motyw do arcydzieła, mrużąc powieki, aby go widzieć lepiej, marząc o obrazie. I rozpoczynał znów doświadczenia, śledził go po całych dniach, zły szalenie, że ten łobuz nie chce nawet sypiać w tych godzinach, w których możnaby go malować.
Pewnego dnia, kiedy malec płakał, niechcąc pozować, Krystyna odezwała się łagodnie:
— Mój drogi, ty go męczysz, tego biednego dzieciaka.
Wtedy Klaudyusz uniósł się, czyniąc sobie wyrzuty.
— Tak! to prawda, jakiż głupiec ze mnie z tem mojem malarstwem!... Dzieci nie na to są przecież.
Wiosna i lato minęły znowu w szczęściu i zadowoleniu. Wychodzono mniej, zarzucono niemal łódkę, która gniła sobie u nadbrzeża; bo to była robota nielada zabierać z sobą malca na wyspy. Ale często przechadzano się wolnym krokiem nad brzegiem Sekwany, nie oddalając się przecież nigdy dalej nad kilometr. On znużony wiekuistemi motywami ogrodu, próbował obecnie studyów nad brzegami rzeki; a w takie dnie ona wychodziła po niego z dzieckiem, siadała przypatrując mu się jak maluje, oczekując aż wszystko troje wracać będą powolnie do domu wśród purpurowych pyłków zachodu. Jednego popołudnia zdziwił się, kiedy przyniosła mu z sobą dawne album pensyonarskie. Poczęła żartować z tego, utrzymując, że bierze ją ochota popracować również, ilekroć siedzi tak po za nim. Głos jej drżał cokolwiek, prawdą było to, że zapragnęła. i ona wziąć jakiś udział w jego pracy, odkąd ta praca zabierała jej go z każdym dniem więcej. Rysowała, sprobowała zrobić ze dwie czy trzy akwarele odrobione staranną ręką pensyonarki. Potem zniechęcona jego uśmiechem, poczuwszy dobrze, że wspólności celów nie osiągnie na tym terenie, zarzuciła znowu swoje album, zmusiwszy go wszakże, by przyrzekł, że jej będzie dawał lekcye malarstwa, skoro czas znajdzie.
Zresztą ostatnie jego obrazy podobały jej się bardzo. Po całorocznym tym odpoczynku na wsi, pod szerokiem niebem, w jasnych promieniach słońca malował teraz inaczej, jakby rozjaśnił się wzrok jego, w tonie promienniejszym jakimś, weselszym. Nigdy przedtem nie posiadał tej sztuki odblasków, tego tak właściwego pojmowania istot i rzeczy, które kąpał teraz w rozproszonej jasności. I odtąd już byłoby zachwycało ją wszystko, gdyby tylko zechciał wykończać więcej swe obrazy i gdyby nie musiała częstokroć stawać w osłupieniu w obec jakiejś ziemi fioletowej, lub drzewa błękitnego, które druzgotały zupełnie wszystkie jej pojęcia o kolorycie. Jednego dnia, kiedy pozwoliła sobie słówka krytyki z powodu właśnie jakiejś topoli zalanej lazurem, wykazał jej w naturze tenże sam delikatny, błękitnawy odcień listków. Prawda, drzewo miało odcień błękitny, ale w głębi duszy nie poddawała się, potępiając rzeczywistość; nie mogło być niebieskich drzew w naturze.
Seryo mówiła już tylko odtąd o studyach, które rozwiesił na ścianach sali. Sztuka wchodziła napowrót w ich życie, a ona często zamyślała się nad tem głęboko. Widząc go nieraz jak wychodzi z swym workiem i parasolem, czasami nagłym wybuchem rzucała mu się na szyję:
— Kochasz mnie, powiedz?
— Jakaś ty zabawna! zkądże chciałabyś, abym cię nie kochał?
— A więc uściskaj mnie tak jak mnie kochasz, silnie, bardzo silnie!
Potem odprowadzając go aż do drogi:
— A pracuj mi, wiesz, że ja ci nigdy nie przeszkadzałam w pracy,.. Idź, idź, ja jestem zadowolona kiedy pracujesz.
Zdawało się, że jakiś głuchy niepokój począł ogarniać Klaudyusza, kiedy jesień tego drugiego roku strąciła z drzew liście i przyniosła z sobą pierwsze zimna. Pora wówczas była okropna, dwa tygodnie strumieniami lejącego deszczu zatrzymywały go bezczynnie w domu; potem nastały mgły, które co chwila przeszkadzały mu w posiedzeniach. Siedział ponury przed ogniem, nie mówił nigdy o Paryżu, ale miasto stawało przed nim widocznie na horyzoncie, ze swym obecnym zimowym pozorem, ze swym gazem przyświecającym już od piątej, swemi zebraniami przyjaciół, prześcigających się i podniecających wzajem, z tem swojem życiem gorączkowej twórczości, której grudniowe lody nawet nie tamowały. W ciągu jednego miesiąca był tam trzy razy pod pretekstem zobaczenia się z Malgrasem, któremu sprzedał znowu kilka drobniejszych obrazków. Teraz nie unikał już przechodzenia koło oberży Faucherów, pozwalał się zatrzymywać staremu Poirette, przyjmował szklaneczkę wina; a wzrok jego wdzierał się do wnętrza sali, jak gdyby szukał, mimo spóźnionej roku pory, dawnych towarzyszy, co mogli przybyć tu z rana. Nieraz spóźniał się do domu; potem zrozpaczony samotnością wracał, dławiąc w sobie to wszystko, co rozpierało mu piersi i wrzało w nim, chory niemal tem, że niema nikogo, komuby wypowiedział te myśli, co rozsadzały mu czaszkę.
Jednakże minęła zima a Klaudyusz miał w niej tę przynajmniej pociechę, że udało mu się wymalować kilka bardzo pięknych efektów śniegu. Rok trzeci się rozpoczynał, kiedy w pierwszych dniach czerwca niespodziewane spotkanie dziwnie go wzruszyło. Tego rana właśnie wszedł na wzgórze, chcąc sobie poszukać jakiegoś nowego motywu; brzegi Sekwany bowiem znużyły go już w końcu i nagle, osłupiały na zakręcie drogi stanął oko w oko z Dubuchem, który postępował między dwoma płotami bzu w czarnym kapeluszu, opięty starannie w surdut.
— Jakto! to ty!
Architekt wybąkał niezadowolony widocznie.
— Tak, przyjechałem złożyć tu wizytę... Cóż? jakie to głupie, wieś! Ale co chcesz? czasami jest się zmuszonym do oszczędności... A ty mieszkasz tutaj? Wiedziałem o tem... To jest właśnie nie! mówiono mi coś w tym rodzaju, ale zdawało mi się, że to w innej stronie, gdzieś dalej.
Klaudyusz, bardzo wzruszony, wybawił go z kłopotu.
— Dobrze, dobrze, mój stary, nie potrzebujesz się tłumaczyć, to ja jestem tu winien... A! jak to już długo nie widzieliśmy się. Nie umiem ci powiedzieć, jakiegom doznał uczucia, kiedyś mi się wynurzył z po za liści!
I ujął go pod ramię i szedł z nim wciąż, śmiejąc się z radości; tamten zaś, ciągle zajęty tylko swoją karyerą, natychmiast począł mu mówić o sobie i swojej przyszłości. Przeszedł na ucznia klasy pierwszej w Szkole, osiągłszy z niesłychanym trudem wymagane pochwalne wzmianki. Ale mimo to powodzenie, nie wiedział co z sobą począć. Rodzice nie posyłali mu już ani grosza, lamentowali wciąż na biedę, żądali, by on teraz utrzymywał ich z kolei; zrzekł się konkurowania o wielką nagrodę rzymską, bo i tak nie uzyskałby jej z pewnością, zajęty przedewszystkiem zarobkiem na chleb powszedni i znużony był już tem śmiertelnie, z przyjemnością ustąpiłby innym swego miejsca u nieuków architektów, którzy płacili mu po franku dwadzieścia pięć centymów za godzinę pracy i uważali jeszcze po prostu za najemnego robotnika. Jaką tu obrać drogę? gdzie znaleźć najkrótszą? Opuści Szkołę, będzie miał silne poparcie w swoim szefie, wpływowym Dequersonnièrze, który go lubił za uległość i pilność okazywaną. Tylko ileż to jeszcze czeka go mozołów, ile nieznanych rzeczy stoi przed nim! I uskarżał się z goryczą na te Szkoły rządowe, gdzie się nabiega człowiek przez lat tyle a które w końcu jeszcze nie zapewniają jakiejkolwiek choćby pozycyi tym wszystkim, co z nich wychodzą.
Nagle zatrzymał się w pośrodku ścieżki. Płoty bzowe otwierały się na szeroki trawnik i Richaudière ukazało się w pośród drzew rozłożystych.
— A! to prawda — zawołał Klaudyusz — niezrozumiałem zrazu... Ty tam idziesz do tej budy. A! bałwany, jakie też mają wstrętne głowy!
Dubuche, dotknięty tym okrzykiem artysty, zaprotestował z wielce poważną miną.
— To nie przeszkadza zupełnie, by pan Margaillan, choć ci się wydaje tak ograniczonym, nie był dyabelnie dumnym w swojem kole. Trzeba go widzieć, kiedy jest przy swoich fabrykach, pośród swych budowli, ruchliwy, czynny bajecznie a przytem co za zdumiewający zmysł administracyjny, węch niesłychany w wyszukiwaniu ulic, które zabudować należy i wynalezieniu materyału do korzystnego zakupna. Zresztą nie nabywa się milionów jeśli się niema głowy na karku... A potem na to, co ja chcę zrobić z niego!... byłbym okropnie głupim, gdybym nie miał być grzecznym względem człowieka, który może mi być użytecznym.
Rozmawiając tak wciąż, zagradzał sobą wązką drogę, nie dopuszczając, by przyjaciel szedł dalej, prawdopodobnie z obawy skompromitowania się, gdyby ich zobaczono razem i by mu zarazem dać do poznania, że tu się powinni już rozstać.
Klaudyusz chciał go rozpytać o Paryzkich towarzyszy, ale umilkł. O Krystynie nie wspomniano ani słowem. I zamierzał już opuścić go, wyciągnął ku niemu rękę, kiedy z ust jego drżących wybiegło mimowoli pytanie:
— Sandozowi jakże się powodzi?
— Tak, nieźle. Widuję go rzadko... Mówił mi kiedyś tu, zeszłego miesiąca, o tobie. Martwi go to zawsze, żeś nam tak zamknął drzwi przed nosem.
— Ależ ja wam drzwi moich nie zamykałem! — zawołał Klaudyusz w uniesieniu — ależ błagam was, przyjdźcie mnie odwiedzić kiedy! Mnie to tak uszczęśliwi!
— Dobrze więc, przyjdziemy. Powiem mu, żeby przyjechał, słowo honoru!... Adieu, adieu, mój stary. Spieszno mi.
I Dubuche podążył ku Richaudière, Klaudyusz zaś stał i poglądał za nim jak malał zwolna wśród pól, połyskując zdala jedwabnym swym kapeluszem i surdutem znacząc czarną, wśród zbóż plamę. Potem poszedł do domu z sercem cięźkiem nieusprawiedliwionym jakimś smutkiem. Krystynie nie powiedział nic o tem spotkaniu.
W tydzień później Krystyna z dzieckiem na ręku poszła do Faucheurów kupić funt makaronu i zapóźniała się nieco z powrotem, rozmawiając po drodze z którąś ze swoich sąsiadek, kiedy pan jakiś, przybyły powozem, podszedł do niej i spytał:
— Do pana Klaudyusza Lantier, czy to tędy, nieprawdaż?
Stanęła przejęta i odpowiedziała z prostotą:
— Tak, panie. Jeśli zechcesz pójść ze mną...
Przez jakie sto metrów szli obok siebie. Przybyły, który zdał się znać ją już, przypatrywał jej się z serdecznym jakimś uśmiechem; ponieważ jednak przyspieszyła kroku, pokrywając swe pomięszanie poważną miną, milczał. Otwarła drzwi i wprowadziła go do sali, mówiąc:
— Klaudyuszu, gość do ciebie.
Nastąpił okrzyk i obaj mężczyźni padli sobie w ramiona.
— A! mój stary, mój Piotrze, a! jakiś ty dobry, że przyszedłeś! A Dubuche?
— W ostatniej chwili zatrzymało go jakieś zajęcie, przysłał mi kartkę tylko, żebym jechał nie czekając już na niego.
— Dobrze! spodziewałem się tego potrosze... Ale ty jesteś! ty! A! jakżem ja zadowolony!
I zwracając się do Krystyny, która się uśmiechała porwana ich radością:
— Prawda, nie opowiedziałem ci tego. Spotkałem tu któregoś dnia Dubucha, idącego tam do posiadłości tych potworów...
Ale przerwał sobie poważnie:
— Nie, ja doprawdy tracę głowę, słowo daję! Nie znacie się jeszcze, nie mówiliście z sobą nigdy a ja was tak pozostawiam... Moja droga, widzisz tego pana, to stary mój kolega, Piotr Sandoz, którego kocham jak brata... I uściskajcie się oboje!
Krystyna zaczęła śmiać się serdecznie i z całego serca podała policzek. Sandoz pozyskał ją sobie od pierwszej zaraz chwili swoją dobrodusznością, swoją stałą przyjaźnią i tą ojcowską jakąś sympatyą, z którą na nią poglądał. Jakieś wzruszenie napędziło jej łzę do oka, kiedy przytrzymał jej ręce w swoich dłoniach, mówiąc:
— Jak to ślicznie, że pani kochasz Klaudyusza i trzeba wam się kochać zawsze, bo to jedno jest jeszcze, co ma świat najlepszego.
Potem schylając się, by pocałować malca, którego trzymała jeszcze na ręku:
— A więc już jest jeden?
Malarz jakimś ruchem ręki zdał się usprawiedliwiać.
— Co chcesz? To wyrasta, choćby się o tem i nie myślało!
Klaudyusz zatrzymał Sandoza w sali, kiedy tymczasem Krystyna wprawiała w ruch dom cały przygotowaniami do śniadania. W dwu słowach opowiedział mu całe ich dzieje, kto ona była, jak ją poznał, jakie okoliczności połączyły ich z sobą nakoniec i zdziwił się, kiedy przyjaciel zapytał go dlaczego się nie żeni. Mój Boże! dlaczego? ponieważ nigdy nawet o tem nie mówili z sobą, ponieważ jak się zdawało jej na tem nie zależy tak bardzo, ponieważ krok ten nie uczyniłby ich ani mniej, ani więcej szczęśliwymi, niż są obecnie. Zresztą ślub była to rzecz bez konsekwencyi.
— Dobrze! — odparł tamten — dla mnie to zupełnie wszystko jedno... Ale wziąłeś ją uczciwą, powinieneś ją zaślubić.
— Ależ kiedy zechce tylko, mój stary! To pewna przecież, że nie myślę jej porzucić z dzieckiem.
Potem Sandoz podziwiał studya zawieszone na ścianach. A! zuch, nie tracił czasu nadaremnie! Co za prawda kolorytu, jakie prawdziwe oświetlenie! A Klaudyusz, który go słuchał, zachwycony, z uśmiechem dumy, miał go właśnie pytać o paryzkich towarzyszów, o to co tam robią oni teraz, kiedy Krystyna ukazała się znowu, wołając:
— Chodźcie prędzej, jaja podane.
Zasiedli do śniadania w kuchni, śniadania nad zwyczajnego; po jajach na miękko, ryba smażona, potem wczorajsza sztufada na zimno, przyprawiona z sałatą z kartofli i śledzia wędzonego. Wszystko było wyborne, zapach silny i apetyczny śledzia, którego Mela upuściła poprzednio na węgle, odgłos kawy spadającej kropla po kropli przez filtr na blasze kuchni. A kiedy ukazał się deser, poziomki zerwane przed chwilą, ser śmietankowy przyniesiony z mleczarni sąsiadki, gawędzono bez końca, łokciami swobodnie sparłszy się na stole. W Paryżu! mój Boże! w Paryżu koledzy nie robili nic nowego tak dalece. Jednakże, pchali się jak można, wyrywali naprzód, kto pierwej zdoła kark skręcić. Oczywiście nieobecni szli w kąt, lepiej było być tam, jeśli się nie chciało bardzo pójść w zapomnienie. Ale czyż talent nie jest zawsze talentem? alboż nie dochodziło się zawsze do celu, kiedy się miało tylko dość woli i siły? A! tak, to było jego marzeniem żyć na wsi, gromadzić tam arcydzieła, potem, pewnego pięknego poranku, zabić Paryż, otwarłszy tylko swe kufry!
Wieczorem, kiedy Klaudyusz odprowadzał Sandoza na dworzec, ten ostatni rzekł mu:
— Wiesz, chciałem ci coś powiedzieć... Zdaje mi się, że się ożenię...
Zrazu malarz wybuchnął śmiechem.
— A! filucie, teraz rozumiem dlaczego tak mnie nawracałeś na małżeństwo dziś z rana!
Czekając na pociąg, gawędzili jeszcze. Sandoz rozwijał swe poglądy na małżeństwo, na które zapatrywał się nieco po mieszczańsku, jako na warunek nieodzowny dobrej pracy, roboty uregulowanej i porządnej, dla producentów nowoczesnych. Kobieta niosąca spustoszenie, kobieta co zabija artystę, co mu rozkrusza serce i mózg mu wyżera, była pomysłem romantycznym, przeciw któremu protestowały fakta. Jemu zresztą, potrzebnem było koniecznie takie opiekuńcze przywiązanie, strzegące jego spokoju, takie domowe ognisko pełne serdecznego ciepła, w którem mógłby się zamknąć, odosobnić od świata po to, aby bezpodzielnie oddać życie wielkiemu „dziełu“, o ktorem marzył. I dodawał, że wszystko zależało tu od wyboru i zdawało mu się, że znalazł taką, jakiej szukał, sierotę, skromnie wychowaną córkę drobnego kupca, bez grosza, ale piękną i inteligentną. Od pół roku, podawszy się do dymisyi z urzędowania, przerzucił się do dziennikarstwa, gdzie więcej daleko zarabia na życie. Osadził matkę w małym domeczku na Batignolach i zamierzał urządzić tam życie we troje, z dwoma kobietami, co go kochać będą, on zaś ma przecież grzbiet dość silny, by na ten dom cały zapracować.
— Żeń się, mój stary — mówił Klaudyusz. — Trzeba robić co się czuje,.. No, do widzenia, bo to już twój pociąg. Nie zapomnij twego przyrzeczenia i przyjeżdżaj nas odwiedzać.
Sandoz przez całe lato przyjeżdżał bardzo często. Wpadał niespodzianie, ilekroć mu pozwalała praca w dzienniku wyrwać się na chwilę, swobodny jeszcze, w jesieni bowiem dopiero zamierzał się ożenić. A były to dni szczęśliwe, całe popołudnia pełne wynurzeń serdecznych, dawnych ambitnych dążeń do sławy, podejmowanych wspólnie.
Pewnego dnia, kiedy z Klaudyuszem sam na sam leżeli rozciągnięci na murawie wysepki, z oczyma zapatrzonemi w błękit nieba, wyspowiadał mu się ze swoich na przyszłość dążeń, marzeń i ambicyj.
— Dziennik! to widzisz tylko pole do walki. Trzeba żyć, trzeba bojować po to, by żyć można. A potem ta przeklęta prasa mimo całą wstrętność swego rzemiosła, jest nielada potęgą, niezwyciężoną bronią w ręku zucha, mającego jasno wykreślone przekonania... Ale jeśli zmuszony jestem dziś nią się posługiwać, nie myślę się w niej zestarzeć bynajmniej, o, nie! I mam już dziś w ręku czego szukałem, mam „dzieło“, nad którem zabić się można pracą, coś, w czem się pogrążę całkowicie i może nawet nie zdołam skończyć.
Cisza spadała z nieporuszonych w upale liści. On mówił po chwili dalej głosem wolnym, w urywanych frazesach:
— Cóż? studyować człowieka takim jak jest, nietylko już ich manekina metafizycznego, ale człowieka fizyologicznego, działającego pod wpływem wszystkich swych organów, choć sterowanego wewnętrznemi pobudkami... Czyż to nie farsa, to ciągłe i wyłączne studyowanie fuukcyi mózgu pod pretekstem, że jeden mózg tylko jest organem szlachetnym?... Myśl, myśl, e! cóż u pioruna! toż myśl jest produktem całego ciała. Każcież myśleć samemu, odosobnionemu mózgowi, zobaczmyż w co się obraca szlachetność mózgu, kiedy brzuch jest chory!... Nie!... to głupota, nie masz więc w takim razie filozofii, nie masz nauki; jesteśmy pozytywistami, jesteśmy postępowcami, a zachowujemy manekina literackiego z czasów klasycznych i będziemy dalej rozmotywać splątane włosy czystego rozumu! Kto mianuje się psychologiem, jest zdrajcą w obliczu prawdy, bo kłamie prawdzie. Zresztą psychologia, fizyologia, to nic nie oznacza: jedna przeniknęła dziś drugą, obie dziś zlały się w jedno, mechanizm człowieka bowiem styka się z ogólną sumą jego funkcyj... A! w tem to leży formuła, nasza nowoczesna rewolucya nie ma innej podstawy, to śmierć starego społeczeństwa, to narodziny społeczeństwa nowego i to konieczny wykwit nowej sztuki z tego nowego gruntu. Tak, zobaczą, zobaczą literaturę, co wyrośnie z tego ziarna dla przyszłego stulecia nauki i demokracyi!
Głos jego podniósł się w okrzyk i rozpłynął się w głębi niezmiernego nieba. Ani jeden powiew nie mącił spokoju, wzdłuż szeregu wierzb tylko mknęła cicho przesuwająca się rzeka. I nagle zwrócił się do swego towarzysza i rzekł mu wprost w twarz patrząc:
— Ja więc znalazłem to, czego mi było potrzeba. O! nic wielkiego, mały kącik tylko, tyle, co starczy na jedno ludzkie życie, choćby nawet się miało szersze dążenia, wyższe ambicye... Wezmę sobie jedną rodzinę i studyować będę jej członków po jednemu, zkąd wyszli, gdzie idą, jak oddziaływają wzajem na siebie, nakoniec ludzkość na małą skalę, sposób, w jaki ludzkość urasta i postępuje... Z drugiej strony pomieszczę ludzi moich w pewnej ściśle określonej historycznej epoce, co mi da pewne stałe centrum i okoliczności, ot kawałek histori.. Cóż? rozumiesz, serya szpargałów, epizody, które będą stanowić jedną całość, jakkolwiek każdy z nich będzie miał odrębne, w sobie zamknięte ramy, cykl powieści, za które wystawię sobie dom na stare moje lata, jeżeli one mnie pierwej nie przygniotą!
Padł napowrót plecami na murawę, wyciągnął w trawę ręce, zdało się, że chce wejść w głąb tej ziemi, śmiejąc się, żartując.
— A! ziemio poczciwa, bierz mnie; ty, co jesteś wspólną matką, jedynem źródłem życia! Ty odwieczna, nieśmiertelna, w której krąży duch świata, te soki żywotne, rozlane we wszystkiem, aż do kamieni, co z drzew czynią naszą wielką brać nieruchomą!... Tak, pragnę zginąć w tobie, ciebie ja czuję tu, pod memi członkami, obejmującą mnie uściskiem i zapalającą, ty sama będziesz w dziele mojem, jako pierwsza kardynalna siła, środek i cel, arka olbrzymia, bezmierna, w której wszystkie rzeczy ożywiają się pod tchnieniem wszystkich istot!
Ale inwokacya ta, rozpoczęta żartem, zabrzmiała emfazą liryczną, przeszła w okrzyk gorącego przeświadczenia, pod którego wpływem poeta drżał ze wzruszenia i oczy jego zaszły łzami i aby ukryć to rozrzewnienie, dodał głosem szorstkim, szerokim gestem obejmując widnokrąg:
— Jakie to głupie, osobna dusza dla każdego z nas, kiedy jest tu jedna wielka dusza!
Klaudyusz nie poruszył się, wyciągnięty, zanurzony i ukryty w głębi trawy. Po nowej chwili milczenia zakonkludował:
— Jest więc już, czegoś szukał, mój stary, niechaj popękają oni wszyscy ze złości!... Ale sam narazisz się na nielada cięgi.
— O! — rzekł Sandoz, który się podniósł i przeciągnął — twarde ja mam kości. Połamią sobie na nich pięście... Chodźmy, nie chciałbym się spóźnić na pociąg.
Krystyna serdeczną powzięła dla niego przyjaźń, widząc jak prostym, pewnym i silnym jest w życiu i ośmieliła się nakoniec prosić go o przysługę o to, by zechciał trzymać do chrztu ich syna. Ona, co prawda, nie przestępuje już progu kościoła, ale czemużby tego chłopca pozostawiać po za obrębem zwyczaju? Potem, co przedewszystkiem skłaniało ją do tego kroku, to myśl, że da mu podporę w tym ojcu chrzestnym, który w wybuchach swej siły okazywał tyle równowagi umysłu, tyle rozsądku. Klaudyusza żądanie to zdziwiło, zezwolił jednak, wzruszając ramionami tylko. I chrzest odbył się też, znaleziono matkę chrzestną, córkę jednej z sąsiadek. Była uczta, na której wystąpił homar przywieziony z Paryża.
Tegoż dnia właśnie, kiedy się rozstawano, Krystyna odciągnęła Sandoza na bok i przemówiła doń błagalnie:
— Powrócisz pan do nas niezadługo, nieprawdaż? On się nudzi.
Klaudyusz rzeczywiście zapadał teraz często w dawne swe ponure smutki. Rzucał swe studya, wychodził sam, włóczył się mimowolnie około oberży Faucheurów, w miejscu, gdzie prom przybijał do brzegu, jak gdyby spodziewał się zawsze, że Paryż wyląduje tu kiedy. Paryż go nęcił, jeździł tam często, a za każdym powrotem smutniejszy był i mniej sposobny do pracy. Jesień nadeszła, potem zima, zima wilgotna, przesiąkła błotem i spędził ją w odrętwieniu jakiemś, gorzki nawet dla samego Sandoza. który ożeniwszy się w październiku, nie mógł już tak często jeździć do Bennecourt. Zdawało się, że budzi się tylko po każdej z tych wizyt i zachowywał po niej pewne gorączkowe podniecenie przez jakiś tydzień, nieustannie mówiąc tylko o przywiezionych ztamtąd nowinach. On, który po przednio ukrywał swą tęsknotę za Paryżem, teraz męczył Krystynę od rana do nocy opowieściami o sprawach, których nie znała i ludziach, których nie widziała nigdy w życiu. Przed ogniem, kiedy malec zasypiał, komentarzy tych zawsze bez liku było; roznamiętniał się i trzeba jeszcze, by wypowiadała swoje zdanie, żeby brała udział w tych historyach.
Bo czy ten Gagnière nie był idyotą, żeby się ogłupiać muzyką, on, który miał taki prawdziwy talent sumiennego pejzażysty? Powiadano, że przyjął sobie nauczycielkę muzyki, w jego wieku! Cóż? co o tem ona sądzi? czyż to nie prawdziwe szaleństwo! A ten Jory, co się chce pojednać napowrót z Irmą Bécot, odkąd taż została posiadaczką pałacyku na ulicy de Moscou! Toż znała ich, te okazy, dwoje szkap dobranych do pary, nieprawdaż? Ale chytry z chytrych to ten Fagerolles, któremu powie kilka słów gorzkiej prawdy, skoro go tylko zobaczy. Jakto! ten dezerter z ich obozu ubiegał się teraz o wielką nagrodę rzymską, której nie otrzymał zresztą! Zuch, który sobie drwił ze szkoły i gadał o tem, że wszystko należy zburzyć z gruntu! A! to pewna, że świerzbiączka powodzenia, potrzeba przejścia po ciałach towarzyszy i otrzymywania czołobitnych pokłonów od kretynów popycha człowieka do strasznych świństw. Jakto, nie broniła go, a może? — ależ nie ma w sobie tyle mieszczaństwa, aby go bronić, nieprawdaż? A kiedy przywtórzyła temu co on mówił, wracał z nerwowym śmiechem do tej samej zawsze historyi, którą uważał za niesłychanie komiczną: do historyi rzeźbiarza Mahoudeau i Chaine’a, którzy zabili pana Jabuille, męża Matyldy, owej okropnej, swej sąsiadki: tak! zabili, pewnego wieczora ten rogacz suchotniczy zemdlał i oni, przywołani przez ścianę, poczęli go docierać się tak gwałtownie, że im pozostał w rękach!
Jeśli wówczas Krystyna nie rozweseliła się, Klaudyusz powstawał i mówił rozkapryszony:
— O, ciebie nic nie rozśmieszy nigdy!... Pójdźmy spać, to więcej warte.
Kochał ją jeszcze, w chwilach oddania czuć było uniesienie rozpaczne jakieś kochanka, który żąda od miłości zapomnienia wszystkiego, jedynej życia uciechy. Ale uniesienie to nie wychodziło po za pocałunek, nie wystarczało mu już, inne udręczenie powróciło, nieprzeparte, nieprzezwyciężone.
Na wiosnę, Klaudyusza, który poprzysięgał, że nigdy już nie będzie wystawiał, przez jakąś przesadną pogardę, począł wielce niepokoić Salon. Ilekroć zobaczył Sandoza, zapytywał go co posyłają koledzy. W dniu otwarcia, pojechał do Paryża i powrócił zaraz tegoż wieczora, drżący, nadzwyczaj surowy. Jednemu Mahoudeau tylko pomieszczono biust, dobrze zrobiony, ale nic poważnego; pejzażyk mały Gagnièra, przyjęty wśród masy innych, miał ładny, jasny koloryt; zresztą nic innego nad obraz Fagerolla: aktorkę w loży kulisowej przy tualecie, wielkości naturalnej. Nie wymienił go naprzód wcale, potem dopiero począł mówić z śmiechem oburzenia. Ten Fagerolles, a ten Fagerolles! Teraz, kiedy przepadł przy nagrodzie, nie boi się już wystawiać. Rzucał znów szkołę, ale trzeba widzieć, z jaką zręcznością, dla jakiego kompromisu, jak to malarstwo jego udaje, że ma odwagę prawdy, choć w niem niema ani jednej zalety oryginalności! I to mieć będzie powodzenie, burżuazya lubi, kiedy udając, że się ją kułakuje, umie się ją połechtać tylko w istocie. Ach! jakiż czas był już, aby prawdziwy malarz pojawił się w tej martwej pustyni Salonu, pośrodku tych chytrych i głupców! Do stu piorunów, jakież tam jest miejsce teraz do zajęcia!
Krystyna, słuchając tych jego wybuchów gniewu, rzekła w końcu wreszcie z wahaniem:
— Gdybyś chciał, moglibyśmy powrócić do Paryża.
— Kto ci o tem mówi? — zawołał. Niepodobna mówić z tobą, żebyś sobie nie uroiła czegoś zaraz.
W sześć tygodni później, doszła go wiadomość, która go zajmowała przez cały tydzień; przyjaciel jego, Dubuche, żenił się z panną Reginą Margaillan, córką właściciela Richaudière; była to skomplikowana historya, której szczegóły zadziwiały go i bawiły niezmiernie. Naprzód to bydlę Dubuche dostał medal za projekt Pawilonu w pośród parku, który dał na wystawę; dość już zabawne było, że, jak mówiono, szef jego Dequersonnière plan ten cały z gruntu poprawił, następnie zaś najspokojniej dopuścił, aby jury, któremu sam prezydował, nagrodził go medalem. Szczytem wszakże wszystkiego było, że ta wyczekiwana nagroda zdecydowała maryaż. No, cóż? nie pysznyż to kram, jeżeli teraz medale komisyi sędziów służyć mają na to, aby ubogich uczniów wkręcać w bogate rodziny! Papa Margaillan, jak każdy parweniusz, marzył o tem, aby sobie znaleźć zięcia, któryby mu mógł pomagać i który wniósłby mu autentyczne dyplomy i eleganckie tużurki i od niejakiego czasu miał już na oku tego młodzieńca, tego ucznia szkoły sztuk pięknych, którego postępy i pilność tak wysławiali jego nauczyciele. Medal zentuzyazmował go do reszty, natychmiast oddał mu córkę, przyjął sobie tego wspólnika, który niezawodnie w dziesięćkroć pomnoży już pozyskane miliony, skoro umie to, co potrzeba umieć, aby budować dobrze. Zresztą ta biedna Reginka, zawsze taka smutna, z wątłem zdrowiem, będzie przynajmniej mieć zdrowego męża.
— Jak myślisz? — powtarzał Klaudyusz wciąż Krystynie — trzebaż nie na żarty kochać miliony, aby się ożenić z tym nieszczęśliwym kociakiem, obdartym ze skóry!
A kiedy przejęta litością Krystyna, broniła jej:
— Ależ ja nie napadam na nią! Tem lepiej dla niej, jeśli małżeństwo nie wpędzi jej do reszty do grobu! Ona z pewnością niewinna jest temu, że ten mularz, jej ojciec, miał głupią ambicyę żenienia się z mieszczanką i że ją sklecili tak źle we dwoje, on swoją krwią zepsutą przez całe generacye pijackie, ona nędzna i wycieńczona, z ciałem strawionem wszystkiemi jady ras dogorywających. A! to piękny upadek pośród stosów pięciofrankówek! Zdobywajcie, zdobywajcie pieniądze, aby każdy płód wasz kłaść w spirytus!
Stawał się okrutnym; Krystyna musiała rzucać mu się na szyję, trzymać w uścisku dwu swych ramion i całować go i śmiać się, aby napowrót doprowadzić go do dawnej dziecięcej niemal dobroci. Wówczas, uspokojony już, pojmował, aprobował małżeństwo swoich dwu dawnych towarzyszy. Prawda, toż wszyscy trzej przecie wzięli sobie żony! Jakież to życie jest zabawne!
Raz jeszcze skończyło się lato, czwarte, która spędzili w Bennecourt. Nigdy nie mieli już być szczęśliwszymi, życie ich płynęło tu swobodnie, spokojnie, dostatnio w tej cichej wiosce, gdzie istnienie było łatwiejszem, dzięki taniości. Odkąd tu zamieszkali, nie zbrakło im nigdy pieniędzy, tysiąc franków renty i kilka sprzedanych płócien wystarczały im w zupełności na utrzymanie; nawet zaoszczędzali nieco, posprawiali sobie bieliznę. Z drugiej strony malec ich, teraz już półtrzecia roku mający, rozwijał się przepysznie na wsi. Przepędzał dni całe na powietrzu, włócząc się po ziemi, obdarty, zamorusany ale zdrów i jak rydz czerwony. Teraz, odkąd już był odstawiony, matka nie wiedziała nieraz z którego końca go chwycić, aby go oczyścić choć trochę a skoro widziała tylko, że je dobrze, śpi dobrze, nie troszczyła się zresztą o niego, zachowując całą swą czułość i niepokój dla drugiego swego wielkiego dziecka, ukochanego swego artysty, którego ponure usposobienie przejmowało ją prawdziwą trwogą. Z każdym dniem pogorszała się sytuacya, daremnie żyli bez troski w spokoju, zdrowi, bez wszelkiej do zmartwienia przyczyny, smutek mimo to wślizgał się i ujawniał irytacyę przy każdej najmniejszej sposobności.
I skończonem już było z weselem pierwszych dni pobytu na wsi. Łódka ich przegniła, z dnem wybitem, zapadła w głąb rzeki. Zresztą nie przychodziło im na myśl nawet używać czółna, które Faucheurowie oddawali im do dyspozycyi. Sekwana nudziła ich, ogarnęło ich lenistwo takie, że nie chciało im się nawet wiosłować, powtarzali w niektórych uroczych miejscach wysepek dawniejsze okrzyki zachwytu, ale nie mieli już ochoty powracania tam, by je widzieć z raz jeszcze. Nawet przechadzki wzdłuż nadbrzeża straciły dla nich swój urok; piec się tam tylko trzeba latem, zakatarzać zimą; a już płaszczyzna z rozległemi swemi obszarami, zasadzonemi jabłoniami, która wznosiła się po nad wsią w górze, to wydawała im się dziś ona jakby kraj jakiś daleki, coś niesłychanie odległego, dokąd byłoby szaleństwem narażać swe nogi. Dom irytował ich niemniej, te koszary, gdzie trzeba było jadać w kuchennym swędzie, gdzie wiatr ze wszech stron przechadzał się swobodnie po pokoju. Na domiar nieszczęścia, zbiór brzoskwiń nie dopisał tego roku i najpiękniejsze krzewy różane, stare bardzo, dotknięte zarazą, poschły. A! jakże ta wiekuista natura postarzała okropnie w przesycie wiecznie jednych widnokręgów! Ale co najgorsza było to to, że malarz nabrał wstrętu do okolicy, nie mogąc w niej znaleść ani jednego motywu, coby go zabawić był zdolny; przechodził pola krokiem powolnym, zmęczonym, niby dziedzinę pustą już zupełnie, której życie wyczerpał do dna, nie pozostawiwszy w niej ani jednego nieznanego drzewa, ani jednej gry światła nieprzewidzianej. Nie, tu już koniec był wszystkiemu, wszystko tu było ścięte lodem, tu nie stworzy nic już dobrego w tym psim kraju!
Październik nadszedł z swem niebem załzawionem. Jednego z pierwszych dżdżystych wieczorów, Klaudyusz uniósł się, ponieważ obiad nie był na czas gotów. Wyrzucił, tę gęś obrzydłą, Melę, za drzwi, dał parę szturchańców Jakubowi, plączącemu mu się pod nogami. Wtedy Krystyna, rozpłakana, uściskała go, wołając:
— Wyjedźmy ztąd, o! powracajmy do Paryża!..
Uwolnił się z jej uścisku i krzyknął rozgniewany:
— Znowu ta sama historya!... Nigdy, słyszysz!...
— Zrób to dla mnie — błagała gorąco. — To ja cię o to proszę, mnie zrobisz tem przyjemność...
— Więc nudzisz się tutaj?
— Tak, umarłabym, gdybyśmy pozostali tu dłużej... A potem, chciałabym żebyś pracował, czuję dobrze, że tam jest twoje miejsce. Zbrodnią byłoby zakopywać się tu dłużej.
— Nie, daj mi pokój.
Drżał tylko, by tam módz powrócić, Paryż go przyzywał, ten Paryż zimowy, co teraz płonął w dali milionami świateł na widnokręgu. Słyszał w nim wielkie wysiłki swych kolegów, wracał, by dnia tryumfu nie obchodzono tam bez niego, wracał, by stanąć na czele tych wszystkich usiłowań, aby zostać przywódcą tego ruchu, skoro ani jeden z pośród nich nie miał ni sił potrzebnych, ni dumy dostatecznej, by nim módz zostać. I w tej halucynacyi ciągłej, w tej potrzebie, której doznawał, by tam biedź, upierał się, że tam nie powróci, przez mimowolną jakąś sprzeczność, której sam wytłumaczyćby nie umiał. Byłże to może strach, który przejmuje drżeniem ciała najodważniejszych nawet, głuchy spór szczęścia przeciw fatalizmowi losu?
— Słuchaj — powiedziała mu gwałtownie Krystyna — pakuję kufry i zabieram cię.
W pięć dni potem, wyjeżdżali już do Paryża, upakowawszy już rzeczy i odesławszy wszystko na kolej.
Klaudyusz był już na drodze z małym Jakubkiem, kiedy Krystynie wydało się, że zostawiła coś jeszcze. Powróciła sama do domu, znalazła go całkowicie opróżnionym i rozpłakała się: doznawała uczucia takiego, jak gdyby wydarto jej coś, jakgdyby pozostawiała tu cząstkę siebie samej, choć nie umiała powiedzieć co to takiego mianowicie. Jakże byłaby pozostała tu chętnie! Jak pragnęła gorąco żyć tu zawsze, ona, która domagała się tego wyjazdu, powrócenia do miasta namiętności, gdzie przeczuwała rywalkę! Jednakże szukała wciąż tego, czego jej brakło niby i wreszcie zerwała przed kuchnią różę, ostatnią różę, zwarzoną zimnem. Potem zamknęła drzwi na opustoszały ogród.




VII.

Kiedy się odnalazł na bruku Paryża, Klaudyusz przejęty został gorączką zgiełku i ruchu, potrzebą wychodzenia, włóczenia się po mieście, zobaczenia się z towarzyszami. Puszczał się na miasto, jak skoro tylko wstał z rana, pozostawiając samej Krystynie urządzenie pracowni, którą wynajęli na ulicy Douai, w pobliżu bulwaru Clichy. Tym to sposobem na trzeci dzień po przyjeździe wpadł on do Mahoudeau o ósmej zrana, w dzień szary i zimny, październikowy, ledwie się poczynający.
Sklep wszakże na ulicy Cherche Midi, który tak samo jeszcze zajmował rzeźbiarz, był już otwarty i tenże z twarzą bladą, nawpół rozbudzony, ledwie podnosił okiennice, dygocąc z zimna.
— A! to tył... Do licha, toś ty był rannym ptaszkiem na wsi... No, więc to już pewna? powróciłeś tutaj?
— Tak, od dwóch dni.
— Dobrze! będziemy się znowu widywać... Wejdźże, jakoś mroźno dziś rano.
Ale Klaudyuszowi zimniej było w sklepie niż na ulicy. Zachował podniesiony kołnierz u paltota, wsunął ręce w kieszenie, przejęty dreszczem, w obec tej ociekającej wilgoci nagich ścian, błota, stosów gliny i wieczystych kałuży wody, stojących na podłodze. Wiatr nędzy przeszedł tędy, opróżniając pułki z odlewów starożytnych, łamiąc stołki i szafliki, poreparowane sznurkami. Był to kąt błota i nieładu, piwnica zbankrutowanych mularzy. A na szybie drzwi, zamazanej kredą, niby na szyderstwo, wyrysował ktoś palcem wielkie promieniejące słońce, zaopatrzone w pośrodku twarzą, której półkoliste usta roztwierały się śmiechem.
— Czekaj — począł Mahoudeau — zapala się w piecu. Te przeklęte pracownie ze swojemi płótnami zmaczanemi w wodzie, to wyziębnie zaraz.
Wówczas Klaudyusz, odwróciwszy się, spostrzegł Chaine’a klęczącego przed piecem i odzierającego do reszty stary taburet z słomianego wyplatania, by niem rozpalić węgiel. Powiedział mu „dzień dobry“, ale nie wydobył z niego nic, nad głuchy pomruk, nie skłoniwszy go nawet do podniesienia głowy.
— A co robisz teraz, mój stary? — spytał rzeźbiarza.
— O! nic porządnego, daj pokój! Przeklęty rok, gorszy jeszcze jak zeszły, który nic już nie był wart!... Wiesz przecie, że na świętych nastało teraz przesilenie. Tak, teraz bessa na świętości, to też i ja musiałem przyciągnąć porządnie pasek na brzuchu... Patrz, jak na teraz skazany jestem na to.
Odwinął z płócien biust i ukazał twarz długą, przedłużoną jeszcze faworytami, monstrualną pretensyonalnością i nieskończoną głupotą.
— To adwokat tu z sąsiedztwa... Cóż? czy nie wstrętna lala! A jeszcze co mnie nanudzi, żebym starannie wykończał jego gębę!... Ale jeść trzeba, nieprawdaż?
Miał pomysł do Salonu, postać stojącą, kobietę zabierającą się do kąpieli, dotykającą wody nogą w tym chłodzie, którego dreszcz tak uroczem czyni ciało kobiety i pokazał model już popękany Klaudyuszowi, który przyglądał mu się w milczeniu, zdziwiony i nierad z koncesyj, których w nim dopatrywał; rozwój tego co ładne po za wytrwałą przesadą kształtów, chęć naturalna podobania się, choć niezupełne wyzbycie się jeszcze poprzednich dążeń do tego, co olbrzymie. Tylko rzeźbiarz był zrozpaczony, bo taka postać stojąca, to nielada historya. Trzeba było do tego okuć żelaznych, które kosztowały niemało, śrubowanego stoika, którego nie posiadał i całego arsenału przyrządów. To też niezawodnie zdecyduje się na to, by ją położyć nad brzegiem wody.
— No i cóż mówisz?... Jakże ci się podoba?
— Niezła — odpowiedział malarz. — Trochę romantyczna, mimo swych ud rzeźniczki, ale to osądzić można będzie dopiero w wykonaniu... I stojącą, stojącą musi być, mój stary, stojącą, inaczej wszystko przepadło!
Piec sapał już i Chaine w milczeniu podniósł się z ziemi. Kręcił się przez chwilę, wszedł do niszy ciemnej po za sklepem, gdzie stało łóżko, które dzielił z rzeźbiarzem, potem wyszedł ztamtąd znów w kapeluszu na głowie, jeszcze więcej milczący, dobrowolnem jakiemś, przygniatającem milczeniem. Powolnie, zesztywniałemi swemi palcami ujął kawałek węgla i napisał na ścianie: „Idę kupić tytuniu, dołóż węgli do pieca“. I wyszedł.
Zdumiony Klaudyusz przypatrywał się tej robocie. Odwrócił się do drugiego.
— Co to jest?
— Nie rozmawiamy z sobą, piszemy sobie, co nam potrzeba powiedzieć — odrzekł spokojnie rzeźbiarz.
— Odkądże to?
— Od trzech miesięcy.
— I sypiacie razem?
— Tak.
Klaudyusz wybuchnął głośnym śmiechem. A! proszę, toż na to potrzeba dwu łbów porządnie twardych! I o cóż to poróżnienie? Ale Mahoudeau, zły, uniósł się na to bydlę, Chaina. Czyż jednego wieczora, powróciwszy niespodzianie, nie zeszedł go tu z Matyldą, ze sklepu siół z sąsiedztwa, w koszulach oboje, jak się raczyli słoikiem konfitur! Mniejsza o to, że ją zastał bez spódnicy, z tego on sobie drwi, tylko już ów słój konfitur był zbyteczny: Nie! nigdy nie przebaczy, aby sobie kto kupował słodycze pokryjomu, kiedy on je chleb suchy! Cóż u dyabła! robi się z tem jak się czyni, gdy chodzi o kobietę: dzieli się!
I było już blisko trzy miesiące jak ta uraza trwała, niezmniejszona, bez wszelkiego wyjaśnienia. Życie tak zorganizowało się, wzajemne nieodzowne stosunki zredukowali do krótkich frazesów, pisanych węglem wzdłuż ścian. Zresztą jak pierwej, mieli tę samą kobietę, jak mieli jedno tylko dla obu łóżko. Zawarłszy milczący układ o godziny każdego z nich, jeden wychodził kiedy kolej przychodziła na drugiego. Mój Boże! alboż to potrzeba mówić wiele i bez tego można się porozumieć wybornie.
Mahoudeau jednak, który dołożył do pieca węgli, rad był, że może sobie ulżyć nieco wypowiedzeniem wszystkiego, co mu się uzbierało i ciężyło na sercu.
— No słuchaj! wierz mi lub nie wierz, jeśli chcesz, ale kiedy się zdycha z głodu, to sprawia pewną przyjemność gdy się nie potrzebuje nigdy mówić do siebie. Tak, człowiek bydlęcieje jakoś w tej wiecznej ciszy, jest to pewien rodzaj odrętwienia, zasklepienia w sobie, które uspakaja ból w żołądku... A! ten Chaine, nie masz pojęcia co to za dziwna chłopska natura! Kiedy zjadł już wszystko co miał do ostatniego grosza, nie pozyskawszy malarstwem oczekiwanego majątku, rzucił się w spekulacye, w spekulacyjkę która miała mu dopomódz do ukończenia studyów. Cóż, nie tęgi chłop! i zobaczysz jaki sobie plan obmyślił: kazał sobie przysyłać oliwę z Saint Fermin, wioski, zkąd pochodzi, potem po całych dniach włóczył się po mieście i oliwę tę sprzedawał po bogatych domach prowanckich, mających pozycyę w Paryżu. Nieszczęściem, nie trwało to długo, z niego gbur okropny i wyrzucono go niebawem wszędzie za drzwi... Wówczas, mój stary, ponieważ został nam gąsior oliwy, której już nikt wziąć nie chciał, żyjemy nią. Tak, tych dni, kiedy mamy chleb, maczamy go sobie w niej.
I ukazał gąsior, stojący w jednym kącie sklepu. Oliwa wyciekła, ściana i podłoga czarne były w tem miejscu od szerokich plam tłustych.
Klaudyusz przestał się śmiać. A! ta nędza, jakże to okropnie zniechęca ludzi, jakże brać co za złe tym, których ona gniecie? Przechadzał się po pracowni, teraz nie gniewały go już ustępstwa w modelach, tolerował nawet ten biust okropny. I tak chodząc, wpadł na jakąś kopię, którą Chaine zrobił w Luwrze, obraz Mantegna, oddany z nadzwyczajną choć oschły akuratnością.
— A! bydlę! — mruknął — to nieomal toż samo, nigdy nie zrobił lepiej... Może jedyną jego winą jest to, że przyszedł na świat zapóżno o cztery wieki.
Potem, ponieważ zrobiło się gorąco w sklepie, zdjął paltot, dodając:
— Ależ on długo coś szuka tego swego tytuniu.
— O! jego tytuń, znam ja go — odparł Mahoudeau, który zabrał się do swego biustu, wykończając u niego faworyty. — Jego tytuń jest tam za ścianą... Kiedy widzi, żem ja zajęty, idzie do Matyldy, bo zdaje mu się, że mnie okrada z mojej części.. Idiota!
— Więc to trwa zawsze, te miłostki z nią?
— Trwa; ot przyzwyczajenie, nałóg! Ona czy inna! Alboż to nie jedno. A potem, to ona tu przychodzi zawsze... A! Boże! dla mnie i jej jeszcze zanadto!
Zresztą o Matyldzie wyrażał się bez gniewu, mówiąc po prostu, że musi być chorą. Od śmierci Jabouilla, popadła ona w dewocyę, co nieprzeszkadzało bynajmniej, aby się nią gorszyła cała dzielnica. Mimo kilku pań pobożnych, które jeszcze zawsze u niej zakupywały sprzęty sekretnego użytku, aby oszczędzić wstydowi swemu pierwszego kłopotu żądania ich gdzieindziej, skład ziół szwankował bardzo i bankructwo zdawało się, jest nieuniknionem. Pewnego wieczora Kompania gazu zamknęła jej gazometr, z powodu zalegającej opłaty, tak, że aż przyszła do sąsiadów pożyczyć oliwy, która zresztą nie chciała palić się w lampkach. Nie płaciła już nikomu, doszły, do tego, że oszczędzała sobie kosztów na robotnika, powierzając Chainowi reparacya irrygatorów i seryng, które przynosiły jej dewotki, starannie poowijane w gazety. Utrzymywano nawet, u kupca win naprzeciwko, że sprzedawała klasztorom kanki już używane. Koniec końców, była to zupełna klęska, tajemniczy sklep ze swemi ostrożnie snującemi się cieniami sutan, z dyskretnym szeptem jak u konfesyonałów, z wonią zakrystyi, ze wszystkiem o czem nie można było mówić głośno, chylił się do kompletnej już ruiny. I nędza była już do tego stopnia widoczną, że suche zioła u sufitu roiły się pająkami, że zdechłe pijawki, zielone już, pływały w słojach po wierzchu.
— Patrzaj! idzie — przerwał sobie rzeźbiarz. — Zobaczysz, że ona zaraz po nim tu się zjawi.
W istocie Chaine powracał. Wyjął ostentacyjnie z kieszeni paczkę tytuniu, napchał sobie fajkę i zaczął palić przed piecem, milczący, jak gdyby nikogo tam nie było. A tuż za nim niemal ukazała się Matylda, w charakterze uprzejmej sąsiadki, która w przelocie zachodzi powiedzieć: dzień dobry. Klaudyusz zauważył, że wychudła jeszcze bardziej, że twarz jej pod skórą zaszła krwawemi plamami, usta rozszerzyły się jeszcze stratą dwóch nowych zębów, oczy tylko świeciły zawsze płomienne. Wyziewy aromatyczne, które przynosiła z sobą zawsze w roztarganych włosach, zdało się, że się teraz zestarzały jakoś, nawpół zwietrzały; nie było tam już łagodnej woni rumianku, świeżości anyżu; natomiast zapełniła sklep cały tym ostrym wyziewem mięty pieprzowej, która stała się niemal jej oddechem, ale zmienionej jakiejś, jakby zepsutej tem ciałem rozbitem, które ją z siebie wyziewało.
— Już przy pracy! — zawołała. — Dzień dobry, mój mały.
Nie troszcząc się o Klaudyusza, uściskała rzeźbiarza. Potem podeszła, podając rękę gościowi, z tym właściwym sobie bezwstydem, z tem wysuwaniem naprzód brzucha, które sprawiało wrażenie, że się ofiaruje każdemu mężczyźnie bez wyjątku. I ciągnęła dalej:
— Wiecie co, znalazłam pudełko szlazowego ciasta, możemy je mieć na śniadanie... Cóż? to dobre, podzielmy się!
— Dziękuję — odpowiedział Mahoudeau — nie lubię takich słodyczy, wolę wypalić fajkę.
A widząc, że Klaudyusz kładzie paltot:
— Idziesz?
— Idę, spieszno mi odświeżyć się, odetchnąć paryzkiem powietrzem.
Mimo to wszakże zatrzymał się parę minut jeszcze, przypatrując się Matyldzie i Chainowi, którzy delektowali się szlazowem ciastem, biorąc kolejno po kawałku. I jakkolwiek uprzedzony już, doznał znowu zdziwienia, kiedy zobaczył jak Mahoudeau bierze za węgiel i pisze na ścianie: „Daj mi tytuniu, który wsadziłeś do kieszeni.“
Bez jednego słowa Chaine wyjął paczkę i podał ją rzeźbiarzowi, który nałożył sobie fajkę.
— Dowidzenia zatem, niezadługo.
— Tak, niezadługo... W każdym razie do przyszłego czwartku u Sandoza.
Na ulicy Klaudyusz aż wydał okrzyk, potrąciwszy o Jorego, stojącego przed sąsiednim składem ziół i zajętego niezmiernie przepatrywaniem wnętrza sklepu z pośród poplamionych i zakurzonych bandaży wystawowej szyby.
— Patrzcie! a ty czego tu szukasz?
Wielki różowawy nos Jorego poruszył się strapiony.
— Ja, nic... Przechodziłem, patrzałem tak sobie...
Zdecydował się rozśmiać, zniżył głos, pytając, jak gdyby mógł go kto posłyszeć:
— Jest u kolegów tu obok, nieprawdaż?... Dobrze! chodźmyż prędko. To się odłoży na inny raz.
I uprowadził malarza, opowiadając mu po drodze obrzydliwości. Teraz cała już banda przychodziła do Matyldy: rozeszło się to od jednego do drugiego i defilowali tam wszyscy po kolei, kilku naraz częstokroć, jeśli się to wydawało zabawniejszem i działy się tam prawdziwe okropności, rzeczy ohydne, które opowiadał mu na ucho, przystając na trotuarze pośród bezustannego potrącania przechodniów. Cóż? wszakże wracały czasy rzymian, gdybyż mógł zobaczyć ten obraz po za szańcem bandaży i klisopomp, pod kwiatami tyzanny, opadającej z sufitu! Orgie księże w zatrutem powietrzu podejrzanych zapachów, odbywające się w skupieniu, jak w kaplicy.
— Ależ — rzekł Klaudyusz ze śmiechem — tyś przecie mówił, że to obrzydliwa, ohydna kobieta.
Jory machnął ręką niedbale.
— O! na to, co z nią wyrabiają!.. Ja też dziś rano, powracałem z dworca kolei Zachodniej, gdziem odprowadzał jednego ze znajomych. I powracając tą ulicą, przyszła mi myśl skorzystania z tej sposobności... Pojmiesz; że umyślnie nie robi sobie człowiek kłopotu...
Wymawiał te tłumaczenia z miną zakłopotaną. Potem nagle, otwartość występku wyrwała mu ten okrzyk prawdy, jemu, co kłamał zawsze:
— A, zresztą! szczerze mówiąc, ja ją uważam za niezwykłą, ja, jeśli chcesz wiedzieć... Nie ładna ona, być może, ale umie oczarować człowieka! Nakoniec jedna z tych kobiet, które zdaje się, żeby się nie podjęło końcami palców, a dla których robi się Bóg nie wie, jakie szaleństwa.
Wtedy dopiero przyszło mu na myśl zdziwić się, że Klaudyusz jest w Paryżu, a kiedy dowiedział się, że już powrócił tu na stałe, zawołał zaraz:
— Słuchajno! porywam cię, pójdziesz ze mną na śniadanie do Irmy.
Malarz wylękły odmawiał gwałtownie, pod pretekstem, że nie miał nawet surduta.
— Co to szkodzi? — Przeciwnie, to zabawniejsze jeszcze, ona będzie zachwyconą... Zdaje mi się, żeś ty wpadł jej w oko, mówi nam zawsze o tobie... Chodźże, nie udawaj głupiego, mówię ci, że czeka na mnie dziś rano i że zostaniem przyjęci po książęcemu.
Nie puścił już jego ramienia i szli tak obadwaj ku Madeleine, gawędząc. Zazwyczaj nie mówił nic o swoich zdobyczach, jak pijacy nie wspominają nigdy o winie. Ale tego poranku jakiś był skłonny do wylań, pozwolił z siebie żartować, przyznawał się do najrozmaitszych historyj. Oddawna już zerwał z ową kawiarnianą śpiewaczką, którą przywiózł sobie z rodzinnego swego miasteczka, z tą, która to rozdzierała mu twarz paznokciami. I odtąd od początku do końca była to szalona galopada kobiet, przebiegających jego egzystencyę, kobiet najdziwaczniejszych, najmniej spodziewanych: kucharka jednego z mieszczańskich domów, gdzie bywał na obiadach; prawowita małżonka jakiegoś policyanta, na którego godziny warty musiał czatować zawsze; panna od jakiegoś dentysty, która zarabiała sześćdziesiąt franków miesięcznie za to tylko, że pozwalała się usypiać, a potem budzić w obecności każdego pacyenta, aby w nim wzbudzić zaufanie i inne, inne jeszcze dziewczyny zabierane z przedmiejskich balików, panie bardzo porządne, goniące za awanturką, praczki, które mu odnosiły bieliznę, posługaczki co przychodziły słać mu łóżko, każda, co chciała tylko, cała ulica ze swemi przypadkowemi spotkaniami, zaczepkami, ze wszystkiem, co się samo narzuca lub co skraść potrzeba; a wszystko to jak się zdarzy, ładne, brzydkie, młode, stare, bez wyboru, wyłącznie by zaspokoić tylko nienasycony apetyt mężczyzny, poświęcającego jakość dla ilości. Co wieczór, kiedy sam wrócił do domu, obawa zimnego łóżka gnała go na poszukiwania; włóczył się trotuarami aż do tych godzin, gdzie to poczynają się rozboje i morderstwa na ulicach i nie wracał dopóty, dopóki sobie nie znalazł jakiej, tak krótkowidzący zresztą, że to go narażało na najzabawniejsze pomyłki: tak naprzykład opowiadał, jak pewnego ranka zbudziwszy się, spostrzegł obok siebie na poduszce siwiuteńką głowę sześćdziesięcioletniej jakiejś biedaczki, którą w pospiechu wziął wieczorem za blondynkę.
Zresztą zachwycony był życiem, interesa jego szły jaknajlepiej. Wprawdzie ojciec jego, skąpiec, znów mu odmówił przysyłania zasiłków, przeklinając go za to, że tak uparcie idzie drogą skandalu, ale dziś on drwi sobie z tego, w dziennikarstwie zarabia siedm do ośmiu tysięcy franków i jest od wielu innych niegorszym kronikarzem i krytykiem sztuki. Hałaśliwe czasy „Bębna“, artykuły płacone po luidorze, minęły już dawno; wszedł teraz na inną drogę, stawał się człowiekiem poważnym i był współpracownikiem dwóch dzienników bardzo poczytnych, a jakkolwiek w głębi pozostał zawsze tym samym sceptycznym rozpustnikiem, wielbicielem powodzenia bądź jakbądź nabytego, przybierał teraz minę mieszczanina, znającego swą ważność i poczynał wydawać wyroki. Co miesiąc, nurtowany sknerstwem dziedzicznem, umieszczał już pieniądze w tajemniczych jakichś spekulacyach, jemu samemu znanych tylko; bo nigdy występki życia, nie kosztowały go mniej, jak teraz; conajwyżej jeżeli z rana, w przystępie wielkiej hojności, kupił filiżankę kobiecie, z której był bardzo zadowolony.
Doszli do ulicy Moscou. Klaudyusz spytał go:
— Więc to ty utrzymujesz tę małą Irmę Bécot?
— Ja! — krzyknął Jory, oburzony. — Ależ mój stary, ona zajmuje mieszkanie za dwadzieścia tysięcy franków i mówi o zbudowaniu sobie pałacyku, który ją kosztować będzie pięćkroć sto tysięcy franków. Nie, nie, ja bywam na śniadaniu u niej, czasem na obiedzie, to i dosyć.
— I sypiasz czasem?
Jory począł się śmiać, nie odpowiadając wprost.
— Głupiś, tego nie odrzuca się nigdy... Widzisz, jesteśmy już, wchodź prędko.
Ale Klaudyusz bronił się jeszcze. Żona czekała na niego ze śniadaniem, nie może żadnym sposobem. I trzeba było, by Jory zadzwonił, a potem popchnął go do przedsionka, powtarzając, że to nie wymówka, że pośle się lokaja na ulicę Douai zawiadomić, że nie przyjdzie. Drzwi się otwarły i znaleźli się wobec Irmy Bécot, która aż wykrzyknęła, zobaczywszy malarza.
— Jakto! to pan, dziki człowieku!
Od razu był tu swobodnym, Irma bowiem przyjęła go jak dawnego znajomego i widział dobrze w istocie, że nie zwróciła wcale uwagi na wyszarzany jego paltot. On, dziwił się, bo ledwie ją mógł poznać. W ciągu tych trzech lat zmieniła się dziwnie, stała się całkiem jakąś inną; z głową scharakteryzowaną z aktorską nieco sztuką, czołem zmniejszonem układem włosów, z twarzą wydłużoną w owal, dzięki woli prawdopodobnie, blondynka z gorącym rudawym odcieniem, przy bladej swej cerze, zdało się, że z dawnego mopsika przeobraziła się teraz w jedną z owych tycyanowskieh kurtyzan. Jak to mawiała czasem w chwilach otwartości, była to jej twarz dla publiki. Pałacyk, dosyć ciasny, miał jeszcze tu i owdzie luki jakieś, mimo swego przepychu. Co zwróciło uwagę malarza i zastanowiło go bardzo, to kilka dobrych obrazów, rozwieszonych na ścianach, jedno płótno Courbeta, szkic Delactroix’a przedewszystkiem. Więc nie była głupią ta dziewczyna, mimo tego okropnego kota porcelanowego, kolorowanego, który rozpierał się poważnie na konsoli w salonie.
Kiedy Jory powiedział jej o posłaniu lokaja, aby dać znać w domu przyjaciela, że nie przyjdzie, zawołała ogromnie zdziwiona:
— Jakto! pan się ożeniłeś?
— Ależ tak — odpowiedział Klaudyusz po prostu.
Popatrzała na Jorego, który stał uśmiechnięty, zrozumiała i dodała:
— A! wziąłeś pan sobie kobietę... A cóż oni mówili, że pan się boisz kobiet?... I wiesz pan co, że teraz gniewam się już na piękne — ja, której się pan tak podobałeś, pamiętasz? Cóż, uważasz mnie pan więc za bardzo brzydką, kiedy i teraz cofasz się jeszcze?
Dwoma rękami ujęła jego ręce i zbliżała twarz uśmiechniętą, istotnie urażona w głębi, patrząc nań zbliska, wprost w oczy, z widoczną chęcią podobania mu się. Jego przeszedł lekki dreszcz pod powiewem tego gorącego oddechu dziewczyny, który mu musnął brodę; ona tymczasem puściła jego dłonie, mówiąc:
— Wreszcie, pomówimy jeszcze o tem.
Stangret poszedł na ulicę Donai zanieść list Klaudyusza, lokaj bowiem rozwarł teraz drzwi sali jadalnej, zawiadamiając panią, że śniadanie już podane. Śniadanie istotnie wytworne, odbyło się nadzwyczaj poważnie, pod zimnem okiem służącego: mówiono o wielkich robotach, podjętych dla zmienienia z gruntu Paryża, rozprawiali następnie o cenach gruntu, jak mieszczanie, mający do ulokowania kapitały. Ale przy deserze, kiedy już wszystko troje znaleźli się wobec likierów i kawy, którą postanowili pić tutaj, nie wstając od stołu, zwolna ożywili się, zapomnieli tak, jak gdyby byli się znaleźli razem znów w kawiarni Baudequina.
— A! moje dzieci — rzekła Irma — niema nic lepszego, jak zabawic się razem i drwić sobie z całego świata!
Skręcała papierosy; ujęła karafkę z szartrezą stojącą obok niej i wypróżniała ją, mocno zarumieniona, z włosami rozwianemi, napowrót wracając do swej figlarnej miny, dziewczyny wyrosłej pośród motłochu.
— A więc — podjął Jory, usprawiedliwiający się, że jej z rana nie przysłał książki, której sobie życzyła — a więc szedłem kupić ją wczoraj wieczorem około dziesiątej, kiedy spotkałem Fagerolla.
— Kłamiesz! — przerwała mu donośnym głosem...
I aby położyć odrazu tamę wszelkim dalszym protestacyom, rzekła:
— Fagerolles był tutaj, widzisz więc, że kłamiesz.
Potem odwróciła się do Klaudyusza:
— Nie, to obrzydliwe, nie podobna mieć pojęcia o podobnym kłamcy!... Kłamie jak kobieta, dla przyjemności kłamania, dla brudnych drobnostek, nie pociągających za sobą żadnych konsekwencyj. I tak naprzykład w głębi tej całej jego historyi jest jedna rzecz tylko: chodzi mu o to, aby nie wydał trzech franków na kupienie mi książki. Ile razy tylko miał mi przysłać bukiet, z pewnością powóz przejechał ów bukiet, albo nie było kwiatów w całym Paryżu. A! otóż taki, którego kochać trzeba tylko dla niego samego!...
Jory, nie rozgniewany bynajmniej, przechylił się na krześle i począł się bujać ssąc cygaro. Zadowolnił się tylko wśród szyderczego śmiechu rzuconą uwagą:
— Od chwili, kiedy napowrót wróciłaś do Fagerolla...
— Ja nie wracałam do niego — krzyknęła rozłoszczona. A potem, czy to cię obchodzi?... Kpię sobie, słyszysz! z twego Fagerolla. On to wie dobrze, że ze mną gniewać się nie można... O, my się nawskroś znamy oboje, wyrośliśmy z tej samej szczeliny bruku! Wiesz, patrzaj, gdybym zechciała, nie potrzebuję zrobić nic więcej nad to, nad skinienie ot tym, małym palcem, a on tu leżeć będzie na ziemi i lizać mi nogi... On mnie ma we krwi, ten twój Fagerolles!
— Mój Fagerolles — mruknął Jory — mój Fagerolles...
— Tak, twój Fagerolles! — Czy ty wyobrażasz sobie, że ja was nie widzę zawsze chodzących razem, on z ręką wsuniętą tobie pod ramię, ponieważ spodziewa się od ciebie artykułów, a ty, pozujący na łaskawego monarchę, obliczający zyski, jakie z tego uda ci się wyciągnąć, że popierać będziesz artystę, którego lubi publiczność?
Jory na ten wyraz wybąknął coś, nie rad ogromnie, że to wszystko zarzucano mu wobec Klaudyusza. Nie bronił się zresztą, wolał kłótnię w żart obrócić.
Co? jaka ona zabawna, kiedy się zapali? oczy w kącikach błyskały zepsuciem, usta wykrzywione wrzaskiem.
— Tylko, moja kochana, ostrożnie, bo popsujesz sobie swego Tycyana.
Rozśmiała się rozbrojona.
Klaudyusz, zatonąwszy w błogości dobrobytu, pił zwolna małe kieliszki koniaku, bezwiednie. Byli tu już od drugiej i upojenie ogarniało ich, to halucynacyjne upojenie likierami pośród kłębów tytuniowego dymu. Mówiono o czem innem, mowa była o wielkich nagrodach, które poczynało zyskiwać malarstwo. Irma, która przestała brać udział w rozmowie, siedziała z papierosem w ustach, z oczyma utkwionemi w twarzy malarza. I nagle zagadnęła go, mówiąc mu „ty“, jakby w półśnie jakimś.
— Zkąd ją wziąłeś, tę twoją kobietę?
Jego nie zdziwiło to zupełnie, myśli jego błądziły gdzieś bezładnie, odpowiedział jak człowiek, który myśli, całkiem głośno:
— Przyjeżdżała z Clermont, była towarzyszką u jakiejś pani i uczciwą, to pewna.
— Ładna?
— Ależ tak, ładna.
Na chwilę Irma zapadła znów w swą zadumę, potem rzekła z uśmiechem:
— Do licha! co za szczęście! Nie było ich już, dla ciebie umyślnie taką zrobiono!
Ale wstrząsnęła się i zawołała wstając od stołu:
— Już blisko trzecia... A! moje dzieci, muszę was wypędzić. Tak, mam rendez-vous z architektem, mam z nim obejrzeć place w pobliżu parku Monceau, wiecie, w tej nowej dzielnicy, którą budują. Mam tam coś już na oku.
Powrócono do salonu, zatrzymała się przed lustrem, zła na siebie, że taka jest czerwona.
— To w sprawie tego pałacyku, nieprawdaż? — spytał Jory. — Znalazłaś więc pieniądze?...
Spuszczała włosy na czoło, ręką zdawała się ścierać pałający rumieniec z policzków, przedłużała owal twarzy, układała sobie włosy, płowe włosy kurtyzany, wdzięczna wdziękiem przedmiotu sztuki i odwróciwszy się, rzuciła mu w miejsce odpowiedzi:
— Patrzaj! mój Tycyan już uporządkowany napowrót!
I pośród śmiechów popychała ich ku przedsionkowi, gdzie ujęła znów obie dłonie Klaudyusza, nie mówiąc nic, a utkwiwszy tylko swój wzrok pożądliwy w głębi jego oczu. Na ulicy przejął go dziwny niesmak. Chłodne powietrze otrzeźwiło go zupełnie i teraz trapił go wyrzut sumienia, że mówił z tą dziewczyną o Krystynie. Poprzysiągł sobie, że nigdy już jego noga nie postanie u niej.
— Cóż? nieprawda? dobry z niej dzieciak — mówił Jory, zapalając sobie cygaro, które na odchodnem wziął z pudełka. — Wiesz zresztą, że to nie obowiązuje do niczego; przychodzi się na śniadanie, na obiad, śpi czasem, a potem dzień dobry, dobranoc i każdy idzie do spraw swoich.
Rodzaj wstydu wstrzymywał Klaudyusza od pójścia bezpośrednio ztąd do domu a kiedy towarzysz, podniecony śniadaniem, nabrawszy ochoty do włóczenia się, zaproponował aby zaszli uścisnąć rękę Bongranda, zachwycony był tym pomysłem i obadwaj weszli na bulwar Clichy.
Bongrand zajmował tam od lat dwudziestu już obszerną pracownię, w której nie było śladu panującego gustu, tej wspaniałości obić i tysiącznych cacek, któremi poczynali się otaczać młodzi malarze. Była to dawna pracownia, naga i szara, przystrojona jedynie studyami mistrza, zawieszonemi bez ram, ściśle tuż obok siebie, jak wrota w kaplicy. Jedynym zbytkiem była obszerna szafa normandzka, dwa fotele kryte aksamitem utrechtskim, wytarte użyciem. W jednym kącie skóra niedźwiedzia, z wytartym już włosem, pokrywała szeroką otomanę. Artysta z czasów swej młodości romantycznej, zachował zwyczaj osobnego kostiumu do pracy i teraz w szerokich szarawarach i sukni przepasanej sznurem, z maleńką czapeczką na głowie, przyjął przybyłych gości.
Wyszedł sam drzwi otworzyć z paletą i pendzlem w ręku.
— Jesteście! ah, dobra wam myśl przyszła!... Myślałem o tobie, mój kochany. Tak, nie pamiętam już kto zapowiedział mi twój powrót i mówiłem sobie, te muszę się z tobą zobaczyć jak najprędzej.
Rękę wolną podał naprzód Klaudyuszowi w żywym porywie serdeczności. Potem uścisnął dłoń Jorego, dodając:
— A — ty, młody kapłanie dziennikarstwa, czytałem tu twój ostatni artykuł i dziękuję ci za uprzejme słowo, które w nim znalazłem dla siebie... Wejdźcież, wejdźcież obadwaj, proszę! Nie przeszkadzacie mi bynajmniej, korzystam z dnia do ostatniej minuty, bo człowiek niema czasu nic robić w te przeklęte dnie październikowe.
Zabrał się znowu do pracy, stojąc przed sztalugami, na których znajdowało się niewielkie płótno, dwie kobiety, matka i córka, szyjące we framudze okna, oświecone słońcem. Po za niem zaglądali dwaj młodzieńcy.
— Prześliczne! — wyszepnął wreszcie Klaudyusz.
Bongrand wzruszył ramionami, nie odwracając się.
— Ba! ot, głupstwo. Trzeba się czemś zająć przecież, nieprawdaż?... Zrobiłem to z natury u znajomych i wykończam teraz cokolwiek.
