Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Skutkiem psychologicznego obrachunku, pan Teodor postanowił dni kilka przeczekać, nimby się znowu zjawił w Zamostowie. Zdawało mu się to właściwszem, niż nazbyt okazać natrętnym. Niecierpliwość jednak rosła i czwartego wybrał się w porze przedobiedniej, wyświeżony, ubrany z wielką prostotą, dystynkcyą i smakiem. Przejrzawszy się w zwierciedle, był z siebie zupełnie zadowolniony; uważał się tak przyzwoitym, tak comme il faut, iż nikt z nim na całą okolicę walczyć nie mógł. Nawet wiek, a raczej pewna dojrzałość, jak się wyrażał o sobie, dodawała mu wdzięku; łysina powagi, parę lekkich marszczek każących mu się domyślać nieco burzliwego żywota, nieszkodziły wcale w oczach kobiety. Wchodziło to do teoryi pana Teodora.
Dzień był wcale piękny, dojeżdżając do pałacyku, dobył zwierciadełko kieszonkowe, poprawił włosy, i gotował się wysiadać, gdy na ganku ujrzał niespodziankę tak nieprzyjemną, iż na chwilę sądził, że gdzieindziej zajechać chyba musiał. W ganku na ławeczce, z cygarem w ustach, nogę na nogę założywszy, siedział młody chłopak, ogromnie wyrosły, z włosami długiemi po artystowsku zarzuconemi na ramiona, z jednym palcem założonym za kamizelkę, ze szkiełkiem w oku, bez ceremonii rozparty, jakby był w domu.
Młody panicz był pięknej twarzy, rumianej, wesołej, nieco szyderskiej, a tryskającej niezmiernem życiem. Wszystko się w nim śmiało, drgało, lśniało, oczy niebieskie, wargi rumiane, policzki różowe, ręce żylaste i silne. Najdziwniejszą było rzeczą, że ten nieznajomy, z laseczką bardzo kształtną, ubraniem i postawą zupełnie domowego, poufałego kogoś udawał.
Ale któż to mógł być taki?
Pan Teodor wysiadał, a młodzieniec popatrzywszy nań, wstał, choć go nie było komu przedstawić i wyjąwszy z ust cygaro, podszedł z uśmiechem.
— Wszak mam honor pana Teodora Męczyńskiego widzieć.
— Tak jest.
— Adryan Brzoski, siostrzan cioteczny pani hrabiny Wandy, domyśliłem się, że to pan jesteś, bo tu o panu była mowa — mówił żywo i wesoło Brzoski — prezentuję się więc bez ceremonii przyjacielowi cioci, i polecani jego łasce. Od dwóch dni napróżnośmy pana dobrodzieja wyglądali; rzucam cygaro, którego nie mam powodu żałować, bo źle ciągnie i... służę do salonu. Kochana, śliczna ciocia będzie panu rada.
Pan Teodor poufałością i śmiałością młodzieńca nieco był zmięszany, twarz jego musiała to wyrażać, ale pan Adryan wcale na to nie zdał się uważać. Grzecznie się skłonił, odrzucił włosy i we drzwiach stanął, prosząc gościa, aby go poprzedzał. Chłopak gdy wstał, olbrzymiej postawy się wydał, piękny cale i zręczny.
— Bardzośmy pana wyglądali — rzekł idąc — ciocia nie wątpię że zostanie uszczęśliwioną, a ja także, bo choć śliczną ciocię kocham, ale dla mnie za poważna, a panna Kornelia dowcipna i zabawna, lecz oczy trzeba zamykać tak brzydka. Ja też wolę męzkie towarzystwo. Cieszę się, żem pana złapał i obiecuję być natrętnym.
Pana Teodora ujęła i ośmieliła ta poufałość.
— Bardzo będę szczęśliwy, jeśli się tu na co przydam panu — rzekł grzecznie.
— Ale bardzo, niezmiernie! — zawołał Adryan — nie dasz mi umrzeć z nudów.
Weszli do salonu, tu nikogo nie było, a pan Brzoski mówił dalej:
— Ja już miałem czas doskonale się poinformować o całem sąsiedztwie i stosunkach. Wszystko wiem, co siostrzeniec wiedzieć i znać powinien. Stosunki cioci, upodobania, wstręty i sąsiedztwa na okół z pomocą panny Kornelii nauczyłem się na pamięć z komentarzem nieustającym...
Rozśmiał się. Jakkolwiek był ekscentryczny i zbyt otwarty, pan Teodor, który zrazu nie zasmakował w nim, bo mu się ta młodzieńcza krasa, zbyt odbijająca od jego dojrzałości, niepodobała, uczuwał się już pociągniętym ku niemu. Adryan podał mu rękę.
— Jeszcze raz — rzekł — łasce i życzliwości się pańskiej polecam. Jestem na wakacyach, bo jeszcze powracam dla doktoryzacyi do uniwersytetu; zabawię tu kilka tygodni, pan mnie uratujesz, biorąc w opiekę.
— Powtarzam, że się oddaję do dyspozycyi pańskiej — odparł udobruchany Męczyński — dom mój proszę uważać za własny.
— Myśliwy pan? — spytał Adryan.
— Ja? tak, trochę, ale nie koniecznie, nie przeszkadza to wcale, bym mu polowania nie urządził i nie służył za towarzysza. Mój dzierżawca to doskonale umie.
— Doskonale! — zawołał Adryan żywo — tem bardziej, że ma, jak już wiem, dwie ładne żwawe córki w domu.
Rozśmiał się, a pan Teodor za nim.
— I to już pan wiesz! — zawołał.
— Jakto, i to? ale ja wiem co do joty wszystko; wystudyowałem doskonale grunt, po którym mam chodzić, znam historyę pańską.
— Moją! — przerwał przestraszony Teodor.
— O ile ona jest dostępna dla profanów i o ile wolno mi ją było poznać — dodał Adryan — wiem o panu Krzysztofie... od a do z... wszystko.
Pan Teodor stanął zdumiony.
— Zkądże, od panny Kornelii? — spytał.
— Nie od niej jednej — mówił z młodzieńczą żywością Adryan — proszę pana, siedzę tu dzień trzeci, a od czegóż rejent, choć małomówny, ludzie... zresztą talent prawnika (chodzę na prawo), który może być kiedyś sędzią śledczym, jeśli nie zostanie romansopisarzem?
Zaczął się śmiać pan Teodor. Adryan mu pomógł i śmieli się jak starzy, dobrzy znajomi, gdy obleczona swą zwykłą powagą, piękna, majestatyczna wyszła ciocia Wanda.
Zobaczywszy dwóch panów w tak doskonałej komitywie, uśmiechnęła się i ona.
— Ciociu dobrodziejko — zawołał Adryan — w niedostatku mistrza dworu, to jest rejenta, zaprezentowałem się czcigodnemu panu Męczyńskiemu, nie wziął mi tego za złe... i pierwsze lody wspólnemi siły połamane.
To mówiąc ukłonił się, ciotkę w rękę pocałował, i zostawując panu Teodorowi czas na przywitanie ceremonialne, sam poszedł do okna. Zdawało się, że w miejscu mu trudno było ustać i zamilczeć chwilę.
— Miła to dla mnie niespodzianka taki gość... taka znajomość — odezwał się pan Teodor — przynosi nam z sobą życie do tego zamarłego kątka.
— O! życia ma tak, że mógłby się niem podzielić — odrzekła hrabina spoglądając zdala na Adryana, który już w braku zajęcia nuty przewracał na fortepianie. — Trzeba go hamować, ale nam, starym, ten uśmiech młodości, jest jak promień słońca, czujemy się nim odżywieni.
— Pani mówi: nam starym! — zaprzeczył Teodor.
— Bo się starą czuję, a przy Adryanie mało kto nie dozna tego uczucia.
Adryan już pobłądziwszy trochę po salonie powracał do cioci i gościa, podsuwał krzesła i widać mu było z twarzy, że do rozmowy tęsknił.
— Wie ciocia, już ułożyliśmy... polowanie.
— Rejent?
— A! nie; między gankiem a salonem z panem Teodorem — rozśmiał się Adryan. — Rejent wszystko w świecie urządzi ale nigdy w życiu nie polował, chyba na zabitego zająca na talerzu.
Panna Kornelia wbiegła i objąwszy okiem panującą w salonie harmonię, uśmiechnęła się.
— Widzę, że zostałam uprzedzona — rzekła. — Śpieszyłam, aby tych panów poznać z sobą.
— A! pani! znamy się już jakby od lat stu — zawołał Adryan — ja jestem natręt i gaduła, to wiele rzeczy ułatwia.
W ten sposób rozpoczęta rozmowa potoczyła się wesoło. Podano śniadanie; po niem Adryan zaproponował w ganku cygaro i wyszli.
Młodzieniec wziął gościa pod rękę i zaprowadził ulicą do parku.
— Wie pan co — rzekł po chwili. — Ciocia czegoś smutna; znalazłem tu humory powarzone, wielu się rzeczy domyślam... trzeba was rozbawić, rozruszać i nie dać się wam nudzić. Ja do tego jestem jedyny.
— W istocie — odpowiedział Teodor — życie tu nasze jest dosyć... jednostajne.
— Ale nudne — przerwał młodzieniec — nie ma co się z tem ukrywać, kółko małe, ciocia zamknięta, mało osób przyjmuje, stosunki ostygłe. My to wszystko przerobiemy. Mam wiele planów różnych, zobaczycie.
Włosy odrzucił w tył, i uśmiechnął się. Panu Teodorowi jakoś przy nim rosło serce, uśmiechał się także.
— Jakże może być — wtrącił Adryan — najbliższe sąsiedztwo, państwo Pawłowstwo, nieznajomi prawie. Ona sama córka kupca, powiada panna Kornelia, no to co? może być osoba prosta, ale dlatego miła, a zawsze dziś pani Pobogowa. Państwo Zamorscy, dzierżawcy; dla czegóż ich nie ośmielić, nie zbliżyć. Są to żywioły, które przygarniać należy, nie odpychać. Naostatek pan Krzysztof dziwak, boście go zażyć nie umieli.
— A! tegom ciekawy, jak się pan do niego weźmiesz.
— Zobaczycie! — rzekł zrozumiale młodzieniec — widzisz pan, młodość jest nieustraszona i dla tego się jej wiele rzeczy udaje. Panowie nadto macie rozumu i rachuby i dlatego często się mylicie.
— Tak! tak! — zakończył Teodor — napraw nas pan, bardzo mu wdzięczni będziemy.
— Szanowny sąsiedzie, nie pochlebiam sobie bym co więcej nad to zrobił, że odgadłszy was będę mówił to głośno, co wy myślicie po cichu. W tem cała sztuka. A teraz, rzućmy cygara i chodźmy do cioci, aby się nie nudziła. Ciocię kocham, ubóstwiam; jest jak anioł dobra, piękna, a wydaje mi się nieszczęśliwą. Na to także radzić potrzeba.
Spojrzał na pana Teodora, który się uśmiechnął i jakby o niego szło, pełne wdzięczności zwrócił nań wejrzenie, ale nie odezwał się przez skromność. Teraz młodzieniec mu się stokroć więcej podobał; rachował na to, iż może mu być pomocnym wielce i postanowił wejść z nim w jak najbliższe stosunki.
— Jeśli to panu przykrości nie zrobi — odezwał się — wszak byśmy dziś razem mogli pojechać do Zieleniewszczyzny, wieczorem zabawić u Zamorskich, a jutro... polowanie.
Adryan uściskał pana Teodora.
— Cudowny projekt, wieczór w towarzystwie panien, a o świcie z trąbką w lasy — zawołał w uniesieniu.
— Ale czekaj pan, ostrzedz go muszę, abyś się młodszą Zamorską nie zajął; jest tak prawie, jak przyrzeczoną jakiemuś panu Maciorkiewiczowi.
— A to doskonale! — żywo przerwał Adryan — właśnie najswobodniej umizgać się mogę nie narażając na to, aby mnie posądzano o matrymonialne widoki, bo co się tyczy ożenienia, o! do tego się ja nie dam prędko skłonić. Dałem sobie słowo nie żenić się póki nie wyłysieję.
— Czy to przymówka do mojej łysiny?
— Uchowaj Boże! — krzyknął Adryan — pan masz tylko czoło wysokie, łysiny nie dostrzegłem. Jest więc rzeczą postanowioną, że do Zieleniewszczyzny jedziemy.
— Ja dziękuję...
— Ja, stokroć mocniej; panna Kornelia wieczorem kładzie kabałę, a ciocia czyta i duma; zaczynałem już myśleć, czy mi się siatki robić nie wypadnie nauczyć.
Po krótkiej rozmowie w salonie, dano obiad... jak zwykle wykwintny, do którego Adryan zasiadł z apetytem dwudziestoletnim i poufałością dziecięcia domu. Nadszedł i poważny rejent, który w chęci przysłużenia się siostrzeńcowi hrabiny, zapowiadał, iż może się polowanie złoży.
— Ja jadę na polowanie do Zieleniewszczyzny, kochany rejencie — rzekł Adryan — już sobie o mnie głowy nie łamcie, odłożymy to na później.
— Jakto już jedziesz? — zapytała hrabina.
— Muszę, jestem proszony — zawołał Adryan — a przytem rad będę poznać panny Zamorskie, o których tyle słyszałem.
— Gdzie? w Warszawie? — potrąciła hrabina.
— Nie, tu już na miejscu — rzekł Adryan — juściż to obowiązek z mej strony porobić znajomości.
— Z ładnemi pannami — szepnęła panna Kornelia.
— A podwójny! — skłaniając głowę zawołał Adryan — starożytni składali cześć piękności, jako objawowi bóstwa, a ja jeszcze jestem w tej życia epoce, gdy się karmiemy samemi starożytnemi. Studyuję prawo rzymskie, mam prawo być trochę poganinem.
Adryan przez cały czas obiadu nie zamknął ust i udało mu się nawet poważną ciocię nieraz rozśmieszyć. Rejent zwykle posępny, rozchmurzył się także, panna Kornelia była w zachwycie nad miłym młodzieńcem, pan Teodor czuł, że przy nimby odmłodniał. Jednem słowem, ta iskra wrzucona na zaschły materyał, rozniecała powoli ogień, jakiego dawno w Zamostowie nie było. Cieplej jakoś zrobiło się wszystkim, nowe życie w nich wstępowało. Hrabina słuchała szczebioczącego i kręcącego się młodzieńca, z macierzyńską niemal czułością spoglądając na niego.
Tak przeszedł czas do herbaty, gdy Teodor przypomniał, że jechać trzeba. Adryan już pamiętał o tem, by być gotowym, w ganku leżała jego torba, dubeltówka i płaszcz, pożegnali się więc i wsiedli z cygarami do powozu, a Adryan z niego się jeszcze wychyliwszy, rejentowi dał jakieś polecenia na wyjezdnem.
