Janko Góral
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Janko Góral | |
Wydawca | Towarzystwo im. P. Skargi | |
Data wyd. | 1914 | |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | Maria Bunikiewiczowa | |
Tytuł orygin. | Amy Foster | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JÓZEF CONRAD
(KORZENIOWSKI)
JANKO GÓRAL
PRZEŁOŻYŁA
MARYA BUNIKIEWICZOWA
WE LWOWIE
WYDAWNICTWO TOWARZYSTWA IM. P. SKARGI Z drukarni przy Zakł. nar. im. Ossolińskich we Lwowie
pod zarządem Bronisława Korneckiego.
1914
|
Kennedy jest doktorem w małem miasteczku Colebrook, leżącem na wybrzeżu Eastbay. Z poza czerwonych dachów miasteczka wychyla się nagle skaliste wzgórze i zasłania je od strony morza. Wzdłuż tego naturalnego muru, tuż nad wybrzeżem, wije się krzywą linią wieś Brenzett i w morzu odbija swe gontem kryte dachy i kępy drzew, a dalej jeszcze pionowa kolumna latarni morskiej cienka z oddali jak ołówek, zaznacza niknącą krawędź ziemi. Okolica za Brenzett płaska jest i równa, a wybrzeże doskonale zabezpieczone od morza tworzy dogodną przystań. Zdarza się czasem, że wielkie nawet okręty, zapędzone wichrami lub burzą, zarzucają kotwicę w zatoce, półtorej wiorsty odległej od „gospody żeglarskiej“ w Brenzett. Spróchniały wiatrak, gubiący swe potrzaskane skrzydła i wieża, zwana Martello, wysterczająca tuż nad wodą w odległości pół wiorsty od chat w Coastguard, znane są dobrze żeglarzom. Miejsce to znajduje się zresztą na każdej morskiej mapie, a oznacza je admiralicya zapomocą kilku podłużnych kresek, które przedstawiać mają postacie ludzkie i kotwicę, obok zaś widnieje napis: „Zaschła skorupa błotna“.
Ponad wierzchołek pagórka wychyla się czworokątna wieża kościoła w Colebrook. Ciemny pas drogi przecina jednostajnie zielone wzgórze, a ze szczytu otwiera się przed oczami szeroka i płaska dolina, obramowana purpurowemi cieniami wydm piaszczystych. Dolina ciągnąca się od Brenzett do Colebrook i hen w górę do Darnford, miasteczka handlowego, czternaście wiorst odległego, stanowi obszar działalności mego przyjaciela Kennedy’ego.
Kennedy rozpoczął jako chirurg na okręcie, następnie był towarzyszem sławnego podróżnika wówczas, gdy istniały jeszcze ziemie o niezbadanych wnętrzach. Jego spostrzeżenia o roślinności i zwierzętach wyrobiły mu sławę w świecie naukowym. Lecz w końcu wybrał sobie tę okolicę i rozpoczął tu praktykę lekarską. Przenikliwa siła jego umysłu, niby gryzący płyn, pozbawiła go, zdaje się, wszelkich wyższych dążeń. Głęboka inteligencya, jak zwykle u uczonych, połączoną była z zamiłowaniem do ładu, przyzwyczajeniem do badań i niezaspokojoną nigdy ciekawością, która kazała mu wierzyć, iż w każdej tajemnicy kryje się okruch odwiecznej prawdy. Kilka lat temu po moim powrocie z zagranicy zaprosił mnie doktor do siebie. Przybyłem chętnie, a ponieważ przyjaciel mój nie mógł zaniedbywać swych chorych, więc by dotrzymać towarzystwa, zabierał mnie ze sobą na objazdy. Robiliśmy nieraz trzydzieści lub więcej wiorst w jedno południe. Oczekiwałem go na drodze, koń obgryzał liście gałęzi, ja zaś siedząc na wysokim wózku, mogłem przez uchylone drzwi chaty słyszeć śmiech doktora. Głośny, serdeczny śmiech, zgodny z jego wzrostem, tuszą, żywem usposobieniem, opaloną twarzą, z siwemi, głębokiemi i uważnemi oczyma.
Doktór posiadał dar ośmielania ludzi i niewyczerpaną cierpliwość słuchania ich opowiadań. Pewnego dnia, gdyśmy wyjechali ze wsi na zacienioną drogę, spostrzegłem po lewej stronie nizką, ciemną chatę, z szybami połyskującemi w słońcu, bluszczem na murze, dachem z gontu i kilku pnącemi się różami na wykrzywionej kracie małych oddrzwi.
Kennedy zwolnił jazdę. W pełnem, słonecznem świetle stała kobieta i na rozciągniętym między dwoma jabłoniami sznurze, zawieszała grubą wełnianą kołdrę, z której ociekała woda. Kusy, długoszyjny kasztanek doktora kręcił głową, Kennedy szarpnął lejce lewą ręką, odzianą w grubą rękawiczkę z psiej skóry i zawołał głośno poprzez żywopłot: „Jak się ma twe dziecko, Amy?“
Miałem czas dojrzeć głupią twarz kobiety czerwoną, nie od rumieńców, lecz jakgdyby ktoś zbił mocno te płaskie policzki. Postać miała krępą, gęste, grube włosy barwy brunatnej upinała na tyle głowy. Wyglądała bardzo młodo. Głos jej brzmiał cicho i nieśmiało gdy mówiła, zacinając się nieco. „Dziękuję panu, zdrowe“. Pojechaliśmy dalej. „Pański mały chory“, zauważyłem, a doktór uderzając bezwiednie kasztanka, mruknął:
Nie, leczyłem jej męża.
Musi być tępą istotą, wyrzekłem zasłuchany.
Rzeczywiście, odpowiedział Kennedy. Jest bardzo bierną. Wystarczy spojrzeć na te czerwone ręce, wiszące u krótkich ramion, na te bezmyślne, wypukłe, piwne oczy, aby poznać ociężałość jej umysłu — ociężałość, która zdaje się powinna ją była uchronić na zawsze od niespodzianych urojeń. Ale któż z nas jest od nich wolnym? Więc i ta kobieta miała dość polotu, by się zakochać. Ojciec Izaak Foster, z drobnego posiadacza ziemi został pastuchem. Nieszczęścia Fostera rozpoczęły się od chwili poślubienia kucharki swego owdowiałego ojca — dobrotliwego, apoplektycznego tłuściocha, który w złośliwy sposób wydziedziczył syna, dowodząc, że odkrył spisek przeciwko swemu życiu. Ale to stare dzieje, w sam raz okropne, by służyć za treść do greckiej tragedyi, powstałe z jednakich ich obu upodobań. W rodzinie tej były jeszcze inne tragedye, mniej okropne, lecz bardziej boleściwe, powstałe z nieprzejednanej różnicy usposobień i z tej obawy przed czemś niepojętem, co wisi nad głowami nas wszystkich — nad wszystkich nas głowami... Zmęczony kasztanek szedł stępa; tarcza słońca czerwona na różnobarwnem niebie, dotykała łagodnego wierzchołka zaoranej wyniosłości i gubiła się poza nim w morzu, gdzieś na krańcach widnokręgu. Jednolitą brunatność zbronowanych pól rozjaśniała różana barwa zachodu, zdało się, jakgdyby te spylone bryły zapotniały na chwilę krwawemi perłami znoju nieprzeliczonych oraczy. Od strony zrębu fura, zaprzężona w dwa konie, toczyła się spokojnie wzdłuż wyniosłości. W górze, nad naszemi głowami na tle błękitu, jakgdyby na falach oceanu, na wprost czerwonej tarczy słońca, zdawała się tryumfalnie wielka, ogromna, podobna do wozu olbrzymów, ciągnionego przez dwa wolno stąpające legendarne rumaki. Niezgrabny cień człowieka, który postępował obok końskiej głowy, odbijał się w pochyłem zwierciadle nieskończoności i przybierał bohatersko-dziwaczną postać. Koniec bata woźnicy kołysał się wysoko, w błękicie. Kennedy mówił:
Amy jest najstarszą z pośród licznego rodzeństwa. Gdy miała piętnaście lat, oddali ją na służbę do farmy New-Barns. Pielęgnowałem panią Smith, żonę dzierżawcy i zobaczyłem wówczas po raz pierwszy tę dziewczynę. Pani Smith, ładna osóbka ze szpiczastym noskiem, kazała jej przywdziewać czarną suknię po południu. Nie wiem właściwie, dlaczego spostrzegłem ją; są twarze, które zwracają uwagę dlatego, że mają coś nieokreślonego w wyglądzie. Podobnie, jak ów słup milowy — który we mgle wydaje się jakimś tajemniczym kształtem. Jedyny szczegół, który w niej zauważyłem, to było lekkie wahanie w wymowie, rodzaj przedwstępnego jąkania, które znikało przy dalszych słowach. Gdy się do niej przemówiło niespodzianie, zdolna była stracić zupełnie głowę; lecz serce miała najlepsze. Nikt nie słyszał, by o kimkolwiek źle się wyraziła i pełną była współczucia dla każdej żywej istoty.
Była oddaną pani Smith, panu Smith, ich psom, kotom, kanarkom, aż do szarej papugi, której zdolności naśladowania ludzi wprowadzały ją w niepokój. Lecz, gdy ten zamorski ptak napadnięty przez kota, krzyczał na ratunek ludzkiemi słowami, uciekła na podwórze, zasłaniając sobie uszy i nie zapobiegła zbrodni. Dla pani Smith był to nowy dowód jej głupoty. Amy jednak miała wielką zaletę wobec znanej lekkomyślności Smitha — to jest zupełny brak wdzięku. Jej krótkowidzące oczy zwracały się z litością na biedną myszkę w pułapce, a raz widzieli ją chłopcy na kolanach w mokrej trawie, jak ratowała żabę.
Prawdą jest to, co powiedział pewien Niemiec, że bez fosforu niema myśli, lecz bardziej prawdą jest, że nie można mieć litościwego serca, jeśli się jest pozbawionym wyobraźni. Amy obdarzona była wyobraźnią, może więcej, niż potrzeba, by zrozumieć cierpienie i dać się poruszyć litości. Zakochała się w okolicznościach, które nie pozwalają zwątpić o tem. Trzeba mieć wiele wyobraźni, by urobić w sobie pojęcie piękna, ale jeszcze więcej, by odkryć ideał w nieznanym kształcie.
