<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Dzieło
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. L'Œuvre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Początek tygodnia był nieszczęsnym dla Klaudyusza. Popadł w jedno z tych zwątpień, w których czuł obrzydzenie do malarstwa, to obrzydzenie zdradzonego kochanka, obrzucającego obelgami niewierną, dręczonego przecież potrzebą uwielbiania jej jeszcze — i w czwartek po trzech dniach okropnych walki daremnej i samoistnej, wyszedł o ósmej z rana, zamknął drzwi gwałtownie tak zrażony do samego siebie, że poprzysięgał, że już nie dotknie pendzla. Kiedy jeden z takich napadów nań przyszedł, miał jedno tylko lekarstwo: zapomnieć o tem co go dręczyło, szukać sprzeczki z kolegami, chodzić zwłaszcza, schodzić wzdłuż i w szerz cały Paryż, aż póki gorąco i woń brukowej walki nie wróciły mu znów otuchy i wiary w siebie.
Tego dnia, jak każdego czwartku, schodzono się na obiad u Sandoza, gdzie było zwykle liczniejsze zebranie. Ale co robić do wieczora? Myśl, że trzeba będzie być samym i trawić się w sobie, przywodziła go do rozpaczy. Chciałby był pobiedź natychmiast do przyjaciela, gdyby nie to, że wiedział, iż o tej porze jest on w swem biurze. Potem przyszedł mu Dubuche na myśl i zawahał się, dawne ich koleżeństwo bowiem ochłodziło się było od niejakiego czasu. Nie czuł między nimi tej braterskości godzin nerwowego podrażnienia, odgadywał w nim inteligencyę, jakąś niechęć tajemną i zajęcie innemi kombincyami. Do których wszakże drzwi zapukać? I zdecydował się, poszedł na ulicę Jacob, gdzie architekt zamieszkiwał ciasny pokoik na szóstem piętrze wielkiego chłodnego domu.
Klaudyusz był już na drugiem piętrze, kiedy odźwierna odwołując go, zawołała szorstkim tonem, że pana Dubuche niema w domu i nie przyszedł nawet na noc. Zwolna szedłszy, znalazł się znowu na trotoarze, zdumiony rzeczą tak niesłychaną jak eskapada Dubuche’a. Był to już brak szczęścia nie do wiary. Błąkał się czas jakiś bez celu, przybity tym ostatnim ciosem. Ale kiedy wychodził z ulicy de Seine, nie wiedząc w którą zwrócić się stronę, przypomniał sobie nagle o tem, co mu opowiadał przyjaciel o pewnej nocy spędzonej w pracowni Dequersonnière, ostatniej nocy okropnej pracy w wigilię dnia, w którym projekta uczniów miały być składane w szkole sztuk pięknych. Natychmiast zwrócił się ku ulicy du Four, na której była pracownia. Dotychczas unikał wchodzenia tam kiedykolwiek po Dubuche’a, z obawy wrzasków, któremi przyjmowano tam profanów. Teraz szedł tam wprost, nieśmiałość wrodzona uzuchwalała się z obawy, by nie potrzebował być sam do tego stopnia, że gotów był znieść najokropniejsze obelgi, byle tylko pozyskać towarzysza niedoli. Na ulicy du Four, w miejscu jej najciaśniejszem, znajdowała się pracownia w głębi starego zrujnowanego domu. Trzeba było przejść dwa smrodliwe podwórza, zanim wreszcie dostał się do trzeciego, gdzie mieścił się rodzaj w poprzek postawionej przykrytej szopy, obszerna sala z desek i wapna, która służyła niegdyś na warsztat opakunków. Z zewnątrz, przez cztery wielkie okna, których dolne szyby zamazane były bleiwasem widać było tylko sufit nagi, pobielony wapnem.
Klaudyusz jednak, otwarłszy drzwi, stanął nieruchomy na progu. Obszerna sala rozciągała się przed nim z swemi długiami czterema stołami, prostopadle ustawionemi do okien, stołami szerokiemi bardzo, zajętemi po obu stronach przez szeregi uczniów, zarzuconemi zmoczonemi gąbkami, kubkami, naczyniami z wodą, żelaznemi śmietnikami, skrzynkami drewnianemi, w które każdy chował białą swą płócienną bluzę, swoje kompasy i farby. W jednym kącie rdzewiał piec zapomniany od przeszłej zimy, obok reszty koksu, którego nie wymieciono nawet; kiedy po drugiej znów stronie zawieszona była wielka cynkowa miednica, pośród dwóch ręczników. I w tej nagości sali, nieporządnie utrzymywanej, ściany zwłaszcza zwracały uwagę, długą linią pudełek w górze, na których mieściły się w nieładzie odlewy snycerskie, gubiąc się poniżej w lesie węgielnie, desek zabrudzonych i czekających umycia, powiązanych w paki pasami. Zwolna każdy ze swobodnych kawałków ściany okrywał się przy rozpatrzeniu, napisami, rysunkami, porzucanemi tam, niby na marginesach wiecznie otwartej księgi. Były tam karykatury kolegów, profile przedmiotów nieprzyzwoitych, dowcipy, na które pobledliby żandarmi, potem sentencye, warunki, adresy; po nad tem wszystkiem dominował ten wiersz lakoniczny, wypisany w najwykwitniejszem miejscu: „Siódmego czerwca Gorju powiedział, że kpi sobie z Rzymu. Podpisane: Grodemard”.
Pomruk przyjął malarza, ten pomruk 4zikich zwierząt, którym przeszkadza się wchodząc do ich nory. Co go tam zatrzymało nieruchomym w progu, to widok sali w poranek „nocy wózka”, jak architekci zwą tę noc ostatecznej pracy. Od wilii tego dnia cała pracownia, sześćdziesięciu uczniów było tam zamkniętych, ci, co nie mieli do oddawania projektów „negry”, dopomagali innym stającym do konkursu a zapóźnionym w pracy, zmuszonym w ciągu dwunastu godzin uporać się z zadaniem tygodniowem. Od północy, opychano się wędlinami i winem, sprzedawanem na litry. Około pierwszej, w rodzaju deseru kazano sobie sprowadzić trzy damy z sąsiedniego domu. I choć nie przerywano pracy i nie ustawano w niej bynajmniej, uroczystość zmieniła się na orgię rzymską pośród fajcząnego dymu. Pozostała po niej gromada zatłuszczonych papierów na podłodze, potłuczone butelki, bagnisko mętne, które dopijała posadzka; w powietrzu czuć było swąd świec zatopionych w żelaznych świecznikach, woń niezaprzeczoną piżma dam pomieszaną z wyziewem kiełbasek i wina. Otworzono właśnie jedno jedyne z okien, bo mieszczuchy z przeciwka nie potrzebują wiedzieć, co się tu dzieje.
Zawyły głosy, dzikiem jakiemś wyciem:
— Za drzwi!... O! ta hołota!.. Czego tu chce ta morda?... Za drzwi! Za drzwi!
Klaudyusz wobec brutalności tej burzy zachwiał się na nogach, oszołomiony. Dochodzono do słów obrzydliwych, najwyższą elegancyą bowiem, nawet dla natur najdystyngowańszych, było rywalizowanie w sprośności. I odzyskiwał już spokój, chciał coś odpowiedzieć, kiedy Dubuche go poznał. Ten ostatni zaczerwienił się okropnie, bo nienawidził wszelkich awantur. Wstyd go było za przyjaciela, podbiegł pośród wrzasków, które teraz skierowały się na niego i wybąknął:
— Jakto! to ty!... Powiedziałem ci, żebyś nie wchodził tu nigdy... Poczekaj na mnie chwilę na podwórzu.
W tej chwili Klaudyusza, który się cofał, omal nie przygniótł wózek ręczny, który popychało galopem dwóch brodaczy. Od tego to wózka noc wielkiej pracy nosiła swą nazwę; i od tygodnia już uczniowie, co się zapóźnili dzięki podrzędnym robotom płatnym na mieście, powtarzali ten okrzyk: „O! gdybym był już w wózku!“ Skoro tylko ukazał się, powstała wrzawa, zgiełk okropny. Było trzy kwadranse na dziewiątą, czas było właśnie iść do szkoły. Gała gromada w nieładzie opróżniła salą; każdy wyjmował swe ramy pośród potrącania się łokciami; ci co się upierali wykończyć jakiś szczegół jeszcze — popychani byli, potrącani, uniesieni tłumem. W przeciągu niespełna pięciu minut roboty wszystkich znajdowały się już na wózku i dwaj brodacze, dwaj nowi, co przyszli ostatni do pracowni, zaprzęgli się jak konie i pociągnęli szybkim krokiem wózek, kiedy tymczasem cała fala reszty uczniów z krzykami popychała go z tyłu. Było to istne zerwanie upustów, minęli trzy podwórza z łoskotem potoku, ulicę zalała ta wyjąca tłuszcza.
Klaudyusz jednak począł biedź obok Dubuche’a, który szedł na końcu, nadzwyczaj niezadowolniony, że nie miał z kwadransa choćby czasu jeszcze na staranniejsze wykończenie swego rysunku.
— Co potem robisz?
— O, mam bieganiny na cały dzień.
Malarz był zrozpaczony, widząc, że i ten przyjaciel mu się wymyka.
— To dobrze, kiedy tak, to pozostawiam cię.... A będziesz wieczorem u Sandoza?
— Będę, tak sądzę przynajmniej, chyba, że zatrzymanoby mnie gdzieindziej na obiad.
Obadwaj zasapali się. Cała gromada nie zwalniając swego pochodu, leciała wzdłuż ulicy, obierając dalszą drogę, byle tylko módz dłużej zgiełk swój przeciągać. Minąwszy ulicę du Four, puściła się przez plac Gozlin. Na czele ręczny wózek ciągnięty, popychany, mocniej jeszcze podskakiwał po nierównym bruku, wprawiając w opłakany taniec napełniające go szkice; za nim ciągnął się cały ogon, zmuszając przechodniów, by się usuwali pod mury domów, jeżeli nie chcą zostać przewróconymi; a kramarze we drzwiach swych sklepów z rozwartemi gębami przyglądali się wylękli, pewni, że to jakaś rewolucya. Cała dzielnica była wzburzona. Na ulicy Jacob, nieład i zgiełk tak już urósł, pośród tych okropnych krzyków, że tu i owdzie zamykano okiennice. Kiedy nareszcie dotarto do ulicy Bonaparte, jeden wysoki blondyn zrobił sobie figla i pochwycił wpół jakąś służącę, gapiącą się na trotuarze i uniósł ją z sobą. Istna słomka w potoku.
— A więc do widzenia, przemówił Klaudyusz. Do wieczora!
— Tak, do wieczora!
Malarz, bez tchu, zatrzymał się na skręcie ulicy Sztuk Pięknych. Przed nim dziedziniec wielki szkoły stał otworem. I niebawem pochłonął on ten tłum cały.