— Z tą moją najukochańszą ciotką — rzekł gdy się oddalili od pałacu — nie będzie innej rady, tylko ją za mąż wydać potrzeba. Szkoda jej, zanudzi się, znajdziemy kogoś stosownego, ja małżeństwo skojarzę i... pobłogosławię. Jest-to wiek, w którym starsi młodszych słuchać powinni, mam obowiązek ratować ciotkę.
Panu Teodorowi podobał się plan ten bardzo, uśmiechał się, nie śmiejąc go widocznie zastosowywać do siebie, ale był tego przekonania, że Adryan sam wpadnie na myśl szczęśliwą. Pochwalał więc bardzo sposób zapatrywania się na przyszłość kochanej ciotki i aplaudował z całego serca.
— Cierpliwości tylko — mówił Adryan — w ciągu kilku tygodni wiele się daje uczynić, a z ciotką trzeba ostrożnie. Narzucić sobie nic nie da, ale to samo przyjdzie, zobaczysz pan.
Wielkie było podziwienie Zamorskich, których jadący, na przechadzce całą rodziną, przypadkiem spotkali na drodze, gdy ujrzeli dziedzica wracającego w towarzystwie nieznajomego, a tak pięknego młodzieńca. Wyjąwszy Zamorskiego, który nigdy tonu nie zmieniał i zawsze był jednaki, pani i obie panny spoważniały, zasznurowały usta, przybrały postacie krochmalne. Instynkt ludzki zawsze ten ostrożny chłód narzuca nam na widok nowych, nieznanych postaci. Zamorski podszedł do powozu, Teodor i Adryan wysiedli, a dziedzic przedstawił siostrzeńca hrabiny.
Wprawdzie hrabina rodzonej siostry nie miała, ale domyślano się, że pokrewieństwo to było... cioteczne. Zamorski nawet o rodzinie Brzoskich był dobrze uwiadomiony i przyjął młodzieńca z wielką uprzejmością.
— Rachuję na dobroć waszą — odezwał się Teodor — i zaprosiłem, ufając w nią, pana Adryana do nas na polowanie.
— Z duszy serca! zaraz na jutro zadysponuję; rozkazuj pan, jesteś w domu, jam sługa jego.
Panny gryzły końce parasolików, spoglądając z ukosa na ładnego chłopaka.
Liza mierzyła go oczyma, mimowolnie nastręczające się porównanie z Teodorem nie mogło wypaść na korzyść jego. Tylko, że z Teodorem była śmielszą, a tego się po troszę obawiała. Z oczu mu takie szatańskie zuchwalstwo błyskało!
Początki rozmowy były jak lód zimne; lecz po kilku słowach Adryan rozśmieszył panny, matkę ujął chwilową rozmową, ojca poufale pod rękę wziąwszy od razu się z nim poprzyjaźnił i nim do domu doszli, on już był... jak w domu.
— Jak to zaraz na nim znać wybornie wychowanego młodzieńca! — mówiła Zamorska — co to za grzeczność dla wszystkich, a jaki miły humor i dowcip.
— Przyznam się — dodał na ucho Zamorski — że nie gniewałbym się mieć go za zięcia, ale Misia już tak jak przyobiecana, a Liza...
Kaszlnął znacząco spoglądając na Teodora, który był nieśmiały jakoś i od panien dnia tego stronił. Zamorska westchnęła, przebieg tych spraw zostawując Opatrzności. Nie wątpiła ona, że z takiemi córkami kłopotu mieć nie będzie.
Ostatecznie podbił serca wszystkich Adryan, znajdując wiejskie zacisze na folwarku nader miłem i bardzo smakownie urządzonem. Zobaczywszy fortepian zadał gwałt przyjemny pannie Lizie zapraszając do niego, czego Teodor nigdy nie czynił. Po odegraniu Ständchen Schuberta, według Liszta, unosił się nad wykonaniem; słowem pokochali go wszyscy.
Pan Teodor z cygarem zmuszony był siedzieć w oknie, słuchać, patrzeć i odpoczywać; pocieszał się tylko tem, że zdając interesa swe na siostrzeńca, postawi je wkrótce na najlepszej stopie.
Zabawa u państwa Zamorskich przedłużyła się dosyć długo i zakończyła tem, że Adryan od Lizy przeszedł do cichej i skromniejszej Misi, z którą zawiązał rozprawę jakąś i chodził z nią po pokoju. Liza uwolniona manewrowała tak, że się zbliżyła do dziedzińca, który cygaro odrzucił i ulegając jej urokowi, cały się oddał miłej pogadance, pół tęsknej, pół wesołej, a ta zaprowadziła go znowu niezmiernie daleko.
Liza powtórzyła mu przy nadarzonej zręczności to, o czem, już zawiadomił go wprzód ojciec, że ma skłonności arystokratyczne, że młodych ludzi nie lubi i że przekłada ludzi nieco ostygłych i poważnych. Uderzyło to wreszcie pana Teodora, ale na pochyłości już będąc ku czulszym wynurzeniom, w sam czas się powstrzymał.
Długie to posiedzenie z Lizą, nie uszło bacznego oka młodzieńca, i gdy nareszcie nakarmieni i napojeni wyszli, w przyzwoitem oddaleniu od folwarku, szepnął panu Męczyńskiemu:
— Widzę, że pan się bierzesz do starszej panny, albo raczej, że ona się ma do pana... to w oczy bije!
— Ale, na Boga! — przecząc gwałtownie rzekł Teodor — ani wiek, ani położenie moje w świecie nie dozwala mi nawet pomyśleć o niczem podobnem! Bawi mnie wesołe dziewczę, i na tem koniec. Zmiłuj się, nie wyobrażaj sobie, żebym... miał coś takiego w myśli.
— Najzupełniej temu wierzę, ale jeśli tak jest — dodał Adryan — to pozwól-że mi się pan przestrzedz, ażebyś pozorów unikał. Zdaleka patrząc strasznie się to wydaje podejrzanem. Prawdą a Bogiem — oni na pana polują.
Teodor się zamyślił.
— To prości bardzo ludzie i nie sądzę, żeby szli takiemi drogami do celu, zbyt są naiwni.
— Ale ba — przerwał Adryan — panny mają może pozór dziewczątek wiejskich, ale im z oczu okrutny spryt patrzy, bądź pan ostrożnym. Nie wszystko jest naiwnem, co się niem być zdaje.
Przez cały wieczór nieustawała żwawa rozmowa, którą Adryan sam prawie podtrzymywał, paląc cygaro po cygarze. Rozstali się po północy, a gospodarz winszował sobie nowej znajomości niewymownie. Nazajutrz raniuteńko wszystko było do polowania w gotowości. Los chciał, ażeby obrany na nie ostęp przytykał do puszczy pana Krzysztofa. Zmęczeni znaleźli się w blizkości chaty Wilczków, a że Teodor rad się był też dowiedzieć o Krzysztofie, a Adryan niezmiernie ciekawym był go zobaczyć, zawrócili pod pozorem spytania o zdrowie pustelnika.
— Ale jakże ja was potrafię wprowadzić — rzekł Męczyński — kiedy on z nikim obcym mówić nie chce i odprawia czasem nawet grubiańsko.
— To moja rzecz — odparł Adryan — pan mnie tylko weź z sobą... ja na resztę poradzę.
Trafiło się tak, że nietylko Krzysztof był jeszcze w chacie, ale od strony cienia siedział w chłodku na krześle, pilnowany zdala przez Dosię. Na widok nieznajomego młodzieńca, dziewczę zawstydziło się jakoś i schowało, został sam pan Krzysztof, który zdala zmierzył zdziwionem okiem Teodora i jego towarzysza, nie kryjąc się, jak przykre na nim czynił ten najazd wrażenie. Pan Teodor miał go już przedstawić, gdy Adryan wyrwał się naprzód.
— Pan dobrodziej mi przebaczysz — rzekł z ukłonem nizkim — iż mimo najusilniejszych próśb pana Teodora Męczyńskiego, który mnie tu dopuścić nie chciał, narzucam się mu gwałtem, natrętnie. Tyle o czcigodnym panu słyszałem, o jego życiu samotnem, o mocy ducha, tak mnie to poetycznością uderzyło, zachwyciło, iż nie mogłem się powstrzymać...
Krzysztof patrzał zdumiony.
— Jestem Adryan Brzoski, siostrzan pani Wandy, ona też mówiła mi o panu... przebaczysz pan śmiałość moją?
Stary na chwilę sumując zamilkł.
— Powinienbym, wedle obyczaju świata, być panu wdzięcznym — rzekł chmurno — ale ja jestem stary weredyk; nowe znajomości mi ciężą.
— Nie myślę też pana moją obarczać — dodał Adryan — chciałem tylko raz w życiu go widzieć i tem się poszczycić. To życie samotne z Bogiem i naturą! przejmuje mnie uwielbieniem...
Pobóg ramionami ruszył.
— Czy pan sobie żartujesz ze mnie? — zapytał.
— Najszczerszą mówię prawdę — począł gorąco Adryan. — Wiek nasz, niestety, jest wiekiem nie posągów ciosanych z marmuru, ale gipsowych odlewów w jednych formach. Wszyscyśmy kubek w kubek do siebie podobni i o nic się mocniej nie staramy nad to, by się nie wyróżniać od ludzi. Gdy się więc trafi wśród martwych gipsów marmurowa postać, jestem dla niej ze czcią.
— Tylko, że ja podobny chyba jestem do tych grobowych, którym rak, nóg i całych brył braknie — rzekł Krzysztof.
— Tors Herkulesa, jest zawsze arcydziełem — wtrącił Adryan.
Krzysztof uśmiechnął się mimowolnie i popatrzał na Adryana; poczciwa, wesoła twarz ujęła go, obejrzał się, aby mu podano krzesło.
— Na Boga, nie troszczcie się o mnie — krzyknął chłopiec i padł na zieloną murawę tak zręcznie przed Krzysztofem, tak się wygodnie umieścił, iż go tą żywością ujął znowu. Przypatrywał mu się niemal z zazdrością jakąś.
Z za węgła patrzała też na niego Dosia, bo po raz pierwszy w życiu, takiego Antynousa uśmiechniętego widziała. Teodor stał milczący.
— Wie pan, że jeśli się nie ożenię, jeśli w pojedynku nie polegnę, jeśli mnie kto na polowaniu nie postrzeli, i jeśli nie zmienię charakteru, pobujawszy nieco po świecie, gotowem się cofnąć na taki jakiś zamek stary jak pański, aby tak dumać o przeszłości, i na świat, który komposty i gnoje do ideału podnosi, nie patrzeć — odezwał się do pana Krzysztofa. — Zyskam na tem, że się w gnój sam nie obrócę i umrę człowiekiem.
Panu Krzysztofowi to wyznanie wiary dziwnem się wydało, ale chłopak zdawał się być szczerym.
— Jedno z dwojga: albo rycerzem być albo pustelnikiem, to rozumiem; do siania kartofli dosyć tych, co są sami do nich podobni.
— Zkądże pan z temi przekonaniami tu do nas przybywasz? — zapytał pustelnik — z księżyca?
— Nie, z uniwersytetu. Uczyć się trzeba, to każdemu potrzebne — rzekł Adryan. — Na wakacye szczególny skład okoliczności napędził mnie do Zamostowa, do cioci. Ale z cioci nie zupełnie jestem kontent; smutna jest, młoda a wyrzeka się świata. W panu uwielbiam ten heroizm, ale w niej go nie przyjmuję; kobiety nie mają prawa iść na pustynię, zwłaszcza tak miłe, dobre i ładne, jak ciocia.
— Wydaj ją pan za mąż! — dodał sucho Krzysztof — chociaż powiada, że swobodę ceni tak wysoko.
— Bylem znalazł stosowną parę dla ciotki, muszę ją wyswatać.
Krzysztof się rozśmiał smutnie i ironicznie, Teodor skromnie. Nagle młodzieniec zmieniwszy rozmowę, począł o polowaniu i lasach, Krzysztof mówił z nim chętnie i coraz poufalej. Wkrótce potem rozprawiali już o genealogiach polskich, pochodzeniu herbów i przydomkach, w czem Adryan okazał dosyć erudycyi, bo szczęściem świeżo jakoś grzebał się w Niesieckim, a pamięć miał doskonałą.
Z wielkiem podziwieniem Teodora, zdobywca serc, Brzoski, pozyskać sobie potrafił i szturmem wziął najtrudniejsze do pozyskania. Krzysztof był z nim już po godzinie, jak najlepiej. Co więcej, twarz mu się wyjaśniła, humor poprawił, dowcipował i otwarcie rozprawiał o swych przekonaniach, nie tając się z niemi przed obcym.
Adryan potakiwał, unosił się, niekiedy rzucał wątpliwość i wciągał przez nią w żywsze rozprawy. Pani Wilczkowa przyszła pytać, czy goście nie będą co jedli.
— Nie ma co pytać — zawołał Adryan — co na placu to nieprzyjaciel, bo jeść, mnie przynajmniej, chce się okrutnie.
Nie wstając z murawy, śmiejąc się, baraszkując, wprawiwszy wszystkich w wesołe usposobienie, Brzoski jak wszędzie tak i tu wniósł z sobą życie. Korciało go tylko snać, że Dosi, o której słyszał, nie mógł widzieć z bliska. Posłużyła mu do tego zapowiedź śniadania, przymówił się jako najmłodszy pomódz do podania i usługi. Nim kto miał czas zaprzeczyć, wstał i pobiegł do chaty. W progu jej stała Dosia, Adryan się skłonił grzecznie, jakby największej damie.
— Pani mi pozwól pomódz sobie do podania śniadania. Słuszna rzecz, abym jako młody, spełnił ten obowiązek. Szkoda pani rączek.
Dosia spojrzała nań śmiało, a potem na ręce, które naiwnie wyciągnęła do Adryana.
— Albo to rączki tak jak u wszystkich panienek? — zapytała pół gniewnie, pół żartobliwie.
Rączki były opalone, trochę podrapane od pracy, ale mimo to, wcale ładne.
— Wie panna Wilczkówna, że nie jedna panienka by jej ich pozazdrościła.
— Bałamut z pana! — rozśmiała się leśniczanka.
— Przekonasz się pani, gdy będę miał przyjemność lepiej się jej dać poznać, że jestem najrzetelniejszy z ludzi, ale — rzekł — nie ma czasu do sprzeczki jeść się chce, pokaż mi pani stół!
— Stół, a ot! — odezwała się otwierając drzwi, i wskazując stojący w pośrodku stolik niewielki.
Adryan spojrzał nań.
— We dwoje go łatwo wynieść — ozwała się Dosia już nieco przyswojona i ujęła z jednego końca.
— Chociażby mi było bardzo miło z panią go nieść, ale nie dopuszczę, ażebyś miała dźwigać. Niech pani odstąpi, ja go wezmę sam.
— Jakto sam?