Kiedy zdolność ta przyszła, co ją ożywiło, pozostaje nierozwiązaną zagadką. Urodziła się w tem miasteczku, nigdy nie była dalej, niż w Colebrook, lub najdalej w Darnford. Cztery lata mieszkała u Smithów. New Barns jest odosobnioną farmą, oddaloną wiorstę od gościńca. Amy zadawalniała się widokiem codzień tych samych drzew i zarośli, codzień widziała twarze tych samych czworga ludzi, zamieszkujących farmę — zawsze te same — dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nigdy nie okazywała chęci do rozmowy i, jak mi się zdaje, nie umiała się uśmiechać. Czasami w niedzielę, po południu zawdziewała najlepszą suknię, wielkie obuwie, szeroki szary kapelusz, ozdobiony czarnem piórem (widziałem ją w tym odświętnym stroju), chwytała bardzo zniszczony parasol, przełaziła dwa płoty, przedreptała trzy zagony i — około dwustu łokci drogi, nigdy nie szła dalej, tylko do chaty Fosterów. Pomogła matce rozdać herbatę młodszem dzieciom, zmyła naczynia, ucałowała maleństwa i wracała do farmy. To było wszystko — jedyna zmiana w jej życiu, jedyna rozrywka. Nie zdawała się pragnąć niczego więcej, mimo to pokochała. Pokochała cicho, uparcie — być może nieszczęśliwie. Przyszło to zwolna, lecz gdy przyszło, owładnęło ją niby wszechmocne czary; była to miłość, jaką tylko starożytni zrozumieć byli w stanie, nieodparta i wierna, niby wrodzony popęd — opanowanie umysłu przez twarz, postać ukochanego, fatalistyczna tak, jakby była pogańską czcicielką form pod wiecznie promiennem niebem — i wreszcie z tego tajemniczego zapomnienia o sobie samej, z tego oczarowania, z tego uniesienia rozbudził ją strach, podobny do przerażenia bydlęcia...
Pochylone nizko ku zachodowi słońce i rozłóg zieleni, obramowany wzgórzami, przybrały w pół-mroku fantastyczną postać. Uczucie przejmującego smutku podobne do tego, jakim natchnie czasem wzniosła i uroczysta muzyka, wyłaniały się z cichości pól. Ludzie, których spotykaliśmy, przechodzili powolnie, bez uśmiechu, z zafrasowanemi oczami, jak gdyby smutek z uciemiężonej ziemi obciążał im nogi, pochylał ramiona, zaćmił spojrzenia.
Tak — odrzekł doktór na moją uwagę, możnaby sądzić, że nad ziemią ciąży przekleństwo, skoro te dzieci, które współżyją z nią najściślej mają wygląd surowy i taki ciężki chód, jakby w głębi swych serc dźwigali żelazne łańcuchy. Tutaj jednak między temi ociężałemi ludźmi mogłeś pan ujrzeć człowieka o lekkiej, chyżej postaci, rosłego jak sosna, z wyrazem takiej niefrasobliwości w twarzy, jakgdyby w sercu jego mieszkała radość. Może była to tylko siła kontrastu, lecz gdy przechodził tędy z jednej z tych wiosek w pobliżu, zdało mi się, że podeszwy jego butów nie tykają prochu drogi. Przeskakiwał przez te płoty, przechodził przez te wzgórza giętkim, szerokim krokiem i zdala już wyróżniał się od innych. Pomnę też jego błyszczące czarne oczy. Był tak różny od ludzi tutejszych, ze swą swobodą w ruchach, łagodnem, trochę zatrwożonem spojrzeniem, cerą oliwkową, wdzięcznem zachowaniem się, wrodzoną ludzkością w postępowaniu, że robił na mnie wrażenie człowieka z odległych, lesistych krajów.
A przyszedł z tamtąd.
Doktór wskazał batem. Z za szczytu wzgórza przeglądało morze poprzez wierzchołki drzew parku położonego tuż nad drogą. Zdało się być podobne do posadzki olbrzymiego gmachu, wykładanej ogniwami ciemnych, marszczących się fal, po których kładły się smugi światła, zakończone wstęgą szklistych wód, hen gdzieś u niebios podnóża. Blada plama dymu rozpływała się na jasnym widnokręgu — podobnie jak ślad oddechu na zwierciadle — a białe żagle u brzegu wychylały się z pośród gałęzi i powiewały pomiędzy liśćmi drzew.
Rozbitek na wybrzeżu, rzekłem.
Tak, był on rozbitkiem.
Biedny wychodźca z Polski, zdążający do Ameryki, został wyrzucony przez burzę na wybrzeże. Dla niego, który nie wiedział o istnieniu tej ziemi, Anglia była nieodkrytym krajem. Poraz pierwszy słyszał jej imię i o ile wiem, spodziewał się znaleźć tu dzikie zwierzęta lub dzikich ludzi.
Rzucony przez falę, wczołgał się na skałę i stoczył się po niej z drugiej strony w nawodniony dół, gdzie dzięki nowemu cudowi zdołał się ocalić od zatonięcia.
Walczył instynktownie, jak zwierzę w sieci i ślepe szamotanie pomogło mu wydostać się na suchy brzeg.
Musiał mieć niesłychanie silną naturę, skoro przemógł i przeżył takie gwałtowne wstrząśnienia, takie nadzwyczajne wysiłki i tyle strachu.
Później opowiadał mi w swej łamanej angielszczyźnie, przypominającej mowę dziecka, że będąc pewnym już śmierci, całą ufność położył w Bogu. Czegóż się miał spodziewać?
Wywalczał sobie drogę podczas ulewy i wichru, wreszcie wczołgał się między kilka owiec zbitych w kupę pod płotem.
Rozbiegły się na wszystkie strony, becząc w ciemności.
Był to pierwszy, powitalny, znajomy dźwięk, na tem wybrzeżu.
Dwa takie znajome głosy miały go powitać tego rana. Tylko tyle wiemy o jego wylądowaniu.
Przybył nieoczekiwany — a szara gromadka owiec spóźniła się tego rana na wybrzeże...
Doktór zebrał lejce i cmoknął językiem; zjechaliśmy z górki.
Kennedy skręcił w prawo — potem skierował się w ulicę, wózek zaturkotał na bruku i stanęliśmy przed domem.
Późnym dopiero wieczorem, przełamując urok melancholii, który go opanował, powrócił doktór do opowiadania.
Paląc fajkę, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju. Lampa ciskała światło na papiery, porozrzucane na biurku, a ja siedziałem przy otwartem oknie i patrzyłem na bezduszną wspaniałość mglistego morza, po wietrznym, palącym dniu, nieruchomą w świetle księżycowem.
Ani szeptu, ani plusku, ani ruchu, ani odgłosu kroków, ani szmeru w gontach dachu, ani westchnienia ziemi, ani znaku życia, tylko woń wspinającego się jaśminu i głos Kennedyego przedostawały się przez otwarte okno, by się rozpłynąć po drugiej stronie w chłodnej, przepysznej ciszy.
Znajomi rozbitków opowiadają nam o wielkich ich cierpieniach.
Wyrzuceni falą, ratowali się od zatonięcia po to tylko, aby umrzeć nędznie z głodu na bezpłodnem wybrzeżu, inni ponosili śmierć gwałtowną, lub niewolę, pędząc lata niepewnego istnienia pośród ludzi, dla których cudzoziemskie ich pochodzenie było powodem do podejrzeń, nienawiści i obawy. Czytaliśmy o tych rzeczach i wzbudzały one naszą litość. Ciężko człowiekowi znaleźć się samemu, zwłaszcza, gdy jest zbłąkanym cudzoziemcem, opuszczonym, nierozumianym, tajemniczego pochodzenia w jakimś ciemnym zakącie ziemi. Zdaje mi się, że między awanturniczymi rozbitkami w najdzikszych bodaj stronach nie było ani jednego, któryby przetrwał tak tragiczne losy, jak mój znajomy, najniewinniejszy z pośród awanturników, ciśnięty przez morze na żwir tego wybrzeża, które oglądamy z okna. Nie znał nawet nazwy swego okrętu, pamiętał tylko, że nazywał się podobnie do chrześcijańskiego imienia. Pewnego dnia ze szczytu wzgórza Talfourd zobaczył morze, rozciągające się przed jego wzrokiem i oczy błądzące daleko przybrały dziki wyraz zdziwienia, jakby widok ten był mu dotąd całkiem obcy. Widocznie tak było, że z wielu innemi wychodźcami zabrano go na okręt emigrancki, wypływający od ujścia Łaby, a był za bardzo zbłąkany, by zauważyć, co go otacza, zabardzo znużony, by coś widzieć, zabardzo stroskany, by dbać o coś. Wychodźców zapędzono na drugi pokład, od początku podróży zmuszeni byli leżeć na podłodze nizkiej, drewnianej izby, która, jak mi opowiadał, przypominała wieśniacze domy w jego kraju — tak samo bowiem sufit był z belek i nizkie ściany, z tą jednak różnicą, że do izby okrętowej schodziło się po drabinie. Izba była luźna, zimna, wilgotna i ciemna, łóżka podobne do drewnianych pudeł, sterczały jedne nad drugiemi, a w nich leżący ludzie kołysali się bezlitośnie.
Rozbitek nasz wślizgnął się w jedno z owych pudeł; leżał w ubraniu wdzianem jeszcze w domu, przed podróżą, zawiniątko i kij umieścił przy sobie.
Ludzie jęczeli, dzieci płakały, woda kapała z góry, światła pogasły, a drewniane ściany okrętu trzeszczały, kołysanie było tak wielkie, że leżał cicho w swym pudle, nie śmiąc nawet unieść głowy. Przestał nawet porozumiewać się z jedynym swym towarzyszem podróży, chłopakiem z tej samej doliny. Straszliwy huk wichru dochodził z zewnątrz — bum, bum, ciężkie uderzenia fal, szturmujących okręt, nie ustawały na chwilę. Wreszcie przyszła na niego okropna morska choroba i tak nim owładnęła, że zaniedbał nawet modlitwy.