— Ależ to wytworne i wykończone, to klejnocik prawdy i światła — mówił Klaudyusz, zapalając się. — A! ta prostota, widzisz, ta prostota, to to właśnie, co mnie przejmuje zawsze i zachwyca!
Malarz odszedł nagle i zmrużył oczy z wyrazem szczerego zdziwienia.
— Tak sądzisz? to ci się podoba rzeczywiście?.. Wiecie, ja, zanim tu przyszliście, uznałem, że to płótno nic nie warte... Słowo honoru! Nachodziły mnie posępne myśli, byłem pewien, że nie mam talentu i za trzy grosze.
Ręce mu drżały, całe ciało wstrząsały bolesne drgnienia kreacyi. Odłożył paletę, podszedł do nich i ten artysta postarzały wśród powodzenia, który miał zapewnione miejsce w francuzkiej narodowej Szkole, rzekł im:
— To was dziwi, ale są dnie, gdzie zadaję sobie pytanie, czy będę umiał narysować nos... Tak, przy każdym z moich obrazów doznaję zawsze tego wielkiego wzruszenia debiutanta, bije mi gwałtownie serce, usta wysychają w męczarni, okropna to męka! Ah! wam się zdaje, młodzi, że ją znacie, a nie domyślacie się nawet, bo, Boże mój! wam, jeśli nie uda się jakieś dzieło, dość wara pocieszyć się myślą, że następne lepszem będzie, nikt was nie potępi, kiedy tymczasem my, starzy, my, cośmy już dali miarę swego talentu, obowiązani jesteśmy, znagleni zawsze pozostać jednakimi, godnymi siebie; jeśli już nie postępujemy, nie możemy słabnąć, skoro nie chcemy wywinąć koziołka w ten dół powszechny, w którym się grzebie wszystkich pospołu... Dalejże, sławny człowieku, wielki artysto, susz mózg twój, spal sobie krew, byłeś szedł w górę wyżej, coraz to wyżej, a jeśli drepczesz na jednem miejscu u szczytu, bądź rad z tego, zużywaj sobie nogi a drepcz o ile możesz najdłużej a kiedy poczujesz, że się chylisz do upadku, dalej! stocz się co prędzej, rozbij sobie czaszkę w tej agonii twego talentu, który już się przeżył, już nie należy do epoki dzisiejszej, w zapomnieniu dzieł twych nieśmiertelnych, oszalały bezsilnem dążeniem stworzenia więcej jeszcze!
Głos jego silny, w finalnym wybuchu nabrzmiał do potęgi gromu, a wielka twarz jego czerwona wyrażała okropną męczarnię. Przeszedł się, potem mówił dalej, jakby w mimowolnem uniesieniu, pod wpływem gwałtowności, co nań powiała nagle:
— Powiadałem wam to, niewiedzieć wiele razy, że debiutuje się zawsze, zawsze rozpoczyna na nowo, że radością niebyło to, że się wdarło na ten szczyt, że się tam znajduje, ale że szczęście jest w tem wdzieraniu się, wtem zdążaniu w górę. Tylko wy nie rozumiecie, wy tego nie możecie rozumieć, bo przez to samemu przejść potrzeba... Pomyślcie tylko! człowiek spodziewa się wszystkiego, marzy się o wszystkiem. To chwila złudzeń bezgranicznych: nogi takie wówczas dobre, że najtwardsza droga wydaje się krótką; trawi człowieka taka żądza sławy niezmierna, taki apetyt wielki, że pierwsze drobne powodzenia napełniają ci usta rozkosznym smakiem. Cóż to za uczta będzie, skoro będziesz mógł nasycić twą ambicyę! i już jest się niemal u tego kresu, czuje się przedsmak tego szczęścia najwyższego! A potem, rzecz skończona, zdobyłeś szczyt, chodzi o to, abyś tę zdobycz zachował. Wtedy poczyna się obrzydzenie, wyczerpałeś całe upojenie, widzisz, że ono krótkie i znajdujesz gorycz na dnie jego, widzisz, że ono nie było warte tej walki, za cenę której je zyskałeś. Niema dla ciebie już nic nieznanego, cobyś pragnął poznać, niema wrażeń, których chciałbyś doznać, duma twoja otrzymała swą porcyę rozgłosu, wie się, że się wydało światu wielkie swe „dzieła“ i dziwi się człowiek, że one nie przyniosły mu żywszych rozkoszy. Od tej chwili widnokrąg staje się pustym, żadna nowa nadzieja nie wabi cię w górę, pozostaje ci tylko umrzeć. A przecież czepia się człowiek, pnie się, nie chce mu się kończyć, upiera się przy kreacyi, jak starce przy miłości, mozolnie, haniebnie.. Ah! należałoby mieć odwagą i dumę zaduszenia się przed ostatniem arcydziełem swojem!
Podniósł obie ręce, wstrząsając, zda się, tym straszliwym wybuchem sufit pracowni, przejęty takiem gwałtownem wzruszeniem, że łzy stanęły mu w oczach. I padł teraz na krzesło przed swym obrazem, pytając z niepokojem ucznia, który potrzebuje zachęty:
— Więc na prawdę wam się to wydaje dobrem?... Ja, nieśmiem już wierzyć temu. Nieszczęściem mojem prawdopodobnie jest to, że mam równocześnie za wiele i nie dosyć krytycznego zmysłu. Skoro się zabiorę do jakiegoś studyum, naprzód je wyegzaltuję a potem dręczę się ciągle, że nie potrafi znaleźć powodzenia. Lepiej stokroć byłoby nic już zgoła nie widzieć, jak to bydlę Chambouvard, albo też widzieć całkiem jasno i przestać malować... Szczerze, czy wam się podoba ten obrazek?
Klaudyusz i Jory stali nieporuszeni, zakłopotani tym wybuchem wielkiego bólu, pośród porodu. W jakąż chwilę straszną, w jaką kryzys boleści musieli przyjść tu, kiedy ten mistrz w obec nich zawył takiem cierpieniem, radząc się ich, jak kolegów? A co było najgorsze, to, że nie zdołali ukryć pewnego wahania pod naciskiem wielkich tych pałających oczu, błagalnie w nich utkwionych, oczu, w których wyczytać można było obawę upadku. Im znanem było dobrze mniemanie powszechne, obiegające w tej mierze i obaj godzili się na to, że Bongrand od czasu swego „Wiejskiego wesela“, nie stworzył nic, coby dorównywało wartości sławnego tego obrazu. Utrzymawszy się nawet w kilku obrazach, obecnie pendzel jego stawał się umieiętniejszym, ale i suchszym zarazem. Blask znikał gdzieś, każde „dzieło” zdawało się chylić do upadku. Ale były to rzeczy, których nie można było powiedzieć i Klaudyusz, przyszedłszy do siebie, zawołał:
— Perła!... Nie zrobiłeś pan nigdy nic równie pięknego!
Bongrand patrzył mu jeszcze przez kilka sekund prosto w oczy. Potem zwrócił znów wzrok na swą pracę, zapadł w zadumę, potem podniósł dwojgiem swych herkulesowych ramion, mały obrazek z takim ruchem, jak gdyby trzeszczały mu kości pod naciskiem tego, tak leciuchnego obrazka i wyszepnął, mówiąc sam do siebie:
— Boże! jakież to ciężkie! Ale trudno, raczej pozostawię tu skórę, niżbym miał spaść niżej!
Wziął napowrót paletę i uspokoił się od pierwszego pociągnięcia pendzla zaraz, zgarbiwszy się z lekka z szerokim karkiem, w którym pozostało coś z upornej budowy wieśniaczej, pośród skrzyżowania mieszczańskiej smukłości.
Nastała cisza. Jory z oczyma utkwionemi wciąż w obraz, spytał:
— Czy to sprzedane już?
Bongrand zrobił minę człowieka, co pracuje kiedy mu się podoba i nie dba o pieniądze.
— Nie... To mnie paraliżuje formalnie, kiedy wiem, że mi kupiec stoi nad karkiem.
I nie ustając w pracy, mówił ale teraz już żartobliwie, wesoło, szyderczo chwilami:
— A! dziś zaczynają robić spekulacyę z malarstwa!... Prawdziwie, ja tego nigdy nie widziałem — ja, co mam w sobie jeszcze dużo staroświecczyzny. I jak ty, uprzejmy dziennikarzu, obsypałeś kwiatami młodych, w tym artykule, gdzie mnie wspomniałeś! Było ich tam coś dwóch czy trzech młodszych, którzy byli po prostu genialni.
Jory począł się śmiać.
— Cóż robić! kiedy się ma dziennik, to na to, aby z niego wyciągnąć korzyść. A potem publiczność to lubi, żeby jej odkrywać wielkich ludzi.
— Bez wątpienia, głupota publiki jest nieskończoną, eksploatujcież ją... Tylko ja przypominam sobie nasze pierwsze występy. Do licha! nas nikt nie psuł, mieliśmy przed sobą dziesięć lat pracy i walki zanim mogliśmy wybić się w malarstwie... Kiedy teraz tymczasem, pierwszy lepszy młodzik, byle umiał tylko jako tako namalować jakiegoś poczciwca, od razu wywołuje dźwięk wszystkich trąb rozgłosu, wrzawę od końca do końca Francyi, nagłe sławy, co wyrastają w ciągu dnia jednego i pojawiają się niby huk gromu pośród zdumionych tłumów rozdziawiających gęby. O „dziełach” już nie mówię, o tych biednych „dziełach“, oznajmionych naprzód już salwą dział, oczekiwanych wśród szału niecierpliwości, za któremi waryuje Paryż przez tydzień, a które toną potem w wiekuistem zapomnieniu!
— Wytaczasz pan tu zatem proces prasie informacyjnej — oświadczył Jory, który poszedł rozsiąść się na otomanie i zapalił nowe cygaro. Dużo dałoby się powiedzieć tu za i przeciw, ale co pan chcesz, trzeba iść ze swoim czasem na równi!
Bongrand wstrząsnął głową i odpowiedział z serdecznym śmiechem:
— Nie! nie! nie sfabrykujesz dziś najlichszego bohomazu, żebyś nie został zaraz młodym mistrzem... Mnie, bo widzicie, okrutnie bawią ci wasi młodzi mistrze!
Ale jak gdyby asocyacya pojęć wywołała w nim myśl inną, uspokoił się, zwrócił się do Klaudyusza i spytał:
— A propos, a Fagerolles, czyś widział jego obraz?
— Tak — odpowiedział po prostu młody malarz.
Obadwaj patrzyli na siebie i uśmiech niepokonany prześliznął się po ich ustach i Bongrand dodał wreszcie:
— Ot taki, co cię obrabował!
Jory zakłopotany, spuścił oczy, zadając sobie pytanie, czy mu należy bronić Fagerolla. Widocznie uznał to za korzystne dla siebie, bo począł chwalić obraz, ową artystkę w loży, której litografowana reprodukcya miała podówczas wielkie powodzenie w wystawach kupców. Alboż przedmiot nie był nowoczesnym? czyż to nie było ładnie malowane, w jasnym tonie nowej szkoły? Może być, że możnaby żądać nieco, więcej siły; ale trzebaż każdemu pozostawić właściwość jego natury, wszakże i to rzeczy nie do pogardzenia: wdzięk i pewna odrębność?
Pochylony nad płótnem, Bongrand, który zazwyczaj, ilekroć była tylko mowa o młodych, wy powiadał jedynie ojcowskie pochwały,, drżał cały i widocznem było, że zadawał sobie gwałt tylko, aby nie wybuchnąć. Ale wybuch nastąpił mimo jego woli.
— Daszże nam pokój, co! z twoim Fagerollem! Czy sądzisz, żeśmy głupsi niż się wydajem!... Widzisz tu obecnego wielkiego malarza. Tak, tego młodzieńca, tu przed sobą! A więc słuchaj! cała ta sztuka polega na tem, że jemu skradło się oryginalność i przystosowało do rzadkiego sosu Szkoły Sztuk Pięknych. Pysznie! bierze się przedmiot współczesny, maluje się jasno, ale zachowuje rysunek banalny a poprawny, kompozycyę przyjemną, pospolicie używaną, wreszcie formułkę, której tam uczą, dla przyjemności burżuazyi. A wszystko to zanurza się w wrodzonej łatwowierności pendzla, o! tej obmierzłej łatwości palców, które równie dobrze rzeźbiłyby kokosowe orzechy, tej naginającej się zręczności niewymuszonej, figlarnej, która daje powodzenie a która winnaby być karaną galerami, słyszysz!
Wywijał w powietrzu paletą i pendzlami, które trzymał w obu zaciśniętych pięściach.
— Jesteś pan surowy — ozwał się Klaudyusz zażenowany — Fagerolles istotnie ma zalety wykwintności, delikatności rysunku.
— Mówiono mi — wybąknął Jory — że miał on właśnie zawrzeć kontrakt bardzo korzystny z Naudetem.
To nazwisko tak rzucone pośród rozmowy, raz jeszcze oderwało od pracy Bongranda, który wzruszywszy ramionami powtórzył:
— Ah! Naudet.. ah! Naudet..
I ubawił ich znakomicie Naudetem, którego znał dobrze. Był to kupiec, który od lat kilku trząsł całym handlem obrazami. Tu już nie była to gra dawna, zaplamiony surdut i smak wyrobiony papy Malgrasa, to czatowanie na płótna debiutujących, kupowane po dziesięć franków na to, by je sprzedać po piętnaście, wszystkie te drobne sposobiki i sztuczki znawcy, wykrzywiającego usta przed pożądanemi obrazami, aby je obniżyć w cenie, w głębi uwielbiającego malarstwo, zarabiającego na marne życie szybkiem a częstem obracaniem drobnego kapitaliku w ostrożnych operacyach. Nie, słynny Naudet miał pozór szlachcica, fantazyjny żakiet, brylant w krawacie, wypomadowany, wyfryzowany, wywerniksowany, zresztą szyk wielki, życie na wielką skalę, powóz wynajmowany miesięcznie, fotel w Operze, stolik zarezerwowany u Bignona, uczęszczający wszędzie, gdzie nakazywała przyzwoitość się pokazywać. W grancie rzeczy spekulant, giełdziarz, drwiący sobie radykalnie z dobrego malarstwa. Przynosił z sobą wyłącznie tylko jedyny węch powodzenia, odgadywał artystę, którego należy popchnąć naprzód, nie tego, który obiecywał talent wielkiego malarza, jeszcze będący przedmiotem sporów, ale tego, którego talent zwodniczy, pełen fałszywej śmiałości, będzie wiódł prym na targu mieszczańskim. I tak to on trząsł tym targiem, nie biorąc w rachubę dawnego amatora, posiadającego gust dobry, a traktując tylko z amatorem bogatym, nie znającym się na sztuce, który kupuje obraz jak walory giełdowe, przez próżność lub w nadziei, że pójdzie w górę.
Tu Bongrand, bardzo wesoły z natury i po trosze mający w sobie nieco aktorskiej sztuki, począł odgrywać scenę. Naudet przybywa do Fagerolla. — Masz pan talent, mój kochany. Ah! obraz twój, który był na wystawie, sprzedany już podobno. — Ileż wziąłeś pan za niego? — Pięćset franków. — Ależ szalony jesteś! Toż on wart był tysiąc dwieście. — A ten, co ci pozostał, ileż ma kosztować? — Boże mój! nie wiem — postawmy tysiąc dwieście. — Cóż znowu, tysiąc dwieście! — Więc nie rozumiesz mnie, kochany panie? Toć ten wart dwa tysiące. — Biorę go za dwa tysiące. I od dziś dnia pracować będziesz tylko dla mnie, dla Naudeta! Adieu, adieu, kochany panie, nie trwoń swego talentu, majątek twój jest zapewniony, ja to biorę na siebie. I odjeżdża, zabiera obraz w swej karecie, obwozi go po swoich klientach, amatorach, pośród których rozpuścił już wieść, że tylko co odkrył znakomitego, niezwykłego malarza. Jeden z nich wreszcie nabiera ochoty i pyta o cenę. — Pięć tysięcy. — Jakto! pięć tysięcy! obraz nieznanego jeszcze człowieka, żartujesz pan sobie ze mnie! — Słuchaj pan, zaproponuję panu interes; sprzedam panu za pięć tysięcy i podpiszę panu zobowiązanie, że za rok, jeżeli przestanie się on podobać panu, odbiorę go za cenę sześciu tysięcy franków. Od razu amatora bierze ochota do kupna, bo cóż tu ryzykuje? dobry interes w gruncie rzeczy i kupuje. Wtedy Naudet nie traci czasu, umieszcza w ten sposób siedm lub ośm obrazów w ciągu roku; próżność łączy się do nadziei zysku, ceny idą w górę, robi się stronnictwo, tak że kiedy powraca do swego amatora po roku, ten nietylko nie zwraca mu obrazu, ale kupuje drugi za ośm już tysięcy tym razem. I wciąż tak postępuje ta „haussa“; malarstwo staje się podejrzanym terenem, czemś w rodzaju min złota na wzgórzach Montmartre, pusowanem przez bankierów, w około których biją się ludzie razami banknotów!
Klaudyusz oburzał się, Jory zachwycał obrazem, kiedy zapukano do drzwi. Bongrand, który poszedł otworzyć, powitał przybyłego wykrzykiem:
— Patrzcież! Naudet!... Właśnie mówiliśmy o panu.
Naudet, ubrany nieposzlakowanie, bez śladu błota na odzieży, mimo że czas był chłodny, wchodził z całą grzecznością i w skupieniu, w jakiem światowiec wchodzi do kościoła.
— Jakżem szczęśliwy, jak mi to pochlebia drogi mistrzu... I mówiliście panowie tylko dobrze, pewien tego jestem.
— Ależ ani trochę. Naudet, ani trochę! — odpowiedział Bongrand najspokojniej.
— Mówiliśmy, że twój sposób eksploatowania malarstwa da nam pyszną generacyę malarzy, podszytych nieuczciwymi spekulantami.
Bez śladu urazy, Naudet uśmiechał się tylko.
— Orzeczenie jest cokolwiek przykre, ale tak zachwycające zarazem! Daj pan pokój, kochany mistrzu, z ust pańskich nic mnie nie dotknie.
I wpadając w zachwyt przed ustawionym na sztalugach obrazem — szyjącemi dwiema kobietami:
— A! mój Boże! tego nie znałem jeszcze, cudowna rzecz!... A! to światło, to traktowanie przedmiotu, takie pewne, a tak szerokie! Sięgnąćby trzeba do Rembrandta, tak do Rembrandta!... Posłuchaj pan, kochany mistrzu, przyszedłem tu poprostu tylko, aby panu złożyć moją czołobitność, ale teraz widzę, że mnie tu przywiodła moja dobra gwiazda. Zróbmyż z sobą wreszcie choć raz dobry interes, odstąp mi pan ten klejnocik... Wszystko, co pan zechcesz, gotówem go pokryć złotem.
Widać było, jak plecy Bongranda drżały, jak każdy wymówiony frazes irytuje go coraz więcej. Przerwał mu szorstko.
— Zapóżo, już sprzedany.
— Sprzedany, mój Boże! I pan nie możesz zwolnić się z tego zobowiązania?... Powiedzże mi pan przynajmniej komu, zrobię wszystko, co będzie w mej mocy, dam, ile zechcą... A! jakaż to okropna przykrość dla mnie! sprzedany, czyś pan tego pewien już? A gdyby ofiarowano panu podwójną cenę?
— Ależ sprzedane już, Naudet i na tem dosyć!
Kupiec przecież wciąż jeszcze wywodził swoje lamenta. Pozostał kilka minut jeszcze, unosił się przed innemi studyami, obszedł dokoła pracownię, przepatrując ją bystremi spojrzeniami tandeciarza, poszukującego dla siebie zysku. Skoro zrozumiał zaś, że pora była źle wybraną i że nie uda mu się nic ztąd zabrać, odszedł, kłaniając się z pełną wdzięczności miną, wciąż jeszcze wyrażając uwielbienie swe aż w sieni jeszcze.
Jak tylko odszedł, Jory, który słuchał całej rozmowy ze zdziwieniem, pozwolił sobie jednego pytania:
— Ależ pan nam powiedziałeś, zdaje mi się, te to niesprzedane jeszcze, nieprawdaż?
Bongrand, nie odpowiedziawszy zaraz na pytanie, powrócił przed swój obraz. Potem zawołał głosem swym grzmiącym, w krzyk ten włożywszy cale tajone cierpienie, całą rodzącą się w nim walkę, do której przyznać się nie chciał:
— Nudzi mnie! nigdy odemnie nic mieć nie będzie! Niech idzie kupować u Fagerolla!
W kilka minut później, Klaudyusz i Jory pożegnali się z nim również, pozostawiając go zapracowanego uporczywie, mimo zmierzchającego już dnia. A na ulicy, pierwszy odłączywszy się od swego towarzysza, nie poszedł jeszcze wprost na ulicę Douai, mimo swej długiej nieobecności. Potrzeba włóczenia się jeszcze, nacieszenia i oddania w zupełności temu Paryżowi, w którym spotkania jednego dnia wyłącznie zapełniały mu całą głowę, kazała mu błąkać się aż do ciemnej nocy, pośród zamarzłego błota ulic, przy blasku gazowych latarni, zapalających się po jednej koleją, niby zadymione gwiazdy w głębi mgły gęstej.
Klaudyusz niecierpliwie wyczekiwał czwartku, aby iść na obiad do Sandoza, ten ostatni bowiem stale przyjmował kolegów raz na tydzień. Kto bądź chciał przyjść, znalazł zawsze dla siebie nakrycie u stołu. Nic to nie przeszkadzało, że się ożenił, zmienił życie, rzucił się w sam środek walki literackiej; mimo to wszystko, zachował zawsze ten dzień uprzywilejowany dla kolegów, ten czwartek, który datował się od czasu jego wyjścia z kolegium, z czasów pierwszych jeszcze prób palenia fajki. I jak to sam powiadał, robiąc aluzyę do żony, przybył im tylko jeden kolega więcej.
— Powiedz no, mój stary — powiedział otwarcie do Klaudyusza — mnie to przykrem jest niesłychanie...
— Co takiego? Tyś się nie ożenił... O! ja, ty wiesz, chętnie przyjmowałbym w moim domu twoją żonę. Ale są głupcy, stek mieszczuchów, czychających na wszystko, śledzących każdy mój postępek, którzyby zaraz na to konto wygadywali Bóg wie co...
— Z pewnością, mój drogi, ale i Krystyna sama nie chciałaby przyjść do was!... O! my to rozu miemy bardzo dobrze, ja sam tylko przyjdę do ciebie, bądź spokojny!
O szóstej już Klaudyusz podążył na ulicę Nollet, w głębi Batignolów; z niemałym trudem udało mu się odszukać wreszcie pawilonik, który zamieszkiwał jego przyjaciel. Naprzód wszedł do wielkiego domu, zbudowanego od ulicy, tu zwrócił się po informacyę do odźwiernej, która kazała mu minąć trzy dziedzińce, następnie przeszedł rodzajem długiego kurytarza między dwoma budynkami, zszedł po kilku stopniach schodów i stanął u żelaznych sztachet maleńkiego ogródka: tam to, u końca alei, znajdował się ów pawilonik. Ale tak było ciemno, że omal nie połamał sobie nóg na owych schodach i że nie mógł jakoś odważyć się iść dalej, tem więcej, że pies olbrzymi ujadał zaciekle. Nakoniec posłyszał głos Sandoza, który szedł ku niemu uspakajając psa.
— A! to ty... Cóż? jesteśmy na wsi. Zapali się tu zaraz latarnia, żeby sobie nasi goście nie porozbijali gdzie głów... Chodź, chodź... Bertrand, psie przeklęty, nie będziesz ty cicho! Czy nie widzisz, że to swój, głupcze!
Wtedy pies poszedł z nimi ku pawilonowi z ogonem w górę wzniesionym, szczekaniem teraz zwiastując uciechę. Młoda służąca ukazała się z latarnią, którą zawiesiła na ogrodowych sztachetach, aby oświecić owe zdradzieckie schody. W ogródku był tylko mały taras w pośrodku, tworzący okolenie olbrzymiej śliwy, pod cieciem której gniła trawa, a przed domkiem, nizkim bardzo, o trzech tylko oknach frontu, rozpierała się altanka, obrosła dzikiem winem, gdzie połyskała nowiuteńka ławeczka, umieszczona tam ku ozdobie i podczas deszczów wyczekująca na nadejście słońca.
— Wejdźże — powtórzył Sandoz.
Wprowadził go na prawo z przedsionka do saloniku, z którego zrobił dla siebie gabinet do pracy. Pokój jadalny i kuchnia znajdowały się po lewej stronie domu. Na górze w wielkim pokoju mieściła się matka, która nie wstawała już teraz z łóżka, młode małżeństwo zaś poprzestało na drugim, mniejszym znacznie i maleńkim gabineciku toaletowym, położonym między dwu temi pokojami. I to było wszystko, istne pudełko z tektury, podzielone na oddziałki, niby szufladki, porozgradzane ściankami cienkiemi jak ćwiartki papieru. A jednak był to domek pracy i nadziei, obszerny w porównaniu z poddaszami młodości, rozświecony już zaczątkiem dobrobytu i zbytku nawet.
— Cóż? — zawołał — wszakże mamy tu dosyć miejsca! A nieskończenie to wygodniejsze niż na ulicy Enfer! Jak widzisz mam cały dom dla siebie wyłącznie. I kupiłem sobie stół dębowy do pracy, a żona postawiła mi na nim tę palmę w starym garnku. A co? wszak szyk!
Ale już wchodziła i żona jego. Wysoka z twarzą spokojną i wesołą o pięknych czarnych włosach, miała na sobie suknię, prostą bardzo z czarnej popeliny i szeroki fartuch biały; jakkolwiek bowiem przyjęli stałą służącę, sama zajmowała się kuchnią i dumną była z niektórych specyalnie dobrze przyrządzanych przez nią potraw a gospodarstwo całe utrzymywała na stopie czystości i smakoszowstwa mieszczańskiego.
Od razu oboje z Klaudyuszem byli z sobą jak zdawna znajomi.
— Nazywaj go Klaudyuszem, moja droga... a ty stary nazywaj ją Henryką... Niech mi nie będzie ani pana, ani pani, bo inaczej nałożę za każde uchybienie temu przepisowi pięć sous kary...
Zaśmieli się a ona wymknęła się do kuchni, gdzie jej obecność była potrzebną ze względu na jakąś potrawę południową, którą chciała zrobić niespodziankę swym przyjaciołom z Plassans. Przepis jej posiadała wprost od męża i w przyrządzaniu jej nabrała wielkiej zręczności i wprawy, jak mąż utrzymywał.
— Zachwycająca jest ta twoja żona — mówił Klaudyusz — i psuje ciebie.
Sandoz usiadł przy stole, sparłszy się łokciami na kartkach książki, nad którą pracował od poranka, począł mówić o pierwszej powieści z całej zamierzonej seryi, którą wydał był w październiku. Ah! toż mu urządzono biedny jego szpargał! Istna to była rzeź, rąbanina, cała krytyka wyjąca tuż za jego plecami, wylew przekleństw i wymyślań, jak gdyby był mordował i ograbiał ludzi wśród lasu. I śmiał się z tego, podniecony raczej niż rozdrażniony tą napaścią, spokojny jak pracownik, co wie dokąd idzie. Jedno przemagało w nim tylko, zdziwienie na widok głębokiego braku inteligencyi tych zuchów, których artykuły, zebrane na jednym rogu biórka, obrzucały go błotem, choć widocznem było, że nie domyślali się nawet ani jednej z jego intencyj. Wszystko tam było wrzucone w jeden szafel z obelgami; jego nowe poglądy i studya fizyologiczne nad człowiekiem, wszechwładna rola jaką naznacza okolicznościom, wielka natura w wieczystej twórczej swej działalności, życie wreszcie, życie ogólne, powszechne, w całości wzięte, co idzie od jednego krańca zwierzęcego świata do drugiego, nieznając ani wysokości, ani niskości, ani piękności, ani brzydoty i śmiałość wyrażeń i przeświadczenie, że wszystko winno być wypowiedzianem, że bywają słowa ohydne, wstrętne, potrzebne przecież czasami jak rozpalone żelazo, że język wychodzi wzbogacony z tych kąpieli siły; a przedewszystkiem akt płciowy, pierwiastek świata, co jak żywotne soki stanowi nieprzerwany ciąg jego, wywleczony z cieniów wstydu, w którym go ukrywano dotąd i postawiony w swej chwale na słonecznem świetle. Niechby się gniewano — to dopuszczał chętnie, ale chciałby był przynajmniej żeby zrobiono mu tyle zaszczytu choćby, by go zrozumiano i by gniewano się nań za jego śmiałość a nie za te głupie plugastwa, o które go pomawiano.
— Patrzaj! — ciągnął dalej — zdaje mi się, że na świecie więcej jest jeszcze ograniczonych niż złych ludzi... Forma przywodzi ich do wściekłości na mnie, frazes wypisany, obraz, użycie stylu. Tak, to nienawiść literatury, cała burżuazya jest nią przejęta na wskroś.
Umilkł, przejęty smutkiem.
— Ba! — ozwał się Klaudyusz po chwili milczenia — tyś szczęśliwy, bo ty pracujesz, stwarzasz!
Sandoz powstał i mimowolnym ruchem zdradził nagłe cierpienie.
— A! tak, pracuję, wykończam me książki do ostaniej kartki... Ale gdybyś wiedział! gdybym ci powiedział w jakiej rodzę je rozpaczy, pośród jakich męczarni, jakich udręczeń! Kto wie czy ci kretyni nie ośmielą się w końcu jeszcze oskarżyć mnie o pychę! mnie, którego niedoskonałość własnego dzieła prześladuje nieraz aż we śnie! mnie, co nigdy nie odczytuję kartek z dnia poprzedniego, z obawy, bym je nie uznał tak nędznemi, że potem odeszłaby mię ochota i siła pisania ich dalej!... Pracuję, ah! z pewnością pracuję! pracuję jak żyję, dlatego żem na to zrodzony, ale daj pokój, mnie to nie uszczęśliwia, nigdy nie jestem zadowolony i czuję zawsze, że wywróciłem jakiegoś wielkiego kozła w końcu!
Zbliżające się głosy przerwały mu mowę i ukazał się Jory, jak zawsze zachwycony istnieniem, opowiadając, że właśnie przerzucił był jakąś starą kronikę, aby mieć wieczór wolny. Tuż za nim weszli zagadani Gagnière i Mahoudeau, którzy spotkali się u drzwi. Pierwszy, od kilku miesięcy zagłębiający się w jakiejś teoryi barw, tłumaczył drugiemu swój sposób malowania.
— Obieram więc ton — ciągnął dalej jakby we śnie. — Czerwona barwa chorągwi wpada w fiolet, ponieważ odcina się od błękitu nieba...
Klaudyusz zainteresowany, już go począł wypytywać, kiedy służąca wniosła list.
— Dobrze! — rzekł Sandoz — to Dubuche wymawia się, przyjdzie dopiero około dziesiątej.
Henryka w tej chwili otwarła drzwi na oścież i oznajmiła sama, że obiad na stole. Nie miała już teraz kucharskiego fartucha, podawała rękę przybyłym i zamieniała wesoło uściśnienia dłoni z serdecznością gospodyni domu.
— Do stołu! do stołu! już wpół do ósmej, zupa nie czeka.
Jory zrobił uwagę, że Fagerolles dał mu słowo, iż przyjdzie, czyby nie było dobrze poczekać trochę na niego; ale i słuchać o tem nie chciano; śmiesznym się stawał ten Fagerolles ze swojem pozowaniem na młodego mistrza zarzuconego pracami!
Salka jadalna, dokąd przeszli, była tak małą, że chcąc tam wstawić fortepian, trzeba było przebić rodzaj alkowy do ciemnego gabineciku, służącego za spiżarnię. Jednakże w dni zebrań dało się tam pomieścić z dzięsięć osób dokoła okrągłego stołu, pod warunkiem wszakże, że zastawiono kredens tak, iż służąca nie mogła dojść tam po jaki brakujący talerz. Zresztą sama pani domu posługiwała gościom; a gospodarz siadał naprzeciw niej, tuż przy zatarasowanym kredensie, aby podać czegoby ztamtąd było potrzeba.
— Franciszko! — zawołała. — Podaj mi grzanki, stoją tam na blasze kuchni, na półmisku.
A kiedy dziewczyna przyniosła jej grzanki, będące właśnie owym południowców przysmakiem, kładła je po dwie na talerz, potem nalewała na to rosół, kiedy drzwi się otwarły.
— Nareszcie Fagerolles! — zawołała. — Pańskie miejsce oddałam już panu Mahoudeau. Siadaj teraz tam, przy Klaudyuszu.
Wymawiał się z grzecznością niezmierną, przepraszał, że musiał koniecznie widzieć się z kimś w jakimś interesie. Był nadzwyczaj eleganckim teraz, opięty w suknie angielskiego kroju, miał pozór klubowca, podniesiony jeszcze przymieszkę artystycznego zaniedbania, które zachował. Siadłszy, natychmiast uścisnął rękę swego sąsiada udając wielką radość.
— Ah! mój stary Klaudyuszu! Tak dawno już pragnąłem zobaczyć się z tobą! Niewiedzieć wiele razy miałem ochotę pojechać tam do ciebie; ale tak zawsze, ty wiesz, życie...
Klaudyusz zaambarasowany temi wymówkami, starał się odpowiedzieć równąż serdecznością. Henryka przecież, która podawała talerze, uwolniła go z tego kłopotu, wołając niecierpliwie:
— Fagerolles, odpowiedz-że mi pan.. Czy mam włożyć dwie grzanki?
— Oczywiście, pani, dwie... Przepadam za tem naszem ciastem. A zresztą pani je przyrządzasz tak przewybornie!
Wszyscy w istocie unosili się, Mahoudeau i Jory przed innymi, oświadczając, że nigdy podobnego nie jedli w Marsylii, tak że młoda gosposia, zarumieniona jeszcze od ognia blachy, rozradowana, nie mogła nastarczyć nabieraniu ponownie podawanych jej talerzy a nawet wstała pobiegła osobiście do kuchni po resztę rosołu, bo służąca nie mogła dać sobie rady.
— Jedzże! — wołał na nią Sandoz. — Poczekamy póki ty nie zjesz.
Ale upierała się, stała wciąż u stołu.
— Dajże pokój... Lepiej podałbyś chleb tam za tobą, na kredensie.
Sandoz wstał z kolei, pomagając usługiwać.
I Klaudyusz, przejęty tą szczęśliwą serdecznością, jakby zbudzony z jakiegoś snu długiego, przypatrywał się im wszystkim, zadając sobie pytanie, czy nie porzucił ich wczoraj, czy na prawdę od czterech lat nie zasiadał tu z nimi w te czwartki u stołu. A przecież oni byli już innymi, czuł że się zmienili. Mahoudeau zgorzkniał pod wpływem nędzy, Jory zanurzony po szyję w używaniu, Gagnière zagadkowy jakiś, odbiegł już gdzieś indziej, daleko od nich: a przedewszystkiem zdawało mu się, że Fagerolles, siedzący tuż obok niego, wiał zimnem, mimo przesadną swą serdeczność. Z pewnością, twarze ich postarzały się nieco, starły w poniewierce życia; ale nie było to jedno tylko, zdało się, że jakaś urasta między nimi próżnia, widział, że każdy z nich stoi z osobna, że są obcymi sobie; mimo, że u jednego stołu stykają się łokciami. Potem innym był teraz ten ich punkt zborny: znajdowała się pośród nich kobieta, wnosząca tu swój urok, uspakajająca ich swą obecnością, mimo że im pozostawiała swobodę nieograniczoną. A jednak czemuż w obec tego nieubłaganego biegu rzeczy co zamierają i odradzają się ciągle, doznawał wciąż uczucia, jak gdyby powrócił napowrót do dnia wczorajszego? Dlaczego byłby przysiągł, że siedział na tem samem miejscu w zeszły czwartek ledwie? I zdało mu się, że zrozumiał wreszcie: to Sandoz nie odmienił się ani trochę, jednako uporny w swych nawyknieniach serca, jak w nawyknieniu pracy, uszczęśliwiony tem, że może przyjmować swych przyjaciół na nowem swem gospodarstwie tak jak niegdyś kiedy dzielił z nimi skromne swe uczty kawalerskie. Marzenie wiecznotrwałej przyjaźni czyniło go takim nieodmiennym, zdało mu się, że takie czwartki ponawiać się będą zawsze w najdalsze lata. Że wszyscy tak schodzić się będą zawsze razem! i wszyscy jak wyruszyli w świat w jedną godzinę, razem do jednego dojdą zwycięztwa!
I snąć odgadnął myśl, co wpływała na milczenie Klaudyusza, bo poprzez stół rzekł mu z tym dawnym serdecznym młodocianym śmiechem:
— Cóż? stary, jesteś wśród nas znowu! A! jakże nam ciebie brak tu było!... Ale jak widzisz, nic się nie zmienia, myśmy wszyscy ci sami... Nieprawdaż? wy reszta!
Odpowiedzieli kiwaniem głowami.
— Bezwątpienia, bezwątpienia!
— Tylko — ciągnął dalej rozpromieniony — kuchnia jest cokolwiek lepsza, niż tam, przy ulicy Enfer... Jakież ja wam tam kazałem zjadać obrzydliwości!
Po zupie ukazała się potrawka z zająca; a drób pieczony z sałatą zakończył obiad. Ale długo siedziano jeszcze przy stole, deser wlókł się, jakkolwiek rozmowa pozbawiona była dawnej gorączki i gwałtownych wybuchów; każdy mówił o sobie, w końcu milknął, widząc, że nikt go nie słucha. Kiedy jednak podano ser a przy nim zakosztowano burgundzkiego wina, nieco cierpkiego, którego beczkę odważyli się sprowadzić gospodarstwo na rachunek praw autorskich pierwszej powieści, podniosły się głosy i towarzystwo się ożywiło.
— A więc zrobiłeś układ z Naudetem? pytał Mahoudeau, którego koścista twarz głodomora zapadła jeszcze więcej. — Czy to prawda, że ci zapewnia pięćdziesiąt tysięcy franków na pierwszy rok?
Fagerolles odpowiedział półgębkiem.
— Tak, pięćdziesiąt tysięcy... Ale układ nie zawarty jeszcze, namyślam się, bo to przykre tak się oddawać w zastaw. Nie mogę się jakoś zdecydować!
— Do licha! — mruknął rzeźbiarz — toś ty wybredny. Ja za dwadzieścia franków dziennie podpisałbym wszystko, czegoby odemnie żądano!...
Wszyscy słuchali teraz Fagerolla, który grał rolę człowieka znudzonego poczynającem się powodzeniem. Miał on zawsze tę samą ładną, niepokojącą twarzyczkę ulicznicy; ale jakiś dobrany układ włosów, przycięcie brody nadawała mu wyraz powagi. Jakkolwiek od czasu do czasu jeszcze przychodził do Sandoza, odłączał się już od partyi, puszczał się na bulwary, uczęszczał do kawiarń, biur redakcyj, we wszystkie miejsca publiczne, gdzie mógł zrobić jakąś pożyteczną sobie znajomość. Było to taktyką, chęcią wykrojenia dla siebie samego osobnej części tryumfu, ten sprytny pogląd że chcąc wznieść się, nie trzeba było już mieć nic wspólnego z tymi rewolucyonistami, ani to kupca, ani znajomości, ani zwyczajów. I mówiono nawet, że dwie czy trzy kobiety z towarzystwa wciągnął w tę robotę około swego powodzenia, nie w tak brutalny sposób jak Jory: ale jak rozpustnik panujący nad swemi namiętnościami, umiejący podrażniać podstarzałe baronowe.
Jory wspomniał mu właśnie o jakimś artykule, w wyłącznym celu mówienia o sobie samym, rościł on sobie bowiem pretensyę do tego, że on to wyrobił stanowisko obecne Fagerolla, jak utrzymywał niegdyś, że pchnął na arenę Klaudyusza.
— Powiedzno, czyś czytał studyum Verniera o tobie? Otóż znów jeden więcej, co za mną powtarza!
— A! o nim piszą artykuły! — westchnął Mahoudeau.
Fagerolles machnął ręką lekceważąco; ale uśmiechał się z tajoną pogardą z tych biedaków, tak niezręcznych, którzy jak głupcy upornie idą na przebój, kiedy tak łatwo jest zdobyć sobie tłumy. Alboż jemu nie wystarczyło zerwać z nimi, obrabowawszy ich poprzednio? On zbierał zyski z całej tej nienawiści, jaką ich otaczano, zasypywano pochwałami jego obrazy złagodzone, aby ostatecznie tem dobić ich uporczywie gwałtowne „dzieła“.
— A ty, czyś czytał ten artykuł Verniera? — spytał Jory Gagnièra. — Nieprawdaż, że on powiada to, co ja mówiłem?
Od chwili już Gagnière pogrążał się całkowicie w kontemplacyi czerwonego refleksu, który padając od jego kieliszka z winem, plamił obrus czerwoną smugą światła. Drgnął.
— Co, jak! artykuł Verniera?
— Tak, wreszcie wszystkie te artykuły, które ukazują się o Fagerollu.
Zdumiony odwrócił się ku niemu.
— Patrzcie! to o tobie piszą artykuły... Ja nie wiem nic o tem i nie widziałem ich nigdy... A! o tobie piszą artykuły osobne! dla czegóż to?
Szalony śmiech powstał, Fagerolles sam także śmiał się, ale widocznem było, że z przymusem, że przypuszczał w tem żart jakiś złośliwy. Ale Gagnière mówił to w najlepszej wierze. Cóż się stało z sumieniem, jeśli malarz tak powierzchowny może się cieszyć powodzeniem?
Ta wesołość hałaśliwa rozgrzała koniec obiadu. Nikt już nie jadł, tylko gospodyni domu usiłowała nakłaniać jeszcze do jedzenia.
— Mój drogi, uważajże — powtarzała wciąż do Sandoza, nadzwyczaj wzburzonego pośród tej wrzawy. — Wyciągnij tam rękę, biszkopty stoją na kredensie.
Ale wszyscy zaprotestowali głośno i powstano od stołu. Ponieważ resztę wieczoru spędzano dokoła tego stołu przy herbacie, wszyscy stojąc rozmawiali dalej, oparci o ściany przez ten czas, kiedy służąca zdejmowała nakrycie. Gospodarstwo dopomagali. Ona stawiała solniczki do szuflady, on pomagał składać obrus:
— Możecie teraz palić — mówiła Henryka. — Wiecie, że mnie nie szkodzi to bynajmniej.
Fagerolles, który zaciągnął był Klaudyusza we framugę okna, podał mu cygaro, ale ten nie przyjął go.
— Ah! to prawda, że ty nie palisz,.. A, muszę koniecznie przyjść zobaczyć co też przywiozłeś z sobą. Co? zapewnie masę zajmujących rzeczy. Ty wiesz przecie, co ja sądzę o twoim talencie. Tyś z nas najsilniejszy.
Okazywał się nadzwyczaj pokornym w obec niego, szczerze nawet w gruncie, dawne bowiem wracało napowrót uwielbienie, jakiem zaznaczyło się w jego umyśle to piętno geniuszu drugiego, tego geniuszu, który on uznawał mimo wszystkie mądre swe obliczenia. Ale ta skromność jego wzrosła pewnym rodzajem ambarasu, co był rzeczą bardzo rzadką u niego, w który wprawiało go milczenie malarza o jego obrazie. Oczekiwał bodaj jakiegoś frazesu, czegoś bądź. Chorobliwa potrzeba dowiedzenia się co on też myśli, w końcu stała się dlań udręczeniem. I zdecydował się drżącemi wargi spytać:
— Czyś widział moją aktorkę w Salonie? Czy ci się podobała, powiedz szczerze?
Klaudyusz zawahał się przez sekundę, potem jako dobry kolega odparł:
— Tak, są tam niektóre rzeczy bardzo ładne.
Już Fagerolles żałował gorzko, że postawił to Pytanie głupie i stracił teraz kompletnie równowagę, zaczął się tłumaczyć ze swych zapożyczeń, bronić poczynionych kompromisów. Kiedy wreszcie wywikłał się z tego z wielkim kłopotem, wściekły na siebie za swą niezręczność, napowrót na chwilę został dawnym dowcipnisiem tak, że wesołością swoją ubawił wszystkich; sam Klaudyusz śmiał się do łez niemal. Potem nagle podał rękę Henryce na pożegnanie.
— Jakto, opuszczasz nas pan tak wcześnie?
— Niestety! tak, kochana pani. Mój ojciec podejmuje dziś szefa jakiegoś biura, aby tenże dopomógł mu do uzyskania dekoracyi... A ponieważ ja poczynam być dla niego jednym z tytułów, musiałem poprzysiądz mu że przyjdę.
Skoro odszedł, Henryka, która zamieniła kilka słów z Sandozem po cichutku, zniknęła i słychać było lekki krok jej na pierwszem piętrze; od czasu małżeństwa ona to doglądała starej, zniedołężniałej matki, znikając tak kilkakrotnie w ciągu wieczora, jak to czynił syn niegdyś.
Zresztą wszakże ani jeden z gości nie spostrzegł jej wyjścia. Mahoudeau i Gagnière poczęli znów mówić o Fagerollu okazując względem niego głuchą jakąś niechęć i cierpkość, choć wprost na niego nie napadali. Były to jeszcze ironiczne tylko spojrzenia, rzucane sobie wzajem, wzruszania ramionami, cała ta niema pogarda ludzi, co nie chcą jeszcze ostatecznie potępić kolegi. I wszyscy zwracali się teraz do Klaudyusza, przed nim bili pokłony, w nim pokładali wszystkie nadzieje. Ah! czas już było, żeby powrócił, bo on sam jeden tylko, z swym talentem wielkiego malarza, swą ręką pewną, mógł być mistrzem, przywódzcą uznanym. Od czasu Salonu Odrzuconych, szkoła otwartego powietrza wzrosła znacznie, czuć było wpływ jej wzrastający ciągle; na nieszczęście jednak usiłowania te rozproszyły się, nowoprzybyli zadawalniali się szkicami, urywkami jakiemiś wrażeniami nakreślonemi w kilku pociągnięciach pendzla i czekano na człowieka, obdarzonego potrzebnym geniuszem, na tego, któryby wcielił formułę w arcydzieło. Jakież tu miejsce jest do zajęcia! ujarzmić tłum, nową otworzyć erę, stworzyć sztuki nową!
Klaudyusz słuchał ich ze spuszczonemi ku ziemi oczyma, z twarzą którą zaległa bladość. Tak to było właśnie jego marzenie, do którego się nie przyznawał, ambicya, z której nie śmiał się spowiadać sam przed sobą. Tylko do tej radości którą mu sprawiały pochlebstwa, przymięszało się dziwne jakieś udręczenie, trwoga tej przyszłości, kiedy tak słyszał jak go podnoszą do tej roli dyktatora, tak jakby już odniósł tryumf.
— Dajcież pokój! — zawołał nakoniec — toż są tacy, co tyleż co ja są warci, ja szukam jeszcze sam siebie!
Jory, podrażniony, palił w milczeniu. Nagle, kiedy dwaj inni upierali się przy swojem, niemógł się powstrzymać od zawołania:
— Wszystko to mówicie, moi mali, ponieważ wam nie w smak powodzenie Fagerolla.
Poczęli protestować gwałtownie:
— Fagerolles! młodym mistrzem! a to ci pyszna farsa!
— O! ty nas opuszczasz, my to wiemy — ozwał się Mahoudeau. Niema obawy teraz, abyś o nas napisał choć ze dwa wiersze.
— Cóż robić! mój kochany — odparł Jory urażony — wszystko co napiszę o was, wyrzucają mi bez miłosierdzia. Sprawiliście, że się wszyscy wami brzydzą... Ah! gdybym to ja miał mój dziennik własny!
Henryka powróciła — a kiedy oczy Sandoza pobiegły ku niej i spotkały się z jej wzrokiem, uśmiechnęła się tym samym uśmiechem serdecznym, czułym a dyskretnym, który on sam niegdyś miewał na ustach, ilekroć powracał od matki. Potem przywołała ich wszystkich, zasiedli znów do stołu, kiedy tymczasem ona przyrządzała herbatę i rozlewała ją w filiżanki. Ale wieczór czegoś osmutniał, naszło ich ociężenie, zmęczenie jakieś. Daremnie przywołano Bertranda, wielkiego psa, który pod wpływem cukru, dopuszczał się różnych nikczemności a potem poszedł położyć się pod piec, gdzie chrapał jak człowiek.
Od chwili owej dyskusyi o Fagerollu zapanowała jakaś cisza i rodzaj znudzenia i rozdrażnienia kładł się wraz z gęstym dymem fajek. Gagnière nawet opuścił stół i siadł do fortepianu, kalecząc z cicha frazy Wagnera, stwardniałemi palcami dyletanta, który uczy się pierwszych gam w trzydziestym roku życia.
Około jedenastej, Dubuche przybyły wreszcie, do reszty zmroził zebranie. Wymknął się z jakiegoś balu, pragnąc spełnić względem dawnych swych kolegów to, co uważał za ostatni jakiś obowiązek; a frak jego, krawat, twarz wielka, blada, wyrażały równocześnie nieprzyjemność, jaką mu to sprawiało że tu przyszedł, wielką wagę, jaką przywiązywał do tego poświęcenia i obawę jakiej doznawał, aby nie skompromitować nowej swej karyery. Unikał wspomnienia o żonie, ażeby czasem nie potrzebował przyprowadzić jej do Sandoza. Kiedy przywitał się z Klaudyuszem z niewiększem wzruszeniem jak gdyby się był z nim rozstał wczoraj zaledwie i odmówił podawanej mu filiżanki herbaty, mówił wolno, wydymając policzki o ambarasie i zamięszaniu, które sprawiało mu wprowadzenie się do całkiem nowego domu, którego wapno ścierał jeszcze, o tem jak był zarzucony pracą odkąd zajmował się budowlami swego teścia, całą zupełnie nową ulicą, mającą się budować w pobliżu parku Monceau..
Wtedy Klaudyusz poczuł, że się coś zrywa. Czyliż życie uniosło już na swych falach dawne wieczorki, tak braterskie w swej gwałtowności, gdzie nic nie rozdzielało ich jeszcze, gdzie żaden z nich nie zachowywał dla siebie osobnej swej cząstki sławy? Dziś, poczynała się bitwa, każdy zgłodniały z osobna, za siebie szarpał zębami. Szczelina już się tworzyła, rysa, pęknięcie, ledwie dojrzana rozpadlina, od której rozpękiwały się dawne zaprzysiężone przyjaźnie a od której z czasem rozpadną się one na tysiące kawałów.
Sandoz wszakże w pośród potrzeby wiecznotrwałości, nie spostrzegł jeszcze tego zupełnie; dla niego byli to zawsze jeszcze ciż sami co na ulicy Enfer, wszyscy zjednoczeni jednym uściskiem bratnim, idący razem na podboje. Bo i pocoż zmieniać to, co było dobrem? Czyż szczęście nie leżała w tej radości z pośród wszystkich innych wybranej a potem kosztowanej wiecznie? I w godzinę potem, kiedy koledzy zdecydowali się odejść, uśpieni wpływem ponurego egoizmu Dubucha, który nieprzerwanie mówił o swoich sprawach i interesach, kiedy oderwano od fortepianu zhypnotyzowanego Gagnièra, Sandoz wraz z żoną, mimo chłodu nocy, chciał ich przeprowadzić jeszcze przez ogród do sztachet. Jeszcze podawał ręce i wołał:
— Do czwartku, Klaudyuszu!... Do czwartku wszyscy!... Cóż? Wszak przyjdziecie wszyscy!
— Do czwartku! — powtórzyła Henryka, która zdjęła latarnię i podnosiła ją w górę, aby oświecić schody.
I pośród śmiechów, Gagnière i Mahoudeau odpowiedzieli żartem:
— Do czwartku, młody mistrzu!... Dobranoc, młody mistrzu!
Wyszedłszy na ulicę Nollet, Dubuche zawołał natychmiast fiakra, który go uwiózł. Czterej inni szli razem aż do bulwaru zewnętrznego, ani słowa niemal nie zamieniając, idąc obok siebie w roztargnieniu. Na bulwarze, ponieważ przeszła jakaś dziewczyna, Jory puścił się za jej spódnicą, upozorowawszy to wymówką, że czeka go zrobienie jakichś korekt w dzienniku. A kiedy Gagnère zatrzymał machinalnie Klaudyusza przed kawiarnią Baudequina, oświeconą jeszcze, Mahoudeau nie chciał wejść z nimi i podążył sam dalej, snując czarny wątek ponurych myśli aż do ulicy Cherche-Midi.
Klaudyusz znalazł się naraz mimowoli u dawnego ich stolika, nawprost milczącego Gagnièra. Kawiarnia nie zmieniła się, zbierano się w niej zawsze po dawnemu w niedzielę, nawet bardzo gorliwie od czasu, jak Sandoz zamieszkiwał tę dzielnicę; ale falanga dawna gubiła się tu w tłumie nowych już gości, nowych adeptów Szkoły otwartego powietrza.
O tej godzinie zresztą kawiarnia opróżniała się już, trzech młodych malarzy, których nie znał Klaudyusz, odchodząc, przyszli uścisnąć rękę jego towarzysza; pozostał tylko jakiś kapitalista z sąsiedztwa, drzemiący przed szklanką.
Gagniére swobodny całkowicie, jak u siebie, obojętny na ziewanie jednego garsona, włóczącego się po sali, patrzał na Klaudyusza nie widząc go, wzrokiem zapatrzonym w własne tylko myśli.
— A propos — spytał ten ostatni, o czemś ty dziś wieczorem rozmawiał z Mahoudeau? Tak, o tej purpurze sztandaru co wpada w ton fioletu na błękicie nieba... Co? ty badasz teraz teoryę barw dopełniających.
Ale tamten nie odpowiedział mu. Wziął kufel swój, odstawił go napowrót nie popiwszy, a wreszcie wymówił półgłosem jak w ekstazie:
— Haydn, to wdzięk, to gracya retoryczna, muzyczka drgająca starej prababki upudrowanej... Mozart, to geniusz-zwiastun, pierwszy co dał orkiestrze głos indywidualny... I stoją oni, istnieją dla tego przedewszystkiem, że stworzyli Beethovena... Ah! Beethoven, to potęga, siła w barwie pogodnej. Michał-Anioł nad grobem Medyceuszów! Logik bohaterski, kształtujący mózgi, bo oni wszyscy wyszli z symfonii, te dzisiejsze wielkości!
Garson, którego znudziło czekanie, począł gasić płomienie gazowe leniwą ręką, powłócząc nogami. Ponury cień począł zalegać pustą salę, zabrudzoną niedopałkami cygar i oplutą, wyziewającą woń wilgoci z pooblewanych stolików; ciszę bulwarów z zewnątrz przerywało tylko chwilami jakieś głośne łkanie w dali powracającego do domu pijaka.
Gagnière, odbiegły gdzieś daleko myślą harcował dalej na skrzydłach swych marzeń.
— Weber przechodzi w pejzaż romantyczny, wiodąc za sobą balladę umarłych, pośród wierzb płaczących i dębów, co łamią ręce... Schubert idzie za nim przy bladym blasku księżyca brzegiem srebrzystych jezior... A tu Rossini, dar uosobniony, tak wesoły, tak naturalny, bez troski o wyrażenie tego, co chce wypowiedzieć, żartujący sobie ze świata, Rossini, którego ja nie uwielbiam, ah! nie, z pewnością! ale jednak tak zdumiewający obfitością swojej inwencyi, olbrzymim efektem, który umie wydobyć z nagromadzenia głosów, z wzmagającego się powtarzania tegoż samego tematu... Ci trzej kończą się i zlewają w Meyerberze, mądrym, który skorzystał ze wszystkich, wkładając w operę symfonię za Weberem, nadając wyraz dramatyczny bezwiednej, nieujętej formułce Rossiniego. Oh! tchnienie to wspaniałe, powiew średniowiecznego feodalnego przepychu, mistycyzmu wojskowego, dreszcz legend fantastycznych, okrzyk namiętny, w przebiegu historyi! A też odkrycia, indywidualność instrumentów, recytatyw dramatycznych przy symfonicznym akompaniamencie orkiestry typowa fraza, na której zbudowane jest całe dzieło... Wielki człowieczyna! bardzo wielki człowieczyna!
— Panie — przyszedł powiedzieć garson — ja już zamykam.
A kiedy Gagnière nie odwracał nawet głowy poszedł obudzić kapitalistę, wciąż pochylonego nad swym kufelkiem.
— Zamykam, panie.
Drżąc, podniósł się gość zapóźniony, omackiem w ciemnym kątku, gdzie siedział, poszukał laski; a kiedy mu ją garson wyjął z pod krzeseł, wyszedł.
— Berlioz włożył literaturę w swoje utwory. To ilustrator muzykalny Szekspira, Wirgilego i Goethego. Ale jakiż malarz! Delacrois muzyki, ktłrego tony promienieją, w kontrastach świetlanych barw. Obok tego, formuła romantyczna w głowie, religijność unosząca go, niebotyczne ekstazy. Nędzny w układzie opery, zdumiewający, cudowny w pojedynczych ustępach, zbyt wiele częstokroć wymagający od orkiestry, którą zamęcza, posuwając do ostateczności indywidualność instrumentów, z których każdy przedstawia dla niego osobistość. Ah! to co on powiedział o klarnetach: „Klarnety to są kobiety kochane“, ah! mnie to zawsze przejmowało dreszczem... A Chopin, taki dandy w swym bajronizmie, uskrzydlony poeta zdenerwowanych! A Mendelsohn. rzeźbiący dłutkiem, taki nieomylny, bez skazy, Szekspir w balowych trzewikach, którego pieśni bez słów są klejnotami dla pań inteligentnych!... A potem, a potem trzeba ci upaść na kolana...
Całą salę zaległa już ciemność, nad jego głową tylko świecił jedyny gaza płomień a po za plecami jego czekał w pośród pustej, czarnej i zimnej sali, garson. Głos jego nabrał religijnego drżenia, dochodził do tego co czcił, co ubóstwiał, do cymborium oddalonego, do świętego świętych.
— Oh! Schuman, rozpacz, rozkosz rozpaczy! Tak, koniec wszystkiego, ostatni śpiew smutny a czysty unoszący się nad zwaliskami świata!... Oh! Wagner, bóg, w którym wcielają się całe wieki muzyki! Dzieło jego to arka niezmierzona, wszystkie sztuki w jedną zebrane, ludzkość prawdziwa osobistości, wyrażonych wreszcie, orkiestra żyjąca osobnem życiem dramatu; a jakież podeptacie wszystkiego co konwencyonalne, wszystkich niedorzecznych formułek! jakie rewolucyjne wyzwolenie do nieskończoności!... Uwertura Tannhäusera, ah! to wspaniałe, boskie alleluja nowego wieku: naprzód śpiew pielgrzymów, motyw religijny, spokojny, głęboki o powolnych uderzeniach serca; potem głosy syren, co go zgłuszają zwolna, po trochu, rozkosze Afrodyty, pełne denerwujących pieszczot, upajających niemocy, coraz to wyższych i potężniejszych, bezmiernych; a niebawem temat święty, powracający stopniowo niby niezmierna aspiracya do przestrzeni, który ogarnia wszystkie tony i stapia je w najwyższą harmonię, aby je unieść na skrzydłach tryumfalnego hymnu!
— Zamykam, panie — powtórzył garson.
Klaudyusz nie słuchał już, pogrążony również w swej namiętności, szybko dokończył kufelka i rzekł bardzo głośno:
— Słuchaj! mój stary, zamykają!...
Wtedy drgnął Gagnière jak zbudzony ze snu. Wyraz zachwycenia na jego twarzy ustąpił miejsca bolesnemu jakiemuś kurczowi i drżał cały, jak gdyby spadał z jakiejś gwiazdy. Chciwie wypił piwo, przed nim stojące, potem na trotuarze uścisnąwszy rękę swego towarzysza w milczeniu oddalił się i znikł w głębi ciemności.
Była blisko druga, kiedy Klaudyusz powrócił na ulicę Douai. Od tygodnia, jak włóczył się znów po bruku Paryża, co dnia przynosił tak z sobą gorączkę wszystkich wrażeń dnia całego. Ale nigdy jeszcze nie po wrócił tak późno, z głową tak rozpaloną.
Krystyna, pokonana zmęczeniem, spała przy zagasłej lampie, z czołem opartem o brzeg stołu.




VIII.

Nakoniec Krystyna ukończyła porządki i byli już zainstalowani. Ta pracownia, przy ulicy Douai, mała i niewygodna, miała tylko jeszcze ciasny jeden pokoik i kuchenkę wielką jak szafa; jeść trzeba było w pracowni, żyli tam z dzieckiem, wciąż plączącem się pod nogami. I z niemałym też trudem przyszło jej zużytkować te trochę mebli jakie mieli, chciała bowiem uniknąć wydatków. Jednakże trzeba było kupić jakieś stare łóżko, trafiające się przypadkiem, musiała nawet uledz zbytkownej potrzebie białych, muszlinowych firanek, kosztujących po siedm sous za metr. Od tej chwili dziura ta wydała jej się zachwycającą i poczęła utrzymywać ją na stopie mieszczańskiego porządku, postanowiwszy samej zajmować się wszystkiem i obywać się bez służącej, aby nie obciążać zbytecznie budżetu ich życia, które i tak miało być bardzo trudnem i ciężkiem.
Klaudyusz przeżył pierwsze te miesiące w podnieceniu wciąż wzrastającem. Bieganina po ludnych, gwarnych ulicach, odwiedziny kolegów, pełne rozpraw gorączkowych, wszystkie irytacye, gniewy, wszystkie palące myśli, które tu przynosił ze świata, roznamiętniały go tak, że mówił o tem wszystkiem głośno, we śnie jeszcze nawet. Paryż przejął go do szpiku z całą gwałtownością i potęgą i w samem ognisku tego wrzącego pieca, naszła go druga, zda się młodość, entuzyazm i ambicya widzenia wszystkiego, zrobienia wszystkiego, zdobycia sobie wszystkiego. Nigdy w życiu nie czuł takiej zaciekłości do pracy, ani takiej nadziei, jak gdyby wystarczało mu wyciągnąć rękę tylko, by stwarzać arcydzieła, coby go postawiły w właściwem miejscu, wysunęły na plan pierwszy. Kiedy przechodził ulicami Paryża, na każdym kroku znajdował gotowe obrazy, miasto całe, ze swemi ulicami, zaułkami, mostami, żywemi horyzonty roztaczało się przed nim, niby freski olbrzymie, które zawsze wydawały mu się zbyt małemi jeszcze, jemu upojonemu ambicyą kolosalnej jakiejś pracy. I powracał drżący, z głową wrącą projektami, rzucając odręczne szkice pomysłów na skrawkach papieru, wieczorem przy lampie, nie mogąc się zdecydować czem rozpocznie tę seryę wielkich kart, o której wciąż roił.
Poważna spotykała go przeszkoda, szczupłość pracowni. Gdybyż miał przynajmniej dawną górkę na quai Bourbon, lub choćby tę obszerną salę w Bennecourt! Ale co tu robić w tym długim a wązkim pokoju, rodzaju kurytarza, którego właściciel był tyle bezczelnym, że wypuszczał to za czterysta franków malarzom, oszkliwszy go tylko wielkiem oknem? A co najgorsze było jeszcze to to, że okno to wychodziło na północ i ujęte było w dwa wysokie mury, przez co światło wypadało tu zielonawe jakieś, piwniczne. Musiał zatem na później odłożyć wielkie swe ambitne rojenia, postanawiając tymczasem zabrać się do płócien średniej miary, powiedziawszy sobie, że rozmiar dzieł nie stanowi ich wartości.
Chwila zdawała mu się tak szczęśliwie wybraną, zdało mu się, że nic łatwiejszego nad zwycięztwo dla artysty sumiennego, odważnego, który przynosi z sobą nakoniec oryginalność i prawdę w ten upadek szkół starych! Zwalono już formułki dnia wczorajszego, Delacroix umarł, nie pozostawiwszy po sobie uczniów, Courbet pozostawi za sobą kilku naśladowców niezręcznych: ich arcydzieła, poczerniałe wiekiem, będą już tylko nadawały się do muzeów, jako proste świadectwa tylko sztuki pewnej epoki: a zdawało się tak łatwem odgadnąć nową formułę, co wyrośnie na zwalisku obalonej, ten strumień jasnego słońca, ten przezroczy brzask, który dnieć zaczyna na obecnych obrazach, pod poczynającym się wpływem szkoły otwartego powietrza. Temu przeczyć już nie można, te jasne obrazy, z których tak się śmiano w Salonie odrzuconych, zrobiły po cichu swoje i wielu już malarzy zwolna, po troszę, rozjaśniło palety. Nikt nie chciał przyznać się jeszcze, ale popęd był dany, zwrot się ujawniał i zwrot ten coraz to więcej stawał się widocznym w każdorocznym Salonie! A cóż dopiero gdyby pośród tych niesumiennych kopij, pośród tych bezsilnych, tych usiłowań bojaźliwych i milczkiem czynionych, zręczniejszych ludzi, podniósł się nagle mistrz urzeczywistniający formułę z odwagą siły, bez obsłonek, bez ustępstw, taką, jaką ją trzeba było postawić, ścisłą, pewną siebie i całkowitą, aby się stała prawdą tego końca wieku!
W tej pierwszej godzinie namiętności i nadziei Klaudyusz zazwyczaj tak dręczony zwątpieniem, uwierzył w swój geniusz. Nie doznawał już teraz owych męczarni, gdzie to po dniach całych włóczył się po bruku, goniąc straconą odwagę. Podtrzymywała go gorączka, pracował z ślepym uporem artysty, co sobie rozdziera ciało, by zeń wyjąć twór, który go dręczy. Długi odpoczynek na wsi dał mu dziwną świeżość poglądu i uciechę tworzenia; zdało mu się, że odradza się dla swego zawodu, że ma teraz łatwość i równowagę, których nie miał nigdy i była to także pewność postępu, głębokie zadowolenie w obec udałych kawałków po dawnych bezpłodnych wysiłkach. Jak mówił w Bennecourt, pochwycił teraz to światło otwartego powietrza, ten pendzel dziwnej jasności i iście śpiewnej wesołości tonów, który zadziwiał kolegów,, ilekroć przyszli go odwiedzać. Wszyscy unosili się, zachwycali, przekonani, że dość mu będzie ukazać się na wystawie, aby zająć miejsce bardzo wysokie, temi dziełami, tak całkiem osobistego pokroju, gdzie po raz pierwszy przyroda kąpała się w blaskach prawdziwego światła, w grze odblasków i bezustannego łamania barw.
I przez lat trzy Klaudyusz walczył tak, nie słabnąc na chwilę, podniecany jeszcze tylko niepowodzeniem, które mu było jednym więcej bodźcem, nie porzucając nic ze swych idei, idąc prosto przed siebie, z całą surowością wiary.
Naprzód, pierwszego roku, chodził podczas śniegów grudniowych i przez cztery dni codziennie po za wzgórze Montmartre, siadał na rogu jakiegoś pustego placu, zkąd malował jako tło, niskie rudery nędzy, z sterczącemi po nad tem fabrycznemi kominami; a na przodzie postawił w śniegu małą dziewczynkę i ulicznego łobuza chciwie zajadających skradzione jabłka. Upór malowania koniecznie z natury, utrudniał straszliwie pracę, stawiał jej nieprzezwyciężone niemal przeszkody. Jednakże ukończył to płótno na dworze, w pracowni zaś pozwolił sobie tylko drobnych poprawek. „Dzieło“ to, kiedy je ustawiono na staludze w porannem świetle pracowni, zadziwiło go samego swą brutalnością, były to niby drzwi otwarte na ulicę, śnieg oślepiał, dwie postacie odstawały, opłakane jakieś, błotną iście szarością kolorytu. Natychmiast poczuł, że podobny obraz nie zostanie przyjęty, ale nie usiłował bynajmniej go złagodzić i mimo wszystko posłał go do Salonu, poprzysiągłszy poprzednio, że nigdy już nie pośle nic na wystawę; stawiał obecnie zasadę, że należało zawsze przedstawić coś komisyi sędziów, wyłącznie po to, by ją postawić w położeniu takiem, które ściągnęłoby na nią zarzuty; zresztą uznawał użyteczność Salonu, jedynego terenu walki, gdzie artysta podnieść się mógł od jednego razu. Komisya sędziów wszakże odrzuciła jego obraz.
Następnego roku chciał jakiego kontrastu. Wybrał sobie skrawek skweru Batignolów, w maju: grube kasztanowe drzewa, rzucające cień dokoła, w dali biegnące trawniki, sześciopiętrowe domy w głębi; na pierwszym zaś planie, na ławeczkach jaskrawo zielonych, siedziały szeregi bon, nianiek i niższych klas mieszczaństwa tej dzielnicy, przypatrujący się trzem dziewczątkom, zajętym robieniem gałek z piasku. Trzeba było na to heroizmu proszenia o pozwolenie malowania wpośród tego tłumu drwiącego. Nakoniec zdecydował się przychodzić tu o piątej rano do malowania tła; co do figur zaś musiał poprzestać na zdjęciu tylko z nich szkiców, aby następnie wykończać obraz u siebie w pracowni. Tym razem obraz wydał mu się mniej szorstkim, był on złagodzony tem przyćmionem światłem, które padało z okien. Pewien był, że go przyjmą, wszyscy przyjaciele krzyczeli naprzód, że to arcydzieło i rozpuścili wieść, że zrewolucyonizuje ono Salon cały. Jakiemż było zdumienie, oburzenie, kiedy pogłoska oznajmiła nową odmowę komisyi. Niepodobna było przeczyć, że to była z góry postanowiona gra, że chodziło o systematyczne zduszenie oryginalnego artysty. On, skoro przeszło pierwsze uniesienie, zwrócił gniew cały przeciw obrazowi, który uznał kłamliwym, nieuczciwym, obrzydliwym. Była to zasłużona nauczka, o której nie zapomni; czyż powinien był wpaść napowrót w to światło piwniczne pracowni? Czyż mu należało powracać do tej brudnej kuchni mieszczańskiej? Kiedy mu zwrócono obraz, wziął noża i przedarł go.
To też trzeciego roku zaciekał się nad pracą bezustanną. Chciał pełnego światła słonecznego, tego słońca Paryża, które w pewne dnie rozgrzewa do białości bruki, o odblaskach olśniewających frontów kamienic: nigdzie nie jest goręcej, nawet mieszkańcy południowych krajów, tu bawiący, ocierają się wciąż z potu, rzekłbyś, że to ziemia Afrykańska, pod ciężkim żaru deszczem ognistego nieba. Przedmiot, który sobie obrał był to kąt placu Karuzelu, o tej porze kiedy słońce przyświeca najsilniej. Dorożka jakaś wlecze się z woźnicą, drzemiącym na koźle, z koniem zlanym potem, o głowie pochylonej, sama jedna pośród drgającej spiekoty; przechodnie idą jak pijani, jedna tylko młoda kobieta, różowa i rzeźka idzie swobodnie pod cieniem parasolki, krokiem królowej, jakby w tym płomienia żywiole ona żyć musiała. Co wszakże czyniło obraz ten okropnym, to nowe studyum światła, tego jego rozkładu, oparte na niesłychanie sumiennej obserwacyi, niemniej przecież sprzeciwiające się wszystkim nawyknieniom oka, gdzie zaakcentowane były wszystkie błękitne, żółte i czerwone odblaski tam, kędy nikt nie przywykł ich widzieć. Tuillerye w dali gubiły się w chmurze złota; bruki były krwawe, przechodnie byli bez mała ledwie zaznaczonemi w konturach ciemnemi plamami, strawionemi zbyt żywem światłem. Tym razem koledzy choć podziwiali jeszcze, jakoś byli zażenowani, przejęci nawet pewnym nie pokojem: męczeństwo było u ostatecznego kresu takiego malarstwa. On, pod osłoną ich pochwał, poznał doskonale, że z nim zrywać poczynają; a kiedy jury zamknęło znowu przed nim Salon, zawołał, boleścią przejęty, w jakiejś chwili jaśniejszej:
— Nie! to pewna,.. Mnie to zabije!
Zwolna, po trochu jeżeli odwaga uporu, zdało się, wciąż w nim wzrastała, popadał jednak w dawne znów swe zwątpienia. Każdy zwrócony mu obraz wydawał mu się złym, niedokładnym też zwłaszcza, nie urzeczywistniającym podjętego usiłowania. Ta to niemoc przywodziła go daleko jeszcze więcej do rozpaczy niż odmowy komisyi sędziów Salonu. Bez wątpienia i tej nie przebaczył: „dzieła“ jego, nawet embryoniczne, warte były stokroć więcej, niż przyjmowane do Salonu miernoty; ale jakaż to boleść okropna, niemódz nigdy oddać się całkowicie w arcydziele, którego nie był w stanie zrodzić jego geniusz! Były tam zawsze partye wspaniałe, przepiękne, zadowolniony był z tego, z tamtego, to z owego znowu. Ale zkąd tam, dlaczegóż te nagłe jakieś luki? Dlaczego partye niegodne jego pendzla, przeoczone w trakcie pracy, zabijające następnie obraz brakiem, niedającym się zatrzeć? I czuł, że jest niezdolnym do poprawienia tych braków choć je dopatrzył, stawał w danej chwili jakiś mur nieprzebyty, jakaś przeszkoda niedająca się pokonać, po za którą przejść mu było wzbronionem. Choćby zabierał się po dwadzieścia razy do tego kawałka, po dwadzieścia razy tylko psuł wszystko jeszcze więcej, wszystko plątało się i zamieniało w jakąś kałużę. Denerwował się, nie widział nic już, nie był wstanie nic wykonać, dochodził do prawdziwego sparaliżowania woli. Ręce to czy oko przestawały do niego należeć? a dawne te obezwładnienia wciąż wzrastało i to go niepokoiło najwięcej. Napady takie stawały się częstszemi, znowu całe takie okropne powracały tygodnie, w których trawił się, wiecznie przerzucany z niepewności do nadziei: i jedyną podporą podczas tych chwil okropnych, spędzanych na uporczywem obstawaniu w poprawce jakiegoś dzieła, było mu pocieszające go marzenie o przyszłym znów obrazie, tym, który go zadowoli w zupełności nareszcie, gdzie oczy jego i ręce rozwiązane zostaną nakoniec z okropnej niemocy tworzenia.