Adryan, który miał siłę wyrobioną potężnie gimnastyką, schylił się, ujął stół jedną ręką za nogę, podniósł go do góry i nie mówiąc słowa, jak zabawkę utrzymując w powietrzu, wyszedł z nim na podwórze. Ten dowód zręczności wywołał naiwne zdziwienie i wesoły uśmiech Dosi.
Adryan już był ustawił stół przed panem Krzysztofem i powracał po resztę. Wpadł naprzeciwko zaprezentować się pani Wilczkowej, matce; pomówił z nią kilka minut, zabrał co było potrzeba do śniadania i łupami obciążony, wrócił do Krzysztofa i Teodora. Dosia nie mogła się wstrzymać, by za nim nie iść oczyma i nie postąpić kilka kroków. Zdziwił ją ten śmiały, wesoły, napozór paniczowaty, a w istocie tak usłużny i skromny chłopiec, który w dodatku, był, jak się dowiedziała podsłuchując, siostrzeńcem hrabiny.
Przy stole Adryan tak dobrze jadł, jak wprzódy ochoczo służył. Krzysztofowi i to się podobało, bo on także wolał sam wszystko, co mógł robić, niż ludzkiej wyciągać pomocy.
— Co to może krew — rzekł w końcu Adryan — pannę Wilczkównę tylko ubrać w jedwabie, a do karety posadzić, mogłaby z niej być wielka pani.
— Jużciż to prawda — potwierdził Krzysztof — i powiem panu rzecz szczególną. Czem się to dzieje, że tę krew znajdziesz pan w szlachcie i — w chłopach: ale wie pan, to plemię, co skulone dwieście lat siedziało za warsztatem, co szyło buty i majstrowało: praca ta, choćby nawet mierzenie łokciem, zwichnęła im kłęby, pokoszlawiła nogi, porobiła z nich kaleków.
— Smutna to rzecz, choć prawdziwa — wrzucił Adryan — boć przemysł jest i będzie dźwignią wielkiej cywilizacyi.
— Pewnie — odparł, swojej teoryi oburącz się trzymając, pan Krzysztof — ale nie darmo dzielimy się na narody, a narody posłannictwa mają. Niemcy powinni szyć buty dla całego świata i robić pończochy, my za cały świat wojować i żyto siać, a Anglicy sprzedawać nasze zboże i niemieckie trzewiki.
Od dawna pana Krzysztofa nikt w takim nie widział humorze.
— Wydała się panu Wilczkówna szlachcianką z powierzchności — dodał — to nic, ale dusza w niej szlachecka i szlachetna, ale rozum w niej, który z czego wyrósł, to już nie wiem; bo szlachta z rozumu tak dalece nigdy nie słynęła. Myślę, że ojciec, który ją ma jednę i bardzo kocha, a jest rodzajem filozofa czytającego chętnie i myślącego wiele pocichu, rozwinął ten umysł tak szczęśliwie. Będąc tu chorym długo — mówił pustelnik — miałem zręczność poznać bliżej to dziewczę i zdumiewałem się codzień jej prostocie zarazem i dowcipowi. Ale dowcip biorę w znaczeniu, w jakiem go brał Kochanowski.
— Z oczów jej ten rozum patrzy — odezwał się pan Adryan — chociaż kobiece oczy okrutnie zwodzą. Jestem przekonany, że one często same nie wiedzą co mówią, bo przez nie odzywa się coś więcej, niż jedna dusza niewieścia, może cały duch niewieści.
Teodor był milczący dnia tego, rozmowę utrzymywali Krzysztof z młodym znajomym. Po śniadaniu Adryan wstał zebrawszy sprzęt, który pochwyciła zaraz nadbiegająca Dosia. Stół tym samym sposobem odniósł na miejsce. Prawda, że mu nieco żyły na czoło wystąpiły, ale za to miał zręczność zbliżyć się do owej pięknej Dosi, która mu się więcej podobała od wyfiokowanych panien Zamorskich.
— Już się nie dziwuję — rzekła do niego, gdy na miejscu stół ustawiał — że pan takich sztuk dokazujesz, kiedyś największą nam pokazał, w dobry humor wprawiając naszego kochanego pana. Nikt wam za to nademnie nie może być wdzięczniejszym, bo go kocham bardzo.
Spuściła oczy.
— Za to, jeśli zabłądzę na polowaniu i zajdę kiedy do państwa — rzekł Adryan kłaniając się grzecznie — niech mnie pani nie wypędza i przyjmie dobrem sercem.
— A czemuż-by nie? — odparła Dosia — wszak my każdego, kogo Bóg da, gotowiśmy przyjąć gościnnie.
Spojrzeli sobie w oczy, a obojgu się oczy śmiały.
— Więc do zobaczenia! — powtórzył Adryan.
Dosia tylko główką mu się skłoniła, ale wejrzenie było wymowne i serdeczne. Nigdy się nie spodziewała, aby jej kto na świecie tak się mógł podobać, zdziwiła się sama sobie, wiodąc za nim oczyma długo.
Pożegnawszy gospodarza, obaj goście siedli do bryczki, która ich tu przywiozła i ruszyli nazad do Zieleniewszczyzny. Tu na nich z obiadem czekano, tak wykwintnym, że pomimo największego starania pani Zamorskiej, był szkaradny. Proste potrawy daleko się jej lepiej udawały, ale Liza układała program i uczyniła go niewykonalnym.
Drugiego dnia dzierżawca obiecywał łowy daleko wspanialsze, miał się czas do nich przygotować. Szczęście dziwne sprzyjało młodemu paniczowi, wszystko mu się wiodło po myśli. Życzy sobie poznać sąsiedztwo, a właśnie tego dnia nad drogą stojąc na przesmyku z Teodorem, spotkał się z nieznanym sobie panem Pawłem.
Pawłowi, w którego domu mało kto jeszcze bywał, szło nieco o pozawiązywanie stosunków, żona mu się nudziła, dom stał pustkami, rad był ludzi przyciągnąć. Pół mili dzieliło myśliwych od Pobogowszczyzny.
— Jeżeli polowanie skończone — zawołał Paweł — zajedźcie do mnie na obiad.
— Nie jesteśmy ubrani na pierwsze odwiedziny — rzekł Adryan.
— A! dajcież temu pokój! — przerwał Paweł — na wsi jesteśmy, ja panów biorę gwałtem i przed moją żoną wytłómaczę, myśmy do zbytnich ceremonij nie nawykli. Teodor powinien był panu powiedzieć, że ja się z niczego dorabiałem majątku, byłem więc na wozie i pod wozem, żona moja kobieta prosta, nie nawykliśmy do białych rękawiczek.
Adryan się skłonił, Teodor przystał chętnie. Zamorski, który im towarzyszył, chciał się wymówić, ale go gwałtem pociągnięto. W ten sposób z południa dostali się do starego dworu w Pobogowszczyznie.
— Obiad będzie improwizowany — dodał Paweł — ale żona moja jest ostrożna, mamy zawsze od przypadku coś tak zachowanego, aby podróżnego nakarmić, bo na wsi o każdej dnia godzinie spodziewać się go można. Zaręczam za to, że nie będziecie głodni.
Paweł wziąwszy na swą bryczkę Zamorskiego, pośpieszył nieco przodem, Teodor z Adryanem jechali za niemi. W ganku czekała męża pani Pawłowa z córką i synem.
— Jejmość — zawołał z bryczki gospodarz — wiozę gości, jedzie pan Teodor, pan Brzoski i pan Zamorski, po polowaniu głodni, trzeba się popisać i nie dać im czekać długo.
Jejmość nie pokazując się znikła, została tylko zastępująca gospodynię dziewczynka i chłopiec, który miał wielką ochotę bryczce ojcowskiej furmanić, choćby tylko do stajni i popisać się paląc z bata. Pozwolono mu tej uciechy.
Weszli do dworu. Był on przez ostatniego dziedzica nieszczęśliwie odświeżony, a nowi posiadacze niemieli ani czasu, ani ochoty, wrócić mu wdzięk stracony. Było tu więc bardzo wygodnie, ale wcale nie pięknie. Meble ni stare, ni nowe. Sprzęt prosty, ozdób prawie żadnych, czysta proza życia, które się niedawno dorobiło gniazda, jeszcze w nim puchu zasłać nie mając czasu. Nie zbywało na niczem, ale nic nie było dla oczów. Nawet folwark państwa Zamorskich przyozdobiony przez panny, daleko wyglądał zalotniej. Znać było, że w gospodarzu i jego pani zmysł piękna wcale wyrobionym nie był.
Po upływie dobrej pół godziny pokazała się dopiero gospodyni, w bardzo skromnym stroju, z twarzą swobodną i uprzejmą, ze spokojem ducha, który dał panu Teodorowi otuchę, że obiad będzie dobry. Z której-że twarzy gospodyni nie można poznać frasunku, gdy przyjęcie jest skompromitowanem?
— Wczoraj jedliśmy śniadanie u pana Krzysztofa — rzekł Teodor — a dziś nas losy do państwa przyniosły?
— No, a cóż się ze starym dziwakiem dzieje? — zapytał Paweł.
— Zdrowszy jest.
— Powiadasz, żeście panowie byli obaj u niego, ale jakże nieznajomego przyjąć raczył pana Brzoskiego?
— Nie mogę się skarżyć — zawołał Adryan — jak najlepiej, gdybym niewiedział, że ma trochę dzikości, posądziłbym go o nią.
— To prawdziwy cud! — rzekł wzdychając Paweł.
— A cudu dokazał nie kto inny tylko pan Adryan — dołożył Teodor wskazując na młodzieńca, który się skłonił skromnie.
Córka pani domu zajęta była układaniem łamigłówki na stole, Adryan nie mając zajęcia zbliżył się do niej, i ofiarował jej pomagać. Ta grzeczność dla dziecka ujęła matkę, a młody chłopak bawił się jakby sam jeszcze z wieku łamigłówek nie wyszedł. — Wkrótce też widząc go tak powolnym, chłopak, który ze stajni powrócił, wziął go w kontrybucyę, aby mu różne swoje bicze, buty i przybory sportsmanowskie pokazać. Adryan poszedł z nim do drugiego pokoju.
— Nie nudźcież pana! — zawołała matka.
— Ale ja się jak najdoskonalej bawię! — zawołał śmiejąc się Adryan — przypominam sobie z rozkoszą niedawno upłynione lata młode.
Szczęściem podanie obiadu ocaliło pana Adryana z rąk młodzieży, która go opanowała. Obiad wykwintnym nie był, ale doskonałym, sam pan Teodor oddał mu tę sprawiedliwość, win nie podano wiele, ale te, któremi częstowano, okazały się wybornemi.
— Starej piwnicy nie mam — odezwał się Paweł, bo ja sam człowiek nowy. Nie miałem długo nic, oprócz dzierżawy i handlu, dopókim się powoli nie dorobił znowu do ojcowizny. Sprzyjał mi los, żem ją na nowo mógł odkupić i wyrwać z rąk obcych. Wprawdzie mam jeszcze długi, ale z tych wyjdę. Nie mogęż się tem pochlubić, przynajmniej tak jak Krzysztof chlubi się nieskażonem niczem szlachectwem swojem, które w pudełku trzymał zamknięte.
— Mnie się zdaje — wtrącił Adryan — że ani jemu nie można mieć za złe, iż się zakopał w lesie, ani panu, żeś pracował i walczył. Każdy z panów szedł za swem powołaniem, a ludzie są stworzeni różnie.
— Masz pan zupełną słuszność — rzekł Teodor — a wino pana Pawła doskonałe i nie mówmy już o tem. Gdybyśmy jeszcze kiedy dwóch braci do siebie zbliżyć i pojednać mogli — dodał — wszystkie moje życzenia byłyby spełnione.
— Mnie się zdaje — cicho odezwał się Adryan — że do tego przyjść musi.
— Ale ba! — rzekł Paweł — ja się już przestałem spodziewać, choć ja i żona niczego w życiu nie pragniemy więcej.
Gość się obejrzał.
— Mam pozwolenie odwiedzenia pana Krzysztofa — rzekł nagle — przyszłym razem gdy tam jechać będę, niech państwo dadzą mi za towarzysza swojego syna.
Pani Pawłowa zarumieniła się.
— Ja z panem chętnie pojadę — zawołał chłopiec.
— Może się to na co przyda — dokończył Adryan.
Tą myślą, która zdawała się szczęśliwą, pozyskał sobie gość serca państwa Pawłowstwa. Teodor nie mógł sobie darować, że jemu to wprzódy do głowy nie przyszło.
Do wieczora zszedł czas bardzo przyjemnie, Paweł wprawdzie za wiele może mówił o swoim dorobku, który był celem jego życia, nadto się może chwalił zwycięztwem, lecz historya to była u nas rzadka i dla słuchaczów nowa, bo na dziesięciu, którzy tracą, nie wiem, czy jeden jest, coby się szczęśliwie czegoś dobił, nie straciwszy głowy, gdy mu się powiedzie. I on i żona, nieprzebrani byli w tych powieściach o przebytych biedach i szczęśliwych spekulacyach, o trudzie, jaki ich kosztowało zbogacenie. Adryan umiał słuchać, czyniąc uwagę, że się ze wszystkiego czegoś zawsze nauczyć można.
Wieczorem wrócono na wieczerzę do Zamorskich, a na następny dzień zapowiedział powrót swój do Zamostowa pan Adryan. Zdawało mu się, że choć zameldować się był powinien ciotce, nim dalsze polowanie na zwierza i ludzi przedsięweźmie. Paweł dał mu upoważnienie do plądrowania po wszystkich błotach i lasach obszernych dóbr swoich. Teodor, którego niepokoiło ciągłe wspominanie Zamorskiego, o Maciorkiewiczu i potrzebie uregulowania rachunków, pozostał w domu. Naprzeciwko powracającego pana Adryana wybiegła panna Kornelia.
— Przyjechałeś pan na wakacye do ciotki, spodziewam się dlatego, żebyś ją nie siebie bawił, a latasz niewiem gdzie? pięknie to?
— Zbierałem właśnie materyał dla bawienia cioci i pani — śmiejąc się rzekł Adryan — polowałem nie tylko na zwierzynę, ale i na plotki. Com widział! gdziem bywał, o pani!
— Mów.
— Powoli, chodźmy do cioci.
Ciotka przyjęła siostrzeńca bardzo serdecznie, ale ze swą nieporuszoną powagą i spokojem.
— Jakże ci się udało polowanie? — spytała.
— Doskonale.
— A panny się podobały?
— Wie ciocia która? proszę zgadnąć.
— Starsza — zawołała Kornelia — bo taki trzpiot, jak pan.
— Otóż nie.
— Więc młodsza?
— I to nie. Trzecia mi się podobała najlepiej — rzekł Adryan.
— Jaka? która?
— Panna Wilczkówna, Dosia, polny kwiatek cudowny.
— A! a! — zawołała hrabina rumieniąc się.
— A panny Zamorskie?