Nie wiadomo było, czy to wieczór, czy rano, w norze tej zawsze zdawała się być noc.
Przedtem długo, długo jechał koleją, wyglądał przez okno z pięknego, jasnego szkła, na drzewa, domy, pola i długie, wężowe drogi, a to wszystko zdawało się uciekać i kręcić, zwijać koło niego, taki miał zawrót w głowie. Opowiadał o ludziach, widzianych w tej podróży — widział ich moc, całe narody — a wszyscy ubrani byli bogato. Razu pewnego kazano mu wysiąść z wozu i spać na ławie w jakimś domu z czerwonej cegły, gdzie jeno węzełek podróżny służył mu za poduszkę; innym znów razem przez wiele godzin siedział w jakimś olbrzymim budynku o podłodze z płaskich kamieni i dachu oszklonym, siedział tam senny, obejmując rękami kolana i czuwając nad swym węzełkiem. Ów dach ponad nim zdał mu się tak wysoki, że najwyższe góry z sosnami nawet zmieściły by się pod nim.
Maszyny parowe toczyły się tam i z powrotem, a ludzi była ciżba tak wielka, większa nawet, niż w podwórzu karmelickiego klasztora podczas odpustu, gdzie każdy chciał się docisnąć do cudownego obrazu. Do onego klasztoru w dolinie woził przed swym wyjazdem matulę, pobożną kobiecinę, bo chciała uczynić ślub na intencyę jego podróży.
Nie mógł mi się dość naopowiadać jak hałaśliwe, ponure i pełne dymu i szczęku żelaza było to miejsce, w którem spędził długie godziny; — powiedziano mu, gdy się pytał, że to miasto nazywa się Berlin. Wreszcie uderzyli w dzwon i nadeszła jakaś nowa maszyna i zabrała go i wiozła przez kraj, gdzie aż oczy nużyło patrzeć na jednostajną płaszczyznę, gdzie nie zamajaczyło ani jedno bodaj wzgórze. Inną znów noc spędził w budynku, podobnym do porządnej obory. Na ziemi rozścielono barłóg, całą noc pilnował swego tłumoczka, bo był między ludźmi, z których ani jeden nie mógł zrozumieć jego mowy. Rankiem wyprowadzono wszystkich na kamienne wybrzeże, nad jakąś bardzo szeroką, błotnistą rzekę, przepływającą nie tak, jak w jego kraju między górami, lecz między domami, które zdały mu się nawet od gór wyższe.
Parowa maszyna posuwała się tuż ponad wodą, wagony przepełnione były wychodźcami, wśród których znajdowało się wiele kobiet i dzieci; ścisk i gwar panował nie do opisania. Zimny deszcz zacinał, a wicher dął mu w twarz; przemoknięty był do nitki i zęby mu dzwoniły. Zdjęci nieopisaną trwogą obaj z towarzyszem z tej samej doliny trzymali się za ręce.
Myśleli, że owa maszyna zawiezie ich do Ameryki, lecz wkrótce kazano im wysiadać. Ujrzeli wówczas coś w rodzaju wielkiego domu, stojącego w wodzie. Ściany tego domu były gładkie i czarne, a z sufitu wyrastały niesłychanie wysokie, odarte z kory, podobne do krzyżów, drzewa. Takie wrażenie zrobił na nim okręt, który miał go wieźć do Ameryki. Płacz i krzyki rozległy się w około, gdy im kazano złazić po sznurowej drabinie w głąb tego czarnego gmachu. Znajomy mój spuszczał się na kolanach i rękach w śmiertelnej obawie, by nie wpaść w tę bezdenną otchłań wody pluskającej w dole. A gdy się znalazł we wnętrzu okrętu, rozłączony ze swym towarzyszem, zdało mu się, że serce w nim pęka.
Do wyjazdu namówił go jeden z trzech ludzi, którzy uwijali się po wszystkich małych miasteczkach w jego okolicy. W dnie targowe przyjeżdżali na chłopskich wózkach i zakładali biuro w oberży, lub w jakim żydowskim domu.
Jeden z tej trójcy nosił długą brodę i wyglądał bardzo poważnie; towarzysze zaś mieli czerwone kołnierze u surdutów i złote wypustki u rękawów, podobnie jak cesarscy urzędnicy. Siedzieli poważnie za stołem; a w przyległym pokoju umieścili przebiegłą maszynę telegraficzną, przez którą rozmawiali z cesarzem amerykańskim. Ojcowie trzymali się przy drzwiach, lecz młodsze parobczaki ciżbą zbliżali się do stołu, rozpytując o wiele rzeczy. Czy prawda, że w Ameryce płacą trzy dolary dziennie przez rok caluśki bez względu na porę? Czy prawda, że jest się wolnym od służby wojskowej?
Lecz cesarz amerykański nie chciał brać wszystkich. O nie! cesarz bardzo niechętnie się zgadzał, tak mówił ów poważny pan w mundurze, który co chwila wychodził do telegrafu, by się porozumieć. Dla mego znajomego cesarz amerykański okazał się łaskawym, obiecał mu zapłacić owe trzy dolary dziennie, bo był młody i silny. Wielu jednak młodych i silnych wróciło do domu — nie chcieli jechać do Ameryki, przerażała ich odległość — wielu też nie miało pieniędzy na drogę, bo za podróż trzeba było płacić gotówką. Byli i tacy, którzy sprzedali chaty i ziemię, gdyż jazda dużo kosztuje; lecz suty zarobek nęcił ich niesłychanie. Mówiono im także, że mądry a szczęśliwy, znaleźć może miejsce, gdzie prawdziwe złoto kopią w ziemi. W chałupie tatula było już za pełno. Dwaj bracia pożenili się i mieli dzieci, więc on obiecał przysyłać pocztą pieniądze z Ameryki do domu i to dwa razy na rok. Ojciec sprzedał starą krowę, parę srokatych osiołków górskich, które sam wyhodował, a nawet śliczny kawał gruntu, doskonałej paszy. Słoneczny wzgórek ubrany sosnami przeszedł na własność żyda-karczmarza, bo trza było opłacić ludzi okrętowych, którzy przewożą wychodźców do Ameryki, by się tam mogli zbogacić. Trzeba było zapłacić za synaczka.
Musiał on być jednak odważnego serca, skoro się wybrał w tak daleką drogę i nie pożałował jasnej polany ojcowskiej, zapatrzony w ów złoty miraż hen — gdzieś daleko — za morzem.
Opowiedziałem panu mniej więcej wiernie to, com słyszał od niego urywkami w przeciągu tych trzech lat pobytu z nami. Lubiłem z nim gawędzić i gdy tylko zdarzyła się rzadka dla mnie chwila wolnego czasu, posyłałem po niego, a on opowiadał mi dzieje swych przygód, błyskając w uśmiechu białemi zębami i wdzięcznie spoglądając pięknemi czarnemi oczyma. Z początku mówił nieśmiało i zabawnie, jak dziecko, lecz wkrótce nauczył się mówić płynnie po angielsku, zawsze jednak z jakimś śpiewnym, miękkim akcentem, który z dobrze znanych angielskich dźwięków wytwarzał nowe słowa jakiegoś nieziemskiego języka. W każdem opowiadaniu wracał do wspomnienia tej okropnej chwili, gdy okrutnie rozbujało się w nim serce, skoro poraz pierwszy postawił nogę na okręcie, snać najsilniejsze musiało to być wrażenie. Czasami przychodziły na niego chwile zupełnej obojętności i wówczas zapominał o wszystkiem, o najważniejszych nawet wydarzeniach. Straszliwie musiał cierpieć i wielce być nieszczęśliwym, zwłaszcza w owych chwilach, gdy zmorzony morską chorobą, leżał nieruchomo w swym żłobie i tak bardzo był samotny. Była to niesłychanie wrażliwa natura.
Wiemy jeszcze o nim, że ukrywał się w chlewku u Hammonda, het tam przy drodze, sześć wiorst odległej od Norton, tam gdzie uwijają się zawsze gromady mew. O tem mówił niechętnie, z oburzeniem, jakby się czuł poniżony i zadziwiony przyjęciem, jakiego doznał na tem nieznanem sobie wybrzeżu. W kilka dni po jego przybyciu o niczem innem nie mówiono w okolicy. Rybaków ze wschodniego Colebrook niepokoiły i przerażały po nocy, ciężkie uderzenia w kamienną ścianę wybrzeża i przejmujący głos wykrzykujący obce jakieś wyrazy. Kilku rybaków poszło nawet na poszukiwania, lecz bohater nasz uciekł przerażony na odgłos ich szorstkich zagniewanych głosów, hukających w ciemności. Widocznie miotał nim szał, gdyż wieczorem widziano go na szczycie niedostępnego, stromego wzgórza w Norton, a następnego ranka o świcie woźnica z Brenzett spostrzegł jakiś nieruchomy kształt ludzki leżący w trawie, zbliżył się nawet przyjrzeć mu się lepiej, choć straszną była ta postać, spoczywająca w śnie, czy omdleniu w czasie gwałtownej ulewy. Tak różny od tutejszych ludzi wygląd miał biedak, że dzieci przechodzące drogą do szkoły w Norton przeraziły się go bardzo i zdziwiona nauczycielka wyszła sama zobaczyć, a potem z obrzydzeniem opowiadała o okropnym włóczędze. Włóczęga, skoro się przebudził, powstał zawstydzony i zwolna ze spuszczoną głową począł się oddalać, lecz nagle niby ruszony jakąś tajemną myślą, pobiegł z niezwykłą szybkością. Mleczarz z farmy Brandleya nie zapierał się wcale, że uderzył batem w twarz jakiegoś cygana-włóczęgę, który zabiegł mu drogę i chciał porwać osiołka za uzdę. Uderzył go tak mocno, że biedak zwalił się w błoto, a przerażony osiołek pół mili pędził jak oszalały.