Wysapawszy się przez chwilę, zwrócił się na ulicę Seine. Dziwny jego brak szczęścia zwiększył się jeszcze, powiedzianem było widocznie, że nie pozyska sobie towarzysza na ten ranek i zawrócił na ulicę, szedł powoli aż do placu Panteonu, bez stale powziętej myśli; potem pomyślał sobie, że bądź co bądź przecież może zajść do magistratu, aby uścisnąć choć rękę Sandoza. Dobre i takie dziesięć minut. Ale kompletnie został już zgnębionym kiedy mu odpowiedziano, że pan Sandoz prosił o urlop na dzień jeden z powodu jakiegoś pogrzebu. Znał on przecież tę historyę, przyjaciel jego podawał ten pozór, ilekroć pragnął mieć w domu jeden dzień do porządnej pracy. I zwrócił się już ku jego mieszkaniu, kiedy pewna braterskość artystyczna, skrupuł uczciwego pracownika, powstrzymały go: zbrodnią było iść przeszkadzać poczciwemu chłopcu, przynosić mu z sobą zniechęcenie buntowniczego dzieła, w chwili w której on porał się odważnie i zwycięzko niezawodnie ze swojem.
Odtąd Klaudyusz spostrzegł, że trzeba mu już poddać się z rezygnacyą. I włóczył swą czarną melancholię z sobą po nadbrzeżach aż do południa, z głową tak ciężką, tak szumiącą bezustanną myślą swej niemocy, że ukochane widnokręgi Sekwany widział tylko po przez mgły jakieś ciężkie. Potem zwrócił nagle w ulicę Femme-Sans Tète i wszedł na śniadanie do kupca win Gomarda. Mularze w bluzach od pracy, pochlapani wapnem, siedzieli tu u stołów i jak oni, pośród nich zjadł tu zwykłą swą porcyę, bulion w filiżance i kawałek sztuki mięsa z fasolką na talerzu, mokrym jeszcze od pomyj. I to było za dobrem jeszcze dla takiego bydlęcia, co nie umie sobie zapracować na kawałek chleba: ilekroć nie udało mu się jakie studyum, poniżał sam siebie, stawiał się niżej od rękodzielników, których zgrubiałe dłonie przynajmniej dokonywały swojej pracy. Przez jakąś godzinę zwłóczył, przysłuchując się bezmyślnie rozmowie u sąsiednich stolików. I wyszedłszy wreszcie, kroczył napowrót powolnie, bez celu.
Ale na placu ratuszowym myśl jakaś nowa znagliła go do przyspieszenia kroków. Czemuż nie pomyślał dotąd o Fagerolles’ie? On był uprzejmym, ten Fagerolles, mimo że był uczniem szkoły sztuk pięknych i wesołym i woale nie głupim. Można z nim było pogadać wówczas nawet, kiedy bronił złego malarstwa. Jeżeli był na śniadaniu u swego ojca, na ulicy Vieille-du-Temple, z pewnością znajdował się tam jeszcze.
Klaudyusz, wchodząc w tę ciasną uliczkę, doznał uczucia pewnej ulgi, chłodu. Dzień poczynał być niezmiernie gorący, skwarny i podnosiła się jakaś wilgoć z bruku, który mimo przygrzewającego słońca wciąż był mokry i tłusty, rozdeptywany nogami przechodniów. Co chwila jednokonki, wózki do przewożenia sprzętów omal go nie najeżdżały, ilekroć znaglony potrącaniem ciżby zeszedł z trotoaru. Jednakowoż ulica ta go bawiła, z temi rozsypanemi bezładnie domami płaskiemi fasadami, upstrzonemi szyldami aż po same strychy, podziurawionemi wązkiemi oknami, zkąd dochodziły odgłosy wszelkich rzemiosł Paryża. W jednem z najbardziej ścieśnionych miejsc zatrzymał go sklepik z dziennikami, wciśnięty między magazyn fryzyerski i sklepik flaczarza, wystawa rycin niedorzecznych, najpiękniejsze powieści pomięszano z plugastwem godnem kurdygardy. Stojąc przed obrazami blady jakiś wysoki chłopak marzył, dwie dziewczyny popychały się ze śmiechem. Byłby ich opoliczkował wszystko troje i spiesznie przeszedł wszerz ulicę, dom bowiem Fageroles’a znajdował się po drugiej stronie, tuż naprzeciw właśnie, stary dom ciemny pochlapany błotem i wystający nieco na przód z pośród szeregu innych. A ponieważ nadjeżdżał omnibus, zaledwie miał tyle czasu, aby uskoczyć na trotuar, gdzie jeszcze dosięgło go rozpryskujące się z pod kół błoto.
Pan Fagerolles, ojciec, fabrykant cynkowych odlewów, miał swe pracownie na parterze; na pierwszem piętrze, oddając na skład prób dwa wielkie jasne, na ulicę wychodzące pokoje, sam zajmował maleńkie, ciasne, ciemne mieszkanie od podwórza, w którem panowało prawdziwie piwniczne powietrze. Tutaj to wzrósł syn jego Henryk, jako prawdziwa roślina paryskiego bruku, nad brzegiem tego trotoaru powyszczerbianego przez koła, wiecznie zalanego wodą rynsztoków, naprzeciw sklepu z obrazami, wciśnionego między fryzyera i flaczarza. Najpierwej ojciec zrobił z niego rysownika ornamentów, do swego osobistego użytku. Potem, kiedy chłopak zdradził wyższe aspiracye, począł coś mówić o szkole, przyszło do kłótni, do policzków, do całego szeregu gniewów i pojednań. Dziś nawet jeszcze, jakkolwiek Henryk odniósł już pierwsze sukcesa, fabrykant odlewów cynkowych, pogodziwszy się z tem, że mu całą pozostawić musi swobodę, obchodził się z nim surowo, uważając za chłopca, który zmarnował sobie życie.
Otrzepawszy się, Klaudyusz wszedł w bramę domu, głębokie sklepienie, rozwarte na podwórze, gdzie światło dzienne wydawało się zielonawem a przejmowała mdła i stęchła woń studzienna. Schody szły pod markizą na zewnątrz domu, szerokie schody o starej poręczy, nawpół przez rdzę strawionej. I malarz, przechodząc przed magazynami pierwszego piętra, spostrzegł przez oszklone drzwi pana Fagerolles, robiącego przegląd swoich modeli. Wtedy, chcąc się okazać uprzejmym, wszedł mimo wstrętu artysty dla całego tego cynku, przypstrzonego na bronz, dla całej tej ładnej ohydy, kłamliwej imitacyi.
— Dzień dobry panu... Czy zastałem jeszcze Henryka?
Fabrykant, gruby człowiek, blady, podniósł się z pośród swoich wazonów i statuetek. W ręka trzymał nowy model termometru, kuglarkę, co przysiadłszy, utrzymywała na nosie leciuchną rurkę szklanną.
— Henryka nie było dziś na śniadaniu, odpowiedział sucho.
Przyjęcie to zmięszało malarza.
— A, nie było go... Przepraszam pana. Do widzenia.
— Do widzenia.
Wyszedłszy, Klaudyusz zaklął przez zęby. Kompletne już nieszczęście. I Fagerolles wymyka mu się również. Zły był teraz na siebie, że przyszedł tutaj, że tak go zajmowała ta ulica malownicza, wściekły na siebie za tę gangrenę romantyczną, która pojawiała się w nim mimo jego woli zawsze jeszcze: może to właśnie jego nieszczęście te jakieś fałszywe pojęcia, które czasami czuł niby baryerę stającą mu w poprzek czaszki. I kiedy ponownie wyszedł na nadbrzeża, przyszło mu na myśl wejść do siebie, aby przekonać się, czy też rzeczywiście obraz jego był tak bardzo złym. Ale sama ta myśl już przejmowała go drżeniem. Pracownia wydawała mu się jakiemś miejscem okropności, w którem żyć jest mu niepodobieństwem, tak jak gdyby tam pozostawił trupa uczuć martwego. Nie, nie, wejść na te trzy piętra, otworzyć drzwi, zamknąć się tam oko w oko z tem: trzeba było na to siły przechodzącej jego odwagę! Przeszedł Sekwanę i szedł ulicą Saint-Jacquei. Tem gorzej! zbyt jest nieszczęśliwym, szedł na ulicę Enfer wyciągnąć Sandoza. Małe mieszkanko na czwartem piętrze składało się z sali jadalnej, pokoju sypialnego i ciasnej kuchenki, które zajmował syn, kiedy tymczasem matka przykuta do krzesła paraliżem, miała po drugiej stronie sieni pokój, w którym żyła w smutnem a dobrowolnem odosobnieniu. Ulica była pustą, okna mieszkania wychodziły na obszerny ogród głuchoniemych, ponad którym górowała szeroka kopuła wielkiego drzewa i czworogranna dzwonnica świętego Jakóba.
Klaudyusz zastał Sandoza w swoim pokoju, po chylonego nad stołem, zagłębionego zupełnie w zapisanej przed nim leżącej karteczce.
— Przeszkadzam ci?
— Nie, pracuję od samego rana, dość mam już tego... Wyobraź sobie, oto już całą godzinę męczę się nad poprawieniem źle zbudowanego zdania, którego wyrzut dręczył mnie przez cały czas śniadania.
Malarzowi mimowolnie wyrwał się gest jakiś rozpaczny i widząc go tak ponurym, przyjaciel zrozumiał go od razu.
— Co? i tobie nie idzie... Wyjdźmy. Trzeba zrobić porządną jaką przechadzkę, żeby się trochę odświeżyć; chcesz?
Kiedy jednak przechodzili koło kuchni, zatrzymała go stara kobieta. Była to posługaczka. która zazwyczaj przychodziła na dwie godziny z rana i na dwie wieczorem; we czwartek tylko zostawała już na całe popołudnie, na obiad.
— A więc, spytała, to już postanowione, proszę pana: ryba i baranina z kartoflami?
— Tak, jeśli zechcecie.
— A na ileż osób mam nakryć?
— A, tak trudno to zawsze wiedzieć.... Proszę nakryć na pięć osób a potem się zobaczy. Na siódmą, nieprawdaż? Będziemy się starali po wrócić.
Potem w sieni, podczas gdy Klaudyusz nań czekał, Sandoz wśliznął się do matki; a kiedy wyszedł z tąż samą serdeczną ostrożnością, obadwaj zeszli w milczeniu. Na ulicy rozejrzawszy się na prawo i lewo, jakby dla zbadania zkąd wiatr wieje, puścili się ulicą ku placowi Obserwatoryum a następnie wzdłuż bulwaru Montparnasse. Był to zwykły ich spacer, dochodzili tam zawsze jakąbądź puścili się drogą; bo też ulubionym dla nich widokiem były te szeroko roztaczające się bulwary zewnętrzne, gdzie mogli włóczyć się już swobodnie. Nie rozmawiali z sobą, wciąż jeszcze z ociężałemi głowy, zwolna przecież rozpogodzeni tem, że są razem; dopiero przed zachodnim dworcem przyszedł Sandozowi pomysł.
— Co powiesz, gdybyśmy tak zaszli do Mahoudeau, zobaczyć jak daleko postąpił ze swoją wielką robotą?
— Owszem, odpowiedział Klaudyusz. Pójdźmy do niego.