— Ekstra miłe, alem się rozmyślił, młodsza wychodzi za pana Maciorkiewicza, a starsza zastawia sidła na pana Teodora, niechcę nikomu przeszkadzać.
— Tegom się domyślała — rzekła panna Kornelia — dziewczyna filut wielki!
— I poszedłbym o zakład, że pan Teodor w końcu z nią się ożeni.
Hrabina uśmiechnęła się smutnie.
— Prawdziwiebym rada była — rzekła — żeby to przyszło do skutku, pannie byłoby z tem bardzo dobrze, jemu także.
— A hrabina byłaby wolną od nieznośnych starań pana Teodora, który odprawiany powraca uparcie, wzdycha, patrzy i po każdym obiedzie ośmiela się do pół oświadczenia — mówiła szydersko panna Kornelia.
Hrabina pogroziła jej na nosie, Adryan się rozśmiał.
— Jeżeli to koniecznie dla spokoju cioci potrzebne, ożeniemy pana Teodora.
— Któż? pan? — śmiejąc się poczęła kuzynka — o! doskonały swat!
— Przekonasz się pani, że lepszego nie ma nademnie — wesoło mówił Adryan.
— Więc i mnie pan wreszcie kogo wyswataj — dodała dygając panna Kornelia.
— Dajcie mi się państwo rozpatrzeć tylko, a wszystkich pożenię — zakończył Adryan. Obrócono to w śmiech.
Nigdy przybycie tak na pozór maleńkiej i nieznaczącej figurki, jaką był pan Adryan Brzoski, nie wywołało na większej przestrzeni sąsiedztwa, silniejszego wrażenia. Mówiono o nim u państwa Pawłowstwa, w dworku Wilczków, w Zieleniewszczyznie, a z tych ognisk sława jego rozchodziła się i promieniała po wszystkich dworach i dworkach.
Przez kilka dni jednak odpoczywał w Zamostowie i nie pokazywał się nigdzie, chociaż pan Teodor listami go wzywał ciągle. Naostatek Teodor zniecierpliwiony przyjechał sam jednego dnia wieczorem.
— Przybywam — rzekł — z ważną nowiną, której hrabina sobie życzyła; Krzysztof przeniósł się już na zamczysko, jeśli więc pani trwa w myśli odwiedzenia go, będę miał przyjemność służyć jej za przewodnika.
— A ja się zamawiam za pazia — wtrącił szybko Adryan. — Bezemnie byście sobie państwo rady nie dali.
Hrabina trochę była zakłopotaną, zdawała się wahać.
— Ciociu dobrodziejko — rzekł Adryan — jest-to tak piękny projekt, że nie godzi się mu dać upaść. Ciocia i ja musimy uratować od zguby człowieka, możemy go wyciągnąć na świat i uczynić miłym, a pożytecznym.
— Ale jak nas przyjmie!
— Doskonale! — zawołał Adryan. — Najprzód, kobiety źle przyjąć nie może, jest nadto mocny szlachcic i rycerz, ażeby chybił płci pięknej. Powtóre, od czegóż ja i łaska jaką potrafiłem zyskać u niego, świadkiem pan Teodor. Ja pojadę przodem i biorę na siebie, że przyjęcie będzie świetne!
— Świetne — przerwał Teodor — to wątpię, oprócz chleba razowego, jaj i masła, na zamku nie ma nic. Kawy tam nawet nie znają, Krzysztof żył z zasady, jak anachoreta, gardząc zbytkiem, który człowieka rozmiękcza i psuje.
— Byle nam wody dano, jeśli będzie gorąco — rzekła hrabina.
— Jabym zawiózł wszystko, co potrzeba i byłbym bardzo szczęśliwy, żeby mi się udało go z kłopotu wybawić, ale się obrazi, mnie wyłaje... i...
— I wszystko się popsuje! — zawołał Adryan. — Pojedziemy na chwilę, napawać się wonią lasów, nasycać powietrzem, wrócimy z lepszym apetytem do panny Kornelii.
— Mnie zostawicie państwo na gospodarstwie, uznając niegodną towarzyszenia im?
— W istocie, im mniej nas będzie, tem lepiej — dodał Teodor.
Tak tedy owa wyprawa, w którą pan Teodor nie bardzo wierzyć się zdawał, osnutą została. Dziwiło go nieco, że hrabina podjąć ją chciała i z tem się przed nią nie taił.
— Mam na sumieniu, żem go niedosyć uprzejmie przyjęła — na stronie poczęła się tłumaczyć spytana hrabina Wanda. — Wyobraziłam sobie fałszywie, że mieć może jakieś myśli... nadzieje, które od razu chciałam rozproszyć. Byłam za surową, chcę to naprawić.
Teodor, który zawsze łudził się tem, iż piękną wdowę powoli sobie zjednać potrafi, nie znalazł w tem postępowaniu nic dla siebie zagrażającego, skłonił się i zamilkł.
Rejent zapewniał, że barometr stał nieporuszony na pogodzie, wycieczka więc na dzień następny umówioną została. Adryan miał jechać pół godziną wprzód konno i oznajmić gości. Hrabina niechcąc pozostać sama z panem Teodorem w ciągu podróży, boby ją był czułościami swemi nudził zbyt długo, namówiła go, ażeby jechał z Adryanem, któremu nie wypadało stawić się samemu. Ludzie znali drogę do zamku i właściwie przewodnika niepotrzebowała. Po rannym obiedzie w Zamostowie, wyruszyć miano.
Program został spełniony jak najściślej. Piękna droga wiodła do lasów piękniejszych jeszcze. Pan Teodor, który niegdyś był bardzo dobrym jeźdźcem, chociaż teraz znajdował, że już koni takich, jak dawniej na świecie nie było, bo go jazda dziwnie męczyła, dobrał sobie jednak wierzchowca, za którego przyzwoite znajdowanie się ręczył Zamorski i wyruszył po kawalersku z Adryanem. Nie obrachował się tylko z fantazyami młodzieńczemi, i pierwszą część drogi namęczył się okrutnie. Adryan z koniem swoim był w ciągłem nieporozumieniu, jakkolwiek spokojny wierzchowiec starego kawalera zapatrywał się na towarzysza i próbował też trochę się dąsać, pan Teodor wcale sobie zlecieć nie życzył, szczególniej dla reputacyi: musiał więc w końcu prosić Adryana, ażeby uśmierzał swe zapędy, i złego przykładu nie dawał. Puścili się tęgim kłusem, bo trzeba było hrabinę wyprzedzić. Siodło było twarde, a koń miał nogi doskonałe i trząsł też przedziwnie. — W ostatku ukazał się las, droga niedobra niedozwalała dokazywać, pojechali wolniej i po pewnym przeciągu czasu, wśród wzgórzów ukazała się ruina, a u podnóża jej stojący krzyż, gdzie wierzchowce z masztalerzem zostały. Poszli pieszo. Cisza głucha panowała do koła. Na odgłos ich kroków stary Hermes parę razy szczeknął obudzając czujność stróżów.
Weszli w starą bramę, w dziedzińcu nie było żywego ducha, oprócz Hermesa, który szczekał nie trudząc się zbytnio i z wygodnego miejsca się nie podnosząc. Ukazanie się ich w dziedzińcu nie wywołało, jak zwykłe, starego sługi, dopiero gdy się zbliżyli do ganku, rozespany bez surduta ukazał się gładząc po łysinie.
— Jak się masz? — zawołał Teodor — a pan?
Stary ręką w powietrzu zakręcił.
— Gdzie pan?
— Jakto, gdzie! juściż w domu?
— Ani śladu.
— Ale nie był jeszcze całkiem zdrów?
Stary ramionami ruszył.
— Poszedł w las — rzekł sucho.
Przybyli spojrzeli po sobie, wyglądało to na kłamstwo. Adryan był trochę zafrasowany.
— Ale bądź co bądź, czy pan jest, czy nie ma, my spocząć nieco musiemy.
Sługa wskazał drzwi z ukłonem.
— Nie wiem tylko czembym panom mógł służyć, oprócz bardzo dobrej wody, bo źródło mamy doskonałe, ale zresztą...
Uśmiechnął się.
— Lecz czyż może być, aby Krzyś wyszedł z raną ledwie dogojoną.
— Ha! z panem moim, to pan wie, żartu nie ma, jak sobie powie... idzie... to choć na skręcenie karku.
— Co tu robić? — szepnął Teodor.
— Jedźmy po ciocię — odparł Adryau — to jest ja pójdę, a pan zostań tu, aby szanownego Cerbera do wprowadzenia nas na zamek przygotował.
To mówiąc, gdy w dali dał się słyszeć turkot powozu, Adryan w skok ruszył nazad ku krzyżowi.
W istocie, hrabina wysiadła przy nim, i rozglądała się po pustyni. Spokój jaki tu panował, żywa zieloność otaczających lasów i wzgórza, powietrze przejęte wonią drzew, wreszcie widok ławki u krzyża może myśl o przetęsknionych tu latach tego, którego kochała niegdyś, powlokły smutkiem jej czoło. Powoli bardzo zabierała się iść ścieżką ku górze i wahała widocznie. Krok, który czyniła, zdawał się jej teraz co najmniej niepotrzebnym, rada się była zawrócić. Wtem Adryan rozpędzony nadbiegł.
— Nie mamy szczęścia — zawołał — któżby się tego mógł spodziewać! Gospodarza nie zastaliśmy, powlókł się już do lasów.
Wanda odetchnęła, i rozjaśniło się jej lice.
— A! tem lepiej — rzekła — zostawiemy mu nasze karty wizytowe.
— Ale zamek przynajmniej zobaczyć potrzeba — dał rękę podając Adryan — to ciekawe.
Jeszcze się trochę wahając, piękna pani poczęła iść ku górze. Stanęli najprzód przypatrzeć się bramie i murom z polnych kamieni.
— Jakże to smutne! jakie to biedne. Stare, zrujnowane! Jak ten człowiek mógł tu wyżyć lat tyle — odezwała się po cichu.
W bramie obwiał ich chłód i otoczyły mroki. Hrabina zamilkła, na dziedzińcu zatrzymali się chwilę, bliżej przypatrując rozwalonym w części murom. Teodor czekał ze sługą już w kapotę ubranym w ganku. Rozglądając się wszędzie ciekawie, hrabina dała się prowadzić na górę, do wielkiej izby sklepionej, gdzie miała odpocząć chwilę. Wszędzie uderzało ją to ubóstwo dobrowolne, świadczące o życiu surowem. U wnijścia ze wschodów po ścianach poczepiane były okruchy i resztki zardzewiałych zbroi, które czerwonawy kolor poprzybierały. Nic tu nie było całego, nic kształtnego, zbrojownia jakby zgrobu i ziemi dobyta, podziurawiona przez wieki co ją jadły, ścieniała, pogięta, zniszczona. W wielkiej izbie sprzęt połamany, choć stary, a nie piękny, połatany od siekiery okazywał zaniedbanie zupełne i wyrzeczenie się wygody równie, jak powierzchowności. Na jednej ze ścian stare drzewo genealogiczne wisiało, a pod niem ręką Krzysztofa stał w chwili pognębienia rzucony napis:

Fuimus!

Na stoliku rozłożony był Niesiecki i Biblia. Na drugim leżała kronika Bielskiego.
Hrabina siadła przypatrując się ciekawie; zdawało się jej, że człowiek, co tu żył, musiał zbutwieć, jak to, co go otaczało. Serce ściskało się coraz mocniej, i gdyby się nie wstrzymywała, możeby z pod powiek łza się jaka dobyła.
Teodor i Adryan stali widząc ją wzruszoną, ale młody chłopak nie mógł długo wytrzymać w takim grobowym nastroju ducha.
— Powietrze tu — rzekł — przesiąkło smutkiem; jak ten człowiek mógł tu tak długo wytrzymać i dlaczego się skazał na tę pokutę?
Hrabina nie odpowiedziała nic, oglądając się, przypatrując szczegółom, z którychby mogła życie tu spędzone odgadnąć. Rozumiała, jak ono musiało zwolna kołysać do snu mogiły, usypiać, ostudzać, odrętwiać i kamienieć człowieka. Był to klasztor, ale bez towarzyszów, chóru, bez śpiewu i bez wspólnej modlitwy. Dreszcz ją przechodził, myśląc o długich wieczorach zimowych i tem milczeniu pustyni, co grozić się zdaje lada chwila piorunem i gromem. Chwilę tu posiedziawszy, wstała Wanda i podeszła ku stolikowi, na którym czegoś się zdawała szukać oczyma. Kawałek szarego papieru leżał pod książkami, lecz nie do pisania, Adryan domyśliwszy się czego potrzebowano podał ołówek, i hrabina na świstku napisała po krótkim namyśle:

„Dawna znajoma pustelnika, która przybyła go odwiedzić pamięci się jego przypomina“.W.

Adryan nie śmiejąc nic dodać na tym samym papierze, wydarł kartkę z pugilaresu i zapisał imię swoje, a pod niem:

Beata solitudo — sola beati tudo.

Pan Teodor z kolei wziął ołówek i dodał:

„Krzysiu, płacz, miałeś takich gości, jakich zamek twój nigdy nie widział.

Teodor“...

Wszystkie złożono na otwartym Niesieckim, trzeba było wychodzić; oglądając się hrabina pierwsza opuściła smutne to więzienie. Było li to zapomnieniem umyślnem, czy mimowolnem? obok Niesieckiego zostawiła maleńką rękawiczkę. Adryan z pewnością to dostrzegł, ale nie powiedział nic i zakrył ją sobą od Teodora, który byłby się nieochybnie przysłużył zwróceniem jej właścicielce. Równie powoli jak weszli, schodzić zaczęli ze wschodów, w zamku nie było nic więcej do widzenia. Teodor poprowadził tylko jeszcze między baszt zwaliska, zkąd widok się rozciągał nieco szerzej na wzgórza lasami okryte, ale wszystko to było tak smutne, tak smutne! Hrabina kilka razy powtórzyła ten wyraz, który się jej wyrwał mimowoli. Widok zamczyska pustego podziałał na nią może więcej, niż gdyby w niem właściciela znalazła. Adryanowi nawet nic nie przychodziło na myśl, czemby ją mógł rozerwać i rozweselić.
Teodor trochę się próbował wyśmiać z brata, ale mu nikt nie odpowiadał i nie wtórował.
— Wnosząc z kary, jaką sobie ten człowiek za grzechy żywota naznaczył — rzekł Adryan — możnaby sądzić, że grzeszył wiele. Mnie go szczerze żal, czuję sympatyą dla niego i gdyby było w mojej mocy, choć ostatki życia starałbym się mu uprzyjemnić. Ten człowiek wycierpiał wiele.
Hrabina ze spuszczoną stała głową nie odpowiadając nic.
— Dziwak! — rzekł Teodor — hypokondryk, któż mu winien?