Być może, że w swych desperackich usiłowaniach zdobycia pomocy i konieczności zbliżenia się do kogoś, rozbitek próbował zatrzymać wóz mleczarza. Trzech chłopców-wyrostków przyznało się także, że rzucali kamieniami do śmiesznego włóczęgi, tułającego się w okolicy. Przemokły był, zabłocony i jakby pijany, bo się zataczał w ciasnej, głębokiej, polnej drożynie. Także pani Finns (żona woźnicy od Smithów) zapewniała święcie, że widziała go wychodzącego z chlewa od Hammondsów; gdy ją spostrzegł, skoczył wprost na nią, głośno wykrzykując jakieś słowa, takim strasznym głosem, że mógł przyprawić o śmierć ze strachu najodważniejszego człowieka. Pani Finns miała ze sobą dziecko, nie mogła więc uciekać, krzyczała tylko na niego, by sobie poszedł, a gdy nic nie rozumiał i zbliżał się ciągle, porwała odważnie parasol i poczęła go bić po obnażonej głowie, a później nie oglądając się, jak wicher pobiegła, popychając wózek z dzieckiem, aż do pierwszych chat w farmie. Tam zatrzymała się bez tchu i opowiedziała staremu Lewisowi, który rozbijał kamienie, okropną przygodę; a starowina zawsze smutny i milczący zdjął swe czarne, olbrzymie, w drut oprawne okulary i na trzęsących się nogach poszedł spoglądnąć w kierunku, gdzie wskazywała pani Finns. Widzieli oboje człowieka pędzącego przez pole; przewrócił się w jakimś dole, podniósł i biegł znowu, zatrzymując chwilami kroki. Potem skierował się w stronę farmy w New Barns.
Od tej chwili dostał się w sieci smutnego, wzruszającego przeznaczenia. Odtąd wszystko, co o nim wiemy, jest pewne. Pewne jest przerażenie pani Smith, dziwne współczucie Amy Foster i wbrew wszystkiemu dziwna jej pewność, że „ten człowiek nie jest złym człowiekiem“. Rozpacz Smitha, gdy po powrocie z targu w Darnford znalazł psa szczekającego niby w napadzie choroby, drzwi zamknięte na klucz. Żonę w ataku histerycznym, a to wszystko z powodu nieszczęsnego włóczęgi, który, jak mu powiedziano, czatował w stogu na jego podwórzu. Smith był bardzo rozgniewany i postanowił ukarać włóczęgę za przerażenie kobiet.
Smith posiada krewki charakter i wybucha łatwo, lecz gdy zobaczył ten ludzki łachman, to coś prawie nieokreślonego, istotę spokojną, modlącą się na klęczkach w garstce porzuconej słomy, stanął zdziwiony. Włóczęga podniósł się z trudnością i stał przed nim spokojnie, straszny, brudny, jedna bryła błota. Smith rozejrzał się, był sam w opustoszałem podwórzu z tą zjawą okropną, a wokoło burzliwa ciemność, i jeno ujadanie psa przerywało ciszę, dziwny, nieznany dotąd strach zadygotał mu w piersi. A gdy biedna, znużona istota odsłoniła twarz z długich, powikłanych loków i spojrzały na Smitha czarne, dzikie, błyszczące oczy, nie mógł się opanować dłużej i jak sam przyznawał później, zrobił krok wstecz, gotów do ucieczki. Lecz wówczas gwałtowny, namiętny wybuch wymowy włóczęgi wrył mu nogi w ziemię, pewien był, że ma do czynienia ze zbiegłym z domu waryatów szaleńcem. Zresztą podobnie jak w całej okolicy do końca jego tu bytności uważali go ludzie za waryata, choć nie robił nic złego, tak samo i Smith nigdy nie zmienił swej pierwszej o nim opinii. A gdy nieszczęśliwy zbliżył się, opowiadając coś w najbardziej niezrozumiałym języku, Smith ani przypuszczał, że nazywano go jasnym panem i zaklinano w imię Boga o pożywienie i przytułek, lecz ciągle cofał się wstecz, aż wycofał się na drugie, bliższe domu podwórze, i upatrzywszy chwilę, porwał go niespodzianie za kołnierz i wepchnął do małej drewnianej budki, zatrzaskując z pospiechem rygiel. Wówczas otarł pot z czoła, choć zimno było na dworze i poczuł wewnętrzne zadowolenie. Wypełnił swój obowiązek wobec społeczeństwa, zamykając włóczęgę i prawdopodobnie niebezpiecznego furyata. Smith nie jest człowiekiem twardego serca, lecz nie przyszło mu na myśl, że nędzarz zginąć może z głodu i zimna, tak bardzo wierzył w jego szaleństwo. Tymczasem „waryat“ straszliwie hałasował w komórce, pani Smith wrzeszczała na górze, zamknięta w swym pokoju, a Amy, stojąc we drzwiach kuchni z załamanemi rękami, płakała i powtarzała błagalnie: „Nie czyńcie mu niezłego, nie czyńcie!“ Przykry to był wieczór dla Smitha, krzyk histeryczny żony, szlochanie Amy i nadewszystko ten idyotyczny, rozpaczliwy głos włóczęgi i nieustający łomot pięści, walących w drzwi izdebki, potęgowały rozpacz jego i gniew. Smith słyszał, jak opowiadano na targu o rozbiciu się okrętu w zatoce Estbay, lecz ani na chwilę nie pomyślał, że nieproszony gość, z którym się obszedł tak niegościnnie, może być ofiarą katastrofy.
Tymczasem nędzarz, zamknięty w ciemnej izdebce, rzeczywiście o mało nie zwaryował tej nocy, szarpał się długo jak ranny zwierz w klatce, wreszcie podniecenie minęło i opadł bezwładnie na kilka brudnych worków, walających się po ziemi, gryząc pięści z zimna, głodu i rozpaczy.
Był to biedny góral ze wschodniego pasma gór karpackich, a okręt zatopiony poprzedniej nocy w Estbay nazywał się „Herzogin Sophie Dorotea“ („księżna Zofia Dorota“), emigrancki parowiec, wypływający z Hamburga.
Kilka miesięcy potem głoszono w gazetach o zatonięciu tego okrętu, ukazały się nawet sprawozdania „Agencyi Emigracyjnej“ o jakości i ilości ludzi zatopionych. Stąd wiemy, że byli to prawie wszyscy słowiańscy chłopi i górale z odległych prowincyi austryackich. Biedny, ciemny lud szedł za morza w poszukiwaniu złota, nie zdając sobie sprawy, że jest wyzyskany, że chodzi tu o to, by wydziedziczyć go i pozbawić ziemi, którą kocha ponad wszystko. Owa agencya kolonizacyjna była w zmowie z miejscowymi lichwiarzami. Interes szedł dobrze, wysyłali ofiary najczęściej przez Hamburg.
Obserwowałem ten okręt dzień przed zatonięciem, jak dążył samotny, z małym, rozwianym żaglem do zatoki. Pogoda była groźna, niepewna. Parowiec zarzucił kotwicę w miejscu oznaczonym na mapie, w pobliżu Brenzett-Coastguard. Przypominam też sobie, że gdym wyjrzał wieczorem przez okno na morze, widziałem na lewo od wieży kościoła, czarne, zaledwie widoczne w ciemności maszty.
Później zerwał się wiatr. O północy słyszałem, leżąc w łóżku, przeraźliwą zawieję i okropną ulewę.
W tym samym czasie zdawało się latarnikom, że widzą światła innego parowca, nadciągającego do tej samej przystani. Światła wkrótce znikły, nie wiadomo, co zaszło, pewnem jest jednak, że jakiś inny okręt chciał się również schronić w tę straszną, czarną noc i wpadł na stojący tam już statek niemiecki, druzgocąc mu bok. Czy zatonął także, czy został uszkodzony, czy też uciekł, zatopiwszy okręt wychodźców, nikt nie wie; zniknął nieznany, niewidziany, fatalny i tajemniczy. Ze światłem dnia nie było śladu po nim i nawet krzyki i płacze, rozdzierające świat, nie wynalazłyby go, jeżeli istniał jeszcze gdzieś na powierzchni wody.
Czyn dokonany zupełnie bezkarnie i kradziona cisza po zręcznie spełnionej zbrodni, oto następstwa tej strasznej nocy, która swego czasu miała ponurą sławę.
Biedny okręt napadnięty z nienacka, nie miał nawet czasu na sygnały, nie było czasu na rozpacz, wicher niweczył wszelkie usiłowania dobicia do lądu. Zginął bez wrzawy. Przedziurawiony na wylot, zwalił się na bok, jak rozbita kłoda, a nazajutrz w świetle dnia widziano deski pływające po powierzchni wody. Przypływ morza zaczął wyrzucać szczątki rozbitego okrętu i kilka ciał topielców — najpierw wypłynęła mała, jasnowłosa dziewczynka w czerwonej sukience — znaleziono ją u stóp wieży Martello. W obrębie trzech wiorst od brzegu widne były całe popołudnie wychylające się z pian i chybocące w wodzie ciemne postacie z obnażonemi nogami — mężczyźni o prostackim wyglądzie — grubo-ryse kobiety i jasnowłose dzieci. Wyciągano ich sztywnych z wody i smutną, długą procesyą niesiono przed drzwiami „Gospody żeglarskiej“, by pochować w dole, wykopanym z północnej strony muru kościoła w Brenzett.