Stałym jakimś u niego objawem była ta potrzeba tworzenia, wyprzedzająca rękę, nie pracował nigdy nad jednem płótnem, nie powziąwszy pomysłu do następnego. Zawsze parł go pospiech wykończenia co prędzej, uwolnienia się od rozpoczętej pracy, która męczyła go okropnie; ta z pewnością nic jeszcze nie będzie warta, porobił w niej fatalne ustępstwa, oszustwa, był w niezgodzie z artystycznem swem sumieniem; ale to, do czego zabierze się następnie, a! to co zrobi, widział je naprzód już wspaniałem, bohaterskiem i nietykalnem, bez skazy i niedającem się obalić! Wiekuisty miraż, który jest bodźcem odwagi potępieńców sztuki, kłamstwo łaskawe i pobożne, bez którego niepodobieństwem by było pracować tym wszystkim, co umierają z tego, że życia dać nie mogą!
I po za tą walką, bezustannie się odradzającą z sobą samym, materyalne trudności gromadziły się również. Nie dośćże było niemódz wydobyć tego co człowiek ma w piersi? Trzebaż prócz tego jeszcze staczać bój z zewnętrznemi okolicznościami! Jakkolwiek nie chciał się do tego przyznać, malowanie z natury na otwartem powietrzu stawało się niemożliwem, skoro tylko płótno przechodziło pewne rozmiary. Jakim sposobem rozkładać się na ulicy pośród tłumów? jakim sposobem uzyskać od każdej potrzebnej mu osoby wystarczające godziny pozowania? To, oczywiście, uszczuplało już liczbę przedmiotów, ściśle pejzaże, ograniczone zakątki miasta, gdzie prze chodnie byli już tylko sylwetkami, które wymagały paru zaledwie zarysów. Potem pogoda tysiączne mu stawiała przeszkody, wiatr przewracał mu stalugi, deszcz wstrzymywał posiedzenia. Takich dni powracał do domu bezprzytomny prawie, zirytowany, grożąc pięścią niebu, oskarżając przyrodę, że broni się, aby nie zostać pochwyconą i pokonaną. Żalił się gorzko, że nie jest bogatym, bo marzył o tem, by mieć ruchome pracownie, powóz w Paryżu, statek na Sekwanie, w których żyłby jak cygan sztuki. Ale z nikąd nie było pomocy, wszystko spiknęło się przeciw jego pracy.
Krystyna wówczas cierpiała wraz z Klaudyuszeni. Podzielała naprzód jego nadzieje, odważna, rozweselająca pracownię ruchliwością dobrej gospodyni; a teraz siadała częstokroć zniechęcona, zgnębiona, ilekroć widziała go bezsilnym. Przy każdym odrzuconym obrazie okazywała boleść tak żywą, zraniona w swej miłości własnej kobiecej, mająca tę dumę powodzenia, którą mają one wszystkie. Gorycz malarza wpływała i na jej zgoryczenie, poślubiała jego namiętności, identyfikowała się z jego gustami, broniąc jego malarstwa, co stało się główną sprawą ich życia, jedynie odtąd ważną sprawą, od której zależeć miało jej szczęście. Z każdym dniem czuła, jak to malarstwo zabiera go jej coraz więcej a nie doszła jeszcze do tego stadyum, aby podjąć przeciw niemu walkę; ustępowała, pozwalała się porywać, unosić jego pragnieniom i miłościom, aby się więcej z niem czuć zjednoczoną w tymże samym wysiłku. Ale ta abdykacya niosła z sobą dziwny smutek, obawę tego co ją czeka w przyszłości. Czasami mroził ją dreszcz do głębi serca; czuła, że się odsuwał od niej. Czuła, że się starzeje i niezmierna litość wstrząsała jej duszą, nachodziła ją nieraz potrzeba wypłakania się bez żadnej bezpośredniej przyczyny i potrzebie tej czyniła zadość w ponurej pracowni, ilekroć pozostała tam sama.
W tej epoce serce jej otwarło się więcej, rozszerzyło i kochanka przeobraziła się w matkę. To macierzyństwo dla swego wielkiego dziecka, artysty, urosło w niej z nieujętej litości niezmiernej, co ją rozrzewniała, z nielogicznej słabości, w którą on popadał co chwilę, z bezustannych przebaczeń, których mu udzielać musiała. Poczynał bo czynić ją nieszczęśliwą; nie miała od niego teraz nic prócz zwykłych, powszednich pieszczot, które jak jałmużnę rzucamy kobietom, kiedy się chcemy od nich uwolnić, kiedyśmy sercem już od nich odeszli; jakże tu kochać go jeszcze tą dawną miłością palącą, namiętną, kiedy wymykał się z jej ramion, kiedy miał na twarzy wyraz znudzenia w gorących uściskach, jakiemi opasywała go zawsze jeszcze? jak go kochać jeśli się nie kocha tą miłością drugą, tem uczuciem każdej chwili, zachwytem dla niego, poświęceniem bezustannem, ofiarą z siebie? W głębi przyczajona rwała się w niej do życia dawna nienasycona miłość, pozostała tem samem ciałem namiętnem, zmysłowem, o wydatnych wargach i rozwiniętej, upornej szczęce. I była w tem dla niej smutna pociecha kiedy po tajonych zmartwieniach nocy, mogła przez ciąg dnia być już tylko matką do wieczora, kosztować ostatniej słodyczy w własnej dla niego dobroci; w szczęściu, którem starała się go otoczyć pośród tego ich życia popsutego już teraz.
Jeden tylko mały Jakubek cierpiał na tem niewłaściwem umieszczeniu macierzyńskiego uczucia. Zaniedbywała go coraz to więcej, dla niego bowiem nie przemówiło jej ciało a macierzyństwo zbudziło się w niej przez miłość jedynie. Dzieckiem jej stawał się człowiek uwielbiany, pożądany; a tamta druga, biedna istota, pozostawała dla niej tylko świadectwem wielkiej ich niegdyś miłości. W miarę jak wiedziała, że wzrastał i coraz mniej wymaga starań, z dziwnem okrucieństwem i bezwzględnością poczęła go poświęcać dla ojca, dla tego tylko, że takiem było jej mniemanie. U stołu dawała mu tylko gorsze kawałki, pierwsze brał ojciec; najlepsze miejsce przed piecem nie było dla jego maleńkiego krzesełka; ilekroć doznała obawy jakiegoś wypadku, pierwszy krzyk jej, pierwszy gest obrony nigdy nie biegł na pomoc jego słabości. I bez ustanku odsyłała go, usuwała na bok, ganiła i strofowała:
— Jakubie, cicho bądź, męczysz ojca! Jakubie nie kręć się, siedź cicho, widzisz, że ojciec pracuje!
Dziecku Paryż niesłużył. On, co pierwej miał wieś całą do biegania po niej swobodnie, dusił się w ciasnej przestrzeni, gdzie mu kazano siedzieć spokojnie. Dawne piękne rumieńce pobladły, wyrastał teraz wątły, blady, poważny, jak mały człowiek, z oczyma szeroko rozwartemi na wszystko. Skończył właśnie lat pięć, głowa jego rozrosła się nadmiernie, na co zazwyczaj mawiał ojciec jego:
— Zuch, ma łeb dorosłego mężczyzny.
W miarę przecież rozrostu czaszki inteligencya jego zdała się zmniejszać. Bardzo łagodne, bojaźliwe dziecko siedziało całemi godzinami pogrążone w zamyśleniu, nie umiejąc na nic odpowiedzieć, z daleko, zda się, odbiegłym gdzieś umysłem; a jeśli wyszło z tego stanu bezwładności, napadała je szalona jakaś wesołość, skakał, krzyczał jak młode zwierzę rozradowane, w instynktownem uniesieniu. Wtedy „cicho bądź!“ spadały nań gradem, bo matka niemogła zrozumieć tej nagłej hałaśliwości, zaniepokojona tem, że widzi ojca irytującego się u stalug, aż w końcu decydowała się sama posadzić dziecko napowrót w zwykłym kątku. Uspokojony natychmiast, drżąc trwożnie, jak zbudzony niespodzianie ze snu, biedny dzieciak zasypiał na nowo z otwartemi oczyma, tak leniwy, że zabawki, korki, obrazki, tutki od farb, wypadały mu z rąk. Już probowała go uczyć liter, ale bronił się od tego ze łzami i czekano roku jeszcze lub dwóch aby go oddać do szkoły, gdzie nauczyciele będą umieli przyuczyć go do pracy.
Krystynę wreszcie poczęła przerażać grożąca im nędza. W Paryżu z tem dzieckiem, co dorastało, życie było daleko droższe i każdy koniec miesiąca bywał okropnym, mimo wszelkiego rodzaju oszczędności z jej strony. Mieli oni zapewniony wyłącznie dochód tysiąca franków; a jak tu żyć z pięćdziesięciu franków na miesiąc, strąciwszy czterysta na mieszkanie? Naprzód wybawiali się z kłopotu, dzięki kilku sprzedanym obrazom. Klaudyusz bowiem odszukał dawnego amatora Gagnièra, jednego z tych mieszczan znienawidzonych, co to miewają czasami duszę artystyczną pośród nawyknieć maniackich, w których się zamykają przed światem; ów pan Hue, były naczelnik biura, niestety nie był dość bogatym, aby kupować zawsze i tylko ubolewał nad zaślepieniem publiczności, która raz więcej jeszcze pozwalała geniuszowi umierać z głodu. Jego bowiem, od pierwszego rzutu oka zafrapował wdzięk tych obrazów i wybrał sobie najgwałtowniejsze właśnie, które zawiesił u siebie obok obrazów pendzla Delacroix, przepowiadając im z czasem równe powodzenie. Najgorszem było, że stary Malgras wycofał się z interesów, zrobiwszy majątek; majątek zresztą bardzo skromny, jakieś dziesięć tysięcy franków rocznej renty, które zdecydował się przejadać w małym domku w Bois Colombe, jako człowiek rozsądny i ostrożny. To też trzeba było słyszeć jak mówił o słynnym Naudecie, z jaką pogardą o milionach, któremi obracał tamten, milionach, które mu jeszcze kiedyś na nos spadną, jak powiadał. Klaudyuszowi, spotkawszy się raz z nim, udało się sprzedać ostatnie jeszcze tylko płótno, które kupił dla siebie, jeden z owych szkiców z modeli w pracowni Boutina, wspaniale owo studyum brzucha, na które ex-kupiec nie mógł patrzeć obojętnie. Była to zatem bliska nędza, odbyt zamykał się zamiast się otwierać, niepokojąca legenda poczęła urastać i otaczać to malarstwo wiecznie niedopuszczane do Salonu; nie biorąc już tego w rachunek, że aby odstraszyć pieniądz, wystarczyłaby sama tak niekompletna a taka buntownicza sztuka, gdzie oko zdumione nie znajdowało żadnej z konwencyonalnych, dopuszczonych formułek. Pewnego wieczoru nie mogąc znaleźć właściwego tonu w kolorycie, malarz zawołał, że raczej żyć będzie z kapitału swej renty niżeli zniży się do obrazów na handel robionych. Ale Krystyna oparła się gwałtownie temu ostatecznemu środkowi: ujmie jeszcze z wydatków, nakoniec woli wszystko nad to szaleństwo, które ich może następnie rzucić na bruk bez kawałka chleba.
Po odrzuceniu trzeciego obrazu, lato było tak cudowne tego roku, że Klaudyusz czerpał w niem, jak się zdało, nową siłę. Ani chmurki, dnie pogodne, czyste ponad olbrzymią ruchliwością Paryża. Znowu obiegał po całych dniach miasto, chcąc znaleźć jakiś temat odpowiedni do nowego obrazu: coś niezmiernego, mającego stanowczo zawyrokować o jego przyszłości. I do września nie znalazł nic takiego, roznamiętniając się przez jaki tydzień do jednego przedmiotu, potem oświadczając, że nie było to jeszcze. Żył w bezustannej gorączce i rozdrażnieniu, jak na czatach, ciągle w chwili pochwycenia już ręką tego urzeczywistnienia snu swego, który mu wciąż się wymykał i pierzchał. W głębi nieustraszoność jego realistyczna kryła przesądność kobiety, wierzył w wpływy tajemne i skomplikowane; wszystko zależało od wyboru widnokręgu złowróżbnego lub przynoszącego szczęście.
Pewnego popołudnia, jednego z ostatnich pięknych dni tej pory, Klaudyusz zabrał Krystynę, pozostawiwszy malca pod opieką odźwiernej, starej poczciwej kobiety, jak to czynili zawsze, kiedy wychodzili razem. Była to nagła jakaś chęć przejścia się, potrzeba zwiedzenia i przypatrzenia się ponownie z nią razem tym miejscom tak drogim niegdyś, po za którą kryła się niejasna nadzieja, że ona przyniesie mu szczęście. I doszli tak do mostu Ludwika Filipa, postali z kwadrans na quai aux Ormes, milczący, oparci o baryerę, patrząc przed siebie na drugi brzeg Sekwany, na stary pałac Martoy, gdzie się kochali. Potem nie wymówiwszy do siebie i słowa, puścili się dawną drogą, którą odbywali po tylekroć; szli wzdłuż nadbrzeży pod jaworami, widząc jak na każdym kroku zmartwychwstawała przed nimi przeszłość i wszystko roztaczało się tak samo przed nimi, mosty odcinające się swemi arkadami na atłasowej wód powierzchni, miasto w cieniu, ponad którem dominowały złocące się wieże Notre-Dame, rozległa linia prawego brzegu, oblana słońcem, zakończona w dali zanurzoną we mgłach sylwetką pawilonu Flory, i szerokie aleje, pomniki obu brzegów i życie rzeki, łazienki, statki, galary. Jak niegdyś szło za nimi zachodzące słońce, ześlizgując się po dachach odległych domów, załamując się i rzucając snopy promieni po za kopułą Instytutu: olśniewający to był zachód, tak piękny, że piękniejszego nie widzieli chyba, powolne osuwanie się wpośród drobnych obłoczków, co mieniły się w sieć purpurową, której każde oczko rzucało potoki złota. Ale z tej przeszłości, co tu zmartwychwstawała niby wywołana czarem, nic nie przychodziło do nich prócz rzewnego, nieprzepartego smutku, uczucia wiekuistej jakiejś ucieczki, niepodobieństwa powrócenia w to, co już przeszło, odrodzenia się chwil minionych. Te starożytne głazy pozostawały zimnemi, ten bezprzestanny bieg fal, przepływających pod mostami, ta woda, która już popłynęła dalej, zdało im się, że uniosła z sobą część ich samych, urok pierwszych żądz, radość nadziei. Teraz, kiedy należeli do siebie, nie doznawali już, jak niegdyś tego prostego szczęścia, czując ciepły uścisk ramion, kiedy tak szli powoli, niby spowici niezmiernem życiem Paryża.
Na moście Saints-Pères, Klaudyusz zrozpaczony, zatrzymał się. Porzucił ramię Krystyny i zwrócił się ku szczytom śródmieścia. Ona poczuła to oderwanie, które się dokonywało i posmutniała bardzo a widząc, że tak stoi zapatrzony, zapomniawszy o zewnętrznym świecie, chciała go zabrać ztąd.
— Mój drogi, chodźmy do domu, czas już... Jakub czeka na nas, jak wiesz.
Zdało się, że nie posłyszał jej nawet. Postąpił o kilka kroków dalej na moście, musiała iść za nim. I znowu stał nieporuszony przed żelazną balustradą, z oczyma wciąż utkwionemi tam, w wyspę, w tę kolebkę i w to serce Paryża, kędy od wieków napływa falą wszystka krew jego arteryj w ciągłem urastaniu przedmieść, zalewających równinę. Płomienny rumieniec nabiegł mu do twarzy, oczy zapałały i wreszcie szerokim ukazującjej krajobraz gestem:
— Patrzaj! patrzaj! — zawołał.
Naprzód, na pierwszym planie, był tu port Św. Mikołaja, zabrukowane wybrzeże, schodzące z biura nawigacyi ku rzece, zawalone stosami piasku, beczek i wozów, ujęte w rąbek łodzi napełnionych jeszcze, gdzie mrowił się tłum tragarzy, ponad tem unosiły się olbrzymie ramiona żelaznego żurawia: kiedy tymczasem po drugiej stronie wody, zimne kąpiele migotały poruszanemi w wietrze chorągiewkami z szarego płótna, ożywione zapóźnionemi jeszcze o tej porze ostatnimi zwolennikami kąpieli. Potem w pośrodku, Sekwana pusta toczyła się, zielonawa o fali ruchomej skaczącej, migocąca błękitnemi, różowemi i białemi odblaski. Tam zaś dalej most des Arts odcinał plan drugi, wysoko wsparty na swych żelaznych wiązaniach, lekkich jak czarna koronka, ożywiony bezustannym ruchem pieszych przechodniów, istnym pochodem mrówek po cieniuchnej linii jego pomostu. W dole pod nimi biegła w dal Sekwana; widać było stare arkady mostu Pont-Neuf, o kamieniach omszałych, na lewo otwierał się wyłom aż do wyspy Świętego Ludwika, w dal biegnące fal zwierciadła, oślepiające w skróceniu; a drugie ramię zwracało się i ucinało nagle; śluza Mennicy zdała się tamować dalszy widok swą baryerą białej piany. Wzdłuż mostu Pont-Neuf wielkie omnibusy żółte, pasiaste wozy do przewożenia sprzętów, przeciągały z mechaniczną regularnością zabawek dziecinnych. Całe tło ujęte było tam w ramę perspektywy dwóch brzegów: na prawem wybrzeżu, domy nawpół ukryte w bukietach wielkich drzew, zkąd wynurzały się na horyzoncie załom ratusza i czworogranna dzwonnica kościoła Świętego Gerwazego, gubiąca się w pogmatwaniu przedmieść; na lewym brzegu skrzydło jedno Instytutu, płaska fasada Mennicy i jeszcze drzewa w długim szeregu. Środek przecież tego niezmiernego obrazu, wynurzający się z rzeki, górujący, zajmujący sobą niebo, stanowiła Cité, ten przód starego okrętu, wiekuiście złocony zachodzącem słońcem. W dole, topole tarasu zieleniejące urastały w potężną masę. Wyżej słońce odcinało rażąco dwie te fasady, spowijając w cień szare domy na quai del’Horloge, oświecając jaskrawo żółte domy nadbrzeża Orfèvres, szeregi domów nieregularnych, tak wyraźnie, że oko rozpoznawało najmniejsze szczegóły, sklepy, szyldy, aż do firanek u okien. Jeszcze zaś wyżej po za szachownicą ukośną dachów, między zębatym lasem kominów szczyty Prefektury rozciągały płachty łupku, przecięte kolosalnym niebieskim afiszem, którego olbrzymie litery, widoczne dla całego Paryża, były jakby wysypaniem się krost gorączki nowoczesnego życia na samem czole miasta. Wyżej, wyżej jeszcze, po nad bliźnięcemi wieżycami Notre-Dame, kolorytem starego złota, biegły w górę dwie strzały, w tyle szczyt wieży katedry, na lewo strzała Sainte-Chapelle, tak smukłe i cienkie, że zdały się drżeć w powiewie wiatru, wyniosłe, dumne maszty okrętu stuleci, zanurzone w świetle gdzieś na niebie.
Czy pójdziesz, mój drogi? — powtórzyła Krystyna łagodnie.
Klaudyusz wciąż jej nie słyszał, nie słuchał, ten stary Paryż wziął go całkowicie w posiadanie. Piękny wieczór rozszerzał jeszcze widnokrąg. Światło było tu żywe, cienie wyraziste, wesele w precyzyi szczegółów, przezrocze powietrzą drgającego uciechą. I życie rzeki, ruchliwość nadbrzeży, ta ludność, której potoki zalegały ulice, toczyły się po mostach, wychodziły ze wszystkich brzegów olbrzymiej kadzi, wszystko to zlewało się tam i kipiało jedną widzialną falą, jednym dreszczem drgającym w słońcu. Lekki wietrzyk powiewał, drobne różowawe obłoczki przebiegały, wysoko gdzieś bardzo, lazur pobladły i słychać było puls olbrzymi i powolny, tę duszę Paryża, zawisłą nad swą kolebką.
Wtedy Krystyna ujęła ramię Klaudyusza, przelękła na widok tego, tak głębokiego zatonięcia w myślach, przejęta rodzajem religijnej trwogi i pociągnęła, jak gdyby widziała go w wielkiem niebezpieczeństwie.
— Chodźmy do domu, zaszkodzisz sobie.. Ja już chcę powrócić do domu.
Jego, za jej dotknięciem, przeszedł dreszcz, jak zbudzonego ze snu człowieka. Potem odwróciwszy głowę i ostatniem widok cały ogarniając spojrzeniem!
— A! mój Boże! — wyszeptał — ah! mój Boże! jakież to piękne!
Pozwolił się uprowadzić ale przez cały wieczór, przy stole, przed piecem następnie i aż do położenia się pozostał roztargniony i tak zajęty, że nie wymówił czterech zdań i że żona nie mogąc wydobyć zeń odpowiedzi, umilkła w końcu również. Poglądała na niego zatrwożona, czyżby to był początek jakiejś ciężkiej choroby, czy może zaziębił się stojąc tak długo na moście? Oczy jego zamglone, utkwione były w próżnię, twarz paliła się purpurowym rumieńcem wewnętrznego wysiłku, rzekłbyś głucha praca kiełkowania, istoty jakiejś co się w nim rodziła, ta egzaltacya i to mdlenie, które znają dobrze kobiety. Naprzód to wyłaniało się z trudem, zmącone, niejasne, zagmatwane tysiącem węzłów; potem zdało się, wszystko poczęło się rozplątywać zwolna, przestał kręcić się i wywracać wciąż w łóżku i zasnął snem wielkiego zmęczenia.
Nazajutrz, skoro tylko zjadł śniadanie, wybiegł z domu. I przebyła dzień okropnie bolesny, bo jeśli uspokoiła się nieco słysząc jak wstawał gwiżdżąc piosnki Południa, miała inną troskę, którą ukrywała przed nim z obawy, aby go nie przygnębić więcej jeszcze. Tego dnia po raz pierwszy zabrakło im wszystkiego; tydzień cały dzielił ich jeszcze od dnia, w którym odbierali szczupły procent miesięczny; a ona wydała ostatni sous dziś zrana, na wieczór nie pozostawało jej nic, tyle nawet ile potrzeba na zakupno chleba, by go módz położyć na stół. Cóż się z nimi stanie? Jak tu kłamać przed nim dłużej, kiedy powróci głodny? Zdecydowała się zastawić czarną jedwabną suknię, którą niegdyś dostała od pani Vanzade w darze; ale kosztowało ją to niezmiernie wiele, rumieniła się ze wstydu, drżała z obawy na myśl o tym lombardzie, tym publicznym domu ubogich, którego dotąd nie przestąpiła nigdy jeszcze jej noga. Taka przejmowała ją teraz obawa przyszłości, że z dziesięciu franków, które jej za ten zastaw dano zadowolniła się tylko ugotowaniem zupy szczawiowej i potrawki z kartofli. Przy wyjściu z biura lombardu spotkanie jedno dobiło ją do reszty.
Klaudyusz tego dnia właśnie przyszedł bardzo późno, nadzwyczaj ożywiony, wesoły, z oczyma jasnemi, z całem podnieceniem tajemnej jakiejś radości i był okropnie głodny, krzyczał, że nie było jeszcze nakryte do stołu. Potem, kiedy zasiadł do stołu między Krystyną a małym Jakubkiem pochłonął zupę w mgnieniu oka i zjadł talerz kartofli.
— Jakto! to wszystko już? — spytał następnie. Mogłaś była też dać trochę mięsa... Czy ci znowu trzeba było bucików?...
Poczęła bąkać coś, nie śmiała powiedzieć mu prawdy, dotknięta do głębi serca tą niesprawiedliwością. Ale on wciąż dalej żartował sobie z niej, że znikają wciąż drobne, za które potem kupuje się graciki i coraz więcej podniecony w tym egoizmie żywych wrażeń, które chciał widocznie zachować dla siebie, uniósł się nagle na dziecko.
— Będziesz ty raz cicho, przeklęty malcze! Toż to nie do zniesienia już wreszcie!
Dziecko, zapomniawszy o jedzeniu, uderzało łyżką o brzeg talerza, z oczyma śmiejącemi, z zachwyconą minką z tej muzyki.
— Jakubie, cicho bądź! — ofuknęła matka z kolei. — Pozwólże ojcu zjeść spokojnie!
I malec, wylękły, od razu już uciszony, grzeczny bardzo, zapadł w swą nieruchomość i martwotę, oczyma zamglonemi przez łzy, patrząc na kartofle, których wciąż nie jadł jeszcze.
Klaudyusz udawał, że się opycha serem, kiedy tymczasem Krystyna, zrozpaczona, mówiła, że pójdzie po kawałek zimnego mięsa do wędliniarza, ale on odmawiał, zatrzymując ją słowami, które martwiły ją jeszcze więcej. Potem, kiedy sprzątnięto ze stołu i kiedy wszystko troje zasiedli przy lampie na wieczór, ona zajęta szyciem, mały w milczeniu przed książką z obrazkami, on długo bębnił palcami po stole, myślą zwrócony tam, zkąd powracał. Nagle podniósł się i powrócił zasiąść znów z arkuszem papieru i ołówkiem i począł rzucać szybkiemi rysy w świetle lampy szkic jakiś na papier. A szkic ten, robiony z pamięci, z wzrastającej w nim potrzeby wylania się na zewnątrz tego chaosu pomysłów, co mu rozsadzał czaszkę, niebawem już nie wystarczał do przyniesienia mu ulgi. Przeciwnie to go podniecało jeszcze, aż wreszcie cały ten chaos, którego pełną miał głowę wylał się w słów potoku. Byłby mówił do ścian, zwracał się do Krystyny dlatego poprostu, że tam była!
— Patrz! oto to, cośmy widzieli wczoraj... Oh! jakież to wspaniałe! Spędziłem tam dziś trzy godziny i teraz mam już, czegom szukał, oh! będzie to coś zdumiewającego, rzecz, która wszystko zburzy, wstrząśnie wszystkiem... Patrzaj! siadam pod mostem, za pierwszy plan mam port Świętego Mikołaja z jego żórawiem, statkami, które wyładowują, z całym rojem tragarzy. Co? rozumiesz, to ten Paryż co pracuje, tak! te zuchy silne z obnażonemi piersiami i ramionami... Potem z drugiej znów strony mam kąpiele zimne, ten Paryż, który się bawi i łódka jaka, prawdopodobnie dla zajęcia środka kompozycyi; ale to nie wiem jeszcze dobrze, muszę coś poszukać, obmyślić... Naturalnie środkiem Sekwana szeroka, niezmierna...
W miarę jak mówił, wskazywał kontury silnie zaznaczone, pomazane dziesięciokrotnemi kreskami, w pośpiechu, które przedzierały na wylot papier, tyle w nie wkładał energii... Ona, aby mu zrobić przyjemność, pochylała się nad szkicem, udawała, że słucha jego wyjaśnień, z miną wielce zainteresowaną. Ale zarys gmatwał się takim stekiem linij, taki był pełen pomieszanych szczegółów, że nierozróżniała w nim nic.
— Uważasz, nieprawda?
— Tak, tak, to bardzo piękne!
— Nakoniec mam tło, dwa wyłomy rzeki z nadbrzeżami, Cité tryumfalną w pośrodku, rysującą się na niebie... Ah! to tło, co to za przepych! Widzi się to codziennie, przechodzi się Bóg wie wiele razy i nie zatrzyma nawet — ale to cię przenika, zachwyt gromadzi się i pewnego pięknego popołudnia ukazuje ci się ono w całym blasku. Nic w świecie nie może być większego, to sam Paryż, Paryż wcielony, w chwale tego słonecznego blasku... Powiedz, jakiż ja byłem głupi, żem o tem nie pomyślał. Ileż razy patrzyłem na to, nic nie widząc! Trzebaż mi było wpaść na to po tej długiej przechadzce wzdłuż wybrzeży... I przypominasz sobie, jest tam cień głęboki z tej strony i słońce wprost padające na stronę przeciwną, wieże tu są, ta smukła jak strzała wieżyca Sainte-Chapelle cieniutka jak iglica biegnie w niebo leciuchna... Nie, ona jest prostsza, czekaj, żebym ci ją pokazał.
Rozpoczął na nowo, nie nużył się tem, uzupełniał bezustannie tłumaczenie rysunku, dodawał różne charakterystyczne szczegóły, które zachowało jego malarskie oko: tu w tem miejscu czerwony szyld dalekiego sklepu, który zdala wydobywał się na jaw jaskrawym tonem; bliżej znów jakiś kącik zielonawy Sekwany, na którym zdały się pływać tłuste oka oliwy; tu delikatna zieleń drzewa a tam znów cała gama tonów, fasad domów szarego koloru i właściwość rozświeconego nieba. Ona uprzejmie potakiwała wszystkiemu, starała się zachwycać, unosić.
Ale Jakubek znowu zapomniał się. Posiedziawszy dość długo w milczeniu przed książką, zapatrzony w obrazek, przedstawiający czarnego kota, począł sobie nucić z cicha te słowa własnej kompozycyi:
— O! śliczny kotku! o! brzydki kotku! o! śliczny i brzydki kotku! — i to do nieskończoności, tym samym płaczliwym głosikiem.
Klaudyusz, którego raziło to brzęczenie nad uchem, z początku nie wiedział co go tak denerwuje i przeszkadza mu mówić. Potem ten frazes, ustawicznie powtarzany przez dziecko wpadł mu wreszcie w ucho.
— Czy skończyłeś wreszcie mordować nas twoim kotem! — krzyknął rozzłoszczony.
— Jakubie, cicho bądź, kiedy ojciec mówi! — powtórzyła Krystyna.
— Nie, słowo daję! ten chłopak staje się idiotą... Popatrz no na jego głowę, czy on nie ma miny idioty. To doprowadzające do rozpaczy... Odpowiadaj — co ty chcesz przez to powiedzieć kiedy gadasz o twoim kocie, który jest śliczny i brzydki?
Malec, zbladły, chwiejąc głową za wielką, odpowiedział z wyrazem osłupienia na twarzy:
— Nie wiem.
A kiedy ojciec i matka zamienili z sobą spojrzenie, zniechęceni, oparł policzek na otwartej książce i nie ruszył się już, nie mówił nic, z szeroko rozwartemi oczętami.
Wieczór przychodził, Krystyna chciała go położyć, ale Klaudyusz rozpoczął znów swe objaśnienia. Teraz oznajmiał, że od jutra zaraz idzie robić szkic z natury, po to, aby zamarkować wszystkie pomysły. I doszedł wreszcie do powiedzenia, że musi kupić sobie małe stalugi połowę, sprawunek, o którym marzył od kilku miesięcy. Teraz już musi koniecznie; począł mówić o pieniądzach. Ona zmięszała się, wreszcie wyznała mu wszystko, to, że ostatni sous wyszedł już dziś rano, że na wieczorny obiad musiała zastawić suknię jedwabną. On wówczas doznał wyrzutu sumienia, uścisnął ją serdecznie, przepraszając, że się żalił na obiad. Musiała jeszcze usprawiedliwiać go sama, wszakże sam mawiał, że zabiłby ojca i matkę kiedy mu idzie o to przeklęte malarstwo. Zresztą z lombardu śmiał się, żartował sobie z biedy, nie wierzył w nędzę.
— Mówię ci, że mam już, czegom szukał! — zawołał. — Ten obraz, widzisz, to powodzenie.
Ona umilkła, myślała o rannem spotkaniu, które chciała ukryć przed nim; mimowolnie wszakże poczęła o niem mówić, samo to wyrwało jej się z ust bez widocznej nawet przyczyny, bez wszelkiego przejścia, w rodzaju odrętwienia, które ją przejęło.
— Pani Vanzade umarła — rzekła.
On zdziwił się.
— A! doprawdy! Zkądże dowiedziałaś się o tem?
— Spotkałam dawnego kamerdynera... O! dziś to pan, rzeźki jeszcze mimo lat siedemdziesięciu. Nie poznałam go, on pierwszy mnie zaczepił... Tak, umarła przed sześciu tygodniami. Miliony jej dostały się klasztorom, prócz małej renty, którą opatrzyła oboje służących, starczącej im na stopę życia średnich mieszczan.
Patrzał na nią i szepnął w końcu zasmucony:
— Moja biedna Krystyno, żal ci teraz, nieprawdaż? Byłaby cię wyposażyła i wydała za mąż, mówiłem ci to sam niegdyś. Może byłabyś odziedziczyła wszystko po niej i nie musiałabyś mrzeć głodem i cierpieć nędzę z takim waryatem jak ja.
Ale wtedy ona zbudziła się ze swego odrętwienia. Gwałtownie przysunęła swoje krzesło, pochwyciła jego rękę i oparła się o niego protestując przeciw temu co mówił, całą swą istotą.
— Co też ty mówisz? O! nie, oh! nie... To byłby wstyd dla mnie gdybym myślała o jej pieniądzach. Przyznałabym ci się, ty wiesz, że ja nie kłamię nigdy, ale ja sama niewiem co mi było, przejęła mnie jakoś ta wiadomość, zrobiło mi się dziwnie smutno, ah! widzisz, tak jakoś smutno, jakby mi się zdawało, że wszystko już dla mnie skończone... To niezawodnie wyrzut sumienia, żal, tak, żal, żem ją opuściła tak grubiańsko, tę biedną, schorowaną, niedołężną staruszkę, tę kobietę, co mnie nazywała swoją córką. Źle postąpiłam i ten postępek z pewnością nie przyniesie mi szczęścia. Nie, nie mów mi, że tak nie jest, ja to czuję dobrze, czuję, że odtąd dla mnie wszystko skończone.
I rozpłakała się, dławił ją żal dziwny, którego natury nie mogła pojąć jasno, po za tem jedynem wrażeniem, że istnienie było zepsutem zupełnie, że w życiu nie mogła nic się już spodziewać więcej nad nieszczęścia.
— Dajże pokój, otrzyj oczy — mówił rozrzewniony, serdeczny znów dla niej. — Ty, coś nie była nigdy nerwową, czyż podobna, abyś sobie tworzyła chimery i udręczała się sama... Cóż u licha, przecież wypłyniemy z naszych kłopotów! A naprzód wiedzże, że to dzięki tobie znalazłem ten mój obraz.. Cóż? widzisz, że nie jesteś przeklętą, skoro przynosisz szczęście!
Śmiał się, ona wstrząsnęła głową, widząc, że chce koniecznie wy wołać na jej usta uśmiech. Ten obraz — wszakże już cierpiała z jego powodu, bo tam na moście, zapomniał o niej, jak gdyby przestała istnieć już dla niego i od dnia wczorajszego czuła, że się coraz to więcej od niej oddala, w świat jakiś, do którego ona wzbić się nie mogła. Ale pozwoliła mu się pocieszyć i zamienili z sobą jeden z dawnych pocałunków zanim powstali od stołu, idąc na spoczynek.
Mały Jakubek nie słyszał nic. Zdrętwiały nieruchomością usnął był właśnie z twarzyczką opartą na książce z obrazkami i głowa jego zbyt duża, głowa dziecka niezdolnego, tak ciężka czasami, że aż uginała mu szyję, raziła swą bladością pod światłem lampy. Kiedy go matka kładła, nie otworzył nawet oczów.
W tym to dopiero czasie Klaudyuszowi przyszło na myśl ożenić się z Krystyną. Ulegając radom Sandoza, którego dziwiła taka bezpotrzebna nieformalność, był on posłusznym przedewszystkiem pewnemu uczuciu litości, jakiejś potrzebie okazania się dobrym dla niej i okupienia swoich względem niej win. Od niejakiego czasu widział ją tak smutną zawsze, tak niespokojną o przyszłość, że nie wiedział jakąby rozweselić ją radością. On sam stawał się cierpkim, popadał w dawne swe wybuchy gniewu, tak bywał brutalnym czasami, że traktował ją jak służącę, której wypowiada się służbę. Bezwątpienia, będąc jego żoną, mniej cierpieć będzie z powodu tej jego szorstkości, będzie się czuła swobodniejszą, pewniejszą siebie. Zresztą ona nigdy nigdy nie wspomniała o małżeństwie, jakby oderwana całkiem od świata i jego wymogów; ale czuł, że przykro jej było, iż nie może bywać u Sandozów nie była to już ta swoboda i osamotnienie, co na wsi był to Paryż przecież z tysiącem sąsiedzkich złośliwości, koniecznych stosunków, tego wszystkiego, co dotyka i rani kobietę mieszkającą u mężczyzny. On, w głębi duszy nie miał nic przeciw małżeństwu prócz dawnych przesądów artysty, nieznoszącego w życiu żadnego wędzidła. Ponieważ i tak niemiał opuścić jej nigdy, dlaczegóż nie zrobić jej tej przyjemności? I rzeczywiście, skoro jej o tem powiedział, wydała głośny okrzyk, rzuciła mu się na szyję, zdumiona sama tem nawet, że ją to wzruszyło tak bardzo. Przez tydzień była tem głęboko uszczęśliwioną. Następnie radość ta jej zmniejszyła się znacznie, uspokoiła się na długo jeszcze przed samąż ceremonią.
Klaudyusz zresztą nie przyśpieszał żadnej z wymaganych formalności i oczekiwano długo bardzo na potrzebne papiery. Wciąż gromadził studya do swego obrazu; ona, jak się zdało, tak jak i on, me wyczekiwała tej chwili niecierpliwie. Bo i po co? To nie przyniesie niezawodnie żadnej zmiany w ich istnieniu. Postanowili wziąć ślub tylko przed merem, nie przez jakąś chęć popisania się z pogardą dla religii, ale poprostu, aby to załatwić szybko i bez kłopotu. To wystarczy. Kwestya świadków wprawiła ich w kłopot na chwilę. Ponieważ ona nie znała absolutnie nikogo, dał jej dwu swoich przyjaciół: Sandoza i Mahoudeau; naprzód w miejsce tego ostatniego myślał o Dubuchu; tylko nie widywał go już teraz i lękał się, że go tem skompromituje. Dla siebie wybrał Jory’ego i Gagnièra. Rzecz pozostałaby takim sposobem między kolegami, nikt nie będzie mówił o niej.
Tymczasem mijały tygodnie, był już grudzień i zimno było okropnie. W wilię dnia ślubu, jakkolwiek pozostawało im tylko trzydzieści pięć franków wszystkiego zaledwie, powiedzieli sobie, że nie podobna przecież rozstać się ze świadkami prostem uściśnieniem ręki, ona zaś chciała uniknąć wielkiego ambarasu w domu i dlatego postanowiła ofiarować im śniadanie w małej restauracyjce na bulwarze Clichy. Potem każdy powróci do siebie.
Rano, kiedy Krystyna przyszywała białą koronkę u szyi do popielatej wełnianej sukienki, gdyż miała tyle jeszcze kokieteryi, że sobie uszyła na ten obrządek, Klaudyusz, już zupełnie ubrany, przestępując z nogi na nogę, znudzony oczekiwaniem, powziął myśl pójścia po rzeźbiarza, pod pretekstem, że ten zuch gotów jest zapomnieć do szczętu o umówionej schadzce. Od jesieni już Mahoudeau zamieszkiwał na Montmartre, w małej pracowni przy ulicy Tilleuls, na skutek całego szeregu dramatów, które zamąciły jego życie: naprzód z powodu niewypłacalności i wyrzucenie z dawnego sklepu owocarki, który zajmował przy ulicy Cherche Midi; potem stanowcze zerwanie z Chainem, którego rozpacz, że nie może żyd ze swego pendzla, zamieszała w awanturę handlowej natury; brał on teraz udział w jarmarkach w okolicy Paryża, utrzymując grę w ruletkę na rachunek jakiejś wdowy; a nakoniec nagła ucieczka Matyldy, sprzedanie składu materyałów aptecznych, połączone ze zniknięciem właścicielki, wykradzionej prawdopodobnie i ukrytej w głębi tajemniczego gdzieś mieszkania przez jakiegoś jegomościa, rozpustnika. Teraz zatem, żył sam, w zdwojonej nędzy, jedząc wówczas tylko kiedy znalazł robotę przy ornameatacyach fasad lub poprawianiu jakiej figury szczęśliwszego kolegi.
— Rozumiesz, muszę pójść po niego, to pewniejsze — powtórzył Klaudyusz Krystynie. — Mamy jeszcze dwie godziny czasu przed sobą... A jeśliby tamci przyszli, zatrzymaj ich. Zejdziemy się wszyscy w merostwie.
Wyszedłszy na ulicę Klaudyusz przyspieszył kroku w dojmującem zimnie, od którego obmarzały mu wąsy. Aby dojść do pracowni Mahoudeau musiał przejść przez cały szereg małych ogródków, pobielałych od szronu, smutnych w tem ogołoceniu smutkiem iście stężałym, cmentarnym. Z daleka poznał drzwi po olbrzymim gipsie „Robotnicy od winobrania“, niegdy przyjętej do Salonu, której nie można było pomieścić w parterowym ciasnym pokoju, rozpadała się teraz zwolna, podobna do stosu gruzów, wyrzuconych ze śmietnika, stoczona, okropna, z twarzą, zoraną wielkiemi czarnemi łzami deszczu. Klucz był we drzwiach, wszedł więc.
— A! przyszedłeś po mnie? — zawołał Mahoudeau zdziwiony. — Już tylko włożyć miałem kapelusz... Ale, czekaj, właśnie zadawałem sobie pytanie, czy nie trzebaby podpalić trochę. Obawiam się o moją kobiecinę.
Woda w jednym z szaflików była zamarzła, mróz był w pracowni tak silny jak na dworze; od tygodnia, bowiem, nie mając grosza, oszczędzał resztkę węgla, nie rozpalając pieca jak na godzinę lub dwie od rana. Pracownia ta była rodzajem jakiegoś tragicznego lochu, w obec którego dawny sklep budził wspomnienia przyjemnego dobrobytu, tak nagie te mury, ten sufit porozpadany, przejmowały dreszczem każdego. Po kątach inne statuy, mniej zabierające miejsca, gipsy wykonywane z całą namiętnością, wystawiane, potem zwrócone napowrót z powodu braku nabywców rozsypywały się, odwrócone do ściany, ustawione w ponury rząd kaleków, jedne już poobtłukane, wystawiając odpadłe członki, zawalane całe kurzem, pochlapane gliną i te nieszczęsne nagości, wlokły tak przez lata całe swe konanie, pod okiem artysty, który im oddał część krwi swojej, przechowywał z początku z namiętną zazdrością, mimo braku miejsca, potem patrzeć musiał jak się rozsypywały i koszlawiły dziwacznie, aż do chwili, gdzie sam brał młot do ręki i dokonywał dzieła ich zniszczenia, rozbijał w gips napowrót, aby uprzątnąć swą pracownię.
— Co? mówisz, że mamy jeszcze dwie godziny podjął Mahoudeau. — No więc zapalę jeszcze, dla ostrożności.
I rozpalając w piecu począł się uskarżać gniewnym głosem.
— A! cóżto za psie rzemiosło, ta rzeźba! Ostatni mularz szczęśliwszym był jeszcze. Statua, którą administracya zakupowała za trzy tysiące franków, rzeźbiarza samego kosztuje dwa tysiące blisko, modele, gips, marmur czy bronz, wszelkiego rodzaju koszta. I to jeszcze po to, aby zostać zapakowaną do oficyalnego jakiegoś lochu, pod pretekstem, że brak miejsca: nisze budynków państwowych stoją próżne, cokoły w ogrodach publicznych oczekują na posągi; co tam! miejsca brak zawsze. Ani sposób myśleć o pracach u prywatnych ludzi, czasami zaledwie biust jakiś, jakaś statua sklecona na prędce z dużym rabatem dla jakiejś subskrypcyi. Najszlachetniejsza ze sztuk, najbardziej męzka, tak! ale sztuka, która najpewniej doprowadza do głodowej śmierci!
— Twoja robota postępuje? — spytał Klaudyusz.
— Gdyby nie to przeklęte zimno, byłaby już skończona — odpowiedział. — Czekaj, zobaczysz ją.
Podniósł się, posłuchawszy tylko poprzednio czy już poczyna piec dudnić. W pośrodku pracowni, na wzniesieniu zrobionem z paki, wzmocnionej poprzecznemi deskami, wznosiła się statua, poowijana w stare płótna; płótna te zmarzłe silnie, stwardłe, łamiąco się na fałdach zarysowywały kontury pod tą Małością całunu. Było to nakoniec dawne jego marzenie, nieurzeczywistnione dotąd dla braku pieniędzy: postać stojąca, owa „Kąpiąca się“, której z dziesięć chyba modeli walało się a niego, od lat kilku. W chwili buntowniczego zniecierpliwienia, sfabrykował sobie sam armaturę z trzonków miotły, zrzekając się potrzebnych żelaz, w nadziei, że i drzewo będzie dość mocne. Od czasu do czasu probował odjąć płótno, żeby ją zobaczyć, ale płótno nie odchodziło jeszcze.
— Do licha! — mruknął — trochę ciepła jej się przyda... To przywarło do niej, istny pancerz...
Płótno trzeszczało pod jego palcami, pękało w kawałki lodu. Trzeba było czekać, aby odtajało nieco od ciepła i z tysiącem ostrożności począł ją odwijać z tego spowicia, naprzód głowę, potem piersi, potem biodra, szczęśliwy, że ją znów widzi nieuszkodzoną, uśmiechając się jak kochanek do tej uwielbianej nagości niewieściej.
— Hę? cóż o niej mówisz?
Klaudyusz, który widział ją był tylko w szkicu, wstrząsnął głową, aby nie odpowiedzieć zaraz. To pewna, ten poczciwy Mahoudeau zdradzał sztandar, dochodził do wdzięku mimi o woli, temi pięknemi rzeczami, co wychodziły z pod jego kamieniarskich palców. Począwszy od „Robotnicy“ kolosalnej, wciąż zmniejszał swe dzieła, nie spostrzegając, nie domyślając się tego nawet; zawsze jak dawniej rzucając dzikie hasła nieokiełznanego temperamentu, ale ulegając zwolna coraz bardziej tej łagodności, która patrzała z jego oczu. Piersi olbrzymie stawały się dziecięcemi, uda wydłużały się w eleganckie wrzeciona, była to nakoniec prawdziwa natura przebijająca po przez skorupę wydętej ambicyi. Przesadzona jeszcze, obecna statua „Kąpiącej się“ była już jednak pełną wdzięku z tym dreszczem ramion, z przyciśnionemi rękoma, podnoszącemi nieco w górę ruchem tym piersi, te piersi miłosne, przejęte żądzą kobiety; skromną taką z konieczności, zrobił ją tym sposobem ciałem zmysłowem, które jego samego niepokoiło.
— A więc to ci się niepodoba? — powtórzył z miną urażoną.
— O! owszem... owszem... Zdaje mi się, że masz słuszność, łagodząc nieco twój sposób wykonania, skoro tak czujesz, tak pojmujesz rzeczy.
I wiesz, że to będzie mieć wielkie powodzenie. Tak, to pewna, to będzie się podobać bardzo.
Mahoudeau, którego podobne pochwały byłyby zmięszały dawniej, teraz zdawał się być zachwyconym. Wytłumaczył, że chciałby podbić publiczność, wziąć ją przebojem, nie porzucając przecież nic ze swych przekonań.
— A! do licha! sprawia mi to ulgę, że ci się podobała, bo byłbym ją zniweczył, gdybyś ty mi powiedział, że ją zniszczyć trzeba, słowo honoru!.. Jeszcze tylko dwa tygodnie pracy a sprzedam moją skórę temu, co ją kupić zechce aby opłacić odlew... Powiedz, to będzie pyszny Salon. Może medal
Śmiał się, kręcił po pracowni i przerywając sobie nagle:
— Skoro nam nie pilno, siadajże... Czekam, żeby mi płótna rozmarzły całkowicie.
Piec poczynał już czerwienieć, robiło się bardzo gorąco. I posąg ustawiony bardzo blisko zdał się ożywiać, pod tym powiewem ciepła, co go ogarniał, przemykając się wzdłuż całego grzbietu, od łydek aż po kark. Oni obadwaj zaś, siedząc teraz, przypatrywali się „Kąpiącej“ jej twarzy, prowadząc z nią rozmowę, rozbierając szczegóły, zatrzymując się na każdym członku jej ciała. Rzeźbiarz zwłaszcza podniecony był, rozradowany, pieścił ją zdala okiem, giestem. Hę? co? ten brzuch, a to ładne wygięcie w pasie, które sprawiało wydatność lewego biodra.
W tej chwili Klaudyuszowi, który wciąż miał oczy zwrócone na brzuch, zdało się, że ma halucynacyę. „Kąpiąca“ poruszyła się, brzuch jej zadrżał zlekka, lewe biodro wysunęło się naprzód jeszcze więcej, jak gdyby prawa noga miała stąpić.
— A ta linia pochyłości ku lędźwiom — ciągnął dalej Mahoudeau, nic nie widząc. A, nad tem pracowałem najwięcej! Patrz, mój stary, skóra, to atlas!
Po trochu statua ożywiała się cała, lędźwie osuwały się, pierś wzdymała w wielkiem westchnieniu między rozluźnionemi ramiony. I nagle głowa jej pochyliła się naprzód, uda ugięły i spadała jak żywa kobieta, rzucająca się w nurty z przerażeniem, w jakimś porywie boleści.
Klaudyusz zrozumiał wreszcie, kiedy Mahoudeau wydał krzyk okropny:
— Święty Boże! łamie się, spada na ziemię!
Glina roztajała przełamała zbyt słabe drzewo armatury. Dał się słyszeć trzask, słychać było jak się łamią jej kości. On zaś tym samym gestem pieszczoty, którym pieścił ją zdala rozgorączkowany, wyciągnął do niej ramiona, narażając się na to, że zostanie przez nią zdruzgotany.
Przez mgnienie oka chwiała się, potem padła od razu ucięta u kostek, pozostawiając stopy przywarłe do deski.
Klauayusz rzucił się, by go powstrzymać.
— Głupcze! toć cię zabije!
Ale drżąc z obawy, by nie popsuła się do reszty padając na podłogę, Mahoudeau stał z rozwartemi ramiony. Ona, zdało się pada mu w objęcia, pochwycił ją w swój uścisk, objął ramionami tę wielką nagość dziewiczą, która ożywiała się niby pod tchnieniem pierwszego przebudzenia zmysłów. Miłosna pierś spłaszczyła się na jego ramieniu, uda uderzyły się o jego uda, kiedy tymczasem głowa odpadła stoczyła się na ziemię. Upadek był tak ciężki, że porwał go z sobą, w tył popchnął i rzucił aż o ścianę, on zaś, niewypuszczając z rąk tego kadłuba kobiety, leżał ogłuszony, tuż obok niej.
— A! głupiec! — powtarzał Klaudyusz, wściekły, pewien, że już nie żyje.
Z wysiłkiem ukląkł Mahoudeau i wybuchnął głośnem, ciężkiem łkaniem. Upadając rozranił sobie tylko twarz. Krew ciekła z jednego policzka, mięszając się ze łzami.
— A! ta nędza sobacza! Czy to nie bierze człowieka rozpacz, iż nie mógł nawet kupić dwóch sztab żelaznych!... A teraz ona... teraz...
Płacz jego wzrastał, była to boleść konania, rozpacz kochanka, wyjąca w obec okaleczałego trupa przedmiotu swych uczuć. Drżącemi rękoma dotykał jej członków rozproszonych dokoła, głowy, torsu, rąk, które się poodrywały; ale przedewszystkiem piersi zgniecione, to łono spłaszczone przejmowało go żalem; wciąż doń powracał, badając ranę, szukając szczeliny, przez którą wybiegło życie i krwawe łzy jego spadały, plamiąc czerwonemi ślady jej rany.
— Pomóżże mi — wybąkał. — Nie można jej tak pozostawić.
Wzruszenie jego udzieliło się i Klaudyuszowi, którego oczy zaszły łzami w uczuciu artystycznego braterstwa. Podążył; ale rzeźbiarz, choć go przywołał na pomoc, chciał sam przecież pozbierać te szczątki, jak gdyby lękał się dla nich brutalnego dotknięcia wszystkiego innego. Powolnie wlókł się na kolanach, brał jeden za drugim kawałki, składał je, zbliżał do siebie na desce. Niebawem postać była znów całą, podobna do owych samobójczyń z miłości, co się rzuciły z wyżyn jakiegoś gmachu i które składają znów, zszywają, tragiczne i śmieszne zarazem, by je ponieść do Morgi. On, usiadłszy na ziemi przed nią, nie spuszczał z niej oczu, zapominał o wszystkiem w tej kontemplacyi bolesnej. Zwolna przecież ustawały jego łkania, uspakajał się i nakoniec rzekł z ciężkiem westchnieniem:
— Zrobię ją leżącą, co chcesz!... A! moja biedna, tyłem miał trudności w postawieniu ciebie i taką mi się wydawałaś wielką, taką piękną! Nagle przecież Klaudyusz się zaniepokoił.
A jego małżeństwo? Trzebaby, aby Mahoudeau przebrał się jeszcze. Ponieważ nie miał drugiego surduta, trzeba było poprzestać na krótkiej marynarce. Potem, skoro okryli posąg płótnem jak umarłą, na którą zarzucają całun, obadwaj wyszli, biegnąc już teraz. Piec syczał, wilgoć odmarzania napełniała wodą pracownię, w której stare zakurzone gipsy ociekały błotem.
Na ulicy Douai był już tylko mały Jakubek pozostawiony pod strażą odźwiernej. Krystyna, znudzona długiem wyczekiwaniem wyszła już była z trzema pozostałymi świadkami, przypuszczając jakieś nieporozumienie, — a może Klaudyusz mówił jej, że pójdzie tam wprost już z rzeźbiarzem. Poszli zatem, puścili się za nimi coprędzej, mimo to dognali kobietę i jej towarzyszy dopiero na ulicy Drouet, przed merostwem. Weszli wszyscy razem, przyjął ich bardzo kwaśno urzędnik będący na służbie, z powodu opóźnienia. Zresztą ślub cały załatwiono w przeciągu kilku minut, w sali pustej najkompletniej. Mer coś zamruczał, oboje małżonkowie odpowiedzieli sakramentalne: „tak“, głosem stanowczym, szybko, kiedy tymczasem świadkowie zdumiewali się złym smakiem sali. Wyszedłszy, Klaudyusz podał ramię Krystynie i to było wszystko.
Przyjemnie było iść pośród tego jasnego mrozu. Cała gromadka najspokojniej udała się pieszo, zwróciła się ulicą des Martyrs, aby dojść do restauracyi na bulwarze Clichy. Zamówiony był gabinet, śniadanie odbyło się bardzo serdecznie i nikt nie wspomniał słowem o prostej formalności, którą załatwiono przed chwilą, mówiono o czem innem przez cały czas, jak na jednem ze zwykłych ich posiedzeń koleżeńskich.
Tak to Krystyna, bardzo wzruszona w gruncie pod udanym pozorem obojętności, słyszała, jak przez trzy godziny mąż jej i świadkowie gorączkowali się z powodu owego wypadku rzeźbiarza. Odkąd i inni wiedzieli już o całej sprawie bezustannie przeżuwali najdrobniejsze jej szczegóły. Sandoz uważał, że to zdumiewające. Jory i Gagnière rozprawiali o mocy armatur, pierwszy czuły był na stratę pieniężną, drugi ukazywał za pomocą krzesła, że można było powstrzymać statuę. Mahoudeau, wzruszony jeszcze, przejęty, zdrętwiały, skarżył się na stłuczenie, którego nie czuł był poprzednio: wszystkie członki miał teraz zbolałe, muskuły zgniecione, skórę poranioną, jak gdyby wyszedł z rąk jakiejś kochanki z kamienia.
Krystyna omyła mu zadraśnięcie na policzku i zdało jej się, że ten posąg okaleczonej kobiety zasiadał z nimi u stołu, że ona była jedyną ważną osobą dnia dzisiejszego, ona jedna roznamiętniała Klaudyusza, którego opowiadanie, powtarzane po dwadzieścia razy rozwodziło się wciąż nad temi piersiami i temi biodrami z gliny, spadającemi mu u nóg.
Przy deserze wszakże nastąpiła mała dywersya; Gagnière spytał niespodzianie Jorego:
— A propos, widziałem cię onegdaj z Matyldą... Tak, tak, na ulicy Dauphine.
Jory, który zaczerwienił się ogromnie, usiłował kłamać; ale nos mu się ruszał, usta się ściągały, zaczął się śmiać bezmyślnym, głupim śmiechem.
— Oh! spotkanie. Słowo honoru! spotkanie, nic więcej; nie wiem gdzie mieszka, bo byłbym wam powiedział.
— Jakto! to ty ją ukrywasz? — zawołał Mahoudeau. — Dajże pokój, możesz ją sobie zachować, nikt od ciebie nie będzie żądał jej zwrotu.
Prawdą było, że Jory, zrywając z wszystkiemi nawyknieniami przezorności i skąpstwa, więził teraz Matyldę w jednym pokoiku. Trzymała go swoją rozwiązłością i zwolna decydował się na prowadzenie wspólnego gospodarstwa z tą kwoką, on, który brał niegdyś z ulicy kobiety, aby tylko nie potrzebować płacić.
— Ba! człowiek szuka przyjemności w tem, w czem ją znajduje — ozwał się Sandoz, pełen filozoficznego wyrozumienia.
— To prawda — odpowiedział z prostotą, zapalając cygaro.
Zasiedziano się, noc zapadała, kiedy odprowadzano rzeźbiarza, który zamierzał położyć się do łóżka zaraz. I powróciwszy do domu Klaudyusz i Krystyna, zabrawszy Jakubka od odźwiernej, zastali pracownię wyziębioną zupełnie, pogrążoną w takiej już ciemności, że długo macać musieli zanim wynaleźli lampę. Trzeba było również rozpalić w piecu, siódma biła, kiedy odetchnęli wreszcie swobodnie. Ale nie byli głodni, zjedli tylko resztę rosołu raczej dlatego, aby zachęcić dziecko do zjedzenia zupy; a kiedy go położyli, usiedli oboje przy lampie, tak jak codzień.
Krystyna wszakże nie położyła przed sobą roboty, zbyt wzruszona, aby mogła pracować. Siedziała z bezczynnie opartemi na stole rękoma, patrzała na Klaudyusza, który natychmiast zagłębił się cały w swoim rysunku, pojedynczym jakimś kawałku wielkiego swego obrazu, grupie robotników z portu Świętego Mikołaja, wyładowujących glinę. W jej głowie snuły się myśli tysiączne, wspomnienia, żale, wszystko to przechodziło w głębi jej nieruchomie zapatrzonych oczu i zwolna, zwolna ogarniał ją smutek nieujęty, coraz głębszy, boleść niema, co ją ogarnęła całą, pośród tej obojętności, tego bezgranicznego osamotnienia, w które popadała, tuż obok niego będąc. Był on tam zawsze wprawdzie po drugiej stronie stołu, ależ jak go czuła dalekim od siebie, wiedziała, że teraz jest tam, zawisły myślą na szczytach Cité, dalej jeszcze, w niezmierzonym, niedosięgłym obszarze sztuki, tak daleko teraz, że nigdy go już nie doścignie! Kilka razy usiłowała rozpocząć z nim rozmowę, nie mogąc go skłonić do odpowiedzi. Godziny przechodziły, ją męczyła już ta bezczynność, w końcu wyjęła portmonetkę i poczęła liczyć pieniądze.
— Czy wiesz, ile mamy na rozpoczęcie naszego gospodarstwa?
Klaudyusz nie podniósł nawet głowy.
— Mamy dziewięć sous... Ah! co za bieda!
Wzruszył ramionami, wreszcie odburknął:
— Ale będziemy bogaci, daj pokój!
I napowrót nastała cisza, ona nie usiłowała jej przerwać już nawet, przyglądając się dziewięciu susom, położonym w rząd na stole. Północ wybiła, przeszedł ją dreszcz, osłabiona była zimnem i oczekiwaniem.
— Połóżmy się, co? — wymówiła półgłosem. — Już nie mogę dłużej wysiedzieć.
Był tak zapracowany, że nie posłyszał nawet.
— Słuchaj; w piecu wygasło, pozaziębiamy się... Połóżmy się.
Ten głos błagalny przeniknął do niego, otrząsnął się z nagłem rozjątrzeniem.
— A! to kładź się, skoro chcesz... Widzisz przecie, że chcę coś tu skończyć.
Chwilę siedziała jeszcze, dotknięta jego gniewem, z twarzą, na której widocznem było cierpienie. Potem czując, że jest natrętną, pojmując, że sama taka obecność niczem niezajętej kobiety, wyprowadzać go mogła z cierpliwości, podniosła się, poszła się położyć, pozostawiwszy drzwi otworem. Godzina upłynęła znowu, żaden szmer, oddech choćby niedochodziły z sypialni; ale ona nie spała, leżała na wznak z otwartemi w ciemności oczyma i ośmieliła się pokornie rzucić ostatnie wezwanie z głębi ciemnej alkowy:
— Mój drogi, czekam cię... Przyjdź z łaski swojej, mój drogi, przyjdź się położyć.
Wybuchnął tylko klątwą. I nic już nie poruszyło się, może zdrzemnęła. W pracowni lodowe zimno wzmagało się, knot lampy zwęglony płonął czerwonem światłem; on tymczasem pochylony nad rysunkiem zdało się nie miał najmniejszego pojęcia o powolnym biegu godzin.
O drugiej przecież Klaudyusz podniósł się wściekły, że lampa mu gasła. Pozostało mu tylko tyle czasu, aby ją przenieść do alkowy, iżby się niepotrzebował rozbierać po omacku. Niezadowolenie jego wzrosło przecież, skoro zobaczył, Krystynę, leżącą na wznak z otwartemi oczyma.
— Jakto! ty nie śpisz jeszcze?
— Nie, nie chce mi się spać.
— A! wiem, to wymówka... Mówiłem ci tyle razy, jak mnie to drażni, kiedy czekasz na mnie..
A kiedy lampa zagasła, położył się obok niej w ciemności. Ona nie poruszyła się i teraz, on ziewnął dwa razy, złamany znużeniem. Oboje leżeli przy sobie, zbudzeni, ale nie mieli sobie nic do powiedzenia. On zziębnięty z odrętwiałemi nogami mroził pościel. Nakoniec po długiem rozmyślaniu bezcelowem, kiedy go już sen począł ogarniać, zawołał zrywając się:
— Co jest dziwnem niesłychanie, to to, że padając nie rozbiła sobie brzucha, oh! ten brzuch bo jakiż piękny!
— Kto taki? — spytała Krystyna pomięszana.
— Ależ ten posąg.
Doznała nerwowego wstrząśnienia, odwróciła się, wcisnęła głowę w poduszki i zdumiony został posłyszawszy, że wybuchnęła płaczem.
— Co to? ty płaczesz!
Dusiły ją łkania, płacz spazmatyczny wstrząsał całym materacem.
— Co ci jest? Przecież ci nic nie powiedziałem takiego... Moja droga, co ci?
W miarę jak mówił, poczynał odgadywać teraz przyczynę tego wielkiego zmartwienia. Z pewnością w taki dzień, jak dzisiejszy, powinien był położyć się równocześnie z nią; ale on był niewinny, nie pomyślał tylko o tem wszystkiem. Wszakże go znała, przecież z niego takie jest bydlę, kiedy się zapracuje.
— Daj pokój, dziecko, przecież nie od wczoraj żyjemy z sobą... Tak, ty to sobie ułożyłaś tak w twojej główce. Chciałaś dziś być świeżą mężateczką, co?... Daj pokój, nie płacz, wiesz dobrze przecież, że ja zły nie jestem.
I wziął ją, ona oddała mu się, daremnie jednak obejmowali się uściskiem, namiętność już zamarła.
Pojęli to, kiedy puścili się już i kiedy napowrót leżeli już znów obok siebie, obcy sobie odtąd wzajem, z tem wrażeniem jakiejś między sobą zapory, innego ciała, którego zimno już dotykało ich zlekka czasami, w dni niektóre, od samego tak namiętnego początku ich stosunku. Nigdy już dziś nie przenikną się wzajem. Było tam coś niedającego się naprawić, jakiś wyłom, jakaś próżnia, która się wytworzyła. Małżonka ujęła wartości kochance, ta formalność małżeństwa, zdało się, ostatecznie zabiła miłość.




IX.

Klaudyusz, który nie mógł malować wielkiego swego obrazu w szczupłej pracowni przy ulicy Douai, postanowił wynająć gdzieindziej jakąś szopę dostatecznie przestronną i znalazł, czego szukał, włócząc się po wyżynie Montmartre przy ulicy Tourlaque, tej ulicy, którato schodzi ku cmentarzowi i zkąd dojrzeć można Clichy, aż do trzęsawisk Grennevilliers. Była to dawna suszarnia farbiarza, barak mający piętnaście metrów długości a dziesięć szerokości, którego deski i wapno pozwalały po wnętrzu hulać swobodnie wszystkim wiatrom niebieskim. Wynajęto mu to za trzysta franków. Lato nadchodziło, upora się niezadługo ze swym obrazem, potem nie będzie już tego trzymał.
Zresztą Klaudyusz decydował się na wszystkie potrzebne koszta w gorączce pracy i nadziei. Skoro majątek zapewnionym był w przyszłości, dla czegóżby stawiać mu tamy bezpotrzebną ostrożnością? Korzystając z przysługującego mu prawa, podniósł część kapitału z swej tysiąc frankowej renty i przywykał czerpać z niego bez rachunku. Naprzód krył się z tem przed Krystyną, ona to bowiem niedopuściła już dwa razy do tego, a kiedy musiał jej to już powiedzieć i ona również, po tygodniu wyrzutów i trwogi oswoiła się z tem wreszcie, szczęśliwa z dobrobytu, w którym żyła teraz, ulegając przyjemności nieliczenia się zawsze z każdym groszem. Tak przeszło lat kilka w spokoju i bez troski.
Niebawem Klaudyusz żył już tylko dla swego obrazu wyłącznie. Umeblował wielką pracownię na prędce bez wielkiego zachodu: krzesła, dawna otomana z quai Bourbon jeszcze, stół z białego drzewa zakupiony u jakiejś handlarki używanych mebli. Brak mu było próżności zbytkownej instalacyi, która wiele może w praktycznej stronie jego sztuki. Całym wydatkiem jego była drabinka rozciągana o platformie i stopniach ruchomych. Następnie zajął się płótnem, które chciał mieć długiem na ośm metrów, wysokiem na pięć i obstawał przytem, by je sam przygotować, zamówił bleitram; kupił płótna bez szwu, które dwóch jego kolegów z największym trudem w świecie naciągnęło obcęgami; potem poprzestał na pokryciu go za pomocą noża pokładem węglanu ołowiu, nie pociągając go klejem od razu, ażeby pozostało nasiąkliwem, co jak utrzymywał, uczyni malowidło jasnem i trwałem. Niepodobna było myśleć o stalugach, niesposób by bowiem było poruszyć gmach taki. To też obmyślił sobie cały system lin i tarcic, które utrzymywały je przy ścianie nieco pochyło, wzdłuż zaś olbrzymiego tego białego obrusa posuwała się drabinka; była to najzupełniej konstrukcya rusztowania katedry u rozpoczętej budowy.
Ale kiedy już wszystko było przygotowanem, Klaudyusza ogarnęły znowu skrupuły. Myśl, że tam może w naturze, nie wybrał najlepszego oświetlenia, dręczyła go okropnie. Może istotnie lepiej było wybrać poranek? może należało mu wziąć dzień pochmurny? Powrócił na most Saints Pères i żył tam przez trzy miesiące jeszcze.
O każdej porze, we wszelaką pogodę stawać musiała przed nim Cité między dwu załomami rzeki. Pod pokryciem spóźnionego śniegu widział ją w gronostajowem futrze ponad wodą koloru błota, odcinającą się od nieba barwy jasnego łupku. Widział ją w pierwsze wiosny słońca, ocierającą się ze śladów zimy, powracającą do dziecięctwa wśród wypuszczających zielone listeczki wielkich drzew płaszczyzny, widział ją pewnego dnia w mgle delikatnej, gdzieś niby w oddaleniu, rozpływającą się w oparach, lekką i drżącą niby jakieś snów miasto. Potem znów zalewały ją ulewne deszcze, ukrywały po za firanką, idącą z nieba do ziemi; burze, których błyskawice ukazywały mu ją płową w świetle zamdlonem, w półzmroku, zgniecioną wielkiemi miedzianemi chmurami; wiatry, które zamiatały po niej burzę zaostrzały jej kontury, odcinając ją wyraziście, nagą i biczowaną w pobladłym błękicie nieba. Innym znów razem, kiedy słońce łamało się w pyłki wśród oparów, unoszących się z Sekwany, kąpała się w głębi tej rozpierzchłej jasności, bez najmniejszego cienia, jednako oświetlona wszędzie, wytworna, niby klejnot wprawiony w najczystsze złoto. Chciał ją widzieć o wschodzie słońca, otrząsającą się z mgieł porannych, kiedy quai de l’Horloge zaróżowia się a nadbrzeże Orfèvres za to tonie zanurzone w ciemnościach, ożywioną już, świeżą na różowem rozbudzonem niebie, wybiegającą w górę swemi wieżami, strzałkami swych szczytów, kiedy powoli noc schodzi z gmachów, niby płaszcz opadający. Chciał ją widzieć w południe, pod jaskrawem słońcem, strawioną rażącem światłem, odartą z barw i niemą jak miasto zamarłe, niemającą innego życia nad gorąco, nad ten dreszcz, którym wstrząsały się oddalone dachy. Chciał ją widzieć o zachodzie słońca, kiedy noc, wynurzająca się z wód Sekwany napowrót ujmuje ją w swój uścisk, zachowującą jeszcze u węgłów budowli frendzle rozżarzonego węgla, co dogasa, z ostaniemi łunami, rozpalająceroi w oknach, nagłemi odbłyskami szyb, rzucających płomyki i przedziurawiających fasady. Ale w obec dwudziestu tych odmiennych widoków, jakieniebądźby były godziny, jakąkolwiek pogoda, powracał zawsze do tej Cité, którą zobaczył za pierwszym razem, około czwartej, w pogodne popołudnie, w końcu lata, tej Cité pogodnej, muskanej z lekka wietrzykiem, temu sercu Paryża, bijącemu w przezroczu powietrza, jakby rozszerzonemu, przez to niebo niezmierzone, po którem przebiegały drobne obłoczki.
Klaudyusz spędzał tam dnie całe, w cieniu mostu Saints-Pères. Chronił się tam, zrobił sobie zeń mieszkanie, dach swój. Turkot bezustanny powozów, podobny do dalekiego gdzieś gromu, nie przeszkadzał mu nic już. Usadowiony pod ostatnią arkadą, pod ogromnem rusztowaniem Żelaznem, zbierał szkice, malował studya. Nigdy nie był dostatecznie poinformowany jeszcze, malował po dziesięć razy też same szczegóły. W końcu już urzędnicy żeglugi, których biuro tam się znajdowało, znali go doskonale, a nawet żona nadzorcy, zamieszkująca rodzaj kajuty, powleczonej smołą, z mężem, dwojgiem dzieci i kotem, chowała mu świeże płótna, aby nie potrzebował codziennie nosić ich z sobą po ulicach. Radością dla niego było to schronienie, pod tym Paryżem huczącym mu nad głową, którego płomienne życie czuł jak przepływało po nad nim. Naprzód roznamiętniał go port Świętego Mikołaja, ciągłą swą ruchliwością odległych morskich portów w pośrodku dzielnicy Instytutu: żóraw parowy w ciągłym był ruchu, podnosząc bloki kamienne; zwierzęta i ludzie ciągnęli zdyszani po grubym bruku spadzistości brzegu, staczającej się aż do wody, aż do granitowego brzegu, gdzie holowane były podwójnym szeregiem galary i łodzie i przez całe tygodnie oddawał się jednemu studyum: robotnikom, co wyładowują statek z gipsem, znoszą na plecach białe worki, sami obieleni, pozostawiając po za sobą białą ścieżkę; kiedy tymczasem, tuż obok, inny znów statek opróżniony już z wyładowanego węgla, splamił wybrzeże szeroką smugą atramentową. Następnie zdjął kontury kąpielowego budynku po lewym brzegu, jak również pralni na drugim planie, z oknami oszklonemi, pootwieranemi, z rzędem praczek, klęczących nad wodą i piorących bieliznę. W pośrodku wystudyował łódź, sterowaną przez marynarza, potem, nieco więcej w głębi, holowniczy statek. Tło miał już oddawna, mimo to rozpoczął raz jeszcze zdejmować pojedyncze jego partye, dwa załomy Sekwany, niebo, na którem wznosiły się tylko ozłocone słońcem wieżyce Notre-Dame. I pod osłoną gościnnego mostu, w tym zakątku tak zapomnianem, jak jakaś rozpadlina wśród skał, rzadko kiedy przeszkodził mu jaki ciekawiec; rybacy na łodziach mijali go z pogardą swej obojętności i nie miał za towarzysza nikogo, prócz kota dozorcy, zajętego swą tualetą w słońcu, nie wzruszonego w tym zgiełku świata ponad nim w górze.