Skręcili zaraz w ulicę Cherche-Midi. Rzeźbiarz Mahoudeau wynajął o kilka kroków od bulwaru sklep po dawnej zbankrutowanej owocarni i zainstalował się tam, poprzestając po prostu na zamazaniu szyb pokładem kredy. W tem miejscu szerokiem i pustem, ulica przybiera charakter prowincyonalnej dobroduszności, złagodzony jeszcze przymieszką pewnej kościelnej woni: bramy stoją tu otworem, dozwalając przejrzeć do wnętrza głębokie podwórza; obora wyziewa ciepły powiew gnoju; mur jakiegoś klasztoru ciągnie się w nieskończoność. I tam to, usadowiony między tym klasztorem a składem ziół, znajdował się ów sklep zamieniony na pracownię, na którego szyldzie dotychczas wypisane były te słowa: Zieleniny i jarzyny, wielkiemi żółtemi literami.
Klaudyuszowi i Sandozowi omal nie wybiły oczu małe dziewczęta skaczące przez sznur pośród ulicy. Na trotoarach siedziały patryarchalnie całe rodziny, a barykady krzeseł zmuszały przyjaciół co chwila schodzić na środek ulicy. Dochodzili już jednak, kiedy widok składu ziół zatrzymał ich na chwilę. Pomiędzy dwoma wystawowemi oknami, naekorowanemi w irygatory, bandaże i wszelkiego rodzaju przyrządy ścisłego użytku, po za suszonemi ziołami u drzwi, zkąd wydobywał się bezprzestanny wyziew aromatyczny, stała przyglądając im się kobieta szczupła, brunetka, za nią zaś nieco, ukazywał się, zanurzony w cieniu, profil niskiego, wybladłego mężczyzny, widocznie wypluwającego płuca. Trącili się łokciami, z oczyma ożywionemi śmiechem, następnie zaś popchnęli klamkę sklepu, w którym mieścił się Mahoudeau.
Sklep, dość obszerny, był zapełniony niemal stosem gliny, kolosalną „Bachantką“ wpół przewróconą na skale. Tarcice, które ją unosiły, uginały się pod ciężarem tej bezkształtnej jeszcze masy, w której rozróżnić można było dopiero łono olbrzymki i uda podobne do wież. Woda ściekała na podłogę; cebrzyki obłocone walały się dokoła, kałuża gipsu zabrudzała kąt jeden cały, kiedy tymczasem na pozbijanych z desek stołach pozostałych po dawnej owocarni, porozstawiane były w nieładzie odlewy starożytnych posągów, których kontury pokrywał delikatnym ciemnym rąbkiem pył, zbierający się zwolna. Wilgoć i mdły wyziew gliny zmaczanej napełniały tu powietrze. A ta nędza rzeźbiarskich pracowni, ten brud nieodłączny od zawodu, występował jawniej jeszcze w przyćmionem, bladawem świetle zamazanych szyb wystawowych.
— A! to wy! zawołał Mahoudeau, siedzący przed swoją kobietą i zajęty właśnie paleniem fajki.
Był on niski, chudy, o twarzy kościstej, pooranej już zmarszczkami w dwudziestu siedmiu latach; włosy jego czarne, zwichrzone, spadały na czoło, niezmiernie niskie; a pośród tej barwy żółtej, straszliwej jakiejś brzydoty, patrzały oczy pogodne, istne oczy dziecka, jasne i puste, które uśmiechały się zachwycająco. Syn kamieniarza z Plassans, odnosił tam niemałe sukcesa na konkursach muzeum; potem, jako laureat miasta, przybył do Paryża z pensyą ośmiuset franków, przyznaną mu na przeciąg lat czterech. Ale w Paryżu żył obcy wśród tego świata nieznanego, bezbronny, nie mogąc sobie dać rady ze szkołą Sztuk Pięknych, zjadając bezczynnie swą pensyę; tak, że po upływie owych lat czterech zmuszonym był, chcąc żyć, wstąpić jako stale płatny pracownik do kupca statuetek świętych, gdzie codziennie przez dziesięć godzin skrobał świętych Józefów, świętych Rochów i Magdaleny, cały kalendarz parafii. Od pół roku dopiero powróciła mu ambicya, odnalazłszy kolegów z Prowancyi, zuchów, pośród których on był najstarszym, znanych niegdyś u papy Giraud; w pensyonacie malców, którzy dziś stali się dzikimi rewolucyonistami — i ta ambicya ciągnęła go do czegoś olbrzymiego, w tem stykaniu się ciągiem z namiętnymi artystami, którzy przewracali mu w głowie swemi uniesieniami, swemi teoryami egzaltowanemi.
— Do licha! przemówił Klaudyusz, to dopiero kawałek!
Rzeźbiarz zachwycony, pociągnął z fajeczki i okrążył się gęstym kłębem dymu.
— A co! nieprawdaż?... Zaleję im sadła za skórę, dam im ciało i to ciało prawdziwe, a nie taki smalec jak oni go robią.
— To kobieta kąpiąca się? spytał Sandoz.
— Nie, dam jej winne gałązki... Bachantka, rozumiesz!
Ale naraz uniósł się Klaudyusz.
— Bachantka! Czy drwisz sobie z nas! alboż to istnieje, bachantka?... Robotnica zajęta winobraniem, co? I to nowożytna żniwiarka, u pioruna! Wiem dobrze, że ci chodzi o nagość. A więc wieśniaczka, co się rozebrała. Trzeba, aby to znać było, aby to czuć można, to żyć musi!
Mahoudeau, osłupiały, słuchał tego z drżeniem, co mu mówił Klaudyusz. Obawiał się go, naginał się i ulegał przed jego ideałem siły i prawdy. I cofając się:
— Tak, tak, to też chciałem powiedzieć właśnie... Robotnica od winobrania. Zobaczysz, czy to czuć będzie kobietą!
W tej chwili, Sandoz, który obchodził olbrzymią bryłę gliny, wykrzyknął zlekka:
— A! patrzcież, ten milczek Chaine jest tutaj! W istocie po za masą gliny, Chaine, chłopak tęgi, przysiadły, gruby, malował w milczeniu kopiując na małem płótnie piec wygasły i pordzewiały. Poznać w nim można było wieśniaka po ruchach powolnych, po byczym karku, o skórze opalonej, stwardniałej! Czoło jedno tylko wydatnem było wypukłością uporu, bo nos miał tak mały, że ten niknął niemal zupełnie pośród czerwonych policzków a twarda broda ukrywała silne wystające szczęki. Pochodził on z Saint-Firmin, wioski leżącej o dwie mile od Plassans, gdzie pasał trzody zanim nań przyszło owo szczęście; nieszczęście zaś to jego zrodziło się z entuzyazmu jednego z mieszczan okolicznych, który jął się zachwycać nadmiernie rzeźbionemi gałkami do lasek, które on wycinał swym nożykiem z korzeni drzew.
Odtąd wbito mu w głowę, że jest genialnym pastuchem, wielkim człowiekiem zapoznanym i odnalezionym przez amatora, który ponieważ był członkiem komisyi muzeum, pasował go, pochlebiał mu, psuł i łudził nadziejami. I począł rzucać się, chybiał wszystko po kolei, studya, konkursa nauki, mimo to jednak wyjechał do Paryża, wymógłszy na swoim ojca, ubogim wieśniaku, oddanie mu naprzód części przypadającej nań schedy, tysiąc franków, które miały mu starczyć na rok życia w Paryża w oczekiwaniu na przyrzeczone tryumfy. Owe tysiąc franków wystarczyły mu na półtora roku. Potem zaś, skoro mu pozostało już zaledwie dwadzieścia franków, osiadł u swego przyjaciela Mahoudeau, śpiąc z nim razem w jednem łóżku, w głębi niszy ciemnej poza sklepem, krając po kolei z tego samego bochenka chleba, chleba, którego prowizyę zakupywali na dwa tygodnie naprzód dla tego, aby był dobrze suchym i żeby go nie można było jeść zbyt wiele.
— Słuchaj no, Chaine, ciągnął Sandoz, ten twój piec jest nadzwyczaj dokładnym!
Chaine nie mówiąc nic, roześmiał się zcicha w brodę z tryumfem zadowolenia, a uśmiech ten rozjaśnił mu twarz niby promień słoneczny. Ostatecznem już ograniczeniem, jakby na ukoronowanie całej sprawy, rady protektora popchnęły go na drogę malarstwa, wbrew upodobaniu, które okazywał do rzeźbienia drzewa; i malował po mularsku, rozmazując kolory, okazując istny talent w zamienianiu najjaśniejszych, najżywszych na błotniste. Ale tryumfem jego była akuratność w niezgrabności; miał drobiazgowość naiwną początkujących, troskę o jakiś drobny często szczególik, w których znajdowało upodobanie dziecięctwo jego istoty, ledwie co oderwanej od ziemi. Piec z perspektywą koszlawą, suchy był i wyraźnie zamarkowany w ponurym swym kolorycie.
Zbliżył się Klaudyusz i przejęty został litością wobec tego malarstwa; i on, tak surowy dla nędznych malarzy, znalazł słówko pochwały.
— A! o tobie trudnoby powiedzieć, żeś szablonowcem! Przynajmniej robisz, jak czujesz. To wcale jest dobre!
Ale drzwi sklepu otwarły się znowu i wszedł przez nie, krzycząc od progu, piękny chłopak, blondyn, żywy i wesoły z dużym, różowawym nosem i wielkiemi, niebieskiemi oczyma krótkowidza.
— Wiesz, ta ze składu ziół z sąsiedztwa, stoi tam i zaczepia.. To obrzydliwe stworzenie!
Wszyscy roześmieli się oprócz gospodarza, który wydawał się bardzo zmięszany.
— I to mówi Jory, król napastników, zadecydował Sandoz, ściskając dłoń nowoprzybyłego.
— Hę? co? Mahoudeau z nią sypia — począł znów Jory, kiedy wreszcie zrozumiał. Więc cóż, co to szkodzi? Kobieta, tego nie odmawia się nigdy.
— Ty, zadowolnił się rzeźbiarz odcięciem, tyś znowu popadł na pazury twojej, bo ci zabrała kawałek policzka.
Wszyscy wybuchnęli ponownie śmiechem i te raz znów Jory zaczerwienił się z kolei. W istocie na policzku jego widoczne były dwie porządnie głębokie szramy od paznogci. Syn urzędnika z Plassans, którego doprowadzał do rozpaczy swemi awanturami pięknego chłopaka o nienasyconym apetycie, dopełnił miary swego rozpasania uciekając ze śpiewaczką kawiarnianą, pod pretekstem, że w Paryżu zamierza się oddać literaturze i od pół roku, odkąd obozowali razem w nędznym hoteliku łacińskiej dzielnicy, dziewczyna ta zdzierała mu żywcem skórę, ilekroć zdradził ją dla pierwszej lepszej zabłoconej spódniczki, za którą wlókł się trotoarem. To też co chwila nosił nową jakąś szramę, nos pokrwawiony, ucho naderwane, oko podbite, podpuchłe i sine.