Robiono urzędowy spis topielców i przedmiotów, wyrzuconych przez morze, a ja czyniłem odkrycia na własną rękę. Mam chorych w rodzinach żeglarzy ze wschodniego Colebrook i od nich dowiedziałem się, że bardzo wcześnie tego ranka dwaj bracia rybacy poszli obejrzeć swe sieci, wyciągnięte na brzeg i znaleźli zwykły okrętowy kojec na drób, wysoko na brzegu. Zupełnie był suchy i mieścił jedenaście zatopionych kaczek. Kaczki zostały zjedzone, a kojec połupany na ogień. Możliwe jest, że człowiek, będący w czasie katastrofy na pokładzie mógł dobić do brzegu na tym kojcu. Jak pan sądzi, czy to możliwe? Lecz skądże; jakim cudem znalazł się ten człowiek. Tego nikt ani wówczas, ani dotychczas odkryć nie może. A on jedyny ocalony świadek nieszczęścia, nawet, gdy się nauczył zupełnie płynnie mówić po angielsku, nie umiał nic o tem powiedzieć. Pamiętał tylko, że zrobiło mu się trochę lepiej (naturalnie wówczas, gdy okręt zarzucił kotwicę), że ciemność, wicher i deszcz zatamowały mu oddech (a więc był na pokładzie). Musimy sobie uprzytomnić, że morska choroba, zmęczenie i czterodniowe kołysanie wyczerpały go zupełnie, że znalazł się w otoczeniu i warunkach sobie nieznanych i wszystko w jego głowie zamieniło się na chaos, z którego zupełnie nie zdawał sobie sprawy. Deszcz, wiatr, ciemność znane mu były i przedtem, dlatego je zapamiętał tak samo, jak zapamiętał beczenie owiec, owe dźwięki bardziej swojskie od głosów napotykanych ludzi.
O ludziach tutejszych smutne zachował wspomnienia, a zwłaszcza o znajomych z pierwszych nieszczęsnych chwil, gdy z rozdzierającem serce zdziwieniem zauważył, że nikt go nie rozumie, że każdy się go boi i brzydzi. Wszyscy mężczyźni wydali mu się gniewni, wszystkie kobiety okrutne. Prawda — mówił — zbliżał się do nich jak żebrak, lecz w jego kraju, chociaż nawet nic nie dadzą, nie biją żebraków. Dzieci w jego kraju nie były nauczone rzucać kamieniami na tych, co proszą litości. Strategia Smitha znękała go ostatecznie. Zdało mu się, że go zamknięto w więzieniu — na zawsze. Co jeszcze zrobią z nim? Jak męczyć będą?... Nic więc dziwnego, że w takich warunkach Amy Foster zjawiła się przed jego oczyma w aureoli, jak anioł światłości.
Dziewczyna nie mogła spać także tej nocy, myśląc o biednym człowieku, zamkniętym w budzie i nim jeszcze Smithowie wstali, wyśliznęła się na podwórze i przytrzymując ostrożnie drzwi drewnianej nory, spojrzała wewnątrz, podając mu pół bochenka białego chleba — taki chleb bogaci tylko jedzą w moim kraju, mawiał. Biedak podniósł się zwolna z pomiędzy śmieci, zdrętwiały, zgłodniały, drżący, nędzny i niedowierzający. Pojedzcie sobie, — rzekła Amy swym miękkim, nieśmiałym głosem. Dla niego stała się ona wówczas „dobrą, najmiłościwszą“. Pożerał dziko podany chleb i łzy padały mu na ciasto. Niespodzianie upuścił chleb, pochwycił jej rękę i wycisnął na niej gorący pocałunek. Nie przeraziła się ani trochę. Mimo strasznego opuszczenia, dobrze zauważyła, że był przystojny. Zatrzasnęła drzwi i wolno powróciła do kuchni. Opowiadała później to zdarzenie pani Smith, która drżała na samą myśl dotknięcia się tego brudasa.
Litościwy czyn Amy wrócił rozbitkowi życie, bo dowiódł, że i między tymi srogimi ludźmi trafiają się istoty dobre i tkliwe. Biedak nigdy o tem nie zapomniał.
Tego samego rana stary pan Sfafford, najbliższy sąsiad Smitha, przyjechał zobaczyć włóczęgę i tem zakończył odwiedziny, że zabrał go ze sobą. Rozbitek stał spokojny, potulny, oblepiony na pół zaschłem błotem, chwiejący się na nogach z osłabienia, podczas gdy dwaj panowie oglądali go, rozmawiając ze sobą nieznanym mu językiem. Pani Smith postanowiła siedzieć na górze aż do chwili, kiedy ten straszny łazęga nie opuści podwórza, a Amy przyglądała mu się, ukryta w głębi ciemnej kuchni; gdy wysilał się, by pojąć dawane mu znaki. Smith był niespokojny i pełen niedowierzania tłumaczył panu Sfaffordowi. „Niech się pan zastanowi! ten spokój to tylko podstęp, tak często robią waryaci!“ kilkakrotnie powtarzał przestrogi nawet wtedy, gdy Sfafford popędzał już swą kobyłę i ruszał z przed domu, usadowiwszy obok siebie biednego nędzarza, nawpół omdlałego ze zmęczenia i wyczerpania. Sfafford zawiózł go do domu a mnie wezwano jeszcze tego samego dnia. Gdym przejeżdżał obok domu Sfafforda, zacny staruszek kiwnął na mnie, bym się zatrzymał przed gankiem, a gdym to uczynił, z wielce tajemniczą miną szepnął: „Mam coś ciekawego, pokażę panu!“ I poprowadził mnie do małego budyneczku, oddalonego nieco od zabudowań dworskich.
Wówczas zobaczyłem rozbitka poraz pierwszy. W długim, wązkim pokoju nad wozownią, zupełnie pustym i czysto pobielonym, z maleńkiem, kwadratowem okienkiem, którego pęknięta szyba zasnuta była pajęczyną i kurzem, leżał na wznak na podścielonej garści słomy, okryty dwoma końskimi derami, wyczerpany do reszty czyszczeniem zabłoconego odzienia.
Krótki, zadyszany oddech, poruszający koce naciągnięte aż do podbródka i błyszczące, niespokojnie czarne oczy przypominały mi dzikiego ptaka schwytanego w sidła.
Gdym go badał, stary Sfafford stał cicho przy drzwiach, przesuwając, zwykłym sobie ruchem, końce palców po ogolonej górnej wardze. Dałem kilka zleceń, obiecałem przysłać butelkę lekarstwa i naturalnie zacząłem wypytywać starego, skąd dostał tego nieznajomego chorego.
Smith pojmał go na swym podwórzu w New Barns, odrzekł Sfafford zwykłym, spokojnym tonem, jakby mówił o schwytanem zwierzęciu.
Stamtąd go zabrałem, bo wygląda tak osobliwie. Ale powiedz mi doktorze, bywałeś w szerokim świecie — czy nie sądzisz, że to młody Hindus?
Rzeczywiście wygląd jego zadziwiał mnie. Długie, czarne włosy rozrzucone po słomie posłania, tworzyły silny kontrast z oliwkową bladością twarzy. Pomyślałem, że może być Baskiem. Choć Baskowie nie wszyscy umieją po hiszpańsku, jednak na próbę powiedziałem do niego kilka znanych mi słów hiszpańskich, później przemawiałem po francusku, lecz nie zdawał się rozumieć. Chwytałem szeptane przez niego dźwięki i zakłopotałem się wielce, dźwięków takich nie słyszałem nigdy w życiu.
Tego samego popołudnia panny z parafii, jedna z nich czyta Goethego ze słownikiem, a druga od lat kilku biedzi się nad Dantem, przyjechały w odwiedziny do panny Sfafford, a dowiedziawszy się o rozbitku, próbowały przemawiać do niego po niemiecku i włosku, stojąc ostrożnie na progu. Lecz wkrótce cofnęły się spłoszone namiętnym wybuchem wymowy, skierowanym wprost do nich. Przyznawały potem, że owe zasłyszane dźwięki były miłe, miękkie, muzykalne — lecz w połączeniu z jego pałającem spojrzeniem — straszne — podniecające — różne od wszelkich kiedykolwiek zasłyszanych. Chłopcy z miasteczka przystawili ławkę, by przypatrzyć się nieznajomemu przez mały, kwadratowy otwór. Wszyscy zaś sąsiedzi zachodzili w głowę, co myśli począć z tym przybyszem stary Sfafford?
Stary Sfafford zaś chciał go jako osobliwość trzymać u siebie — nic więcej.
Staruszek wielce był szanowany w okolicy, lecz po cichu nazywano go dziwakiem. Opowiadano sobie, że dłużej, niż do dziesiątej siedzi i czyta książki i bez namysłu podpisuje kwit na dwa tysiące funtów szterlingów. Dumnym był wielce ze swego rodu i niewątpliwie, gdyby pana spotkał, opowiedziałby, jak to od trzystu lat w rodzinie Sfaffordów były grunta, ciągnące się aż po Darnford. Miał już osiemdziesiąt pięć lat, lecz nie wyglądał na tyle. Od pierwszego dnia mego przyjazdu w te strony do dzisiaj nie zmienił się ani na włos. Sfafford jest zamiłowanym hodowcą owiec i prowadzi szeroki handel bydłem. Musi być obecnym na wszystkich jarmarkach w okolicznych, odległych nieraz miasteczkach. Bez względu na pogodę jedzie pochylony nad lejcami, cienkie, siwe włosy zwijają mu się ponad kołnierzem ciepłego palta, a nogi otula starannie zielonym, spłowiałym pledem.
Spokój późnego wieku nadaje cechę uroczystą jego ruchom. Twarz wygolona, usta bezwąse i wrażliwe, coś sztywnego i ascetycznego w rysach składa się na podniosły wygląd jego postaci.
Znany jest z tego, że gotów jechać milę w deszcz, byle zobaczyć nowy gatunek róż w czyimś ogrodzie, lub jakąś olbrzymią kapustę, wyhodowaną przez zagrodnika. Lubi słuchać opowiadań, lub oglądać coś, co nazywa „zagraniczne“. Może właśnie ta „zagraniczność“ rozbitka wpłynęła na starego Sfafforda, że przygarnął go litościwie, a może był to tylko nie wytłumaczony kaprys — dość, że w trzy tygodnie potem spostrzegłem owego domniemanego waryata, kopiącego w ogródku. Kopał bosy, lecz znać było, że umie używać rydla.