Nakoniec Klaudyusz miał już wszystkie szkice zebrane. Rzucił w kilku dniach szkic ogólny całości i wielkie dzieło zostało rozpoczętem. Ale przez całe lato, na ulicy Tourlaque, między nim a płótnem toczyła się walka straszliwa; uparł się bowiem sam pomieścić kompozycyę swą w wymiarach kwadratów i nie mógł z tego wybrnąć, wikłając się w ciągłe omyłki, za najmniejszem zboczeniem od tego matematycznego obrysu, do którego nie był przyzwyczajonym. To go oburzało; pominął to jednak, obiecując sobie usterki te poprawić później i zabrał się do malowania, przejęty taką gorączką, że żył po całych dniach na drabinie, używając wielkich pendzli, spotrzebowując tyle siły muskułów, ileby ich potrzeba było na przeniesienie gór chyba. Wieczorem chwiał się na nogach, jak człowiek pijany, usypiał nad ostatnim kęsem, rażony snem nagle, tak że trzeba było, aby go żona kładła do łóżka, jak dziecko. Z tej iście bohaterskiej pracy wyłonił się szkic mistrzowski, jeden z tych szkiców, gdzie geniusz prześwieca po przez chaos źle uporządkowanych jeszcze tonów. Bongrand, który przyszedł go obejrzeć, chwycił malarza w swe wielkie ramiona i całował go do uduszenia, z oczyma łzami zaćmionemi. Sandoz, entuzyasta, wydał obiad na uczczenie tego obrazu, inni, Jory, Mahoudeau i Gagniére roznosili znów wieść o arcydziele; co do Fagerolla, to stał on przez chwilę nieporuszony, potem wybuchnął powinszowaniami, uważając, że to „za piękne“.
I Klaudyusz w istocie, jak gdyby ta ironia zręcznego człowieka przyniosła mu nieszczęście, następnie w wykonaniu psuł już tylko swój szkic pierwotny. Była to zawsze taż sama historya, wyszafował się od razu w jednym porywie wspaniałym; potem nie był już w stanie doprowadzić tego do końca, nie umiał kończyć. Poczęła się znowu ta sama bezsilność, dwa lata przeżył nad tem płótnem, niezajęty niczem więcej prócz niem, świat cały zresztą nie obchodził go nic zgoła, to uniesiony w niebiosa szaloną radością, to spadający całym ciężarem na ziemię, zrozpaczony, zwątpiały, tak nędzny, tak szarpany niepokojem, że konający, w śmiertelnem chrapaniu na szpitalnych łóżkach, są jeszcze szczęśliwsi od niego. Dwa razy już nie mógł wykończyć obrazu swego do Salonu, bo zawsze w ostatniej chwili, kiedy spodziewał się skończyć w kilku posiedzeniach, okazywały się jakieś luki, czuł jak cała kompozycya trzeszczy i rozprzęga się pod jego palcami.
Skoro się zbliżała już pora trzeciego Salonu przechodził napad okropny, przez dwa tygodnie nie pokazał się w swej pracowni przy ulicy Tourlaque; a kiedy wszedł tam, było to tak jak się wchodzi napowrót do domu opróżnionego przez śmierć: odwrócił wielkie płótno do ściany, zasunął w kąt drabinkę, byłby wszystko połamał, popalił, gdyby opadające ręce były znalazły do tego dość siły. Ale nic w nim już sił nie było, wicher szalonego gniewu zmiótł wszystko, mówił, że weźmie się do małych rzeczy, skoro nie zdolnym jest widocznie do prac wielkich.
Mimowoli pierwszy projekt mały obrazu zaprowadził go znów tam, przed to serce Paryża: Cité. Dlaczegóż nie miałby zrobić z niej prostego widoku na płótnie średnich rozmiarów? Tylko, rodzaj wstydu, zmięszany z dziwną jakąś zazdrością nie dozwolił mu zasiąść na zwykłem swem miejscu, pod mostem Saints-Pères: zdawało mu się, że miejsce to jest świętem teraz, że niepowinien bezcześcić dziewictwa wielkiego dzieła swego, choć ono już umarło. I zasiadł na skraju spadzistego brzegu portu Św. Mikołaja. Tym razem przynajmniej pracować będzie bezpośrednio z natury, cieszył się, że nie będzie potrzebował dopuszczać się drobnych różnych oszukaństw, tak nieuniknionych a fatalnych w płótnach nadmiernych rozmiarów. Może być, że to nieudawanie się jego obrazów pochodziło ztąd tylko. Obrazek, staranny bardzo, wykończony więcej niż zazwyczaj, doznał losu innych, w obec komisyi sędziów Salonu, oburzonej surowością kolorytu, wedle zdania, które obiegało wówczas po pracowniach. Był to policzek, tem dotkliwszy tym razem, że naprzód już przebąkiwano coś o ustępstwach dla Szkoły, że utrzymywano, iż teraz łatwiej będzie dostać się jej adeptom do Salonu i malarz rozjątrzony, płaczący z wściekłości, podarł na drobne szmatki odesłany mu obraz i spalił go w piecu. Ten nie dość było zabić jednem pchnięciem noża, trzeba go było unicestwić.
Rok nowy zeszedł Klaudyuszowi na pracach mało ważnych. Pracował przez nawyknienie, nie kończył nic, mówił sam z bolesnym uśmiechem, że zatracił sam siebie i szuka się dopiero. W głębi duszy poczucie zacięte, uporna wiara w swój talent pozostawiała mu nadzieję niedającą się zburzyć nawet pośród najdłuższych napadów przygnębienia. Cierpiał jak potępieniec wciąż wtaczając pod górę wieczystą skałę Syzyfową, która spadała napowrót i za każdym razem przytłaczała go swoim ciężarem; ale przed nim stała przyszłość otworem, pewność, że z czasem podniesie ją dwojgiem silnych swych ramion i rzuci w gwiazdy. Nareszcie znów oczy jego zapłonęły nagle namiętnością, wiedziano, że się zamyka znowu na ulicy Tourlaque, ogarniony napowrót pierwotną swą myślą. On, którego dawniej unosiło zawsze wśród pracy nad jednem dziełem marzenie o następnem, teraz rozbijał sobie ciągle tylko głowę o ten temat Cité. Była to myśl uparta, jakieś urojenia uparte, zapora, zamykająca jego życie. I niebawem począł o niem mówić swobodnie, ogarniony nowym zapałem, entuzyazmem nowym, wołając z weselem dziecka, że znalazł czego mu było potrzeba i pewien jest tryumfu.
Pewnego dnia Klaudyusz, który dotychczas nie otworzył był przed nikim drzwi swej pracowni, raczył wpuścić do niej Sandoza. Temu wpadł w oczy naprzód szkic zrobiony z niesłychaną werwą, bez modelu, z pamięci, zachwycający jeszcze kolorytem. Przedmiot zresztą pozostał był tym samym: port Św. Mikołaja na lewo, szkoła pływacka na prawo, Sekwana i stary Paryż w głębi. Tylko zdumiony został, spostrzegłszy na miejscu łodzi dawnej, sterowanej przez marynarza, inną łódź, wielką, zajmującą sam środek kompozycyi, w której umieszczone były trzy kobiety: jedna w kostiumie kąpielowym wiosłująca, druga siedząca na krawędzi łodzi z zanurzonemi w wodzie nogami, w staniku nawpół rozpiętym ukazującym obnażone ramię, trzecia stojąca, wyprostowana u steru, całkowicie naga, tak świetną, rażącą nagością, że świeciła w całym tym obrazie jak słońce.
— Patrzaj! co za pomysł! — mruknął Sandoz. Cóż one tu robią te kobiety?
— Ależ kąpią się — odpowiedział Klaudyusz spokojnie — Toć widzisz, że wyszły z łazienek rzecznych, to mi daje motyw nagiego ciała; jak znalezione, co? Nieprawdaż?.. Czy cię to razi?
Stary przyjaciel, który znał go tak dobrze, zadrżał na myśl, że swoją uwagą może go wtrącić w nowe zwątpienie.
— Mnie? oh, nie, bynajmniej... Tylko obawiam się, by publiczność nie zrozumiała znowu tym razem. Bo to nieprawdopodobna zupełnie ta kobieta naga w pośrodku całego ruchu ulicznego Paryża.
Zadziwił się z całą naiwnością.
— Ah, tak sądzisz... Tem gorzej zatem! Cóż mnie to obchodzi, skoro tylko jest dobrze namalowaną? Widzisz, mnie to potrzebne do podniecenia się.
Następnych dni Sandoz powracał łagodnie do tego przedmiotu dziwacznej kompozycyi, stając w obronie sponiewieranej logiki z samejże potrzeby swej jasnej, treściwej natury. Jakim sposobem malarz nowoczesny, który szczycił się tem, że bierze za przedmiot swych obrazów rzeczy realne wyłącznie, mógł spodlić swe dzieło wprowadzeniem podobnych fantastyczności? Tak łatwo było przecież wybrać sobie przedmiot inny, gdzie zachodziła potrzeba wprowadzenia na scenę nagości! Ale Klaudyusz upierał się przy swojem, dawał tłumaczenia tak gwałtowne i bezzasadne, nie chciał bowiem przyznać się do istotnego powodu, pomysłu tak niejasnego, że sam przed sobą nie zdołałby był określić go wyraźnie, myśli, co go dręczyła, potrzeby usymbolizowania, wcielenia w tę postać nagą zmysłowego Paryża, miasta nagiego i namiętnego, promieniejącego pięknością kobiety. Był to w nim stary poryw romantyzmu. Prócz niego była tam jeszcze osobista jego namiętność do pięknego ciała, do ud rozrosłych, pełnych piersi, których odtwarzanie paliło go zawsze.
Pod naciskiem argumentacyi przyjaciela przecież, udał, że został przekonanym.
— No, dobrze! zobaczę, ubiorę ją później, tę moją kobietę, skoro cię razi... Ale tymczasem zrobię ją tak jak jest teraz. Co? pojmiesz, że to mnie bawi.
I nigdy nie wrócił już do tego przedmiotu, wzruszeniem ramion i uśmiechem przyjmując podziw wszystkich zdumionych widokiem tej Afrodyty zrodzonej z pian Sekwany i tryumfalnej, pośród omnibusów, wybrzeży i tragarzy portu Św. Mikołaja.
Poczynała się wiosna i Klaudyusz zamierzał zabrać się napowrót do swego wielkiego obrazu, kiedy nagła decyzya, powzięta w chwili zastanowienia, zmieniła zupełnie życie młodego małżeństwa. Czasami Krystynę niepokoiło to tak szybkie wydawanie pieniędzy, przejmowało ją obawą bezustanne czerpanie z kapitału. Nie liczyli się zupełnie z groszem, odkąd źródło wydawało im się niewyczerpanem. Następnie, po latach czterech, przerazili się niezmiernie, kiedy pewnego pięknego poranku, zażądawszy zdania rachunków, przekonali się, że z dwudziestu tysięcy franków pozostało im trzy zaledwie. Co prędzej przerzucili się w istną reakcyę oszczędności niesłychanej; oszczędzając grosz każdy na chlebie nawet, projektując sobie ograniczyć nawet najniezbędniejsze potrzeby i tym to sposobem w tym pierwszym porywie ofiarności porzucili mieszkanie przy ulicy Douai. Bo i po co wynajmować dwa mieszkania? Toż miejsca dość jest w dawnej suszarni na ulicy Tourlaąue, by tam żyć we troje. Ale zainstalowanie się tam niemniej przeto przedstawiało sporo trudności, ta szopa bowiem piętnastu metrów długości a dziesięciu szerokości bądź co bądź dawała im tylko jeden jedyny pokój; istny szałas cygański, w którym wszystko razem odbywać się musi. Trzeba było, aby sam malarz, wobec niezadowolenia gospodarza, oddzielił ją w jednym końcu własnym kosztem przepierzeniem z desek, po za którem urządził kuchnię i sypialnię. I pomieszczenie to zachwycało ich mimo szpar w dachu, którędy wdzierał się wiatr i hulał sobie swobodnie: w dnie wielkich burz i deszczów trzeba było podstawiać miski pod zbyt szerokie szczeliny. Coś dziwnie ponurego było w tej pustce, w której błąkało się ubogie ich umeblowanie, porozstawiane wzdłuż ścian nagich. Mimo te wszystkie niedostatki dumni byli z tego, że pomieszczeni są tak dostatnio, tak swobodnie, że mają tyle przestrzeni, powiadali przyjaciołom, że to obszerne mieszkanie wyjdzie na zdrowie chłopcu, który przynajmniej teraz będzie miał gdzie pobiegać. Biedny ten ich chłopczyna, mimo że skończył już dziewięć lat nie rósł jakoś bardzo; jedna tylko głowa rozrastała się coraz bardziej, niepodobieństwem było posyłać go dłużej nad tydzień w jednym ciągu do szkoły, zkąd powracał ogłupiały, chory z tego, że usiłował się uczyć; to też najczęściej żył pośród nich, włócząc się z kąta w kąt tylko.
Tym to sposobem Krystyna, która od dawna już żyła zdala od pracy codziennej męża, na nowo wróciła w to ciągłe bezustanne z nim zetknięcie. Pomagała mu po dawnemu wyskrobywać i czyścić stare płótna, dawała mu rady, by je przytwierdzić mocniej do ściany. Przekonali się wszakże o nowej stracie: drabinka ruchoma popsuła się, skutkiem wilgoci dachu, i z obawy spadnięcia z niej, trzeba mu było wzmocnić ją poprzecznym drągiem, czego dokonał też przy jej pomocy. I po raz drugi wszystko znów było gotowe. Patrzała jak umieszczał znowu w pokratkowaniu szkic pierwotny, stojąc po za nim, nieraz upadająca ze zmęczenia; wówczas kiedy już niepodobieństwem było jej utrzymać się na nogach, siadała na ziemi i tak przykucnąwszy, przypatrywała się pracy jego całemi godzinami.
Ah! jakże pragnęłaby wydrzeć go temu malarstwu, co go jej zabrało! Dlatego to stawała się jego służebnicą, szczęśliwa jeszcze, że się może zniżyć do najcięższych posług. Odkąd napowrót wracała w jego zajęcia, odkąd znowu żyli wszystko troje tuż obok siebie: on, ona i ten obraz, w duszę jej powracała nadzieja. Jeśli wymknął się jej tam, kiedy zmuszona była samotnie płakać po tylekroć na ulicy Douai, kiedy zapóźniał się w tej pracowni przy ulicy Tourlaque, zkąd powracał rozleniwiały i wyczerpany jak od metresy, może teraz, skoro tu jest wciąż obok niego, zdoła odzyskać go dla siebie mocą niewygasłej swej namiętności. Ah! to przeklęte malarstwo! Jakąż zazdrosną nienawiścią ona je znienawidziła! Nie był to już dawny bunt mieszczaneczki, malującej akwarele, dla tej sztuki szorstkiej, brutalnej a wspaniałej. Nie, ona zrozumiała zwolna całkowicie tę sztukę, naprzód zbliżyła się do niej przez uczucie serdeczne dla malarza, potem pozyskał ją urok tego świetnego, pełnego świeżości, oryginalności kolorytu, wdzięk tego blasku, tego światła, co bił od niej. Dziś godziła się już ze wszystkiem, co ją raziło dawniej, godziła z fioletową barwą ziemi, z niebieskawemi drzewami. Nawet poczynał przejmować ją dreszcz poszanowania w obec tych dzieł, które niegdyś wydawały jej się tak wstrętnemi. Pojmowała ich potęgę i uważała je za rywalki, z których śmiać się nie można. I uraza jej do nich rosła wraz z uwielbieniem, buntowała się, zmuszoną będąc patrzeć wciąż na to zmniejszanie się jej władzy, na tę miłość inną, która przychodziła lżyć ją, policzkować co dnia u jej własnego ogniska.
Była to zrazu walka podziemna, zacięta, nieustająca. Krystyna mu się narzucała, wciskając co chwila pomiędzy malarza a jego „Dzieło“ coś ze swego ciała, to ramię, to rękę. co mogła biedaczka. Kręciła się wiecznie koło niego, tuż blisko, owijając go swym oddechem, przypominając mu się bez końca, by nie zapomniał, że do niej należy. Potem wróciła do swej pierwotnej myśli: będzie malować także, odszuka go w onej artystycznej gorączce, w jaką się pogrążył. Przez cały miesiąc pracowała tak w bluzie przy jego boku, niby uczeń przy boku mistrza, kopiując jedno z jego studiów. I nie przestała wpierw aż się przekonała, że się przeciwko jej zamiarowi zwraca usiłowanie. Klaudyusz zapominał teraz bardziej jeszcze w niej kobietę, jak gdyby oszukany tą wspólną pracą, prowadzoną na stopie prostego koleżeństwa pomiędzy mężczyzną a mężczyzną. Więc też powróciła do swej dawnej gry, szukając w jedynej sile swej oparcia.
Nieraz już brał Klaudyusz wzór z Krystyny do drobnych figurek w swych ostatnich obrazach, to głowę, to ruch jakiś ramienia, to dany układ ciała. Zarzucał jej wtedy płaszcz na plecy, ustawiał jak mu było potrzeba i wołał na nią, aby się nie ruszała, dopóki ruchu tego nie pochwyci. Szczęśliwą byłą, gdy mogła oddać mu taką drobną przysługę, ale miała wstręt do rozbierania się, gdy tego od niej żądał. Teraz, gdy już była jego żoną, upokarzało ją rzemiosło modelki. Jednakże pewnego dnia potrzeba mu było modelu uda. Odmówiła zrazu, lecz zezwoliła potem. Podniosła suknię, cała zawstydzona, zamknąwszy wprzód drzwi na klucz na dwa spusty, dręczona obawą, aby dowiedziawszy się jakie mężowi oddaje usługi, nie szukano jej nagiej we wszystkich jego obrazach. Brzmiały jej w uszach jeszcze obraźliwe śmiechy kolegów, ba nawet Klaudyusza, ich tłuste żarty, gdy rozmawiali o płótnach pewnego malarza, który się posługiwał żoną swą wyłącznie, malując wedle niej milutkie nagości, gładziutko wylizane dla episierów. Więc też w każdym jego obrazie odnajdywano ją, widzianą ze wszystkich stron, ze wszystkiemi jej dobrze znanemi właściwościami, z spodem bioder nieco przydługim, z brzuchem zaczepionym zbyt wysoko. I te niedyskrecye męża oprowadzały ją bez koszuli po rubasznym Paryżu, pokazując ją nagą, wtedy gdy przechodziła ubrana, opuszczona, ściśnięta aż pod brodę w ciemnych swych sukniach, które właśnie nosiła zapięte wysoko.
Jednakże od chwili, gdy Klaudyusz postawił węglem i szerokiemi rzuty wielką figurę stojącej kobiety, która miała zająć środek jego płótna, nie miała już Krystyna spokoju. Przypatrywała się tej niewyraźnej sylwetce, marząc, prześladowana myślą, która ją powoli opanowywała i przed którą upadały jeden po drugim wszystkie jej skrupuły. Wreszcie zaofiarowała mu się sama, gdy wspomniał, że trzeba wziąć modelkę.
— Jakto, ty? Ależ ty się gniewasz, gdy cię proszę, byś mi pokazała koniec twego nosa.
Uśmiechała się zakłopotana.
— Oh, koniec nosa! Tak jakbym ci już nie pozowała do twego „Pod gołem niebem“, wtedy gdy jeszcze między nami nic nie było... Modelka będzie cię kosztować siedem franków za jedno posiedzenie. Nie jesteśmy tak bogaci; lepiej zaoszczędzić te pieniądze.
Ten pomysł oszczędny przekonał go od razu.
— I owszem! To nawet bardzo pięknie, że masz tyle odwagi. Wiesz przecie, że ze mną to nie jest wcale zabawka dla leniuchów. Wszystko jedno! przyznaj duszko, że się boisz, bym tutaj nie wprowadził innej, jesteś zazdrosną, co?
Zazdrosną! oh tak, ona była zazdrosną; umierała z zazdrości. Ale co jej tam inne kobiety? Wszystkie modelki mogły przyjść tutaj zakasywać swe spódnice! Ona miała jedną tylko rywalkę: to malarstwo, które on nad nią ukochał, to znienawidzone malarstwo, które jej z objęć wyrwało kochanka. Ach, zrzucić z siebie suknię, zrzucić nawet ostatni płatek bielizny i oddawać mu się nagą całemi dniami, całemi tygodniami, żyć tak nagą pod jego spojrzeniem i odebrać go w ten sposób, gdy padnie w jej ramiona! Wszakże nie miała mu nic do ofiarowania, prócz siebie! Nie byłaż uczciwą ta ostateczna walka, w której na kartę własne stawiała ciało, wiedząc o tem, iż będzie niczem, że będzie kobietą bez wdzięku, jeżeli nie zwycięży?
Klaudyusz zachwycony wykończył najprzód, według niej, proste akademickie studyum danej pozy do swego obrazu. Wyczekiwali zawsze aż Jakub pójdzie do szkoły; wtedy się zamykali i posiedzenie trwało długie godziny. W pierwszych dniach nieruchomość sprawiała Krystynie okropne cierpienia; przyzwyczaiła się jednak potem, nie śmiejąc się skarżyć. Bała się go rozgniewać; powstrzymywała łzy, gdy ją potrącał. Powoli, powoli, przyzwyczaili się do tego oboje. On ją traktował jak prostą modelkę, wymagając od niej więcej, niż od tej, której się płaci. Nie obawiał się nadużywać jej ciała; przecież była jego żoną. Używał ją do wszystkiego; co chwila żądał, by się rozbierała, to dla ramienia, to dla nogi, to dla jakiegoś drobnego szczegółu, którego mu było potrzeba. A było poprostu rzemiosłem to, do czego ją nakłaniał, służbą żywego manekina. Ustawiał ją i kopiował, tak jakby był kopiował dzbanek, kociołek jakiś, lub inną martwą naturę.
Tym razem chciał Klaudyusz postępować bez pospiechu; nim jeszcze zaczął szkicować wielką figurę, znużył już Krystynę, próbując ją na dwadzieścia sposobów przez całe miesiące, aby, — jak powiadał — przejąć się przymiotami jej skóry. Wreszcie wziął się do szkicowania. Był to ranek jesienny, wietrzny i już wilgotny. Nie było wcale ciepło w obszernej pracowni, mimo pieca, który huczał, Kubuś nie poszedł był do szkoły, popadłszy znowu dnia tego w swe chorobliwe zdrętwienie. Zamknięto go w pokoju i polecono mu, by był grzecznym. Potem rozebrała się matka, cała drżąca i ustawiła się przy piecu nieruchoma, w żądanej pozie.
Z wierzchu swej drabiny pałaszował ją malarz spojrzeniem od ramion aż do kolan, nie mówiąc ani słowa przez cały ciąg pierwszej godziny. Ona, opanowana powolnym jakimś smutkiem, lękała się, by nie osłabła. Nie wiedziała sama, czy cierpi od zimna, czy od tej rozpaczy, która przyszedłszy gdzieś zdaleka, ogarniała ją powoli. Była tak bardzo zmęczoną, iż się potknęła i zrobiła kilka kroków, nie czując swych nóg zdrętwiałych.
— Jakto, już? — zawołał Klaudyusz. — Ależ niema jeszcze kwadransa, jak pozujesz! Nie chcesz-że zarobić twoich siedmiu franków?
Żartował tonem gderliwym, zachwycony swą robotą. I zaledwie jej oddrętwiały cokolwiek członki pod kaftanikiem, który zarzuciła na swe ramiona, a już na nią zawołał szorstko:
— No, dalej, dalej! Nie próżnować! Dzisiaj jest wielki dzień. Trzeba mieć geniusz koniecznie, albo zdechnąć!
Potem gdy stanęła znowu w pozie, naga pod bladem światłem, on zaczął znowu malować, rzucając od czasu do czasu urywane zdania, skutkiem tej potrzeby hałasowania, którą czuł, gdy mu od ręki szła robota.
— To dziwne, jaką ty masz śmieszną skórę! Wyraźnie pochłania światło... Dalibóg, niktby nie wierzył, jesteś dziś cała popielata. A przedwczoraj byłaś różową, ale to nienaturalnie różową... To mnie nudzi ostatecznie, człowiek nigdy nie wie...
I zatrzymał się, mrożąc oczy.
— Bądź co bądź aż miażdży człowieka ta nagość... To ci wali taką wściekłą nutę na tło... I to drży, i to ma jakieś dyabelskie życie. Zdawałoby się, że widzisz jak tam krew płynie w mięśniach... Ach taki mięsień dobrze narysowany, takie ciało dobrze namalowane w pełnem świetle, niema nad to nic piękniejszego, nic lepszego na świecie. To Pan Bóg!... Ja niemam innej religii; gotówbym klęczeć przed tem całe życie.
A że mu potrzeba było zleźć z drabiny, ażeby poszukać bańki z farbą, zbliżył się do niej i począł jej opowiadać szczegółowo, dotykać palcem każdą z części jej ciała, którą mu wskazać wypadało.
— Ot, tutaj, to pod lewą piersią, to powiadam ci ładne jak cacko. Masz tam żyłki sinawe, które nadają skórze delikatność tonu przedziwną... A tam znowu na wypukłości biodra ten dołeczek, gdzie się cień złoci, to cukierek prawdziwy... A tam koło tej okrągłości tłuściutkiej brzucha, ten czysty rys od pachwiny, punkcik zaledwie karminu w bladem złocie... Ach, brzuch, to mnie zachwycało zawsze. Jak go zobaczę, tobym chciał zaraz zjeść świat cały. To takie piękne do malowania, prawdziwe słońce ciała!
Potem, wdrapawszy się znowu na drabinę, krzyknął w gorączce tworzenia.
— Ah! gdybym tu z tobą nie palnął arcydzieła, tobym chyba musiał być bydlęciem.
Krystyna milczała, serce jej ściskało się coraz bardziej, w miarę pewności, która w niej rosła. Nieruchoma, pod tą brutalnością rzeczy, czuła jak jej ta nagość dolega. W każdem miejscu, gdzie się jej dotknął palec Klaudyusza pozostało jej wrażenie lodu. Zdawało jej się, że to zimno, które ją przejmuje, wchodzi tamtędy. Doświadczenie było teraz już zrobionem; czegóż się spodziewać więcej? To ciało, które niegdyś pokrywał pocałunkami kochanka, on go nie widział teraz, on je ubóstwiał tylko jako artysta. Zachwycał go ton jej piersi, klękał nabożnie przed linią jej brzucha, on, który dawniej zaślepiony pożądaniem, przyciskał ją do piersi, niewidząc jej wcale, nie myśląc o niczem jeno o tem, żeby pragnął stopić się w tym uścisku. Ach, to już koniec! Nie istniała już; on w niej kochał tylko swą sztukę, on w niej widział tylko naturę i życie. Z oczyma gdzieś w dal wpatrzonemi, skamieniała, zatrzymała łzy, któremi wzbierało jej serce, nędzna, och nędzna do tego stopnia, że nawet nie mogła płakać.
Z przyległej izby ozwał się głos; drobne kułaczki jęły do drzwi kołatać.
— Mamo, ja nie śpię, ja się nudzę... Otwórz mamo; mamo, czy mi nie otworzysz?
Był to Kubuś, który się niecierpliwił. Klaudyusz się począł zżymać, narzekając, że nie można mieć spokoju ani minuty.
— Zaraz, zaraz! — zawołała Krystyna. — Śpij, nie przeszkadzaj ojcu!
Jednak nowy niepokój zdawał się ją opanowywać. Poglądała ku drzwiom co chwila. Wreszcie porzuciła swą pozę na chwilę i poszła zawiesić na klamce spódnicę, aby zasłonić dziurkę od klucza. Potem, nie rzekłszy słowa, ustawiła się znowu pod piecem z głową podniesioną, naprzód nieco podana, wydymając piersi.
I posiedzenie trwało godziny i godziny wlokły się powoli. Stała tam ciągle, ofiarując mu się w tym ruchu kąpiącej się, która skoczyć zamierza, podczas gdy on, gdzieś myślą daleki, płonął na swej drabinie, tylko dla tej drugiej, którą malował. Patrzał tylko na nią od rana, ale się już nie widziała w jego oczach, obca mu już teraz, wygnana z jego myśli.
Wreszcie przerwał robotę zmęczony i spostrzegł, że drżała.
— Hm, czy ci zimno?
— Trocha.
— To dziwne, ja się palę... Nie chcę, byś się zakatarzyła. A więc do jutra.
Myślała, gdy złaził z drabiny, że przyjdzie ją pocałować. Z przyzwyczajenia, z resztek mężowskiej grzeczności, płacił jej przelotnym pocałunkiem za nudy posiedzenia. Ale cały swą pracą zajęty, zapomniał o niej; ukląkłszy na ziemi, począł natychmiast płukać swe pendzle w garnku pełnym szarego mydła. A ona czekała stojąca, spodziewając się jeszcze. Upłynęła minuta. Dziwił go ten cień nieruchomy; spojrzał więc na nią ciekawym wzrokiem, potem jął znowu pilnie trzeć swoje pendzle. Wtedy rękami drżącemi od pośpiechu poczęła się czemprędzej ubierać, w dręczącem zakłopotaniu wzgardzonej kobiety. Włożyła koszulę, zarzuciła spódnicę, spięła krzywo gorset swój, spiesząc się, jakby chciała uciec z pod hańby tej bezsilnej nagości, skazanej już na to, by się zestarzała pod bielizną. Czuła dla siebie ogromną pogardę i obrzydzenie, iż się zniżyła do tych sztuczek dziewki, której nikczemność cielesną pojmowała teraz, gdy się ujrzała zwyciężoną.
Ale od dnia następnego już Krystynie trzeba było stanąć nagą w mroźnem powietrzu pod jaskrawem, trzeźwem, brutalnem światłem pracowni. Nie byłoż to odtąd już jej rzemiosłem? Jakże odmówić teraz, kiedy to weszło już w zwyczaj? Nigdy, za nic nie byłaby chciała sprawić przykrości Klaudyuszowi i rozpoczynała każdodziennie na nowo ten pokaz swego ciała. On nie mówił już nawet nie o tem ciele płonącem i upokorzonem. Jego namiętność do ciała kobiet przeniosła się wyłącznie na „dzieło“, dla niego istniały tylko malowane kochanki. Do nich jedynie krew uderzała silniejszem tętnem, — do tych, których każdy członek zrodzony był jego wysiłkiem! Tam, na wsi, za czasów wielkiej ich miłości, jeżeli zdało mu się, że posiadł szczęście ująwszy wreszcie w ramiona jedną z nich żywą — było to tylko jednem ze złudzeń wieczystych, skoro mimo to, co ich łączyło, pozostali sobie wzajem obcymi i nad nie przenosił złudzenie swej sztuki, to wieczyste ściganie nigdy niedoścignionej piękności, to pożądanie, szalone, którego nic nie zadawalniało. Ah! pożądać ich wszystkich, stworzyć je wedle własnych marzeń, te łona atłasowe, te biodra barwy bursztynu i kochać je tylko za piękność kolorytu i czuć, że wiecznie uciekają przed nim, że ich nie może doścignąć swym uściskiem! Krystyna była tylko rzeczywistością, celem, który ręka mogła dosięgnąć i Klaudyusz czuł dla niej obrzydzenie po jednym roku, on, rycerz tego co niestworzone, jak go często żartem nazywał Sandoz.
Przez całe miesiące pozowanie było dla niej torturą. Spokojne życie we dwoje ustało, zdawało się, że się rozpoczęło gospodarstwo we troje, jak gdyby był wprowadził do domu metresę, tę kobietę, którą malował podług jej kształtów. Olbrzymi obraz stawał między nimi. Oddzielał ich od siebie murem nieprzebytym; a on żył z tamtą, ją doprowadzało to do szaleństwa. Zazdrosną była o to zdwojenie swojej osoby, czuła nędzę takiego cierpienia, nie śmiała się przyznać do niego, wiedząc, że byłby z niej żartował. A przecież nie myliła się, czuła dobrze, że przenosi swój obraz nad nią, że ten obraz był uwielbieniem jego, jedynie zajmował jego myśli, był jedynym przedmiotem jego uczuć w każdej chwili, o każdej dnia godzinie. Zabijał ją pozowaniem, aby upiększyć tamtą, od tamtej tylko brał wszystką radość swoją, każdy smutek, wedle tego jak czuł, że żyje pod jego pendzlem, lub cierpi. Nie byłaż to więc miłość? I jakaż rozpacz użyczać własnego ciała na to, aby tamta się zrodziła, na to, aby to widmo rywalki stawało ciągle między nimi, potężniejsze nad rzeczywistość, w pracowni, u stołu, w łożu, wszędzie! Pyłek, nie, trochę farby na płótnie, widmo, które przecież niweczyło całe ich szczęście; on milczący był, obojętny, grubiański czasami, ona dręczona jego zapomnieniem, zrozpaczona, ze nie może z pod swego dachu wypędzić tej nierządnicy, tak straszliwej i zagarniającej władzę, a tak nieuchwytnej.
I wówczas to Krystyna, stanowczo pokonana, poczuła jak zaciążyła nad nią potęga sztuki. To malarstwo, które już przyjęła bez zastrzeżeń, groziło jej raz jeszcze z głębi swej ponurej świątyni, gdzie leżała przybita, zdruzgotana, jak przed temi bożyszczami gniewu, które się czci w nadmiarze nienawiści i zgrozy, jakiemi nas przejmują. Była to święta trwoga, pewność, że nie było po co już walczyć, że i tak zostanie zgnieciony jak źdźbło słomy, jeśli opierać się będzie. Wszystkie te obrazy urastały w kolumny, najmniejsze wydawały się jej tryumfalnemi, najgorsze pognębiały ją swem zwycięztwem. Nie ośmielała się już ich sądzić rzucona o ziemię, drżąca, świadoma tylko, że wszystkie są straszliwe; na pytania męża odpowiadała zawsze tylko:
— O, bardzo piękne!... O, wspaniałe!... O, nadzwyczajne, nadzwyczajne to właśnie!...
Do niego przecież nie miała żalu. Uwielbiała go wpośród łez, widząc, jak trawił się sam w sobie. Po kilku tygodniach pomyślnej pracy wszystko zepsuło się, nie mógł wybrnąć z wielkiej postaci kobiety. Dlatego to zabijał swój model zmęczeniem, zaciekał się po dniach całych, upierał, potem porzucał wszystko na miesiąc. Po dziesięć razy postać była rozpoczynaną, porzucaną, przerabianą zupełnie. Rok, dwa lata zeszły, a obraz nie doszedł do końca, czasami już niemal ukończony, a nazajutrz wyskrobywany, całkowicie na nowo rozpoczęty. Ah, to wytężenie w poczuciu dzieła sztuki, ten wysiłek krwi i łez, od którego konał, aby stworzyć ciało i tchnąć w nie życie! Zawsze w walce z rzeczywistością i zawsze pokonywany — istna walka z Aniołem! Łamał się w tej pracy niemożliwej ogarnięcia całej natury na jednem płótnie, wyczerpany w końcu nieustanną boleścią, rozprężającą jego muskuły, nie mogąc nigdy wydać nic godnego swego geniuszu. To, czem zadawalniali się inni, przybliżone podobieństwo, ustępstwa potrzebne dręczyły go wyrzutami, oburzały, jak słabość nikczemna; i rozpoczynał na nowo i psuł to co było dobre, dlatego, co miało być lepsze, uważając, że to nie było dość „mówiącem“, niezadowolony ze swoich kobiet, jak mówili żartem koledzy, dlatego, że niechciałaby zstąpić z płótna, aby dzielić z nim łoże. Czegóż mu brakło, aby tchnąć w nie życie? Czegoś bardzo niewielkiego niezawodnie. Czegoś w nim było za dużo, czy czegoś za mało. Pewnego dnia jakieś z tyłu zasłyszane słowo o niekompletnym geniuszu, pochlebiło mu i przeraziło go zarazem. Tak, to musiało być coś takiego, to niedoskakiwał mety, to ją przeskakiwał, brak mu było równowagi nerwów, cierpiał na dziedziczne rozprzężenie, które polegało na niedostatku lub zbytku kilku gramów substancyi mózgowej, dzięki czemu, zamiast wielkim człowiekiem — stanie się waryatem, Ilekroć rozpacz wypędzała go z pracowni i kiedy uciekał od swego „dzieła“ unosił teraz z sobą tę myśl o fatalnej niemocy, czuł, jak rozbijała mu mu się ona pod czaszką, niby uparty dźwięk dzwonu.
Istnienie jego wtedy stało się straszne. Nigdy powątpiewanie o sobie samym niedręczyło go tak okropnie. Niknął na całe dnie: raz nawet nie spał całą noc w domu, powrócił nazajutrz ogłuszony, nie mogąc nawet powiedzieć, gdzie noc spędził: myślano, że obiegał okolice Paryża, byle tylko nie znaleźć się wobec swego nieudałego dzieła. Jedyną dlań ulgą było uciekać, ilekroć to dzieło przejęło go wstydem i nienawiścią i nie wracać, dopóki nie czuł odwagi stawienia mu raz jeszcze czoła. A kiedy powrócił, żona nawet nie ośmielała się go zapytać, szczęśliwa, że go ogląda jeszcze po długiej trwodze oczekiwania. Jak szalony obiegał Paryż, przedmieścia zwłaszcza, party szczególniejszą potrzebą zmieszania się z motłochem, przestawał z robotnikami, wyrażając przy każdym z takich napadów zawsze żal dawny, że nie został czeladnikiem mularskim. Alboż szczęście nie polegało na tem, by mieć członki silnie rozwinięte, wykonywające szybko i dobrze pracę, do której były przeznaczone? Chybił życie, trzeba mu było zaciągnąć się do rzemiosła naówczas gdy chodził na śniadania do Goinarda, gdzie to zaprzyjaźnił się z limuzyńczykiem, tęgim chłopem, któremu zazdrościł barków szerokich. Potem, kiedy powracał na ulicę Tourlaque z nogami jak ołów ciężkiemi, z pustą czaszką, poglądał na obraz tym wzrokiem boleści i trwogi, którym poglądamy na umarłą w domu żałoby; dopóki znowu świeża nadzieja wskrzeszenia jej zmartwych, przywołania nakoniec do życia, niezapalila rumieńcem jego twarzy.
Pewnego dnia Krystyna pozowała i postać kobiety po raz jeden więcej miała już być skończoną. Ale od godziny Klaudyusz chmurzył się, utracał dziecięcą radość, którą okazywał na początku posiedzenia. To też ona nie śmiała niemal odetchnąć, czując po własnym rozstroju, że wszystko znowu się psuje, lękając się, że jednem poruszeniem palca może przyspieszyć katastrofę. I w istocie, nagle wyrwał mu się z piersi krzyk boleści, klątwa.
— O, Boże, Boże!
Cisnął cały pęk pendzli ze szczytu drabiny. Potem, zaślepiony wściekłością, straszliwem uderzeniem pięści przebił płótno.
Krystyna wyciągnęła obie ręce drżące:
— Mój drogi, mój drogi...
Ale kiedy zarzuciła na ramiona peniuar i kiedy zbliżyła się do obrazu, doznała w głębi serca dziwnej radości, wielki poryw zaspokojonej urazy. Pięść jego przebiła same piersi tamtej, czarna próżnia otwierała się w tem miejscu. Nakoniec więc była zabita.
Nieruchomy, przejęty dokonanem morderstwem, Klaudyusz patrzał na te piersi rozwarte, w próżnię. I przejęła go niezmierna boleść na widok tej rany, przez którą krew jego „dzieła“ zdała się uchodzić. Byłoż to możliwe? by on, on sam, zamordował to, co kochał najwięcej w świecie? Gniew jego ustąpił miejsca osłupieniu, począł przesuwać palcami po płótnie, przyciągając brzegi rozdarcia, jakgdyby chciał zbliżyć brzegi jakiejś rany. Dławiło go, odchodząc od zmysłów z boleści nieskończonej, bełkotał:
— Przebita... przebita...
Wtedy Krystyna wzruszona została do głębi serca w macierzyńskiem uczuciu dla swego wielkiego dziecka-artysty. Przebaczyła mu jak zawsze, widziała dobrze, że niemiał teraz innej myśli nad natychmiastowe naprawienie rozdarcia i dopomogła mu w tem. I sama trzymała strzępy rozdarte, kiedy on z pod spodu przylepiał kawałek płótna. Kiedy ubrała się napowrót, tamta była już znowu, nieśmiertelna, z cieniutką szramą tylko w okolicy serca, która jeszcze więcej roznamiętniała malarza.
W tym braku równowagi, który się ustawicznie wzmagał, Klaudyusz popadł w pewien rodzaj przesądności, nabył niejako wiary zabobonnej w pewne sposoby techniczne. Niecierpiał oleju, mówił o nim jak o osobistym wrogu. Na odwrót sekatyw, według niego, czynił malowidło matowem i trwałem, miał on osobne sekreta, które ukrywał, rozczyny laku bursztynowego i kopalowego i inne żywice, które schnęły szybko i niedozwalały pękać farbom. Musiał tylko walczyć przeciw zbytecznemu nasiąkaniu, bo płótna tak przygotowane pochłaniały od razu małą ilość oleju farb. Kwestya pendzli zajmowała go zawsze: żądał specyalnej jakiejś oprawy, brzydził się włosem kuny, wymagając włosia suszonego w piecu. Potem zajmowała go niezmiernie ważna sprawa szpatułek; ponieważ używał ich do tła jak Courbet; i posiadał ich cały zbiór, długich, giętkich, szerokich i krótkich, — jedną przedewszystkiem trójkątną, podobną do noża szklarskiego, którą kazał sobie zrobić umyślnie na wzór tej, jaką posiadał Delacrois. Przedewszystkiem nie używał nigdy skrobaczki, którą uważał za poniżającą. Ale pozwalał sobie wszelkiego rodzaju tajemniczych sposobów w zastosowaniu tonu, kuł sobie recepty, zmieniał je co miesiąc, wierzył w to, że nagle odkrył dobrą metodę malowania, ponieważ odrzucając nadmiar oleju, ociekającego dawniej z obrazów, nakładał w miarę podsychania i dochodził do należytego nasycenia farbą. Jedną z jego manij, z dawna już było malowanie z prawej ku lewej ręce: acz nie mówił tego, był przeświadczonym, że mu to przynosiło szczęście. Ale co było najokropniejsze, to utonięcie w teoryi barw dopełniających. Gagnière pierwszy mówił mu o niej, również niezmiernie skłonny do spekulacyj technicznych. Poczem on sam, w skutek swego roznamiętnienia się bez granic, począł egzagerować tę zasadę naukową, która polega na tem, że z trzech barw głównych: żółtej, czerwonej i błękitnej, powstają trzy barwy pochodne, pomarańczowa, zielona i fioletowa, następnie zaś cała serya barw dopełniających i pokrewnych, które otrzymuje się matematycznie jedne z drugich. Tym sposobem nauka wchodziła do malarstwa, stworzoną była metoda obserwacyi logicznej, wystarczało obrad barwę dominującą obrazu i umieścić barwy dopełniające, albo pokrewne, aby na drodze doświadczalnej dojść do odmian, które wysnuwają się same, czerwone, przechodzące w żółtość obok błękitu, naprzykład, cały pejzaż zmieniający ton i przez refleksy i przez sam rozkład światła, spowodowany przeciągającą chmurą. Wyciągał z tego ten wniosek prawdziwy, że przedmioty nie mają barwy stałej, że się barwią wedle otaczających je okoliczności; a co najgorsza było, to, że kiedy powracał teraz do obserwacyi bezpośredniej, z głową nabitą całą tą nauką uprzedzone jego oko dopatrywało się gwałtem w delikatnych odcieniach potwierdzenia tej teoryi i ilustrowało ją zbyt jaskrawo, tak że oryginalność jego kolorytu tak jasnego, tak prześwieconego słońcem zamieniła się, co było całkowicie przeciwnem wszelkim nawyknieniom oka; ciała były tam fioletowe pod niebem trójkolorowem.
Nędza dokonała ostatecznie zniszczenia. Przychodziła ona zwolna, w miarę jak oboje czerpali bez rachunku; a kiedy ani grosz im nie pozostał z dwudziestu tysięcy franków, spadła na nich okropna, beznadziejna.
Krystyna, jakkolwiek chciała poszukać pracy, nieumiała nic, nawet szycia: rozpaczała tylko z bezwładnemi rękoma, przeklinała głupie wychowanie panien, które w przyszłości jako jedyny ratunek pozostawiało jej pójście w służbę, gdyby ich życie dalej miało pójść tymsamym torem. On, który dostał się na zęby drwiącego zeń Paryża, nie znajdował absolutnie pracy. Wystawa niezależna, na którą dał kilka płócien wraz z kolegami dobiła go ostatecznie wobec amatorów, tak bowiem publiczność śmiała się z tych obrazów popstrzonych wszystkiemi barwami tęczy. Wszyscy kupcy go odbiegli, jeden tylko pan Hue odbywał pielgrzymki na ulicę Tourlaque, stawał tam w ekstazie przed najbardziej ekscentrycznemi obrazami, rozpaczając, że ich nie może okryć złotem; daremnie malarz ofiarował mu je w darze, błagał go o ich przyjęcie, mieszczanin z niesłychaną delikatnością skąpił sobie na potrzebach życia, ażeby od czasu do czasu zebrać jakąś sumkę i wtedy unosił z czcią religijną jakieś najszaleńsze płótno, które zawieszał obok swych mistrzowskich obrazów. Był to wszakże dochód zbyt rzadki, Klaudyusz zmuszony był jąć się robót na handel, tak wstrętny dla niego, zrozpaczony, że musiał zejść do tej galerniczej pracy, której poprzysięgał nietykać nigdy i której niebyłby też dotknął, przenosząc nad nią z pewnością śmierć głodową, gdyby nie te dwie biedne istoty, które wraz z nim skazane były na powolne konanie.
Poznał co to malowane za bezcen, poznał obrazy świętych patronów i patronek, robione z gruba, sztory rysowane na obstalunek, słowem wszystkie te podrzędne prace, zamieniające malarstwo w głupie, naiwności nawet pozbawione, bohomazy. Nie minęło go nawet to upokorzenie, że mu nie przyjmowano portretów, robionych po dwadzieścia pięć franków, z powodu, że chybiał podobieństwo i doszedł do ostatniego stopnia nędzy, pracował „na sztuki“; kramarze najniższego gatunku, którzy sprzedają w budach, rozstawionych na mostach i wysyłają swój towar do dzikich, kupowali od niego po dwa, trzy franki obrazek, wedle umówionych rozmiarów. Było to dla niego zarazem jakby rodzajem fizycznego upadku, dręczył się tem, trawił, marniał, wychodził chorym z tej codziennej walki, niezdolnym do poważnej pracy i patrzał tylko na wielki swój obraz z rozpaczą, oczyma potępieńca, nie tykając go czasem po całych tygodniach, jak gdyby czuł, że ręce jego splamione są, upadłe, niegodne pracować dla sztuki. Ledwie starczyło na chleb suchy, obszerna szopa stawała się niemożliwem mieszkaniem na zimę, ta hala, z której tak dumną była Krystyna, wprowadzając się do niej. Dziś włóczyła się po niej z kąta w kąt, nie mogąc się przemódz nawet, by ją zamieść, straciwszy wszelką ochotę i gust do porządku; wszystko tam rozsypywało się, rozprzęgało, zamieniało zwolna w ruinę; mały Jakubek wątlał z dniem każdym, skazany na nędzne pożywienie, całe ich życie niedbałe, te obiady zjadane na prędce, stojąc, złożone często bardzo ledwie z kromki chleba, wszystko to schodziło do brudu nędzarzy, zatracających wszystko, aż do poczucia własnej godności i dumy.
Po jednym więcej takim roku jeszcze, Klaudyusz raz w dniu rozpaczy, kiedy jak szalony uciekał przed swym nieudałym obrazem, spotkał niespodzianie na ulicy kogoś z dawnych znajomych. Tego dnia właśnie przyrzekł był sobie, że nie powróci za nic nigdy już do domu. Biegał po ulicach Paryża od samego południa, jak gdyby słyszał tuż po za sobą pędzące blade widmo wielkiej nagiej postaci, zniszczonej bezustannemi poprawkami, nie wykończonej dotąd a ścigającej go, zda się błagającej boleśnie o narodzenie. Mgła skraplała się w drobny deszczyk żółtawy, co walał zabłocone już ulice więcej jeszcze. I kiedy koło piątej mijał ulicę Królewską, krokiem lunatyka, narażając się co chwila na przejechanie, w ubraniu obszarpanem, zabłocony aż po uszy, nagle tuż obok siebie posłyszał zatrzymującą się karetę:
— Klaudyuszu! hej! Klaudyuszu!... Więc nie poznajesz już dawnych przyjaciół?
Była to Irma Bécot, strojna z całą elegancyą w suknię popielatą jedwabną, zasypaną z wierzchu koronkami Chantilly. Spuściła żywo szybę karety, uśmiechnięta, promieniejąca w ramach drzwiczek.
— Gdzie pan idziesz?
On, oszołomiony, odpowiedział, że nie idzie nigdzie. Ją to rozweseliło jeszcze bardziej i patrząc nań swemi występnemi, rozpustnemi oczyma, z tem wysunięciem ust przewrotnych wielkiej pani, którą nagle napadła ochota spróbowania niedojrzałego owocu ze straganu przekupki, zawołała:
— No to siadaj pan, tak już dawno nie widzieliśmy się!... Siadajże, bo cię przejadą!...
W istocie, stangreci niecierpliwili się, już zacinali konie pośród zgiełku; Klaudyusz wsiadł, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi: a ona uwiozła go z sobą, ociekłego deszczem, najeżonego, nasrożonego swem ubóstwem, w karetce wybitej błękitnym atłasem, sadzając w połowie na koronkach sukni; kiedy tymczasem dorożkarze podrwiwali z tego uwiezienia, szykując się napowrót w rząd dla zaprowadzenia porządku w cyrkulacyi.
Irma Bécot urzeczywistniła wreszcie długoletnie swe marzenia, posiadała teraz pałac własny na avenue de Villiers. Ale na to składały się lata, naprzód plac zakupił jej jeden kochanek, potem inni dostarczyli pięćkroć sto tysięcy franków na budowę i trzykroć sto tysięcy na umeblowanie, dzięki przelotnym roznamiętnieniom. Dziś było to iście książęce mieszkanie, wspaniałe swym zbytkiem, przedewszystkiem zaś nadzwyczajnem wyrafinowaniem w rozkosznym komforcie; prawdziwa wielka alkowa zmysłowej kobiety, jedno wielkie łoże miłości, poczynające się od kobierców przysionka, a rozciągające aż do kapitelów ścian pokoi. Dziś, kiedy kosztowała tyle, oberża przynosiła przynajmniej więcej, bo płaciło się w niej za sławę materaców z purpury i noce były w niej drogie niesłychanie.
Wszedłszy z Klaudyuszem, Irma wydała polecenie, że drzwi jej zamknięte są dla wszystkich. Gotowa była podpalić choćby cały ten majątek, byle tylko zadowolnić swój kaprys. Kiedy przeszli razem do sali jadalnej, pan, kochanek, który płacił wówczas, chciał gwałtem przedostać się mimo wydany zakaz; ale odprawić go kazała, bardzo głośno, nie lękając się bynajmniej, że ją posłyszy. Potem u stołu wesołą była i śmiała się jak dziecko, jadła wszystko, co tylko było, ona, która nigdy nie bywała głodną i obejmowała malarza zachwyconem spojrzeniem, bawiła ją olbrzymia jego broda źle utrzymana, żakiet od pracy z poobrywanemi guzikami. On, jak we śnie, pozwalał z sobą robić wszystko, co kazała, jadł również z apetytem i chciwością wielkich kryzysów głodu. Obiad odbywał się w milczeniu, kamerdyner posługiwał z godnością wyniosłą.
— Ludwiku, zaniesiesz kawę i likiery do mego pokoju.
Zaledwie było po ósmej, a Irma chciała się zamknąć natychmiast w swoim pokoju z Klaudyuszem. Zasunęła zasuwki, żartowała: dobranoc, pani poszła spać!
— Bądź swobodnym jak u siebie, zatrzymuję cię... Co? dość już dawno o tem gadają wszyscy! Wreszcie, to już za głupie!
Wtedy on najspokojniej zdjął swój żakiet, w wspaniałym pokoju o ścianach z malwowego jedwabiu, strojonych srebrną koronką, o łożu olbrzymiem, udrapowanem starożytnemi haftami, iście na podobieństwo tronu. Przyzwyczajony był u siebie chodzić w kamizelce i rękawach koszuli, wydało mu się, że jest w domu. Spać tu, czy gdzie pod mostem, wszystko mu jedno, skoro poprzysiągł sobie, że do domu nigdy już nie powróci. Nie dziwiła go nawet zupełnie cała ta przygoda w ogólnem obecnem rozprzężeniu jego życia. Ona zaś, nie mogąc zrozumieć takiego grubiańskiego zaniedbania, uważała tylko, że był zabawnym niesłychanie, bawiło ją to wszystko jak pensyonarkę, co się wymknęła z pod kontroli szkolnej, wpół rozebrana także, zaczęła szczypać go, bawić się w gry dziecinne rękami, jak istny gamen brukowy.
— Wiesz, moja głowa dla fryców, mój Tycyan, jak oni powiadają, to nie dla ciebie... Ah! ty mnie odmieniasz, doprawdy! tyś bo też od nich wszystkich różny, całkiem odrębny!
I ściskała go, mówiła jak go pragnęła zawsze, za to właśnie, że chodził z wiecznie nieuczesaną głową. Śmiechy serdeczne tłumiły jej w gardle wyrazy. Wydawał jej się tak brzydki, taki komiczny, że całowała go na wszystkie strony zapalczywie.
Około trzeciej zrana, pośród poskręcanych, pozrywanych prześcieradeł, Irma wyciągnęła się naga, z ciałem wzdętem rozpustą, zaledwie bełkocąca niewyraźnie ze znużenia.
— No, a twój stosunek na wiarę, a propos, więceś go zamienił w małżeństwo?
Klaudyusz zasypiający już otwarł napowrót oczy zamglone.
— Tak.
— I sypiasz z nią zawsze?
— Ależ oczywiście.
Napowrót poczęła się śmiać jak szalona i do dała otwarcie:
— O, mój biedny stary, mój biedny stary, jak że wy się musicie wściekle nudzić.
Nazajutrz, kiedy Irma puszczała Klaudyusza, różowiuteńka, jakby po nocy najdoskonalszego wypoczynku, świeżutko, elegancko już ubrana w peniuar, ufryzowana już i uspokojona zupełnie, zatrzymała przez chwilę jego ręce w swoich dłoniach i niezmiernie serdeczna, popatrzała na niego z minką rozrzewnioną, choć i trochę blagierską zarazem:
— Mój biedny stary, to ci nie sprawiło przyjemności. Nie! nie zaklinaj się, my to czujemy dobrze, my kobiety... Ale dla mnie, dla mnie to było wielką przyjemnością, oh! wielką... Dzięki ci, dzięki serdeczne!
I na tem był koniec, chyba musiałby teraz opłacić ją bardzo drogo, gdyby zechciał dostać raz jeszcze.
Klaudyusz wprost ztąd poszedł na ulicę Tourlaque, wytrącony ze zwykłej kolei tą swoją przygodą. Doznawał po niej dziwacznej mięszaniny prożności i wyrzutów sumienia, która przez ciąg dwu dni uczyniła go obojętnym na malarstwo, marzącym, że kto wie czy się nie rozminął z właściwem dla siebie życiem. Zresztą taki był dziwny za powrotem, tak pełny wrażeń tej nocy, że kiedy Krystyna zagadnęła go, bąkał z początku, wreszcie pozwolił jej domyślić się wszystkiego. Była scena, żona płakała długo, przebaczyła ponownie, pełna nieskończonego wyrozumienia dla wszystkich jego błędów, zaniepokojona tem tylko, czy taka noc szalona nie zmęczyła go zbytecznie. I w głębi jej smutku była radość bezwiedna, duma, że można go było kochać dla niego samego, namiętna uciecha, że zdolnym jest do popełnienia wybryku, nadzieja, że powróci i do niej jeszcze, skoro poszedł do innej. Drżała w tej woni żądzy, którą on przynosił z sobą ztamtąd i w sercu chowała jedyną tylko zawsze zazdrość, względem tego obmierzłego malarstwa do tego stopnia, że sama raczej rzuciłaby go w uścisk innej kobiety, byle go wydrzeć sztuce.
Ale około połowy zimy, Klaudyusza nowa przejęła nadzieja. Pewnego dnia, porządkując dawne teki, odnalazł wsuniętą tam nagą postać leżącą, z swego „Otwartego powietrza“, którą pozostawił był jedynie, wyciąwszy z całego obrazu, kiedy mu tenże odesłano z „Salonu odrzuconych“. Kiedy wyjął ją, wydał okrzyk zachwytu.
— Boże ty mój! jakież to piękne!
Natychmiast przytwierdził ją do ściany czterema gwoździami i odtąd po całych godzinach wpatrywał się w nią z zachwytem. Ręce mu drżały, strumień krwi nabiegał mu do twarzy. Czyż to podobna, by on wymalował taki mistrzowski kawałek? Był zatem genialnym w owych czasach? Czyżby zmieniła mu się odtąd czaszka i oczy, i palce? Taką przejęty był gorączką, taką potrzebą wywnętrzania się, że w końcu przywołał żonę.
— Chodźno tu zobaczyć!... Co? Jak to namalowane? Jakie to pysznie osadzone muskuły?... A to udo, patrz, oblane słońcem. A to ramię, tutaj, aż do wypukłości łona... Ah! mój Boże! toż to życie, czuję tętno jej krwi, czuję, że żyje, jak gdybym się go dotykał, tej skóry tak delikatnej i ciepłej z całą jej wonią...
Krystyna, stojąc obok niego, przypatrywała się, odpowiadała mu krótkiemi słowy. To zmartwychpowstanie jej samej, po latach, taką, jaką była, mając lat ośmnaście, pochlebiło jej z razu i wprawiło w zdumienie. Ale odkąd widziała go roznamiętniającego się tak do tej postaci, poczuła dziwną, wzrastającą przykrość, nieujętą irytacyę bez uzasadnionej przyczyny.
— Jakto! więc nie uznajesz, że jest tak piękną, że przed nią uklęknąć można?
— Tak, tak... Tylko poczerniała trochę.
Klaudyusz protestował gwałtownie. Poczerniała, zkądże! Ona nie poczernieje nigdy, ona ma młodość wiekuistą, nieśmiertelną. Ogarnęła go prawdziwa miłość dla niej, mówił o niej jak o żyjącej osobie, uczuwał nagłą potrzebę częstokroć popatrzenia na nią, tak wielką nieraz, że porzucał wszystko, jak gdyby biegł na jakąś schadzkę.
Potem, pewnego rana, opanował go istny głód pracy.
— Ale cóż u Boga! Skoro zrobiłem to, toć mogę przerobić jeszcze... Ah! tym razem zobaczymy! Chyba, że ze mnie bydlę!
Krystyna musiała mu pozować natychmiast, bo już był na swej drabince, palił się myślą zabrania napowrót do swego wielkiego obrazu. Przez cały miesiąc trzymał ją po ośm godzin dziennie, nagą, z nogami zbolałemi od nieruchomości, bez wszelkiego miłosierdzia dla jej zmęczenia, tak samo, jak niemiłosiernym był do dzikości dla siebie samego. Upierał się gwałtem stworzyć teraz arcydzieło, wymagał, by ta postać stojąca godną była tamtej leżącej z przed laty, która ze ściany świeciła mu życiem. Bezustannie porównywał ją, zasięgał u niej rady, smagany rozpaczą i podniecany trwogą, że już jej nigdy nie zdoła dorównać. Rzucał raz na nią okiem, to znów na Krystynę, potem na swe płótno, unosi! się w przekleństwach, ilekroć nie był zadowolony. Nakoniec wpadł na żonę.
— Bo też, moja kochana, tyś teraz już nie ta, co na quai Bourbon wówczas. Ah! ależ już ani trochę!... To zabawne, piersi miałaś rozwinięte nadzwyczaj wcześnie. Przypominam sobie moje zdziwienie, kiedym u ciebie zobaczył pierś dojrzałej kobiety, gdy reszta jeszcze była dziecięco wiotką i wątłą... I tak świeżą, smukłą byłaś wówczas, istny rozwój pączka, prawdziwy urok wiosny... To pewna, że możesz sobie pochlebiać, ciało miałaś cudowne!
Nie mówił tego wszystkiego z chęcią dotknięcia jej boleśnie, mówił po prostu jako obserwator, zmróżając oczy, rozprawiając o jej ciele, jako o przedmiocie studyów, który mu przepadł.
— Ton jest zawsze jeszcze wspaniały, ale rysunek, nie, nie, to już nie to!... Nogi, oh! nogi, bardzo ładne jeszcze: bo to najdłużej trwa u kobiety i opuszcza ją ostatnie... Tylko łono i piersi, cóż robić! to się psuje. Tak, naprzykład popatrz na siebie w lustrze: tam przy pachach są takie woreczki wzdymające się, a to nic pięknego. Patrz, możesz szukać ich na jej ciele, ot tam, nie znajdziesz ich z pewnością.
Czułym wzrokiem ukazywał leżącą postać i tak zakończył wreszcie:
— Nie twoja w tem wina, ale ot to, co mi przeszkadza... A! nie mam szczęścia, to widoczne!
Ona słuchała i chwiała się na nogach, zgryziona. Te godziny pozowania, które były już dla niej źródłem tylu przykrości, obecnie stawały się torturą nie do zniesienia. Cóż bo to za nowy wynalazek dręczenia jej, własną jej młodością, rozdmuchiwania jej zazdrości, podawaniem zatrutego żalu za utraconą pięknością? Teraz więc staje się własną swą rywalką, nie może spojrzeć nawet na swój wizerunek dawny, bez gryzącego uczucia zawiści! Ah! jakże ten obraz, jakże to studyum zrobione z niej, zaciążyły nad jej egzystencyą! Całe jej nieszczęście tam bierze swój początek: naprzód pierś jej ukazana we śnie, potem dziewicze ciało odarte z odzieży, w chwili litosnego uczucia; potem oddanie mu w ofierze siebie w zamian za ten śmiech tłumów, co lżył jej nagość; potem życie całe, to poniżenie do rzemiosła modelki, w którem utraciła wszystko, aż do miłości dla męża. A teraz obraz ten zmartwychwstał, żywszy od niej, zmartwychwstał na to, aby ją dobić ostatecznie; boć to toż samo było dzieło ta kobieta, leżąca tam i ta stojąca na nowym obrazie.
Wówczas z każdem posiedzeniem, Krystyna czuła, ze się starzeje. Poglądała na siebie trwożnym wzrokiem, zdawało jej się, że wszędy widzi jak się żłobią zmarszczki, jak bezkształtnemi robią się linie rysunkowe. Nigdy tak się nie studyowała sama, wstyd ją przejmował i obrzydzenie wobec własnego ciała, ta rozpacz pałająca kobiet obdarzonych gorącym temperamentem, kiedy wraz z pięknością opuszcza je miłość. Czyżby dla tego on już jej nie kochał teraz, czyż by dla tego szedł spędzać u innych noce i przed nią uciekał w inną namiętność, przeciwną naturze, w tę namiętność dla swego „dzieła“? Utracała jasne pojęcie o rzeczach, wszystko to wtrącało ją w stan takiego zaniedbania, że całe dni spędzała w kaftaniku i spódnicy brudnej, utraciwszy całą kokieteryę wdzięku, zniechęcona tą myślą, że nieopłaci się walczyć, skoro już jest starą.
Pewnego dnia, Klaudyuszowi rozwśoieklonemu tem posiedzeniem wyrwał się okrzyk, który jej zadał nieuleczalną ranę. Omal nie rozdarł znów pięścią płótna, bezprzytomny, w jednym z takich napadów gniewu, w których bywał niepoczytalnym. I przynosząc sobie ulgę jej kosztem, zawołał z wyciągniętą pięścią:
— Nie, stanowczo z tem nic nie mogę zrobić... Ah! bo widzisz, kiedy się chce pozować, nie trzeba mieć dzieci!
Oburzona tą zniewagą, we łzach, pobiegła się ubrać. Ale ręce jej drżące niemogły dość prędko pochwycić ubrania, aby coprędzej się okryć. Jego przejął natychmiast wyrzut sumienia, zeszedł z drabiny, aby ją pocieszyć.
— Widzisz bo, zbłądziłem, jestem nędznikiem... Proszę cię, pozuj, pozuj jeszcze trochę, choćby dlatego tylko, żeby mi dowieść, że nie masz do mnie żalu.
I pochwycił ją nagą w ramiona, wydarł koszulę, którą przywdziała już do połowy. Ona zaś przebaczyła mu znowu, jak zawsze. Stanęła napowrót do pozy, cała drżąca jeszcze, tak że dreszcze bolesne wstrząsały jej członkami; po twarzy posągowo nieruchomej staczały się wielkie łzy nieme i spadały na piersi. Dziecko, a! z pewnością byłoby lepiej dla niego, żeby się nierodziło! Może to ono było przyczyną wszystkiego. Nie płakała już, usprawiedliwiała już ojca, a natomiast czuła głuchą złość jakąś do tej biednej istoty, dla której niezrodziło się w niej nigdy macierzyńskie uczucie, a którą nienawidziła teraz za to, że przez nią może utraciła miłość kochanka.
Jednakże Klaudyusz tym razem wykończył swój obraz, klął się, że bądź co bądź pośle go do Salonu. Nie schodził już z drabiny, czyścił tła aż do późnej nocy. Nakoniec zmęczony, wyczerpany, oświadczył, że nie tknie go więcej; a kiedy tego dnia około czwartej przyszedł go odwiedzić Sandoz, niezastał go w domu. Krystyna powiedziała mu, że wyszedł przejść się na chwilę po wzgórzach.
Powolne zerwanie między Klaudyuszem a towarzyszami dawnej gromadki wzrosło jeszcze. Każdy z nich skracał i coraz rzadziej oddawał mu rewizyty, coraz więcej czuł się nieswoim wobec tego rażącego malarstwa, każdy odczuwał to tem więcej, im większem było dawne uwielbienie. Gagnière opuścił nawet Paryż i zamieszkał w jednym ze swych domów w Melun, gdzie żył oszczędnie z dochodów, które mu przynosił drugi. Ożeniwszy się nagle poprzednio, ku wielkiemu zdumieniu innych, ze swoją nauczycielką muzyki, starą panną, która mu gry wała Wagnera wieczorami. Mahoudeau wymawiał się pracą, poczynał on bowiem zarabiać cokolwiek pieniędzy, dzięki jakiemuś fabrykantowi artystycznych wyrobów z bronzu, który mu powierzał retuszowanie swoich modeli. Inny znów powód miał Jory, którego nikt nie widywał, odkąd go Matylda trzymała despotycznie w ścisłej klauzurze; żywiła go do przesytu przysmaczkami, ogłupiała go praktykami rozkoszy, obsypywała go tem wszystkiem, co lubił, do tego stopnia, że dawny szlifibruk, skąpiec, który po rogach ulic szukał rozkoszy, aby ich nieopłacać, przywiązał się do domu, jak pies wierny, oddał jej klucze od swojej kasy, miewając zaledwie za co kupić cygaro, w takie dni tylko, w które raczyła mu dać franka; opowiadano sobie nawet, że jako niegdyś pobożna, ażeby utrwalić swą zdobycz starała się go nawrócić, mówiła mu o śmierci, której on bał się okropnie. Jeden tylko Fagerolles udawał niezmierną serdeczność względem swego dawnego przyjaciela, ilekroć go tylko spotkał, przyrzekając zawsze, że przyjdzie go odwiedzić, czego przecie nigdy nie dotrzymywał: tyle bo miał zajęć od czasu jak wszedł w modę, wynoszony, reklamowany, sławiony, na drodze do najwyższego powodzenia i zaszczytów! Klaudyusz nie żałował zupełnie, że Dubuche zerwał ze staremi wspomnieniami dzieciństwa, wobec tego, że późniejsze życie zaostrzyło jeszcze więcej różnice ich charakterów. Ale Dubuche, jak się zdało, również nie był szczęśliwym; miał miliony co prawda, a jednak był nędzarzem, w bezustannej kłótni ze swoim teściem, który żalił się, że się zawiódł na jego uzdolnieniu architektonicznem, zmuszony był spędzać życie na dawaniu chorej żonie mikstur i na doglądaniu dwojga dzieci niedonoszonych, które chowano w wacie.
Ze wszystkich tych zamarłych przyjaźni, jeden tylko jeszcze Sandoz, jak się zdało, pamiętał drogę na ulicę Tourlaque. Przychodził tam dla małego Jakubka, swego chrzestniaka, dla tej smutnej kobiety także, tej Krystyny, której twarz namiętna, pośrodku całej tej nędzy, wzruszała go głęboko, w której upatrywał wielkie podobieństwo do widm owych kobiet szalejących miłością, które obciąłby był uwiecznić w swych dziełach. Przedewszystkiem zaś braterstwo jego artystyczne wzrosło, odkąd widział jak Klaudyusz traci grunt pod nogami i tonie w bohaterskim szale sztuki. Naprzód zdumiony tem był niesłychanie, bo więcej wierzył w przyszłość swego przyjaciela niż we własną, zawsze od czasów kolegium jeszcze przywykł był stawiać siebie na drugiem miejscu, jego zaś bardzo wysoko w rzędzie mistrzów, którzy stwarzają epoki. Następnie bolesne rozczarowanie przejęło go na widok tego upadku geniuszu, gorzka i krwawa litość, wobec tej okropnej męczarni niemocy. Alboż podobna było wiedzieć kiedykolwiek w sztuce kto był szaleńcem? Wszyscy ci, co chybili i niedoszli mety, wzruszali go do łez, i im więcej obraz lub książka dochodziły do aberacyi, do dziwacznego i opłakanego wysiłku, tembardziej jego opanowywała litość i potrzeba łagodnego ukołysania tych wszystkich zdruzgotanych ciężarem „dzieła“.
Tego dnia, kiedy Sandoz zaszedł, nie zastawszy malarza, nieodszedł, pozostał, widząc oczy Krystyny zaczerwienione od łez.
— Jeżeli pani sądzisz, że powinien powrócić niezadługo, to ja poczekam na niego.
— Oh! musi przyjść niebawem.
— Więc pozostaję, chyba, że pani przeszkadzam.
Nigdy nie wzruszyła go tak bardzo swem przygnębieniem opuszczonej kobiety, leniwemi ruchy, powolną mową, beztroską o wszystko, co nie było tą namiętnością, która ją paliła. Od tygodnia może nieuporządkowała już ani jednego krzesła, nieotarła z kurzu żadnego mebla, pozwalając dokonywać się upadkowi gospodarstwa, tak osłabiona, że ledwie miała dość sił na to, aby się utrzymać na nogach. I ściskało się serce, patrząc na nędzę i brud tej szopy źle otynkowanej, nagiej i zarzuconej nieporządkiem, gdzie drżało się, mimo jasnego lutowego popołudnia.
Krystyna ociężale powróciła na miejsce u żelaznego łóżka, na które Sandoz, wchodząc, nie zwrócił był uwagi.
— Proszę! — zapytał — czy to Jakub jest chory?
Okrywała dziecko, którego ręce bezustannie odrzucały kołdrę.
— Tak, nie wstaje już od trzech dni. Przenieśliśmy tu jego łóżko, aby był z nami... O, on nigdy nie był zbyt silny. Ale coraz mu jest gorzej, prawdziwa rozpacz.
Z nieruchomym wzrokiem mówiła to głosem monotonnym; przeraził się, podszedłszy do łóżka. Dziecko leżało wybladłe, głowa jego wydawała się zwiększona jeszcze, tak ciężka teraz, że niemógł jej unieść, leżała nieruchoma i można było sądzić, że to już umarły, gdyby nie ciężki oddech, wydzierający się z ust pobladłych.
— Mój Jakubku, to ja, twój ojciec chrzestny... Czy nie zechcesz się zemną przywitać?
Z trudem głowa próbowała się podnieść, ale nadaremnie, powieki nawpół się rozwarły, ukazując białka oczu, potem opadły napowrót.
— Ależ czy posyłaliście po lekarza?
Wzruszyła ramionami.
— Oh! lekarze! Alboż oni co wiedzą?... Był tu jeden, powiedział, że niema tu nic do roboty... Miejmy nadzieję, że to próżny popłoch tylko. Ma teraz lat dwanaście. Może rośnie.
Sandoz zdrętwiały umilkł, aby jej nie przerażać więcej, skoro, jak się zdało, nie widziała niebezpieczeństwa! Przeszedł się po pracowni i stanął przed obrazem.
— Ah, ah, to postępuje, jest na dobrej drodze tym razem.