Poczęto gawędzić wreszcie, jeden tylko Chaine wciąż malował z uporną miną wolu w zaprzęgu. Jory natychmiast począł się zachwycać zarysem robotnicy u winobrania. I on także uwielbiał grube kobiety. Literacką swą karyerę rozpoczął sonetami romantycznemi, sławiącemi piersi i wydęte biodra pięknej wędliniarki, która zakłócała mu spokój jego nocy; w Paryżu zaś, gdzie się zetknął z całym obozem naszych realistów, został krytykiem sztuki, umieszczając, by zarobić na życie, artykuły po dwadzieścia franków od sztuki w małym ale wielce hałaśliwym dzienniczku „Bębnie”. Jeden nawet z tych artykułów, studyum nad obrazem Klaudyusza, wystawionym u Malgrasa, narobił był niemałego skandalu, poświęcał w nim bowiem na korzyść swego przyjaciela malarzy „ulubionych przez publiczność” i stawiał go jako przywódzcę nowej szkoły, szkoły wolnego nieba. W gruncie niezmiernie wesoły, nadzwyczaj praktyczny, drwił sobie ze wszystkiego co nie było dlań użyciem, a poprostu, powtarzał tylko zasłyszane w tem gronie teorye.
— Wiesz, Mahoudeau, wołał, będziesz miał twój artykuł, ja ci zainstaluję twoją kobiecinę.... A! co to za uda! Żeby to człowiek mógł opłacić sobie takie uda!
Potem nagle począł mówić o czem innem.
— Ale, mój sknera ojciec przysłał mi całą kopę wymówek. Tak, lęka się, żebym go nie zbezcześcił i przyrzeka przysyłać mi sto franków miesięcznie... Przynajmniej będę mógł spłacić długi.
— Długi, tyś za rozsądny na to! mruknął Sandoz z uśmiechem.
To pewna, że Jory miał w charakterze dziedziczne skąpstwo, z którego sobie żartowali wszyscy. Kobiet nie płacił i umiał dziwnie jakoś wieść nieporządne swe życie bez pieniędzy i baz długów; i ta wrodzona sztuka używania za darmo jednoczyła się w nim z bezustanną nieszczerością, z potrzebą kłamstwa, której nabył pośród swej rodziny, rodziny nabożnisiów, gdzie troska o to, by nie odkryto jego występków, znaglała go do wiecznego kłamania, w każdym przedmiocie, o każdej porze, częstokroć bezpotrzebnie nawet. Na uśmiech Sandoza dał on przepyszną odpowiedź, odpowiedź mędrca, co już żył wiele.
— O! wy inni nie znacie jaką wartość ma pieniądz.
Na ten raz zakrzyczano go. Co za mieszczuch! I jak grad sypały się dalsze gwałtowne napaści, kiedy lekkie pukanie w szybę położyło koniec tej wrzawie.
— A! jakaż ona nieznośna wiecznie! wymówił Mahoudeau z gestem zniecierpliwienia.
— Co? kto to? czy to ze składu ziół? zapytał Jory. Pozwól jej wejść, to będzie zabawne.
Drzwi zresztą otwarły się, nie czekano na pozwolenie i sąsiadka, pani Jabouille, Matylda, jak ją zwano poufale, ukazała się na progu. Miała lat ze trzydzieści, twarz płaską, spustoszoną wychudzeniem, z oczyma namiętnemi o powiekach sinawych i znużonych. Opowiadano, że księża wydali ją za mąż za zawiędłego, niskiego Jabouille, wdowca, którego sklep z ziołami szedł wówczas bardzo dobrze, dzięki nabożnej klienteli tej dzielnicy. Co prawda, od czasu do czasu pojawiały się też niewyraźne cienie sutan, wchodzących o zmroku do sklepu, przesiąkłego zapachem ziół i wyziewem kadzideł i znikały po za nim w głębi. W przybytku tym panowała dyskrecya klasztorna, namaszczenie zakrystyi przy sprzedaży kataterów; i dewotki wchodzące tam szeptały jak u konfesyonału, wsuwały klysopompy w głębiny swych torebek a potem wychodziły ze spuszczonemi oczyma. Na nieszczęście poczęły obiegać jakieś pogłoski o poronieniach: kalumnia, którą puścił w świat kupiec win z przeciwka — mówiły dobrze myślące dusze. Odkąd wdowiec ożenił się ponownie, skład ziół począł upadać. Banie szklanne w wystawie zdało się że pobladły, suszone zioła spadające od sufitu pokrywały się pyłem, właściciel sam kaszlał tak okropnie, że zdało się, iż w tym kaszlu wyzionie chyba duszę, zmarniały, wyschnięty. I jakkolwiek Matylda była wielce religijną, pobożna klientela opuszczała ją po trochu, uważając, że zbytnio się teraz afiszuje z młodzieżą kiedy Jabouille był już zmarnowany do szczętu.
Przez chwilę stała nieruchoma, przymrużając oczy. Rozeszła się woń silna, woń ziół, którą nasiąkłe były jej suknie i którą przynosiła zawsze w tłustych, nieuczesanych nigdy porządnie włosach: mdła słodycz ślazu, cierpkość bzowego kwiatu, gorycz rabarbarum, ale ponad wszystko płomień mięty pieprzowej, która była niemal dzieło własnym jej wyziewem, tym gorącym oddechem, którym owiewała zbliska teraz mężczyzn.
Nagłym ruchem udała zdziwienie.
— A! mój Boże! pan masz gości!... Nie wiedziałam, przyjdę kiedy indziej.
— Bo to, wymówił Mahoudeau nierad ogromnie. Ja wychodzę zresztą. Może mi pani zechce pozować w niedzielę.
Klaudyusz zdumiony, popatrzał naprzód na Matyldę, potem na rozpoczęty posąg.
— Jakto! wykrzyknął, to pani ci pozuje do tych muszkułów? Do licha, to dopiero żyje pod twojem dłutem!
I napowrót rozpoczęły się śmiechy, kiedy tymczasem rzeźbiarz bąkał tłómaczenie:
— Ależ nie, nie do torsu ani do nóg; nic prócz głowy i rąk; i tylko jeszcze kilka wskazówek, nic więcej.
Ale Matylda śmiała się wraz z innemi, przenikliwym, wyzywającym śmiechem bezwstydu. Najspokojniej weszła i zamknęła drzwi za sobą. Potem jak u siebie, szczęśliwa pośród wszystkich tych mężczyzn, ocierając się o nich węszyła ich. Śmiech jej ukazał czarne jamy ust, gdzie brakowało kilku zębów i w śmiechu tym była ohydnie brzydką, zrujnowana już, ze skórą przyschłą do kości. Jory, którego widziała po raz pierwszy, musiał ją tentować, z tą świeżością tłustego kurczaka, z wielkim różowawym nosem, tak obiecującym. Krążyła koło niego, trącała go łokciem, wreszcie, chcąc go podrażnić prawdopodobnie, usiadła nagle na kolanach rzeźbiarza z zaniedbaniem dziewczyny.
— Nie, daj pokój, powiedział tenże wstając. Mam zajęcie... Nieprawdaż, słuchajcie, wszakże czekają na nas?
Mrugnął powiekami, spragniony jakiej porządnej włóczęgi. Wszyscy odpowiedzieli, że czekano na nich i dopomogli mu okrywać rozpoczęty posąg starem płótnem, zmaczanem w cebrzyku.
Matylda jednak z miną uległą choć zrozpaczoną, nie odchodziła. Stała zmieniając wciąż tylko miejsce, ilekroć ją potrącono; kiedy tymczasem Chaine, który już nie pracował, wlepiał w nią wielkie swe oczy ponad płótnem pełen żarłocznej żądzy bojaźliwego. Dotychczas wciąż nic nie mówił. Ale kiedy Mahoudeau wychodził wreszcie z trzema towarzyszami, zdecydował się i przemówił głosem głuchym i niewyraźnym od długiego milczenia:
— Powrócisz?
— Bardzo późno. Jedz tu i śpij... Do widzenia.
I Chaine pozostał sam z Matyldą w wilgotnym sklepie pośród stosu gipsu i kałuż wody w ja snem dziennem świetle zamazanych szyb wystawowych, oświetlających rażąco ten kąt nędzy źle utrzymany.
Na ulicy Klaudyusz i Mahoudeau poszli przodem, za nimi zaś postępowali dwaj inni; i Jory oburzył się, kiedy Sandoz zaczął żartować z siego, utrzymując że zrobił konkietę Matyldy.
— A! nie, ona jest okropna, mogłaby być matką nas wszystkich. To dopiero obrzydliwa stara suka, której już brak kłów nawet!... A potem jeszcze zatruwa powietrze apteką.
Ta przesada rozśmieszyła Sandoza. Wzruszył ramionami.
— Dajże pokój, tyś nie taki wybredny, bierzesz nie lepsze wcale.
— Ja! gdzież to?... A czy wiesz, że tam z a naszemi plecami, ona skoczyła na Chaine’a. A! świnie, teraz raczą się tam razem!
Nagle Mahoudeau, który zdawał się zupełnie zatopionym w jakiejś poważnej z Klaudyuszem dyspucie, odwrócił się żywo, w trakcie rozpoczętego zdania, aby powiedzieć:
— Bo ja kpię sobie z tego! co mnie to obchodzi!
Kończył dalej przerwane zdanie do towarzysza; a o dziesięć kroków dalej ponownie rzucił przez ramię:
— A potem Chaine na to za głupi!
Nie mówiono już o tem. Wszyscy czterej poszli wzdłuż bulwaru Inwalidów, zajmując niemal całą jego szerokość. Zwykle tak bywało, gromadka zwiększana po trochu towarzyszami przyczepiającymi się po drodze, zamieniała się w pochód hordy idącej na wojnę. Zuchy te, piękne młodością lat dwudziestu, brały w posiadanie bruk wielkiego miasta. Ilekroć znaleźli się razem, zdało się, że ich poprzedzała wojennych trąb muzyka, chwytali Paryż cały jedną dłonią i wkładali go spokojnie do swych kieszeni. Nikt nie wątpił już o zwycięztwie, przeprowadzali stare, zużyte swe obuwie i zniszczone paltoty z miną jutrzejszych tryumfatorów, gardząc wszystką swą wiedzą, boć przecie wystarczało im, wedle własnych pojęć, chcieć aby zostać panami całego tego zbytku, pośród którego przechodzili. A do tego nie dochodziło się bez niezmiernej pogardy dla tego wszystkiego, co nie było ich sztuką, bez pogardy dla majątku, pogardy dla świata, pogardy dla polityki przedewszystkiem. Po co te wszystkie obrzydliwości? Wszystko to tylko zepsucie! Wyniosła jakaś pyszna unosiła ich niesprawiedliwość, własnowolna ignorancya wszelkich konieczności życia społecznego, szalone marzenie, by prócz artystów nic więcej nie było na ziemi. Chwilami była to głupota, zaślepienie, ale ta właśnie namiętność czyniła ich tak odważnymi i tak silnymi.