Postawszy nieco między kupami kamieni, które chmiele oplatały, poszli nazad ku bramie ciemnej. Hermes podniósł głowę, aby się odchodzącym przypatrzeć i spać się położył znowu. Za bramą było weselej i odetchnęli swobodniej, nie cisnęły już ich te szare mury, które zdawały się co chwila obalić się na głowę.
I krzyż z cierniową koroną u dołu coś mówił. Przy nim ławka stała, posadzone kwitły róże, czepiały się dzikie powoje. Niepodobna było nie pomyśleć ile tu chwil przedumał ten, co to godło cierpienia wystawił. Hrabina ciągle milcząca siadła do powozu, a panowie znaleźli tuż konie, na których jej z powrotem towarzyszyć mieli. Dla Adryana niczem to było. Teodor radby się był od kalwakaty uwolnił, bo kłusowanie przy powozie niezbyt było wygodnem, ale wstydził się biedny, wesołością nadrobił i wdrapał się na siodło. Od pierwszej przejażdżki czuł się, odwykłszy od konia, złamanym, cóż to dopiero miało być wieczorem? Trzeba się było wszakże młodszym pokazać, niż stary kawaler był w istocie, kłusował.
Na pół drogi dopiero, gdzie mógł zawrócić od Zieleniewszczyzny, pożegnał hrabinę i zwolniwszy koniowi biegu, stępo, noga za nogą ruszył w kwaśnym humorze do domu. Adryan też namyślił się, oddał wierzchowca wkrótce, a że wieczór był piękny namówił ciotkę; żeby resztę drogi zrobić pieszo.
Gdyby się godziło posądzać tak młodego chłopaka, mógłby kto pomyśleć, że umyślnie sam na sam wybrał się z ciotką, aby rozpocząć rozmowę, której w Zamostowie, gdzie czujnego ucha panny Kornelii nigdy pewnym być nie mógł, trudno mu było zagaić.
— Widzę — rzekł — że i na cioci smutne wywarł wrażenie ten biedny pogruchotany zamek pana Krzysztofa. Ja, który jestem aż do zbytku wesół wywiozłem z niego nieopisaną tęsknicę. Żal mi człowieka, który przyznać muszę, najsympatyczniejszym jest dla mnie.
Ciotka spojrzała żywo i odwróciła wzrok jeszcze prędzej.
— Tyle siły i energii zmarnowanej i takie życie zwichnięte złamane — dodał Adryan.
— Któż mu winien — szepnęła hrabina.
— Zapewne, zawsze wyrzeczenie się czynnego życia jest grzechem, winą, uznaniem swej niezdatności do niego, ale gdyby ludzie trochę mu gwałt zadali, gdyby się oni troszczyli, gdyby mu rękę wyciągnęli, podźwignąćby go było można i mnie się zdaje, że dziś jeszcze...
Hrabina milczała ciągle, Adryan się rozgorączkowywał.
— Myślę — rzekł — pogodzić go z bratem, to będzie pierwszym krokiem do przejednania go ze światem.
— A! ty mój drogi zarozumiały młodziku! — przerwała hrabina — jakże ty śmiesz się porywać na to, czego nikt nie mógł dokazać?
— To właśnie młodzików zadanie — rzekł Adryan — jesteśmy trochę ślepi, niewidzimy niebezpieczeństwa i często go przez to samo unikamy. Dlaczegożbym nie miał spróbować? Plan już osnuty: biorę z sobą synka pana Pawła, który goreje do konia. Chłopiec zrobi pod mojem okiem przejażdżkę małą, a stryj musi go dobrze przyjąć i pokochać. Dziecko będzie najlepszym pośrednikiem do rodziców.
— Myśl wcale oryginalna — zawołała hrabina — ale, ale, ale...
— Spróbuję — rzekł Adryan — powtarzam cioci, szkoda człowieka, przyznaję się, że gdybym mógł pomyśleć, że choć w najmniejszej części przyczyniłem się do złamania mu życia, chwili bym nie miał spokojnej.
Ostatnie słowa wymówione niby nieumyślnie, aż drganie nerwowe wywołały w hrabinie, która się wstrzymała trochę, jakby chciała coś powiedzieć, i szła dalej z głową spuszczoną. Adryan zwykle wesoły, powracał z zamku jakby podraźniony. Schylał się po trawy stojące nad drogą, rwał je, plótł w rękach, rzucał, zaczepiał gałęzie wierzb zwieszone nad głowami, potykał się na kamieniach, Wanda widocznie chciała odwrócić rozmowę od przedmiotu niemiłego i zagadnęła coś o Teodorze.
— Z tym toście się po przyjaźnili — rzekła — i tak to jakoś łatwo wam przyszło, musicie mieć charaktery zgodne.
Adryan podskoczył dla urwania kilku liści, które zgniótł w dłoni i rozśmiał się.
— O ciociu nielitościwa! — zawołał — pan Teodor jest najlepszym z ludzi, ale jakże źle życzysz siostrzeńcowi, jeśli w nim widzisz do niego podobieństwo. Jest-to człowiek złamany, ale poklejony, biedny nad wyraz, na wylot przezroczysty, jak zegarek ze szklanną kopertą, i do tego chodzący nieregularnie, jeśli go już mam porównywać do chronometru. Ale, ale, ciocia się nie obrazi? mnie się zdaje, że on nie darmo bywa w Zamostowie.
— A mnie się zdaje, że darmo — odpowiedziała hrabina rozweselając się nieco. — Ale kto ci dał prawo, siostrzeńcze niedyskretny, tak się mięszać do wszystkiego?.
— Z wielkiej miłości mojej dla cioci, zdaję się mieć prawo nieograniczone, nawet być niedyskretnym! Więc pociesza mnie ciocia, że w osobie pana Teodora wujaszka mieć nie będę?
Hrabina krzyknęła aż...
— Mój Adryanie, czy się co takiego pleść godzi?
— Proszę łajać! proszę, bylebym był spokojnym. Pana Teodora szanuję, miłuję, kocham, ale bałbym się go mocno!
— Dlaczego?
— Dlatego, że on cioci nie wart, chociaż zresztą jest-to zacny człowiek, ale tak zwichnięty i stokroć niepowrotniej od pana Krzysztofa.
Wspomnienie tego imienia znowu chłodem obwiało hrabinę, która dała poznać seryo, iż nie rada była, aby Adryan mówił o nim. Chłopak z niezmiernym taktem zamilkł zaraz. Zbliżali się też ku pałacowi a w dziedzińcu chodziła wśród kwiatów, do których wcale nie była już podobną, panna Kornelia. Ciekawość wiodła ją na powitanie, patrzała w oczy usiłując odgadnąć wrażenia.
— A! zmiłujcież się państwo, cóż się stało? jak tam było? mówcie, goreję ciekawością.
— Niech pani zgadnie — rzekł Adryan.
— Nieprzyjął.
Milczenie... — Nie! a więc, a ja nie umiem rozwiązywać zagadek — poczęła coraz żywiej stara panna — zlitujcież się nademną.
— Nie było go w domu.
— I pani nie widziała nic?
— Owszem, byliśmy na zamku, który się wali, odpoczywaliśmy w lesie, który go otacza i powracamy, pana Teodora zgubiliśmy po drodze.
— Ta zguba to się prędko znajdzie — złośliwie szepnęła panna Kornelia.
Hrabina nie miała ochoty do rozmowy i dała to poznać, poszli więc wszyscy do pałacu. Adryan zaś ulitowawszy się nad starą panną, rozpoczął drobnostkowy, humorystyczny opis podróży, przygody wierzchowych koni i jeźdźców, topografię miejsc, wizerunki osób... przeplatając je filozoficznemi uwagami, i tak przywrócił towarzystwu postradaną wesołość.
W parę dni potem, chociaż dzień był gorący i na burzę się zbierało, Adryan na konia wsadziwszy Wacka, jechał z nim na niedaleki od Pobogowszczyzny zamek. Chłopcu ojciec i matka dawali przestrogi po cichu, jak się miał znajdować, lecz w tej chwili podobno więcej myślał o koniu, którego miał dosiąść, niż o stryju, którego miał poznać. Adryan jechał spokojny. Zbierało się na burzę, gdy wjechali w las, i ledwie kłusując, w chwili, gdy już i deszcz padać zaczynał i grzmoty się rozlegały po górach, dobiegli do zamczyska.
— Wyśmienicie — rzekł w duchu młody przewodnik — mamy powód schronienia się do zamku, a juściż najniegościnniejszy z ludzi by nas nie wypędził na słotę.
Deszcz już wielkiemi kroplami rosił, gdy stanęli przed zamkiem. Z górnego okna widać było ciekawie wyglądającego pana Krzysztofa, który snać poznać nie mogąc, kogo tu burza przyniosła, wychylił głowę, popatrzał długo i okno zamknął z trzaskiem. Po wschodach słychać było zbiegającego co tchu starczyło czujnego stróża, któremu szczekając młody Hermes towarzyszył.
— Mój panie — rzekł Adryan wchodząc do sieni — burza nadchodzi, nie mamy się gdzie schronić, na miłość Bożą, dajcie nam przytułek. Pan mnie zna, powiedz, że ten przyjechał, co u Wilczków stół do śniadania przynosił.
— E! już wiem — odparł stary, ale obejrzał się na chłopaka, który stał zarumieniony i zmięszany nieco.
— A to, to mój dwunastoletni przyjaciel, pan Wacław — dodał Adryan.
— Zacząłem trzynasty — wtrącił żywo, obrażony Wacek.
— Powiedz trzynastoletni — poprawił się Adryan.
Stali w sieniach, na dworze poczynało lać i pioruny biły w drzewa po górach, a nad schodami słynąć było żywa rozmowę pana ze sługą. Zszedł wreszcie stary.
— Pan prosi.
— Chodźmy — rzekł Adryan i szepnął na ucho Wackowi — nie mów swojego nazwiska.
Dzieciak głową dał znak, że rozumie. We drzwiach salki stał pan Krzysztof opierając się na kiju, postrzegłszy Adryana powitał go dosyć wesoło, ale idący za nim chłopak zaniepokoił go widocznie.
— A to kto? — zapytał.
— To, tak sobie, przyjaciel mój, dobre chłopię.
Ta rekomendacya niepodobała się jakoś panu Krzysztofowi, namarszczył brwi, ale do pokoju ich wpuścił; burza się srożyła nad lasem. Gdy chłopak kłaniając się stanął tak przed panem Krzysztofem, że mu się mógł lepiej przypatrzeć, zdziwienie i niepokój odmalowały się na jego twarzy. Wacek był do ojca bardzo podobny.
— Kto taki? — zapytał Krzysztof wskazując na niego.
— Krewny mój.
Oczy Krzysztofa skierowały się znowu na stojącego Wacka, który nawzajem ciekawie mu się przypatrywał.
— Ten kawaler — rzekł Adryan — pierwszy raz pewnie w życiu widzi taki stary zamek, nie dziw że mu to wszystko ciekawe.
— Nie ma nic ciekawego, ruina, kupa gruzu i po wszystkiem — rzekł prędko pan Krzysztof — mieszkanie puszczyków takich, jak ja.
— Przed kilku dniami miałeś tu pan z nas gości — dodał Adryan.
Krzysztof się zarumienił nieco.
— Proszę panów siadać — rzekł odwracając rozmowę.
— Moja ciotka, której ja miałem szczęście towarzyszyć, ubolewała nad tem, żeśmy go tu nie zastali.
— Bardzo żałuję — krótko bąknął Krzysztof.
— Teraz pan jesteś zmuszonym wywdzięczyć się nam wizytą.
W czasie tej rozmowy Wacek pilno się pokojowi i sprzętom przypatrywał, a pan Krzysztof równie ciekawie chłopcu. Można było posądzić, że w nim odgadywał dziecię brata.
— Zkąd jest pański krewny? — zapytał.
— Tu w sąsiedztwie mieszkają rodzice.
Już się usta Wackowi otwierały, by powiedzieć, w Pobogowszczyznie, gdy Adryan w czas spojrzał nań i wstrzymał zdradzenie tajemnicy.
— Pan pewnie, jak ja, lubi taką ochoczą młodzież, jak ten oto pan Wacław. Powiadam panu, do konia jakby się urodził, siedzi jak wkuty, i aż mu się dusza oczyma śmieje, jadąc, a zarywa konika! ho! ho!
— Bo mi dali takiego powolnego szłapaka — ozwał się Wacek markotno. — Czego nie ubijesz, tego nie ujedziesz.
— A no, tak, bo gdyby ci żwawszego dano, albo ty jego, albo by on ciebie zamęczył — rzekł Adryan.
Głos chłopca zdawał się także czynić wrażenie na Krzysztofie, jak twarz jego, drgnął usłyszawszy pierwsze słowa.
— Ale cóż to jest! — krzyknął nagle — to chyba syn mojego brata.
Zarumieniony Wacek zerwał się z krzesła, przejęty i przypadł do siedzącego stryja. Dobre chłopię uklękło przed nim, złożył ręce i począł szybko:
— Niechże się stryjcio na tatka i na matkę nie gniewa! kiedy ja proszę.
Milczenie zapanowało na chwilę, Krzysztof rzucił się zrazu w tył krzesła, łzy mu się zakręciły w oczach, potem pochwycił chłopca oburącz, odwrócił światłu, począł mu się przypatrywać długo i zawołał z uniesieniem:
— Jak Bóg Bogiem, Pobogów krew!
Począł go w szerokie ramiona ująwszy ściskać i całować, i płakał. Chłopak się tulił doń szczęśliwy i szeptał: — Niech się stryjcio nie gniewa!
Nagle pan Krzysztof puścił go z objęć i wstał, począł trzeć czoło, zwrócił się znowu do chłopca, ujął go jeszcze, przycisnął do piersi i nic nie mówiąc tak samo poszedł do Adryana, ucałować go w milczeniu. Twarz pochmurna wyjaśniała mu się, to zaciemniała znowu, widocznie walczył z sobą, oddychał ciężko i jakby zrzuciwszy z piersi brzemię, począł swobodniej mówić.
— Masz siostrę?
— A tak, proszę stryjaszka, Magdzię, młodszą odemnie, bardzo dobra dziewczyna, podobna trochę do mamy, robi już pończochę, a ja pójdę do klassy trzeciej po wakacyach... pan Wikarski, mój nauczyciel, powiada, że ja się nieźle uczę, ale na koniu to lepiej jeżdżę, niż na łacinie, proszę stryja. Gdyby mi i niekiego konia dali, nie zlęknę się, a jak z pistoletu strzelam!
— Krew Pobogów! — przerwał Krzysztof uśmiechając się — to nie tak jak ojciec.
Ale domówiwszy ledwie, za język się ukąsił i chłopca pocałował.
— Słuchaj — rzekł — jak będziesz miał z kim, przyjeżdżaj tu czasem do mnie, ja cię strzelać nauczę.
— A! dobrze, doskonale — całując w ręce stryja zawołał Wacek — ale też stryjcio kiedyś do nas przyjedzie?