— To już skończone.
— Jakto? skończone!
A kiedy dodała, że obraz miał w przyszłym tygodniu zostać wysłany do Salonu, zaambarasował się, usiadł na sofie, jak człowiek, który pragnie osądzić go bez pośpiechu. Tło, nadbrzeża, Sekwana, zkąd wynurzały się tryumfalne szczyty Paryża, pozostały w stanie szkicu, ale szkicu mistrzowskiego, jakgdyby malarz lękał się zepsuć Paryża swych marzeń, wykończając go więcej. Na lewo była tam także wyborna grupa tragarzy, wyładowujących worki z wapnem, partye wykończone starannie, bardzo piękne silą kompozycyi i układem. Tylko łódź z kobietami w pośrodku świeciła rażącym wyłomem w obrazie, blaskiem ciał nagich, tak niewłaściwie pomieszczonych; zwłaszcza też stojąca, całkiem obnażona postać, malowana gorączkowo, miała w sobie coś z halucynacyj wizyi, była dziwnie fałszywym tonem, pośród realizmu całego otoczenia.
Sandoz milczący, zrozpaczony był w obec tego wspaniałego poronienia. Ale spostrzegł, że oczy Krystyny zawisły na nim z niepokojem i miał tyle siły, że wyszeptał:
— Zdumiewająca, o! kobieta zdumiewająca prawdziwie!
Zresztą w tej samej chwili wszedł Klaudyusz, z miną spokojną, pewną siebie, jaką miewał tylko w dni szczęśliwe. Wydał okrzyk radości, spostrzegłszy starego swego druha, uścisnął silnie jego rękę. Potem podszedł do Krystyny, pocałował Jakubka, który odrzucił był znów kołdrę.
— Jakże mu teraz?
— Zawsze tak samo.
— Dobrze, dobrze! rośnie zanadto, odpoczynek przyniesie mu ulgę. Wszak ci mówiłem, że niepotrzebnie się niepokoisz.
I Klaudyusz siadł obok Sandoza na sofie. Obadwaj rozparli się niedbale, wpół leżąc, z oczyma utkwionemi w próżnię, od czasu do czasu tylko rozpatrując obraz, kiedy tymczasem Krystyna, obok łożka nie widziała nic przed sobą, zdawała się nie myśleć o niczem, w bezprzestannej rozpaczy swego serca. Zwolna non zapadała, żywy blask, padający od okna, bladł już, szarzał i mrok kładł się jednostajny a powolny na wszystkich przedmiotach.
— Więc to już postanowione, twoja żona powiedziała mi, że go wysyłasz?
— Tak.
— Masz słuszność, raz już z tem skończyć ci trzeba... O! prześliczne są tu partye! Te biegnące w dal nadbrzeża na lewo; albo ten człowiek, który dźwiga wór na dole... Tylko...
Wahał się; odważył wreszcie.
— Tylko, to zabawne, żeś się uparł przy pozostawieniu tych nagich kobiet... Tego niepodobna wytłumaczyć zupełnie, zapewniam cię, a przyrzekłeś mi, że je ubierzesz, pamiętasz?... Bardzo ci więc na nich zależy?
— Tak.
Klaudyusz odpowiadał sucho, z uporem maniaka, który nie raczy nawet tłumaczyć się z powodów. Założył ręce pod głowę, począł mówić o czem innem, niespuszczając oczu z obrazu, na którym zmrok poczynał kłaść lekką cieniu zasłonę.
— Ani wiesz, zkąd powracam? Powracam od wielkiego pejzażysty Courajod... twórcy „Bagnisk Gagny“, które są w Luksemburgu! Przypominasz sobie, żem go miał za umarłego i dowiedzieliśmy się, że zamieszkuje niedaleko ztąd, po drugiej stronie wzgórza, domek przy ulicy l’Abreuvoir... a więc wyobraź sobie, mój stary, niedawał mi spokoju ten Courajod. Idąc przejść się czasami, odkryłem jego budę i niemogłem przejść koło niej, żeby mię nie brała ochota wejścia. Pomyśl no! mistrz, zuch, który wynalazł nasz pejzaż obecny i żyje tam, nieznany, zamknąwszy rachunek z życiem, zagrzebany jak kret!... A potem, nie masz pojęcia o tej ulicy, ani o dziurze: ulica, to istna wieś, pełna drobiu, z obu stron ujęta w spadzistości trawników; domek podobny do zabawki dziecinnej, z małemi okienkami, drzwiczkami, ogródkiem, o! ten ogród, skrawek ziemi pochyłej, jałowej, zasadzonej czterema gruszami, zawalonej kurnikami z pozieleniałych desek, poobijanego tynku, żelaznych kratek, powiązanych szpagatem...
Głos jego wolniał, przymykał powieki, jak gdyby zajęcie się swoim obrazem ogarniało go zwolna do tego stopnia, że przeszkadzało mu w tem, co mówił.
— Dzisiaj, wyobraź sobie, zastaję właśnie Courajoda we drzwiach... Starzec ośmdziesięcio-letni przeszło, skurczony, zmalały do wzrostu chłopaka. Nie! trzeba go widzieć, w sabotach, w trykotach wieśniaczych, w szlafmycy, jak stara baba... Odważnie podchodzę do niego i mówię mu: „Panie Courajod, znam cię dobrze, jest w Luksemburgu twój obraz, prawdziwe arcydzieło, pozwól malarzowi uścisnąć dłoń twoją, jako dłoń mistrza.“ Ah! gdybyś wiedział, jak się wyląkł, jak bąkał, cofał się, jak gdybym go bić chciał. Uciekał, powiadana ci, uciekał... Poszedłem za nim, uspokoił się, pokazał mi swoje kury, kaczki, króliki, psy, niezwykła menażerya, aż do kruka! Żyje pośród tego wszystkiego, rozmawia tylko ze zwierzętami. Widok ma za to wspaniały! cała równina St-Denis, dymiące fabryki, świstające pociągi. Słowem, prawdziwa dziura pustelnicza, pod górą, plecami zwrócona do Paryża, oczyma utkwiona w przestrzeń bez końca... Oczywiście powróciłem do mojej sprawy. „O, panie Courajod, co to za talent! Gdybyś wiedział, jakim przejęci jesteśmy wszyscy dla ciebie zachwytem! Jesteś jedną ze sław naszych, pozostajesz jakby ojcem nas wszystkich.“ Wargi jego poczęły drżeć znowu, patrzał na mnie z wyrazem nieopisanego przestrachu, chyba nie byłby mnie odtrącił bardziej błagalnym giestem, gdybym mu był odkopał jakiegoś trupa jego młodości; i rzucał słowa bez związku z po za warg, bełkotanie starca zdziecinniałego, niepodobieństwem to było zrozumieć: „Niewiem, niewiem nic.. wszystko skończone... za starym już... niedbam o to zupełnie...“ Krótko mówiąc, zostawił mię za drzwiami, słyszałem jak gwałtownie zakręcał klucz w zamku, jak się barykadował ze swemi zwierzętami i bronił od usiłowań ulicznego uwielbienia... Ah ten wielki człowiek dogorywał jak episier, co się wycofał z interesów; dziwny to taki powrót do nicestwa przed śmiercią! Ah! sława, sława, za którą umieramy my inni! Głos jego coraz to bardziej zciszony, zagasł w wielkiem bolesnem westchnieniu. Noc zapadała ciągle, noc zalegająca podłogę pracowni, która w powolnym, nieubłaganym cieniu, zatapiała nogi stołów i krzeseł i rozrzucone po podłodze rzeczy. Już dół obrazu zatonął w ciemności; a on z oczyma rozpacznie utkwionemi zdawał się studyować postęp cieniów, jak gdyby wreszcie osądził swoje dzieło w tem dnia konaniu; w głębokiej ciszy nie słychać było nic, prócz chrapliwego oddechu chorego, przy którym widoczny był jeszcze czarny kontur nieruchomej matki.
Sandoz wtedy począł mówić z kolei, z rękoma również splątanemi pod głową, plecami wsparty o jedną z poduszek sofy.
— Któż to wie? Kto wie, czy nie byłoby lepiej żyć i umrzeć nieznanym? Co za zawód, jeżeli ta sława artystyczna nie miałaby istnieć tak samo, jak katechizmowe niebo, z którego dziś już nawet dzieci sobie żartują! My, co niewierzym już w Boga, wierzymy w naszą nieśmiertelność... A, co za nędza!
I przejęty smutkiem, co nań padał z tego zmroku, wyspowiadał się, wyjawił własne udręczenia, które poruszyły wszystko, co w nim było ludzkiego cierpienia.
— Patrz! ja, któremu ty może zazdrościsz, mój stary, tak! ja, który rozpoczynam robić interesa, jak mówią mieszczanie, który wydaję szpargały i biorę za nie pieniądze, co chcesz! ja z tego umieram... Powtarzałem ci to nieraz, ale ty mi nie wierzysz; ponieważ szczęście dla ciebie, co stwarzasz z takim trudem i nie możesz dać się poznać publiczności, polegałoby oczywiście na szybkiem produkowaniu, na tem, aby cię widziano, chwalono lub potępiano... Ah! bądź przyjętym do przyszłego Salonu, wejdź w ten zgiełk, stwarzaj inne obrazy; a powiesz mi następnie, czy ci to wystarcza, czy jesteś szczęśliwym nareszcie.. Słuchaj, praca zajęła całe moje istnienie. Zwolna, po trochu skradła mi matkę, żonę, i wszystko co kocham. Ten zarodek, rzucony w czaszkę, wyjada ci mózg, wrasta ci w piersi, obejmuje wszystkie członki, toczy całe ciało. Skoro tylko porwę się z łóżka rano, chwyta mię praca, trzyma u stolika, niepozwalając odetchnąć ani na chwilę świeżem, swobodnem powietrzem; potem idzie ze mną do śniadania, w milczeniu przeżuwam frazesy mojej pracy wraz z chlebem; potem towarzyszy mi, gdy wychodzę, powraca na obiad i siada wraz ze mną u talerza, kładzie się wraz ze mną na poduszce, tak bezmiłosierna, że nie mogę przerwać rozpoczętego „dzieła“, którego życie rozciąga się aż do snów moich... I niemasz istoty, coby istniała dla mnie po za tą pracą, idę uścisnąć matkę, tak roztargniony, że w dziesięć minut po wyjściu od niej, zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście się z nią widziałem. Moja biedna żona niema męża, niejestem z nią wówczas nawet, kiedy nasze dłonie obejmują się uściskiem. Czasami doznaję dojmującego wrażenia, że zatruwam im życie i czuję ztąd wyrzuty sumienia, bo szczęście domowe składa się wyłącznie z dobroci i wesołości; ale czyżem winien temu. że nie mogę wydrzeć się z łap potworu! Zawsze zapadam w somnambulizm tworzenia, w obojętność na wszystko, co nie jest pomysłem danej chwili. Szczęście jeszcze, jeżeli mi się udały kartki napisane rano, gorzej, jeżeli jedna z nich pozostała niewykończona! Cały dom będzie się śmiał lub płakał wedle upodobania pochłaniającej mię pracy... Nie! nie! nic już nie należy do mnie, marzyłem o odpoczynku na wsi, o dalekiej podróżach w dniach mojej biedy; a dziś, kiedy mógłbym zadowolić te zachcenia, rozpoczęte „dzieło“ przykuwa mię do miejsca: ani jednej przechadzki po rannem słońcu, ani jednej wycieczki do przyjaciela, ani jednego próżniaczego szaleństwa. Zaprzedałem nawet moją wolę, zwyczaje moje się ustaliły, zamknąłem za sobą drzwi przed światem i klucz wyrzuciłem przez okno... Nic już, nic zupełnie w mojej norze, prócz pracy i mnie, ona mię strawi i nic nie będzie, nic!
Umilkł, nowa cisza nastała w ciemniejącym pokoju. Potem rozpoczął z trudem:
— Gdybyż jeszcze człowiek mógł się zadowolić, gdybyż miał jakąś radość z tej psiej egzystencyi!... Ah, niewiem, jak oni to robią, ci co palą papierosy i którzy z zadowoleniem drapią się w brodę, pracując. Tak, są tacy, jak się zdaje, dla których tworzenie jest łatwą przyjemnością, przyjemnością, którą porzucić równie łatwo, jak podjąć na nowo, bez wielkiej gorączki. Są zachwyceni, uwielbiają siebie, nie mogą napisać dwóch wierszy, któreby nie miały rzadkiej wartości, któreby niebyły wytworne, niezrównane., Ah! ja bo każdy mój poród odbywam przy pomocy kleszczy, a dziecko mi się wydaje potworem. Jakim sposobem człowiek może być tak odartym z powątpiewania, aby był w stanie wierzyć w siebie? Zdumiewa mnie, kiedy widzę tych zuchów, którzy drogim wszystkiego zajadle zaprzeczają, tracących wszelki zmysł krytyczny, wszelki zdrowy pogląd, skoro chodzi o ich bękarty. Eh! książka, to rzecz zawsze brzydka! Trzeba było nigdy nie zajrzeć po za kulisy, aby ją ukochać... Nie mówię o tym kale wymyślań, którym cię obrzucają. Zamiast mi sprawiać przykrość, podnieca on mię tylko. Widzę takich, których wzruszają napaści, którzy odczuwają niezbyt dumną potrzebę stworzenia sobie sympatyi. Prosta fatalność natury; niektóre kobiety umierały z tego, że już niepodobały się nikomu. Zniewaga, to rzecz zdrowa, niepopularność to szkoła męzkości, nic tak niepodtrzymuje ducha w sprężystości i sile, jak wrzaski głupców. Wystarcza powiedzieć sobie, że się oddało życie jakiemuś dziełu, aby się nie spodziewać ani sprawiedliwości bezpośredniej, ani nawet poważnego rozbioru, aby pracować wreszcie bez nadziei żadnego rodzaju, bez wszelkich spodziewań, wyłącznie i jedynie dlatego, że praca bije ci tak pod skórą, jak serce, niezależnie od woli; i umiera się nareszcie z tego bardzo spokojnie z pocieszającem złudzeniem, że się pozyska miłość kiedyś... Ah! gdyby tamci wiedzieli, jak swobodnie znoszę ich gniewy! Ja tylko i ja sam obwiniam siebie i rozpaczam nad tem, że nie mogę być ani przez chwilę szczęśliwy. Mój Boże! ileż godzin straszliwych od dnia, w którym rozpoczynam powieść! Pierwsze rozdziały idą jeszcze jakoś, mam przed sobą przestrzeń, mam arenę, w której można okazać talent: potem tracę głowę, nigdy nie jestem zadowolony z codziennego zadania, potępiam z góry książkę rozpoczętą, uznaję ją za gorszą od dawnych, kując sobie tortury ze stron, z frazesów, ze słów, tak że przecinki nawet nabierają brzydoty, sprawiającej mi przykrość. A kiedy już skończona, ah! kiedy jest skończona co za ulga! Nie radość owego jegomości, który rozpływa się w adoracyi dla swego owocu, ale klątwa tragarza, co zrzuca ciężar, od którego gięły mu się barki... Potem to samo rozpoczyna się na nowo i rozpoczynać będzie zawsze; aż wreszcie zginę wściekły na samego siebie, zrozpaczony, żem nie miał więcej talentu, nieszczęśliwy, że niepozostawiam ani jednego „dzieła“ zupełniejszego, wyższego, a tylko stosy, etosy książek, istna góra; i umierając będę miał okropne zwątpienie o dokonanej pracy i będę zadawał sobie pytanie, czym zrobił dobrze, czym nie powinien był pójść na lewo, kiedy poszedłem na prawo; i ostatnie moje słowo, ostatni mój oddech będzie pragnieniem przerobienia wszystkiego...
Przejęło go wzruszenie, słowa więzły mu w gardle i musiał odetchnąć chwilę, zanim rzucił ten okrzyk namiętny, w którym ujawniał się cały jego niepoprawny liryzm:
— Ah, życia, drugiego życia, kto mi je da po to, aby mi je zabrała praca, i abym z niej umarł raz jeszcze!
Noc zapadła, nie widać już było postaci matki zupełnie, zdawało się, że chrapliwy oddech dziecka wychodzi z ciemności, jakaś nędza olbrzymia wysuwała się z odległych cieniów ulic. Z całej pracowni, zapadłej w czarność ponurą, jedno tylko wielkie płótno zachowywało ostatek ginącego światła. Widać było podobną do widm konających, unoszących się w powietrzu nagą postać, ale bez ściśle określonych kształtów; nogi już pociemniały, ramię jedno było niewidoczne, wyraźnie zarysowała się tylko jeszcze wypukłość brzucha, którego ciało świeciło księżycowym kolorytem.
Po długiem milczenia; Sandoz zapytał:
— Czy chcesz, ażebym poszedł z tobą, skoro pójdziesz oddawać tam twój obraz?
Kiedy Klaudyusz nie odpowiadał mu, wydało mu się, że posłyszał płacz jego. Byłżeby to ten smutek nieskończony, ta rozpacz ludzkiej głupoty, którą poruszył? Poczekał, powtórzył swoje pytanie; i wtedy dopiero malarz, stłumiwszy łkanie, wybąknął wreszcie:
— Dzięki ci, mój stary, obraz pozostanie, nie poślę go zupełnie.
— Jakto, byłeś zdecydowany?
— Tak, tak, byłem zdecydowany... Alem go go nie widział, a teraz zobaczyłem go w tym zapadającym zmroku... Ah! to chybione, chybione zawsze, ah! to mnie uderzyło w oczy, jak raz wymierzony pięścią. To uderzenie poczułem w sercu!
Łzy jego teraz zciekały powolne i ciepłe po twarzy w ciemności, co go ukrywała i dramat, którego cicha męczarnia go trawiła, wybuchnął mimo jego woli.
— Mój biedny przyjacielu — szepnął Sandoz wzruszony — ciężko to sobie powiedzieć, ale może masz racyę poczekać jeszcze, aby wykończyć niektóre partye... Tylko wściekły jestem na siebie, bo będę sądził, że to ja cię zniechęciłem mojem wiecznem, głupiem, niezadowoleniem ze wszystkiego.
Klaudyusz odpowiedział z prostotą:
— Ty! co za myśl! Niesłuchałem cię... Nie, patrzałem jak się rozprzęgało wszystko w tym przeklętym obrazie. Światło uchodziło i była chwila w półzmroku lekkim jeszcze, kiedy nagle przejrzałem jasno: tak, nic się tu nie trzyma, wszystko rozbiega, tła tylko są piękne, naga kobieta świeci jak petarda, brak jej nawet pewności, nogi są złe stanowczo... Ah! można było skonać z tego ciosu, czułem, że wszystko rozłazi się w mojem cielsku, potem cienie napłynęły jeszcze, jeszcze: zawrót głowy, zapadanie się... ziemia staczała się w nicość próżni, koniec świata!... Niebawem niewidziałem już nic, prócz jej brzucha, świecącego jak chorobliwy blask księżyca. I patrzaj! patrzaj! w tej chwili niema już nic z niej, ani jednego blasku, zamarła, cała jest czarna!...
W istocie, obraz z kolei zniknął zupełnie. Ale malarz podniósł się i słychać było, jak zaklął w pośród ciemnej nocy.
— Do pioruna! to nic nie znaczy... Zabiorę się napowrót...
Krystyna, która również opuściła krzesło i którą potrącił, przerwała mu.
— Uważaj, zapalam lampę.
Zapaliła ją i ukazała się bardzo blada, podnosząc ku obrazowi wzrok trwogi i nienawiści. Jakto! nie odsyłano go jeszcze, ta okropność znów miała się rozpocząć!
— Zabiorę się do niego napowrót — powtórzył Klaudyusz — i zabije mnie, zabije moją żonę, moje dziecko, dom cały, ale to będzie arcydzieło, na Boga!
Krystyna poszła usiąść napowrót. Powrócono do Jakuba, który odkrył się znowu bezwiednym ruchem drobnych rączek, odddychał wciąż z głową zanurzoną w poduszkach, podobną do jakiegoś ciężaru, pod którym uginało się łóżko. Odchodząc Sandoz wyraził swe obawy. Matka zdawała się osłupiałą, ojciec powracał już przed swój obraz, owe „dzieło“, które miał stworzyć, którego namiętne złudzenie pokonywało w nim bolesną rzeczywistość choroby dziecka, tej krwi z krwi jego.
Nazajutrz rano, Klaudyusz kończył się ubierać, kiedy usłyszał przerażony głos Krystyny, wołającej go. Ona również zbudziła się nagle z ciężkiego snu, co ją zmorzył na krześle, na którem czuwała przy chorym.
— Klaudyuszu! Klaudyuszu! przyjdźże... On umarł!
Przybiegł z szeroko rozwartemi oczyma, potykając się, nie rozumiejąc nic, powtarzając z wyrazem głębokiego zdumienia:
— Jakto? umarł!
Przez chwilę stali w osłupieniu nad łóżkiem. Biedna istota leżała na wznak, z tą nieszczęsną głową, pierwotnie zakrojoną na dużą głowę genialnego dziecka, a obecnie wybujałą do rozmiarów głowy kretyna. Zdało się, że się nieporuszył od dnia wczorajszego; tylko usta jego poszerzone, sine, nie oddychały już, a oczy rozwarte były w próżnię. Ojciec dotknął go i zobaczył, że był jak lód zimny.
— To prawda, umarł.
I przerażenie ich było tak wielkie, te przez chwilę jeszcze oczy ich były suche, unieruchomione widokiem nieprawdopodobnego nieszczęścia.
Potem pod Krystyną ugięły się kolana; padła przed łóżkiem, załamała ręce, oparła czoło o brzeg materaca i płakała wielkim szlochem, który ją wstrząsał całą. W tej pierwszej straszliwej chwili, na rozpacz jej składał się głównie dojmujący wyrzut, że niekochała dosyć tego biednego dziecka. Od razu przed jej oczyma roztoczyły się dni wszystkie i każdy przynosił jej z sobą żal, niecierpliwe słowa, brak pieszczot, szorstkość nieraz. A dziś, wszystko było skończone, nigdy już nie wynagrodzi tego, że mu skradła swe serce. On, którego uważała za tak nieposłusznego, posłuchał teraz aż nadto. Powtarzała mu tak często: „cicho bądź, pozwól pracować ojcu!“, że wreszcie zamilkł na zawsze. Ta myśl dławiła ją, każde łkanie wyrywało jej głuchy okrzyk.
Klaudyusz począł chodzić po pokoju party nerwową potrzebą zmiany miejsca. Twarz wykrzywiła mu się kurczowo, z rzadka spadały mu po twarzy wielkie łzy, które ocierał dłonią. A kiedy przechodził przed trupem, niemógł za każdym razem powstrzymać się od popatrzenia na niego. Te oczy nieruchome, rozwarte szeroko, zdawały się przyciągać go przemocą. Naprzód opierał się, myśl niejasna utrwalała się, wreszcie ogarnęła go całkowicie. Uległ nakoniec, wziął małe płótno i siadł robić studyum z umarłego dziecka. Przez pierwsze kilka minut, łzy nie dozwalały mu nic widzieć, topiły wszystko we mgle, ocierał je wciąż a pendzel drżał mu w ręce. Potem, praca osuszyła powieki, nadała pewności ręce; i niebawem nie leżał tam już zastygły trup jego syna, był tylko model, przedmiot, który go zajmował i roznamiętniał. Ten wybujały rysunek głowy, ten koloryt woskowy ciała, te oczy, podobne do dziur rozwartych w próżnię, wszystko to podniecało go, rozpłomieniało. Odchodził, przypatrywał się z upodobaniem, uśmiechał z lekka do swego „dzieła“.
Kiedy Krystyna podniosła się z kolan, zastała go tak przy robocie. Wtedy w nowym napadzie płaczu, powiedziała tylko:
— Ah! możesz go malować, już teraz ci się nie ruszy!
Przez ciąg pięciu godzin, Klaudyusz pracował. A trzeciego dnia, kiedy Sandoz odprowadził go z cmentarza po pogrzebie, zadrżał z litości i zachwytu, stanąwszy przed obrazkiem. Był to jeden z dawnych, dobrych rysunków, arcydzieło światła i siły, owiane prócz tego jeszcze niezmiernym smutkiem, koniec wszystkiego, życie umierające tą śmiercią dziecka.
Ale kiedy Sandoz wyrażał swe pochwały, przejęty został dziwnie temi wyrazami Klaudyusza:
— Naprawdę, to ci się podoba?... W takim razie to mię skłania ostatecznie. Skoro tamto nie jest gotowe, poślę to do Salonu.




X.

Od trzech dni Klaudyusz odniósł był „Umarłe dziecko“ do Pałacu Industryi, kiedy spotkał się Fagerollem pewnego ranka, włócząc się w stronie parku Monceau.
— Jakto! to ty, mój stary! — wykrzyknął wielce serdecznie ten ostatni. — I cóż się z tobą dzieje teraz, co porabiasz? Tak rzadko się z sobą widujem!
Potem, kiedy tamten powiedział mu o wysłanym do Salonu obrazku, o tem, czem obecnie całkowicie był zajęty, dodał:
— Ah! posłałeś, ależ w takim razie zobaczysz, że każę ci go przyjąć. Wiesz, że tego roku jestem kandydatem do komisyi sędziów.
W istocie, skutkiem wrzawy i wiecznego niezadowolenia artystów, po wielekroć podejmowanych i zarzucanych znów reformach, zarząd przyznał był samymże wystawcom prawo wybrania sobie członków komisyi, mającej przyjmować lub odsądzać nadesłane obrazy; i wypadkiem tym przejęty, rozgorączkowany był cały świat malarstwa i rzeźby, rozwinęła się istna gorączka elekcyjna, ambicye osobiste, koterye, intrygi wszystkie te niskie sposoby i sposobiki, które hańbią politykę.
— Zabieram cię — mówił dalej Fagerolles — musisz zwiedzić mój pałacyk, którego nie widziałeś jeszcze, mimo, żeś przyrzekał tylokrotnie mnie odwiedzić... To niedaleko ztąd, na rogu zaraz alei Villiers.
I Klaudyusz, którego ramię ujął z całą swobodą, musiał iść wraz z nim. Przejęty był cały tem jednem nikczemnem uczuciem; myśl, że dawny kolega może wpłynąć na to, by obraz jego przyjęto do Salonu, napełniała go równocześnie wstydem i żądzą. Kiedy weszli w aleję Villiers i stanęli przed pałacykiem, zatrzymał się, aby się przypatrzeć jego fasadzie zalotnej i pełnej architektonicznego wdzięku, wiernej reprodukcyi jednego z renesansowych domów w Bourges, z oknami o architrawach, wieżyczkami schodowemi, dachem ozdobnym ołowianym. Było to prawdziwe cacko dziewczyny; i stanął zdumiony, kiedy odwróciwszy się, spostrzegł tuż naprzeciwko, po drugiej stronie alei, królewski pałac Irmy Bécot, kędy spędził noc jedną, której wspomnienie wydawało mu się jakimś snem fantastycznym tylko. Obszerny, poważny, niemal surowy, ten ostatni wyglądał na arystokratyczny pałac, wobec swego sąsiada artysty, który przy nim malał do rozmiarów kapryśnego cacka.
— Hę? ta Irma — ozwał się Fagerolles, z odcieniem poszanowania — ona bo ma katedrę!... Ha! cóż robić, ja sprzedaję tylko obrazy!... Wejdźże.
Wnętrze pełnem było niezmiernego a dziwacznego przepychu; stare gobeliny, stare bronie, zbiór mebli dawnych, osobliwości z Chin i Japonii, począwszy od samego zaraz przysionka; sala jadalna na lewo, o ścianach z chińskiego laku, na suficie wielki smok czerwony; schody drewniane rzeźbione, gdzie powiewały chorągwie a pióropusze tworzyła zieleń roślin zwrotnikowych. U góry wszakże pracownia przedewszystkiem była osobliwością, dość ciasna, bez jednego obrazu, cała zawieszona wschodniemi oponami, portierami, zajęta w jednym końcu kominkiem ogromnym, którego kapę unosiły dwa potwory, w drugim rogu zastawioną była szeroką otomaną, ustawioną pod namiotem; cały budynek z lanc, podtrzymujących w powietrzu baldachim wspaniały obić, ponad łożem futer, dywanów i poduszek, niemal równoległych z posadzką.
Klaudyusz patrzył i jedno pytanie cisnęło mu się na usta, pytanie, które powstrzymał przecież. Czy też to wszystko było zapłacone? Ozdobiony orderem zeszłego roku, Fagerolles, jak zapewniano, żądał po dziesięć tysięcy franków za jeden portret. Naudet, który, stworzywszy jego powodzenie, eksploatował je teraz, zabierając część zysków, wedle umowy, nie puszczał ani jednego jego obrazu niżej dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu tysięcy franków. Zamówienia byłyby się posypały nań gradem, gdyby malarz nie okazywał był pogardy, nie grał roli zarzuconego pracą człowieka, którego najmniejsze szkice wyrywają sobie wszyscy. A przecież cały ten zbytek, roztaczający się dokoła, czuć było długami, dostawcy otrzymali tylko zaliczki, całe te pieniądze, zyskane jak na giełdzie w nagłej zwyżce, wymykały się z rąk, płynęły gdzieś i nikły bez wszelkiego śladu. Zresztą Fagerolles w podnieceniu jeszcze tem nagłem a niespodziewanem powodzeniem, nie liczył się zupełnie z groszem, nie troszczył się o nic, silny nadzieją, że zawsze sprzedawać będzie tak samo, coraz to drożej jeszcze, dumny zajętą w sztuce współczesnej pozycyą.
Nakoniec Klaudyusz zauważył mały obrazek na stalugach, z czarnego drzewa, udrapowanych czerwonym pluszem. Było to wszystko, co tu było widocznem z zawodu mieszkańca, obok palisandrowej szkatułki do farb i pudełka z pastelami, zapomnianego na jakimś sprzęcie.
— Bardzo subtelne — wyrzekł Klaudyusz, stanąwszy przed obrazkiem, aby okazać swą uprzejmość. — A to, co posyłasz do Salonu, już odesłane?
— Ah! tak, Bogu dzięki! Iluż tu miałem oglądających! Prawdziwa procesya, która przez tydzień cały trzymała mnie wciąż na nogach, od rana do nocy... Nie chciałem wystawiać, bo człowiek traci przez to na powadze. I Naudet zabraniał mi tego również. Ale co chcesz? Tak sobie tego życzono, cały zastąp młodych pragnie mnie wybrać do komisyi sędziów, abym ich bronił... O! mój obraz jest nadzwyczaj prosty, bezpretensjonalny, „Śniadanie“, jak go zatytułowałem, dwaj panowie i trzy panie, pod cieniem drzew, goście pałacowi, którzy zabrali z sobą posiłek i spożywają go wśród polanki lasu.. Zobaczysz, to dość oryginalne.
Głos jego zawahał się nieco, a kiedy spotkał oczy Klaudyusza, utkwione w niego uważnie, zmieszał się do reszty i dla odwrócenia rozmowy, począł żartować z obrazka, ustawionego na stalugach.
— To, to świństwo, o które prosił mnie Naudet. A, ja wiem dobrze, czego mi brak, cokolwiek tego, czego ty masz za wiele, mój stary... Bo co do mnie, to ty wiesz, że kocham cię zawsze, wczoraj jeszcze broniłem cię w obec malarzy.
Poklepał go po ramieniu, odczuł tajemną pogardę swego niegdy mistrza i chciał go pozyskać sobie na nowo, dawnemi pieszczotami, przymileniami i pochlebstwami kokietki. Całkiem szczerze, pod wpływem pewnego niepokoju, przyrzekł mu raz jeszcze użyć całego swego wpływu, aby obraz jego został przyjęty.
Ale odwiedzający przybywali, przeszło piętnaście osób weszło i wyszło w ciągu godziny; ojcowie, którzy przyprowadzili młodych uczniów, wystawcy, którzy przychodzili się polecić, koledzy, którym chodziło o wymianę wpływów, aż do kobiet, które oddawały swój talent pod protekcyę swych wdzięków. I trzeba było widzieć malarza, jak pysznie grał rolę kandydata, jak obfitym był w uściśnienia dłoni, jak mówił jednemu; „tegoroczny obraz pański jest taki piękny, tak mi się podoba!“ — jak wyrażał podziwienie w obec drugiego: „jakto, pan jeszcze dotąd nie otrzymałeś medala!“ — jak powtarzał wszystkim: „ah! gdybym ja tam był, popchnął bym ich wszystkich!“ Wyprawił swoich gości przejętych zachwytem, zamykał za każdemi odwiedzinami drzwi z wyrazem niezmiernej uprzejmości, przez którą przebijał się śmiech utajony dawnego franta.
— Cóż? jak ci się zdaje! — rzekł do Klaudyusza, w chwili, w której pozostali sami — ile to czasu trzeba stracić z tymi kretynami!
Ale zbliżywszy się do okna, otworzył nagle jedno z jego skrzydeł i z drugiej strony alei, na jednym z balkonów przeciwległego pałacu ujrzano postać białą, kobietę odzianą w peniuar z koronek, dającą znaki chusteczką. Fagerolles przesłał trzy razy ukłon ręką. Poczem oba okna, zamknęły się znowu.
Klaudyusz poznał Irinę, a kiedy milczał, Fagerolles najspokojniej począł się tłumaczyć:
— Widzisz, to bardzo wygodnie, można się porozumiewać... Mamy zupełny telegraf. Woła mnie, trzeba mi iść do niej! Ah, mój stary, to kobieta, od której my oba możemy się uczyć!
— Uczyć, czego?\
— Ależ wszystkiego, zepsucia, sztuki, rozumu! Gdybym ci powiedział, że ona jest mojem natchnieniem! Tak, słowo honoru, ona ma tak niesłychany węch powodzenia!... A przytem wszystkiem taki łobuz w gruncie, taka zabawna, kiedy ją nachodzi namiętność pokochania cię!
Dwa małe czerwone płomyki wystąpiły mu na twarz i coś na chwilę zaćmiło mu oczy. Pogodzili się z sobą, odkąd zamieszkiwali oboje tę samą aleję; mówiono nawet, że on, tak zręczny, tak biegły we wszystkich sztuczkach paryskiego bruku, dawał się jej wyzyskiwać; co chwilę pojawiała się jej panna służąca z prośbą o jakąś pokaźną sumkę, bądźto na zaspokojenie którego z dostawców, bądź na jakiś kaprys, często ot tak sobie, wyłącznie dla przyjemności wypróżnienia mu kieszeni, i to też tłumaczyło w części bezustanne jego kłopoty pieniężne, wciąż rosnące długi, mimo, że obrazy jego podnosiły się ciągłe w cenie. Zresztą wiedział doskonale, że był dla niej bezpotrzebnym zbytkiem, rozrywką kobiety zamiłowanej w malarstwie, braną po za plecami poważniejszych kochanków, dających całe utrzymanie. Żartowała sobie tego, było to w nich wynikiem pierwotnej ich przewrotności, ponętą podłości, co go śmieszyła i podniecała w tej roli uczuciowego kochanka, zapominającego o pieniądzach, któremi ją opłacał.
Klaudyusz wziął za kapelusz, Fagerolles postępował już z nogi na nogę, rzucając niespokojne spojrzenia ku przeciwległemu pałacowi.
— Nie odprawiam cię, ale widzisz, że ona na mnie czeka... A zatem to rzecz ułożona, twoja sprawa jest pewną, chyba, żeby mnie nie wybrano... Przyjdźże do Pałacu Industryi, wieczorem, dnia obliczenia głosów. Oh, co za tłok, co za zgiełk! A zresztą wiedzieć będziesz zaraz, czy możesz liczyć na mnie.
W pierwszej chwili Klaudyusz poprzysiągł sobie, że nie zrobi ani kroku. Ciężyła mu ta protekcya Fagerolla; a w duszy przecież jedną miał tylko obawę, aby ten okropny chłopak nie zechciał niedotrzymać danego mu słowa, z obawy przed nieudaniem się. Potem, w dniu wotowania, nie mógł usiedzieć w domu, poszedł włóczyć się po Polach Elizejskich, biorąc za pretekst potrzebę dłuższej nieco przechadzki. Tam, czy gdzieindziej, wszystko jedno; zaniechał był bowiem wszelkiej pracy w oczekiwaniu Salonu, acz się do tego nie przyznawał i rozpoczął był nieskończone swe wędrówki po Paryżu. On sam nie mógł brać udziału w wotowaniu, ponieważ na to potrzeba było być przyjętym bodaj raz jeden! Ale przeszedł po kilkakroć przed Pałacem Industryi, którego brama budziła w nim szczególniejsze zajęcie swą burzliwością, tłumami przeciągających artystów-wyborców, których wyrywali sobie wzajem jacyś ludzie w brudnej odzieży, obwołujący listy, ze trzydzieści list rozmaitych, wszelakich koteryj, różnych opinij, listę pracowni Szkoły, listę liberalną, niepodległą, pojednawczą, listę młodych, listę artystek. Powiedział byś: przeddzień rozruchów, istny rząd wyborczy, przed drzwiami parlamentu.
Wieczorem, począwszy od czwartej już, kiedy wotowanie było skończone, Klaudyusz nie mógł się o przed pokusie wejścia i dowiedzenia się o jego rezultacie. Teraz schody już były wolne, mógł wchodzić, kto chciał tylko. Na górze wpadł do olbrzymiej sali komitetu sędziów, której okna wychodziły na Pola Elizejskie. Stół dwunastometrowy zajmował jej środek, kiedy tymczasem w monumentalnym kominku, płonęły całe pnie drzew. I było tam cztery do pięciuset wyborców, pozostałych do obliczenia kresek, w towarzystwie przyjaciół lub ciekawych tylko, rozprawiających głośno, śmiejących się, napełniających wysoką salę istnym rykiem burzy. Już w około stołu organizowały się biura, działały, z piętnaście w ogóle, każde z przewodniczącym na czele i dwoma skruktatorami. Ale potrzeba było jeszcze zorganizować ich coś trzy, czy cztery, a nikt nie przedstawiał się już, wszyscy uciekali z obawy przed nużącą, ciężką pracą, która przykuwała gorliwych do połowy nocy przynajmniej.
Właśnie Fagerolles, stojący na posterunku od samego rana, kręcił się, podnosił głos, aby przekrzyczeć całą tę wrzawę.
— No, panowie, brak nam jednego człowieka!... Jednego człowieka dobrej woli potrzeba nam tuta!
I spostrzegłszy w tej chwili Klaudyusza, rzucił się ku niemu i pociągnął go przemocą prawie.
— Ah! ty, zróbże mi tę przyjemność i siądź tutaj, żeby nam pomódz! Cóż u licha, toć przecież za dobrą sprawę!
Klaudyusz naraz znalazł się prezydującym jednego biura i dopełniał powierzonej mu czynności z powagą skromnego człowieka, wzruszony w gruncie, z taką miną, jak gdyby wierzył, że przyjęcie jego obrazu zależnem jest od sumienności jego w tej pracy. Wywoływał głośno zapisane nazwiska na listach, które mu podawano małemi, równemi paczkami, kiedy tymczasem dwaj jego skruktatorowie zapisywali je. A wszystko to pośród najokropniejszego chaosu, jak grad padających dwudziestu, trzydziestu nazwisk naraz rzucanych przez rozmaite głosy, pośród zgiełku nieustannego tłumów. Ponieważ nic nie umiał robić beznamiętnie, ożywił się, dochodził do rozpaczy, ilekroć na której liście nie było nazwiska Fagerolla, szczęśliwy znów, ilekroć po raz jeden więcej mógł je wywołać. Zresztą radość ta spotykała go często, kolega jego bowiem stał się niezmiernie popularnym, pokazując się wszędzie, uczęszczając do wszystkich kawiarni, w których gromadziły się różne grupy wpływowych, ryzykując nawet głośne wyznanie wiary, przyjmując zobowiązania względem młodych, a równocześnie nie zaniedbując kłaniać się bardzo nisko członkom Instytutu. To też pozyskał sobie ogólną sympatyę i Fagerolles był tam czemś w rodzaju psutego przez wszystkich dziecka.
Około szóstej, w dżdżysty ten dzień marcowy, ściemniło się już zupełnie. Służba wniosła lampy, a nieufni artyści, nieme i ponure profile, nadzorujących z pod oka obliczanie głosów; zbliżyły się ku stołowi. Inni wyprawiali różne hece, tu wrzeszczano, naśladując głosy różnych zwierząt, tam znów podśpiewywano. Ale o ósmej dopiero, kiedy podano przekąskę, złożoną z zimnego mięsiwa i wina, wesołość rozpoczęła się na dobre. Wypróżniano gwałtownie butelki, wyścigano się w oczyszczaniu półmisków rozchwytanych i nastał prawdziwy kiermasz w tej olbrzymiej sali, którą pnie, płonące na kominku, oświetlały jakimś odblaskiem kuźni. Potem poczęli palić wszyscy, dym zaćmił mgłą gęstą żółty blask lamp; cała posadzka zasłaną była papierami, porzucanemi podczas wotowania, korkami, kawałkami chleba, potłuczonemi tu i owdzie talerzami, a wszystko to razem stanowiło prawdziwy śmietnik, w którym topiły się obcasy butów. Rozsypano się, jakiś szczupły, blady rzeźbiarz wszedł na mównicę, w zamiarze przemawiania do narodu, jakiś malarz o sztywnym, mocno wykręconym wąsie, siadł okrakiem na krześle i począł galopować dokoła stołu, kłaniając się na wszystkie strony, odgrywając rolę cesarza.
Zwolna przecież wielu zmęczonych już poczęło się rozchodzić. O jedenastej było już ze dwustu zaledwie. Ale po północy napłynęli znów nowi, włóczęgi wszelkiego rodzaju we frakach i białych krawatach, powracający z teatrów lub wieczorków, przejęci pragnieniem dowiedzenia się przed całym Paryżem o rezultacie skrutynium. Przybyli też i reporterzy, ci po jednemu wybiegali z sali, ilekroć zakomunikowano im jakieś poszczególne obliczenie.
Klaudyusz zachrypły wywoływał wciąż. Dym i gorąco stawały się nieznośuemi, wyziew obory wydzielał się z zabłoconej posadzki. Wybiła pierwsza, petem druga po północy. On wciąż obliczał i obliczał, a dzięki swej sumienności zapóźnił się tak, że inne biura od dawna już ukończyły swą pracę, kiedy jego tkwiło jeszcze w całych kolumnach cyfr. Nakoniec wszystkie do dane głosy zostały zliczone razem i ogłoszono stanowczy rezultat wyborów. Fagerolles był piętnastym z pomiędzy czterdziestu, o pięć miejsc przed Bongrandem, zamieszczonym również na tej samej liście, którego nazwisko wszakże bardzo często bywało wykreślonem. I dniało już, kiedy Klaudyusz, znużony śmiertelnie a przecież zachwycony, powrócił na ulicę Tourlaque.
Odtąd przez ciąg dwu tygodni żył w trwodze. Z dziesięć razy przychodziło mu na myśl iść do Fagerolla dowiedzieć się czegoś; ale wstyd go powstrzymywał. Zresztą, ponieważ jury szło za porządkiem alfabetycznym, nic może jeszcze nie było zdecydowane. Jednego wieczoru ścisnęło mu się nagle serce, kiedy idąc bulwarem Clichy, spostrzegł dwoję szerokich ramion, których chwianie się dobrze mu było znane.
Był to Bongrand, który zdawał się jakimś zaambarasowanym. Sam pierwszy począł mówić:
— Wiesz, tam z tymi łajdakami idzie jak z kamienia... Ale nic niestracone jeszcze, czuwamy, Fagerolles i ja. I licz na Fagerolla, bo ja, mój kochany, dyabelnie boję się skompromitować ciebie.
Prawdą było, że Bongrand był w jawnej niezgodzie z Mazelem, przewodniczącym w komisyi, jednym ze słynnych mistrzów Szkoły, który był ostatnim szańcem eleganckiej konwencyonalności. Jakkolwiek tytułowali się kochanymi kolegami, ściskając się kordyalnie za ręce, ale nieprzyjaźń ta ujawniła się zaraz od pierwszego dnia, jeden nie mógł zażądać przyjęcia obrazu, aby drugi niezawotował natychmiast jego odrzucenia. Przeciwnie Fagerolles, wybrany sekretarzem, stał się prawą ręką Mazela, który przebaczał mu dezercyę ze swego obozu, tak ten renegat umiał go dziś zjednać sobie umiejętnem pochlebstwem. Zresztą młody mistrz, bardzo sprytny, jak mówili koledzy, okazywał się dla debiutantów, dla śmiałków, daleko twardszym, niż członkowie Instytutu i bawił się w humanitarność wtedy tylko, kiedy chciał przeforsować obraz przez siebie protegowany, obfitując wtedy w najzabawniejsze pomysły, intrygując, wyłudzając głosy ze zręcznością kuglarza.
Te prace komisyi sędziów były ciężką pańszczyzną, której było za wiele nawet na silne nogi Bongranda. Codziennie oczekiwał ich, przygotowywany przez stróżów nieskończony szereg wielkich obrazów ustawionych na ziemi, poopieranych o ściany wszystkich sal pierwszego piętra, dokoła całego Pałacu i każdego popołudnia od pierwszej, tych czterdziestu z prezydującym, uzbrojonym w dzwonek, na czele, rozpoczynało tęż samą przechadzkę, trwającą aż do wyczerpania wszystkich liter alfabetu. Sądy wydawano stojący, załatwiano robotę naprędce, odrzucając bez wotowania najgorsze płótna; czasami wszakże dyskusye zatrzymały grupę, kłócono się przez dziesięć minut i zachowywano wreszcie dzieła kwestyonowane do wieczornej rewizyi; podczas takich dysput, dwaj ludzie trzymali za końce sznur dziesięciometrowy, naprężając go, o cztery kroki od linii obrazów, ażeby utrzymać w należytem oddaleniu sędziów, którzy w zapale sprzeczki mogli byli przebić płótno. Za komisyą szło siedmdziesięciu stróżów w białych bluzach, pod komendą brygadyera, wykonywujących każde postanowienie, zakomunikowane przez sekretarzy; przyjęte obrazy oddzielano od odrzuconych, które wynoszono zaraz jak trupy po bitwie. I obchód ten trwał dwie długie godziny bez wypoczynku, bez jednego krzesełka dla odetchnienia, wciąż na nogach drętwiejących ze zmęczenia, pośród przeciągów lodowatych, w obec których najmniej wrażliwi otulali się w futrzane paltoty.
To też przekąska o trzeciej była bardzo pożądana: odpoczynek dwugodzinny przy bufecie, gdzie się zastawało bordeaux, czekoladę, butersznyty, rogaliki. Tam to otwierała się arena dla ustępstw wzajemnych, wymiana wpływów i głosów. Po większej części, wszyscy mieli notatki, gdzie zapisywali sobie nazwiska, aby w natłoku poleceń niezapomnieć o żadnem i zaglądali do nich, przyrzekali wotować za protegowanymi kolegi, jeżeli ten na odwrót czynił tę samą przysługę. Inni natomiast, obcy wszystkim tym intrygom, poważni i obojętni kończyli papierosa ze wzrokiem utkwionym w kłęby dymu.
Następnie, zabierano się ponownie do pracy, ale wygodniej w jednej już tylko sali, gdzie były krzesła a nawet stoły, gdzie posługiwano się papierem, piórami i atramentem. Wszystkie obrazy, które wielkością nie przechodziły stupięćdziesięciu centymetrów były tu sądzone „przechodziły przez stalugę uszykowane po dziesięć lub dwanaście w szereg, na rodzaju rusztowania, obitego zieloną wełnianą materyą. Wielu z sędziów drzemało w fotelach, inni załatwiali sobie korespondencyę i przewodniczący musiał się dobrze naniecierpliwić, zanim zebrał pokaźną większość. Od czasu do czasu roznamiętniali się sędziowie, roztrącano się i głosowanie, za pomocą podniesienia ręki, odbywało się w takiej gorączce, że kapelusze i laski poruszały się żywo w powietrzu po nad tłumem głów zmięszanych.
I tam to „na staludze“ pojawiło się nareszcie z kolei „Umarłe dziecko“. Od tygodnia już Fagerolles, którego notatki pełne były zapisków, robił zawiłe układy, aby zdobyć głosy dla Klaudyusza; ale sprawa była trudna, nie godziła się z innemi jego zobowiązaniami, wszędzie spotykała go odmowa, gdzie tylko wspomniał nazwisko swego przyjaciela, skarżył się na to, że niepopierał go wcale Bongrand, który ze swej strony nieposiadał wcale notatek, i był tak niezgrabny, że psuł najlepszą sprawę, przez wybuchy szczerości całkiem niepraktycznej. Sto razy byłby Fagerolles porzucił sprawę Klaudyusza, gdyby nie uporna chęć okazania swego wpływu tem przyjęciem, które uznawano za niemożliwe. Zobaczą, czy niedorósł do tego, by narzucać swe zdanie komisyi. A może być nawet, że w głębi sumienia jego odzywał się głos sprawiedliwości, głuche poszanowanie człowieka, któremu skradł talent.
Jak na to, dnia tego Mazel był w najgorszym w świecie humorze. Od samego początku posiedzenia zaraz, przybiegł był doń brygadyer z zawiadomieniem:
— Panie Mazel, zaszła wczoraj pomyłka. Odrzucono obraz będący po za konkursem... Wie pan, numer 2530, tę nagą kobietę pod drzewem.
W istocie, poprzedniego dnia wrzucono obraz ów w dół powszechny, pośród jednogłośnej pogardy, nie zwróciwszy zupełnie na to uwagi, że to był utwór jednego z klasycznych malarzy, cenionych przez Instytut, a przelęknienie to brygadyera, ten pyszny figiel mimowolnej egzekucyi, wszystko to rozweselało niesłychanie młodszych członków komisyi, którzy poczęli się śmiać szyderczo a wyzywająco.
Mazel brzydził się takiemi historyami, które, czuł to dobrze, podkopywały wpływ i powagę Szkoły. Żachnął się gniewnie i odrzekł sucho:
— No, to wyłówcież go tam i umieśćcie między przyjętemi... Bo też wczoraj wyrabiali hałas nieznośny. Jakże chcą, żeby człowiek mógł co osądzić porządnie, tak galopem, skoro nawet nie mogę wymódz trochę ciszy!
Uderzył z całej siły w dzwonek.
— A co, panowie, zaczynamy... Cokolwiek dobrej woli, prosiłbym bardzo.
Na nieszczęście od pierwszych zaraz obrazów, ustawionych na staludze, zaszło nowe nieprzyjemne zdarzenie. Pośród innych, jedno płótno zwróciło na siebie jego uwagę, tak mu się wydało złem; a ponieważ wzrok miał krótki, pochylił się, aby zobaczyć podpis, mruknąwszy pod nosem:
— Cóż to znów za świństwo?...
Ale coprędzej podniósł głowę, wylękły, bo spostrzegł nazwisko jednego ze swoich przyjaciół, artysty, który również był jednym z szańców zdrowych doktryn. Spodziewając się, że go nie posłyszano, zawołał głośno:
— Wspaniały!... Numer pierwszy, nieprawdaż panowie?
Zgodzono się na numer pierwszy, dający prawo do najlepszego światła. Tylko śmiano się, trącano łokciami. Jego to bardzo dotknęło, stał się nieufny. I wszyscy mniej więcej narażali się na to samo, wielu zdradzało się w pierwszej chwili, a następnie dopiero spostrzegłszy podpis cofało zdanie coprędzej; to też w końcu stali się ostrożnymi, zapewniali się naprzód szybkim rzutem oka o nazwisku malarza, zanim sąd wydali. Zresztą, ilekroć chodziło o dzieło którego z kolegów, jakieś płótno podejrzane którego z członków komisyi, wszyscy byli tak ostrożni, że się uwiadamiali po za plecami malarza: „Uważnie nie wal maczugą, to jego!“
Mimo naprężenie tego posiedzenia, Fagerolles załatwił jedną już sprawę. Był to przerażający portret, malowany przez jednego z jego uczniów, u którego rodziny bardzo bogatej bywał. Musiał uprowadzić na bok Mazela, opowiadając mu historyę wielce sentymentalną o nieszczęśliwym ojcu trzech córek, umierających z głodu; i prezydujący dał się prosić długo: co u dyabła! rzuca się malarstwo, kiedy aż trzeba umierać przy niem z głodu! Niegodzi się w ten sposób wyzyskiwać ludzi swemi trzema córkami! Jednakże podniósł rękę sam naprzód z Fagerollem. Protestowano, irytowano się, dwaj inni członkowie Instytutu byli nawet oburzeni, kiedy nagle Fagerolles szepnął im cichuteńko:
— To dla Mazela, Mazel błagał mię, żebym wotował... Jakiś krewny jego, zdaje mi się. Wreszcie zależy mu na tem.
I dwaj akademicy coprędzej podnieśli ręce, a niebawem znaczna większość przyjęła obraz.
Ale śmiechy, dowcipy, krzyki oburzenia wybuchnęły: postawiono na staludze, „Umarłe dziecko“. Jakto, czy nam tu myślą przysłać całą Morgę? I młodzi pokpiwali sobie z wielkiej głowy; małpa, która zdechła, połknąwszy dynię, oczywiście; starzy zaś przerażeni cofali się.
Fagerolles natychmiast poczuł, że sprawa przegrana. Naprzód starał się żartami zdobyć głosy, zwykłym sobie zręcznym manewrem.
— No, panowie, stary bojownik...
Przerwano mu gniewnemi słowy:
— Nie! tylko nie ten! Znamy go, tego starego bojownika! Waryat, który się upiera od lat piętnastu, pyszałek, który pozuje na geniusz, który gadał, że zburzy Salon, choć nigdy nie przysłał ani jednego możliwego płótna!
Cała ta nienawiść do tej oryginalności niesfornej, obawa kupiecka przed konkurencyą, przed siłą niepokonaną, która tryumfuje nawet wtenczas, kiedy jest pobitą, huczały teraz w tym zgiełku głosów.
— Nie, nie, precz z tem!
Wówczas Fagerolles, był tyle niezręcznym, że się zirytował, on nawet uległ gniewowi, przekonawszy się, że tak mało poważnego ma wpływu.
— Jesteście niesprawiedliwi, bądźcież sprawiedliwymi przynajmniej.
Naraz zgiełk dosięgnął szczytu. Otoczono go, popychano, wyciągały się groźne ręce, frazesy padały jak kule.
— Panie, pan hańbisz komisyę.
— Jeżeli pan bronisz tego obrazu, to dlatego, żeby nazwisko twoje jutro umieszczono w dziennikach.
— Nie znasz się pan na tem.
I Fagerolles, nie panując już nad sobą, straciwszy nawet zwykłą zręczność swej blagi, odpowie dział po grubiańsku:
— Znam się na tem tak dobrze jak wy!
— Cicho bądź — dorzucił mu jeden z kolegów, mały blondynek, okropnie zaciekły — nie zechcesz przecie dać nam przełknąć takiej rzepy!
— Tak, tak, rzepy — powtarzali wszyscy nazwę tę z głębokiem przeświadczeniem; było to słowo, którem zazwyczaj chrzczono najgorsze bohomazy, malowane blado, bezbarwnie i zimno.
— Dobrze — rzekł w końcu Fagerolles, z zaciśniętemi zębami — żądam głosowania.
Odkąd dyskusya przybrała charakter burzliwy, Mazel wciąż dzwonił, czerwony z niezadowolenia, że zapoznawano jego władzę.
— Panowie, ależ panowie, to niesłychane, żeby nie można porozumieć się bez krzyku... Panowie, ależ proszę...
Nakoniec udało mu się uzyskać nieco ciszy. W gruncie nie był to zły człowiek. Dlaczegóżby nie przyjąć tego obrazka, jakkolwiek mu się wydał ohydnym? Toż przyjmowało się tyle innych.
— No, panowie, żądano głosowania.
I sam byłby już może podniósł rękę, kiedy Bongrand, milczący dotychczas, z policzkami krwią nabiegiemi, powstrzymując całą siłą gniew, wybuchnął nagle krzykiem oburzonego sumienia.
— Ależ, na miłość boską, niema tu czterech pomiędzy nami, którzyby się zdobyli na taki kawałek.
Dało się słyszeć szemranie, uderzenie maczugą było tak silne, że nikt niemógł się zdobyć na odpowiedź.
— Panowie, domagają się wotowania — powtórzył Mazel, blady, oschłym głosem.
I ton ten wystarczył, była w nim tajona nienawiść, dzikie współzawodnictwo, pod pozorami serdeczności koleżeńskiej. Rzadko przychodziło do takich sprzeczek. Prawie zawsze porozumiewano się. Ale w głębi urażonych próżności były rany krwawiące wiecznie, odbywały się walki na noże, w których padano z uśmiechem na ustach.
Bongrand i Fagerolles podnieśli sami jedni tylko ręce i „Umarłe dziecko“ odrzucone, miało tę jednę tylko szansę jeszcze, że mogło zostać przyjęte przy rewizyi generalnej.
Okropna to była praca, ta rewizya generalna. Jury po dniach dwudziestu codziennych posiedzeń, jakkolwiek miało dwa dni odpoczynku, aby dać czas stróżom do przysposobienia roboty, wzdrygało się na myśl tego popołudnia, w którem trzeba było zrobić przegląd trzech tysięcy odrzuconych obrazów, z pośród których trzeba było wyłowić pewną liczbę do skompletowania przepisanej regulaminem cyfry dwóch tysięcy pięciuset obrazów przyjętych.
Ah! te trzy tysiące obrazów ustawione tuż obok siebie, oparte o gzymsy wszystkich sal dokoła galeryi zewnętrznej, wszędzie wreszcie, aż po podłodze rozciągnione, jak kałuże zastałe, pośród których były wąskie ścieżki, ciągnące się wzdłuż ram, istna powódź, wylew, który zapełniał cały Pałac Industryi, zalewał całą falą tego wszystkiego, co sztuka może nanieść mierności i szaleństw! I aby przejrzeć to wszystko mieli tylko jedno posiedzenie od pierwszej do siódmej, sześć godzin rozpacznego galopu pośród tego labiryntu! Naprzód stawiali odważnie czoło zmęczeniu, oczyma świeżemi jeszcze widząc jasno, ale niebawem nogi ich ustawały w tym forsownym marszu bez odpocznienia, przed oczyma ich poczynały tańczyć kolory, byli oślepieni, paliły ich powieki; a trzeba było iść wciąż, patrzeć i sądzić ciągle, choćby przyszło upaść ze zmęczenia. Od godziny czwartej począwszy, panuje rozprzężenie, rozsypka armii, rozrzuconej po polach. W tyle, bardzo daleko, wlekli się sędziowie, bez tchu. Inni, po jednemu błądzili pomiędzy ramami, szli temi ciasnemi ścieżkami, niemogąc się z nich wydobyć, straciwszy nadzieję dojścia kiedykolwiek końca. Jakżeż tu być sprawiedliwym, o Boże! Co przyjąć z tego stosu okropności! Na chybił trafił, nie rozróżniając już niemal pejzażu od portretu, kompletowano liczbę. Dwieście, dwieście czterdzieści, ośmiu jeszcze potrzeba, ośmiu. Możeby ten? Nie lepiej tamten! Jak zechcecie. Siedm, ośm; no skończone! Nakoniec raz się z tem uporali, odchodzili teraz kulejąc, wyswobodzeni, wolni.
Nowa scena przecież zatrzymała ich po drodze w sali, przy „Umarłem dziecku“, leżącem na ziemi, między innemi obrazami. Ale tym razem żartowano sobie, jeden dowcipniś udał, że się potknął i postawił nogę na płótnie, inni obiegli do koła ścieżkami, ażeby dobadać się właściwej myśli obrazu i oświadczali, że daleko ładniejszy jest na wywrót.
Fagerolles począł blagować również:
— Śmiało panowie, naprzód. Obejrzcie sobie sztuczkę, nie pożałujecie straconych pieniędzy! Zmiłujcie się panowie, bądźcie litościwi, przyjmijcie go, spełnijcie tem dobry uczynek.
Wszystkich bawiła niesłychanie jego przemowa, ale odmawiali jeszcze zacięciej, okrutni w swym śmiechu.
— Nie, nie, nigdy!
— Weźmiesz go ty na swój rachunek z litości? — krzyknął głos jednego z kolegów.
Było to zwyczajem, że sędziowie mieli prawo wybrać sobie w stosie płócien, jedno, choćby najgorsze „z litości“ i od tej chwili przyjętem ono być musiało bez sądu. Zazwyczaj jałmużną tego przyjęcia darzono głodomorów. Tym czterdziestu obrazom wyłowionym w ostatniej chwili pozwalano jak żebrakom wejść do Salonu przez pogardliwą litość.
— Z litości — powtórzył Fagerolles zaambarasowany — bo to ja już wziąłem jeden z litości, tak, kwiaty jednej pani...
Przerwano mu śmiechem.
— A czy ładna przynajmniej?
Ci panowie wobec kobiecego malarstwa byli nielitościwymi szydercami, pozbywali się wszelkiej galanteryi. On zaś stał zmięszany, owa pani bowiem, o którą chodziło, była protegowaną, Irmy. Drżał z obawy okropnej sceny, jaka go czeka, jeżeli niedotrzyma obietnicy. Ale przyszedł mu wybieg na myśl.
— Tak, ale pan, panie Bongrand... mógłbyś przecież wziąć na swój rachunek z litości to „Umarłe dziecko“?
Bongrand ze ściśniętem sercem, oburzony tym handlem, machnął wielkiemi swemi rękami.
— Ja! ja miałbym wyrządzić tę obelgę prawdziwemu artyście?... Niechajże będzie dumniejszy, na miłość boską, niech nigdy nie przysyła nic do Salonu.
Ponieważ jednak wciąż się śmiano, Fagerolles, chcąc, aby zwycięztwo zostało przy nim, zdecydował się nagle, z miną wyniosłą, jak człowiek, który się nie obawia kompromitacyi:
— Dobrze, biorę go na „moją litość“.
Dano mu brawo, urządzono mu szyderczą owacyę, głębokie ukłony, uściśnienia rąk. Cześć dzielnemu, który miał odwagę swej opinii! Jeden ze stróżów uniósł na ręku nieszczęśliwe płótno, wyśmiane, pomiatane, skalane i tym to sposobem jeden obraz malarza „Otwartego powietrza“ przyjęty został wreszcie przez komisyę.
Nazajutrz rano zaraz, Fagerolles karteczką dwuwierszową zawiadomił Klaudyusza, że udało mu się wprowadzić „Dziecko umarłe“ do Salonu, ale że go to dużo kosztowało trudu. Mimo radość, jaką mu sprawiła ta nowina, Klaudyuszowi ścisnęło się serce, kiedy czytał te wyrazy: ta zwięzłość, coś w rodzaju życzliwości litościwej, całe upokorzenie tej sprawy widocznem było w każdem słowie. Przez chwilę czuł się nieszczęśliwym tem przyjęciem, wstydem, który mu ono przynosiło, do tego stopnia, że chętnie radby był odebrać swój obraz i ukryć go gdzieś głęboko. Potem wszakże to uczucie delikatności ustąpiło, weszła w grę duma artystyczna, tak bo nędza jego ludzka krwawiła się długiem oczekiwaniem na powodzenie. Ah! być widzianym, dojść do oczu publiki, bądź co bądź! Był w stadyum ostatniej już kapitulacyi i począł znów pragnąć otwarcia Salonu z gorączkową niecierpliwością debiutanta, żyjącego wciąż w złudzeniu, wizyi tłumów, fali głów ludzkich, kupiących się gromadnie i podziwiających jego płótno.
Zwolna Paryż uznał był dniem modnym dzień werniksowania, ten dzień, w którym dawniej wolno było wejść tylko malarzom, aby ostatecznie przystroić swe obrazy. Teraz była to premiera, jedna z tych uroczystości, które całe miasto w ruch wprawiają, a sale wystawy napełniają tłokiem. Od tygodnia, prasa, ulica, publiczność, wszystko to należało do artystów. Zajmowali sobą Paryż cały, o nich tylko wyłącznie była mowa, o tem co posłali, o faktach, o tem wszystkiem, co dotyczyło ich osób: jedna z tych zaraz, co to potęgą swoją podnosi bruki; wszystko to, imponującą liczbą pięciu tysięcy zwiedzających cisnęło się w niedzielę, istną armią pospólstwa i przebiegało wyłupionemi oczyma ten wielki sklep obrazów.
Naprzód Klaudyusz obawiał się tego słynnego dnia werniksowania, onieśmielony tym zapowiadanym wielkim tłumem eleganckiego świata i postanowił czekać dnia bardziej demokratycznego: prawdziwego otwarcia. Odmówił nawet Sandozowi towarzyszenia mu. Potem taka poczęła go palić gorączka, że ledwie doczekał godziny dziewiątej i wybiegł coprędzej, zaledwie znalazłszy czas do zjedzenia kawałka chleba i sera. Krystyna, która nie miała odwagi pójścia z nim, odwołała go odedrzwi jeszcze, zajęta czemś, wzruszona, niespokojna.
— A przedewszystkiem mój drogi, nie martw się, cokolwiekbądźby zaszło.
Klaudyuszowi zbrakło powietrza, kiedy wszedł do honorowego Salonu z bijącem sercem od szybkiego biegu po schodach. Na dworze dzień był jasny, majowy, niebo czyste, pogodne, zasłona rozpięta pod szybami sufitu przepuszczała słońce żywem, białem światłem; a przez drzwi sąsiednie otwarte na galeryę ogrodową, napływał chłodny przewiew wilgotnego powietrza. On przez chwilę chwytał oddech w tem powietrzu, które poczynało już gęstnieć, zachowując słaby wyziew werniksu, zmięszany z dyskretnemi perfumami kobiet. Jednym rzutem oka przebiegł obrazy, rozwieszone na ścianach; na wprost, olbrzymia scena mordu, ociekła czerwonością, na lewo kolosalna i blada świętość, obstalunek państwa, na prawo banalna ilustracya jakiejś oficyalnej uroczystości, potem portrety, pejzaże, wnętrza, wszystko jaskrawemi tonami bijące w oczy, z szerokich, nowych ram złoconych. Ale obawa owej sławionej publiki, co się miała zgromadzić na tę uroczystość, kazała mu rozejrzeć się po tłumie, wzrastającym po trochu. Środkowa okrągła kanapa, zkąd wznosiła się grupa zielonych roślin, zajętą była przez trzy panie, trzy potwory najohydniej w świecie ubrane, które tam zainstalowały się na cały dzień plotek. Po za nią posłyszał chrapliwy głos, łamiący się na twardych sylabach; był to anglik w kraciastem ubraniu, tłómaczący scenę mordu kobiecie żółtej, wciśniętej w głąb podróżnego płaszcza od kurzu. Przestrzeni dość było pustej, tworzyły się grupy, rozpraszały i znowu formowały dalej; wszystkie głowy były podniesione, mężczyźni mieli laski w ręku, na ramieniu paltoty, kobiety zatrzymywały się, a malarskie jego oko czepiało się przedewszystkiem kwiatów na ich głowach, jaskrawo odbijających od ciemnego tła wysokich kapeluszy. Spostrzegł trzech księży, prostych żołnierzy, spadłych tam, Bóg wie zkąd, cale rodziny, sznury córek, oprowadzanych przez matki. Czuł wszakże, że w śród tej publiczności wielu znało się wzajem; bo za każdą świeżo napływającą falą przybyłych, widać było zdaleka uśmiechy, powitania, ukłony, czasami nawet pośpieszne uściśnienia ręki w przechodzie. Głosy wciąż były ściszone, zagłuszone bezustannym szmerem kroków.
Wówczas Klaudyusz począł szukać swego obrazu. Starał się zoryentować podług liter, ale pomylił się i przeszedł do sal leżących po lewej stronie. Wszystkie drzwi tu były przeciwległe, była to głęboka perspektywa portier i starych gobelinów, z rogami obrazów z po za nich przeglądających. Doszedł do wielkiej sali Zachodniej, powrócił przez drugą anfiladę, nieznalazłszy swojej litery. A kiedy powrócił znów do salonu honorowego, ciżba wzrosła tam szybko, już trudno było teraz przechodzić. Tym razem, niemogąc iść prędzej naprzód, poznał malarzy, cały tłum malarzy tego dnia będących u siebie i odgrywających rolę gospodarzy: jeden zwłaszcza, dawny zwolennik pracowni Boutina, młody, trawiony potrzebą popularności, pracujący na medal, przyczepiał się do każdego bardziej wływowego gościa i prowadził go gwałtem przed swoje obrazy; potem znów malarz bogaty, sławny, przyjmujący gości przed swojem dziełem z uśmiechem tryumfu na ustach, z ostentacyjną galanteryą dla kobiet, których miał dwór cały, odnawiany bezustanku; potem inni, rywale, nienawidzący się a sypiący sobie wzajem na cały głos pochwały; nieufni, śledzący z po za drzwi powodzenia kolegów, nieśmiali, których za całe królestwo nienamówiłbyś do przejścia przez salę, gdzie umieszczony był ich obraz, blagierzy, ukrywający pod dowcipnem słówkiem, krwawą raną porażki; szczerzy, zamyśleni, starający się zrozumieć, przeniknąć wszystko, w myśli rozdzielający już medale; a były tam także rodziny malarzy, młoda kobieta, urocza, prowadząca dziecko w kokieteryjnej toalecie, mieszczanka kwaśna, chuda, z dwoma pannami u boku, ubranemi czarno, wybujałemi przedwcześnie, gruba matka rozsiadła na ławeczce, z całem plemieniem malców o nieutartych nosach, dojrzała kobieta, piękna jeszcze, matka czterdziestopięcioletnia przyglądająca się z dorosłą córką wystrojonej ladacznicy, kochance ojca, obie bardzo spokojne, zamieniające z sobą tylko uśmiech; i były tam jeszcze modelki, kobiety ciągnące się za rękę i pokazujące sobie wzajem swoje ciała w nagościach obrazów, mówiące głośno, ubrane bez gusta, psujące wspaniałe swe ciała sukniami, w których wydawały się garbate, tuż obok lalek dobrze ubranych, paryżanek, z których po rozpakowaniu nicby nie zostało.
Kiedy się przedarł wreszcie, Klaudyusz przeszedł w drzwi sal na prawo. Litera jego była z tej strony. Zwiedził sale oznaczone literą L i nic nie znalazł. Być może, że płótno jego zbłąkane w zamieszaniu, posłużyło gdzieindziej do zatknięcia jakiejś dziury. Nareszcie, doszedłszy do wielkiej sali Wschodniej, puścił się poprzez inne małe sale uboczne, ten szereg odległy, mniej uczęszczany, gdzie obrazy, zda się, pociemniały ze znudzenia, przez te sale, będące postrachem malarzy. I tam również nic nie znalazł. Oszołomiony, zrozpaczony, włóczył się tak, wyszedł na galeryę ogrodową, szukał dalej między przepełnionemi salami, gdzie niektóre numera wyszły aż na zewnątrz, blade i dygoczące w jaskrawem świetle; potem, po długich wędrówkach wpadł po raz trzeci do honorowego salonu. Duszono się tam teraz. Paryż sławny, bogaty, uwielbiany, wszystko co rozgłośne, talent, milion, wdzięk, mistrze powieści, teatru i dziennikarstwa, członkowie klubu, ludzie salonów lub giełdy, kobiety wielkich stanowisk, szurgoty, aktorki, kobiety z towarzystwa, wszystko to pomieszane razem, napływało falą coraz to więcej rosnącą: i w gniewie daremnych swych poszukiwań, dziwił się pospolitości twarzy, niejednolitości tualet, brakowi eleganckich, a nadmiarowi powszednich, zupełnemu brakowi majestatu tego świata, widzianego z bliska, tak banalnego, że obawa, jaką czuł przed nim, zamieniła się w pogardę. Czyż to są ludzie, którzy może wrzaskiem przyjmować będą jego obraz, jeżeli się odnajdzie? Dwóch małych reporterów, blondynów, uzupełniało sobie listę osób, które należało wymienić. Krytyk udawał, że notuje coś na marginesach katalogu; inny wykładał coś głośno w pośród grupy debiutantów; inny znów, z rękoma w tył założonemi, samotny, stawał przed obrazami i każde dzieło przytłaczał dostojną swą obojętnością. Co go zaś zastanawiało najwięcej, to owcze popychanie się, ta ciekawość tłumna, niemająca w sobie ani młodzieńczości, ani namiętności, cierpkość głosów, znużenie w twarzach, wyraz dolegliwości. Zawiść zaczynała już działać: tu jegomość, chcący okazać swój dowcip w obec pań; tam któś, co w milczeniu przygląda się, potem straszliwie wzrusza ramionami; dalej znów dwaj, którzy stoją przez kwadrans tuż obok siebie, oparci o filar, nosami niemal dotykając małego obrazka, szepczący coś bardzo cicho, ze spojrzeniami spiskowców.