Czarne jego włosy falowały nad ramionami. Ubrany był w starą, prążkowaną, bawełnianą koszulę, zapewne dar Sfafforda, lecz spodnie nosił jeszcze własne, ciemne, sukienne, przylegające do łydki. Opasywał się szerokim, skórzanym pasem zdobionym małemi mosiężnemi kółeczkami. Nigdy jeszcze nie był we wsi od chwili przybycia. Wszystko dziwiło go w tym obcym kraju — ziemia ładnie uprawiona, konie uderzającej wielkości, drogi podobne do alei ogrodowych, a wygląd ludzi, szczególniej w niedzielę, mówił o zamożności. Więc czemuż są tacy nieużyci, a dzieci ich takie zuchwałe, rozmyślał sobie. Był zawsze samotny — jedzenie podawano mu przez drzwi, niósł je w obu rękach ostrożnie i siedząc na swym barłogu, robił znak krzyża na piersiach, nim zaczął posiłek. O wczesnym zachodzie słońca na klęczkach obok tego samego barłogu modlił się w głos do Boga, przed spaniem. Starego Sfafforda witał zawsze z wielkiem uszanowaniem, kłaniając się w pas i stał wyprostowany, gdy staruszek przyglądał mu się w milczeniu, przesuwając palce po górnej, ogolonej wardze. Kłaniał się też uniżenie pannie Sfafford, która gospodarowała ojcu. Była to oszczędna, czterdziestopięcio letnia, szeroko-ramienna, grubo-koścista kobieta, brząkająca zawsze pełną kieszenią kluczy i uważnie, przenikliwie patrząca szaremi oczyma. Była bardzo religijna. Ubierała się surowo, czarno, na pamiątkę jednego z wielu Brandleys’ów, któremu była zaręczoną dwadzieścia pięć lat temu. Narzeczony zabił się, polując w wigilię ślubu. Twarz jej podobna do twarzy ludzi głuchych, zdawała się być zastygłą maską, nieczułą na wszelkie wrażenia, mówiła mało i rzadko, tylko jej milczące, cienkie, jak u ojca, wargi, zadziwiały czasem swym tajemniczo ironicznym wyrazem.
Tacy byli chlebodawcy rozbitka. Zresztą dziwna, przytłaczająca samotność otaczała go zewsząd — zda się padała nawet z ołowianego zimowego nieba, które nigdy nie rzuciło bodaj promienia słońca. Wszystkie twarze były posępne, zresztą z nikim nie mógł się rozmówić i zdawało mu się, że nigdy nie potrafi. Dla niego twarze tych ludzi, w pośród których żył, były niby z innego świata, dziwny, umarły naród, zwierzał mi się później. Dziwię się, że nie zwaryował w takich warunkach. Nie wiedział, gdzie jest. Gdzieś bardzo daleko od swych gór, gdzieś za morzami. Lecz gdzie? Czyżby to była owa wysławiona Ameryka — w to nie wierzył.
Gdyby nie stalowy krzyż, noszony za pasem przez pannę Sfafford, sądziłby, że jest w niechrześcijańskim kraju. Takie tu wszystko inne: ziemia i woda a męki Pańskiej przy drodze ani śladu. Nawet rośliny były inne i drzewa — tylko trzy norweskie sosny, rosnące na trawniku przed domem Sfaffordów, przypominały mu jego ukochaną, choć tak dobrowolnie opuszczoną ziemię. Wyśledzono go raz po zachodzie słońca, jak z czołem przyciśniętym do pnia jednej z sosen, łkał i rozmawiał z sobą samym. Z sobą czy też z sosną, którą jak mi się przyznał, uważał wówczas za coś blizkiego, bratniego sobie, bliższego stokroć od ludzi. Czy pan pojmuje rodzaj takiego bytowania, jednostajnego bezzmienną codziennością, ograniczającego się jedynie do materyalnych potrzeb. Nic więc dziwnego, że w bezsennych nocach rozmyślał o dobrej dziewczynie, która mu dała na tej obcej ziemi pierwszy kawałek chleba i to w chwili, gdy go łaknął tak bardzo. Ona jedna nie była okrutna, ani gniewna, ani przerażona. Jej twarz nie była przed nim tak zamknięta, jak wszystkie inne twarze, takie zimne, tajemnicze, jakby twarze umarłych, obdarzone wiedzą niedostępną dla żywych. Sądzę, że pamięć dobroci Amy powstrzymała go od skręcenia sobie karku. Ale znów! ja jestem stary marzyciel i zapominam o tem instynktownem przywiązaniu do życia, które każe zwyciężać największe rozpacze — byle żyć!
Robotę dawaną mu wykonywał tak inteligentnie, że dziwiło to starego Sfafforda. Odkryto, że umiał orać, doić krowy, karmić woły, a nawet chodzić koło owiec. Zaczął też rozumieć najpierw pojedyncze słowa, a następnie bardzo szybko już mówić; pewnego pięknego, wiosennego poranka uratował wnuczkę Sfafforda od niechybnej śmierci.
Młodsza córka starego wyszła za Willcoxa, rejenta z Colebrook. Regularnie dwa razy w roku przyjeżdżają młodzi państwo w odwiedziny do ojca. W czasie takiej wizyty jedyne ich dziecko, trzyletnia dziewczynka, wybiegła z domu i tocząc się jak kulka w białej sukience po trawniku pochyłego wzgórka w ogrodzie spadła z nizkiego łokciowego wału głową na dół do stawu, gdzie pojono konie.
Rozbitek był w polu z pługiem, niedaleko od domu i zakręcając końmi w koło na nową bruzdę, zobaczył poprzez wyłom w bramie coś, co dla każdego innego człowieka o przeciętnym wzroku byłoby zatrzepotaniem się czegoś białego w kałuży, lecz on miał wzrok sokoli, dalekowidzący, który tylko wobec morza tracił swą zadziwiającą siłę, widział więc dobrze nieszczęście i bez chwili namysłu, bosy i wyglądający tak „zagranicznie“, jak tylko stary Sfafford mógł zamarzyć, zostawił konie na zakręcie, ku niewymownemu niezadowoleniu poganiacza, a sam skoczył naprzód, pędząc po zoranej ziemi z niewypowiedzianą chyżością i wkrótce zjawił się przed matką małej dziewczynki, oddał jej dziecię i oddalił się bez słowa.
Staw nie był bardzo głęboki, ale dziecko byłoby w nim zginęło bez wątpienia, zginęło marnie, zatratowane końskimi nogami, lub zaduszone lepkiem błotem.
Stary Sfafford w onej chwili chodził wolno po polu czekając, aż pług dojdzie w jego stronę, widział dobrze, co się stało i w milczeniu zawrócił do domu.
Od tego dnia dawano mu jeść w kuchni, przy stole i panna Sfafford po raz pierwszy przyszła, stanęła w progu i przyglądała się, jak robił szeroki znak krzyża przed jedzeniem. Od tego dnia także stary Sfafford począł mu wypłacać regularnie zasługi.
Nie mogłem go krok za krokiem obserwować, lecz za każdym razem widziałem w nim nową jakąś zmianę — obciął krótko włosy, zaczął się przechadzać po wsi i swobodnie poruszać przy robocie. Dzieci nie wykrzykiwały już na jego widok i nie wyśmiewały biedaka. Poznał różnice między ludźmi otaczającymi go i przyzwyczaił do obyczajów miejscowych, długo tylko jeszcze nie mógł się pogodzić z ubóstwem kościołów, widząc zamożność tutejszych ludzi. Dziwiło go niewymownie, czemu zamknięte były cały tydzień, chyba nie w obawie przed złodziejami, gdyż nic w nich nie było do skradzenia. A więc dlatego pewnie, by ludziom zabronić częstej modlitwy. Rodzina proboszcza i on sam baczyli pilnie na obcego przybysza, panny przygotowywały grunt do nawrócenia go. Nie mogły go jednak oduczyć zwyczaju żegnania się przy każdej sposobności i jedyne, jakie zrobił ustępstwo, to było, że zdjął z szyi łańcuszek, na którym zawieszone były dwa mosiężne medaliki, wielkości sixpensa, mały krzyżyk i kwadratowy szkaplerz. Zawiesił to wszystko na ścianie ponad łóżkiem i co wieczór słychać było, jak się modlił nieznanemi słowy, głośno, powoli, błagalnym tonem, tak, jak modlić się musiał jego ojciec, klęcząc każdego wieczora na czele gromadki swych dzieci dużych i małych. Choć do roboty, tak jak inni, nosił parciankę, a w niedzielę stroił się w modne szarawary i kurtkę pieprzowo-solnego koloru, to jednak obcy ludzie zawsze oglądali się za nim na drodze. Wyróżniał się od innych. Wreszcie przyzwyczajono się do jego wyglądu, lecz nigdy nie nawyknięto do charakteru i zwyczajów. Jego szybki, lotny chód; ciemna cera; kapelusz natknięty na lewe ucho; zwyczaj przewieszania palta na ramieniu, jakby to był huzarski płaszcz; sposób skakania przez przełazy, to wszystko, choć było bardzo zgrabne, raziło poczucie estetyczne tutejszych mieszkańców. Żaden z nich nie leżałby w obiadowej porze na wznak w trawie ze wzrokiem wlepionym w błękit niebieski; żaden z nich nie szedłby przez pole, wywrzaskując przeraźliwe melodye. Słyszałem wiele razy jego wysoko nastrojony głos, płynący ze szczytu pagórka, na którym pasał owce — głos niby wesoły i swobodny jak śpiew skowronka, brzmiący jednak smutną nutą ludzkiej niedoli i tęsknoty — dziwnie rozbrzmiewał ten śpiew w pustem polu, gdzie jeno ptaki dotąd zawodziły. Przejeżdżając, zatrzymywałem się, by posłuchać. O tak! różny był od innych ludzi; niewinny sercem, dobry i usłużny; lecz tego nikt nie zauważył.
Biedak, żył, jak człowiek przeniesiony na inną planetę, niezmierna przestrzeń oddzielała go od przeszłości. Szybka jego gorąca wymowa drażniła wszystkich, „drażniący djabeł“, mawiano o nim.