Klaudyusz ożywił się. Wracała mu napowrót wiara w tem cieple nadziei razem przez ogół składanych. Z męczarni rannych pozostawało mu zaledwie lekkie jakieś odrętwienie i począł nawet rozprawiać na temat swego obrazu z Sandozem i Mahoudeau, klnąc się, co prawda, że go podrze jutro. Jory, niesłychany krótkowidz, zaglądał starym damom pod kapelusze i rozpływał się w teoryach o produkcyi artystycznej: trzeba było dawać się takim jakim się było, w pierwszym popędzie; on nigdy nie poprawia nic co napisze. I rozprawiając tak wszyscy czterej szli dalej bulwarem, którego wpół opustoszenie, długie szeregi pięknych drzew ciągnące się dwoma sznury w nieskończoność, zdały się stworzonemi jak raz właśnie na arenę dla ich dysput. Ale kiedy dotarli do placu, sprzeczka stała się tak gwałtowną, że zatrzymali się na szerokiej przestrzeni. Klaudyusz w uniesieniu nazwał Jory’ego kretynem: alboż nie lepiej było zniweczyć swoje dzieło niż puszczać je w świat miernem? Tak, to było wstrętnem to poniżanie się nędzną spekulacyą, handlem. Ze swej strony znów Sandoz i Mahoudeau rozprawiali strasznie głośno. Mieszczanie mijający ich, zaniepokojeni, odwracali głowy, wreszcie poczęli się gromadzić dokoła tej grupy młodzieży, tak rozżartej na siebie, która, zdało się, pogryzie się chyba lada chwilę. Potem przechodnie rozeszli się podrażnieni, uwierzywszy, że to chyba farsa, skoro spostrzegli nagle jak od razu najzgodniejszym w świecie chórem wszyscy poczęli się zachwycać nad jakąś mamką jasno ubraną o długich seryzowych wstęgach. A! do licha! co to za ton! ot to zasługiwało na szkic! Zachwyceni przymrużali oczy i szli za mamką alejami, niby nagle przebudzeni dziwiąc się, że zaszli już tak daleko. Zachwycał ich ten plac, ze wszech stron otwarty niebu, na południe tylko ograniczony daleką perspektywą Inwalidów, unosił ich swym spokojem, rozległością; bo tam dostateczną mieli przestrzeń do swoich gestów; oddychali tu pełniej jakoś, oni, co twierdzili, że Paryż jest za ciasnym dla tego, że brak w nim było powietrza dla ambicyi, która rozpierała ich piersi.
— Czy wy zmierzacie gdzie? spytał Sandoz Jory’ego i Mahoudeau.
— Nie, odpowiedział ten ostatni, idziemy z wami... Gdzież wy idziecie?
Klaudyusz z wzrokiem zatopionym gdzieś w dali, szepnął:
— Nie wiem... Ot, tam.
Zwrócili się na quai d’Orsay, doszli aż do mostu Concorde. I przed gmachem Ciała Prawodawczego, malarz podjął znów oburzony:
— Jakiż to pomnik obrzydliwy!
— Przed paru dniami, rzekł Jory, Juliusz Favre miał sławną mowę... Zabił bo też klina, Rouherowi.
Ale trzej inni nie dopuścili, by mówił dalej spór rozpoczął się na nowo. Któż to Juliusz Favre? kto to Rouher! Alboż to istnieje! Idioci, o których nie wspomni nikt w dziesięć lat po ich śmierci! Weszli na most, wzruszali ramionami litośnie. Potem kiedy już byli na placu Zgody, zatrzymali się, umilkli.
— To, oświadczył w końcu Klaudyusz po chwil; ciszy, to wcale nie głupie!
Czwarta była, piękny dzień kończył się złotem spyłkowaniem słońca. Na prawo i lewo ku Magdalenie, ku Ciału Prawodawczemu zanurzały się w głębi szeregi gmachów i odcinały ostro od jasnego nieba; tam znowu piętrzył się ogród Tuileriów okrągłemi wierzchołkami drzew kasztanowych. A między dwoma zielonemi szlakami równoległych alei, ulica Pól Elizejskich biegła w górze, gubiąc się w nieprzejrzanej dali, zakończona kolosalną bramą Tryumfalnego Łuku, rozwierającą się na przestrzeń nieskończoną. Podwójny potok tłumu, rzeka podwójna toczyła się tam żywą falą zaprzęgów, falą ścigającą się powozów, które odblask ścian, iskra odbita od szkieł latarni zdały się bielić pianą. W dole, plac o olbrzymich trotoarach, o szosach szerokich jak jeziora, zapełniał się bezprzestannym napływem, przerzynany we wszystkich kierunkach promiennemi odblaskami kół, zaludniony czarnemi punkcikami ludzkiemi a dwa wodotryski biły strumieniem i rozlewały chłód i świeżość pośród tego gorączkowego życia.
Klaudyusz powtarzał drżący:
— A! tak, tego nam potrzeba... To nasze. Dość sięgnąć po to.
Wszyscy się roznamiętniali, otwierali oczy szerokie żądzą, dłonie paliły ich potrzebą posiadania. Czyż to nie chwała wiała z wyżyn tej wielkiej alei na całe miasto? Tu był skoncentrowany Paryż a oni go pragnęli, oni chcieli go posiąść.
— I cóż! weźmiemy go, potwierdził Sandoz z uporną swą miną.
— Bądź co bądź! zawtórowali Mahoudeau i Jory.
Puścili się znowu w dalszą drogę i włóczyli jeszcze; zaszli po za Magdalenę, minęli ulicę Tronchet. Wreszcie stanęli na placu Hawru, kiedy Sandoz zawołał:
— Ależ to idziemy do Baudequina?
Reszta zadziwiła się. Patrzcież szli do Baudequina.
— Co to za. dzień dziś? spytał Klaudyusz. Co? czwartek... Fagerolles i Gagnière muszą tam być w takim razie... Chodźmy do Baudequina.
I zapuścili się w ulicę Amsterdamską. Przebiegli wzdłuż Paryż, była to jedna z ulubionych ich przechadzek; mieli jednak i inne marszruty, czasami przebiegali z jednego końca na drugi nadbrzeża, lub też kawał porządny fortyfikacyj, od bramy Świętego Jakóba, albo wreszcie dochodzili do krańca Père-La-Chaise, poczem jeszcze włóczyli się po bulwarach zewnętrznych. Przebiegali ulice, place, zaułki, przepędzali dnie całe na takiej włóczędze, pokąd tylko nogi iść mogły jeszcze, jak gdyby chcieli zdobywać dzielnice jedne po drugich, rzucając hałaśliwe swe teorye frontonom domów; bruk zdawał się ich własnością, cały bruk deptany ich podeszwami, ten stary grunt wieczystego boju, zkąd wydobywało się upojenie dziwne, które rozmarzało ich naprzekór znużeniu.
Kawiarnia Baudequina położona była przy bulwarze Batignolskim, na rogu ulicy Darcet. Niewiadomo, dla czego cała banda obrała ją sobie za miejsce schadzek, jakkolwiek jeden tylko Gagnière zamieszkiwał w tej dzielnicy. Zbierali się tam regularnie co niedziela wieczorem; potem, we czwartki około piątej, ci, którzy byli wolni przyjęli zwyczaj zachodzenia tam na chwilę. Tego dnia, w tak pięknem słońcu, stoliki na zewnątrz wystawione pod markizą, zajęte były wszystkie podwójnym rzędem gości, zalegających trotoar. Ale oni mieli dziwny wstręt do tego potrącania się łokciami, do tej publicznej wystawy; i popychając tu i owdzie zebranych, weszli do sali pustej i chłodnej.
— Patrzcież! Fagerolles jest sam! zawołał Klaudyusz.
Doszli do zwykłego, uprzywilejowanego ich stołu, w głębi, po lewej ręce i uścisnęli kolejno dłoń młodego chłopca, szczupłego i bladego, którego twarz dziewczęcą raczej niż męzką rozświecała para szarych, o jakiejś drwiącej serdeczności oczu; przez które przemykały stalowe połyski.
Wszyscy zasiedli, zamówiono piwo i malarz podjął:
— Wiesz, że dzisiaj poszedłem poszukać cię u ojca... Przyjął mnie ładnie!
Fagerolles, który przybierał układ zawadyaki i fanfarona, uderzył się po udach.
— A! nudzi mnie, ten stary!... Wyniosłem się dziś rano po scence. Chciałoby mu się, żebym mu rysował wzory do tych świństw cynkowych! Toć już dość tego cynku w szkole.
Ta blaga na koszt profesorów zachwyciła towarzyszy. Bawił ich, uwielbiali go za to bezustanne tchórzostwo, objawiające się pochlebstwem i dwulicowością tak łobuzowskie przytem lecz naturalne, że mu je wybaczano. Niepokojący jego uśmiech przechodził od jednego do drugiego, a równocześnie długie, smukłe palce, zręczności już wrodzonej, szkicowały na stoliku jakieś skomplikowane sceny rozlanem piwem. Miał on dziwną łatwość sztuki, rękę, której wszystko udać się musiało.
— A Gagnière, spytał Mahoudeau, nie widziałeś go?
— Nie, od godziny już tu jestem.
Ale Jory, milczący dotąd, trącił łokciem Sandoza, ukazując mu głową dziewczynę, siedzącą ze swoim panem u jednego stolika w głębi sali. Zresztą było zupełnie pusto i prócz tych dwojga było jeszcze dwóch innych tylko gości, dwóch sierżantów, grających w karty. Było to prawie dziecko jeszcze, jeden z tych dzieciuchów paryskich, które w dziewiętnastu latach zachowują jeszcze chudość niedojrzałego owocu. Rzekłbyś, piesek ufryzowany; deszcz drobnych krótkich blond włosków ponad delikatnie zakrojonym noskiem, szerokie śmiejące usta pośród różowej mordki. Przeglądała dziennik illustrowany, kiedy tymczasem jegomość poważnie zapijał maderę; a z ponad dziennika rzucała wesołe spojrzenia co chwila w stronę gromadki młodzieży.
— Co? ładna! szepnął Jory, który się zapalał. Na kogo też u diabła tak oczekuje?... Patrzy na mnie.
Nagle Fagerolles zainterweniował.
— E! proszę cię, bez żartów, ona jest moją! Czy ty wyobrażasz sobie, że siedzę tu godzinę po to tylko, by na was czekać!
Inni zaśmiali się. I zniżając głos, począł im opowiadać o Irmie Bécot. Tak jest, miał ją przypadkiem, raz jeden tylko. O! jakaż to zabawna mała! Znał całe jej dzieje, była córką korzennego kupca z ulicy Montargueil. Bardzo wykształcona zresztą, świadoma ortografii, aż do szesnastego roku bowiem uczęszczała do sąsiedniej szkoły. Odrabiała lekcye między dwoma workami soczewicy a kończyła edukacyę nie gdzie indziej jak na ulicy, żyjąc na trotoarze pośród bójek ulicznych, ucząc się życia z bezustannych plotek bezczepkowych kucharek, które wywłóczyły i rozbierały do naga wszystkie obrzydliwości dzielnicy przez ten czas, kiedy im odważano ser za pięć susów. Kiedy matka jej umarła, papa Bécot począł wchodzić w czulsze stosunki ze swemi służącemi, wielce rozsądnie, aby uniknąć latania po za domem; ale to mu dodało gustu do kobiet, trzeba mu było innych i niezadługo rzucił się w takie psie wesele, że zwolna cały sklep korzenny począł wędrować tą drogą: leguminy, słoje, szuflady z cukierkami. Irma chodziła jeszcze do szkoły, kiedy jednego dnia zamykając sklep, chłopak sklepowy rzucił ją na poprzek koszyka fig. W pół roku później dom cały był już zjedzony, ojciec umierał z apopleksyi, ona zaś schroniła się do jakiejś biednej ciotki, która ją biła; oczywista rzecz więc, że uciekła ztamtąd z jakimś młodym człowiekiem z przeciwka, powracając tam wprawdzie po trzykroć na to, aby ulotnić się już na dobre pewnego pięknego poranku i używać wszystkich balików na Montmartre i Batignolach.