Wtem ukazał się Fagerolles i w napływie bezustannym grup zdało się, że niema już nikogo prócz niego; z wyciągniętą do uścisku ręką ukazywał się naraz wszędzie, rozrzucając się na wszystkie strony w podwójnej swej roli, młodego mistrza i wpływowego członka jury. Zasypany był pochwałami, podziękowaniami, reklamacyami; a dla każdego miał odpowiedź, zawsze jednako uprzejmy, pełen wdzięku. Od samego rana wytrzymywał już atak mniejszych malarzy, swej klienteli, która uskarżała się na złe pomieszczenie. Byłto zwykły galop pierwszej godziny, wszyscy szukali swych obrazów, biegli zabezpieczyć się; potem wybuchały rekryminacye, pretensye hałaśliwe a nieskończone: ten był za wysoko, temu światło źle padało, tamtemu sąsiedztwa zabijały cały efekt, ów znowu skarżył się, że mu obraz zdejmą, z gwoździa i zabiorą. Jeden zwłaszcza był zaciekły, wysoki, chudy, ścigający z sali do sali Fagerolla, który daremnie tłumaczył mu swoją niewinność: on nic w tem niemoże, szli za porządkiem numerów rozklasyfikowania, ściana każdej sali kładzioną była na ziemi, następnie zawieszaną, przyczem dla nikogo nie robiono faworów. I posunął uprzejmość aż do przyrzeczenia swej interwencyi podczas przekształcania sal po rozdaniu medalów, czem wszakże nieułagodził drągala, który niezaprzestal go ścigać.
Przez chwilę. Klaudyusz rozpychał tłum, aby go zapytać, gdzie umieszczono jego płótno. Potem wszakże powstrzymała go jakaś duma, kiedy go zobaczył, iż tak był otoczonym. Nie byłaż głupią i bolesną ta bezustanna potrzeba drugiego! Zresztą przychodziło mu na myśl, że prawdopodobnie pominął cały szereg sal na prawo i w rzeczy samej były tam całkiem nowe dla niego obrazy. Dostał się wreszcie do jednej sali, gdzie tłum dusił się w masie przed wielkim obrazem, zajmującym honorową ścianę w pośrodku. Najpierw niemógł go zobaczyć po za falą ramion, gęstym murem głów, szańcem kapeluszy. Prześcigano się w zachwycie. Nakoniec podniósłszy się na palcach, spostrzegł ów cud i poznał przedmiot wedle tego, co mu o nim mówiono.
Był to obraz Fagerolla. I odnajdował własny swój obraz „Na otwartem powietrzu“ w tem „Śniadaniu“, tenże sam ton jasny, taż sama formułka sztuki, ale jakże złagodzona, zepsuta elegancyą zewnętrznej szaty, ułożona z niesłychaną zręcznością, ku zadowoleniu poziomych instynktów publiki. Fagerolles niepopełnił tego błędu, by w obrazie umieścić trzy kobiety nagie; tylko w śmiałych ich toaletach światowych kobiet, rozebrał je zręcznie; jedna ukazywała piersi pod przezroczą koronką stanika, druga ukazywała nogę prawą aż do kolana, przechylając się, aby wziąć talerz, trzecia, która nie odsłaniała ani jednego kawałka swej skóry, przybraną była w suknię tak ściśle przylegającą, że to raziło nieprzystojnością, jak klacz podawała krzyż ku tyłowi. Dwaj panowie wytworni, w żakietach letnich, byli wcieloną dystynkcyą; w dali lokaj wyjmował kosz z powozu stojącego po za drzewami. Wszystko to: postacie, materye, natura martwa śniadania, występowało wesoło w jasnym blasku słońca na pociemniałej zieleni dalszych planów i była najwyższa zręczność w tej fanfaronadzie śmiałej, w tej kłamliwej sile, potrącającej o tyle właśnie, ile potrzeba było tłumowi, aby go zachwycić. Burza w garnku śmietanki.
Klaudyusz, nie mogąc dojść naprzód, słuchał co mówiono dokoła niego.
— Otóż ten, który znalazł prawdziwą prawdę! Nie podkreśla, nie mówi wszystkiego, jak te ciury z nowej szkoły, a jednak umie ukazać wszystko, nic nie ukazując. Ah! to cieniowanie, sztuka domyślników, alegoryj, poszanowanie publiczności, wzgląd na dobre towarzystwo! A obok tego, co za finezya, jaki wdzięk, jaki dowcip! Nie, on nie rozrzuca się w bezwstydnych pomysłach namiętnych, w jakichś wybrykach kreacyi, jemu wystarczają najprostsze rzeczy z codziennego świata.
Nadeszły kronikarz począł się unosić i znalazł wreszcie właściwy wyraz:
— Prawdziwie paryzkie malarstwo.
Powtarzano to i odtąd nikt już nie przeszedł, nieoświadczywszy, że to prawdziwie paryzkie.
Te pochylone grzbiety, ten zachwyt, doprowadziły w końcu Klaudyusza do rozpaczy i przejęty potrzebą widzenia tych głów, z których składało się powodzenie, obszedł tłum ten cały, manewrując tak, aby stanąć pod filarem. Tu miał naprzeciw siebie publiczność w szarawem świetle, które spływało z płótna u sufitu, zaciemniając środek sali; kiedy tymczasem blask żywy, wyślizgujący się z brzegów ekranu, oświecał obrazy ścian płachtą białą, w której złocenia ram nabierały gorącego kolorytu słońca.
Odrazu poznał tych ludzi, który ongi śmiechem szyderstwa przyjmowali jego obraz: jeśli to nie ci sami, to ich bracia, ale teraz poważni, zachwyceni, wypiękniali pod wpływem uwagi pełnej szacunku. Zmęczenie walką, żółć zawiści rozciągająca i powlekającą żółtoscią skórę, które zauważył wówczas, tu ustępowały miejsca rozrzewnieniu, jednomyślnemu zachwytowi wobec przyjemnego kłamstwa. Dwie grube jakieś panie z rozwartemi usty, poziewały z zadowolenia. Starzy jegomoście roztwierali szeroko oczy z wyrazem porozumienia. Mąż jakiś tłumaczył z cicha przedmiot swej żonie, wzruszającej z lekka z wdziękiem główką. Były tam podziwy rozkoszne, zdumione, głębokie, wesołe, surowe, uśmiechy bezwiedne. Kapelusze czarne przechylały się w tył, kwiaty kobietom spadały na karki. Wszystkie te twarze unieruchomiały się na chwilę, potem były popychane; zastępowane innemi, całkiem podobnemi do nich, i tak bez przerwy.
Wtedy Klaudyusz onieprzytomniał, zgłupiał poprostu w obec tego tryumfu. Sala stawała się zbyt małą, coraz nowe gromadziły się w niej tłumy. Teraz już nie było tak pusto jak w pierwszych godzinach, chłodne powiewy, dochodzące z ogrodu, wyziew werniksu, unoszący się jeszcze, wszystko to znikło; powietrze stawało się gorącem, zaostrzało się wonią toalet. Niebawem po nad wszystkiem innem zapanowała woń przypominająca odór psa zamoczonego: widocznie deszcz padał, jedna z tych nagłych ulew wiosennych, bo ci, co przychodzili na ostatku, przynosili z sobą. wilgoć, ubrania ciężkie, parujące w gorącem powietrzu sali. W istocie, nagłe cienie przechodziły już od chwili po płótnie rozciągniętem u sufitu. Klaudyusz, podniósłszy oczy, domyślił się, że tam w górze pędziły ciężkie chmury smagane wichrem, że strugi wody biły o szyby. Jakby odbicie zmory przesuwały się cierne po ścianach, wszystkie obrazy zaćmiewały się, cała publiczność nagle pogrążoną, została w ciemnościach, aż kiedy wicher rozwiał chmury, przed oczyma malarza wynurzyły się znowu z tego brzasku głowy, z temi samemi otwartemi usty, z jednako rozwartemi zachwytem oczyma.
Inna wszakże jeszcze przykrość zachowaną była dla Klaudyusza. Na przeciwległej stronie sali, spostrzegł na lewo obraz Bongranda na wprost obrazu Fagerolla. Przed tym niepopychano się, zwiedzający przechodzili obok niego obojętnie. Był to jednakże najwyższy wysiłek, pocisk przygotowywany od lat wielu, „dzieło“, poczęte z potrzeby stwierdzenia niezmniejszającej się z wiekiem dzielności. Nienawiść, którą żywił do „Wiejskiego wesela“, tego pierwszego arcydzieła, którem mu zawsze rzucano w oczy, popchnęła go do wybrania przedmiotu wprost przeciwnego, był nim „Pogrzeb wiejski“; orszak młodych dziewcząt, rozsypanych pośród łanów owsa i jęczmienia. Podjął walkę przeciw samemu sobie, teraz zobaczą, czy z nim wszystko skończone, czy doświadczenie lat sześćdziesięciu nie było warte tyle przynajmniej, co szczęśliwy zapał młodości; i doświadczenie zostało pobite, „dzieło“ doznało zupełnego niepowodzenia, było jednym z tych głuchych upadków starców, które nie zatrzymują nawet przechodnia. Tu i owdzie były zawsze jeszcze mistrzowskie partye, ministrant, trzymający krzyż, grupa dziewcząt niosących trumnę, których białe suknie opięte na czerwonych ciałach stanowiły ładny kontrast z czarnym świątecznym strojem orszaku pośród zieleni; tylko ksiądz w komży, dziewczyna niosąca chorągiew, rodzina idąca za ciałem, cały obraz zresztą, wykonane były sucho, nieprzyjemnie, z umiejętnością sztywną uporu. Był to powrót nieświadomy, fatalny do sponiewieranego romantyzmu, od którego rozpoczął niegdyś artysta. I co najgorszem było w całej sprawie, to, że obojętność publiczności znajdowała usprawienie w tej sztuce minionej już epoki, w tem malarstwie, pociemniałem, mdłem, które niechwytało jej już w przechodzie od czasu nastania mody pełnych światła obrazów.
W tej właśnie chwili, Bongrand z wahaniem nieśmiałego debiutanta wszedł do sali i Klaudyuszowi ścisnęło się serce, kiedy zobaczył, jak jednym rzutem oka objął swój obraz osamotniony, potem drugiem, obraz Pagerolla oblężony furmalnie. W tej jednej chwili malarz doznać musiał gorzkiej samowiedzy swego końca. Tak jest; dotychczas trawiła go obawa powolnej agonii, ale było to tylko zwątpienie, — teraz zaś miał nagłą pewność, że się przeżył, że talent jego zamarł, że nigdy już na świat nie wyda dzieł żywych. Pobladł okropnie; zrobił ruch, jak gdyby chciał uciekać, kiedy wchodzący w tejże samej chwili, drugiemi drzwiami, ze zwykłym swym orszakiem uczniów, rzeźbiarz Chambouvard, zobaczył go i zainterpelował chrapliwym głosem, nietroszcząc się bynajmniej o obecnych.
— Ah! filusie, przyłapałem cię, sam sobą się zachwycasz!
Rzeźbiarz miał tego roku na wystawie „Żniwiarkę“, ohydną, jedną z tych postaci najgłupiej w świecie chybionych; a jednak mimo to, niemniej promieniał zadowoleniem, pewien był, że mu przybyło jedno więcej arcydzieło i szedł z miną bóstwa nieomylnego pośród tłumu, którego śmiechów niesłyszał zupełnie.
Nie odpowiadając mu nic, Bongrand popatrzył na niego tylko oczyma strawionemi gorączką.
— No, a moje tara na dole — mówił dalej tamten — czyś widział?... Niema to jak my, stara Francya!
I szedł już dalej otoczony swym dworem, kłaniając się zdziwionej publice.
— Bydle! — mruknął Bongrand, którego dławiło zmartwienie, oburzony tem, jak gburowskim wybuchem w pokoju, gdzie leżą umarłego zwłoki.
Spostrzegł Klaudyusza, zbliżył się. Bo czyż nie było nikczemnem, uciekać z tej sali. I chciał okazać swą odwagę, swoją duszę wzniosłą, do której zawiść nigdy nie miała przystępu.
— Patrzaj, nasz Fagerolles ma powodzenie, co się zowie... Kłamałbym, gdybym się zbytnio zachwycał jego obrazem, który mi się wcale niepodoba; ale on sam za to jest bardzo miły, doprawdy... A potem wiesz, że tak się poczciwie względem ciebie znalazł.
Klaudyusz usiłował zdobyć się na słowo uznania dla „Pogrzebu”.
— Ten cmentarz w głębi, jest tak ładny!... Czyż podobna, aby publiczność...
Szorstkim głosem przerwał mu Bongrand.
— Co? mój kochany, bez kondolencyj... Ja widzę jasno.
W tej chwili ktoś im się ukłonił poufałym giestem i Klaudyusz poznał Naudeta, Naudeta wyrosłego, nadętego, ozłoconego powodzeniem interesów olbrzymich, które załatwiał teraz. Głowę miał zawróconą ambicyą; mówił, że zabije wszystkich innych handlarzy obrazów, postawił sobie pałac, w którym odgrywał rolę króla targowicy, centralizując w nim arcydzieła, otwierając wielkie magazyny nowoczesnej sztuki. Słychać było już brzęk milionów w jego przedsionku, urządzał u siebie wystawy, stał po nad galeryami, oczekiwał w maju przybycia amatorów amerykańskich, którym sprzedawał po pięćdziesiąt tysięcy franków to, co nabył za dziesięć i wiódł prawdziwie książęce życie, żona, dzieci, interesa, konie, dobra w Pikardyi, wielkie polowania! Pierwsze jego miliony pochodziły ze zwyżki na zmarłyoh sławach, nieuznawanych za życia, jak Delacroix, Millet, Rousseau; na skutek czego nabył w końcu pogardy dla wszelkiego dzieła, podpisanego nazwiskiem malarza, walczącego jeszcze o sławę. Mimo to, obiegały już głuche a nieszczególne wieści. Ponieważ liczba rozgłośnych płócien była ograniczoną, liczba zaś amatorów wzróść nie mogła, nadchodził czas, w którym interesa stawały się trudniejsze. Mówiono coś o syndykacie, o porozumieniu się z bankierami, celem utrzymania cen wysokich; urządzano już w sali Drouot wybiegi, fikcyjne sprzedaże, sam kupiec odkupywał niejednokrotnie bardzo drogo sprzedane na pozór obrazy; i bankructwo było u kresu tych giełdowych operacyj, upadek pośród tych kłamstw ażyoterskich.
— Dzień dobry, kochany mistrzu — ozwał się Naudet, który podszedł był do nich. — Cóż i pan przychodzisz, jak wszyscy, zachwycać się moim Fagerollem.
Zachowanie jego względem Bongranda nie miało już owej schlebiającej i pełnej uszanowania pokory, jak niegdyś. I mówił o Fagerollu, jak o malarzu należącym wyłącznie do niego, jak o wyrobniku na jego żołdzie, jak o swoim najemniku, którego musiał często strofować i prowadzić. On to zainstalował go na alei Villiers, zmusił do posiadania własnego pałacu, umeblował jak publiczną dziewczynę, obdłużając dostawą dywanów i gracików, ażeby następnie uczynić go zależnym od swej łaski; a teraz poczynał go oskarżać o brak porządku, o to, że się kompromituje lekkomyślnie. Bo weźmy naprzykład ten obraz, nigdy poważny malarz nie byłby go przysłał do Salonu; bezwątpienia robi to dosyć hałasu, mówią coś nawet o medalu honorowym; ale nic gorszego nad to dla cen wysokich. Kiedy się chce mieć amerykanów, trzeba umieć spokojnie zostać u siebie, jak bóstwo w głębi świątyni.
— Kochany panie, wierz mi lub nie wierz, ale chętnie byłbym z własnej kieszeni wydał dwadzieścia tysięcy franków, aby dzienniki nie narobiły całej tej wrzawy o tegorocznym obrazie mego Fagerolla.
Bongrand, który słuchał odważnie, mimo cierpienia, jakie mu to sprawiało, uśmiechnął się zlekka.
— Wistocie, może za daleko posunięto niedyskrecyę... Wczoraj czytałem artykuł, z którego dowiedziałem się, że Fagerolles zjada codziennie rano dwa jaja na miękko.
Śmiał się z tego niedelikatnego odsłaniania prywatnego życia, które od tygodnia zajmowało Paryż młodym mistrzem, wskutek pierwszego artykułu o jego obrazie niewidzianym jeszcze przez nikogo. Cała banda reporterów rozpoczęła kampanię, roztrząsano szczegółowo jego dzieciństwo, ojca, fabrykanta artystycznych wyrobów z cynku, nauki, opisywano gdzie mieszkał, jak żył, wszystko, aż do koloru skarpetek, aż do przyzwyczajenia, które miał — drapania się w koniec nosa. I stanowił on namiętność chwili, ten młody mistrz, na dzisiaj modny, który miał szczęście nieotrzymania wielkiej nagrody rzymskiej i zerwania ze szkołą, której tradycye przecież zachował: powodzenie chwilowe, jakie wiatr przynosi i wiatr rozwiewa, nerwowy kaprys narowistej stolicy, powodzenie przypadku, który wstrząsa tłumami rano, aby wieczorem rzucić je w zupełne zobojętnienie.
Naudet przecież zauważył naraz „Pogrzeb wiejski“.
— Ah! to pański obraz?... Zatem, jak widzę, pan chciałeś zrobić pendant do „Wesela”? Ja byłbym panu to odradził. Ah, „Wesele”! „Wesele”!
Bongrand słuchał go wciąż, nie przestając się uśmiechać; i tylko bolesny fałd przecinał drżące jego usta. Zapominał o arcydziełach, o nieśmiertelności zapewnionej swemu imieniowi, widział tylko chwilę obecną, dozwalającą temu faktorowi, który nie wart był czyścić mu palety, zapomnieć o należnym szacunku dla tego, co walczył lat dziesięć, zanim został uznany. Ah! te nowe generacye, kiedy cię grzebią, gdybyż wiedziały, jakiemi krwawemi łzami przychodzi ci śmierć opłakiwać!
Potem, ponieważ milczał, przejęła go trwoga, że pozwolił odgadnąć trawiący go ból. Miałżeby on się zniżyć do nikczemnej zazdrości? Gniew przeciw samemu sobie dodał mu siły, trzeba umierać stojący. I zamiast gwałtownej odpowiedzi, która cisnęła mu się na usta, odrzekł poufale:
— Masz słuszność, Naudet, byłbym lepiej zrobił, gdybym był siedział cicho, zamiast się zabierać do tego obrazu.
— Ah! to on, przepraszam — zawołał kupiec, wymykając się.
Był to Fagerolles, który w tej chwili ukazał się u wejścia do sali. Nie wszedł, dyskretny, uśmiechnięty, cieszący się swoim tryumfem, ze swobodą inteligentnego człowieka. Widocznie szukał kogoś, przyzwał giestem jakiegoś młodzieńca i przynosił mu odpowiedź, radosną bezwątpienia, bo ten ostatni uścisnął mu obie ręce. Dwaj inni rzucili się z powinszowaniami; jakaś kobieta zatrzymała go, ukazując mu z giestem męczennicy obrazek umieszczony w cieniu jakiegoś zagłębienia. Potem zniknął, jedno spojrzenie tylko rzuciwszy w stronę tłumu, stojącego w ekstazie przed jego obrazem.
Klaudyusz, który nie ruszył się, patrząc wciąż, słuchając, czuł, jak głęboki smutek przejmował mu serce. Tłok wzrastał ciągle; teraz naprzeciw siebie miał już tylko twarze dyszące i spocone od gorąca, które się stawało nieznośnem. Z po za ramion wznosiły się inne ramiona aż do drzwi, zkąd ci, którzy nie mogli nic już widzieć, ukazywali sobie obraz końcami parasoli, ociekających ulewą. I Bongrand stał tam przez dumę wyprostowany, z głową podniesioną, wbrew doznanej klęsce, silne trzymający się na starych nogach zapaśnika, jasnem spojrzeniem mierząc ten Paryż niewdzięczny. Chciał skonać jak człowiek odważny, którego dobroć jest niezmierną. Klaudyusz, który doń mówił, nieotrzymawszv odpowiedzi, widział dobrze, że po za tą twarzą spokojną i wesołą nie było duszy, która odbiegła gdzieś daleko w krwawej żałobie udręczeniu okropnem; przejęty głębokiem poszanowaniem i przestrachem nie nalegał już i odszedł, tak że Bongrand nie spostrzegł tego nawet pustemi swemi oczyma.
I znowu po przez ten tłum myśl jedna popychała Klaudyusza. Zdumiewał się, że niemógł nigdzie odkryć swego obrazu. Nic prostszego przecież. Alboż niebyło jednej sali, w której się śmiano, jednego kącika dla blagi i zgiełku, jednego zbiegowiska publiczności drwiącej, lżącej jakieś „dzieło“? To „dzieło” było z pewnością jego dziełem. Brzmiały ma jeszcze w uszach śmiechy niegdy zasłyszane w Salonie Odrzuconych. I u każdych drzwi słuchał teraz, czy to nie tam przyjmują go śmiechem szyderstwa.
Ale skoro znalazł się napowrót w wielkiej sali wschodniej, w tym składzie, gdzie gromadzono wielkie kompozycye historyczne i religijne, sali zimnej i ciemnej, drgnął nagle i stanął nieporuszony z oczyma utkwionemi w powietrzu. Przecież przechodził tu już dwa razy. W górze, wysoko, toć to był jego obraz, ale tak wysoko, tak wysoko, że nie był pewnym nawet, czy go poznaje; taki wydał mu się maleńki, wsparty o róg ram, ram monumentalnych olbrzymiego obrazu, dziesięciu metrów długości a sześciu wysokości, przedstawiającego „Potop“, mrowisko żółtych ludzi, nurzających się w mętnej wodzie. Na lewo był tam jeszcze opłakany portret jenerała, barwy popiołu; na prawo kolosalna nimfa, pośród pejzażu oświeconego księżycem, trup bezkrwisty zamordowanej, rozkładający się w trawie, a do okoła wszędzie jakieś obrazy różowawe, fioletowe, smutne; tam scena komiczna upijających się mnichów, tu znów otwarcie Izby, z całą stronicą wypisaną na złoconym pargaminie, gdzie głowy znanych deputowanych były sportretowane wiernie i zaopatrzone nazwiskami. A tam, w górze, w górze, pośród tych sąsiedztw wyblakłych, mały obrazek, ostry swym kolorytem, odbijał dziko jakimś potwornym i bolesnym kontrastem.
Ab! „Dziecko umarłe”, nędzny trupek, który w tej odległości był tylko jakąś masą bezkształtną ciała, monstrualnym kadłubem jakiegoś dziwoląga! Byłaż to czaszka czy brzuch, ta głowa wyjątkowych kształtów, nabrzękła i zbielała? A te biedne rączęta zaciśnięte na bieliźnie łóżka, jak skurczone nóżki zmarzłego ptaka! a to łóżko samo, ta bladość prześcieradeł pod blademi członkami, cała ta bladość tak smutna, to rozwianie się barw wszelkich, koniec ostateczny! Rozpatrzywszy się, można było rozróżnić jasne i nieruchome oczy, poznawało się głowę dziecka, istną ilustracyę jakiejś choroby mózgowej, budzącą głęboką i okropną litość.
Klaudyusz zbliżył się, cofnął o kilka królów, aby widzieć lepiej. Światło było tak niekorzystne, że odblaski migały zewsząd po płótnie. Jakże je umieszczono jego biedne „Dziecko“! Niezawodnie przez pogardę, raczej przez wstyd może, aby się uwolnić od jego śmiertelnej brzydoty. On przecież przyzywał je i widział w myśli, tam na wsi, świeżem i różowem, przewracającem się w trawie, potem na ulicy Douai, zwolna blednącem i głupiejącem, nakoniec przy ulicy Tourlaque, niemogącem unieść już od poduszek czoła, umierającem nocą, samotnie, w chwili kiedy zasypiała matka; i przed oczyma jego stanęła ona również, matka, ta smutna kobieta, co pozostała w domu na to pewnie, aby tam płakać, jak teraz płacze dnie całe. I dobrze zrobiła, że tu nie przyszła: za smutne bo to było ich dziecko, ostygłe już na łożu śmierci, odrzucone gdzieś, jak paryas, zmaltretowanie tak przez światło, że twarz jego zdała się wykrzywiać ohydnym śmiechem.
I Klaudyuszowi dolegało więcej jeszcze to zupełne opustoszenie jego dzieła. Jakieś zdziwienie, rozczarowanie, kazało mu szukać oczyma tłumu, który spodziewał się tu zastać. Dlaczegóż niesłyszał do koła siebie szyderczych śmiechów? Ah! lepsze stokroć były dawniejsze zniewagi, żarty, oburzenia, wszystko co go raniło, a przecież dawało świadomość życia! Nie, teraz nic już, nic, choćby plunięcia w przechodzie: to śmierć. Obszerną salę publiczność mijała pospiesznie przejęta dreszczem zdumienia. Ludzie gromadzili się tylko jeszcze przed „Otwarciem Izby“, gdzie wciąż zmieniały się grupy, czytając podpisy, szukając głów deputowanych. Posłyszał za sobą wybuch śmiechu, odwrócił się: ale nie był to śmiech szyderstwa, bawiono się poprostu „Podchmielonymi mnichami“, który to obraz panowie tłumaczyli paniom, oświadczając, że to niesłychanie dowcipne. I wszyscy ci ludzie przechodzili pod jego Jakubkiem, a ani jeden nie podniósł głowy, ani jeden niedomyślił się, że on tam jest, gdzieś wysoko!
Na chwilę przecież malarza przejęła nadzieja. Na środkowej okrągłej kanapie, dwaj panowie, jeden gruby, otyły, a drugi maleńki, obaj uorderowani, rozmawiali, rozparci na aksamitnych poduszkach, patrząc na przeciwległe obrazy. Przybliżył się i słuchał co mówią.
— I szedłem wciąż za nimi — mówił grubas. Szli przez ulicę Saint-Honoré, Saint-Roch, Chaussée d’Antin, ulicę La Fayette...
— Ależ mówiłeś pan z nimi? — spytał mały z wyrazem głębokiego zajęcia.
— Nie, obawiałem się, że się zirytuję zanadto.
Klaudyusz odstąpił, powracał po trzykroć z bijącem sercem, ilekroć rzadki jakiś przechodzień zatrzymał się i wolnem spojrzeniem mierzył ściany u sufitu. Czuł jakąś chorobliwą potrzebę usłyszenia jednego, choćby jednego jedynego słowa. Bo dlaczegóźby wystawiać? Zkąd wiedzieć? Wszystko raczej, niż ta tortura milczenia! I zabrakło mu oddechu, kiedy zobaczył młode małżeństwo zbliżające się w tę stronę; mężczyzna był przystojny, z małym blond wąsikiem, żona zachwycająca, delikatna i wątła, miała w układzie coś w rodzaju pasterek z saskiej porcelany. Spostrzegła obraz i pytała o przedmiot, zdumiona, że go zrozumieć nie może; a kiedy mąż jej, przerzuciwszy katalog, znalazł tytuł: „Dziecię umarłe“, pociągnęła go, przejęta dreszczem, z okrzykiem przestrachu:
— Oh! co za okropność! Czyż policya może pozwalać na podobne okropności!
I Klaudyusz pozostał tam nieporuszony, wpół przytomny, z oczyma utkwionemi w próżnię, pośród ciągłego potoku obojętnych tłumów, mijających w pospiechu salę, bez jednego spojrzenia, dla tej rzeczy jedynej i świętej, widzialnej tylko dla niego samego; i tam to, wśród tego potrącania, w końcu poznał go Sandoz.
I on sam również, błąkając się po wystawie żona bowiem jego pozostała przycierpiącej matce w domu, zatrzymał się naraz ze ściśnionem sercem u tego małego obrazka, spostrzeżonego przypadkiem. Ah! jakaż litość! jakiż wstręt budziło w nim to opłakane życie! I nagle myślą wrócił w minioną ich wspólną młodość, w czasy kolegium w Plassans, czasy dalekich wycieczek nad brzegamiViorny, błąkań się pod palącem słońcem, w czasy płomiennych, rodzących się ambicyj; a później jeszcze w dni ich wspólnego istnienia, i przypominał sobie pierwsze ich wysiłki, pewność sławy, wzniosłe aspiracye, co roiły o podbiciu całego naraz Paryża. W owej epoce po ileżto razy widział on w Klaudyuszu wielkiego człowieka, tego, którego nieokiełznany geniusz miał pozostawić w tyle, bardzo daleko w tyle, talenta wszystkich innych! I stanęła mu w myśli naprzód pracownia przy uliczce Bourdonnais, później pracownia na quai de Bourbon, olbrzymie płótna marzone, pomysły, które miały wyrzucić Louvre z posad; była to walka bezprzestanna, praca dziesięciu godzin co dnia, zupełna ofiara całego swego istnienia. A potem, co? Po dwudziestu latach tej namiętności, dojść do tego, do tego biednego, ponurego obrazka, drobniutkiego, niepostrzeżonego, przejmującego do głębi melancholią, od którego uciekają, jak od zarażonego! Tyle nadziei, tyle męczarni, życie strawione na ciężkiej pracy wydawania na. świat, i to, i to, mój Boże!
Sandoz tuż obok siebie poznał Klaudyusza. Głos jego zadrżał braterskiem wzruszeniem.
Jakto! przyszedłeś?... Dlaczegóż nie chciałeś po drodze wstąpić po mnie?
Malarz nie tłumaczył się nawet. Zdawało się, że był bardzo zmęczony, zobojętniały, przejęty rodzajem jakiegoś sennego, słodkiego osłupienia.
— Wiesz co, nie zostawaj tu dłużej. Już po dwunastej, pójdziemy na śniadanie... Wprawdzie czekają na mnie u Ledoyena. Ale rzucam ich, zejdźmy na dół do bufetu, to nas odmłodzi, nieprawdaż, mój stary?!
I Sandoz uprowadził go, ująwszy pod ramię, ściskając, rozrzewniając, starając się wyprowadzić ze zmartwiałości i osłupienia.
— No dajże pokój, dajże pokój do licha! Nietrzeba przecie tak upadać na duchu. Nic nie pomogło, że go tak źle umieścili, twój obraz zawsze jest wspaniały, znakomity!... Tak, ja wiem, żeś ty marzył o czem innem. Cóż u dyabła! nie umarłeś jeszcze, zrobisz to później... I patrzaj! powinienbyś być dumnym, boś to ty dziś prawdziwym tryumfatorem tegorocznego Salonu. Nie sam tylko Fagerolles cię zrabował, wszyscy cię naśladują, sprawiłeś prawdziwą rewolucyę wśród nich, od czasu twego „Otwartego powietrza“, z którego tak się śmieli. Patrzaj! patrzaj! tu jeszcze jeden z tej szkoły „Otwartego powietrza“, tu drugi i tutaj, i tam znowu, wszyscy, wszyscy!
I ręką, gdy szli przez sale, ukazywał płótna. Wistocie, blask światła wprowadzany zwolna, po trochu w współczesne malarstwo wybłysnął teraz w zupełności. Dawny Salon czarny, zaprawny sepią, ustąpił miejsca słonecznemu Salonowi, pełnemu iście wiosennego wesela. Była to zorza, dzień nowy, który zaświecił niegdyś pierwszym brzaskiem w Salonie Odrzuconych, a który w tej chwili rozrastał się coraz więcej, odmładzając obrazy delikatnem światłem, rozpraszającem się na nieskończone odcienie. Wszędy znajdowałeś te błękitnawe odblaski, w portretach nawet, w rodzajowych scenach, w poważnych historycznych obrazach. I wraz z tą formą dawną, z starą tradycyą podziały się gdzieś dawne akademickie temata obrazów, jak gdyby potępiona doktryna uniosła wraz z sobą całą generacyę cieniów; obrazy w wyobraźni wyłącznie poczęte coraz stawały się rzadszemi, trupie nagości mytologii i katolicyzmu, legendy pozbawione wiary, anegdoty pozbawione rzeczywistego życia, cała tandeta Szkoły, którą posługiwały się całe generacye ludzi podstępnych, głupców — wszystko to zaginęło gdzieś ze szczętem; a u tych, którzy pozostali jeszcze wierni dawnym receptom, u postarzałych nawet mistrzów, wpływ ten był widoczny również, blask słońca przeszedł tamtędy. Zdaleka, na każdym kroku, widziałeś obraz tak świetlany, iż zdawało się, że to mur przebity, że otwiera się okno na zewnątrz. Niebawem padną te mury i wejdzie tu wielka przyroda, bo wyłom był szeroki, szturmem wyparto rutynę w tej wesołej walce odwagi i młodości.
— Ah! udział twój jest jeszcze piękny, mój stary! — mówił dalej Sandoz. — Sztuka dnia jutrzejszego będzie twoją, boś ty ich wszystkich zrobił.
Wówczas Klaudyusz, który dotąd wciąż miał zaciśnięte zęby, wymówił bardzo cicho, z ponurą szorstkością: Co mi przyjdzie z tego, żem ich zrobił, kiedy nie umiałem sam dojść tam. Widzisz, to było za ciężkie dla mnie, i to właśnie mnie dławi.
Giestem dokończył myśli; czuł w tej chwili niemoc swoją, ozuł, że jest gieniuszem formuły, którą z sobą przynosił, czuł udręczenie zwiastuna, który rozsiewa idee, nie zbierając z nich chwały, rozpacz na widok tego, że jest odartym, okradzionym przez fuszerów, przez całą chmarę zręcznych ludzi, roztrwaniających swe siły, zniżających poziom nowej sztuki, zanim on lub kto inny znajdzie silę stworzenia arcydzieła, „dzieła“, od którego datowałby się ten koniec epoki.
Sandoz zaprotestował; przyszłość przecież stała otworem. Potem, aby go rozerwać, zatrzymał go, kiedy przechodzili przez salon honorowy.
— O, patrzajno na tę panią w niebieskiej sukni. stojącą przed tamtym portretem. Jak natura przyklaskuje malarstwu!... Przypominasz sobie, jakeśmy to przyglądali się dawniej publiczności, toaletom, życiu salonów. Ani jeden obraz niedotrzymywał placu, a dziś są takie, które wobec niego nie bledną zbytecznie. Zauważyłem nawet tam pejzaż, którego koloryt, trocha zbyt żółty może, przyćmiewał kompletnie zbliżające się doń kobiety.
Ale Klaudyusza przejął dreszcz nieopisanego cierpienia.
— Proszę cię, chodźmy ztąd, wyprowadź mnie... Niemogę już tego znieść dłużej.
W bufecie z największym trudem znaleźli wolny stolik. Duszono się tam kompletnie w obszernym cieniu draperyj brunatnych pod architrawami wysokiego żelaznego sklepienia. W głębi, na wpół zanurzone w ciemnościach okazywały się trzy półki z poustawianemi symetrycznie kompotierami owoców. Nieco na przodzie u kontuarów po lewej i prawej stronie dwie panie jedna blondynka, druga brunetka nadzorowały tłum wzrokiem wodzów; i z głębokości ciemnej tej otchłani mnóstwo stolików marmurowych, mrowisko krzeseł ścieśnionych, pospychanych, rozdymało się, i wybiegało aż na ogród, na wielkie światło blade, padające z oszklonego dachu.
Nakoniec Sandoz spostrzegł dwie osoby wstające. Rzucił się, zdobył stolik z niemałą walką.
— Ah! nareszcie mamy... Co będziesz jadł?
Klaudyusz wzruszył obojętnie ramionami. Śniadanie zresztą było obrzydliwe, pstrąg rozgotowany w podlewie bulionu, wysuszona polędwica, szparagi, które czuć było wilgotną bielizną; a jeszcze trzeba było bić się, aby się czegokolwiek dowołać, bo garsoni, popychani, potraciwszy głowy, nie mogli sobie dać rady w zbyt ciasnych przejściach, które napływ krzeseł zacieśniał z każdą chwilą. Po za lewą portyerą słychać było szczęk rondli i naczyń, była tam kuchnia na piasku, jak owe jarmarczne ogniska, rozpalone na otwartem powietrzu dróg.
Sandoz i Klaudyusz musieli jeść na rogu stołu, wciśnięci między dwa towarzystwa, których łokcie zwolna dotykały ich talerzy; a ilekroć przechodził który z garsonów, popychał krzesła biodrami. Ale ta niewygoda, to obrzydliwe pożywienie nawet rozweselało wszystkich. Żartowano sobie z potraw, poufałe stosunki zawiązywały się między stolikami, we wspólnej niedoli, która zamieniała się w prawdziwą przyjemność. Nieznajomi sobie ludzie w końcu poczynali sympatyzować z sobą, przyjaciele podtrzymywali konwersacyę przez trzy rzędy oddalenia, wykręcając głowy i giestykulując ponad ramionami sąsiadów. Kobiety zwłaszcza ożywiały się, zaniepokojone naprzód tym tłokiem, potem zdejmowały rękawiczki, podnosiły woalki, śmiały się po pierwszym kieliszeczku wina. Co stanowiło główną charakterystykę tego dnia werniksowania, to właśnie owo pomięszanie, gdzie się potrącały wzajem wszystkie światy: mieszczanki, kokoty, wielcy artyści, najzwyklejsi głupcy, spotkanie przypadkowe, mięszanina, której mętność nieprzewidziana zapalała ogniem najuczciwsze nawet oczy.
Sandoz wszakże, który wyrzekł się już dokończenia swego mięsa, musiał podnieść głos pośród okropnej wrzawy, rozmów i zgiełku służby:
— Kawałek sera, no!... i proszę postarać mi się o kawę.
Z nieruchomo utkwionemi w dal oczyma, Klaudyusz nic nie słyszał, co się w koło niego działo. Patrzał w ogród. Ze swego miejsca widział środkowy kłąb, wielkie palmowe drzewa odstające od brunatnych draperyj, które otaczały wyjście. Tam w półkolu stały statuy: plecy Fauna o wygiętym grzbiecie; ładny profil studyum młodej dziewczyny, zaokrąglenie policzka, wypukłość drobnego, jędrnego łona; twarz Galla z bronzu, romantyczna, irytująca głupim patryotyzmem; jakaś Andromeda z dzielnicy Pigalle, i wiele innych jeszcze, szeregi ramion i bioder ustawionych wzdłuż alei, perspektywy białe przeświecające poprzez zieleń, głowy, piersi, nogi, ramiona, malejące w oddali. Na lewo gubiła się lima biustów, niezwykle komiczna amfilada nosów, ksiądz o nosie olbrzymim i śpiczastym, subretka o małym zadartym nosku, włoszka z piętnastego wieku o pięknym nosie klasycznym, marynarz o nosie prawdziwie fantastycznym, wszelkiego rodzaju nosy, nosy powag urzędowych, nos przemysłowy, nos orderowy, nieruchome bez końca.
Ale Klaudyusz patrzał, nic nie widząc. Dla mego były to tylko plamy szare w zielonawem świetle. Osłupienie jego wciąż trwało. Jednego tylko doznawał wrażenia, jedno wpadało mu w oczy: niezmierny przepych toalet, który źle osądził pośród tłoku sal, a który tu rozwijał się swobodnie jakby na żwirze oranżeryi jakiego zamku. Cała elegancya Paryża rozścielała się tutaj, kobiety, co przyszły po to, żeby się pokazać, suknie długo obmyślane, przeznaczone na to, by jutro opis ich był w dziennikach. Przyglądano się bardzo aktorce, idącej krokiem królewskim, wspartej na ramieniu jakiegoś pana który przybierał uprzejmą minę księcia małżonka. Kobiety z towarzystwa naśladowały zachowanie się kokotek, a wszystkie przyglądały się sobie tem powolnem spojrzeniem, którem to one umieją się rozbierać, taksując jedwabną materyę sukien, przemierzając łokcie koronek, obejmując wszystko, od obcasa bucika, aż do piorą na kapeluszu. Był to jakby salon neutralny, panie siedzące wysunęły nieco krzesła, usadowiły się tak, jak Tuilerach, sądząc te, które przechodziły. Dwie przyjaciółki przyśpieszały kroku, śmiejąc się wesoło. Inna, samotna, szła i powracała milcząca z ponurem spojrzeniem. Inne znowu, które się zbłąkały, odnajdywały się i witały okrzykami. A ruchoma i ciemna masa mężczyzn stawała, znów szła dalej, zatrzymywała się przy jakimś marmurze, przywoływała przed bronz jakiś. Wśród nielicznego mieszczaństwa, zabłąkanego tutaj, krążyły słynne imiona, wszystko, co Paryż liczył znakomitego, imiona rozgłośnej sławy. Nagle, z po za chmur ostatniej ulewy promień słońca zapalił szyby, zabłysnął na nich purpurą zachodu i spłynął w złotych kroplach na nieruchome powietrze; i wszystko rozgrzało się, śnieg posągów, delikatne trawniki, poprzecinane żółtym piaskiem alei, bogate toalety połyskujące żywym blaskiem atłasu i pereł, głosy nawet, których pomruk nerwowy pełen śmiechu wybuchnął teraz z całą swobodą. Ogrodnicy zajęci ustawianiem koszów, odkręcali kurki od wężów wodociągowych, polewali gazony, których ciepła wilgoć unosiła się parą w powietrze. Wróbel bardzo zuchwały, co zbiegł z żelaznych wiązań, mimo tłumu ludzi dziobał piasek przed bufetem, zjadając okruszyny chleba, których rzucaniem bawiła się jakaś młoda kobieta.
Klaudyusz z całego tego zgiełku słyszał zdala tylko dobiegające go, niby daleki ryk morza, zmieszane głosy publiczności, tłoczącej się na górze w salach. I nagle wróciło mu dawne wspomnienie, przypomniał sobie ten hałas, który nabrzmiał w huragan, po przed jego obrazem. W tej chwili przecież tam się nikt nie śmieje; tam w górze teraz olbrzymi oddech Paryża oklaskuje Fagerolla.
Jak na to właśnie, Sandoz, który się był odwrócił, rzekł do Klaudyusza:
— Patrz! Fagerolles!
W istocie, Jory i malarz, niespostrzegłszy ich, zajęli właśnie stolik sąsiedni. Pierwszy ciągnął dalej, widocznie rozpoczętą przedtem rozmowę, grubym swym głosem:
— Tak, widziałem zdechłe jego dziecko. Ah! biedak, co za koniec!
Fagerolles trącił go łokciem, i tamten spostrzegłszy natychmiast obu kolegów, dodał:
— Ach! to ty, stary!... Jak się masz?... Wiesz, nie widziałem jeszcze twego obrazu. Ale mówiono mi, że to znakomite.
— Znakomite! — wymówił z naciskiem Fagerolles.
Potem począł się dziwić.
— Jedliście tutaj, co za pomysł! Toż tu okropna kuchnia!... My powracamy od Ledoyena. Oh! co za publiczność, co za ścisk, jaka wesołość!... Przysuńcie tu wasz stolik, żebyśmy mogli pogawędzić trochę.
Zesunięto stoliki, Ale już pochlebcy, petenci, okrążyli młodego tryumfującego mistrza. Trzech przyjaciół podniosło się z gwarnemi pokłonami zdala. Jakaś pani popadła w uśmiechnioną kontemplacyę, skoro mąż wymienił jej na ucho jego nazwisko. A wysoki chudy artysta, którego obraz źle umieszczono, i który ścigał go już od samego rana, opuścił swój stolik w głębi i przybiegł skarżyć się znowu, domagając się gwałtem bezzwłocznej zmiany miejsca.
— Eh! dajże mi pan spokój! — krzyknął wreszcie Fagerolles, którego uprzejmość i cierpliwość wyczerpały się już zupełnie.
Potem, kiedy tamten odszedł, mrucząc pod nosem jakieś pogróżki:
— Prawdziwie, daremnie chciałbyś być ujmującym, oni cię doprowadzą do wściekłości!... Wszystkim się chce dogodnego miejsca! Całe mile przestrzeni by nie wystarczyły!... Ah! cóż to za rzemiosło, należeć do jury! Człowiekowi ustają nogi, a zyskuje tylko nienawiść!
Z miną pognębioną, zamglonemi oczyma Klaudyusz patrzył na niego. Zdawało się, że się zbudził na chwilę i wyszeptał, a język odmawiał mu posłuszeństwa:
— Pisałem do ciebie, chciałem ci iść podziękować.. Bongrand mi mówił, z jakim ci to przyszło trudem. Dziękuję ci jeszcze.
Ale Fagerolles przerwał mu żywo:
— Cóż u dyabla, przecieżem winien to był starej naszej przyjaźni. To dla mnie zadowolenie żem mógł ci sprawić tę przyjemność.
I ogarnęło go znowu to zakłopotanie, jakiego doznawał zawsze w obec nieprzyznawanego mistrza swej młodości, ten rodzaj niepokonanej pokory w obliczu człowieka, którego niema pogarda wystarczała w tej chwili do zatrucia mu całego tryumfu.
— Twój obraz jest bardzo ładny — dodał Klaudyusz powoli, chcąc się okazać dobrym i odważnym.
Ta prosta pochwała przejęła serce Fagerolla dziwnem, niepokonanem wzruszeniem, które sam niewiedział, zkąd mu się wzięło; i ten okropny człowiek bez wiary, nawykły do ciągłej blagi, odpowiedział głosem drżącym:
— Ah! mój kochany, jakiś ty poczciwy, że mi to mówisz! Sandoz otrzymał wreszcie dwie filiżanki kawy, a ponieważ garson zapomniał cukru, trzeba było poprzestać na kawałkach pozostawionych przez jakąś familię przy sąsiednim stoliku. Stoliki opróżniały się potrosze, ale swoboda za to wzrosła, rozległ się wesoły śmiech kobiecy, tak głośny, że wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę. Palono, — powolny błękitny dymek unosił! się po nad chaosem obrusów poplamionych winem, zarzuconych potłuszczonem naczyniem. Kiedy Fagerollowi również udało się wreszcie wymódz przyniesienie dwóch kieliszków szartrezy, rozpoczął gawędzić z Sandozem, którego oszczędzał, przeczuwając, że to siła. Jory zaś przez ten czas zajął się Klaudyuszem, który na nowo popadł był w odrętwienie i milczenie.
— Wybacz mi, mój kochany, żem ci nie przysłał zaproszenia na mój ślub... Rozumiesz, z powodu naszego położenia wypadało to odbyć całkiem po cichu, nie prosiliśmy nikogo... Mimo to jednak, radbym był cię zawiadomić. Przebaczasz mi, nieprawdaż?
Nagle zebrało mu się na wylewy, począł mu opowiadać szczegółowo o sobie, o obecnem życiu, szczęśliw niem w egoistycznej radości, jaką mu sprawiało poczucie tego, że jest zwycięzkim i tyje, w obec tego biedaka upadłego w walce. Wszystko mu się udawało, jak mówił. Porzucił on był kronikarstwo, czując konieczność jakiegoś poważniejszego uregulowania swego życia; następnie zaczepił się przy redakcyi jednego z wielkich przeglądów artystycznych; powiadano, że pobierał tam trzydzieści tysięcy franków rocznie, nielicząc ubocznych spekulacyjek, które się trafiały przy sprzedażach zbiorów. Chciwość mieszczańska, którą miał po ojcu, ta dziedziczność chęci zysku, która popychała go potajemnie do najnikczemniejszych spekulacyj, odkąd zarobił pierwszego franka, dziś urosła w nim do olbrzymich rozmiarów i zrobiła go okropnym człowiekiem, wysysającym do ostatniej kropli krwi artystów i amatorów, którzy popadli mu w ręce.
I pośród tego to ciągłego urastania fortuny, wszechpotężna Matylda zdołała doprowadzić go do tego, że błagał ją z płaczem, aby została jego żoną, którą to propozycyę odrzucała przez pół roku.
— Kiedy się ma żyć z sobą — mówił dalej najlepiej jest zregulować sytuacyę. Co? ty, coś sam przez to przeszedł, mój kochany, wiesz to dobrze... Gdybym ci powiedział, że ona nie chciała zgodzić się na to, o tak! z obawy, by jej źle niesądzono, i by mi nie wyrządziła krzywdy... Oh! bo to dusza wielka, a jakiej niesłychanej delikatności uczuć!... Nie, widzisz, trudno mieć wyobrażenie o wszystkich zaletach, tej kobiety. Poświęcona bez granic, zawsze zajęta tem tylko, aby ci dogodzić, oszczędna, a sprytna! — u niej znajdziesz zawsze dobrą radę... Ah! prawdziwie, trzeba mi było mieć szczęście, żeby ją spotkać! Nic już dziś nie przedsiębiorę bez niej, na nią zdaję wszystko, ona kieruje wszystkiem, słowo honoru!
Prawdą było, że Matylda doprowadziła go w końcu do bojaźliwego posłuszeństwa chłopięcia, którego sama groźba utraty jakiejś przyjemności doprowadza do zupełnej uległości. Tyranizująca małżonka, zgłodniała poszanowania, trawiona ambicyą i żądzą zysku wytworzyła się z tej dawnej bezwstydnicy. Nie zdradzała go nawet, cnotliwa była tą cierpką cnotą kobiet uczciwych po za dawnemi praktykami, które zachowała w stosunku z nim samym i z których ukuła sobie małżeński oręż swej potęgi. Powiadano, że widziano, jak oboje przystępowali do komunii w kościele Notre-Dame de Lorette. Całowali się w towarzystwie, nazywali pieszczotliwemi przydomkami. Wieczorem tylko musiał jej zdać sprawę z dnia całego, a jeśli użytek jednej bodaj godziny był niejasnym, jeżeli nie przyniósł aż do ostatniego centyma każdego zarobionego grosza, musiał pokutować za to najokropniejszą nocą; groziła mu ciężkiemi chorobami, oziębiała łoże pobożnemi odmowami, tak, że za każdy raz okupywał drożej jeszcze jej przebaczenie.
— A więc — powtórzył Jory, znajdując upodobanie w opowiadaniu swej historyi — czekaliśmy na śmierć ojca, i ożeniłem się z nią.
Klaudyusz, którego myśli były dotąd gdzieś daleko, choć kiwał głową udając, że słucha, uderzony został dopiero ostatnim frazesem.
— Jakto, ożeniłeś się z nią?... z Matyldą!
W okrzyku tym odbiło się całe zdumienie, wszystkie wspomnienia zajść w pracowni Mahoudeau. Ten Jory słyszał go jeszcze jak bezecnemi wyrazy mówił o Matyldzie, przypominał sobie jego zwierzenia pewnego ranka na trotuarze, kiedy mu opowiadał o romantycznych orgiach, o tych okropnościach, które się działy w głębi składu materyałów aptecznych, zatrutego przenikliwemi wyziewami ziół. Toż cała owoczesna banda artystyczna przeszła tamtędy, on zawsze obelżywszym był względem niej niż inni, sądził ją surowiej daleko niż wszyscy, a teraz ożenił się z nią. Doprawdy, głupim jest mężczyzna, ilekroć źle mówi o metresie najniższego nawet rzędu, bo nie może wiedzieć nigdy, czy jej kiedy niepoślubi.
— Ależ tak! z Matyldą — odpowiedział tamten z uśmiechem. — Daj pokój, z tych ex-metres to jeszcze najlepsze żony.
Pełen był pogody umysłu, wszelka pamięć w nim zamarła, nie zakłopotał się ani na chwilę spojrzeniem kolegi. Zdawało mu się, że ona przychodzi gdzieś z daleka, mówił im o niej, jak gdyby nie znali jej równie jak on dobrze.
Sandoz, który jednem uchem słuchał rozmowy, nadzwyczaj zainteresowany tak pięknym przypadkiem, skoro umilkli, zawołał:
— No cóż? nie poszlibyśmy... Nogi mi ścierpły.
Ale w tej chwili Irma Bécot zatrzymała się przed bufetem. Była teraz w całej pełni swych wdzięków, z włosami odzłoconemi na nowo zdała się jedną z tych dawnych kurtyzan, co zstąpiły z ram Renesansu; miała na sobie tunikę z blado błękitnego brokatu na atłasowej spódniczce, zasypanej bogatemi koronkami Alençon; towarzyszył jej cały orszak panów. Na chwilę, spostrzegłszy Klaudyusza wśród innych, zawahała się, przejęta nikczemnym wstydem wobec tego nędzarza źle ubranego, brzydkiego i pogardzonego. Potem wszakże wróciła jej odwaga dawnego kaprysu i jemu pierwszemu właśnie podała rękę pośród tych wszystkich ludzi eleganckich, wytrzeszczających oczy ze zdumienia. Uśmiechała się doń serdecznym uśmiechem z lekkim odcieniem uprzejmej żartobliwości, która podniosła w górę kąciki jej ust.
— Bez urazy — przemówiła doń wesoło i słówko to, które sami tylko zrozumieli, zwiększyło jeszcze śmiech jej. Była w nim cała ich historya. Biedny chłopak, którego musiała zgwałcić i który nieodniósł ztąd żadnej przyjemności!
Już Fagerolles płacił swoją szartrezę i szedł z Irmą, za którą i Jory zdecydował się iść również. Klaudyusz patrzał jak oddalali się wszystko troje, ona wpośrodku między dwu mężczyznami, w pośród tłumu, zbierając zachwyt i liczne ukłony.
— Widać zaraz, że tu niema Matyldy — rzekł Sandoz — ah! moi drodzy, co to będzie za para policzków za powrotem!
I on zażądał rachunku. Wszystkie stoliki opróżniały się. Pozostały tylko stosy kości i kawałków chleba. Dwóch garsonów zmywało gąbką marmury, trzeci uzbrojony grabiami równał piasek zapluty i zasypany okruchami. A po za draperyą brązową personel służbowy zasiadł teraz do śniadania, słychać było szelest szczęk poruszanych, śmiechy ordynarne, cały ten rozgwar, towarzyszący czynności żucia cygańskiego obozowiska, zajętego wyskrobywaniem rondli.
Klaudyusz i Sandoz obeszli do koła ogród i odkryli posąg rzeźbiarza Mahoudeau, bardzo źle ustawiony, w kącie, w pobliżu Wschodniego przysionka. Była to nakoniec owa „Kobieta kąpiąca się“ w postawie stojącej, ale zmniejszona jeszcze, wielkości zaledwie dziesięcioletniej dziewczynki, zachwycającego wdzięku, ud wysmukłych, drobnych piersi, wytworna a nieśmiała, jak rozkwitający pączek. Szła od niej woń jakaś, gracya, której nic dać nie zdoła i która rozkwita kędy chce, wdzięk nieprzeparty, który gwałtem wyrywał się z pod tych grubych palców bezświadomego siebie robotnika.
Sandoz niemógł powstrzymać uśmiechu.
— I powiedzieć, że ten chłopak robił wszystko co mógł, aby popaczyć swój talent!... Gdyby mu byli dali lepsze miejsce, byłby miał ogromne powodzenie.
— Tak, ogromne powodzenie — powtórzył Klaudyusz. — To bardzo piękne.
W tejże chwili spostrzegli Mahoudeau w przedsionku, szedł ku schodom. Przywołali go, podbiegli i wszyscy trzej przez kilka minut stali rozmawiając. Galerya parterowa rozciągała się przed nimi, pusta, wysypana piaskiem, oświecona bladawem światłem wpadającem przez wielkie okrągłe okna; można było mieć złudzenie, że się stoi pod mostem kolei żelaznej: grube filary podpierały metalowe wiązania, lodowate zimno powiewało z góry, mocząc grunt, w którym tonęły nogi. W dali po za podartą firanką, widać było statuy, odrzucone przesyłki rzeźby, gipsy, których ubodzy rzeźbiarze nieodbierali nawet, biała Morga, przejmująca swem opuszczeniem. Co wszakże zdumiewało najwięcej, co ci kazało gwałtem podnosić wciąż głowę, to łoskot bezprzestanny, olbrzymi tupot nóg publiczności zebranej na posadzkach sal. Ogłuszał on kompletnie, toczyło się to wciąż, jak gdyby pociągi bez końca, puszczone całą siłą pary wstrząsały bezustannie żelaznemi belkami.
Mahoudeau, wysłuchawszy powinszowań, powiedział Klaudyuszowi. że daremnie szukał jego płótna: w jakąż je tam wpakowano dziurę? Potem. pod wpływem rozrzewnienia dla przeszłości, począł się troszczyć o Gagnièra i Dubucha. Gdzież się to podziały te dawne Salony, kiedy to szło się do nich gromadnie i pędziło szturmem po przez sale; jakby po przez kraj nieprzyjacielski; gdzie się podziała dawna gwałtowna pogarda, którą głosiło się wyszedłszy ztamtąd, gdzie te długie rozprawy, od których język wysychał i wypróżniała się czaszka. Dubucha nikt już nie widuje. Dwa lub trzy razy na miesiąc przybywa Gagnière z Melun na jakiś koncert; a tak już zobojętniał dla malarstwa, że nie przyszedł nawet do Salonu, w którym przecież wystawił zwyczajny swój obraz, jakiś brzeg Sekwany, przysyłany nieodmiennie od lat piętnastu, trzymany w pięknym tonie szarawym, sumienny i tak dyskretny, że publiczność niedopatrzyła go nigdy.
— Miałem iść właśnie na górę — podjął Mahoudeau — czy nie pójdziesz razem ze mną?
Klaudyusz, pobladły pod wpływom dziwnej przykrości, podnosił oczy w górę co oliwiła. Ah! ten hałas okropny, ten galop wiecznie łaknącego potworu, którego każde uderzenie czuł w swojem ciele!
Wyciągnął rękę, niewymówiwszy ani słowa, aby się z nimi pożegnać.
— Porzucasz nas? — zawołał Sandoz. — Obejdź raz jeszcze z nami a potem wyjdziemy razem.
Następnie jednak litością ścisnęło mu się serce na widok jego zmęczenia, Czuł, że wyczerpała się w nim wszelka odwaga, czuł, że pragnie samotności, przejęty potrzebą jaknajprędszej ztąd ucieczki, aby ukryć swą ranę.
— A zatem żegnam cię, mój stary... Przyjdę do ciebie.
Klaudyusz chwiejnym krokiem, ścigany odgłosem burzy szalejącej w górze, zniknął po za posągami ogrodu.
A we dwie godziny później w sali Wschodniej, Sandoz, który był zgubił Mahoudeau w swej wędrówce, a następnie odnalazł wraz z Jorym i Pagerollem, spostrzegł Klaudyusza, stojącego przed własnem swem płótnem, na temże samem miejscu, na którem spotkał go po raz pierwszy. Nieszczęśliwy, w chwili odejścia powrócił tam napowrót, mimowoli przyciągany nieprzepartą jakąś siłą.
O piątej dopiero tłum zmęczony włóczeniem się po salach, wśród nieopisanego gorąca, przejęty tym obłędem trzody, co to dusi się, niemogąc znaleźć wyjścia, począł się cisnąć do odwrotu. Gorąco ciał, wyziew oddechów zapełniły powietrze gęstą parą; a pył posadzek, unoszący się w powietrzu, tworzył mgłę lekką. Ludzie podprowadzali się wzajem jeszcze do pojedynczych obrazów, których treść sama zwracała uwagę i przytrzymywała publiczność. Rozchodzono się, powracano, dreptano bez końca, kobiety zwłaszcza upierały się nieustępować do ostatka i dotrwać do chwili, w której dozorcy wypędzają je wraz z pierwszem uderzeniem szóstej. Grube panie wynalazły sobie miejsca odpoczynku. Inne, mniej szczęśliwe, niezdoławszy pozyskać dla siebie nigdzie kątka, w którym dałoby się zasiąść, opierały się z całych sił na parasolkach, upadały ze znużenia, a mimo to obstawały przy swojem. Oczy wszystkich z niepokojem i błagalnie śledziły ławeczki, szczelnie zawsze obsadzone: I te głów tysiące, smagał teraz tylko ten ostateczny stopień zmęczenia, co to podcina nogi, przeciąga twarze i czoła pustoszy migreną, tą specyalną migreną wystaw, na którą składa się bezustanne wyginanie karku i oślepiające migotanie kolorów, tańczących przed oczyma.
Sami jedni tylko na środkowej kanapie, gdzie już od południa opowiadali sobie najrozmaitsze historye dwaj uorderowani panowie, rozmawiali wciąż najspokojniej, o sto mil dalecy od tego, co ich otaczało. Być może, że powrócili tu, może nawet nieruszyli się ztąd zupełnie.
— I tak — mówił grubas — wszedłeś udając, że nic nie rozumiesz.
— Ależ oczywiście — odpowiedział mały — popatrzałem na nich i zdjąłem kapelusz... Co? to było jasne.
— Zdumiewający jesteś! zdumiewający, mój kochany!
Klaudyusz jednak nie słyszał nic, prócz głuchych uderzeń swego serca, nie widział nic, prócz „Umarłego dziecka“, zawieszonego w powietrzu tuż pod sufitem, Ani na chwilę nie odrywał od niego swych oczu, doznawał czegoś w rodzaju fascynacyi, co go przykuwała tam niezależnie od jego woli. Tłum owładnięty zmęczeniem kręcił się wciąż dokoła niego; niejednokrotnie deptano go po nogach, popychano na wsze strony, unoszono z sobą; a on poddawał się temu wszystkiemu, jak jakaś rzecz bezwładna, dał się porywać, zabierać i powracał znów na dawne miejsce, ani na chwilę nie spuściwszy głowy, nieświadomy tego, co się tu działo na dole, żyjący tylko tam w górze ze swem „dziełem“, swym Jakubkiem, stężałym w śmiertelnej walce. Dwie wielkie łzy nieruchome, co mu zaćmiły oczy, nie niedozwalały mu widzieć dobrze. Zdawało mu się, że nigdy chyba nie wystarczy mu czasu na napatrzenie się.
Wówczas Sandoz, w głębokiej swej litości, udał, że nie spostrzegł wcale starego swego przyjaciela, jak gdyby chciał pozostawić go samotnym na grobie chybionego jego życia. Szli znowu po dawnemu, niegdy koledzy gromadnie, Fagerolles i Jory szli przodem; Mahoudeau spytał był właśnie Sandoza, gdzie jest obraz Klaudyusza, zagadniony wolał skłamać i uprowadził ztamtąd coprędzej rzeźbiarza.
Wszyscy wyszli razem.
Wieczorem Krystyna nie zdołała wydobyć z Klaudyusza nic, prócz słów urywanych i zdawkowych odpowiedzi: wszystko szło jaknajlepiej, publiczności nie raził obraz jego bynajmniej, owszem sprawiał dobre wrażenie, może tylko powieszono go trochę za wysoko. I wbrew temu chłodnemu spokojowi, tak niewłaściwemu jego naturze, przejął ją straszny niepokój.
Po obiedzie, kiedy odnosiła talerze do kuchni, za powrotem nie zastała go już przy stole. Otworzył sobie okno, wychodzące na jakąś pustkę i wychylił się przez nie tak, że go w pierwszej chwili zupełnie nie spostrzegła. Potem, przerażona rzuciła się ku oknu i pociągnęła go za żakiet.
KlaudyuszuI Klaudyuszu! co ty robisz?
Odwrócił się blady jak płótno, z okropnym jakimś szałem w oczach:
— Patrzę.
Ale ona drżącemi rękoma zamknęła co prędzej; okno i taką ta chwila przejęła ją trwogą, że usnąć już nie mogła przez noc całą.




XI.

Od następnego dnia zaraz, Klaudyusz zabrał się napowrót do pracy i szły tak dnie za dniami i przeszło lato całe w ciężkim jakimś, dławiącym spokoju. Znalazł sobie robotę, przynoszącą mu nieco korzyści, drobne obrazki kwiatowe, wykonywane na zamówienie do Anglii, których cena wystarczała mu na chleb powszedni. Wszystek czas wolny za to poświęcał znów bezpodzielnie swemu wielkiemu obrazowi: tylko że praca nad nim nie wywoływała już u niego, jak dawniej, wybuchów gniewu namiętnych; zdało się, że był już zrezygnowany zupełnie na wieczną pracę, twarz miał spokojną przy niej, pracował z niesłychaną pilnością, bez nadziei. Ale w oczach pozostał mu szał jakiś, obłęd od dnia owej wystawy, i wszelkie zamierało w nich światło, ilekroć patrzał na chybione dzieło swego całego życia.
W tymże czasie i Sandoza dotknął wielki smutek. Matka jego umarła i fakt ten zmienił całą dotychczasową jego egzystencyę, tę egzystencyę we troje, tak serdeczną, do której prócz szczupłej liczby kilku przyjaciół, nikt dotąd nie wtargnął. Znienawidził pawilon na ulicy Nollet. Zresztą pokup jego książek dotychczas dość utrudniony teraz wzmógł się nagle i małżeństwo pod wpływem tego bogactwa najęło przy ulicy de Londres obszerny apartament, którego urządzenie zajęło ich przez kilka miesięcy. Żałoba zbliżyła jeszcze Sandoza do Klaudyusza wspólnym wstrętem do wszystkich spraw świata. Po okropnym ciosie Salonu niepokoił się on bardzo o swego starego druha, odgadując, że coś złamało się w nim niepowrotnie, że odniósł ranę, przez którą uchodziło zeń niewidzialnie życie. Potem, widząc go tak chłodnym, tak rozsądnym, uspokoił się w końcu cokolwiek.
Często zachodził Sandoz na ulicę Tourlaque, a ilekroć zdarzyło mu się zastać tam samą tylko Krystynę, badał ją, pojmując, że i ona również żyła w śmiertelnej obawie nieszczęścia, o którem nie mówiła nigdy. Znać było na jej twarzy udręczenie, nerwowe drganie matki, ozuwającej nad dzieckiem, która za najmniejszym szelestem, widzi już śmierć stojącą w progu.
Pewnego lipcowego poranku zapytał jej:
— I cóż, jesteś pani zadowoloną? Klaudyusz jest spokojny, pracuje pilnie.
Rzuciła na obraz zwykłe spojrzenie, spojrzenie z pod oka, pełne trwogi i nienawiści.
— Tak, tak, pracuje... Chce wszystko wykończyć zanim zabierze się napowrót do kobiety...
I nieprzyznając się do obawy, która ją prześladowała ciągle, dodała ciszej:
— Ale jego oczy, czyś pan zwrócił uwagę na jego oczy?... Wciąż jeszcze ma te same niedobre, niepokojące oczy. Ja dobrze wiem, że on kłamie spokój... Proszę pana, przyjdź po niego, zabierz go, żeby się rozerwał cokolwiek. Prócz pana niema on nikogo, pomóż mi pan, pomóż!
Odtąd Sandoz wymyślał najrozmaitsze przyczyny przechadzek, przybywał od samego rana do Klaudyusza i uprowadzał go gwałtem od pracy. Prawie zawsze trzeba było ściągać go przemocą z drabiny, na której siedział wówczas nawet, kiedy nie malował. Często ogarniało go zmęczenie, obezwładnienie, w którem po całych minutach siedział, niemogąc zrobić ani jednego pociągnięcia pędzlem. W takich chwilach niemej kontemplacyi wzrok jego powracał wciąż z jakąś iście religijną żarliwością do postaci kobiety, której już niedotykał wcale, było to jakby pragnienie, wahań pełne, śmiertelnej rozkoszy, nieskończona rzewność i święta trwoga miłości, której sobie odmawiał, pewien, że w niej przyjdzie pozostawić mu życie. Potem zabierał się do innych postaci, do tła obrazu, czując przecie zawsze jej obecność tam obok siebie, z okiem migocącem, rozpłomienionem ilekroć na nią patrzył, świadomy tego, że póty tylko jest panem swego szału, póki niepowróci do pracy nad jej ciałem, i póki go ona nie strawi w swoim uścisku.
Pewnego wieczora, Krystyna, która teraz była przyjmowana u Sandozów i która nie opuszczała ani jednego czwartku w nadziei, że tam zobaczy jak wielkie, chore jej dziecko rozwesela się nieco, wzięła na bok gospodarza domu, błagając go, aby nazajutrz wpadł do nich. I nazajutrz, Sandoz, mając właśnie zebrać potrzebne notaty do jakiejś powieści z drugiej strony wzgórz Montmartre przybył uprowadzić z sobą Klaudyusza, zabrał go i przetrzymał do samej nocy.
Tego dnia ponieważ wypadło im być u bramy Clignancourt, gdzie się odbywały nieustające ludowe zabawy, karuzele, konie drewniane, strzelnica, doznali zdumienia, znalazłszy się nagle w obec Chaina, tronującego tam w pośród obszernego i bogatego baraku. Był to rodzaj kaplicy bardzo ozdobnej: cztery gry fortunki stały tam szeregiem, obciążone kręgami porcelanowych naczyń, szkieł, różnych gracików, których złocenia świeciły, połyskiwały z brzękiem, podobnym do odgłosów harmoniki, ilekroć ręka gracza wprawiała w ruch krążek, zgrzytający o sprężynę; wielki los, żywy królik nawet ozdobiony różową wstążką walcował i kręcił się bezustanku, oszołomiony przerażeniem. I wszystkie te bogactwa ujęte były w czerwone draperye, lambrekiny, firanki, pośród których w głębi kramu, niby w sakrosanktum widać było zawieszone trzy obrazy, trzy arcydzieła Chaina, które obwoził z sobą z jarmarku na jarmark, z jednego końca Paryża w drugi; Jawnogrzesznica w pośrodku, kopia Mantegna po lewej, a Piec Mahoudeau po prawej stronie. Wieczorem, kiedy lampy naftowe zabłysnęły światłem, kiedy fortunki zgrzytały i promieniały jak gwiazdy, trudno było o coś piękniejszego nad te obrazy w krwawej purpurze draperyj; i naród zdumiony stawał też przed niemi tłumnie, zagapiony.
Na widok ten Klaudyuszowi wyrwał się okrzyk:
— Ah! mój Boże!... Ależ te obrazy wyglądają, tu doskonale! Na to były widocznie zrobione.
Kopia Mantegna zwłaszcza, tak naiwnie oschła, spełzła, nadawała się jak raz dla przyjemności prostaczków; kiedy tymczasem piec wykończony drobiazgowo i stanowiący pendant do Chrystusa wyrzezanego z piernika, przedstawiał się nadspodziewanie wesoło.
Chaine wszakże, spostrzegłszy obu przyjaciół, podał im rękę z takim spokojem, jakgdyby rozstał się z nimi wczoraj zaledwie. Był spokojny, nie pysznił się, ani wstydził swego kramu i nie zestarzał ani trochę; cerę miał zawsze miedzianą, nos zniknął kompletnie między policzkami, usta obwisłe, milczące, zagłębione w gęstwinie brody.
— No proszę! Ludzie schodzą się z sobą napowrót — zawołał wesoło Sandoz. — Czy wiesz, że twoje obrazy wcale efektownie tutaj wyglądają...
— To filut! — dodał Klaudyusz — ma własny osobny swój Salon. Doprawdy, to dowcipne!
Twarz Chaina rozpromieniła się radośnie i odrzucił:
— Z pewnością!
Potem wraz z obudzeniem się w nim artystycznej dumy, on, z którego nie można było wyciągnąć nigdy nic, prócz mruczenia, wypowiedział całe zdanie.
— Ah! to pewna, że gdybym jak wy miał był pieniądze, byłbym jak wy wypłynął, bądź co bądź.
Takiem było najgłębsze jego przekonanie. Nigdy, ani na chwilę nie zwątpił o swoim talencie, rzucał po prostu tę drogę dlatego, żo niedawała chleba. W Luwrze, stojąc przed arcydziełami, przekonany był najmocniej, że trzeba tylko czasu, aby zrobić coś podobnego.
— Daj pokój — odparł Klaudyusz, który nagle znów spochmurniał — nie żałuj tego ani trochę, tobie jednemu tylko się udało... Wszakże to idzie, nieprawdaż, ten twój handel?
Ale Chaine począł coś mruczeć gorzko. Nie, nie, dziś nic już nie idzie, i to nawet. Lud już się teraz nie bawi, wszelki pieniądz pochłaniają kupcy win. Daremnie używa się wszelkich sztuczek, aby sprężyna nie zatrzymała się na większych wygranych: ledwie ci starczy na szklankę wody. Potem, ponieważ zbliżyło się nieco ludzi, przerwał sobie te wyrzekania i zakrzyczał grubym głosem, całkiem nieznanym obu tamtym, co ich wprowadziło w zdumienie.
— Proszę, proszę przypatrzyć się grze!... Każdy raz się wygrywa!
Robotnik, który trzymał na ręku małą dziewczynkę cierpiącą, z wielkiemi, chciwemi oczyma, kazał jej dwa razy zakręcić. Zazgrzytały krążki, świecące graciki poczęły tańczyć, olśniewając oczy, żywy królik obracał się z uszami podniesionemi w górę tak szybko, ze zacierały się jego kontury i tworzył tylko krąg białawy. Emocya była wielka, dziewczynka omal go nie wygrała.
Wtedy uścisnąwszy rękę Chaina, drżącego jeszcze, oddalili się obaj przyjaciele.
— On szczęśliwy — powiedział Klaudyusz, kiedy uszli w milczeniu z jakie pięćdziesiąt kroków.
— On! — wykrzyknął Sandoz — on pewien jest, że nieudało mu się tylko dostać do Instytutu, że chybił swego powołania i to go zabija.
Wkrótce potem, tak coś w połowie sierpnia, Sandoz wymyślił dla rozerwania swego przyjaciela prawdziwą już podróż, wycieczkę, która miała im zabrać dzień cały. Spotkał się był z Dubuchem, ale teraz ponurym, zgnębionym, uskarżającym się i dziwni# serdecznym, czułym, który wciąż powracał do wspomnień przeszłości i zaprosił wreszcie obu kolegów na śniadanie do siebie, do Richaudière, gdzie przez dwa tygodnie jeszcze miał być sam, z dwojgiem tylko swych dzieci. Dlaczegóżby nie zajść go znienacka, skoro, jak się zdawało, pragnął nawiązać znów na nowo dawne stosunki? Daremnie jednak Sandoz powtarzał, że musiał mu dać słowo, iż przywiezie z sobą Klaudyusza, ten odmawiał wciąż upornie; zdało się jakby przejmowała go trwoga na samą myśl, że znów przyjdzie zobaczyć mu Bennecourt, Sekwanę, wyspy, wszystkie te miejsca, w których jego szczęścia leżały umarłe i pogrzebione. Trzeba aż było, by się wdała w to Krystyna i prośbom jej uległ wreszcie, acz z prawdziwą odrazą. W wilię dnia tego właśnie, pracował był nad swym obrazem, nowym napadem gorączki nawiedzony. To też nazajutrz rano, a było to w niedzielę, z prawdziwym trudem i boleścią oderwał się od stalug. Bo i po co tam powracać? Wszystko to już umarłe zdawna i nie istnieje. Nie istnieje dlań nic na świecie prócz Paryża, a tu jeszcze w tym Paryżu nic, nad jeden widnokrąg, nad szczyty Cité, tę wizyę, co go prześladuje zawsze i wszędzie, ten jeden wyłącznie kątek ziemi, do którego przykutem jest jego serce.