Pewnego wieczora w oberży „Pod białym koniem“, gdy wypił trochę „whisky“, rozochocił się nieborak i począł wyśpiewywać swój, narodowy śpiew miłosny, za co wypędzili go z karczmy. Było mu to bardzo przykro, lecz Preble, kulawy kołodziej, Vincent, otyły kowal i inni apatyczni gospodarze nie lubieli takich koncertów, lecz pragnęli wypić jak zwykle swe wieczorne piwo w spokoju. Innym razem chciał im pokazać, jak się tańczy w jego kraju. Pył podnosił się chmurą z zapiaszczonej podłogi, a on wyskakiwał to wprost przed siebie pomiędzy mnóstwem stołów, to wybijał hołubce, przysiadał w kuczki przed starym Prebrem, na jednej pięcie wykonywał ruchy taneczne, podczas gdy drugą przytupywał do taktu, wydając przy tem dzikie, radosne okrzyki, to znów skakał w kółko na jednej nodze, trzaskając palcami nad głową. Jakiś obcy woźnica, obecny tam wówczas, wyniósł się, klnąc, ze swym kuflem piwa do drugiej izby. Najgorzej jednak było, gdy roznamiętniony tańcem, wskoczył zręcznie na stół i między szklankami popisywał się dalej. Wówczas karczmarz zaprotestował energicznie, dowodząc, że nie potrzebuje „akrobatów w swym lokalu“. Obecni poparli go, lecz „zagraniczny“ pana Sfafforda po trzech szklankach alkoholu w czubie, stawił się hardo, więc wyrzucono go za drzwi przemocą. Sądzę, że odczuwał on doskonale nienawiść tych ludzi, lecz nie okazywał tego, bo tak hardą miał duszę, jak wytrzymałe ciało. Jedno tylko wspomnienie morza przejmowało go takim nieokreślonym strachem, jaki odczuwa się czasem w złym, okropnym śnie. Dom jego daleko był poza morzem, do Ameryki jechać już nie chciał za nic, choć zawsze święcie wierzył, że tam kopie się prawdziwe złoto w czystem polu a każdy brać je może jedynie za trud schylenia i z niedowierzaniem uśmiechał się, gdym mu tłumaczył, że to niemożliwe. Do domu wracać nie chciał z próżnemi rękami, bo jakżeż — mówił z rozpaczą — wrócić, a tam na jego podróż sprzedali tatulo starą krowę, dwa osły i kawał pięknego gruntu. I oczy napełniały mu się łzami, odwracał je z bezgranicznym żalem od bezbrzeżnego, błyszczącego morza i rzucał się twarzą w trawę, łkając. Lecz czasem nasunąwszy z miną zwycięzcy kapelusz na lewe ucho, zdawał się naigrawać mej mądrości. Znalazł i tutaj swój skrawek złota w postaci serca Amy; bo mówił z głęboką pewnością „ona ma złote serce, czułe na ludzką niedolę“.
Wołano na niego Janko, wytłómaczył, że w jego języku to znaczy zdrobniale John. A że pochodził z gór i często powtarzał, że takich ludzi nazywają w jego kraju Góralami, nazwano go więc Góral — Janko Góral.
Jest to jedyny po nim ślad, który potomni znaleźć mogą w księdze zaślubin tutejszej parafii. Zapisano tam — Janko Góral — ręką proboszcza, a obok widnieje krzywy krzyż, nakreślony przez rozbitka — krzyż, którego znaczenie było dla niego najważniejszą chwilą w całej ceremonii.
Konkury opóźniły się zrazu trochę z powodu jego niepewnego stanowiska, rozpoczęły się zaś kupieniem szerokiej, zielonej wstęgi na jarmarku w Darnford. Taki jest zwyczaj w jego kraju. Kupuje się wstążkę na żydowskim straganie i ofiaruje wybranej. Biedny Janko nie pomyślał, że tu inne stroje kobiet i jak śmiesznie wyglądałaby Amy w tej ozdobie, sądził jednak, że ten upominek podobnie jak w górach, wyraźnie zaświadczy o jego szlachetnych zamiarach. Lecz gdy nareszcie wyjawił swe chęci ustnie, dopieroż odkryła się cała nienawiść, jaką go tutaj otaczano. Wszystkie stare baby w New Barns uzbroiły się, by go przepędzić, gdy się pokaże w farmie, a Smith obiecał mu połamać kości, jeżeli raz jeszcze zjawi się w pobliżu jego domu, lecz Janko z taką fantazyą zakręcił czarny wąsik i powiódł takiemi wielkiemi, srogiemi, czarnemi oczyma, że Smith nie śmiał wykonać pogróżki, a tylko tłómaczył dziewczynie, że chyba sama ma źle w głowie, biorąc za męża warjata. Wszelkie perswazye jednak były bez znaczenia i niech jeno Amy usłyszała przeciągłe gwizdnięcie za sadem, wszystko leciało jej z rąk, zostawiała niedokończoną robotę, panią Smith w połowie niedopowiedzianego zdania i biegła na jego wezwanie. Pani Smith nazywała ją „bezwstydną dziewką“, lecz Amy nie zdawała się nawet słyszeć tego i szła jak głucha, na wszystko, co jej mówiono, szła za głosem swego instynktu. Sądzę, że tylko ona i ja w całej okolicy widzieliśmy jego urodę. Bardzo był przystojny, a największym w nim wdziękiem było właśnie to coś dzikiego w postaci, niby młody leśny bóg.
Matka załamywała ręce, gdy dziewczyna przyszła do domu rodziców w dzień świąteczny, ojciec ponury jak zwykle, udawał, że o niczem nie wie, a pani Finns przepowiadała Amy okrutną przyszłość. Amy była na wszystko obojętna.
Codzień o zachodzie można ich było widzieć na drodze, ona dreptała poważnie w swym odświętnym stroju — szara suknia, czarne pióro, wielkie buty, wyzywające swą białością bawełniane rękawiczki, które raziły wzrok na sto łokci zdaleka; a on, mając surdut zawieszony malowniczo na ramieniu, stąpał przy jej boku zalotnie i rzucał czułe spojrzenia na dziewkę „ze złotem sercem“. Pewnie nawet nie zastanawiał się nad jej urodą, nie zoryentował w nowym, a tak różnym typie widzianych dotąd twarzy, a może ciągle był pod urokiem tej boskiej cnoty — litości.
Temi czasy Janko bywał wielce zakłopotany. W jego kraju jest zwyczaj posyłania jakiegoś starszego człowieka jako posła w sprawach małżeństwa. Rozbitek nie wiedział, co tutaj należy czynić w tym wypadku. Wreszcie pewnego dnia pomagając paść owce staremu Fosterowi, zbliżył się pokornie, zdjął kapelusz i sam się oświadczył. Jest w sam raz głupia, by być twoją żoną — odrzekł ojciec Amy i jak mi opowiadał sam Janko, spojrzał nań tak ponuro, jakby mu chciał kark skręcić, zagwizdał na psa i odszedł, zostawiając całą robotę. Fosterowie nie chcieli tracić Amy, gdyż oddawała ona matce cały swój zarobek, ponadto mieli jakiś wstręt do tego małżeństwa. Stary po oświadczynach Janka był tak wzburzony, że całą drogę rozmawiał ze sobą samym, co mu się nigdy nie zdarzało. Przyznawał on chłopcu, że dobrze pasie owce, lecz taki zdał mu się dziwaczny, iż nie mógł wyrozumieć jak porządna dziewczyna mogłaby go chcieć za męża. Choć kto wie, monologował sobie, tacy właśnie najwięcej podobają się kobietom. Zresztą takie małżeństwo to wielkie ryzyko — a nuż po ślubie wywiezie ją daleko, albo, co gorsza, sam ucieknie, a ją zostawi, lecz cóż zrobić z dziewuchą, która żadnych rad nie słucha.
Kumoszki we wsi miały o czem gwarzyć — dowodziły, że chyba ten przybłęda coś jej zadał na kochanie, bo tak ślepo idzie za nim — sprzeciwiali się wszyscy, lecz zakochani stawiali mężnie czoło przeciwieństwom.
Nie wiem, jak długo trwałby ten stan naprężenia, gdyby nie niespodzianka ze strony Sfafforda, która zmieniła odrazu stan rzeczy. Staruszek uważał Janka za swego wasala i był przez niego uważany za pana i ojca, to też teraz, gdy chodziło o małżeństwo, Janko zgłosił się z prośbą do chlebodawcy i „panny“, jak nazywał surową córkę Sfafforda — o pozwolenie. Stary wysłuchał go spokojnie i kazał odejść, a później opowiedział córce, która niedosłyszała na jedno ucho, o co chodzi. Nie zdziwiła się wcale, tylko cierpkim, suchym głosem rzekła: „Tutaj nie dostałby żadnej innej dziewczyny“. Niewiadomo, czy to była jej myśl, czy też starego Sfafforda, dość, że w parę dni potem rozeszła się wieść, jakoby Janko otrzymał od swego dziedzica na własność chatę, którą pan dziś widziałeś i około morg gruntu. Willcox, jak zapewniał sam, z wielką przyjemnością wygotował akt własności, opiewający: „Przez wdzięczność za uratowanie od pewnej śmierci mej ukochanej wnuczki, Berty Willcox“.
Nic już nie mogło przeszkodzić ich małżeństwu.
Po ślubie wychodziła co dzień Amy zakochana naprzeciw niego na drogę, gdy wieczorem wracał z roboty. Widzieli ją ludzie, jak szeroko otwartemi, błyszczącemi oczami przeprowadzała go z daleka. A on szedł swobodnym krokiem, śpiewając ulubione swojskie melodye.
Gdy mu się urodził syn, Janko rozradowany poszedł do karczmy „pod białym koniem“ i podchmielony jak niegdyś, śpiewał i tańczył jak niegdyś i jak niegdyś wyrzucono go za drzwi. Żałowano Amy, że została żoną takiego „śmiesznego błazna“. Pocieszał się Janko ciągle myślą, że teraz mieć będzie człowieka, któremu może śpiewać po swojemu i opowiadać bajki w języku ojczystym i pokazać, jak tańczą w jego kraju.
Nie wiem czemu zdało mi się, że Janko ociężał w ruchach, posmutniał — miałem wrażenie, że fatalizm, który wyprowadził go z ziemi ojczystej, teraz właśnie zakreśla coraz ciaśniejsze koło w okrąg niego.