Spojrzał mu w oczy, Krzysztof milczał. Pan Adryan, któremu się tak na podziw szczęśliwie udało, odszedł umyślnie do okna.
— Jaki by tatko, jakby mama była szczęśliwa...
— Dość, dość! — rzekł Krzysztof. — Tu w lesie strzelać ci będzie lepiej, przyjeżdżaj do mnie.
— Ale z kim? — rzekł Wacek, to sęk. Ojciec z lada masztalerzem nie puści, a pan Wikarski tak jeździ na koniu, jak to mówią, po łacinie. Byle co, za grzywę się chwyta i wola: Jezus Marya...
Krzysztof się rozśmiał.
— Czem was tu przyjąć? — zawołał wesoło i wstał, boć to goście.
Podszedł ku drzwiom za kij chwyciwszy.
— Niechże stryjcio się nie fatyguje, ja kogo zawołam.
I chłopak poleciał przodem.
— Siarczyste chłopię! — rzekł do Adryana gospodarz — a żeś to wasze mnie tak wziął zdradą i przywiózł go tutaj. — I uścisnął Adryana.
Wacek powracał wiodąc za sobą starego. Pierwszą rzeczą, gdy go ujrzał na progu Krzysztofa, było zapytanie:
— Wiesz kto to? — i wskazał na Wacka.
— Zarazem się domyślił — mruknął stary sługa.
— Czemże tu ich przyjmiesz?
— A no, szczęście, że od Wilczków przynieśli poziomki i śmietanę.
— Brawo! — zawołał Adryan — podwieczorek gotowy.
— A suto! — dodał gospodarz.
Sługi już nie było.
Na podwórzu jakby niebo chciało być w zgodzie z mieszkańcami zamku, szybko przechodząca burza ustawała. Z za podartych chmur dobywało się słońce, tęcza nad lasami promieniała, grzmot tylko rozlegał się w oddali, pan Krzysztof okno otworzył.
— Patrz! chłopcze — zawołał — jak to tu w lasach pięknie, jak cicho, jaka woń z nich płynie, jakie niebo lazurowe nad głowami.
— A juści, że pięknie — odparł Wacek — ale pusto, proszę stryja, jabym się tu strasznie nudził bez ludzi.
— Boś młody — rzekł Krzysztof — a gdy ci oni dokuczą...
— Ja im nie dam sobie dokuczać — ozwał się wesoło Wacek — o nie! prędzej sam im dokuczę.
Adryan się rozśmiał, śmiech starego wtórował mu.
— Daj ci Boże nie dać się ludziom — rzekł wzdychając.
Tymczasem podano poziomki i śmietanę na tych samych pootłukanych talerzach i miskach, któreśmy już tu raz widzieli. Pan Krzysztof sam zapalił fajkę, a gości poprosił do stołu. Siadł przy Wacku i zamyślony patrzał na niego. Ciekawym się zdawał każdego słowa i gdy którego niedosłyszał, kazał je powtarzać sobie. Nowa dlań była ta przyjemność, a zmieniona i rozweselona twarz mówiła, jak nią był przejęty.
— Wielki urok ma młodość — rzekł w końcu — niepojęty. Któżby to powiedział? — I umilkł znowu.
— No, teraz my w drogę, póki nowa się jaka chmura zkąd nie wyrwie — odezwał się Adryan wstając.
— Ja was przeprowadzę do krzyża, droga oślizła, lepiej, żebyście zeszli piechotą, a konie sprowadzić. I, słuchaj Wacek, konia w cuglach trzymaj, aby ci się nie pośliznął na błocie.
— A już ja, proszę stryja — zawołał Wacek — nie dam mu pod sobą utknąć, można być spokojnym. Tylko mi się raz trafiło, że kasztanowaty kuc ze mną padł i jam się przez łeb wywalił, ale dałżem ja jemu potem za moje guzy, bom zaraz na niego siadł. — I śmiał się strzelając oczyma Wacek.
Zeszli tedy w dolinę ku krzyżowi rozmawiając, burza już się była oddaliła, błędnych kilka chmurek przeciągało po lazurowem niebie, powietrze było ochłodło, obmyte lasy zieleniały świeżo i lśniąco, pan Krzysztof szedł jakoś raźniejszy przeprowadzając swoich gości, niewiele mówiąc, ale chłopca klepiąc po ramieniu i uśmiechając mu się pocichu. Gdy przyszło na koń siadać, opatrzył i kuca, na którym Wacek miał jechać, pochwalił nogi, spróbował sam, czy przyciągnięte były dobrze popręgi, a gdy chłopak siadł i raźno kopnął się z miejsca, rozjaśniła mu się twarz i sypnął brawo.
Po chwili wesela jednak, jak wszyscy, co odwykli od niego, pan Krzysztof usiadł na ławce, niezważając, że wilgotną była po deszczu i zadumał się smutnie.
— Dziwne rzeczy stały się ze mną — rzekł w duchu — wieko trumny, w której byłem zamknięty odchyliło się, mam-li uwierzyć znów w życie? Śnią się znowu jakby młode marzenia, powraca Wanda, rodzina, świat. Uciekać mam, czy zostać? poddać się, czy walczyć?
Zmięszane obrazy dni ostatnich cisnęły się tłumnie; zrozpaczony powrót z Zamostowa i ten szał, w którego przystępie o mało nie zerwał węzła łączącego z życiem, przywiązanie Dosi, dowody przyjaźni Teodora, odwiedziny hrabiny, naostatek to dziecię. Zagadką dlań były uczucia Wandy, odepchnęła go, gdy przybył, teraz się zdawała jeśli nie żałować kroku swego, to litować nad nim. Kartkę, na której zapisała swą bytność, czytał i odczytywał pan Krzysztof, serce mu biło. Czasami chciałby był biedz ku niej i paść jej do nóg i o litość prosić, to znowu duma nie pozwalała. Mamże ją uczynić nieszczęśliwą i mogęż złamany przynieść jej to szczęście, do którego ma prawo? Najdziwaczniejsze pomysły krzyżowały się w jego głowie, ale po owych błyszczących marzeniach, skończyło się wszystko na zwątpieniu jakiemś i zwrocie ku dawnemu. Wrażenia teraźniejszości pełzły wobec wyrobionych dawniej postanowień i nałogów, zdało mu się, iż powinien był potargać na nowo oplątające go węzły, powrócić do ciszy i samotności, uciec w lasy, i zabronić ludziom przystępu do siebie.
Słońce zaszło za chmury i góry, mrok wieczorny okrywał już zamek, gdy pan Krzysztof wstał i skierował się ku swemu, jak je czasem nazywał, legowisku. Stary sługa zamyślony czekał nań pod gankiem z Hermesem. Pustelnik, który tak długo bronił się wszelkiej pokusie, uczuł jakiś wstyd na widok człowieka, który był świadkiem jego słabości, czytać się zdawał w oczach starego towarzysza rodzaj politowania.
— Cóż ty mówisz na to? — mruknął zbliżając się.
— A co mam mówić? — odparł stary — pan więcej pewnie masz rozumu nade mnie, wiedziałeś dlaczegoś od nich uciekał, musisz wiedzieć czemu ich nie odpychasz teraz? aby tylko panu było dobrze. Jużci Pan Bóg stworzył nas, abyśmy w kupie żyli.
— Ale tak spokojni jakeśmy byli, nie będziemy już, gdy się tu raz ludzie dostaną.
Stary głową pokiwał, zawinął się i poszedł dawać wieczerze.

∗             ∗

Unikając podziękowań, przez jakąś delikatność Adryan nie chciał z powrotem zajechać do państwa Pawłowstwa. Doprowadził Wacka do samych wrót niemal, pocałował go, kazał się kłaniać rodzicom, a sam ścisnął konia i puścił się na prost do Zamostowa. Tryumfująco zajechał chłopiec sam jeden przed wrota. Matka już oddawna o niego była niespokojna, lękała się, aby go burza niepochwyciła gdzie na drodze, aby go koń nie zrzucił, aby stryj nie był nieludzkim względem niewinnego dziecięcia. Zaledwie kłus stępaka dał się słyszeć, wybiegła pani Pawłowa, gdy już Wacek z konia zsiadał, pochwyciła go za główkę i zaczęła ściskać; czerwona ze zmęczenia, ale wesoła twarzyczka uspokoiła ją znacznie. Ojciec nadchodził.
— A pan Adryan? — zapytali.
— Kazał się kłaniać i odjechał, bo mu było bardzo pilno.
Nadbiegła Magdzia, obstąpili wszyscy chłopca, nagląc, by mówił, jak tam było.
— Ale wszystko doskonale. Stryjciowi nie mówiliśmy kto ja taki, aż się sam domyślił, rozpłakał się i zaczął mnie ściskać, a potem byliśmy już jak najlepiej. Nakarmił nas poziomkami, obiecał mnie nauczyć strzelać, pozwolił, żebym przyjeżdżał do niego, nawet był wesoły, choć mówiono, że zawsze chmurny chodzi. Konia opatrywał, popręg próbował.
Tak się rozpoczęło opowiadanie, któremu długo nie było końca. Wacek przypominał sobie coraz nowe szczegóły, wracał do już opowiedzianych, ale był bardzo szczęśliwy. O wiele rzeczy pytać go nie śmiano, ojciec się cieszył choć tem, że znowu rodzinę łączyła nić jakaś, którą czas mógł umocnić.
Jakkolwiek pan Wikarski istotnie bardzo po łacinie konno jeździł, postanowiono chłopca z nim i ze starym woźnicą, choć raz w tydzień posyłać do stryja. Pan Paweł obiecywał sobie nieco później sam towarzyszyć dziecku, aby za przyjęcie go podziękować, pani Pawłowa po cichu wzdychała do tego, aby i ona mogła wreszcie dostać się na zamek ten zaczarowany i pokazać Magdzię swoją.
Paweł radził stopniami i powoli iść, aby Krzysztofa nie zrazić. Od dawna weselszego wieczora nie pamiętano w Pobogowszczyznie. Pawłowej łzy stawały w oczach, przykro jej tylko było, że temu prawie nieznanemu dobroczyńcy nawet podziękować nie mogła. Hrabina wiedziała także o celu wyprawy Adryana i była trochę niespokojną o nią, posłyszawszy głos jego, wyszła co prędzej dowiedzieć się co się stało. Panna Kornelia i rejent już obiegli młodego rycerza. Pocałował w rękę ciotkę.
— Dokonałem dzieła szczęśliwie — rzekł — tak jakem się spodziewał, bo rachowałem, że w tem sercu, które zaschło z wierzchu, jest jeszcze czucie i życie. Nieomyliłem się wcale, trzeba było być świadkiem sceny tej, aby pana Krzysztofa pokochać. Łzy mu się rzuciły z oczów, uścisnął chłopca i już się od niego nie mógł oderwać. Tak zmienionego anim się go widzieć spodziewał. O! niech mi ciocia wierzy, tylko gorące, wielkie serca mogą być zdolne do heroicznych dziwactw i do znoszenia takiej dobrowolnie narzuconej sobie pokuty.
Hrabina nie odpowiedziała nic. Pan Teodor, który był także wtajemniczony w tę wyprawę i o jej skutku chciał co najprędzej się dowiedzieć, przystawił się konno z Zieleniewszczyzny. Pierwsza próba, choć ją odbolał, zachęciła go do odnowienia znajomości z siodłem, zdawało mu się, że przez to młodszym się wyda. Przybył więc w rejtroku i spacerowym ubiorze z dawną wydobytą gdzieś z tłumoków szpicrutą, i nadszedł właśnie, gdy Adryan zdawał z missyi swojej sprawę. Musiano przed nim powtórzyć wesołą nowinę, której rad był serdecznie.
— Pan Adryan doprawdy dokazuje cudów! ktoby się tego mógł po takim trzpiocie spodziewać! — zawołała panna Kornelia.
Okrywano go pochwałami, Teodor pomyślał sobie w duchu: — Muszę go mieć za sobą, niech-że jeszcze mnie wyswata, o czem zresztą nie wątpię.
Po herbacie, przy której rozmowa mimowolnie wracała do pana Krzysztofa, a hrabina milczała, ponieważ wieczór był piękny, towarzystwo całe na ganek się przeniosło, a Męczyński z cygarem wyprowadził Adryana do parku. Gdy się nieco oddalili a rozmowa wesoły zwrót przybrała:
— No, cobyś pan na to powiedział — odezwał się Teodor — żebym ja jeszcze o ożenieniu pomyślał?
— Pan? o ożenieniu — podchwycił Adryan — powiedziałbym, że lepiej trochę późno, niż nigdy.
— Znajdujesz-że trochę późno?
— Że niewcześnie, to pewna.
— To wiem — mówił Teodor — że się czuję młodym. Kto rachuje na lata zawsze się myśli, one różnie płyną dla ludzi, metryka nic nie dowodzi.
— Jestem też tego zdania.
— W latach dojrzalszych dopiero ożenienie loteryą być przestaje.
— Myślisz pan? — zapytał Adryan — ja nie wiem, dla mnie, c’est du grec. Zdawałoby mnie się jednak, że małżeństwo zawsze jest loteryą, boć choć się znają narzeczeni, nigdy obrachować nie mogą, jak się z sobą zbliżywszy godzić będą. Więc myślisz się pan żenić — rzekł Adryan — będzie to zapewne obrachowane teoretycznie małżeństwo.
— Trochę teoryi, a dużo serca.
— Dużo cukru, i ja słodko wszystko lubię — rzekł Adryan — serce słodzi wszystko. Masz pan jakie projekta?
Teodor wprawdzie miał na ustach tajemnicę swą, ale się powstrzymał od objawienia jej, chciał sondować wprzódy Adryana, gdyby można naprowadzić go na to zręcznie, aby on sam wpadł na myśl swatania go.
— Projekta! — powtórzył pan Teodor — hm! snuje się ich wiele. Stałego tak stanowczego nie mam jeszcze nic, lękam się. W moim wieku posunąć się i zostać odepchniętym, przykro.
Niechciał się przyznać, że to go już spotkało, a raczej odprawę, którą otrzymał, uparcie sobie chciał inaczej tłómaczyć.
— Tu w sąsiedztwie nie ma w czem wybierać, o ile ja je znam — dodał Adryan — panien nie wiele.
— Nie jestem koniecznie za panną, mogłaby być wdową, — cicho szepnął Teodor, sądząc, że Adryana to na myśl jakąś naprowadzi.
— No, i wdów nie widzę — odparł młody chłopak udając niepojętego — oprócz cioci, która, o ile wiem, wcale się za mąż nie wybiera.
Teodor puścił dym nagle z cygara, i zamilkł.
— Wie pan co — dorzucił zbliżając się doń poufale — pan jesteś w niebezpieczeństwie w domu. Panny przeczuwają tych, co się chcą żenić. Mężczyźni tego wieku i takiego wykształcenia jak pan, wywierają urok wielki na młode istoty. A nuż się w panu która z Zamorskich rozkocha? Uważałem, że panna Liza...