W wagonie, Sandoz, widząc go zdenerwowanym z oczyma wciąż zwróconemi ku oknu, jak gdyby opuszczał na lata całe miasto, zwolna zacierające się niknące w mgłach, silił się, by go zabawić i począł opowiadać mu wszystko, co słyszał o istotnej sytuacyi Dubucha. Naprzód papa Margaillan, dumny ze swego zięcia, ozdobionego medalem, obwodził go z sobą wszędy i prezentował wszystkim, jako swego wspólnika i następcę. Oto człowiek, co poprowadzi porządnie interesa, co będzie umiał budować i mniej drogo i piękniej, bo to zuch, który pobladł nad książkami! Ale pierwszy pomysł Dubucha był opłakany: wymyślił jakąś cegielnię i umieścił ją w Burgundyi, w dobrach swego teścia, w okolicznościach tak niesprzyjających, według tak wadliwego postawił ją planu, że pierwsza ta próba opłaciła się stratą dwóchkroć stu tysięcy franków. Wówczas rzucił się na architekturę, do której, jak utrzymywał, zamierzał wznieść osobiste swoje poglądy; wedle tego, co przyrzekał, miały to być dojrzałe z dawna plany, które sztukę budownictwa na całkiem nowe pchnąć miały tory. Były to dawne teorye, zapożyczone od je go niegdy kolegów rewolucyonistów, wszystko to, co przyrzekał im był dawniej wprowadzić w życie, skoro tylko zdoła zapewnić sobie swobodę, ale wszystko to nieprzetrawione bynajmniej, zastosowane najniewłaściwiej w świecie, ciężkie, niezdarne, jak wszelka praca dobrego ucznia, nie obdarzonego iskrą twórczą: ozdoby z terrakoty i fajansu, wielkie kury tarze oszklone, zwłaszcza obfite użycie żelaza, belki żelazne, schody żelazne, szczyty żelazne; a ponieważ materyały te pomnażały koszta, niebawem przeto doprowadziło go to do nowej katastrofy, tem łatwiej, że był bardzo mizernym administratorem i że pod wpływem majątku, co nań spadł tak nagle, stracił kompletnie głowę, pieniądz popsuł go, wytrącił z dotychczasowej kolei, pozbawił najgłówniejszej nawet zalety — pilności w pracy. Tym razem papa Margaillan rozgniewał się na dobre, on, co od lat trzydziestu zakupował grunta, budował, odprzedawał, przywykły jednym rzutem oka obejmować i ustanawiać kosztorys budowli: tyle metrów budynku, metr po takiej cenie, winien dać tyle apartamentów i przynieść tyle to komornego. Któż mu każe mieć na karku takiego niedołęgę, który popełnia ciągłe omyłki, daje się oszukiwać na wapnie, na cegłach, na piaskowcu, który używa dębu tam, gdzie wystarczyłaby sosna, który nie zadawalnia się pocięciem domu na tyle małych kwadracików, ile ich potrzeba! Nie, nie, nic z tego! Począł się buntować przeciw sztuce, której poprzednio cząsteczkę jakąś zapragnął był wprowadzić do dotychczasowej swej rutyny, pchany ku temu ambicją, zdawna dręczącą — nieuka. I od tej chwili rzeczy szły już coraz gorzej, między teściem a zięciem przyszło do okropnych kłótni; jeden z nich pogardliwy, uciekający po za szańce swej sztuki, drugi krzyczący w niebogłosy, że ostatni z robotników stanowczo więcej wiedział w tej mierze od architekta! Miliony poczęły szwankować strasznie i pewnego pięknego poranku, Margaillan wyrzucił z biór swoich za drzwi Dubucha, zabraniając mu, by odtąd próg ich przestąpił, skoro niezdolny był nawet do prowadzenia warsztatu złożonego z czterech ludzi. Była to kompletna klęska, bankructwo zupełne Szkoły wobec mularza.
Klaudyusz, który począł przysłuchiwać się, spytał:
— Cóż więc robi Dubuche teraz?
— Nie wiem, nic prawdopodobnie — odparł Sandoz. — Mówił mi, że niepokoi go bardzo zdrowie dzieci i że oddał się doglądaniu ich i pielęgnowaniu.
Pani Margaillan, ta kobieta żółta, wybladła, przypominająca swoją postacią ostrze noża, umarła na suchoty; a choroba to dziedziczna u nich, degeneracya, bo córka jej Regina kaszle również od czasu wyjścia za mąż. W tej chwili odbywa kuracyę u wód Mont-Dore, gdzie obawiała się nawet zabrać z sobą dzieci, którym pobyt ten szkodził bardzo w zeszłym roku, powietrze tamtejsze bowiem, zbyt silne, nie było odpowiedniem dla wątłych ich organizmów. To tłomaczyło rozproszenie obecne rodziny: matka u wód z jedyną panną służącą: dziadek w Paryżu, gdzie prowadzi po dawnemu wielkie roboty, porający się ze swymi czterystu robotnikami, pomiatający próżniakami i nieudolnymi, ojciec zaś w ustroniu Richaudière, zredukowany do roli nadzorcy syna i córki, skazany na wygnanie po pierwszej zaraz z życiem potyczce, jak inwalid. W chwili wynurzeń, Dubuche dał nawet do zrozumienia, że z powodu, iż żona omal nie umarła przy drugim połogu i w ogóle wpadała w omdlenie przy każdem silniejszem zbliżeniu, uważał sobie za obowiązek unikać wszelkich stosunków małżeńskich. I tej więc nawet niema przyjemności.
— Śliczne małżeństwo, ani słowa — dodał Sandoz, kończąc swą opowieść.
Dziesiąta biła, kiedy dwaj przyjaciele zadzwonili u krat bramy Richaudière. Posiadłość ta, której nie znali zupełnie, wprawiła ich w zdumienie: wspaniały park, ogród francuzki z tarasami, o wschodach rozściełających się z iście królewskim przepychem; trzy ogromne oranżerye, przedewszystkiem zaś kaskada, poprzenoszone skały, dziwactwa, w których właściciel utopił spory kawał fortuny przez próżność ex-mularczyka. Co wszakże zdziwiło ich więcej jeszcze, to smutek niezwykły tej willi, aleje wygracowane, bez śladów ludzkiej stopy, w dali pustka zupełna, w której od czasu do czasu tylko przesuwały się sylwetki ogrodników, dom zamarły którego wszystkie okna hermetycznie były pozamykane, prócz dwu ledwie wpół uchylonych.
Lokaj wszakże, co zdecydował się ukazać wreszcie, począł ich rozpytywać; a kiedy dowiedział się, że przychodzą do pana, odpowiedział im hardo, że pan w tej chwili jest po drugiej stronie, za domem, na gimnastyce. Potem wszedł do domu napowrót, ani myśląc o zaprowadzeniu przybyłych.
Sandoz i Klaudyusz puścili się aleją i wyszli nią na obszerny trawnik, a to, co tu ujrzeli, zatrzymało ich na chwilę. Dubuche stał przed trapezem z podniesionemi w górę rękoma, utrzymując na nim syna swego Gastona, biedne, chorowite stworzenie, które w dziesiątym roku miało członki wątłe, bezsilne pierwszych lat dziecięctwa; opodal nieco, siedząc na wózku, wyczekiwała na swą kolej córeczka, Alicya; przybyła na świat przed czasem i mimo lat sześciu, nie chodziła jeszcze dotąd. Ojciec, całkowicie zajęty chłopcem, odbywał z nim wciąż ćwiczenia, huśtał go, usiłował nadaremnie skłonić do tego, by się uniósł na kostce ręki; potem, ponieważ krótki ten wysiłek okrył mu czoło potem, zdjął go, zawinął coprędzej w kołdrę; wszystko to w milczeniu, osamotniony pod tem niebem jasnem, szerokiem, dziwną budzący litość w tym pięknym, wspaniałym parku. Ale podnosząc się z ziemi, spostrzegł nagle dwu przyjaciół.
— Jakto! wy tutaj!... W niedzielę i to nie uprzedziwszy mnie poprzednio!
Widocznie był zakłopotany i począł tłumaczyć im zaraz, że w niedzielę panna służąca, jedyna kobieta, której mógł powierzyć spokojnie dzieci, wyjeżdżała zazwyczaj do Paryża a wtedy nie mógł już Gastona i Alicyi odstąpić ani na chwilę!
— Założyłbym się, że przybywacie na śniadanie.
Na skutek błagalnego spojrzenia Klaudyusza, Sandoz pospiesznie odpowiedział:
— Nie, nie. Właśnie i tak zaledwie mieliśmy tyle czasu, by wpaść do ciebie na chwilę... Klaudyuszowi wypadło z powodu jakichś interesów być w tych stronach. Wiesz, że mieszkał tu czas jakiś w Bennecourt. A ponieważ ja mu towarzyszyłem, przyszła nam ochota dotarcia dotąd. Ale czekają na nas, nie rób sobie ambarasu...
Dubuche wówczas, któremu oświadczenie to widocznie sprawiło ulgę, począł udawać, że ich zatrzymuje. Cóż u dyabła, przecież z godzinkę czasu sobie znajdą! I poczęli gawędzić wszyscy trzej. Klaudyusz przypatrywał mu się zdziwiony, że go zastaje tak postarzałym bardzo: twarz nabrzękłą pokrywały liczne już zmarszczki, cera była żółtą, nabiegłą czerwonemi żyłkami, jak gdyby twarz poplamioną była żółcią — wąsy zaś i włosy siwiały już znacznie. Prócz tego ciało całe zda się osiadło, zgorzkniałe jakieś znużenie ociężało ruch każdy. Więc porażki pieniężne również były dotkliwemi, jak porażki na polu sztuki? Głos, spojrzenie, wszystko u tego pokonanego w walce mówiło głośno o hańbiącej zależności, w której żyć był zmuszony, o bankructwie całej jego przyszłości, którem mu w twarz rzucano co chwila, o tem oskarżeniu, z którem spotykał się ciągle i zawsze, że w małżeńskim kontrakcie postawił talent, którego nie miał bynajmniej, że dziś kradł każdy zjedzony kawałek chleba, każde ubranie, które nosił na grzbiecie, każdy grosz kieszonkowego, który mu był potrzebny, o tej jałmużnie nakoniec, którą rzucano mu jak prostemu oszustowi, którego pozbyć się nie było możności.
— Poczekajcie — podjął Dubuche — jeszcze z pięć minut tylko zajmą mnie ćwiczenia z mojemi biednemi malcami, a potem pójdziemy do domu.
Delikatnie, z niesłychanemi ostrożnościami i przezornością matki, wyjął małą Alicyę z wózka i podniósł ją aż do trapezu i tam, szepcząc jej rozliczne pieszczoty, zabawiając ją, śmiesząc, zachęcił ją i przez dwie minuty zostawił zawieszoną na trapezie, chcąc w ten sposób wpłynąć na rozwój jej muskułów, ale stał wciąż przed nią z rozwartemi ramiony, śledząc każde poruszenie, w obawie, że może mu spaść i rozbić się, jeśli cieniutkie, wątłe, woskowe rączęta puszczą drąg trapezu. Ona nie mówiła nic, poglądała tylko wielkiemi wybladłemi oczyma, posłuszna przecież mimo trwogę, którą przejmowało ją to ćwiczenie, tak leciuchna, że aż litość brała patrzeć, jak sznury nie naprężały się nawet pod jej ciężą rem, podobna do tych ptasząt wyschłych, które skacząc nie uginają nawet gałęzi.
W tej chwili, Dubuche, spojrzawszy nagle na Gastona, wyląkł się okropnie, zauważywszy, że osunęła mu się kołdra i że nóżki dziecka były odkryte.
— Mój Boże! mój Boże! zaziębi się jeszcze w tej trawie. A ja tu nie mogę się ruszyć!... Gastonie, moje dzieciątko! Codziennie ta sama historya i czekasz na to tylko, kiedym ja zajęty twoją siostrą... Sandozie, bądź tak dobry, nakryj go!... Ah! dziękuję ci, popraw jeszcze kołdrę, nie bój się!
To więc owo korzystne, świetne małżeństwo zrobiło z krwi jego; — owocem świetnego tego związku było tych dwoje istot wątłych, nierozwiniętych fizycznie, których najmniejszy powiew powietrza mógł zabić jak muchy. Z całego poślubionego majątku zostało mu to tylko, bezustanna zgryzota na widok krwi własnej, psującej się i rozkładającej w tym synu, w tej dziewczynce, zdegenerowanych, którzy do upadku zupełnego doprowadzą jego rasę drogą skrufułów i suchot. I w tym egoiście par excellence zrodził się ojciec przedziwny, serce przejęte nawskróś jedyną, wyłączną namiętnością. Cała wola jego skierowana była jedynie do tego, aby utrzymać przy życiu dzieci, walczył godzina po godzinie, ocalał ich co rano, z śmiertelną obawą utracenia ich co wieczór. Obecnie oni sami tylko istnieli pośród jego skończonego życia, pośród goryczy obelżywych wymówek teścia, pośród dni chmurnych i zimnych nocy, któremi darzyła go smutna jego żona; i uporczywie oddawał się temu zadaniu, siłą uczucia utrzymując ich co dnia przy życiu.
— Tak, moje dzieciątko, to dość, nieprawdaż? Zobaczysz jak urośniesz i jaka będziesz piękna!
Posadził Alicyę napowrót w wózku, wziął Gastona, wciąż obwiniętego, na jedną rękę; a kiedy przyjaciele chcieli mu dopomódz, odmówił i począł popychać córeczkę wolną ręką.
— Dziękuję, przywykłem do tego. Ah! biedne dzieciny, one takie lekkie... A potem z tą służbą człowiek nigdy nie może być pewny.
Wszedłszy do domu, Sandoz i Klaudyusz zobaczyli znów tego samego lokaja, który obszedł się z nimi tak hardo; i spostrzegli, że Dubuche drży przed nim. Kredens i przedpokój, przejmując pogardę teścia płacącego, traktowali męża pani jak żebraka, znoszonego z litości. Za każdą koszulę, którą mu podawano, za każdym kawałkiem chleba, o który ośmielił się poprosić raz jeszcze, czuł jałmużnę w niegrzecznym gieście służby.
— A zatem do widzenia! pozostawiamy cię — ozwał się Sandoz, któremu to było niesłychanie przy krem.
— Nie, nie, poczekajcie chwileczkę... Dzieci siądą do śniadania teraz, a potem będę mógł towarzyszyć wam razem z niemi. Trzeba, ażeby odbyły zwykłą przechadzkę.
Każdy dzień zregulowany był, każda godzina miała swoje przeznaczenie. Rano tusz, kąpiel, gimnastyka, potem śniadanie, które samo w sobie było już ważną nader sprawą, bo potrzeba im było specyalnego pożywienia, omawianego, odważanego, do tego stopnia, że ogrzewano im wodę, z obawy, aby zbyt świeża jej kropelka nie nabawiła ich kataru. Tego dnia mieli po żółtku rozpuszczonem w buljonie i po kotlecie wielkości orzecha, który ojciec pokrajał im na drobne kawałeczki. Po śniadaniu następowała przechadzka, poprzedzająca siestę.
Sandoz i Klaudyusz znaleźli się niebawem pośród długich i szerokich alei z Dubuchem, który popychał znów wózek Alicyi; Gaston teraz już szedł obok niego. Rozmawiano o posiadłości, kierując się w stronę bramy parku. Gospodarz poglądał na rozległy park oczyma niespokojnemi i nieśmiałemi, jak gdyby nie czuł się u siebie. Zresztą niewiedział nic, nie zajmował się niczem. Zdawało się, że zapomniał wszystkiego, aż do swego zawodu architekta, którego nieumiejętność mu zarzucano, wytrącony z kolei, unicestwiony bezczynnością.
— A twoi rodzice, jakże im idzie? — spytał Sandoz.
Nagły płomień ożywił zagasłe oczy Dubucha.
— Oh, moi rodzice, oni szczęśliwi. Kupiłem dla nich domek, gdzie żyją z renty, jaką zapewniłem im w ślubnym kontrakcie... Boć nie prawdaż? Mama tyle wydała na moje wykształcenie, trzebaż jej było wszystko oddać, jak przyrzekłem... To mogę powiedzieć, że rodzice niebędą mogli mi nic zarzucić.
Doszli do bramy i zatrzymali się tu na kilka minut. Nakoniec uścisnął dłoń dawnych kolegów z wyrazem zgnębienia, który nie opuszczał jego twarzy; potem zatrzymując dłużej rękę Klaudyusza, zakonkludował prostem potwierdzeniem, w którem niebyło nawet gniewu:
— Żegnam cię, staraj się wybić... Ja chybiłem życie.
I widzieli go jak powracał, popychając wózek Alicyi, podtrzymując chwiejne już kroki Gastona, sam zgarbiony; ciężkim krokiem starca.
Pierwsza biła, obadwaj spieszyli się dojść do Bennecourt smutni i zgłodniali. Ale tu nowy przejął ich smutek, morderczy wiatr jakiś przeszedł przez Bennecourt: Faucheurowie, mąż, żona, stary Poirette, wszystko po wymierało; a oberża, która dostała się w ręce tej głupiej gęsi Meli, stała się odrażającą swym brudem i niechlujstwem. Podano im tam śniadanie najobrzydliwsze w świecie, włosy były w omlecie, kotlety czuć było potem, pośród wielkiej sali, której okna szeroko otwarte, dawały wstęp zaraźliwym wyziewom śmietnika, pełnej much, o stołach czarnych od brduu. Skwar palącego, sierpniowego popołudnia wdzierał się tu wraz z wyziewem gnoju i nie mając już odwagi zamówić kawy, uciekli ztąd coprędzej.
— A ty tak wysławiałeś omlety matki Faucheur — ozwał się Sandoz. — Dziś to już czysta ruina... Przejdziem się trochę, nieprawdaż?
Klaudyusz chciał odmówić. Od samego już rana całe usiłowania skierował do tego, aby iść jaknajśpieszniej, jak gdyby krok każdy skracał to tak przykre dlań gadanie, jakby każdy zbliżał go bardziej ku Paryżowi. Serce jego, głowa, cała jego duchowa istota pozostała tam, nie patrzał ni na prawo, ni na lewo, przesuwał się, nie rozróżniając nic z otaczających go dokoła przedmiotów, ni to pól, ni to drzew — z jedyną tylko palącą uporną myślą pod czaszką, pod wpływem takiej halucynacyi, że chwilami zdało mu się, iż na widnokręgu, przed sobą, widzi wznoszące się szczyty Cité, przyzywającej go do siebie. Propozycya Sandoza wszakże obudziła w nim dawne wspomnienia i przejęty jakiemś rozrzewnieniem mimowolnem, odpowiedział:
— Owszem, dobrze, pójdźmy przejść się obejrzeć.
Ale w miarę jak szli wzdłuż wybrzeży, coraz większa przejmowała go boleść. Zaledwie mógł poznać te strony, tak wszystko tu się zmieniło. Zbudowano most, by połączyć Bonnières z Bennecourt: most, wielki Boże! na miejscu starego promu, trzeszczącego na swych łańcuchach, którego czarna linijka przecinająca fale tak pięknie odbijała na tle ogólnem! Prócz tego, grobla usypana w dolnej części kraju od strona Port-Villez, podniósłszy poziom rzeki, sprawiła, że wszystkie dawne, tak mu dobrze znajome wysepki zalane zostały i zupełnie zniknęły z powierzchni. Nie było już tu teraz tych uroczych zakątków, nie było ruchomych śnieżyn pośród trzcin i sitowia, gdzie się człowiek mógł błąkać i gubić, zupełna ruina wszystkiego, co pięknem tu było i romantycznem, rozpacz taka, że brała ochota wyduszenia wszystkich inżynierów marynarki.
— Patrzaj! Ten kłąb wierzb, które wynurzają się tam na lewo z wody jeszcze, to niegdy Barreux, wysepka, na którą chodziliśmy obaj na długie pogawędki w trawie, czy pamiętasz?... Ah! nędznicy!
Sandoz, który nie mógł nigdy patrzeć na to, jak ścinano drzewo, pobladł równym gniewem, przywiedziony do rozpaczy myślą, że wolno było ludziom niweczyć i koszlawić naturę.
Kiedy wreszcie Klaudyusz zbliżył się do dawnego swego mieszkania, stał się milczącym nagle i zacisnął tylko zęby. Dom ten sprzedano mieszczuchom, dokoła otaczały go teraz żelazne sztachety, do których twarz przycisnął. Różane krzewy pousychały, poschły i drzewa brzoskwiniowe, ogród cały teraz czyściuteńki, z pogracowanemi ścieżkami, kwiatowemi kwaterami i grzędami warzywnemi, okolonemi krzakami, odbijał się w wielkiej szklanej kuli zwierciadlanej, ustawionej na drewnianej podstawie w samym środku; dom sam zaś świeżo pobielony, pomalowany u węgłów, oprawy drzwi i okien w sposób naśladujący kamienne okolenie, nosił na sobie cechę niedzielnego przystroju zbogaconego parweniusza, która do wściekłości doprowadzała malarza. Nie, nie, nic tu już nie pozostało po nim, nic po Krystynie, nic z dawnej ich młodzieńczej miłości! Chciał widzieć więcej, szedł po za mieszkanie, szukał dawnego dębowego lasku, tej groty zieleni, gdzie pozostawili żywy dreszcz pierwszego swego uścisku; ale z lasku nie pozostało już ani śladu: sprzedano go, wycięto, spalono już może. Wtedy rozpacznym gestem rzucił klątwę, przeklinał tę wieś tak zmienioną za swój smutek, za to, że w niej nie odnajdował ani jednego śladu swego istnienia. Kilka lat więc zaledwie wystarcza na to, aby zatrzeć zupełnie miejsce, gdzie człowiek pracował, cieszył się i cierpiał. Po cóż zatem próżna ta egzystencya, skoro wiatr, co idzie tuż za człowiekiem, zaciera i unosi ślady jego kroków? Czuł to dobrze, że nie powinien był tu powracać, bo przeszłość bywa tylko cmentarzem naszych złudzeń i wracając w nią, człowiek krwawi sobie nogi o kamienie grobowców.
— Chodźmy ztąd! — zawołał — chodźmy conajprędzej! To głupio, tak sobie własnowolnie rozdzierać serce!
Na nowym moście Sandoz starał się go uspokoić, ukazując mu widok, którego nie było tu dawniej, poszerzony nurt Sekwany, toczącej w pełni swe wody, między dwoma brzegami we wspaniałym spokoju. Ale wody te nie zajmowały już Klaudyusza. Patrząc na nie, jedna mu tylko przyszła uwaga: to te same wody, które, przepłynąwszy Paryż, myją stopy wybrzeży Cité; i myśl ta dopiero sprawiła mu przyjemność, pochylił się na chwilkę, zdawało mu się, że w nich odnajduje złote odbłyski wież kościoła Notre Dame i smukłą iglicę Sainte-Chapelle, które prąd fal unosił do morza.
Obaj przyjaciele spóźnili się na pociąg, odchodzący o trzeciej. Prawdziwą męczarnią było oczekiwanie przez dwie długie godziny jeszcze na pociąg w tych miejscach tak ciężkich dla nich. Na szczęście zapowiedzieli byli w domu, że powrócą dopiero nocnym pociągiem, w razie gdyby ich miano zatrzymać. To też postanowili zjeść dziś obiad kawalerski w restauracyi na placu Hawru, ażeby swobodną rozmową przy deserze, taką jak niegdyś, przyjść znów do równowagi. Blisko już było ósmej, kiedy zasiedli do stołu.
Klaudyusz, wysiadając z pociągu, skoro tylko stopą dotknął bruku Paryża, uspokoił się z dotychczasowego swego nerwowego rozdrażnienia, jak człowiek, który się wreszcie czuje u siebie w domu. I słuchał z chłodną i zamyśloną miną, która nieodstępowała go teraz nigdy, gadatliwych słów Sandoza, który usiłował go rozweselić. Ten obchodził się z nim jak z metresą, którąby chciał był rozerwać: delikatne i korzenne potrawy, wina upajające, wszystko to zastawiał przed nim. Ale wesołości nie sposób było sprowadzić, Sandoz sam nawet spochmurniał w końcu. Ta wieś niewdzięczna, to Bennecourt tak ukochane, a tak skłonne do zapomnienia, gdzie nienapotkali ani jednego kamienia, któryby był zachował ich pamięć, zachwiało w nim wszelką nadzieję nieśmiertelności. Jeżeli rzeczy, których przywilejem jest wieczność, zapominają tak szybko, czyż sposób liczyć przez chwilę choćby na pamięć ludzi?
— Wiesz, mój stary, co mię czasami przejmuje dreszczem... Czyś ty pomyślał kiedy o tem, że potomność może nie jest owym nieomylnym sędzią, jak ją sobie wyobrażamy? Człowiek pociesza się, że dziś go znieważają, że nie uznają jego wartości, liczy na sprawiedliwość wieków przyszłych, jest jak ten wierny, który znosi wszystkie zgryzoty tej ziemi w imię silnej wiary w życie przyszłe, gdzie to każdemu będzie wymierzono według jego zasług. A jeśli niema raju tak samo dla artysty, jak dla katolika, jeżeli generacye przyszłe tak samo jak współczesne nie zdołają nic zrozumieć, jeżeli przenosić będą nad dzieła pełne siły, drobnostki, głupstwa przyjemne!... Ah! jakże oszukanymi bylibyśmy wówczas, co? Jakież to życie galerników przykutych do pracy dla jakiejś ułudy, dla chimery!... Zważ, że bądź co bądź, to bardzo prawdopodobne. Są uświęcone zachwyty, za które nie dałbym złamanego grosza. Weźmy, naprzykład wykształcenie klasyczne, ono spaczyło wszystko, postawiło nam za wzór i kazało uznawać za gieniusz ludzi gładkich, poprawnych, nad których przenieść można przecież temperamenta swobodne i niejednostajną często produkcyę, znaną zaledwie przez pojedynczych literatów. Nieśmiertelność zatem należałaby do mierności mieszczańskich, do tych, które gwałtem pakują nam w głowy, kiedy jeszcze nie mamy siły oporu... Nie, nie, nie trzeba mówić o tych rzeczach, mnie one przejmują dreszczem! Alboż zachowałbym odwagę potrzebną do mojej pracy, alboż zdołałbym stawić czoło wrzaskom, gdybym niemiał tego pocieszającego złudzenia, że z czasem, kiedyś pozyskam miłość!
Klaudyusz słuchał go, jak zwykle, zgnębiony. Potem giestem wyraził gorzką obojętność.
— Ba! cóż to znaczy? Nic niema... Myśmy więksi szaleńcy jeszcze niż ci, co sobie odbierają życie dla kobiety. Kiedy ziemia rozsypie się w przestrzeni jak spruchniały orzech, nasze dzieła niedodadzą ani jednego atomu do jej prochów.
— To, to wielka prawda — zakonkludował Sandoz bardzo blady. — Na co się przyda chcieć zapełnić nicość?... I powiedzieć, że my to wiemy, i że mimo to nasza duma upiera się przy tem zaciekle?
Opuścili restauracyę, włóczyli się czas jakiś po ulicach i znowu znaleźli się w głębi jakiejś kawiarni. Filozofowali, zeszli na wspomnienia dzieciństwa, co do reszty przejęło smutkiem ich serca. Pierwsza biła; kiedy zdecydowali się powrócić do domu.
Ale Sandoz oświadczył chęć odprowadzenia Klaudyusza aż na ulicę Tourlaque. Noc sierpniowa była wspaniała, ciepła, niebo zasypane gwiazdami. A kiedy obchodząc dalszą drogą, przechodzili przez dzielnicę de l’Europe, na bulwarze batignolskim, musieli minąć kawiarnię Baudequina. Kawiarnia ta po trzykroć zmieniła już była właściciela; sala nie była już ta sama, prze malowana, urządzona inaczej, z dwoma bilardami; i warstwy gości zmieniały się tutaj, jedne ustępując drugim miejsca, tak że dawniejsze zniknęły do szczętu, jak ludy przedpotopowe. Ciekawość wszakże, wzruszenie, jakiem ich przejęły wszystkie zamarłe rzeczy, które poruszyli razem, znagliła ich do przejścia bulwaru, aby przez drzwi szeroko rozwarte zajrzeć choć do kawiarni. Chcieli popatrzeć chociaż na dawny swój stolik w głębi, po lewej ręce.
— Oh! patrzaj! — zawołał Sandoz zdziwiony.
— Gagnière! — szepnął Klaudyusz.
Był to Gagnière istotnie, sam jeden przy tym stoliku w głębi pustej sali. Widocznie przybyć musiał na jeden z tych koncertów niedzielnych, które bywały jedynym jego wybrykiem; potem wieczorem, błąkając się po Paryżu, zaszedł do kawiarni Baudequina, do której go same nogi zaniosły dawnem nawyknieniem. Żaden już z kolegów tu nie zachodził, on sam tylko upornie trzymał się dawnego zwyczaju. Nie tknął jeszcze swego kufelka, patrzał na niego w takiem zamyśleniu, że garsoni poczęli już zakładać krzesła na stoły do jutrzejszego zamiatania, a on się nie ruszył.
Dwaj przyjaciele przyśpieszyli kroku, zaniepokojeni tą twarzą, przejęci dziecinną jakąś obawą duchów. I rozstali się na ulicy Tourlaque.
— Ah! ten nieszczęsny Dubuche! — rzekł Sandoz, ściskając dłoń Klaudyusza — to on popsuł nam cały dzień dzisiejszy.
Od listopada, skoro wszyscy starzy przyjaciele byli już z powrotem w Paryżu, Sandoz pomyślał o zbieraniu ich po dawnemu u siebie na czwartkowych obiadach, które się stały jego nawyknieniem. Były one zawsze największą dlań przyjemnością: popyt na jego książki był coraz większy, z dniem każdym niemal rósł jego majątek; mieszkanie na ulicy de Londres z coraz większym zdobiło się przepychem; było ono wspaniałem w porównaniu z małym domkiem mieszczańskim na Batignolach; on jeden tylko pozostawał niezmienionym. Prócz tego, wznawiając tym razem dawne zebrania, zamierzał głównie dać Klaudyuszowi pewną rozrywkę, jednym z tych dawnych tak im drogich wieczorów młodości. To też sam czuwał nad rozesłaniem zaproszeń: Klaudyusz i Krystyna przedewszystkiem; Jory z żoną, którą trzeba było przyjmować od czasu małżeństwa; potem Dubuche, który przybywał zawsze sam; Fagerolles, Mahoudeau, Gagnière wreszcie. Będzie dziesięć osób razem i to sami koledzy z dawnej gromadki, nikogo, coby ich mógł żenować i paraliżować porozumienie serdeczne, zupełną wesołość.
Henryka, mniej dowierzająca, wahała się nieco, kiedy układali tę listę współbiesiadników.
— Oh! Fagerolles? Sądzisz, że Fagerolles zechce się spotkać z resztą? Nie jest bynajmniej przez nich lubianym... I Klaudyusza oni nie lubią również, zresztą zauważyłam, jak mi się zdaje, pewien chłód...
Ale przerwał jej, nie chcąc tego przyznać.
— Jakto! chłód?... To zabawne, że kobiety nie mogą zrozumieć nigdy, kiedy mężczyzni żartują z siebie wzajem. W gruncie nie przeszkadza nam to ani trochę, abyśmy dla siebie mieli zawsze toż samo serce.
Tego czwartku Henryka chciała starannie dobrać menu obiadu. Miała teraz cały personaż służbowy pod swoją komendą, kucharkę, lokaja; a jeśli sama nie zajmowała się już przyrządzaniem potraw, utrzymywała dom zawsze na stopie starannej kuchni, powodowana w tem uczuciem dla męża, którego jedynym występkiem było smakoszostwo. Chodziła z kucharką na targ do hali, zachodziła po wszystko osobiście do dostawców. Oboje państwo lubowali się w różnych gastronomicznych osobliwościach, sprowadzanych z różnych stron świata. Na ten raz zdecydowano się na rosół, ryby pieczone na ruszcie, polędwicę z grzybami, jarzyny na sposób włoski, jarząbki rossyjskie, sałatę truflową, nie licząc już kawioru i różnych przystawek, podać się mających na początku; w końcu miały przyjść lody owocowe, ser jakiś węgierski, szmaragdowego koloru, owoce i ciasta. Wina do stołu podać miano: zwykłe bordeaux, stare w karafkach, chambertyn do pieczeni i musujące mozelskie przy deserze, zamiast szampańskiego, które uznawano za zbyt pospolite.
Od siódmej wieczorem Sandoz, i Henryka oczekiwali na zaproszonych gości, on w zwykłym żakiecie, ona elegancko ubrana, w czarnej, z gładkiego atłasu, sukni. Przychodziło się do nich zazwyczaj w surdutach, swobodnie. Salon, którego urządzenie wykończali po trochu, zastawiony był różnemi starożytnemi meblami, staremi gobelinami, drobiazgami i gracikami wszelkich stuleci i wszystkich ludów, które coraz wyższą falą zalewały dziś już ich mieszkanie, początek dał im ów stary wazon z Rouen, który na Batignolach jeszcze ofiarowała mu ona kiedyś na imieniny. Biegali oboje razem po antykwarzach, opanowała ich formalna mania skupowania rzadkości; on zadawalniał tem dawne w młodości żywione pragnienia, romantyczne ambicye, zrodzone niegdyś z pierwszych czytanych książek; tak że ten pisarz tak okropnie, tak dziko niemal nowoczesny w mieszkaniu swojem otaczał się dokoła średniemi wieki, o których marzył ongi, mając lat piętnaście. Tłumacząc się z tego, mówił ze śmiechem, że piękne meble modne zbyt są drogie, kiedy tymczasem mieszkanie dochodziło do pewnego oryginalnego kolorytu i pozbywało się powszedniości za pomocą rzeczy starych, choćby pospolitych nawet. Nie było w nim nic z kolekcyonisty zresztą, zależało mu przedewszystkiem na tem, jak to wygląda, jakie wrażenie sprawia całość; i w istocie, salon, oświecony dwoma holenderskiemi staremi lampami, przybierał jakiś ton spełzły, łagodny niesłychanie, ciepły, stare przygasłe złote hafty z dalmatyk, poumieszczane aplikacyą na krzesłach, pożółkłe inkrustacye włoskiego gabinetu, oszklone holenderskie zastawki okien, zlewające się barwy wschodnich portyer, drobiazgi ze spiżu, fajansu, emalii, pobladłe ze starości, wybornie odbijały od neutralnego obicia pokoju ciemno czerwonego.
Klaudyusz i Krystyna przybyli pierwsi. Ta ostatnia przywdziała jedyną swoją czarną jedwabną suknię, suknię zużytą, zniszczoną, którą podtrzymywała niesłychanem staraniem na takie niezwykłe okoliczności. Henryka ujęła ją natychmiast za obie ręce i pociągnęła z sobą na kanapę. Kochała ją bardzo i poczęła też wypytywać, widząc tak zmienioną, pobladłą z pełnemi niepokoju oczyma! Co jej było? Czy była cierpiącą? Nie, nie, — odpowiedziała, że jest bardzo wesoła, że się czuje szczęśliwą, iż tu przyszła; a co chwila wzrok jej biegł do Klaudyusza, jakby go studyowała; potem znów się odwracała. On, zdawał się być podnieconym, ogarniała go jakaś gorączka słów i giestów, której nie okazywał już od kilku miesięcy. Chwilami tylko ożywienie to ustawało i siedział milcząco z szeroko rozwartemi oczyma, zatopionemi gdzieś w oddali, w próżni, zawieszonemi na czemś, co zdawało się przyzywać go do siebie.
— Ah! mój stary — rzekł do Sandoza — ukończyłem twój szpargał dzisiejszej nocy. To rzecz pełna siły i zamknąłeś im tym razem usta.
Obadwaj rozmawiali przed kominkiem, na którym paliły się długie polana. Rzeczywiście, pisarz wydał był świeżo nową powieść, a jakkolwiek krytyka nie była bynajmniej rozbrojoną, jednakże począł go otaczać ten rozgłos sławy, który daje namaszczenie człowiekowi, wbrew uporczywym napaściom jego przeciwników. Zresztą niełudził się on bynajmniej, wiedział doskonale, że walka, choćby wygrana nawet, rozpocznie się napowrót wraz z ukazaniem się każdej nowej książki. Wielka praca jego życia postępowała, ta serya powieści, te tomy, które rzucał raz za razem ręką uporną, a pewną; szedł wprost do celu, który sobie założył, nie dając się pokonać niczem, ani przeszkodami, ani zniewagami, ani zmęczeniem.
— To prawda — odpowiedział wesoło — zmiękli jakoś tym razem. Jeden z nich nawet zrobił tak wielkie ustępstwo, że przyznał, iż jestem uczciwym człowiekiem. Otóż jak denegeruje się wszystko na tym świecie!... Ale bądź spokojny, wrócą oni do swego. Znam ja takich, których mózg zgoła inaczej ukształtowanym jest od mego, ci z pewnością nigdy nie zgodzą się z moją literacką formułą, z mojem zuchwalstwem językowem, z mojemi fizyologicznemi postaciami, działającemi pod wpływem czynników zewnętrznych; a mówię tu o kolegach szanujących się, pozostawiam zupełnie na boku głupców i łotrów... Co najlepiej, widzisz, chcąc pracować uczciwie nie spodziewać się ani dobrej wiary, ani sprawiedliwości. Trzeba umrzeć na to, aby uznano, że mam słuszność.
Oczy Klaudyusza nagle zwróciły się w jeden kąt salonu, przebijając zda się mur, biegły tam, gdzie je coś powoływało. Potem zmąciły się i powróciły znowu, kiedy w odpowiedzi na to, co mu mówił Sandoz, rzekł:
— Bah! ty mówisz o sobie. Ja, gdybym umarł nawet, niemiałbym słuszności... Mniejsza o to, twój szpargał przeczytałem z prawdziwą gorączką. Chciałem malować dziś, nie sposób! Ah! to dobrze, że ja ci nie mogę zazdrościć, inaczej uczyniłbyś mnie zbyt nieszczęśliwym.
Tymczasem drzwi się otwarły i weszła Matylda a za nią Jory. Miała na sobie bogatą toaletę, tunikę z aksamitu bronzowego na spódnicy atłasowej bladożółtej, z brylantami w uszach i bukietem róż u stanika. Co zaś najwięcej zdziwiło Klaudyusza, to, że nie mógł jej zupełnie poznać; z brunetki chudej, spalonej, jaką była poprzednio, stała się bardzo tłustą blondynką. Niepokojąca brzydota nierządnicy rozpłynęła się w nalanej tuszy mieszczanki, jej usta niegdyś pełne dziur czarnych ukazywały teraz zbyt białe zęby, ilekroć raczyła się uśmiechnąć, skrzywieniem warg pogardliwem. Czułeś, że to osoba uczciwa aż do przesady, czterdzieści pięć lat dodawały jej powagi, a mąż, młodszy od niej, wyglądał przy niej na siostrzeńca. Jedyną rzeczą, którą zachowała z nawyknieć dawnych, było zamiłowanie do mocnych perfum, zlewała się najbardziej odurzającemi esencyami, jak gdyby starała się wyrwać ze swej skóry woń ziół, któremi nasiąkła była w składzie materyałów aptecznych; ale gorycz rabarbarum, cierpkość bzowego kwiatu, płomień mięty pieprzowej mimo to utrzymywały się zawsze; i salon, odkąd przezeń przeszła, napełnił się nieokreślonym wyziewem apteki, tłumionym gwałtownie piżmem. Henryka, która się podniosła na jej powitanie, posadziła ją naprzeciw Krystyny.
— Panie znacie się, nieprawdaż? Wszakże spotykałyście się już tutaj.
Matylda przebiegła naprzód spojrzeniem skromne ubranie tej kobiety, która, jak mówiono, żyła długo na wiarę z mężczyzną, zanim została jego żoną. Była ona niesłychanej surowości na tym punkcie, odkąd tolerancya literackiego i artystycznego świata, otwarła jej wstęp do kilku salonów. Zresztą Henryka, która jej niecierpiała, po kilku wyrazach, ściśle koniecznej grzeczności, rozpoczęła napowrót rozmowę z Krystyną.
Jory uścisnął ręce Klaudyusza i Sandoza i stojąc z nimi przed kominkiem tłumaczył się właśnie przed tym ostatnim z artykułu, który ukazał się był tegoż samego poranka w jego przeglądzie, a który maltretował w okropny sposób ostatnią powieść Sandoza.
— Mój drogi, ty to wiesz najlepiej, że człowiek nigdy nie jest panem u siebie... Powinienbym robić wszystko, ale mam tak mało czasu! Wyobraź sobie, żem ani czytał tego artykułu, zaufawszy tylko, temu, co mi o nim powiedziano. To też pojmiesz mój gniew, kiedym go przebiegł przed chwilą.. Zrozpaczony jestem, zrozpaczony...
— Dajże pokój, to zupełnie w porządku — odpowiedział spokojnie Sandor. — Teraz, kiedy nieprzyjaciele zaczynają mnie chwalić, należy aby przyjaciele mnie zaczepiali.
Drzwi znów się uchyliły i Gagnière wsunął się po cichu jak cień. Przybywał wprost z Melun, sam jak zawsze, bo żony swej nie pokazywał nikomu. Ilekroć przyjeżdżał tak na obiad, zachowywał na obuwiu kurz z prowincyi, który zabierał z sobą napowrót tego samego wieczora, powracając nocnym pociągiem do domu. Zresztą nie zmienił się ani trochę, wiek zda się odmładzał go jeszcze, starzejąc się, stawał się jeszcze jaśniejszym blondynem.
— Patrzcie! Ależ Gagnière przyszedł! — zawołał Sandoz.
I kiedy Gagnière zdecydował się złożyć ukłon damom, pojawił się Mahoudeau. Jemu pobielały już zupełnie włosy, twarz dzika była poorana zmarszczkami, oczy tylko pozostały w niej po dawnemu migocące, dziecięce. I teraz jeszcze nosił za krótkie spodnie, surdut fałdujący się na plecach, mimo, że obecnie zarabiał dosyć pieniędzy; kupiec bowiem bronzów, dla którego pracował, puścił na świat kilka uroczych jego statuetek, z któremi spotykałeś się dość często na kominkach i konsolach mieszczańskich.
Sandoz i Klaudyusz zwrócili się, ciekawi, chcąc być świadkami spotkania Matyldy i Jorego z Mahoudem. Ale odbyło się ono jaknajprościej w świecie. Rzeźbiarz pochylał się przed nią, pełen uszanowania, kiedy mąż tymczasem, ze zwykłą swą miną, pogodnej nieświadomości, przedstawił mu ją po raz dwudziesty może.
— A to moja żona, kolego! Podajcie sobie ręce.
Wówczas nadzwyczaj poważni, jak ludzie światowi, których znaglają do nazbyt pospiesznej poufałości, Matylda i Mahoudeau podali sobie ręce. Tylko jak skoro ten ostatni uwolnił się od tej pańszczyzny i znalazł z Gagnièrem w jednym kącie salonu, poczęli śmiać się obadwaj i przypominać sobie okropne słowa, różne obrzydliwości z dawnych czasów. Hę? dzisiaj ma żęby, ona co niegdyś, na szczęście, gryźć nie mogła!
I Oczekiwano Dubucha, przyrzekł był bowiem uroczyście, że przybędzie.
— Tak — tłumaczyła głośno Henryka — będzie nas tylko dziewięć osób. Fagerolles pisał dziś rano, wymawiając się, że wypadł mu nagle obiad oficyalny, na który zmuszony był się stawić... Wymknie się jednak i zajdzie około jedenastej.
Ale w tej chwili przyniesiono telegram. Dubuche telegrafował: „Niepodobieństwo ruszyć się. Kaszel niepokojący u Alicyi.”
— A zatem będzie nas tylko ośmioro — podjęła Henryka z rezygnacyą zmartwionej gospodyni domu, która widzi jak jej się rozpraszają oczekiwani goście.
A ponieważ w tej chwili służący otwarł drzwi sali jadalnej oznajmiając, że już podano do stołu, dodała:
— Jesteśmy już w komplecie... Podaj mi pan rękę, Klaudyuszu.
Sandoz podał ramię Matyldzie, Jory poprowadził Krystynę, na samym końcu zaś postępowali Mahoudeau i Gagniére, żartując sobie dalej dość dosadnie z tego, co nazywali wypchaniem na świeżo pięknej kupcowej ziół.
Sala jadalna, do której przeszli teraz, obszerna bardzo, oświetlona była rzęsiście i odbijała wesołym kontrastem od dyskretnej jasności salonu. Mury okryte były staremi fajansami. Dwa wielkie bufety, jeden ze szkłem, drugi ze srebrem, połyskiwały jak wystawy sklepowe jubilerów. Stół zaś przedewszystkiem ustawiony w pośrodku gorzał jarzącym blaskiem kaplicy, pod zawieszonemi w górze świecznikami, z białością swego obrusa, od którego odbijały umieszczone w wzorowym porządku nakrycia o malowanych talerzach, szklanki rznięte, białe i czerwone karafki, zakąski symetrycznie ustawione, otaczające bukiet środkowy — kosz róż purpurowych.
Siedli do stołu, Henryka między Klaudyuszem a Mahoudem, Sandoz między Matyldą a Krystyną, Jory i Gagnière po obu końcach i zaledwie służący rozdał był talerze z rosołem, kiedy pani Jory rzuciła nieszczęsny frazes. Chcąc być wielce przyjemną, a nie słysząc poprzednich wymówek swego męża, ozwała się do pana domu:
— Jakże! czyś pan był zadowolony z artykułu rannego. Edward sam przeglądał korekty jego nader starannie!
Jory zmięszał się nagle i wybąknął:
— Ależ nie! ależ nie! Ten artykuł jest bardzo zły, niewłaściwy, wiesz przecie, że dostał się do pisma w czasie mojej nieobecności tego wieczora, pamiętasz, kiedy to nie było mnie w domu.
Po milczeniu ogólnem a kłopotliwem, jakie zapanowało, poznała błąd swój. Ale pogorszyła jeszcze sytuacyę, rzuciwszy mu ostre spojrzenie i odpowiadając bardzo głośno, aby go pognębić zupełnie i wszelką z nim zerwać solidarność w tej sprawie:
— Znów jedno z tych kłamstw twoich! Powtarzam, coś mi sam mówił... Słyszysz, ja nie pozwolę, żebyś mnie narażał na śmieszność! Zajście to oziębiło początek obiadu. Daremnie Henryka zalecała zakąski; jedna Krystyna tylko uznawała ich dobroć. Sandoz, którego bawił ambaras Jorego, przypomniał mu spokojnie, kiedy przyszły na stół smażone ryby, jakieś śniadanie, na którem byli kiedyś razem w Marsylii. Ah! Marsylia, jedyne miasto, w którem jeść można!
Klaudyusz, pogrążony od chwili już w zamyśleniu, nagle, niby budząc się ze snu jakiegoś, bez wszelkiego przejścia, spytał:
— Czy to zdecydowane już? Czy wybrano już artystów do nowych dekoracyj w Ratuszu?
— Nie — rzekł Mahoudeau — to się zrobi... Ja nic tam nie dostanę, nie znam nikogo... Sam Fagerolles nawet jest mocno zaniepokojony. Jeżeli dziś go tu niema, to dla tego, że to samo przez się jakoś iść nie chce... Ah! jadł on marcepany, dziś to się psuje, trzeszczy, to ich milionowe malarstwo!
Rozśmiał się zadowolonym wreszcie żalem, a Gagnière, siedzący u drugiego końca stołu, zawtórował mu takim samym śmiechem. Wtedy ulżyli sobie zjadliwemi słowy, cieszyli się z ruiny, która sprawiła popłoch w świecie młodych mistrzów. Było to w samej rzeczy fatalne, nadchodziły czasy z góry przepowiedziane, wyśrubowana; przesadzona zwyżka obrazów, doprowadziła do katastrofy. Odkąd panika ogarnęła amatorów, przejętych roznamiętnieniem giełdzistów, pod powiewem wiatru zniżki, ceny spadały z dniem każdym, niepodobieństwem już było co sprzedać. I trzeba było wiedzieć sławnego Naudeta pośród tej kryzys finansowej! Naprzód stawiał jej odważnie czoło, wymyślił iście amerykańską sztuczkę, jakiś jedyny obraz, ukrywany w głębi galeryi, samotny jak bóstwo, obraz, którego ceny powiedzieć nie chciał nawet, z pogardliwą pewnością, że nie może znaleźć dość bogatego człowieka i który sprzedał wreszcie za dwa czy trzykroć sto tysięcy franków jakiemuś handlarzowi świń z New-Yorku, dumnemu z tego, że zakupił najdroższy w tym roku obraz. Ale takie sztuczki nie dały się ponawiać i Naudet, którego wydatki wzrastały wraz z zyskami, porwany i pochłonięty szalonym ruchem, będącym własnem jego dziełem, słyszał teraz, jak się zapada pod nim królewski jego pałac, który trzeba było bronić przed atakiem komorników.
— Mahoudeau, pan nie bierzesz jarzyny przerwała uprzejmie Henryeta.
Służący obnosił polędwicę, jedzono, wypróżniano karafki z winem; ale panował taki kwas jakiś, że wszystkie te dobre rzeczy schodziły ze stołu niesprobowane niemal, co niesłychanie martwiło zarówno gospodynię jak gospodarza domu.
— Co? jarzyny? — powtórzył wreszcie rzeźbiarz. — Nie, dziękuję.
I ciągnął dalej:
— Co najzabawniejsza, to, że Naudet ściga teraz Fagerolla. Pyszne! Zamierza już zrobić u niego zajęcie... Ah! to dopiero przypatrzyć się będziemy mogli ślicznemu wymiataniu przy ulicy Villiers u wszystkich małych malarzy, co to posiadali własne pałace. Budowle te pójdą za psie pieniądze na wiosnę... Naudet zatem, który zmusił Fagerolla do stawiania i który umeblował go jak kurtyzankę, chciał odebrać swoje graty i obicia. Tamten wszakże, jak się zdaje, miał czas już zaciągnąć na to pożyczki... Powstaje zatem, widzicie, taka historya: kupiec oskarża go, że popsuł mu interesa, wystawiając swe obrazy przez próżność lekkomyślną; malarz odpowiada, że nie dopuści, aby go nadal okradano; i pożrą się teraz, pewien jestem!
Podniósł się teraz głos Gagnièra, głos nieubłagany a słodki, marzyciela zbudzonego nagle:
— Okradany, Fagerolles!... Przecież on nigdy nie miał powodzenia.
Poczęto protestować. Jakto, a jego roczna sprzedaż, co wynosiła do stu tysięcy franków, a jego medale, a krzyż? Ale on uparcie uśmiechał się z tajemniczą miną, jak gdyby fakta nie mówiły nic przeciw jego przekonaniu. Wstrząsał wciąż głową, pełen wzgardy.
— Dajcie mi pokój! Nigdy nie dowiedział się nawet, co to papier procentowy.
Jory zamierzał bronić talentu Fagerolla, którego uważał za swe dzieło, kiedy Henryka poprosiła ich o nieco skupienia dla jarząbków.
Nastało krótkie zawieszenie broni, pośród krystalicznego brzęku kieliszków i szczęku widelców o talerze. Stół, którego piękna symetrya poczęła już nieco iść w rozsypkę, zdało się, że płonął teraz cały u cierpkiego ognia sprzeczki. I Sandoz, przejęty niepokojem, dziwił się; cóż im się stało, że się gryzą tak zaciekle? Alboż nie rozpoczynało się razem, alboż nie należało razem dojść do mety zwycięzko? I po raz pierwszy jakaś dziwna przykrość zmąciła jego ulubione marzenie o wieczności przyjaźni, o tych czwartkach, których szereg cały widział przed sobą, jednakich zawsze, równie szczęśliwych, przyjemnych aż do ostatnich, gdzieś już w podeszłym wieku. Ale był to dopiero lekki dreszczyk. Śmiejąc się zawołał:
— Klaudyuszu, oszczędzaj się na jarząbki... No! Klaudyuszu, gdzie ty jesteś?
Odkąd umilkli, Klaudyusz wrócił znów myślą do swego marzenia i wzrokiem zatonąwszy gdzieś daleko, brał wciąż jarzynę, ani wiedząc o tem; a Krystyna, milcząca, smutna, pełna wdzięku nie spuszczała zeń ani na chwilę wzroku. Zainterpelowany porwał się, wybrał sobie jakieś udko z półmiska jarząbków, które silnym swym żywicznym zapachem napełniały cały pokój.
— A co! czy wy to czujecie? — wołał Sandoz — człowiekowi zdaje się, że mu zapachniały wszystkie lasy Rossyi.
Ale Klaudyusz powrócił znów do myśli, co go zajmowały poprzednio.
— A więc mówicie, że Fagerolles otrzyma salę radną municypalną?
Słówko to wystarczyło, Mahoudeau i Gagnière, wpadłszy znów na trop, rzucili się napowrót z całą zażartością. Ah! to byłoby piękne smarowanie wodą, gdyby mu powierzono tę salę; a robi dość nikczemności, aby ją otrzymać. On, który dawniej mówił, że drwi sobie z zamówień, jak wielki artysta, obsaczony zewsząd przez amatorów, oblega teraz administracyę swojem płaszczeniem się, odkąd obrazy jego nie znajdują pokupu. Czy jest na świecie coś nikczemniejszego, od malarza, poniżającego się przed urzędnikiem? A te łamańce, te koncesye, te podłości? To hańba, to szkoła służalstwa — ta zależność sztuki, od dobrej woli jakiegoś głupca ministra! Fagerolles zatem z pewnością, na tym oficyalnym obiedzie liże teraz sumiennie buty jakiego naczelnika biura, jakiego kretyna, którego wartoby tylko wypchać!
— Mój Boże! — ozwał się Jory — robi sobie interesa jak może i doprawdy ma racyę... Wy przecież nie będziecie płacić za niego długów.
— Długów, a ja czyż je mam, ja, co zdycham z głodu? — odpowiedział Mahoudeau zarozumiale. — Czyż trzeba stawiać sobie pałace lub trzymać metresy, jak ta Irma, co go rujnuje.
Gagnière przerwał mu znowu swym dziwnym głosem wyroczni, stłumionym i dalekim.
— Irma, ależ to ona jemu płaci.
Irytowano się, żartowano, imię Irmy powtarzało się wciąż do koła stołu, kiedy Matylda, nadzwyczaj sztywna i milcząca przez przesadną chęć zachowania dobrego tonu, oburzyła się okropnie i z ruchem przerażenia, z ustami zesznurowanemi skromnisi i dewotki, zawołała:
— Oh! panowie, oh! panowie!... W obec nas o tej dziewczynie... Tylkoż nie o niej, na miłość boską!
Od tej chwili Henryka i Sandoz zakłopotani, musieli patrzeć jak obiad ich przechodził zupełnie bez wrażenia. Sałata z trufli, lody, deser, wszystko zostało pochłonięte bez przyjemności, wśród zaciekłej sprzeczki; i szambertyn i wino mozelskie, wszystko to przeszło, jak czysta woda. Daremnie ona uśmiechała się, on zaś ze zwykłą dobrodusznością silił się na to, by ich uspokoić, biorąc stronę ludzkich słabości. Ani jeden niechciał ustąpić, byle słowo rzucało ich na siebie wzajem, zażartych, zaciekłych. Niebyło to już znudzenie, ospałość przesycenia, które czyniły czasami smutne dawne wieczory; dziś była to dzikość walczących, potrzeba wzajemnej zagłady! Świece w zawieszonych nad stołem świecznikach płonęły jasno, fajanse ścian rozwijały malowane swe kwiaty, stół, zdało się, że zapłonął gwałtownością rozmowy, tą walką, która ich rozgorączkowywała od dwóch godzin.
I pośród tego zgiełku, Klaudyusz ozwał się nakoniec, kiedy Henryka zdecydowała się powstać, aby ich uspokoić:
— Ah! Ratusz, gdybym ja go miał, i gdybym mógł!... To było moje marzenie, pokryć obrazami mury Paryża!
Powrócono do salonu, którego mały żyrandol i kinkiety zostały zapalone. Było tam niemal zimno w porównaniu z łaźnią, którą opuszczono, i kawa uspokoiła na chwilę współbiesiadników. Nikogo nie oczekiwano zresztą, prócz Fagerolla. Był to bowiem salon bardzo zamknięty, gospodarstwo nie werbowali tutaj klientów literackich, nie jednali sobie prasy za pomocą inwitacyj. Żona niecierpiała świata, mąż mówił ze śmiechem, że trzeba mu było na to lat dziesięciu, aby pokochać kogoś i kochać go zawsze. Miałożby to być nieziszczonem szczęściem? Kilka takich przyjaźni trwałych, kącik rodzinnego uczucia. Nigdy tu nie zabawiano się muzyką i nigdy nie była tu czytaną ani jedna stronica literackich utworów.
Tego czwartku, wieczór wydawał się bardzo długi, w pośród głuchej irytacyi trwającej ciągle. Panie przed dogasającym kominkiem rozpoczęły pogawędkę, a ponieważ służba, zdjąwszy nakrycia, otwierała napowrót drzwi sali jadalnej, pozostały wkrótce same, panowie bowiem przeszli tam na cygara i piwo.
Sandoz i Klaudyusz, którzy nie palili, powrócili wkrótce i siedli obok siebie na kanapie w pobliżu drzwi. Pierwszy szczęśliwy z tego, że widzi swego starego druha podnieconego i rozmownego, przypomniał mu wspomnienia z Plassans, z powodu nowiny, której się dowiedział w wilię dnia tego: tak, Pouilland, dawny figlarz sypialni, zostawszy adwokatem poważnym, miał teraz nieprzyjemności z powodu, że go schwytano na gorącym uczynku z dwunastoletniemi dziewczynkami. Ah! bydlę ten Pouillaud! Ale Klaudyusz nie odpowiadał już; wytężył ucho, ponieważ usłyszał, iż wymówiono jego nazwisko w sali jadalnej i usiłował zrozumieć o co chodzi.
Tam Jory, Mahoudeau i Gagnière rozpoczęli na nowo obrabianie, pastwiąc się nad wszystkiem po kolei. Głosy ich, zpoczątku szepczące, podnosiły się z wolna. Teraz doszły już do krzyku.
— Oh! człowiek, daruję wam człowieka — mówił Jory o Fagerollu. — Niewiele on wart... I puścił was w trąbę, to prawda, ah! bo też puścił, zrywając z wami i idąc do powodzenia po waszych ramionach! Ale bo też wy nie byliście mądrymi.
Mahoudeau, wściekły, odpowiedział:
— Do licha! bo też wystarczało być z Klaudyuszem, aby być wyrzuconym wszędzie za drzwi...
— To Klaudyusz nas zabił — powtórzył dobitnie Gagnière.
I kłócili się dalej, porzuciwszy już Fagerolla, któremu zarzucali jego płaszczenie się przed dziennikarstwem, wiązanie się z ich nieprzyjaciółmi, jego pochlebstwa i łaszenie się sześćdziesięcioletnim baronowym; a odtąd rzucili się już tylko na Klaudyusza, który stal się naraz wielkim i jedynym winowajcą. Mój Boże! od tamtego przecież wiele żądać nie było można, ot, karyerowicz, jakich jest tylu pośród artystów, co się czepiają wszędy, gdzie mogą, publiczności, a szarpią, gdzie się tylko da, kolegów, byle do siebie zwabić mieszczaństwo. Ale Klaudyusz, ten wielki malarz chybiony, ten impotent, co nie jest w możności postawienia jednej postaci na nogi, mimo swą pychę, alboż on nie dość ich nakompromitował. Ah! tak, to pewna, sukces ich leży w zerwaniu z nim! Gdyby mogli raz jeszcze rozpoczynać, z pewnością nie byliby tak głupimi, by się upierać przy rzeczach niemożliwych! I obwiniali go, że sparaliżował ich działalność, że ich eksploatował, oczywiście! eksploatował dłonią tak niezręczną i ciężką, że sam nawet nie odniósł z tego żadnej korzyści.
— Mnie wreszcie — podjął znów Mahoudeau — alboż nie zrobił on na czas jakiś zupełnym idyotą? Kiedy dziś myślę o tem, pytać się muszę zkąd ja, dlaczego przyłączyłem się do jego bandy? Czyżem ja do niego podobny? Alboż było coś wspólnego między nami?... Ha! to rozpacz, spostrzedz się tak późno dopiero!
— A mnie przecież — ciągnął dalej Gagnière — toć on wykradł moją oryginalność! Czy sądzicie, że to zabawne słyszeć zawsze za każdym obrazem od lat piętnastu, powtarzających: Toć to Klaudyusz, nowy Klaudyusz!... O, nie, mam już tego do syta i wolę nic nie robić... Gdybym był wiedział to dawniej, byłbym go unikał.
Była to formalna dezercya, każdy ratował się jak mógł, ostatnie więzy się rwały — poczuli się nagle obcymi sobie, wrogimi po długiem młodości braterstwie. Życie rozproszyło ich po drodze a głębokie różnice charakterów i usposobień występowały jaskrawo, po dawnych entuzyastycznych marzeniach, pozostał im tylko smak cierpki, gorycz, w którą przeobraziła się dawno wiara walki i zwycięztwa ręka w rękę, która teraz, zawiedziona, pogarszała jeszcze wzajemne żale.
— Faktem jest — zaśmiał się Jory szyderczo że Fagerolles nie dał się obrabować jak głupiec.
Ale Mahoudeau, podrażniony, zawrzał gniewem:
— Niesłusznie się śmiejesz, ty, boć jeśli kto, to i ty tak samo nas odbiegłeś... Tak, tyś nas zapewniał zawsze, że nas poprzesz, że nam dopomożesz, skoro będziesz miał swój własny dziennik...
— Ah! pozwól, pozwól...
Gagnière przyłączył się do rzeźbiarza.
— To prawda, to wielka prawda! Teraz już nie możesz mówić, że ci wyrzucają wszystko, co napiszesz o nas, boć teraz sam jesteś już panem pisma... A nigdy słowa nie wymieniłeś o nas, nawet w ostatniem twojem sprawozdaniu z Salonu.
Pomięszany i jąkający się, Jory uniósł się teraz z kolei.
— A! to wina tego gałgana Klaudyusza!... Przecież ja nie mam ochoty stracenia abonentów, ażeby okazać się wam przyjemnym. Wyście dziś pośród nich stali się niemożliwymi, rozumiecie! Ty, Mahoudeau, możesz jeszcze zrzucić z siebie tę skórę i robić drobne rzeczy wcale ładne; ty, Gagnière, możesz sobie nawet i nic nie robić, nic ci to nie pomoże, nosisz na grzbiecie nalepioną etykietę i musiałbyś popracować nad sobą z lat dziesięć, abyś ją mógł zedrzeć z siebie: a jeszcze są tacy, co się mimo wszystko, nigdy nie mogli jej pozbyć... Publiczność się tem bawi, wy to wiecie! Wy tylko sami jedni wierzyliście w geniusz tego wielkiego śmiesznego maniaka, którego lada dzień zamkną do domu waryatów...
Wtedy zawrzało wszystko okropnie, wszyscy trzej mówili naraz, doszli do najstraszliwszych wyrzutów, z takiemi wybuchami, z takiem zacinaniem szczęk, iż zdawało się, że lada chwilę się pogryzą chyba.
Na kanapie, Sandoz, któremu przerwano wesołe wspomnienia młodości, które wywoływał był przed chwilą, sam zmuszony był wytężyć ucho na ten zgiełk, co go dochodził z po za drzwi otwartych.
— Słyszysz — rzekł mu Klaudyusz, bardzo cicho z bolesnym uśmiechem — jak mnie obrabiają!... Nie, nie, zostań tu, niechcę, żebyś im przerywał. Zasłużyłem na to, ponieważ mi się nieudało.
I Sandoz, blednąc, słuchał dalej tej zaciekłości w walce o życie, tych żalów osobistych, które mu odbierały marzenie o wieczystej przyjaźni.
Na szczęście, Henrykę zaniepokoiła gwałtowność dochodzących do salonu głosów. Podniosła się i poszła zawstydzić palących, że tak opuszczają damy dla tego, by się módz sprzeczać. Wszyscy powrócili do salonu spotniali, zdyszani, drżący jeszcze z gniewu. A ponieważ, spojrzawszy na zegar, powiedziała, że Fagerolles pewnie już dziś nie przyjdzie, poczęli znów śmiać się szyderczo, zamieniając z sobą spojrzenia.
— Ah! On miał dobry nos, on jeden! Jego nie weźmie nikt na spotkanie z dawnymi przyjaciółmi, którzy się stali kompromitującymi i których nie cierpi.
W istocie, Fagerolles nie przyszedł. Wieczór wlókł się nieznośnie. Powrócono do sali jadalnej, gdzie zastawiona była herbata na obrusie w guście rossyjskim, z czerwonym szlakiem, przedstawiającym polowanie na jelenia i pod świecznikami, które znów zapłonęły, zastawione były bułeczki, ciasta i cukry, cały barbarzyński zastęp likierów, whisky, jałowcówka, kimel, „raki de Chio“, służący przyniósł jeszcze poncz i uwijał się dokoła stołu, gospodyni domu zaś zalewała herbatę w imbryczku u samowara gotującego się przed nią! Ale ten dobrobyt, ten przyjemny widok dla oczu, ta delikatna woń herbaty, nie dawały swobody sercom. Rozmowa zeszła znów na powodzenie jednych a brak szczęścia drugich. Bo naprzykład, nie byłże to wstyd, te medale, te krzyże, wszystkie te nagrody, które bezcześciły sztukę, tak je bowiem rozdawano niewłaściwie. Miałoż się wiecznie być jak małe chłopięta w klasie? Wszystkie nikczemności, wszystkie płaszczenia się ztąd pochodziły: ta uległość i ta podłość w obec postawionych wysoko, ażeby otrzymać dobry numer!
Potem, kiedy znów przeszli do salonu i Sandoz zrozpaczony, doszedł już do tego, że życzył sobie gorąco, aby się raz wreszcie rozeszli, spostrzegł Matyldę i Gagnièra siedzących tuż obok siebie na kanapie i rozmawiających o muzyce w rozemdleniu, pośród reszty wyczerpanych już i milczących. Gagnière w ekstazie filozofował i poetyzował, spotkawszy siostrzaną duszę. Matylda, ten stary szurgot upasiony, wyziewający nieokreśloną woń apteczną, ukazywała białka oczu i omdlewała, jak pod wpływem łechtania niewidzialnem jakiemś skrzydłem. Spostrzegli się ostatniej niedzieli na koncercie w cyrku o udzielali sobie naprzemian wrażeń doznanych we frazesach górnolotnych i mglistych.
— Ah! panie! ten Meyerbeer, ta uwertura ze „Struensee“, ta fraza grobowa, a potem ten taniec wieśniaków, taki porywający, namiętny, tak pełen kolorytu, a potem znów ta fraza śmierci, co powraca w duecie wiolonczeli... Ah! panie! wiolonczele, wiolonczele...
— A Berlioz, pani, arya balowa z „Romea“!... Oh! to solo klarnetów, kobiety kochane, z akompaniamentem harf! Zachwyt, biały obłoczek unoszący się w górę... Rozwija się uroczystość, istny Veronese, tłumna wspaniałość. Wesela w Kanie; i pieśń miłości powraca znowu. Oh! jakże słodka! Oh! coraz głośniej, coraz głośniej...
— Panie, czy słyszałeś w symfonii z a Beethowena ten odgłos pogrzebowego dzwonu wciąż powracający, który, zdaje się, że bije ci o serce?... Tak, widzę to dobrze, że pan czujesz, jak ja, muzyka, to komunia... Beethowen, mój Boże! jakże to smutno, a jednak dobrze znaleźć kogoś, co razem z nami pojmuje go i odczuwa...
— A Schumann, pani, a Wagner... Marzycielstwo Schumanna, nic prócz smyczkowych instrumentów, ciepły deszczyk na akacyowe liście, promień, co je osusza, łza zaledwie w przestrzeni.. Wagner, ah! Wagner, uwertura z „Fliegende Hollander“, pani go lubisz, powiedz pani, że go lubisz! Mnie to przytłacza. Niema nic już, nic zupełnie, umiera się...
Głosy ich zagasły, nie patrzyli na siebie nawet, zatopieni, rozpływający się, tuż obok siebie, z twarzami w górę wzniesionemi.
Zdumiony Sandoz zadawał sobie pytanie, zkąd Matylda wzięła ten żargon. Z jakiegoś artykułu Jorego zapewne. Zresztą zauważył był, że kobiety rozmawiały bardzo dobrze o muzyce, nieznając z niej ani jednej nuty. I on, którego cierpkość innych zasmuciła tylko, oburzony był tą pozą omdlewającą. Nie, nie, stanowczo dość tego! Ze się szarpano, pół biedy jeszcze! Ale jakiż koniec wieczoru, ta komedyantka podstarzała, gruchająca i łechtająca się Beethowenem i Schumannem!
Na szczęście, Gagnière podniósł się naraz. Pośród wszystkich swych zachwytów, w ekstazie, nie zapomniał o tem, która godzina, i że miał zaledwie tyle czasu, ile go potrzeba było, aby się nie spóźnić na pociąg nocny. I po uściskach dłoni miękkich i milczących, odszedł spać do Melun.
— Jakiż to chybiony geniusz! — mruknął Mahoudeau. — Muzyka zabiła w nim malarstwo nigdy nic nie zrobi.
I on musiał wyjść, a zaledwie drzwi za nim się zamknęły, Jory oświadczył:
— Czyście państwo widzieli ostatnie jego presse-papier? Skończy na rzeźbieniu guzików do mankietów... Otóż człowiek, który zmarnował swój talent!
Ale Matylda już wstała, kłaniając się Krystynie, oschłym giestem i udając poufałość światową względem Henryki, uprowadziła swego męża, który ją ubierał w przedpokoju, pokorny, wystraszony surowem spojrzeniem, którem go mierzyła, czując, że ma z nią jeszcze porachunki.
Wtedy Sandoz, zawołał za niemi, niezdolny już zapanować nad sobą:
— Dość tego! i to dziennikarz, który uważa innych, za zmarnowanych, on, co klecąc artykuły na łokcie, rzucił się na eksploatowanie głupoty publicznej!... Ah! Matyldo. Odwecie!
Pozostali tylko jeszcze Krystyna i Klaudyusz. Ten ostatni, odkąd salon począł się opróżniać, zagłębiony w fotelu, nie mówił nic, przejęty rodzajem snu magnetycznego, który go wprawiał w nieruchomość, z oczyma utkwionemi gdzieś w przestrzeni, bardzo daleko, po za ścianami salonu. Twarz jego przeciągnęła się, konwulsyjne natężenie uwagi wysunęło ją naprzód: prawdopodobnie musiał widzieć coś niewidzialnego dla innych i słyszeć dochodzące go z tej ciszy wołanie.
Z kolei powstała Krystyna, tłumacząc się, że wychodzą ostatni. Henryka pochwyciła obie jej ręce i powtarzała jej jak bardzo ją kocha, błagała, by przychodziła do nich często, aby w każdym razie wszelkiej żądała od niej przysługi, jak od siostry; smutna kobieta, tak pełna bolesnego jakiegoś wdzięku w czarnej swej, skromnej sukience, wstrząsała głową z słabym uśmiechem.
— Widzisz pani — mówił jej do ucha Sandoz, rzuciwszy poprzednio okiem na Klaudyusza — że nie trzeba znów trapić się tak bardzo,.. Rozmawiał dziś przecież dużo, ożywił się, był daleko weselszy tego wieczora. Widocznie jest mu teraz lepiej.
Ale ona strwożonym głosem odrzekła mu:
— Nie, nie, patrz pan na jego oczy. Póki będzie miał te oczy, ja zawsze drżeć będę o niego... Pan zrobiłeś co mogłeś! Czegoś pan nie zrobił, tego nikt nie zrobi. Ah! ileż cierpię nad tem, że ja już za nic się nie liczę, że nic nie mogę!
A potem dodała głośno:
— Klaudyuszu, czy idziesz?
Dwa razy musiała powtórzyć to zapytanie. On jej nie słyszał, w końcu zadrżał, wstrząsnął się cały i powstał, mówiąc, jak gdyby odpowiadał na dalekie jakieś wołanie tam, z horyzontu:
— Tak, idę już, idę.
Kiedy Sandoz i żona jego pozostali nakoniec sami w salonie, gdzie dławiące było powietrze od gorąca lamp i ciężkie melancholiczną ciszą, co nastała po wybuchu zjadliwych sporów i kłótni, których salon ten był widownią, oboje popatrzyli na siebie i opadły im ręce bezwładnie. Ona przecież usiłowała jeszcze rozśmiać się i wyszeptała:
— Uprzedzałam cię z góry, ja to pojęłam od razu...
Ale przerwał jej znowu zrozpaczonym gestem.