Pewnego dnia spotkałem go na ścieżce wzgórza Talfourd, dziwny był, zmieniony i ze spuszczonym wzrokiem rzekł mi, „dziwne są kobiety“. Mówili zresztą ludzie, że między nimi zaczęły się domowe nieporozumienia, że Amy nareszcie poznała, jakiego to człowieka wzięła za męża. A Janko patrzył teraz obojętnie na olbrzymią taflę morza, nie robiło już na nim wrażenia, snąć w duszy sroższa toczyła się burza, niż ta, jaką przeżył na morzu. Zwierzał mi się zrozpaczony, że żona wyrwała mu dziecko z ramion, gdy siedząc na progu, nucił mu narodową swoją dumkę, taką, jaką w jego kraju matki usypiają dzieci. Amy sądziła, że chłopak przelęknie się takiego śpiewu. Ach, jakież dziwne są kobiety. I nie pozwoliła mu modlić się wieczorem na głos. Czemu? On żył marzeniem, że i chłopaka swego nauczy powtarzać głośno modlitwę, tak, jak Janko będąc dzieckiem powtarzał ją za swym ojcem każdego wieczora. Nie mógł pojąć jej postępowania, lecz wierzył jeszcze w dobroć serca.
Gdy odszedł, zamyśliłem się głęboko nad smutnym losem tego człowieka; znać było z jego słów, że ta głupia, bezmyślna kobieta rozczarowała się do niego, zrażona odrębnością tej natury wybuchowej i gwałtownej.
Doktór podszedł do okna i patrzył zadumany na straszną wspaniałość morza, rozciągającego się bezbrzeżną, szklaną, lodowatą taflą wód, która na tle czarnego widnokręgu zdawała się być otchłanią wszystkich cierpień, rozkoszy kochania, bolesnych targań duszy, serdecznej rozpaczy i strachu.
Psychologicznie biorąc, to było możliwe, rzekł doktór po chwili i znów zapadł w głęboką zadumę.
Gdym go widział następnym razem, był chory. Zima była zła, a Janko mimo swej zdrowej natury, nie był dostatecznie zaklimatyzowany, a do tego górale zapadają zwykle na chorobę zwaną „tęsknotą za krajem“. Zauważyłem u niego niepokojący stan przygnębienia. Leżał w ubraniu na ławie — na dole, nie w izbie sypialnej. Stół pokryty ciemną ceratą, zajmował cały środek pokoju, na podłodze stała kołyska z wiciny, a na kominie kociołek buchający parą. Trochę bielizny dziecinnej suszyło się na sznurze.
W pokoju było ciepło, więc drzwi otwarto wprost na ogród.
Janko bardzo rozgorączkowany, leżał, mrucząc coś do siebie. Amy siedziała na krześle naprzeciw, odgrodzona stołem i wpatrywała się w męża swemi piwnemi, bezmyślnemi oczami.
Czemu nie leży na górze, na łóżku? zapytałem. A ona jąkając się i zacinając, odpowiedziała zawstydzona, że na górze nie mogłaby z nim być ciągle. Powiedziałem jej, co ma robić przy chorym i odchodząc, poleciłem raz jeszcze, by go przeprowadziła na górę, bo tu wieje od drzwi. Wówczas Amy załamała ręce, wołając z rozpaczą: Ja nie mogę, nie chcę, on ciągle coś mówi, ja nie rozumiem co? Spojrzałem na nią uważnie, widocznie to, co jej mówiono przed ślubem, a na co zdawała się być głuchą, teraz odezwało się echem w jej duszy i ona uwierzyła, że jest szaleńcem, gdy łuska rozmiłowania i zaślepienia opadła z jej oczu.
Co jemu jest właściwie? — szepnęła jakby obłąkana z trwogi. — Nie zdaje się być bardzo chory, nigdy nie widziałam, by ktoś podobnie wyglądał w chorobie.
Tak myślisz! — zawołałem oburzony — sądzisz, że udaje?
Nic mu nie mogę pomódz, — wyrzekła cicho, poruszając bezradnie rękami i oglądając się niespokojnie, — a tam jest dziecko. Właśnie przed chwilą żądał, bym mu je podała, co on mógł mówić maleństwu?
Czy nie mogłabyś poprosić sąsiadki, by przyszła na noc do ciebie? zapytałem.
Nikt nie zechce, proszę pana, odrzekła bezmyślnie, zrezygnowana na wszystko.
Musiałem już odejść, bo wielu było chorych tej zimy, lecz na odchodnem poleciłem jej otoczyć rozbitka wielkiemi staraniami, bo bardzo był chory.
Gdym się odwrócił za chwilę, ujrzałem Amy. Stała przed domem i patrzyła na błotnistą drogę. Zdało mi się, że myślała o ucieczce.
Pod wieczór gorączka wzrosła. Janko ciskał się, jęczał i szeptał wciąż jakąś skargę bolesną, której nikt nie słuchał. Żona siedziała zdaleka, wchłaniając oczami z idyotycznem przerażeniem każdy ruch chorego, obawiała się człowieka, którego niedawno tak kochała. Teraz wygasło w niej wszystko, pozostała jeno miłość macierzyńska i śmiertelna trwoga.
Janko odzyskał na chwilę przytomność i spragniony prosił o wodę. Amy nie ruszyła się, nie rozumiała nawet, co do niej mówił, choć odzywał się po angielsku.
Czekał, patrząc na nią, spalony gorączką, zdziwiony jej milczeniem i nieruchomością, wreszcie zniecierpliwiony krzyknął: Wody, daj mi wody! Skoczyła na równe nogi, pochwyciła dziecko w ramiona i stała jak skamieniała. Zaczął do niej mówić, lecz te namiętnie wypowiedziane wymówki zwiększały tylko jej przerażenie. Przypuszczała, że mówił długo — prosił, dziwił się, skarżył, rozkazywał — wszystko bez skutku. Wreszcie wybuchnął gniewem i wściekłością. Usiadł na ławie w gniewie, a następnie zerwał się, jakby wcale nie był chory — tak opowiadała Amy. A gdy doprowadzony do rozpaczy, rozgorączkowany chciał się do niej zbliżyć, otworzyła drzwi i uciekła z dzieckiem. Słyszała, jak na nią zawołał dwa razy strasznym głosem i pędziła dalej... Ach, gdybyś pan widział strach w jej bezmyślnych, ciemnych oczach, ten strach, który ją zapędził owej nocy aż do chaty Fosterów.
Następnego ranka, gdym o świcie przejeżdżał tamtędy, wezwany do niebezpiecznie chorego, spostrzegłem Janka leżącego twarzą na dół w błocie i wiklinie wybrzeża.
Drzwi od chaty były rozwarte, woźnica pomógł mi go podnieść. Zanieśliśmy chorego na łóżko. Lampa kopciła, ogień wygasł na kominku i zamróź skapywała po żółtym papierze obicia. Amy! zawołałem głośno, lecz głos mój zdawał się gubić w pustce małego domku, jakbym krzyczał na pustyni.
Janko otworzył oczy. Poszła, powiedział wyraźnie, prosiłem o wodę — tylko o trochę wody....
Był mokry, zabłocony, okryłem go ciepło i czekałem, stojąc w milczeniu. Od czasu do czasu chwytałem jakieś słowo, szeptane po angielsku. Gorączka opuściła go, zabierając ze sobą ciepło życia. Leżał, oddychając szybko i szeroko otwierał błyszczące, czarne oczy.
I znów, jak wtedy, gdym go widział pierwszy raz, zdało mi się, że widzę ptaka dzikiego, lub dzikie leśne zwierze, schwytane w sidła.
Amy go opuściła — opuściła chorego, potrzebującego pomocy, spragnionego. Ostrze myśliwca uderzyło w głąb serca nieszczęsnego, leśnego ptaka. Czemu poszła? pytał z rozpaczą przejmującym i oburzonym głosem człowieka pokrzywdzonego... Wycie wichury i szelest deszczu odpowiadały jeno. A gdym się zwrócił do drzwi, by je zamknąć, zadźwięczało mi w uszach słowo „wdzięczny“. — Janko skonał.
Zaświadczyłem, że wada serca była przyczyną nagłej śmierci, do czego przyczyniła się także owa burzliwa noc, spędzona na wichurze i deszczu. Zamknąłem mu oczy i wyszedłem. Niedaleko od chaty spotkałem starego Fostera, kroczącego z miną zawziętą między ociekającemi deszczem zaroślami.
Czy wiesz, gdzie twa córka? zapytałem.
Czy ja wiem! krzyknął. Właśnie idę nauczyć go, co to znaczy przestraszać biedną kobietę.
Już jej więcej nie przestraszy, rzekłem smutno — umarł.
Uderzył kijem w błoto — cóż będzie z dzieckiem?
Później, po chwili namysłu. — Doprawdy, nie wiem, czy tak nie lepiej.
To wszystko, com słyszał od starego. Amy nie mówiła nic. Ani słowa o nim. Nigdy. Czy jego obraz tak szybko wytarł się w jej pamięci, skoro tylko jego gibka i silna postać, jego śpiewka niefrasobliwa a rzewna odeszła z naszych pól. Już go niema przed oczami, by podniecał jej namiętność, miłość lub strach i pamięć po nim znikła z jej płytkiego umysłu, tak, jak znika cień, przesunięty po białem płótnie. Mieszka w tej chacie, pracuje u Sfaffordów, jest dla wszystkich jak dawniej Amy Foster, a dziecko: chłopiec Amy Foster. Nazywa go Johnny — to jest Janko. Nie wiem, czy to imię nic jej nie przypomina? Czy nigdy nie myśli o przeszłości. Widziałem ją, jak ściskała chłopca z wielką, macierzyńską miłością, malec leżał na grzbiecie przerażony trochę moją obecnością, lecz bardzo spokojny, swemi dużemi, czarnemi oczami, swym trzepocącym wyglądem przypominał ptaka w sidłach. Gdym patrzył na niego, zdało mi się, że znów widzę tamtego — ojca, ocalonego tak tajemniczo przez okrutne morze po to, by zginął tu, zabity okrutniejszą od morskich burz — samotnością i rozpaczą.