— Upadek! pomruknął Klaudyusz pogardliwym tonem.
Naraz, ponieważ jegomość jej podniósł się i wychodził szepnąwszy jej coś poprzednio do ucha, Irma Bécot patrzała jak znikał; potem z gwałtownością wymykającego się ucznia, podbiegła siadając na kolanach Fagerolles’a.
— Co? jak myślisz, czy on bardzo kuty!... Pocałuj mnie prędko, bo zaraz powróci.
Pocałowała go w same usta, napiła się z jego szklanki, i oddawała się innym równocześnie, śmiejąc się do nich w sposób zachęcający, bo miała szczególną namiętność do artystów, żałując zawsze, że nie są dość bogaci, aby módz dla siebie samych utrzymywać kobiety.
Zwłaszcza też Jory zdawał się zajmować ją przedewszystkiem, podrażniony, wlepiający w nią rozżarzone oczy. Ponieważ palił, wyrwała mu papierosa z ust i pociągnęła sama; nie przerywając ani na chwilę swej paplaniny ulicznej sroki.
— Wyście wszyscy malarze, a! to zabawne!... A ci trzej tam dla czego mają takie nadąsane miny? Pochichoczcież się trochę, bo was połechczę, ja! zobaczycie!
W istocie Sandoz, Klaudyusz i Mahoudeau pomięszani, przypatrywali jej się dziwnie poważnie. Ale ona siedziała z uchem wytężonem, dosłyszała, że towarzysz jej powraca i rzuciła żywo tylko w twarz Fagerolles’owi:
— Wiesz, jutro wieczorem, jeśli chcesz. Przyjdź po mnie do piwiarni Bréda.
Potem włożywszy wilgotnego jeszcze papierosa napowrót w usta Jory’ego, poskoczyła wielkiemi krokami z rękoma w powietrzu z niesłychanie komicznym grymasem; a kiedy towarzysz jej powrócił z miną poważną, nieco blady, zastał ją nieruchomie siedzącą, z oczyma utkwionemi w tej samej rycinie ilustracyi. Scena ta odbyła się tak nagle, galopem takiego zabawnego komizmu, że dwaj sierżanci, jacyś poczciwcy widocznie, napowrót poczęli rzucać karty, pękając ze śmiechu.
Zresztą Irma zdobyła sobie ich wszystkich. Sandoz oświadczył, że jej nazwisko Bécot doskonale nadaje się do powieści. Klaudyusz pytał, czy nie zechciałaby mu pozować do studyum; Mahoudeau zaś widział ją już w statuetce „gamena“, która z pewnością znalazłaby nabywcę. Niezadługo odeszła, posyłając końcem paluszka, po za plecami jegomości pocałunki do całego stołu, grad pocałunków, który do reszty rozpłomienił Jory’ego. Ale Fagerolles nie chciał pożyczyć jej jeszcze, bezwiednie rad niezmiernie, że w niej odnalazł dziecko tegoż samego co on trotoaru, połechtany tem blagującem zepsuciem bruku, które było i jego właściwością.
Piąta była, cała gromadka kazała sobie raz jeszcze podać piwa. Zwykli goście dzielnicy zalegli sąsiednie stoliki a ci mieszczuchy rzucali ku kącikowi artystów z ukosa spojrzenia, w których pogarda mięszała się z pewnym niepokojem. Znano ich dobrze, poczęła się tworzyć o nich legenda. Oni tymczasem rozmawiali o najgłupszych w świecie rzeczach, o gorącu tego dnia, o tem jak trudno jest znaleźć miejsce w omnibusie z Odeonu, o od kryciu pewnego kupca win, u którego można było zjeść prawdziwego mięsa. Jeden z nich chciał rozpocząć rozprawę o partyi jakichś nędznych obrazów, które umieszczono w Muzeum Luksemburskiem, ale wszyscy byli tego samego zdania; płótna nie warte były ram. I nie mówili już, palili tylko, zamieniając zrzadka słowa i uśmiechy porozumienia.
— A, powiedzcież, zapytał wreszcie Klaudyusz, czy my czekamy na Gagnièra?
Zaprotestowano. Gagnière był nieznośny a zresztą on się zjawi skoro poczuje zapach zupy.
— To wynośmyż się, przemówił Sandoz. Jest tam baranina na dzisiejszy wieczór, starajmyż się stawić na czas oznaczony.
Każdy zapłacił za siebie i wyszli wszyscy. To zrobiło wrażenie w całej kawiarni. Młodzi ludzie, malarze bez wątpienia, szeptano pokazując sobie Klaudyusza, jak gdyby zobaczono przechodzącego jakiegoś przywódzcę klanu dzikich co najmniej. To słynny artykuł Jory’ego sprawił pożądany efekt, publiczność stawała się wspólniczką i sama miała stworzyć szkołę „wolnego nieba“, z której gromadka artystów żartowała sobie jeszcze. I tak jak mówili to żartem, kawiarnia Baudequina nie domyślała się nawet jaki ją spotkał zaszczyt w dniu, w którym obrali ją sobie na kolebkę rewolucyi.
Na bulwarach było ich pięciu. Fagerolles przyłączył się do gromadki i zwolna przeciągali Paryżem ze spokojem zdobywców. Im ich więcej było. tem szerzej zagradzali trotoar, tem więcej unosili na swych podeszwach ciepłego życia bruku. Kiedy minęli ulicę Clichy, poszli ulicą Chaussée-d’Antin i zwrócili się na ulicę Richelieu, przeszli Sekwanę mostem des Arts, aby zelżyć jeszcze Instytut, doszli wreszcie do Luksemburgu, gdzie trójbarwny afisz, reklama gwałtownie ukolorowana jakiegoś zamiejscowego cyrku, wywołała okrzyki ich zachwytu. Wieczór nadchodził, fala przechodniów płynęła wolniej, było to znużone miasto, oczekujące cienia, gotowe oddać się pierwszemu mężczyźnie dość silnemu, by je objął w swe posiadanie.
Na ulicy d’Enfer, kiedy Sandoz wpuścił do siebie czterech swych gości, zniknął ponownie w pokoju matki; pozostał tam przez kilka minut, potem powrócił nic nie mówiąc, z tym rzewnym uśmiechem na twarzy, z którym wychodził ztamtąd zawsze. I niebawem też w ciasnem jego mieszkanku poczęła się straszliwa wrzawa, śmiechy, rozprawy, wykrzyki. On sam przewodniczył dobrym przykładem, dopomagał w posłudze służącej, która unosiła się gorzkiemi wyrazy, bo już było pół do ósmej i baranina jej wyschnie z pewnością. Wszyscy pięciu, siadłszy do stołu, jedli już zupę, zupę cebulową, bardzo dobrą, kiedy ukazał się nowy współbiesiadnik.
— O! Gagnière! zaryczano chórem.
Gagnière mały, nie odznaczający się niczem, z twarzyczką lalkowatą i jakby zdziwioną, której broda okryta meszkiem, nadawała charakter blondyna, zatrzymał się przez chwilę u progu, mrużąc zielone oczy. Pochodził on z Melun i był synem bogatego mieszczanina, który właśnie pozostawił mu był dwa domy; malarstwa zaś uczył się sam w lesie Fontainebleau, malował pejzaże sumienne, jak najlepszej intencyi; ale prawdziwą namiętność jego stanowiła muzyka, istny szał muzyczny, ćwiek mózgowy, który go stawiał na równi z najbardziej rozjątrzonymi z całej tej bandy.
— Może jestem tu zbytecznym? spytał zcicha.
— Nie, nie, chodźże przecie! wołał Sandoz.
Już posługaczka dodawała jedno nakrycie.
— Czyby nie postawić zaraz talerz i dla Dubuche’a? Odezwał się Klaudyusz. Powiedział mi, że przyjdzie może.
Ale poczęto wymyślać na Dubuche’a, który bywał u kobiet z towarzystwa. Jory opowiadał, że spotkał go w powozie z jakąś starą już damą i panną, których parasolki trzymał na kolanach.
— Zkądże wychodzisz, żeś się tak spóźnił? rozpoczął znów Fagerolles, zwracając się do Gagnièra.
Zagadnięty, który zamierzał właśnie pochłonąć pierwszą łyżkę zupy, położył ją na talerzu.
— Byłem na ulicy Lancry, wiesz, gdzie to można posłyszeć salonową muzykę... O! mój drogi, co to za arcydzieło ten Szuman, nie możesz mieć pojęcia! Chwyta cię, to porywa, to tak, jak gdybyś czuł na szyi oddech kobiety. Tak, tak, coś bardziej bezmateryalnego jak pocałunek, owiew oddechu... Słowo honoru, zdaje ci się, że umierasz..
Oczy jego zachodziły łzami, bladł jakby pod tchnieniem zbyt żywej rozkoszy.
— Jedzże zupę, przerwał mu Mahoudeau, opowiesz mi to później.
Podano rybę i kazano przynieść na stół butelkę octu dla podniesienia nieco mdłego smaku rumianego masła. Zajadano z apetytem, kawałki chleba znikały. Zresztą żadnych wymysłów, wino sprzedawane na litry, które goście rozcieńczali mocno wodą, przez dyskrecyę, aby nie narażać gospodarza na wydatki. Powitano właśnie baraninę gremialnym okrzykiem i gospodarz domu zabrał się do rozkrajania jej, kiedy znowu drzwi się otwarły. Ale na ten raz szalone podniosły się protestacye.
— Nie, nie, nikogo więcej!... Za drzwi z dezerterem!
Dubuche zadyszany, bo biegł tu prędko, ogłuszony, że wpadł na takie ryki, wysuwał wielką swą twarz bladą, bąkając wymówki.
— Słowo wam daję, że to z przyczyny omnibusu,.. Przeczekałem ich pięć na Polach Elizejskich.
— Nie, nie, kłamie!... Niech sobie idzie, nie spróbuje baraniny!... Za drzwi, za drzwi!
Mimo to jednak wszedł koniec końcem i zauważono wówczas, że był bardzo elegancko ubrany, całkowicie czarno w krawacie świeżym, dobrze obuty, obciśnięty z ceremonialną sztywnością mieszczanina zaproszonego na obiad.
— Patrzcie! minęło go zaproszenie, wołał żartobliwie Fagerolles. Czy nie widzicie, że jego panie z towarzystwa pozwoliły mu odejść i że przybiega teraz zjeść naszą baraninę, bo nie wie już gdzieby iść.
Zaczerwienił się i wybąknął.
— O! co za przypuszczenie! jacyście złośliwi. Nakoniec, dajcież mi pokój!
Sandoz i Klaudyusz siedzący obok siebie, uśmiechali się i pierwszy przywołał Dubuche’a skinieniem:
— Połóż sobie sam nakrycie, weź szklankę i talerz i siadaj tu między nami... Dadzą ci spokój.