Jakto! Takiż był koniec długiego jego złudzenia, tego snu o wieczności uczuć ludzkich, który mu kazał szukać szczęścia w kilku stosunkach przyjacielskich, wybranych z lat dzieciństwa, któremi potem możnaby się było cieszyć aż do dni podeszłej starości. Ah! jacyż oni okropni! Jakież ostateczne rozdarcie, jakie rozbicie, jaki opłakany bilans po tem bankructwie serca! I patrzał na tych przyjaciół, których siał sobie po drodze życia, na te wielkie uczucia, które poutracał na niej, na bezustanną zmienność innych dokoła swojej własnej istoty, nie mogącej uledz żadnej zmianie, jednakiej zawsze. Te ukochane biedne jego czwartki, wzbudzały w nim teraz litość. Ileż to wspomnień w żałobie, jaka powolna śmierć tego wszystkiego, co się ukochało, z czem się zżyło! Mieliż, on i żona jego, zrezygnować się na życie w pośród pustyni, oddzieliwszy się wysokim murem od nienawiści świata? Mieliż otworzyć może drzwi na oścież fali nieznanych i obojętnych ludzi? Zwolna, po trochu, jeden pewnik począł wynurzać się w jego umyśle, z głębi tego zmartwienia: wszystko kończyło się i nic nigdy nie powracało w życiu ludzkiem. Zdawało się, że poddał się tej konieczności, bo rzekł z ciężkiem westchnieniem:
— Miałaś słuszność... Nie będziemy już ich nigdy zapraszać razem na obiady, zjedliby się chyba kiedy wzajem.
Na ulicy, skoro wyszli na plac Św. Trójcy, Klaudyusz puścił ramię Krystyny; wybąknął tylko, że musi iść koniecznie gdzieś jeszcze i prosił, żeby sama powróciła już do domu. Czuła jak drżał całem ciałem, jak nim wstrząsał dreszcz jakiś febryczny, okropny, stanęła przerażona, przejęta zdumieniem i obawą: jakto, iść gdzieś koniecznie o tej godzinie, po północy już! Gdzie iść i po co? Odwrócił się już i wymykał jej, kiedy go dognała, błagając, aby szedł z nią razem pod pozorem, że się boi, że nie zechce chyba pozwolić, aby o tej porze szła sama na Montmartre. Ten wzgląd tylko zdało się skłonił go wyłącznie do wysłuchania jej życzeń. Podał jej napowrót rękę, przeszli ulice: Blanche, Lepie i wreszcie znaleźli się na ulicy Tourlaque. Przed bramą ich domu, zadzwoniwszy, opuścił ją znowu.
— Jesteś już w domu... Ja idę tam, gdziem miał pójść..
I coprędzej uciekał wielkiemi kroki, wymachująoc rękoma jak waryat. Drzwi otwarły się, niezamknęła ich nawet, poczęła go wołać zachrypłym głosem, rzuciła się za nim w pogoń. Doścignęła go na ulicy Lepie; ale z obawy rozdrażnienia go więcej jeszcze, postanowiła tylko nie tracić go z oczu i szła za nim o jakie trzydzieści metrów tak, by on się niedomyślił, że go ściga. Minąwszy ulicę Lepie, zwrócił się na ulicę Blanche, potem poszedł przez Chaussee-d’Antin i ulicę du Quatre-Septembre, aż do ulicy Richelieu. Kiedy zobaczyła, że się zwraca w tę ostatnią, przejął ją dreszcz śmiertelny: szedł ku Sekwanie. Ta to okropna trwoga nocami spać jej niedawała. I co tu zrobić, mój Boże! Iść z nim rzucić mu się na szyje, tam? Chwiała się idąc, i za każdym krokiem, co ich zbliżał do rzeki czuła, że jej bardziej martwieją członki. Tak, szedł tam wprost: placem teatralnym, placem da Carrousel, nakoniec wstąpił na most Saints-Pères. Szedł nim przez chwilę, potem przystąpił do baryery nad wodą; wydało jej się, że się rzuca i krzyk straszny zamarł w ściśniętem jej gardle.
Ale nie, stał nieporuszony. Czyżby tylko ta Cixé, co nań poglądała teraz z nurtów Sekwany, zwabiła go tutaj, to serce Paryża, którego wizyę nosił z sobą wszędy, którą wywoływał wiecznie nieruchomemi swemi oczyma, po przez mury, która przez mil całych przestrzenie wołała nań dosłyszalnem tylko dla niego wołaniem? Nie śmiała jeszcze mieć tej nadziei, stanęła po za nim, śledząc go z obłędem niepokoju, wciąż widząc go w okropnym skoku, silą woli tylko opierając się chęci zbliżenia doń z obawy, by swem ukazaniem się nie przyspieszyć katastrofy. Boże mój! stać tam, o kilka kroków zaledwie, z uczuciem, co nas trawi, z zakrwawioną macierzyńską miłością i niemódz nawet odważyć się na ruch jakiś choćby, by go powstrzymać!
On, stał wyprostowany, nieporuszył się i patrzył w noc ciemną.
Była to noc zimowa, niebo było zamglone, czarne jak sadze, wiatr zimny, przenikliwy, wiał od zachodu. Płonący światłami Paryż już zasnął, jedyne życie jego stanowiły płomyczki gazu, okrągłe, migocące plamki, zmniejszające się w oddaleniu, zamieniające w końcu w pyłki gwiaździste. Zrazu nadbrzeża roztaczały się ze swemi podwójnemi rzędami pereł świetlanych, których blask oświecał słabem światłem fasady domów na pierwszym planie, na lewo domy nadbrzeża du Louvre, na prawo dwa skrzydła Instytutu, niewyraźne masy monumentów i budowli, gubiące się następnie w ciemności przetkanej iskierkami w oddali. Potem między temi sznurami uciekającemi w dal, mosty rzucały linie światła coraz to cieńsze, niby zawieszone w przestrzeni. A tam, na Sekwanie, odbijała się nocna wspaniałość miasta, każdy płomyk gazu wracał powtórzony, każdy wydłużał się w ogon komety. Bliższe, zlewając się, zapalały fale szerokiemi wachlarzami żaru, regularnemi i symetrycznemi; najoddaleńsze pod mostami były tylko plamkami nieruchomemi ognia. Ale wielkie nadbrzeża płonące, żyły, poruszały się w miarę, jak się roztaczały czarną i złotą barwą, wstrząsane bezustannym dreszczem marszczących się łusk fali, gdzie czułeś toczący się w nieskończoność nurt wody. Cała Sekwana płonęła od nich, jak gdyby w jej głębi odbywała się jakaś tajemnicza a głęboka uroczystość, jak gdyby po za czerwonawemi szyby rzeki szalał wir tańca. W górze po nad tą pożogą, po nad nadbrzeżem zasianem iskierkami świateł na bezgwiazdzistem niebie jaśniała czerwona łuna, oddech gorący i fosforyczny, który co noc nad głową uśpionego miasta kładzie krater wulkanu.
Wiatr dął silny i Krystyna, dygocąca od zimna, z oczyma łez pełnemi, czuła jak się dokoła niej cały most kręci, jak gdyby porywał ją z sobą w zapadający się naokół widnokrąg cały. Czy nie poruszył się Klaudyusz dotąd? Czy nie przekroczył jeszcze baryery? Nie, wszystko stało jak poprzednio, nieruchome, odnajdywała go na tem samem miejscu, sztywnego, niby zmartwiałego, z oczyma utopionemi w tej Cité, której nie widział nawet.
Przyszedł tu na jej wołanie i nie widział jej teraz w głębi pomroków. Rozróżniał tylko mosty, wysmukłe kadłuby dachów, odstających czarnemi cieniami od tła czerwonawego płomienistej wody. Dalej wszystko stapiało się, nikło, cała wyspa zapadała w nicość, nie byłby może nawet w stanie odszukać jej miejsca, gdyby nie zapóźnione fiakry, co od chwili do chwili przesuwały się, świecąc swemi latarniami wzdłuż po moście Pont-Neuf, niby te iskierki drobniutkie, które migocą jeszcze na wygasłych węglach. Jakaś czerwona latarnia, przyczepiona do sztachet żelaznych Mennicy, rzucała na wodę strugę krwi. Coś olbrzymiego a ponurego, jakieś kołyszące się ciało, odczepiony statek prawdopodobnie, płynęło zwolna pośród tych odblasków, to wynurzając się, to napowrót znów tonąc w ciemnościach.
Gdzież zatonęła tryumfalna wyspa? Czyżby w głębi tych wód płonących? Patrzał wciąż, zwolna zajęty już tylko biegiem toczących się fal pośród czarnej nocy. Pochylił się nad tą fosą szeroką, z której wiał chłód przepaści, gdzie płomyki tańczyły tajemniczym korowodem. I pociągał go ten głuchy, smutny, szum fali, słuchał jak go przywołuje, nęci, pełen śmiertelnej rozpaczy.
Krystyna na ten raz poczuła, po ścieśnieniu jej własnego serca, że przyszła mu do głowy ta myśl straszna. Wyciągnęła słabe swe dłonie, które wiatr smagał. Ale Klaudyusz stał wyprostowany, walcząc z tą słodką pokusą śmierci; i nie ruszył się ztamtąd przez godzinę jeszcze, straciwszy już rachubę czasu, ze spojrzeniem wlepionem wciąż tam, w tę Cité, jak gdyby cudem potęgi oczy jego miały zapalić światło, któreby pozwoliło mu ją ujrzeć.
Kiedy nakoniec Klaudyusz opuścił chwiejnym krokiem most, Krystyna musiała go wyprzedzić i biedź, ażeby stanąć przed nim na ulicy Tourlaque.




XII.

Tej nocy, wśród ostrego listopadowego wiatru, który wciskał się szparami do ich pokoju i obszernej pracowni, położyli się o trzeciej blisko. Krystyna, zdyszana biegiem, wsunęła się co prędzej pod kołdrę, aby ukryć, że go ścigała; a Klaudyusz zgnębiony, znużony śmiertelnie, zdejmował z siebie ubranie powoli, nie wymówiwszy ani słowa. Łoże ich od długich już miesięcy pełne było chłodu; kładli się na niem tuż obok siebie, jak obcy sobie ludzie, po powolnem zerwaniu więzów cielesnych: dobrowolna wstrzemięźliwość, czystość wyteoretyzowana, do której on dojść musiał, aby malarstwu oddać całą swą siłę, a którą ona przyjęła w dumnej i niemej boleści mimo udręczeń namiętności. I nigdy jeszcze przed tą nocą, nie czuła ona takiej między nim a sobą zapory, takiego zimna, jak gdyby nic już odtąd nie mogło ich rozgrzać i rzucić sobie wzajem w objęcia.
Przez kwadrans blisko walczyła ze snem, co ją ogarniał. Była okropnie znużona, zdrętwienie jakieś ogarniało jej członki: nie ulegała jednak, niepokojąc się tem, że go zostawi nieuśpionego. Ażeby usnąć sama spokojnie, oczekiwała co wieczór, aby on usnął przed nią. Dotąd wszakże nie zgasił on świecy, leżał z oczyma otwartemi, utkwionemi w ten płomień, co go oślepiał. O czem też mógł on myśleć? Czyliż pozostał tam, tam, wśród czarnej nocy, owiany chłodnym oddechem nadbrzeży, w obec Paryża zasypanego gwiazdami, jak zimowe niebo? I jakaż wewnętrzna walka, jakie wyłaniające się z niej postanowienie wykrzywiały kurczowo twarz jego? Potem nieprzeparty sen ją ogarnął i uległa wyczerpaniu, co następuje zwykle po wielkich zmęczeniach.
W godzinę później poczucie próżni, trwoga jakaś nieokreślona i niepokój wyrwały ją ze snu nagłem wstrząśnieniem. Natychmiast ręką dotknęła miejsca na pościeli obok siebie, oziębione go już zupełnie: nie było go tam już, poczuła to doskonale we śnie. I wylękła się na wpół rozbudzona ledwie, z głową ciężką, oszołomioną, kiedy spostrzegła przez drzwi wpół otwarte pokoju, smugę światła, wydzierającą się z pracowni.
Uspokoiła się po chwili przecież, pomyślała, że poszedł może po jaką książkę, męczony bezsennością. Następnie, skoro nie powracał, wstała po cichu zobaczyć, co robi. Ale to, co ujrzała, przykuło ją do podłogi, bosą, w takiem zdziwieniu, że nie śmiała się pokazać z razu.
Klaudyusz, bez surduta, mimo przejmującego chłodu, przywdziawszy w pospiechu tylko spodnie i pantofle, stał na wielkiej drabinie przed swoim obrazem. Paleta leżała u nóg jego, w jednej ręce trzymał świecę, drugą malując równocześnie. Źrenice oczu miał rozszerzone, jak u lunatyków, ruchy stanowcze i sztywne, schylał się co chwila, aby farb nabrać, a postać jego rzucała na ścianę wielki cień fantastyczny o łamiących się ruchach automata. I była cisza, nic, nawet oddechu; — w ogromnym ciemnym pokoju, nic, prócz przerażającego milczenia.
Przejęta dreszczem, odgadywała Krystyna: znów widocznie ogarnęła go ta żądza natrętna i godzina spędzona tam, na moście Saints-Pères, niepozwalała mu zasnąć i przyprowadziła tu przed płótno, trawiącą potrzebą zobaczenia go znowu, mimo nocy. Prawdopodobnie wszedł na drabinę po to tylko, aby lepiej widzieć. Potem dręczony jakiemiś fałszywemi tonami, trapiony temi zboczeniami do tego stopnia, że nie mógł doczekać dnia, pochwycił za pendzel w chęci drobnej poprawki naprzód, a potem, poprawiając jedno za drugiem, malował już jak pod wpływem halucynacyj, ze świecą w ręku, w tem bladem oświetleniu, które ruchy jego zmieniało z każdą chwilą. Ogarnęła go znowu bezsilna żądza tworzenia, wyczerpywał swe siły po za właściwym czasem, po za światem całym, chciał tchnąć życie w swe dzieło natychmiast.
Ah! jakąż litością przejęte było serce Krystyny, jakiemiż łez pełnemi oczyma patrzała na niego! Przez chwilę miała myśl pozostawić go przy tej pracy szalonej, jak się pozostawia maniakowi przyjemność jogo obłędu. Bo teraz pewnem to było, że nie skończy już nigdy tego obrazu. Im więcej upierał się, tem więcej wzmagała się niejednolitość pracy, tem tony stawały się cięższe i zanikał pierwotny rysunek! I ta nawet, ta grupa wyładowujących zwłaszcza, dawniej tak udatna, wszystko to psuło się teraz; on jednak dążył do celu, upierał się przy wykończeniu wszystkiego, zanim się weźmie do figury środkowej, nagiej kobiety, która pozostawała trwogą i żądzą wszystkich godzin jego pracy, ciałem, nabawiającem go szału, które zabije go w dniu, kiedy zechce w nie tchnąć życie. Od kilku miesięcy już ani tknął jej pendzlem; i to właśnie uspakajało Krystynę, czyniło ją wyrozumiałą i litościwą w zazdrosnym żalu: dopóki niepowracał do tej kochanki upragnionej a strasznej, mniejszą wydawała jej się zdrada.
Z nogami zziębniętemi na podłodze, zwracała się już, aby wrócić do łóżka, kiedy nagłe wstrząśnienie przywiodło ją napowrót. Z początku nie pojęła wszystkiego, teraz dopiero widziała dobrze. Pendzlem, zmaczanym w farbie, zaokrąglał on teraz właśnie pulchne kształty, z gestem szalonej pieszczoty; a do ust przywarł mu uśmiech nieruchomy i nie czuł gorącego wosku świecy, co mu ściekał po ręce; w pośród milczenia nocy cień ramienia jego tylko stał się na konturach postaci i zda się obejmował ją uściskiem w potwornym jakimś związku. Pracował więc nad nagą kobietą.
Wtedy Krystyna otwarła drzwi i weszła. Bunt nieprzeparty, gniew straszny małżonki, policzkowanej w progach własnego domu, oszukiwanej podczas snu jej, tuż obok, o ścianę zaledwie tylko, popychał ją naprzód. Tak więc, był tutaj z inną, malował brzuch jej i uda, rozszalały, namiętny, jak pod wpływem wizyi, jak gdyby »0meme za prawdą popychało go do egzaltacyi nieistniejącego; i uda te złociły się niby kolumny tabernaklu, brzuch ten stawał się gwiazdą, promieniejącą żółtym i czerwonym odblaskiem, wspaniałą a oderwaną odżycia. Taką dziwną połyskał nagością, rzekłbyś stworzoną do zachwytów, że to ją do reszty przejęło gniewem. Za wiele już cierpiała, nie chciała dłużej tolerować tej zdrady.
Zrazu wszakże okazała się zrozpaczoną i błagającą. Była matką tylko, łającą wielkiego swego szaleńca artystę.
— Klaudyuszu, co ty tam robisz?... Klaudyuszu czy to rozsądne, żeby wpadać na podobne pomysły? Proszę cię, przyjdź się położyć, siedź na tej drabinie, na której mażesz się łatwo zaziębić.
Nie odpowiedział jej nic, schylił się tylko znowu, by umaczać pendzel i zaognił pachwiny dwoma rysami żywego cynobru.
— Klaudyuszu, posłuchaj mnie, powróć ze mną, błagam cię jak o łaskę... Wiesz, że cię kocham, pojmujesz niepokój, jakiego mnie nabawiłeś.. Powróć, o! powróć, jeżeli nie chcesz, abym i ja umarła z tego zimna i oczekiwania.
Błędny, nieprzytomny niemal, nie patrzał na nią, rzucił tylko głosem zdławionym, podmalowując karminem pępek.
— Dasz ty mi pokój! widzisz, że pracuję.
Przez chwilę Krystyna stała milcząoa. Wyprostowała się, oczy jej zapłonęły ponurym ogniem, bunt jakiś okropny, podnosił łono tej łagodnej, pełnej wdzięku kobiety: Potem wybuchła wymówkami niewolnicy, doprowadzonej do ostateczności.
— A więc nie! nie dam ci pokoju!... Dość mi już tego, powiem ci wszystko, co mnie dusi, dławi, co mnie zabija odkąd cię poznałam... Ah! to malarstwo, tak, to twoje malarstwo, ta twoja sztuka, zbrodniarka, zabójczym zatruła mi życie. Ja to przeczułam od pierwszego dnia zaraz; bałam się jej jak potworu, uznawałam ją za ohydną, za obrzydliwą; a potem, ha! trudno, jest się nikczemnym, zbyt cię kochałam, aby i jej nie pokochać dla ciebie, poddałam się w końcu jej, tej tej zbrodniarce... Ale później, ileż ja przez nią wycierpiałam, jakim ona poddała mnie męczarniom! W ciągu dziesięciu lat nie przypominam sobie, abym przeżyła bodaj jeden dzień bez łez... Nie, daj mi pokój, muszę ulżyć sobie, muszę wypowiedzieć wszystko, skoro znalazłam na to dość siły... Dziesięć lat opuszczenia, dziesięć lat codziennego deptania; niemódz niczem być dla ciebie, czuć się z dniem każdym usuwaną coraz, coraz to dalej, zejść do roli służącej; a widzieć tę drugą, tę złodziejkę, jak codzień pewniejszą nogą staje między tobą a mną, jak cię zabiera na wyłączną swą własność i tryumfuje i znieważa mnie... Bo ośmiel się powiedzieć, że mi cię niezabrała, członek za członkiem, że nie wzięła twego mózgu, serca, ciała, wszystkiego! Pochwyciła cię w swe szpony, jak zbrodnia, trzyma cię, pochłania, trawi. Nakoniec ona jest twoją żoną, nieprawdaż? To nie ja już, ale ona dzieli z tobą łoże... Ah! przeklęta! Ah! łajdaczka!...
Teraz już słuchał jej Klaudyusz, zdziwiony tym strasznym krzykiem boleści, wpół rozbudzony zaledwie z dręczącego swego snu tworzenia, nierozumiejąc dobrze jeszcze, dlaczego tak doń przemawia. I w obec tego oszołomienia, w obec tego drżenia człowieka, pochwyconego na rozpuście, ona uniosła się więcej jeszcze, weszła na drabinę, wyrwała mu świecę z ręki i z kolei teraz ona poczęła przesuwać ją, oświecając obraz.
— Ale przypatrzże ty się temu! Ależ powiedz raz sobie, czem to jest, do czegoś doszedł! To ohydne, potworne, toć to budzi litość i śmiech zarazem, trzeba żebyś raz przejrzał nakoniec i zobaczył to we właściwem świetle! Co? Patrzaj, jakie to brzydkie, jakie głupie?... Widzisz dobrze, żeś zwyciężony, po cóż upierać się jeszcze? To brak zdrowego sensu i to mnie oburza właśnie... Jeśli nie możesz być wielkim malarzem, toć jeszcze pozostaje nam życie, ah! życie, życie...
Postawiła świecę na platformie drabiny, a ponieważ zszedł z niej chwiejnym krokiem, skoczyła, aby stanąć obok niego; i znaleźli się oboje na dole, on, padł na ostatni stopień, ona przysiadła na ziemi, pochwyciwszy, i ściskając silnie, ręce jego opadłe bezwładnie.
— Patrzaj, jest przecież życie... Odpędź od siebie tę zmorę, wygnaj ją i żyjmy, żyjmy znów razem... Nie jestże to głupie być dwojgu tylko, starzeć się już i dręczyć, i nie umieć zdobyć dla siebie trochę szczęścia? Daj pokój, ziemia i tak pochłonie nas aż nadto prędko! Postarajmyż się pierwej rozgrzać trochę, pożyć, kochać się. Przypomnij sobie Bennecour!... Posłuchaj mego marzenia. Ja chciałabym uwieść cię ztąd jutro. Ucieklibyśmy daleko od tego przeklętego Paryża, znaleźlibyśmy gdzieś na świecie szerokim jakiś kącik spokojny, a wtedy zobaczyłbyś, jakbym ci przyjemnem uczyniła życie, jakby nam było dobrze zapomnieć o wszystkiem we wzajemnym uścisku... Z rana śpi się w wielkiem łóżku, potem włóczy się człowiek w promieniach słońca, potem smaczne śniadanie, próżniacze popołudnie i wieczór spędzony przy lampie. I nie będzie już udręczeń, nie będzie urojeń żadnych i nic prócz radości z tego, że żyć można!... Więc ci to nie wystarcza, że cię kocham, że cię uwielbiam, że zgadzam się na to, aby być twoją służebnicą, aby istnieć wyłącznie dla twojej przyjemności. Czy ty słyszysz? Ja cię kocham, kocham i nic niema więcej, to dość, że ja cię kocham!....
— Uwolnił swe dłonie z jej uścisku i odparł głuchym głosem z gestem odmowy:
— Nie, to nie dosyć... Nie chcę odejść ztąd z tobą, niechcę byc szczęśliwym, chcę malować.
— I tego chcesz, abym ja umarła z tego, nieprawdaż? i abyś ty umarł z tego udręczenia, byśmy oboje do ostatniej kropli oddali jej krew naszą, łzy nasze!... Niema nic prócz sztuki, to ten Wszechmocny, to Bóstwo srogie, co nas druzgocze, a którego ty jesteś czcicielem. Niechaj nas ono zabije, zmiażdży, wszak może, wszakże jest wszechwładnym panem, ty mu jeszcze złożysz dzięki.
— Tak, ja do niego należę, niech czyni ze mną co zechce... Umarłbym, gdybym już nie mógł malować, wolę malować i umrzeć z tego... A potem wola moja jest tu niczem. Tak już jest, — nic nie istnieje po za obrębem tego, niechaj świat cały przepada z resztą!
Podniosła się i wyprostowana znów stanęła przed nim w nowym gniewu wybuchu. Głos jej stał się ostrym, twardym, pełnym uniesienia.
— Ależ ja jestem żywą a one są martwe, te nagie kobiety, które ty ukochałeś... Oh! nie przecz mi, nie mów, że tak nie jest, ja to wiem dobrze, że to są twoje kochanki, twoje metresy, wszystkie te malowane kobiety. Zanim zostałam twoją, spostrzegłam się już, że tak jest i pojęłam to dobrze, dość było widzieć, jaką ręką pieściłeś ich nagość całemi godziny. Co? czyż to nie było chorobliwe i głupie, taka żądza u młodego chłopca? Palić się do obrazów, chwytać w uścisk ramion próżnię złudzenia? I tyś to wiedział, tak, tyś się ukrywał z tem, jak z rzeczą, do której przyznać się nie można... Potem, zdało się, żeś mnie kochał przez chwilę. W tej to epoce opowiadałeś mi te głupstwa, miłostki z twemi kobietami, jakeś to sam nazywał, żartując z siebie. Przypominasz sobie? Litość cię brała dla tych mar, kiedyś mnie trzymał w swych ramionach... Ale to nie trwało długo, powróciłeś do nich, oh! jakże prędko! jak maniak powraca do swej manii. Ja, com istniała, nie byłam już dla ciebie, a one to, wizye, stawały się napowrót jedyną rzeczywistością twego życia... Com przeniosła wówczas, com wycierpiała, tyś o tem nie wiedział nigdy, bo ty ignorujesz nas wszystkie, żyłam tuż obok ciebie, niezrozumiana zupełnie, Tak, byłam o nie zazdrosną. Kiedym pozowała tam, całkiem naga, jedna myśl tylko dawała mi potrzebną do tego odwagę: chciałam walczyć, spodziewałam się, że mi się uda odzyskać ciebie, a tu nic, nic, choćby tylko pocałunku w ramię, zanim mi pozwolisz włożyć napowrót suknie! Mój Boże! jakżem ja wstydziła się często! jakież musiałam połykać zmartwienie, czując się tak wzgardzoną i zdradzoną!... Od tej chwili wzgarda twoja dla mnie tylko wzrosła jeszcze; i widzisz do czego doszliśmy; do tego, że dziś kładziemy się tuż obok siebie co noc, nie dotknąwszy się nawet palcem. Minęło ośm miesięcy i dni siedm, ja je policzyłam! minęło ośm miesięcy i dni siedm jak nie mieliśmy nic z sobą.
I ciągnęła dalej śmiało, wypowiadała swobodne zdania ta kobieta czysta a zmysłowa, tak goląca w swej miłości, z ustami nabrzmiałemi skargą a taka dyskretna następnie, tak milcząca o wszystkich tych rzeczach, nie chcąca mówić o nich, odwracająca głowę z uśmiechem pomięszania. Ale teraz egzaltowała ją żądza, ta wstrzemięźliwość była dla niej zniewagą. I zazdrość jej nie myliła się bynajmniej, musiała obwiniać malarstwo, bo tę męzkość, której jej odmawiał, zachowywał i oddawał przeniesionej nad nią rywalce. Wiedziała dobrze dlaczego tak ją zaniedbuje. Często naprzód, kiedy miał na dzień jutrzejszy zamierzoną wielką pracę i kiedy przytulała się do niego, powiadał jej, że to niemożliwe, że to zbyt go męczy; potem utrzymywał, że wyrwawszy się z jej uścisków przez trzy dni przynajmniej przychodzić musi do równowagi, że mózg ma wstrząśniony, niezdolny do stworzenia czegośkolwiek dobrego; i tym sposobem zwolna nastąpiło zerwanie, naprzód tydzień, w oczekiwaniu wykończenia jakiegoś obrazu; potem miesiąc, aby nie przeszkodzić innemu, rozpoczętemu, nad którym pracę trzeba było w bieg wprowadzić; potem jeszcze odleglejsze daty, sposobności zaniedbywane, powolne odwyknienie, ostateczne zapomnienie. W głębi tego wszystkiego, ona odnajdowała teoryę powtarzaną po sto razy w jej obecności: geniusz winien być czystym, nieskalanym, należało oddać się całkowicie i wyłącznie tylko swemu „dziełu“.
— Odtrącasz mnie — zakończyła gwałtownie — odsuwasz się odemnie nocą, jak gdybym przejmowała cię wstrętem, uciekasz gdzieindziej i po to, aby kochać co? Nie, wizyę jakąś, złudę, trochę pyłu, farby na płótnie!... Ale jeszcze cios jeden, przypatrz że się jej, tej twojej kobiecie, tam u góry! przejrzyj wreszcie, jakiego w twem szaleństwie zrobiłeś z niej potwora! Alboż tak jest zbudowaną kobieta! Alboż ma która uda złote i której brzuch połyska barwami kwiatów? Zbudź się raz, otwórz oczy, wejdź w twe istnienie...
Klaudyusz, ulegając stanowczemu, nakazującemu gestowi, którym ukazywała mu obraz, podniósł się i patrzał. Świeca, pozostała na platformie drabiny, w powietrzu, oświecała woskowym blaskiem kobietę, kiedy tymczasem cała, obszerna pracownia zanurzona była w zupełnych ciemnościach. Rozbudzał się nakoniec ze swego snu długiego, i kobieta, widziana tak z dołu, o kilka kroków odległości, wprawiała go w osłupienie. Któż to wymalował to bożyszcze nieznanej jakiejś religii? Kto je zrobił z metalów, marmurów i drogich kamieni, wykwitające mistyczną różą płci swojej, pośród pozłocistych kolumn ud, pod świętem sklepieniem brzucha? Czyż to on, który bezwiednie stał się wyrobnikiem tego symbolu nienasyconej żądzy, tego nadludzkiego obrazu ciała, przeobrażonego w złoto dyament pod jego palcami, w daremnem usiłowaniu tchnienia weń życia? I zdumiony, drżący, z rozwartemi usty, przeląkł się swego „dzieła“, pojmując teraz, że sama rzeczywistość już nie była dlań podobieństwem, po tej długiej walce, którą z nią toczył, by ją pokonać i urobić znowu realniejszą jeszcze ludzkiemi swemi rękoma.
— Widzisz! Widzisz! — powtarzała zwycięzko Krystyna.
A on cichuteńko wybąknął:
— Oh! cóżem ja zrobił?... Czyż niepodobieństwem jest stworzyć? Czyż dłonie nasze nie mają potęgi tworzenia żywych istot?
Poczuła, że słabnął, pochwyciła go w swoje ramiona.
— Ale pocóż ci te głupstwa, pocóż ci szukać czego innego nademnie, co cię kocham?... Wziąłeś mnie sobie za model, chciałeś robić kopie z mego ciała. Po co ci to, powiedz? Alboż te kopie warte są mnie? Okropne one są, sztywne i zimne, jak trupy... A ja cię kocham, a ja mieć cię pragnę. Trzeba ci wszystko powiedzieć, bo ty nie rozumiesz, że kiedy krążę dokoła ciebie, kiedy ofiaruję ci się pozować, to dlatego, że cię kocham, rozumiesz? To dlatego, żem przy życiu i że ciebie pragnę...
W szale objęła go swemi nagiemi rękoma, związała go swemi nogami. Koszula w połowie zerwana odsłoniła piersi, które przyciskała do niego, któremi pragnęła go przeniknąć w tej ostatniej walce swej namiętności. I była namiętnością wcieloną, wybuchła wreszcie z całym swym bezładem i płomieniem, nie krępowana skromnością, jak kiedy indziej, gotowa wszystko wypowiedzieć i wszystko zrobić, byle tylko zwyciężyć... Twarz jej nabrzmiała, łagodne oczy i czoło pogodne zniknęły pod splątanemi kosmykami włosów, pozostały tylko wydatne szczęki, namiętna broda i purpurowe usta.
— Oh! nie, puść mnie — szeptał Klaudyusz — zanadto jestem nieszczęśliwy.
Gorącym swym głosem mówiła dalej:
— Ty może myślisz, że ja się zestarzałam. Tak! mówiłeś, że nie jestem już dawną i uwierzyłam temu sama, bacznie śledziłam się pozując, szukałam zmarszczek... Ale to nie było prawdą! Czuję to dobrze, żem nie zestarzała się, że jestem zawsze tą samą młodą, tą samą silną.
Potem, ponieważ usiłował wydrzeć się jej jeszcze:
— Patrzaj-że! — zawołała.
Cofnęła się o trzy kroki, nagłym ruchem zerwała koszulę i stanęła przed nim naga, nieporuszona, w tej pozycyi, w której przestała tak długie posiedzenia. Ruchem brody wskazała mu postać obrazu:
— Patrz, możesz porównywać, jam młodsza od niej... Daremnieś klejnotami przyozdobił jej skórę, jest zwiędła jak liść zeschły... Ja mam zawsze lat ośmnaście, bo cię kocham...
I w istocie promieniała młodością w bladem świetle. W tym wielkim wybuchu miłości, nogi jej występowały smukłe i delikatne, biodra zaokrąglały się jedwabisto, jędrne łono sterczało, nabrzmiałe krwią żądzy.
Już pochwyciła go napowrót, przycisnęła do siebie teraz bez tej przeszkadzającej koszuli i ręce jej błąkały się, chwytały go wszędzie, za biodra, za ramiona, jak gdyby w tej pieszczocie szukały jego serca, chcąc je napowrót objąć w posiadanie, i równocześnie całowała go z całej siły, nienasyconemi usty, w twarz, w brodę, po rękawach, w próżnię. Głos jej zamierał, mówiła już tylko zdyszanem tchnieniem, przerywanem westchnieniami.
— Oh! powróć do mnie, o! kochajmy się jak dawniej, czy ty krwi nie masz, że ci wystarczają cienie? Powróć do mnie, a zobaczysz jak żyć dobrze... Słyszysz! Żyć, jedno zawieszone u ust drugiego, spędzać tak noce, w uścisku spętani i nazajutrz rozpoczynać znowu i jeszcze, jeszcze...
Drżał cały i zwolna począł oddawać jej ten uścisk, pod wpływem strachu, którym go przejmowała tamta druga, bożyszcze; a ona zdwajała swoje ponęty, od których miękł, któremi go zdobywała.
— Słuchaj, ja wiem, że ty masz myśl okropną, tak! nigdy nieśmiałem ci o niej mówić, bo nie należy ściągać nieszczęścia; ale po nocach nie sypiam już, przestraszasz mnie... Dziś wieczorem szłam za tobą, tam, na ten most, którego nienawidzę; i drżałam, oh! myślałam, że już wszystko skończone, że cię niemam.. Mój Boże! cóżby stało się ze mną? Mnie potrzeba ciebie, ja żyć bym bez ciebie nie mogła, przecież nie zechcesz, może ranie zabić... Kochajmy się, kochajmy!...
Wtedy porwany tą nieskończoną namiętnością, uległ jej Ogarnął go niezmierny smutek, zdało mu się, że świat cały zagasa, zapada, i że w ogólnej tej ruinie topi się jego istota. Pochwycił ją on także w uścisk szalony, łkając z szeptem:
— To prawda, miałem tę myśl okropną. Byłbym ją spełnił i opierałem się tylko, myśląc o tym niedokończonym obrazie... Ale czy mogę żyć jeszcze, skoro praca mnie niepotrzebuje? Jak żyć po tem, po tem, co jest tam, com stracił przed chwilą.
— Będę cię kochać, i żyć będziesz.
— Ah! nigdy nie będziesz mnie dość kochać... Znam ja siebie dobrze. Trzebaby mi było jakiejś radości nieistniejącej zupełnie, czegoś, coby mi kazało zapomnieć o wszystkiem. Już byłaś bezsilną, ty nic nie możesz.
— Jednak, jednak zobaczysz... Patrz! wezmę cię tak, ucałuję twoje oczy, usta, ucałuję każdą część twego ciała. Ogrzeję moją piersią, splączę nogi moje z twojemi, oplotę cię memi ramiony, będę twojem tchnieniem, krwią twoją, twojem ciałem...
Tym razem był pokonany, wraz z nią zapłonął, uciekał do niej, schował głowę na jej piersi, z kolei okrywając ją pocałunkami.
— Dobrze więc! ocal mnie, tak! weź mnie jeżeli nie chcesz, bym się zabił... I wymyśl dla mnie szczęście, daj mi poznać takie, któreby mnie zatrzymało... Uśpij mnie, obróć mnie w niwecz, abym się stał twoją własnością, twoją rzeczą, takim niewolnikiem, takim maleńkim, bym się mieścił pod twoją stopą, w twoim pantoflu... Ah! zejść do tego, żyć tylko twojem tchnieniem, posłusznym ci być jak pies, jeść, posiadać cię i spać, gdybym mógł, gdybym mógł!
Z jej ust wyrwał się okrzyk zwycięzki.
— Nakoniec! jesteś moim, teraz ja tylko istnieję, tamta umarła!
I oderwała go od znienawidzonego „dzieła“, uniosła go do swego pokoju na łóżko z okrzykiem tryumfu.
Na drabinie, dogorywająca świeca migotała jeszcze przez chwilę za niemi, potem zagasła. Piąta godzina wybiła na zegarze z kukułką, ani jeden blask nierozświecał jeszcze mglistego listopadowego nieba. I wszystko zapadło napowrót w zimne ciemności.
Krystyna i Klaudyusz po omacku rzucili się na poprzek łoża. Był to szał zapamiętały, nigdy nie zaznawali podobnych uniesień, nawet w pierwszych dniach swego związku. Cała ta przeszłość powróciła do serc ich, ale spotęgowana, gwałtowniejsza w tem wznowieniu, które upajało ich szaleństwem.
Ciemności płonęły dokoła nich, a oni ulatywali na skrzydłach płomieni, wysoko gdzieś bardzo po nad świat, coraz wyżej i wyżej. On, zapomniawszy o swojej nędzy wydawał okrzyki, budząc się do życia szczęścia. Ona następnie wyzywająca, panująca nad nim, kazała mu z śmiechem zmysłowej dumy bluźnić temu wszystkiemu co kochał dawniej.
— Powiedz, że malarstwo, to rzecz głupia.
— Malarstwo jestto rzecz głupia.
— Powiedz, że już nie będziesz pracował, że drwisz sobie z tego, że popalisz twoje obrazy, aby mi zrobić przyjemność.
— Popalę moje obrazy, nie będę już pracował.
— I powiedz, że jedynem szczęściem jest, trzymać mnie tak, jak mnie trzymasz teraz, że niemasz jak ja, i że plujesz na tamtą, na tę, którą malowałeś. Pluńże, pluń, niech usłyszę!
— Patrz! pluję, niema jak ty.
I rozpoczęli na nowo ten lot do gwiazd w szale upojenia. Zachwyty ich powtarzały się, trzy razy zdawało im się, że ulatują z ziemi na skraje nieba. Jakież to szczęście wielkie! Jakim sposobem nie pomyśleli o tem, by szukać uleczenia w tem szczęściu, tak pewnem. I oddawała mu się znowu i pewnem już było, że teraz żyć będą szczęśliwi, ocaleni, nieprawdaż, odkąd posiedli już to upojenie.
Miało dnieć już, kiedy Krystyna zachwycona, zmorzona snem, zasnęła na ramieniu Klaudyusza. Otaczała go nogą, przerzuciwszy ją w poprzek nóg jego, jak gdyby chciała się zapewnić, że jej się nie wymknie; i z głową pochyloną na tej piersi męzkiej, która jej służyła za ciepłe wezgłowie, oddychała swobodnie z uśmiechem na ustach. On zamknął oczy; ale znowu, mimo wyczerpującego znużenia, otwarł je napowrót i patrzał w ciemność. Sen uciekał od niego, głuchy nawał zmięszanych myśli ogarniał go w tem osłupieniu, w miarę jak chłódł i trzeźwiał z rozkosznego upojenia, które wstrząsnęło wszystkiemi jego muskularni. Kiedy pierwszy pomrok dnia ukazał się żółtą brudną pręgą, plamą płynnego błota na szybach okna, zadrżał i zdało mu się, że posłyszał głos jakiś, przywołujący go z głębi pracowni. Myśli dawne powróciły wszystkie tłumnie, udręczeń pełne, orząc mu twarz zmarszczkami, wykrzywiając usta goryczy wyrazem i żłobiąc po obu stronach dwie bolesne fałdy, które twarz jego przeobrażały w znękaną twarz starca. Teraz ta noga kobiety, przyciskająca go, nabierała kamiennego ciężaru; był to dlań rodzaj tortury, zdało mu się, że mu kamieniem młyńskim łamią kolana za winy nieodpokutowane; tak samo głowa spoczywająca na jego piersi dławiła go, dusiła i niezmiernym swym ciężarem powstrzymywała bicie serca. Ale przez długi czas nie chciał jej przeszkadzać, mimo powolnego rozjątrzenia całego ciała, mimo rodzaju wstrętu i nieprzepartej nienawiści, które pierś jego podnosiły buntem. Woń włosów rozwiązanych, ta woń tak silna irytowała go zwłaszcza. Nagle, donośny głos z głębi pracowni zawołał go po raz drugi, nakazujący, potężny. I zdecydował się: rzecz skończona, zanadto cierpiał, nie mógł już żyć, skoro wszystko naokół kłamie i nic nie masz dobrego. Naprzód zsunął ostrożnie głowę Krystyny, na której pozostał niewyraźny uśmiech; potem musiał poruszać się z nieskończoną przezornością, aby wydobyć nogi z więzów jej nóg, które odsuwał potrosze ostrożnie. Nakoniec zerwał ten węzeł, był wolny. Trzecie wezwanie wpłynęło na jego pośpiech, przeszedł do przyległego pokoju, wołając:
— Już, już idę!
Dzień powstawał mglisty, brudny i smutny, jeden z tych ranków zimowych ponurych; i w godzinę później zbudziła się Krystyna, przejęta zimnym dreszczem. Niepojęła w pierwszej chwili, dlaczego znajduje się sama? Potem przypomniała sobie: usnęła przecież z twarzą na jego sercu, splątana z nim członkami. Ależ w takim razie, jakimż sposobem mógł odejść, gdzie mógł być? Natychmiast, w swem półsennem odrętwieniu, wyskoczyła z łóżka gwałtownie, i pobiegła ku pracowni. Boże mój! czyżby on miał powrócić do tamtej? Czyżby tamta druga miała go odebrać, kiedy ona sądziła już, że pozyskała go na zawsze?
Na pierwszy rzut oka niezobaczyła nic, pracownia wydala jej się pustą, pod szarym blaskiem dnia słotnego i zimowego. Ale kiedy uspakajała się już, nie spostrzegając nikogo, podniosła oczy ku płótnu i krzyk straszliwy wydarł się z jej gardła.
— Klaudyuszu, oh! Klaudyuszu...
Klaudyusz obwiesił się na wielkiej drabinie przed nieudałem swem „dziełem“. Wziął poprostu jeden ze sznurów, które przytwierdzały ramę do muru i wszedł na platformę, aby przywiązać jego koniec do belki poprzecznej, dębowej, przytwierdzonej przez niego kiedyś dla wzmocnienia słupków drabiny. Potem z tej wysokości skoczył w próżnię. W koszuli, z bosemi nogami, okropny z czarnym wywieszonym językiem i krwawemi oczyma, co wybiegły z orbitów, wisiał tam, większy niż za życia, zesztywniały, z twarzą zwróconą ku obrazowi, tuż na wprost kobiety o oznace płci, wykwitającej różą mistyczną, jak gdyby w ostatniem chrapaniu śmiertelnem oddał jej swoją duszę, jak gdyby patrzał na nią teraz jeszcze zmartwiałemi źrenicami.
Krystyna przecież stała wyprostowana, wstrząsana bólem, przerażeniem i gniewem. Ciało jej się wzdymało, z gardła wyrywało tylko wycie nieprzerwane. Rozwarła ramiona, wyciągnęła je ku obrazowi i zacisnęła obie pięści.
— Oh! Klaudyuszu, oh! Klaudyuszu... więc cię odebrała napowrót, zabiła cię, zabiła, zabiła ta łajdaczka!
I nogi jej się ugięły, zadrżała i upadła na podłogę. Pod wpływem nadmiaru cierpienia wszystka krew jej zbiegła do serca i leżała zemdlona na ziemi jak umarła, podobna do białego łachmanu, nędzna i zdruzgotana srogiem wszechwładztwem sztuki. Po nad nią promieniała kobieta swym symbolicznym blaskiem bożyszcza, malarstwo tryumfowało, jedynie nieśmiertelne i dumne nawet w swem szaleństwie jeszcze.
W poniedziałek, po rozlicznych formalnościach i opóźnieniu, spowodowanem samobójstwem, kiedy Sandoz przyszedł o dziewiątej z rana na pogrzeb, zastał co najwyżej z jakie dwadzieścia osób zebranych na trotuarze ulicy Tourlaque. W ciężkiem swem zmartwieniu zmuszony był od trzech dni już biegać, zajmując się wszystkiem: naprzód trzeba było przenieść Krystynę, którą podjęto z ziemi bez duszy, konającą niemal, do szpitala Lariboisière; potem wędrował z merostwa do przedsiębiorstwa pogrzebowego, ztamtąd znów do kościoła, wszędy płacąc, ulegając zwyczajom, pełen obojętności w gruncie, skoroć księża godzą się przyjąć tego trupa z sinoczarną na szyi obręczą. A i pomiędzy ludźmi jeszcze, którzy czekali na ulicy, zobaczył tylko sąsiadów samych, wreszcie kilku ciekawych przechodniów; do okien zaglądały liczne głowy szepczących, których przyciągał tu interesujący dramat. Przyjaciele stawią się przecież bezwątpienia. Do rodziny nie mógł pisać, nieznanemi mu były bowiem adresy; i usunął się też natychmiast na stronę, spostrzegłszy dwoje krewnych, przybyłych, którzy zjawili się na skutek paru oschłych wierszy dziennikarskiego doniesienia; jakaś kuzynka podstarzała, o podejrzanej postaci tandeciarki i szczuplutki kuzynek, bardzo bogaty, wyorderowany, posiadacz jednego z wielkich paryzkich magazynów, elegancki, rad z tego, że ma sposobność okazania wyrobionego dla sztuki smaku. Kuzynka weszła natychmiast, obeszła dokoła pracownię, węszyła tę obnażoną biedę i zeszła z pogardliwie wydętemi usty, zirytowana tą bezużyteczną pańszczyzną. Kuzynek natomiast przeciwnie, wyprostował się i pierwszy poszedł za karawanem, wiodąc orszak żałobny z wdziękiem, bez zarzutu i pewną dumą.
Kiedy pochód pogrzebowy postępować już począł, nadbiegł Bongrand i przyłączył się do Sandoza, uścisnąwszy mu poprzednio rękę. Chmurny był i mruknął, popatrzywszy po orszaku, złożonym z piętnastu do dwudziestu osób, idącym za trumną:
— Ah! biedaczysko... Jakto? więc tylko my dwaj?
Dubuche był w Cannes ze swemi dziećmi. Jory i Fagerolles powstrzymali się od uczestniczenia w obrzędzie, pierwszy z powodu wstrętu, jakim go zawsze śmierć przejmowała, drugi zbyt zaaferowany, aby znaleźć chwilę czasu dla zmarłego kolegi. Jeden Mahoudeau tylko dogonił orszak pogrzebowy, kiedy wchodził na ulicę Lepie i tłumaczył Gragnièra, że widocznie spóźnić się musiał na pociąg.
Karawan postępował powoli stromą drogą, której zakręt okrąża wzgórza Montmartre. Chwilami poprzeczne ulice, spadające w dół, ukazywały nagle po przez te wyłomy Paryż niezmierny, głęboki i szeroki, jak morze. Kiedy orszak pogrzebowy dotarł do kościoła Świętego Piotra i kiedy zdjęto trumnę, przez chwilę zawisła ona tam wysoko, po nad rozległem miastem. Niebo było szare, zimowe, płachty mgły unosiły się, gnane lodowatym wichrem i zdało się, że we mgle tej urosło ono bez końca, że wypełnia groźnem swem kołysaniem cały horyzont. Nieszczęsny umarły, co je chciał zdobyć i który w tej gonitwie za zdobyczą kark skręcił, mijał je teraz pod dębowem wiekiem zagwożdżonej trumny, powracając do ziemi, jak jedna z tych fal błota, które ono toczy co dnia.
Przy wyjściu z kościoła zniknęła kuzynka, tak samo zniknął również i Mahoudeau. Kuzynek wszakże zajął znów swoje stanowisko za ciałem. Siedm innych osób, nieznajomych, zdecydowało się odprowadzić dalej zwłoki i puszczono się ku cmentarzowi Saint-Ouen, który lud ochrzcił niepokojącą nazwą Cayenny. Było wszystkiego dziesięć osób razem.
— Ha! widocznie nie będzie już nikogo, prócz nas dwóch — powtórzył Bongrand, stając znów obok Sandoza w dalszym pochodzie.
Teraz orszak żałobny poprzedzany przez powóz pogrzebowy, w którym siadł ksiądz z ministrantem, spuścił się ku dołowi wzgórzy, wzdłuż ulic stromych i krętych jak górskie ścieżki. Konie karawanu ślizgały się po tłustym, oślizgłym bruku, słychać było głuchy stuk kół. Po za nim owych dziesięciu ludzi dreptało, zatrzymywało się wśród kałuż, tak zajęci uciążliwem tem schodzeniem, że nie rozmawiali wcale. W dole jednak, na ulicy du Ruisseau, kiedy do3zli do bramy Clignancourt, pośród tych obszernych przestrzeni, gdzie się roztaczają bulwary zewnętrzne, kolej żelazna obwodowa, fosy i spadzistości fortyfikacyjne, odetchniono swobodniej, poczęto rozmawiać i rozsypywać się potrosze.
Sandoz i Bongrand zwolna znaleźli się na samym końcu, jakgdyby chcieli odosobnić się od tych ludzi, których nie widzieli nigdy w życiu. W chwili, gdy karawan minął rogatki, Bongrand pochylił się ku towarzyszowi.
— A jego żona? Cóż z nią zrobicie?
— Ah! co za rozpacz! — odpowiedział Sandoz. — Poszedłem wczoraj odwiedzić ją w szpitalu. Ma zapalenie mózgu. Lekarz asystujący utrzymuje, że się ją ocali, ale że powstanie z tej choroby starsza o lat dziesięć i pozbawiona sił wszystkich... Pan wiesz, że ona doszła do zapomnienia wszystkiego, co umiała, aż do ortografii niemal. Upadek to okropny, panna, która zeszła do roli służącej! Tak, jeśli się nią niezaopiekujemy, jak kobietą, skończy gdzie chyba jako pomywaczka.
— I ani grosza, oczywiście?
— Ani grosza. Sądziłem, że znajdę studya, które robił z natury do swego wielkiego obrazu, te studya wspaniałe, z których robił następnie tak zły użytek. Ale daremnie szukałem, oddawał wszystko, okradali go ludzie. Nie, nic nie zostawił do sprzedania, ani jednego możliwego płótna, nic, prócz tego olbrzymiego obrazu, który zniszczyłem sam i spaliłem, ah! z całego serca, zapewniam psina, mszcząc się.
Umilkli na chwilę. Droga Saint-Ouen szła prosta w nieskończoność, i pośród pól płaszczyzny postępował mały orszak pogrzebowy, nędzny, gubiąc się na tej długiej drodze, która płynęła rzeką błota. Podwójne rzędy palisad obrzeżały ją, puste grunta rozścielały się na prawo i lewo, zdala tylko widać było fabryczne kominy i kilka wysokich białych domów odosobnionych, umieszczonych z boku. Wyminięto plac Clignancourt: baraki, cyrki, konie drewniane po obu stronach drogi, dygocące z zimna w swem opuszczeniu, oberże zamiejskie opróżnione, huśtawki ozieleniałe, teatrzyk operetkowy: „à la Ferme de Picardie“ czarny i smutny, pośród powyrywanych sztachet.
— Ah! dawne jego obrazy — podjął Bongrand — te rzeczy, co to były, na Quai de Bourbon, pamiętasz je pan? Nadzwyczajne kawałki! Co? Te pejzaże przywiezione z południa, szkice z natury, robione w pracowni Boutina, nogi dziewczynki, brzuch kobiety, oh! ten brzuch... Stary Malgras musi mieć to studyum mistrzowskie, jakiego żaden z naszych młodych malarzy nie byłby w stanie wymalować... Tak, tak, to niebyt głupiec. Wielki malarz, jednem słowem!
— Kiedy pomyślę — rzekł Sandoz — że ci pigmeje ze Szkoły i dziennikarstwa oskarżali go o próżniactwo i ignorancyę, powtarzając jedni za drugimi, że odmawiał zawsze uczenia się swego rzemiosła!... Próżniakiem, mój Boże! on, którego widziałem omdlewającego ze znużenia po dziesięciogodzinnych posiedzeniach, on, który oddał całe swe życie, który zabił się w szale swej pracy!... on ignorantem, czyż to nie głupie? Nigdy nie zrozumieją, co się przynosi, kiedy się miało zaszczyt przynieść coś nowego. Delacroix także był ignorantem w swojem rzemiośle, ponieważ niemógł się zamknąć w ścisłych granicach. Ah! błazny, dobrzy uczniowie o krwi ubogiej, niezdolni do wybiegnięcia po za szablon!
Postąpił kilka kroków w milczeniu, potem dodał:
— Pracownik bohaterski, obserwator namiętny, którego czaszka napchana była wiedzą, temperament wielkiego malarza, cudownie uposażonego... I nie pozostawia po sobie nic.
— Nic absolutnie, ani jednego płótna — zadecydował Bongrand — nie znam nic innego z jego prac nad szkice, studya, plany rzucone, cały ten balast artystyczny, który nie może iść między publikę... Tak, umarłego to, umarłego całkowicie złożą obecnie w ziemię.
Ale trzeba im było przyspieszyć kroku, zapóźnili się bowiem rozmawiając, a przed nimi, minąwszy handle win i składy grobowych pomników, karawan zwracał się na prawo w aleję prowadzącą do cmentarza. Doścignęli go i weszli w bramę razem ze szczupłym orszakiem. Ksiądz w komży, ministrant uzbrojony kropielnicą, obadwaj wysiadłszy z powozu pogrzebowego, szli przodem.
Był to wielki cmentarz, płaski, świeży jeszcze, wyciągnięty pod sznur na pustych gruntach, otaczających miasto, pocięty w szachownicę szerokiemi symetrycznemi alejami. Rzadkie groby poumieszczane były po brzegach dróg głównych, a ponieważ na pięć lat tylko zapewniono własność gruntu, ztąd widoczną była pewna prowizoryczność i usprawiedliwioną obawa rodzin do robienia znaczniejszych nakładów; kamienie zapadały się tu z braku fundamentów, drzewa nie miały czasu jeszcze wyrosnąć, cała ta żałoba tym czasowa i nędzna, którą czułeś na każdym kroku, nadawała obszernemu cmentarzowi pozór ubóstwa, zimnej a czystej nagości, smutku koszar i szpitala. Ani jednego romantyczniejszego zakątka, ani jednego zacienionego zakrętu, przejmującego tajemniczym dreszczem, ani jednego wielkiego grobu, mówiącego o dumie i wiecznością. Było się tu na cmentarzu nowym, poliniowanym, ponumerowanym, cmentarzu demokratycznych stolic, gdzie umarli zdają się spać w pudłach tymczasowych, gdzie fala nowego poranku zastąpi falę wczorajszą, gdzie wszyscy defilują szeregiem jak na jakiejś uroczystości, pod okiem policyi, aby uniknąć natłoku.
— Br! — mruknął Bongrand — to tu nie wesoło.
— Dlaczego? — rzekł Sandoz — tu wygodnie, dość jest powietrza przecież... I słońca niema tu także, patrz pan, jaki tu ładny koloryt!
W istocie, w szarem świetle tego listopadowego poranku, pod przejmującym powiewem wiatru, nizkie groby, obciążone wieńcami i girlandami z pereł, nabierały dziwnie delikatnego kolorytu, pełnego smętnego jakiegoś uroku. Były tam całkiem białe, były inne czarne zupełnie, stosownie do pereł, z których były wyrobione girlandy ofiarne; kontrast ten robił bardzo przyjemne wrażenie, pośród zieleni pobladłej drzew karłowatych. Na tej ziemi, na pięć lat wynajętej, rodziny wyczerpały swój kult dla umarłych: stosy tam były wieńców, przepełnienie, które niedawno miniony dzień Zaduszek rozpostarł i pozostawił po sobie. Naturalne kwiaty, wśród papierowych swych ozdób, leżały już powiędłe. Kilka wieńców z nieśmiertelników żółtych jaśniało, jak świeżo cyzelowane złoto. Zresztą same perły, ulewa pereł, okrywających napisy, zasłaniających kamienie i otaczającą je murawę, perły w kształcie serc, festonów, medalionów, perły, tworzące ramy w około przedmiotów pod szkłem, bratków, dłoni w uścisku, kokard atłasowych aż do fotografij kobiecych, zżółkłych przedmieściowych fotografij, biednych twarzy, brzydkich a wzruszających swoim niezgrabnym uśmiechem.
A kiedy karawan posuwał się szeroką aleją Rond-Point, Sandoz wrócił znów myślą do Klaudyusza, do jego obserwacyi malarskiej i począł znowu mówić:
— Ot, cmentarz, któryby on był pojął, ze swą zaciekłością do tego wszystkiego, co nowoczesne... To pewna, że cierpieć on musiał okropnie w tem swojem ciele, steranem jakiemś nadwerężeniem talentu; trzy gramy mniej, lub trzy gramy więcej substancyi mózgowej, jak on mawiał, ilekroć oskarżał swych rodziców, że taką śmieszną obdarzyli go organizacyą. Ale zło jego nie tkwiło w nim samym tylko, był on ofiarą epoki... Tak, ganeracya nasza skąpana była po pas w romantyzmie i my pozostaliśmy nim napiętnowani, wbrew wszystkiemu i daremnie próbowaliśmy się z niego oczyścić, daremnie szukaliśmy gwałtownych kąpieli realizmu, plama ta z nas zejść nie chce, przywarła do nas i wszystkie ługi świata nie pozbawią nas tej woni.
Bongrand uśmiechał się.
— Oh! ja miałem go powyżej głowy. Sztuka moja nim była żywioną, ja nawet jestem w nim zatwardziałym winowajcą. Jeśli to prawda, że ostatni mój paraliż ztąd pochodzi, mniejsza o to! Nie mogę zaprzeć się religii całego mego artystycznego żywota... Ale uwaga pańska jest całkowicie słuszną; wyście wszyscy buntowniczymi j ego synami. Tak i on ze swoją wielką kobietą nagą, pośród nadbrzeży, tym symbolem szalonym!...
— Ah! ta kobieta — przerwał Sandoz — to ona go zadusiła. Gdybyś pan wiedział, jaką on do niej przywiązywał wagę! Nigdy nie było mi podobieństwem odegnać ją od niego... Jakżeż więc chciałbyś pan, by mieć wzrok jasny, równowagę i pewność w mózgu, kiedy ci takie fantasmagorye wciąż odradzają się w czaszce?... Nawet po waszej generacyi, nasza zbyt jest zbrukaną liryzmem, aby mogła po sobie pozostawić zdrowe dzieła. Trzeba będzie jednej jeszcze, może dwu generacyj, zanim poczną malować i pisać logicznie, w szczytnej i czystej prostocie prawdy... Wyłącznie tylko prawda, natura jest jedyną możliwą podwaliną, ustawą potrzebną, granicą, po za obrębem której poczyna się szaleństwo, i niechaj nikt się nie lęka, że tem obniży wartość „dzieła“, że je uczyni poziomem, toć na to jest temperament, który uniesie zawsze twórcę. Alboż myśli kto zaprzeczać osobiście tego rysu mimowolnego, który przetwarza kreacyę i czyni ją naszą własną!
Ale odwrócił głowę i dodał nagle:
— Patrzcie! Co tu się pali?... Czyżby rozpalano tu radosne jakieś ogniska?
Orszak pogrzebowy zwrócił się był, dochodząc do Rond-Point, gdzie była kostnica, wspólny sklepiony grób, zwolna zapełniany szczątkami zabieranemi z mogił i którego kamień, w samym środku okrągłego tarasu, niknął pod stosami wieńców, złożonych tam na chybi trafi przez pobożne uczucia krewnych, którzy już nie mogli odnaleźć!, mogił swoich umarłych. I kiedy tak karawan toczył się zwolna poprzeczną aleją numer drugi, dał się słyszeć trzask, podniósł się obłok dymu i rósł w górę ponad młodemi klonami okalającemi chodnik. Zbliżano się powolnie, z daleka widać było stos jakichś rzeczy powalanych ziemią, które zapalano. W końcu zrozumiano wreszcie całą tę czynność. Ognisko to znajdowało się nad brzegiem czworogranu, który skopano głęboko w szerokie bruzdy równoległe, celem wydobycia z ziemi trumien, by módz oddać grunt innym ciałom, tak jak wieśniak odwraca skibę, zanim posieje ją ponownie. Długie opróżnione rowy rozwierały się, grudy tłustej ziemi oczyszczały się na słońcu, to zaś, co tu palono, były to przegniłe deski trumien, stos ogromny desek połupanych, połamanych, strawionych w ziemi, zamienionych w czerwonawą glinę. Nie chciały one zająć się płomieniem, mokre od błota ludzkiego, trzeszcząc głucho; gęsty, ciężki dym unosił się pod bladem sinawem nieba sklepieniem, a wiatr listopadowy rozpędzał jego kłęby i rozdzierał je na rudawe pasy, unoszące się w powietrzu, pośród mogił, na połowie przynajmniej przestrzeni cmentarza.
Sandoz i Bongrand przyglądali się temu, nie wyrzekłszy słowa. Potem, kiedy minęli ognie, pierwszy podjął znów:
— Nie, on nie był człowiekiem tej formuły, którą przynosił z sobą. Chcę przez to powiedzieć, że talent jego nie był dość czystym, aby ją postawić na nogi i narzucić światu w wybitnem „dziele“... I patrzaj pan, jak dokoła niego, po nim, wszystkie wysiłki w tym kierunku się rozpierzchają! Poprzestają oni wszyscy na szkicach, na pospiesznie zbieranych wrażeniach, ani jeden z nich, zda się, niema dość siły, aby zostać tym oczekiwanym mistrzem. Czyż to nie irytuje człowieka ten widok inaczej pojętej, nowej tonacyi światła, tej namiętności w szukaniu prawdy posuniętej do scientyficznej analizy, tego przewrotu rozpoczętego tak oryginalnie a przecież opóźniającego się, wpadłego wyłącznie w ręce zręcznych ludzi a niemającego dojść do rozkwitu dla tego, że potrzebny ku temu człowiek dotąd się nie zrodził? Ba! człowiek taki przyjdzie, nic przecież nie ginie, musi bądź co bądź stać się światło.
— Kto to wie? nie zawsze! — odrzekł Bongrand. — I życie miewa także swoje poronienia. Wiesz, ja cię słucham, ale ja sam należę do zrozpaczonych. Umieram smutny i czuję, jak wszystko naokół umiera.. Ah! tak, powietrze tej epoki nie jest zdrowem, ten koniec wieku, zawalony gruzami, o rozdartych pomnikach, o ziemi stokroć odwracanej, zkąd wychodzi wyziew trupi! Alboż podobna w takich warunkach być zdrowym? Nerwy się rozstrajają, rozprzęgają, wdaje się wielka newroza, sztuka się mąci: to potrącanie, chaos, anarchia, szaleństwo dogorywającej osobistości.. Nigdy nie kłócono się tak i nigdy nie widziano mniej jasno, jak od dnia, kiedy się świat przyzna je do wszechwiedzy.
Sandoz, pobladły, patrzał na rude smugi dymu w dali, pędzone wichrem.
— To fatalne, — myślał półgłośno, — ten nadmiar działalności i pychy wiedzy musiał nas rzucić znów w zwątpienie; wiek ten, który tyle już przyniósł światła, musiał dokonać się pod groźbą nowego ciemności zalewu... Tak, tam choroba nasza bierze źródło. Zbyt wiele przyrzekano, spodziewano się za wiele, sądzono, że wszystko zostanie zdobytem i wszystko wytłomaczonem; a niecierpliwość szemrze. Jakto nie idziemy prędzej naprzód? Wiedza, nauka nie dały nam wciągu stu lat pewności absolutnej, doskonałego szczęścia? A więc pocóż iść dalej, skoro nigdy nie będzie się wiedzieć wszystkiego i skoro chleb jednako pozostanie nam zawsze gorzkim? To bankructwo wieku; pesymizm wykręca wnętrzności, mystycyzm zaćmiewa mózgi; bo daremnie rozpędziliśmy widma wielkiemi rzutami światła analizy, wszystko, co nadnaturalne, podjęło znów walkę, duch legend buntuje się i chce nas zdobyć sobie napowrót, w tej chwili wytchnienia po zmęczeniu i udręczeniach... Ah! to pewna! i ja nie twierdzę, i ja sam jestem rozdarty na poły. Tylko zdaje mi się, że tę ostatnią konwulsyę starego religijnego szału, rożna było przewidzieć. Myśmy nie końcem ale przejściem, początkiem innej rzeczy... To mnie uspokaja, dobrze mi z tem, że wierzę, iż idziemy do rozumu, do ścisłości i pewności nauki i wiedzy... Głos jego nabrzmiał głębokiem wzruszeniem i dodał jeszcze:
— Jeżeli tylko szaleństwo nie strąci nas w ciemności, jeśli tylko wszyscy tak nie legniem pod dławiącym uściskiem ideału, jak legł ten stary towarzysz, co zasypia ot tam w czterech deskach trumny.
Karawan minął poprzeczną aleję numer 2-gi, zwracając się teraz w główną aleję numer 3-ci; nic nie mówiąc, malarz ukazał literatowi wzrokiem czworobok mogił, obok którego przechodził teraz orszak.
Był to cmentarz dzieci, nic, prócz mogiłek maleńkich, dziecięcych, ciągnących się w nieskończoność, uporządkowanych starannie, regularnie porozdzielanych ciasnemi ścieżynami, niby dziecięce miasto umarłych. Były tam tylko maleńkie białe krzyżyki, niziutkie białe baryerki, które niknęły niemal pod okwieceniem białych i niebieskich wieńców: i pełne to spokoju pole, takie łagodne swym tonem, mleczno niebieskawym, zdało się, iż rozkwitło od tego dziecięctwa, złożonego w ziemi. Krzyże mówiły o wieku: dwa lata, szesnaście miesięcy, pięć miesięcy. Ubożuchny krzyżyk bez ogrodzenia, który wystawał nieco ukośnie na jedną z alei, nosił prosty napis: Eugenia, trzy dni. Nie być jeszcze i spać już tam, na boku, jak te dzieci, które rodziny w dnie uroczyste, sadzają do obiadu na uboczu, przy maleńkim stoliku!
Nakoniec przecież, karawan zatrzymał się w pośrodku alei. Kiedy Sandoz spostrzegł grób gotowy na rogu sąsiedniego czworogranu, tuż naprzeciw dziecinnego cmentarzyka, wyszeptał rozrzewniony do głębi:
— Ah! stary mój Klaudyuszu, wielkie serce dziecięce, będzie ci obok nich dobrze.
Karawaniarze zdejmowali trumnę. Posępny pod chłostą zimnego wiatru ksiądz, oczekiwał a grabarze stali wsparci na łopatach nad grobem. Trzech sąsiadów porzuciło orszak w drodze i z dziesięciu stanowiących kondukt, pozostało tylko siedmiu. Kuzynek, który szedł z odkrytą głową i kapeluszem w ręku, od kościoła już, mimo okropną pogodę, zbliżył się teraz. Wszyscy inni odkryli głowy i miano już rozpocząć modlitwy, kiedy na świst rozdzierający, wszyscy zmuszeni byli podnieść głowy.
W próżnym jeszcze rogu, w samym końcu głównej alei numer 3-ci, przechodził na wierzchołku wzgórzy pociąg kolei obwodowej, której droga biegła po nad cmentarzem. Pochyłość wzgórzy porosła murawą, szła tu w górę a linie geometryczne, odcinały się czarno na szarym kolorycie nieba, słupy telegraficzne połączone cienkiemi nićmi, budka dozorcy, tarcza sygnałowa, jedyna plama czerwona i ruchoma. Kiedy toczył się pociąg z hukiem gromu, rozróżnić można było wyraźnie, jak na transparencie chińskich cieniów, kontury wagonów, aż do ludzi siedzących w jasnych otworach okien. I linia znów się opróżniła, prosta kreska atramentowa przecinająca horyzont; w dali tymczasem, bez przerwy, inne świsty przyzywały, skarżyły się, przeraźliwe gniewem, ochrypłe cierpieniem, zdławione rozpaczą. Potem ozwał się ponury róg sygnałowy.
Revertitur in terram suam unde erat... — recytował ksiądz, który otwarł był książkę i spieszył się.
Ale już go nie słyszano, ciężka lokomotywa nadeszła, dysząc i sapiąc i rozpoczęła swoje manewra tuż po nad odbywającym się obrzędem. Ta miała głos donośny i chrapliwy, świst gardłowy, niezmiernie melancholijny. Szła naprzód, odchodziła, powracała, zwrócona ciężkim profilem potworu. Nagle wypuściła parę z szalonym łoskotem burzy.
Raquiescat in pace — mówił ksiądz. Tekst pochyłą czcionkąAmen — odpowiedział ministrant.
A wszystko to uniesionem zostało w huku tej detonacyi przeraźliwej i ogłuszającej, która się przedłużała z gwałtownością rotowego ognia.
Bongrand, zrozpaczony, zwracał się ku lokomotywie. Umilkła, była to prawdziwa ulga. Oczy Sandoza zaszły łzami, wzruszony był już wszystkiemi temi rzeczami, które mimowolnie wyrwały mu się na usta, kiedy szedł za ciałem dawnego swego kolegi, jak gdyby znowu prowadzili z sobą jedną z tych dawnych upajających pogadanek; a teraz, zdawało mu się, że miano złożyć w ziemię jego własną młodość: wszakże to część jego samego i to część lepszą, złożoną ze złudzeń i zapału zabierali teraz grabarze, by ją wrzucić w głąb dołu, ale w tej okropnej chwili nowy przypadek zdwoił jeszcze jego zmartwienie. Poprzednich dni padało tak bardzo i ziemia była tak rozmiękłą, że nagle zarwała się górna część grobu. Jeden z grabarzy musiał skoczyć w dół, aby go wypróżnić łopatą i wyrzucał ziemię powolnemi i rytmicznemi rzuty. Niekończyło się to, trwało wieki, pośród niecierpliwości księdza i zaciekawienia czterech sąsiadów, którzy odprowadzili ciało do samego grobu, niewiedzieć dlaczego. A tam w górze, na wzgórku, lokomotywa rozpoczęła napowrót swoje manewra, cofała się, wyjąc za każdym obrotem kół, z otwartem paleniskiem, zapalając dzień ponurym deszczem iskier.
Nakoniec grób został wypróżniony, spuszczono trumnę, pokropiono ją. Rzcz bjrła skończona. Wyprostowany, z tą swoją miną, pełną wdzięku, mały kuzynek kolejno ściskał ręce wszystkich tych ludzi, których nie widział nigdy, przez pamięć tego krewnego, którego nie przypomniał sobie wczoraj jeszcze.
— Ależ on jest wcale przyzwoity, ten kantorowicz — wymówił Bongrand, który łzy połykał.
Sandoz, łkając, odpowiedział:
— Bardzo przyzwoity.
Wszyscy rozchodzili się, komże księdza i ministranta znikały po za zielenią drzew, sąsiedzi w rozsypce szli powolnie między grobami, czytając napisy.
I Sandoz, decydując się wreszcie opuścić grób na wpół zasypany, podjął:
— My jedni tylko znaliśmy go... Nic nie zostaje po nim, nawet imienia!
— Ot, on szczęśliwy — rzekł Bongrand — niema rozpoczętego obrazu w tej ziemi, gdzie zasypia... Lepiej bo odejść, niż upierać się tak jak my przy stwarzaniu dzieci okaleczałych, którym brak zawsze jakiegoś kawałka, nóg lub głowy i którym nie można dać życia.
— Tak, zaprawdę, trzeba się pozbyć dumy, zadowolnić się tem, co przybliżone tylko i wejść w kompromis z życiem... Ja, co moje szpargały doprowadzam do końca, pogardzam sobą za to, że je czuję niekompletnemi i kłamliwemi, wbrew moim usiłowaniom.
Z pobladłemi twarzami odchodzili powoli, tuż obok siebie, mijając białe mogiłki dzieci: powieściopisarz, wówczas w pełni sił swej działalności i rozgłosu, malarz, schodzący do grobu i okryty sławą.
— Ten przynajmniej był logicznym i uczciwym — mówił dalej Sandoz. — Uznał swą niemoc i odebrał sobie życie.
— To prawda — rzekł Bongrand — Gdybyśmy wszyscy jak on... Nieprawdaż?.
— Na honor, prawda. Ponieważ niemożemy nic stworzyć, ponieważ jesteśmy tylko bezsilnymi reproduktorami, lepiej byłoby od razu roztrzaskać sobie głowę.
Dochodzili znowu do rozpalonego stosu starych zgniłych trumien. Teraz paliły się już one na dobre, ociekając z sykiem i trzaskiem; ale i teraz nie widać było płomieni, tylko dym wzrósł jeszcze więcej, dym ostry, gryzący, gęsty, pędzony przez wiatr tumanami i okrywający cmentarz cały żałobnym całunem.
— Do licha! jedenasta — rzekł Bongrand, wyjmując zegarek — trzeba mi wracać do domu.
Sandoz wykrzyknął zdziwiony:
— Jakto! już jedenasta?
I długiem, zrozpaczonem spojrzeniem, oczyma zaćmionemi jeszcze łzami, objął nizkie mogiły, na obszernem polu rozkwitłem perłami, tak regularne i tak chłodne. Potem dodał:
— Idźmy pracować!...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.