— To dziecko — mruknął Teodor.
— Ale, rozgarnięta bardzo — mówił Adryan — żywa... w takiej główce lęgną się czasem dziwne myśli. Cóż pan byś na to powiedział?
— Nie znasz mnie dobrze, panie Adryanie — odezwał się z powagą Teodor — młode dziewczę może na mnie chwilowe uczynić wrażenie, ale stałego, głębokiego uczucia nierozumiem, chyba dla osoby poważnej i z naszego świata.
Adryan popatrzał nań.
— Panny Zamorskie są bardzo miłe, lecz zawsze przyznaj...
— To im daje urok i oryginalność.
— Ale to straszy, wychowanie pierwsze nigdy się nie ściera, ślady jego zostają na wieki.
— Hm, trochę oryginalności — uśmiechając się — rzekł Adryan.
— Oryginalność jest jak brodawka — wtrącił Teodor — za młoda c’est un grain de beauté, na starość wyrasta poczwarnie.
— Notuję to w moim pugilaresie, jako aksyomat z doświadczenia zaczerpnięty — śmiejąc się zawołał Adryan. — Czuję, że to prawdą być musi, chociaż przekonać się o tem nie miałem czasu.
— Z kobiet, jakie na kilkadziesiąt mil wokoło znam — ciągnął Męczyński śmielej, gdyż pochlebił mu młodzieniec — nie ma ani jednej, coby się z hrabiną porównać nawet mogła.
— Zupełnie jestem tego zdania, bom ciocią zachwycony — rzekł Adryan — ale wie pan, że się jej trochę boję. Jest-to bóstwo, które zdaleka i na kolanach czcić potrzeba.
— A tak! tak! — poklasnął Teodor.
— Bądź co bądź, całe życie na kolanach! — szepnął Adryan.
Męczyński się zadumał.
— Ciocia jest trudną, nie łatwo się jej kto podoba i — po pierwszem małżeństwie, nie dziwuję się temu.
— Ale jak się panu zdaje, czyżby to miało być nieodwołalnem, że nigdy za mąż już nie pójdzie?
— Za nic nie ręczę — ramionami ruszając dokończył Adryan — lecz zdaje mi się, że w każdym razie nie łatwo zmienia przekonania.
Wydatniej już nie chciał się spowiadać pan Teodor, ziarno było rzucone. Intelligentny młodzieniec powinien się był domyśleć reszty.
Druga część zadania zależała na tem, aby Adryana zapewnić o najczulszej przyjaźni i zjednać go sobie, resztę więc rozmowy temu celowi poświęcił pan Teodor. Chłopak i tak był szczery, lgnący, przyjacielski, sympatyczny; zaczęli więc mówić o czem innem, i spoufaleni bardzo wrócili do ganku.
Z salonu rozlegała się muzyka panny Kornelii, którą ona miała za znakomitą, choć w istocie tylko anielska cierpliwość hrabiny znieść ją mogła. Teodor przysiadł się do Wandy zamyślonej i smutnej i usiłował ją rozweselić, co mu się nie udało wcale.
Następnych dni pan Krzysztof chodził po lasach, jak dawniej, parę razy zaszedł do chaty Wilczków. Za drugim zdziwił się nieco, gdy mu Dosia rumieniąc się powiedziała, że ich pan Adryan odwiedził.
— A on tu po co? — zapytał marszcząc się.
— Przejeżdżając, przychodził wody się napić, pogadał chwilkę bardzo grzecznie z matunią i ze mną, i więcej nic.
— Wcale niepotrzebnie, niepotrzebnie — zamruczał stary przyjaciel. — Młodzież, zwyczajnie młodzież, bałamuty, a ręczę, że gdyby tu świeżej twarzyczki Dosinej nie było, pewnoby nie zajrzał.
Dosia twarz przysłoniła fartuszkiem.
— Więc nie wychodzić jeśli nadjedzie?
— A zapewne — rzekł pan Krzysztof — po co? ożenić się z waćpanną nie ożeni, a bałamucić się dać... nie godzi się, do czego to?
Zamyśliło się dziewczę.
— I, proszę jegomości — dodała z cicha — on tak na bałamuta nie wygląda, a ja znowu nie jestem łatwa, żeby mi kto bardzo głowę zawrócił. Chwilkę pogadać z takim panem, co rozumno i pięknie mówić umie, zawsze się czegoś nauczy...
— A! czasem więcej niż potrzeba — rzekł Krzysztof — wierz mi. Trzpiot jest.
— Jak jegomość zakaże!
— Co ja mam kazać lub zakazywać — ofuknął stary — to do ojca i matki należy.
— E! e! — zawołała Dosia — ojciec i matka znają mnie i wierzą, oni też ani kazać, ani zakazywać nie będą, jać trochę rozumu mam.
— No, zapewne, ale jak ci się bałamut podoba?
Milczała Dosia zamyślona.
— A cóżby to było złego?
— Gdybyś go pokochała.
— Gdzie zaś! — odparła spokojnie Dosia — mnie się to zdaje niepodobnem, nie można się pokochać nierównym, tak jak się rozmówić niepodobna, gdy jeden stoi na górze, na dole drugi.
Krzysztof popatrzał na nią, wydała mu się rozsądną i chłodną.
— No, tak prawdą a Bogiem, podobał ci się?
Wilczkówna jakby w sercu prawdy szukała, pomyślała nieco.
— A, pewnie — ozwała się rumieniąc — jakby się podobać nie miał. Chłopak chwat, i znać nie pieszczony, bo stoliki nosi w ręku, a o piękne słowo mu nie trudno i nie brzydki, i śmiały.
— Wszystkie przymioty — mruknął stary ponuro. — Tem ci gorzej, moja Dosiu, życzę więc szczerze, gdyby panicza znowu napadło u chaty pragnienie niech mu lepiej matka wody wyniesie, albo chłopak.
— Jak każecie — rzekła Dosia posłuszna — tać to wy to lepiej znacie, co trzeba, a co się nie godzi. Śmiałe dziewczę zadumało się, i poszło do roboty, a gdy Wilczek nadszedł, Krzysztof go wziął na stronę.
— Był tu, słyszę, ten panicz z Zamostowa — rzekł cicho — żeby się tu nie plątał tylko koło Dosi. Wpadła mu w oko, on jej, a do czego się to zdało?
Wilczek się rozśmiał.
— A! jaśnie panie — rzekł — o nią się nie bójcie! żebym tak zbawienia pewnym był, jak tej dziewczyny! Nic się jej nie stanie. Niech się on jej boi, nie ma się ona lękać czego. Rozum ma.
— Ale to młode — dodał Krzysztof.
Machnął ręką ojciec.
— Niech pan będzie spokojny, byle się krok posunął zbyteczny, da mu ona taką odprawę, jak należy, o to frasunku nie mam.
Niewypadało więc i panu Krzysztofowi tak bardzo się troszczyć, ale pomyślał sobie, że jednak na tę wielką miłość dziewczęcia dla siebie, z którą się tak oświadczyła, wiele rachować się nie godziło. Parę słów młodego chłopaka już ją ostudziło. Poszedł w las zamyślony.
— Nie bardzobym ją ożenieniem uszczęśliwił — rzekł w duchu — ale też dać o tem pokój myśleć.
Zamierzył, jeśliby Adryan nadjechał, dać mu, tak zdala, nauczkę, ażeby dziewczę szanował i do Wilczków na rozhowory nie uczęszczał. Wieczorem powróciwszy dosyć znowu smutny, gdy przewracał po szufladkach wpadł mu w rękę papier z kilką słowy przez Wandę nakreślonemi, stanął zadumany nad niemi.
— Pojechaćby tam potrzeba, ażeby się nie okazać mściwym i gniewnym — lepiej obojętnym. Pojechać trzeba, powtórzył.
Jazda nie była tak łatwą, wózek ubogi, którego się nigdy nie wstydził dawniej, zdał mu się śmiesznym. Nie chciał wystąpić, jak bernardyński kwestarz przed pałacem. Konia wierzchowego dobrego nie miał. Pieszo nie było daleko... pieszo pustelnikowi było najprzyzwoiciej.
Pójdę pieszo! co mi to szkodzi.
Dzień jeden upłynął na rozmyślaniach, drugiego rosła już niecierpliwość, ubrał się trochę staranniej, niż zwykle, a że lasy swe znał tak, iż drogi nie potrzebował się pilnować, poszedł wprost ku Zamostowu.
Była godzina popołudniowa, słońce dopiekało, wydobywszy się z puszczu w zarośla, skierował się ocienioną ścieżyną, którą po raz pierwszy już przebył, gdy z rozbudzonemi wspomnieniami, mimowolnie biegł w nadziei zobaczenia hrabiny. Drożyna ta prowadziła nie od strony pałacu, ale w kończyny parku.
Gdy rów opasujący go zobaczył pan Krzysztof, niemal chciał się cofnąć. Strach go jakiś ogarnął. Wstydził się tego uczucia i zebrał na męztwo. Od pola furtka ogrodowa stała na pół otwarta. Wszedł nią do parku.
Z tej strony był on rodzajem starego lasu, niemal dziko puszczonego, mnóstwo czapli gnieździło się na ogromnych osadach nad stawkiem i wrzask ich słychać było nad głowami, Żwirem wysypana drożyna wiła się między zaroślami. Gdzieniegdzie przecięty widok w dali dozwalał ujrzeć to budowelkę jakąś, to ugrupowane jakby umyślnie dla perspektywy drzewa. Cicho tu było, pięknie i smutno. Gospodyni snać ogród stworzyła na obraz i podobieństwo swoje, poważnym, zamyślonym, ponurym.
Pan Krzysztof szedł nie śpiesząc, nie szukając drogi, błądząc trochę, doświadczając jakiegoś błogiego uczucia, które mu dawała myśl, że był tam, gdzie ona mieszkała, królowała, rządziła, i gdzie jej stopy tysiąc razy wycisnęły się na wilgotnym piasku.
Tak idąc, wyszedł wreszcie na zieloną, szeroką łąkę wśród której kilka drzew stało samotnych; po brzegach jej wdzięcznie pożenione różnych barw zarośla składały się na klomby pięknego kształtu. Tu i owdzie stała ławka kamienna. Lasek starych lip i klonów zasłaniał mu widok z lewej strony, ścieżka go okrążała. Szedł nią rozglądając się, gdy na zawrocie o kroków kilkanaście spostrzegł postać niewieścią siedzącą, z głową nad książką spuszczoną. Twarzy jej widać nie było, ale mógłże niepoznać w niej Wandy i nie przeczuć.
Stanął niechcąc ją przestraszyć swojem zjawieniem się niespodzianem i niemiłem, gdy szelest jego kroków snać zwrócił czytającej uwagę, podniosła zwolna głowę, spostrzegła przybysza, na chwilę zdawała zdumioną i jakby przelękła, ale natychmiast powstawszy zwolna, postąpiła parę kroków ku niemu i z wyciągniętą dłonią na powitanie zbliżyła się do pana Krzysztofa. Na ustach miała uśmiech uprzejmy.
— Bardzoś mi pan miłą zrobił niespodziankę — odezwała się — myślałam o panu, tak doprawdy! ale nieodgadniesz dlaczego! Sądziłam, że nie zechcesz mnie odwiedzić, a pragnęłam tego. Chcesz pan ze mną iść do domu, czy spoczniesz tutaj?
Pau Krzysztof w istocie był dosyć zmęczony, ale nic nie odpowiedział.
Hrabina usiadła na ławce, z której tylko co powstała i wskazała mu miejsce przy sobie. Posłuszny usiadł.
— Wie pani, że tu jest bardzo pięknie. Wszedłem przypadkiem przez furtkę ogrodową, bo — bo z domu idę pieszo.
— Jakto? pieszo, tak daleko?
— Wprost przez lasy, odległość nie jest tak bardzo wielka — mówił Krzysztof — ja chodzić lubię i nawykłem wiele. Ogród ten, w którym nigdy nie byłem, dziwnie mi się wydał pięknym.
— Tem milej mi to słyszeć, bom ja go niemal sama bez nauki i instynktem stworzyła — odezwała się hrabina. — Był-to las, zarośla, bagno. Powoli, jedno przybyło, drugie wyrąbano, co roku się coś dodało. Cóż pan myślisz? to także pustelnia moja, jak wasza tam, choć na pozór otwarta, ale i tu mało bywa ludzi, wolałam i lubiłam być samotną, a jako kobieta stroiłam klatkę moją.
— Nie wiem, czy jest weselszą od mojej, ale to pewna że piękniejszą — rzekł Krzysztof.
Pierwszy raz widzieli się tak oko w oko, w blasku dnia jasnego; ukradkiem Krzysztof spoglądał na nią, była młodą, piękną, zawsze tąż samą, ale cierpienie zostawiło ślady w tych oczach, co we łzach pływały i w ustach co się uśmiechały. Oczy suchsze były może po łzach wypłakanych, usta nie śmiały się tak dziecinnie, uśmiech ich był wyrazem rezygnacyi i miłosierdzia. Hrabina w twarzy Krzysztofa zoranej bliznami długich bólów, widziała dawnego Krzysia, ale jakby obleczonego żałobą. Oboje stali teraz, po latach tylu, swobodni, jedno naprzeciw drugiego z takiemi jakiemiś uczuciami dziwnemi w sercach, że sami się w nie zajrzeć lękali.
— Sądzę, że życie nauczyło was wiele przebaczać — tout connaître, c’est tout pardonner — odezwała się hrabina — powinniście więc darować mi tę rozmowę pierwszą, którą wyrzucam sobie. Byłam pod wpływem jakiegoś uczucia, które przeszło, rozwiało się, zgryzotę tylko zostawując po sobie. Dlaczegóżbyśmy nie mieli na drugim życia końcu podać sobie przyjaznych dłoni i żyć w świętej zgodzie?
Wyciągnęła mu białą rękę, na której gorącemi pocałunkami przed laty wycisnął pożegnanie, ta sama dłoń sympatyczna, której dotknięcie odbijało się w sercu, łzy mu się w oczach zakręciły, milcząc zbliżył usta i nie śmiał ich przycisnąć nawet. Dłoń drgnęła i usunęła się nagle, a hrabina mówiła dalej:
— Wszakże możemy, powinniśmy być dobrymi przyjaciółmi, panie Krzysztofie, pan mi wiele przebaczyć powinieneś, ja wiele zapomniałam. Jesteśmy oboje spokojni.
Mówiła o spokoju, a głos jej był drżącym, zamilkła, długo czekać musiała na odpowiedź, nareszcie otworzył usta pan Krzysztof.
— Pani byłaś zawsze tak dobrą — rzekł — że mnie przebaczysz winy. Czym winien, nie wiem, ale jeśli jest wina, ta nigdy na kobietę nie spada.