Ale przez cały czas jedzenia baraniny żarty trwały dalej. On sam, kiedy kucharka znalazła dla niego jeszcze talerz zupy i dzwonko ryby, dopomagał drwić z siebie, poddając się z humorem prześladowaniu. Udawał, że jest zgłodniały, zmiatał łapczywie z talerza i opowiadał im historyę o matce, która mu odmówiła córki dla tego, że jest architektem. Tym sposobem koniec obiadu stał się wielce hałaśliwym, wszyscy mówili naraz. Kawałek sera brie, jedyny deser, znalazł ogromne powodzenie. Nie zostawiono z niego ani okrucha, chleba omal nie zabrakło. Potem, ponieważ wina rzeczywiście okazało się zamało, każdy napił się po lampce czystej wody, klaskając językiem pośród wielkich śmiechów. I z twarzą rozpromienioną, z zaokrąglonym brzuchem, z tym błogostanem ludzi, którzy zjedli najwytworniejszy obiad, przeszli do sypialnego pokoju. Takiemi przyjemnemi były już zwykle wieczorki u Sandoza, Nawet w czasach biedy, miał on zawsze rosół i sztukę mięsa do podzielenia się nią z kolegami. Zachwycało go to, że byli tak gromadą wszyscy przyjaciele, żyjący jedną myślą. Jakkolwiek był w tym samym wieku co oni, żywił dla nich jakieś ojcowskie uczucie, jakąś dobroduszność szczęśliwą, która go przejmowała ilekroć widział ich u siebie, otaczających go, ręka w rękę, upojonych nadzieją. Ponieważ miał tylko jeden pokój, sypialnia jego stała dla nich otworem, a że brakło w niej krzeseł, dwóch lub trzech zawsze musiało zasiąść na łóżku. W gorące te letnie wieczory, okno było na oścież w niej otwarte i szeroki strumień powietrza wpływał do pokoju a na tle jasnego nieba nocy, zarysowywały się czarne kontury domów i dominujących ponad niemi wieży świętego Jakóba i drzew ogrodu Głuchoniemych. W dniach bogactwa bywało tam i piwo. Każdy przynosił z sobą swój tytuń, pokoik niebawem zapełniał się dymem, w końcu rozmawiano nie widząc się wzajem, późno w noc, pośród smętnej ciszy tej odległej dzielnicy.
Tego dnia, o dziewiątej, posługaczka przyszła powiedzieć:
— Panie, skończyłam wszystko, czy mogę sobie odejść?
— Tak, idźcie spać... Wodę zostawiliście przy ogniu, nieprawdaż? Ja sam zrobię już herbaty.
Sandoz wstał. Zniknął za posługaczką i nie powrócił aż po upływie kwadransa. Z pewnością poszedł uścisnąć matkę, której sam co wieczór zaścielał łóżko, zanim się położyła.
Ale gwar głosów już się podnosił coraz większy. Fagerolles opowiadał jakąś historyjkę.
— Tak, mój stary, w szkole to oni poprawiają nawet modele... Któregoś tu dnia, Mazel podchodzi do mnie i mówi: „te dwa uda nie są dość prostopadłe“. Wtedy mówię mu: „Zobacz pan sam, że takie ma właśnie“. Była to ta mała Flora Beauchamp, wiesz. A on mi powiada rozwścieczony: „Jeżeli tak ma, to błędne“.
Zaczęto się kłaść ze śmiechu, zwłaszcza Klaudyusz, któremu Fagerolles opowiadał tę historyjkę, aby mu się przypodobać. Od pewnego czasu ulegał on jego wpływowi, zachowując wszakże wrodzoną łatwość w wykonaniu; a jakkolwiek malował mimowoli ze zręcznością eskamotera, mówił wyłącznie tylko o malowaniu podstawnem, o nakładaniu mocnem farb, o wyłącznem naśladownictwie natury, chwytanej żywcem na płótno, pełnej ruchu, takiej, jaką była rzeczywiście; co nie przeszkadzało mu znów gdzieindziej wyśmiewać hołdowników szkoły „wolnego nieba“, których oskarżał o to, że zamazywali swe studya warząchwią.
Dubuche, który się nie śmiał, urażony w swej uczciwości, ośmielił się odpowiedzieć:
— Dla czegóż więc zostajesz w szkole, jeśli uważasz, że cię tam ogłupiają? To wielce proste, odchodzi się... O! ja wiem, że wyście wszyscy przeciw mnie, dla tego, że ja bronię szkoły. Widzicie, moje zdanie jest takiem, że kiedy kto chce się jąć jakiegoś rzemiosła, nieźle jest, by się go naprzód nauczył.
Podniosły się dzikie krzyki i trzeba było całej władzy, jaką nad nimi miał Klaudyusz, by posłuchano tego, co mówił.
— On ma słuszność, trzeba się uczyć swego rzemiosła. Tylko bynajmniej nie jest dobrze uczyć się go pod rygorem profesorów, którzy ci gwałtem narzucają swój sposób zapatrywania, swoje formułki... Ten Mazel, jakiż to idiota! żeby powiedzieć, że uda Flory Beauchamp nie są prawidłowe! I to uda tak zdumiewające, co? Znasz je, uda, które odsłaniają ją całą do głębi, tę zapalczywą rozpustnicę!
Rozparł się na łóżku, gdzie siedział i z oczyma utkwionemi w sufit, mówił głosem pełnym zapału:
— A! życie, życie! czuć je i oddawać w całym jego realizmie, kochać je dla niego samego, widzieć w niem jedyne piękno rzeczywiste, wiekuiste a zmienne, nie mieć głupiej ochoty upiększania go kastrowaniem, zrozumieć, że owe mniemane brzydoty są tylko wybrykiem charakteru, jedną odmianą ogólnego obrazu i dać temu życie, to jest jedyny sposób stania się Bogiem!
Wiara mu powracała, to przechadzka po przez Paryż pobudziła go, wróciła mu namiętność żywego ciała. Słuchano go w milczeniu. Wyciągnął w szale ręce, potem uspokoił się.
— Mój Boże! każdy ma swoje poglądy; ale co najgłupsze, to to, że oni są jeszcze większymi nietolerantami niż my, ci w Instytucie... Komisya sędziów w Salonie do nich należy, pewien jestem że ten idiota Mazel odrzuci mój obraz.
I na ten temat wszyscy poczęli złorzeczyć, kwestya ta komisyi sędziów bowiem była wiecznym przedmiotem ich gniewu. Domagano się reform, każdy miał w pogotowiu rozwiązanie kwestyi, począwszy od powszechnego głosowania, zastosowanego do wyboru jury szeroko liberalnego, aż do całkowitej swobody, Salonu wolnego, dostępnego dla wszystkich wystawców.
Przed okno otwarte, podczas gdy rozprawiali inni, Gagnière pociągnął rzeźbiarza Mahoudeau i szeptał zamierającym głosem z oczyma utkwionemi w dalekich cieniach nocy.
— Ol to nic, widzisz, cztery takty, ledwie rzucone wrażenie. Ale co tam w nich jest!... Dla mnie naprzód uciekający gdzieś krajobraz, skraj smętnej drogi z cieniem drzewa, którego nie widać; a potem przesuwa się kobieta, profil zaledwie; potem odchodzi i nie spotyka się jej już nigdy, nigdy więcej...
W tej chwili Fagerolles krzyknął:
— Powiedzno, Gagnière, co ty posyłasz tego roku do Salonu?
Nie posłyszał, mówił wciąż dalej w ekstazie:
— W Szumanie jest wszystko, to nieskończoność... A ten Wagner, którego wygwizdali tej niedzieli!...
Ale nowe wołanie Fagerolles’a wyrwało go z zamyślenia.
— Co? co? co poślę do Salonu?... Mały pejzażyk może, zakątek Sekwany. To tak trudno, trzeba przedewszystkiem, abym był sam zadowolniony.
Nagle stał się bojaźliwym i niespokojnym. Artystyczne jego skrupuły częstokroć zatrzymywały go po całych miesiącach nad płótnem wielkości dłoni. Za przykładem pejzażystów francuzkich, tych mistrzów, którzy pierwsi zdobyli naturę, zajmował się dokładnem pochwyceniem tonu, ścisłą obserwacyą, jak teoretyk, któremu w końcu sumienność odejmowała lekkość ręki.
— Ja, rzekł Mahoudeau, cieszę się naprzód myślą, jak będą krzywo patrzyć na moją kobiecinę.
Klaudyusz wzruszył ramionami.
— O! twoje dzieło przyjętem zostanie z pewnością: rzeźbiarze mają daleko szersze poglądy od malarzy. A zresztą ty doskonale znasz swoją sztukę, masz w palcach coś, co się podoba... Ta twoja robotnica od winobrania ma pełno bardzo ładnych rzeczy.
Ten kompliment nastroił bardzo poważnie rzeźbiarza, pozował on bowiem na siłę, nie znał siebie i pogardzał wdziękiem, wdziękiem nieprzepartym, który bądź co bądź wyrastał z pod jego grubych palców robotnika jak kwiat, który upornie wyrasta na skalistym gruncie, gdzie go posiał powiew wiatru.
Fagerolles, bardzo przebiegły, nie wystawiał nic z obawy by nie wywołać niezadowolnienia swych nauczycieli a tłómaczył to, wyśmiewając Salon, który nazywał bazarem zapowietrzonym, w którym dobre malarstwo tonęło zupełnie wśród masy nędzot! W tajemnicy marzył o nagrodzie Rzymskiej, którą wykpiwał zresztą tak samo jak wszystko inne.
Jory wszakże wystąpił na środek pokoju ze szklanką piwa w ręku. I popijając drobnemi łykami, oświadczył:
— Przyznam wreszcie, że mnie nudzi całe to jury!... Powiedzcie, czy chcecie żebym je zburzył? Od przyszłego numeru zaczynam bombardowanie. Dacie mi wskazówki, nieprawdaż? i obalimy tę komisyę sędziów całą z gruntu... To będzie ciekawe.
Klaudyusz zapalił się do reszty, entuzyazm był powszechny. Tak, tak, trzeba było rozpocząć walkę! Wszyscy gotowi byli do niej, wszyscy zwarli się w ciaśniejszy szereg ściśnięci gromadniej, by się czuć bliższymi, mocniejszymi i iść w ogień razem. Młodość ich fermentowała i nie było ani jednego w tej chwili, któryby dla siebie chciał zachować swą cząstkę chwały, bo nic nie rozdzielało ich jeszcze, ani głębokie różnice, których nie domyślali się dotąd, ani też współzawodnictwa, które miały ich poróżnić kiedyś w przyszłości. Powodzenie jednego nie byłoż powodzeniem innych! Pełno w nich było poświęcenia, powtarzali sen wiekuisty zformowania się w jeden legion potężny na zdobycie świata, przyrzekając sobie, że każdy sił dołoży, że jeden popychać będzie drugiego, że cała falanga przybyć musi razem na jednakie w świecie stanowisko. Już Klaudyusz, jednozgodnie uznany za przywódcę, dzwonił na zwycięztwo, rozdzielał wieńce w takiej lirycznej obfitości, że się niemal zapomniał. Fagerolles sam nawet, mimo swej blagi paryżanina, wierzył w potrzebę zespolenia się w armię; kiedy tymczasem Jory źle jeszcze otarty z prowincyonalnych nawyknień a przytem z grubym apetytem, wylewał się w koleżeństwie utylitarnem, chwytając w lot frazesy, przyspasabiając tam na gruncie zaraz artykuły, które miały pchnąć naprzód całą gromadkę a jego dać poznać światu. Mahoudeau przesadzał swą brutalność umyślną, zaciskał konwulsyjnie ręce niby cyklop, którego pięści miały wstrząsnąć całym światem; Gagnière, zemdlony, niby oswobodzony z szaroty swego malarstwa, rozbierał to wrażenie aż do krańcowego zaniku inteligencyi; Dubuche zaś, którego głębokie przeświadczenie zaciężyło na ogólnej szali, rzucał tylko od chwili do chwili pojedyncze słowa, ale to słowa podobne do razów maczugi, pośród trudności. Sandoz wówczas śmiejący, uszczęśliwiony tem, że ich widzi tak zjednoczonymi, otwierał nową butelkę piwa. Byłby z ochotą wypróżnił rów cały — wołał:
— Cóż? doszliśmy do tego, nie puszczajmyż już teraz... Niema nic lepszego, jak porozumieć się, kiedy człowiek tyle przecież ma w duszy i niech piorun zatrzaśnie tych wszystkich głupców Ale w tej chwili odgłos dzwonka wprawił go w zdumienie. Pośród nagłej ciszy innych, dodał:
— O dziesiątej! któż to u diabła być może?
Pobiegł otworzyć i posłyszano jak witał przy byłego radosnym okrzykiem. I powracał już otwierając drzwi na oścież, wołając:
— A, jak to ładnie lubić nas cokolwiek i zejść tak znienacka!... Bongrand, panowie!
Wielki malarz, którego gospodarz domu anonsował z taką poufałością pełną poszanowania, postąpił naprzód z wyciągniętemi rękoma. Wszyscy powstali co żywo, przejęci, szczęśliwi tym uściskiem dłoni tak szerokiej i tak kordyalnej. Był to barczysty, tęgi mężczyzna, lat czterdziestu jeden, o twarzy zmęczonej pod długiemi siwemi włosy. Wszedł był właśnie do Instytutu i skromny alpagowy jego żakiet zdobiła w dziurce od guzika rozeta oficera legii honorowej. Ale sympatyzował z młodzieżą, najulubieńszą jego zabawą było wpaść tam pośród nich, od czasu do czasu wypalić fajeczkę w gronie tych debiutantów, których ogień go rozgrzewał.
— Idę przyrządzić herbaty, wołał Sandoz.
A kiedy powrócił z kuchni z herbatnikiem i filiżankami, znalazł Bongranda już zainstalowanego; siedział okrakiem na krześle, palił z krótkiej swej glinianej fajeczki pośród wrzawy, która się wszczęła na nowo. Bongrand sam mówił głosem grzmiącym; wnuk fermera, syn mieszczanina z krwi chłopskiej ale uszlachetnionej, udelikatnionej przez matkę, artystyczną bardzo. Był bogaty, nie potrzebował sprzedawać płócien i zachował upodobania i sądy artystycznej cyganeryi.
— Ich jury! a! wolałbym zdechnąć niż należeć do tej ich komisyi! mówił z gwałtowną gestykulacyą. Albożem ja kat, żebym wyrzucał za drzwi biedaków, którzy częstokroć zmuszeni są zarabiać na kawałek chleba?
— Jednakże, zauważył Klaudyusz, mógłbyś nam pan tam oddać niemałą przysługę, broniąc naszych obrazów.
— Ja, dajcież pokój! jabym was skompromitował... Ja za nic się liczę, ja jestem niczem.
Rozległ się szmer protestacyi. Fagerolles rzucił głosem krzykliwym:
— Ależ jeśli twórca „Wesela wiejskiego“ nie liczy się za nic!
Ale Bongrand uniósł się, powstał, krew mu nabiegła do twarzy.
— Dacie wy mi spokój, co! z tem „weselem“. Już mnie zaczyna diablo nudzić to wesele, uprzedzam was... Doprawdy staje się ono dla mnie zmorą, odkąd je umieszczono w muzeum Luksemburskiem.
Owo wesele wiejskie pozostawało dotychczas jego arcydziełem: orszak weselny rozsypany w nieładzie pośród pól zboża, wieśniacy studyowani z bliska i nadzwyczaj prawdziwi, którzy mimo to mieli zakrój epiczny bohaterów Homerowskich. Od obrazu tego datował się pewien zwrot w malarstwie, przyniósł on bowiem nową formułę. W związku z wielkim Delacroix i paralelnie do Courbeta, był to romantyzm miarkowany logiką, z większą dokładnością w obserwacyi, większą doskonałością w układzie, aczkolwiek naturze tu jeszcze nie zajrzano oko w oko. Cała młoda sztuka wszakże powoływała się na ten obraz.
— Nic piękniejszego, mówił Klaudyusz, jak dwie pierwsze grupy, skrzypek, potem panna młoda ze starym wieśniakiem.
— A taż wysoka wieśniaczka, dodał Mahoudeau, ta co to odwraca się i przywołuje gestem!... Miałem ochotę wziąć ją do posągu.
— A ten powiew wiatru po polach zbóż, ciągnął dalej Gagnière, a te dwie śliczne sylwetki dziewczyny i chłopaka, co się potrącają gdzieś bardzo już w dali!
Bongrand słuchał zażenowany, z uśmiechem bolesnym; a ponieważ Fagerolles zapytał go co robi w tej chwili, odpowiedział wzruszając ramionami:
— Boże mój! nic, drobiazgi... Nic nie wystawię, chciałbym znaleźć jakiś dobry pomysł.... A! jacyście wy szczęśliwi, że jesteście jeszcze U stóp góry! Człowiek ma takie dobre nogi, takim jest odważnym, kiedy chodzi o wdarcie się na wierzchołek! A potem kiedy się tam raz już stanie, wszystko przepadło! Rozpoczyna się nuda, udręczenie! Istna tortura i chęci i usiłowania ponawiające się bezprzestannie, w obawie abyś nie zszedł za prędko ztamtąd!... Słowo daję! wolałoby się być w dole jeszcze, aby przed sobą mieć wszystko do zrobienia... Śmiejcie się, zobaczycie, zobaczycie to kiedyś!
Gromadka cała śmiała się w istocie, sądząc, że to paradoks, że to pozowanie sławnego człowieka, dla którego w duszy zresztą znajdowała wymówkę. Alboż najwyższą radością nie było, jak on być czczonym powszechnie nazwiskiem mistrza? Oburącz oparty o poręcz krzesła, słuchał ich, milczący, pociągając z fajeczki zwolna obłoczki dymu.
Dubuche tymczasem, który miał przymioty gospodarskie, dopomagał Sandozowi w nalewaniu herbaty. I zgiełk rozpoczął się na nowo. Fagerolles opowiadał nieoszacowaną dykteryjkę o papie Malgras i kuzynce jego żony, której pożyczał, ilekroć tylko kto obiecał mu z niej zrobić szkic. Potem rozmowa zeszła na modele. Mahoudeau wyrzekał, że dziś tak trudno o brzuch piękny; niepodobna dostać dziewczyny z czystym brzuchem. Ale nagle głosy podniosły się jeszcze, winszowano Gagnièrowi z powodu amatora, którego poznał na muzyce w Palais Royal, drobnego kapitalisty, maniaka, którego jedynym wybrykiem było nabywanie obrazów. Śmiejąc się inni, prosili o jego adres. Oplwano wszystkich kupców, tych brudnych łajdaków, którzy obdzierali i na głód skazywali artystów; i istotnie smutnem to było, że amator strzegł się artysty do tego stopnia, że koniecznie potrzebował pośrednika w nabyciu dzieła sztuki w tym celu, aby otrzymać rabat. Ta kwestya chleba rozjątrzyła ich jeszcze więcej. Klaudyusz okazywał szlachetną pogardę: było się okradanym, no i cóż! Co to szkodzi, skoro się tylko stworzyło arcydzieło, to choćby nie mieć nic nad wodę do picia i to już dobrze. Jory, zdradziwszy się znowu z swemi niskiemi pragnieniami zysku, wywołał powszechne oburzenie. Za drzwi z dziennikarzem! Stawiano mu surowe zapytania: czy sprzedałby swoje pióro? Czy nie odciąłby sobie raczej ręki, niżby napisał rzecz przeciwną swemu przekonaniu? Zresztą nie słuchano jego odpowiedzi, gorączka wzrastała coraz bardziej, był to teraz piękny ów szał lat dwudziestu, ta pogarda całego świata, jedyna namiętność stworzenia „dzieła“, wyswobodzonego ze wszystkich niedokładności ludzkich, przyświecającego jak słońce. Jakież pragnienie! zaginąć, spłonąć na stosie, któryby rozpalili sami!
Bongrand dotąd nieruchomy, poruszył się nagle z wyrazem cierpienia wobec tej ufności nieograniczonej, tej hałaśliwej radości ataku. Zapomniał stu płócien, które zrobiły go sławnym a myślał tylko o porodzie nowego dzieła, którego szkic pozostawił był właśnie na swych sztalugach. I wyjmując z ust fajeczkę, wyszeptał z oczyma wilgotnemi rozczuleniem:
— O! młodość, młodość! O drugiej po północy Sandoz, który dokazywał prawdziwych cudów, dolał znów gorącej wody do herbatnika. Z zewnątrz, z ulicy nie dobiegał już szmer najmniejszy, cała dzielnica zasypiała snem błogim i ciszę przerywał tylko wrzask rozszalałej gdzieś na dachu kotki. Wszyscy gawędzili bezładnie, upojeni słowami, z zachrypłemi od krzyku gardły, z palącemi oczyma; a kiedy wreszcie zdecydowali się odejść, gospodarz wziął lampę, poświecił im przez poręcz schodów, mówiąc bardzo cicho:
— Schodźcie po cichu, moja matka śpi.
Schodzono ściszonemi kroki po schodach i kroki te coraz bardziej słabły, milkły i niebawem dom cały zapadł napowrót w wielką swą ciszę.
Czwarta biła Klaudyusz, który towarzyszył Bongrandowi, rozmawiał wciąż idąc poprzez opustoszałe ulice. Nie chciał kłaść się, czekał słońca z zaciekłą niecierpliwością, aby napowrót zabrać się do swego obrazu. Tym razem pewien był, że stworzy arcydzieło, zapalony tym pięknym dniem koleżeństwa, z głową obolałą, brzemienną światem. Nakoniec odnalazł malarstwo, widział się powracającym do pracowni, jak się powraca do ukochanej kobiety, z sercem bijącem przyspieszonem tętnem, zrozpaczony teraz tą jednodniową nieobecnością, która mu się wydała zaniedbaniem bez końca; i szedł wprost do płótna i w jednem posiedzeniu urzeczywistniał swe marzenie. Ale co dwadzieścia kroków, przy drżącym blasku każdej gazowej latarni, Bongrand go przytrzymywał za guzik paltota, powtarzając mu, że to przeklęte malarstwo to rzemiosło piekielne. To też on, Bongrand, choć go mają za biegłego, nie rozumie z niego nic jeszcze. Przy każdem nowem dziele napowrót jest debiutantem, to doprawdy, można sobie rozbić o mur głowę. Niebo wyjaśniało się, przekupnie dążyć poczynali ku halom. A jeden i drugi wciąż się włóczyli po ulicach, mówiąc każdy dla siebie, bardzo głośno, pod światłem gwiazd bledniejących.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.