— A! nie mówmy o przeszłości — przerwała hrabina — nie dotykajmy jej. Cóż skargi pomogą? życia upłynionego wskrzesić nie można. Szczęśliwą jestem, że was widzę spokojnym i przejednanym z życiem, a mam nadzieję, iż przejednacie się też i z ludźmi, a wreszcie z tą biedną kobietą, którą ja jestem.
Rozmowa tak poczęta, byłaby nie wiem jaki obrót wzięła, gdyby ze strony przeciwnej nadchodzący Adryan, który nucił piosenkę wesołą nie zjawił się niespodzianie. Spostrzegłszy gościa, o którym nie wiedział, którego się tu niespodziewał i widząc go siedzącego spokojnie przy ciotce, chciał się cofnąć nimby go zobaczono, ale hrabina skinęła na niego. Było za późno.
— A! to gość drogi! — zawołał zbliżając się Adryan — ale, gdzież, jak, którędy?
— Zabłądziłem w lesie i wszedłem od parku — rzekł Krzysztof, witając się — a byłem tak szczęśliwy, żem tu zastał panią hrabinę.
Wanda wstała i uprzedzając idących za nią, powoli iść zaczęła ku pałacowi. Krzysztof stał się milczący, nadto był wzruszonym jeszcze kilką słowy, które zamienili z sobą; hrabina weselszą może być chciała, niż w istocie się czuła. Adryan nie krył radości, jaką mu sprawiło to spotkanie. Gniewał się tylko na siebie, że nadszedł tak nie w porę, obiecując to sobie wynagrodzić, jak najtroskliwszem czuwaniem nad tą parą, której niemal opiekunem być pragnął.
— To są stare dzieci — myślał — potrzebujące pokierowania niemi, więcej niż młode dziatki, szczęściem, że ja tu jestem, i że się w dobre ręce dostali.
Na ganku siedziała z robotą kanwową, pomiętą i od lat trzech będącą prawie w jednym stanie panna Kornelia. Podniosła oczy i zobaczywszy pana Krzysztofa, stanęła osłupiała. Nie mogła pojąć zkąd się wziął, nie wszedłszy urzędownie przez ganek i jej kontrolę. Oczom prawie uwierzyć nie chciała. Adryan, który to postrzegł, rozśmieszony był wyrazem zdumionym jej twarzy. Nie dając poznać po sobie ani ciekawości, ani zadziwienia, kuzynka złożyła tę nieszczęśliwą robotę kanwową, do której ilekroć się wzięła, zawsze jej coś przeszkodzić musiało i zbliżyła się do hrabiny.
— Zkądże pani wzięła gościa?
— Spotkaliśmy się w parku — odpowiedziała gospodyni — bardzo miła niespodzianka.
— Ja jestem z tych gości, co piechotą przychodzą — rzekł pan Krzysztof.
Kornelia uśmiechnęła się nie odpowiedziawszy nic, towarzystwo całe usiadło w ganku. Rozmowa we czworo nieskończenie była trudniejszą od tej, którą poczęli sam na sam, ale na to był Adryan, żeby cugle pochwycił i pokierował nią zręcznie.
— Spodziewam się — zawołał — że teraz gdy droga do Zamostowa już dobrze prześledzoną została, miłego gościa zobaczemy częściej u siebie. Szedłeś pan długo?
— Pewnie daleko krócej niżby się jechać potrzebowało — mówił Krzysztof — bom szedł jak oczy niosły, zupełnie prosto, i dopiero z puszczy mojej wyszedłszy, trochę krążyć musiałem.
— Droga jest dziką?
— Owszem bardzo piękną, dopiero, gdy się park Zamostowski zobaczy, może się dziką wydawać.
— Nieprawdaż — rzekł Adryan — że dzieło cioci jest zachwycające?
Nie dając odpowiedzieć zagadnionemu, chłopak się zbliżył do panny Kornelii i cicho coś jej szepnąwszy, wyprowadził ją do sąsiedniego salonu.
— Panno Kornelio — rzekł śpiesznie — mówmy o czem pani chcesz, kłóćmy się o co się pani podoba, ale nie siedźmy im na karku i nieprzeszkadzajmy.
— A toż dlaczego? — zapytała stara panna.
— Pani się nie domyślasz?
— Nic a nic.
— Pani byś miała być tak niedomyślną? — powtórzył Adryan.
— Pan wiesz co francuzkie przysłowie powiada, iż najgłuchszy jest ten, który słyszeć niechce.
— A dlaczegóżbyś pani niechciała słyszeć?
Panna Kornelia nogą aż tupnęła.
— Cóż to panu w głowie? — zawołała — możebyś rad tego łysego cioci nastręczyć za męża?
— A gdyby?
— Nigdy w świecie! Nudziarz! — dzik! fantastyk! nigdy w świecie.
Odwróciła się zagniewana.
— Ani pan myśl o tem. Ja znam lepiej od was hrabinę. Ona jest teraz szczęśliwą, bawi się kwiatami i ogrodem, swobodna, pani swej woli. Chcesz-że ją uratowaną znowu popchnąć na morze i burze! Bądź co bądź, zapowiadam panu, wszem wobec i każdemu z osobna, że co do mnie, będę o ile sił przeszkadzała niedorzecznemu projektowi.
— Mnie się zdaje — zawołał Adryan — że ciocia jest pełnoletnią, i że nikt jej nie ma prawa ani pomagać, ani radzić, ani odradzać i przeszkadzać.
— Doskonały! — przerwała zniecierpliwiona stara panna — jemu wolno wszystko, a mnie nic! Pan bierzesz w opiekę starego tego waryata, a mnie nie pozwalasz bronić mojej drogiej kuzynki od niego.
— Ona się sama obroni, jeśli zechce.
Kornelia zacisnąwszy usta umilkła i ciągnęła nazad do ganku, gdy Adryan drogę jej ku drzwiom zastąpił.
— Mam nadzwyczaj zajmującą kwestyę — rzekł — którą z panią pragnę roztrząsnąć, zostańmy jeszcze w salonie.
Ton ten żartobliwy, zwykle dosyć wesołej pannie Kornelii, zdawał się nie być do smaku, spojrzała na chłopaka surowo, pomknęła i weszła na ganek prawie szturmem biorąc wnijście. Wszedłszy zajęła miejsce jak najbliżej pana Krzysztofa i nie długo czekając zwróciła się ku niemu.
— Więc tedy klauzura pańska skończona i towarzystwo nasze zyskuje w panu bardzo cennego członka — poczęła szydersko. — Przyznam się panu, żem się zawsze tego spodziewała, że pan nie wytrzymasz w tych leśnych nudach i towarzystwie Wilczków. Ale, à propos, niechże nam też pan powie co o tej cudownej Dosi, o której całe sąsiedztwo prawi zadziwiające rzeczy. Czy prawda, że tak piękna, rozumna, nawet... (rozśmiała się), dystyngowana?
Pan Krzysztof wymierzoną nań napaścią zrazu się zmięszał, hrabina spojrzała na kuzynkę marszcząc brwi, z wymówką i niecierpliwością, to jednak nic nie pomogło, panna Kornelia była rozdraźnioną. Niespodziewała się jednak, by milczący pustelnik tak zagadnięty, zdobył się na rześką odpowiedź, a raczej nieznała charakteru dziwaka, który przyparty do muru, umiał się bronić dzielnie. Twarz Krzysztofa przebiegł uśmiech ironiczny.
— W istocie — rzekł — Wilczek, Wilczkowa i Wilczkówna, wszyscy razem warci, aby się im przypatrzeć i oddać im sprawiedliwość. Są to leśne kwiaty, które wyrosły na podziw pięknie i bujno.
— Doprawdy? — podchwyciła Kornelia.
— Tak jest, szczególniej Dosia — dodał pan Krzysztof — niech mi poświadczy pan Adryan, który ją widział i sprawiedliwość jej oddaje.
Złośliwie spojrzała stara panna na chłopaka, ale ten się wcale nie zmięszał. Hrabina milczała, Krzysztofowi twarz zachodziła rumieńcem.
— Wezwany na świadectwo — śmiejąc się rzekł Adryan — nie zaprę się mojego uwielbienia dla panny Wilczkównej.
— Aż uwielbienia — wtrąciła ciotka.
Kornelia się śmiała szydersko.
— Powtarzam, uwielbienia, nic podobnego nie widziałem w życiu — mówił Adryan. — Piękność wcale nie nadzwyczajna, i ta najmniejszą jej zaletą, fenomen osobliwy w tem, że tam nic sztucznego nie ma, że jest śmiała i rozsądna, że jest sobą.
— Wychował ją pan Krzysztof — syknęła panna Kornelia.
— Tak jest — rzekł stary — ja i jej ojciec. Ojciec jest rodzajem filozofa, równie oryginalnym.
— Nasze sąsiedztwo ma bo szczęście do oryginalności — śmiejąc się mówiła panna Kornelia, która nieśmiertelną robotę kanwową chwyciła znowu i kłóła ją nie szyjąc, gdyż nadto była poruszoną. — Zabawna to rzecz oryginały, ale z niemi żyć...
— Moja droga — przerwała hrabina — jesteś dziś w takiem usposobieniu...
Kuzynka zmilczała, wzrok Wandy wywołał tylko uśmiech ironiczny.
— Pani co masz tak dobre serce — dodał Adryan zwracając się do Kornelii — ręczę, że gdybyś zobaczyła Dosię, zaczęłabyś być dla niej z tą sympatyą, jaką my mamy wszyscy.
— Panowie dla młodych i ładnych pań i dziewczątek macie sympatye na zawołanie — zaczęła Kornelia — to mnie nie dziwi.
— Nie przeczę — rzekł Adryan — wszystko co miłe, dobre i piękne sympatyą obudza.
Kornelia podniosła oczy gniewne nieco, Adryan się skłonił.
— Pochwaliłeś pan owo leśne cudo — poczęła żywo — dlatego, że w niem nic nie ma sztywnego, ale naucz-że mnie pan, gdzie się kończy natura, a sztuka poczyna? Gdybyśmy zeszli do stanu natury, bylibyśmy obrzydliwi.
— Musiałem się źle wyrazić — przerwał Adryan — sztuką nazwałem, co się kłamstwem nazwać było powinno, kłamanych rzeczy i ludzi kłamanych niecierpię.
— Na bardzo zajmujący przedmiot wprowadziliście państwo rozmowę — wtrąciła hrabina — ale przewiduję chwilę, gdy w mgły metafizyczne nas uniesie. Czyby go zmienić nie wypadało?
Pan Krzysztof, który się przypatrywał ciekawie złośliwej kuzynce, do niej mowę obrócił zupełnie spokojnie.
— Spytałaś mnie pani o Wilczków — rzekł — ta rodzina była niemal całem mojem towarzystwem przez długie lata, gdym z umysłu od wszelkiego unikał, cóż dziwnego, żem się przywiązał do niej. Wielem się też mógł od niej nauczyć.
— I jakże się po tych ideałach wydaje teraz nasz biedny świat? — spytała Kornelia.
— Jeszczem się nie miał w nim czasu rozpatrzeć — rzekł pan Krzysztof.
— Z góry odgaduję, że o nas wypadnie sąd niekorzystny — mówiła Kornelia.
— Nie wiem — spokojnie odparł Krzysztof — człowiek w ogóle jest bardzo różny, a zawsze ten sam, gdy się w niego głębiej wpatrzy. Cywilizacya jest jak politura, która z drzewa dobywa piękne słoje i sęki na widok powszechny, ale natury jego nie zmienia.
— Szczególniej o sęki się obawiam — rozśmiała się stara panna.
— Samotność i cierpienie uczą pobłażania — rzekł pan Krzysztof. — Wszędzie złe i dobre się mięsza, idzie o to, co przeważa.
Pan Krzysztof mniej się dzikim i dziwnym wydał niż się może wszyscy spodziewali, on sam nie poznawał siebie, tak nań oddziaływało towarzystwo; widok hrabiny, jej odzyskana uprzejmość i uśmiech sympatyczny Adryana. Na stole leżało kilka rozłożonych książek, machinalnie wziął jednę w rękę.
— Miałeś pan przynajmniej książki na zamku? — zapytała hrabina.
— Nie zbywało mi na nich, ale mogłem mieć tylko stare, nowe mnie nie dochodziły, żyłem cały w kronikach, w herbarzach, w Biblii i kilku pisarzach starożytnych. Dawniej pisano mniej, nienadużywano słowa, wszystko więc niemal co pozostało z przeszłości ma daleko większą wagę, pełniejszem jest i silniejszem, książki te powtarzać można, myśl pracuje nad niemi. Szczególniej zajmowała mnie nasza przeszłość.
— Szlachecka! — wtrąciła Kornelia. — Przyznam się panu, że tej miłości dla świata, co w guzach szukał przyjemności, pociechy w kieliszkach, u którego kobieta była zepchnięta do kądzieli, trudno dziś podzielać.
— Bo tego świata państwo wcale nie znacie. Choć nie zbyt od nas oddalony znikł prawie bez śladu i jak po człowieku zostaje, co w nim najmniej pięknego, kości suche, tak po tym świecie pozostały też rusztowania, co go trzymały, życie, co je oblekało, znikło. Trzeba być wieszczem, aby je odgadnąć i odtworzyć.
— Nie ma większych kłamców, jak poeci — odezwała się panna Kornelia.
— Tak, ale nie ma większego fałszu, nad to, co się zimną często prawdą nazywa. Prawda życia, jak woń kwiatu, ulatnia się i uchodzi.
Westchnął pan Krzysztof, a hrabina chcąc przerwać rozmowę niewłaściwą, wspomniała umyślnie o panu Teodorze.
— Nie wiesz Adryanie, czy dziś nie przyjedzie?
— Panny Zamorskie go nie puszczą — wtrąciła siniejąc się Kornelia.
— Jestem pewny, że gdyby mógł przyjechałby niezawodnie, ale po uszy w interesach.
— Za późno pono je sobie przypomniał — rzekł Krzysztof — wątpię, ażeby je mógł uratować.
— Sam pewno nie — odezwał się Adryan — ale by mógł wezwać w pomoc pana Pawła, a ten by to może potrafił.
Krzysztof na wspomnienie brata, zamilkł spuszczając głowę, rozmowa rozbiła się o to imię. Adryan zniecierpliwiony chodził po ganku, niekiedy spoglądając gniewnie na pannę Kornelię, chciał ją oddalić, aby dozwolić Krzysztofowi swobodniejszej rozmowy z hrabiną, a mimo młodzieńczej przemyślności, sposobu na to znaleźć nie umiał.
Nawet obowiązki gospodarskie, które na siebie brała stara panna, wyciągnąć jej ztąd nie mogły. Byłyby więc odwiedziny pana Krzysztofa pozostawiły tylko po sobie rozdrażnienie, gdyby hrabina sama nie zaradziła temu. Kilku słowami cichszą zawiązała rozmowę ze swym gościem i powoli schodząc ze wschodów wyciągnęła go z sobą ku drzewom, które naprzeciw ganku się znajdowały, tak blizko, by nie mieć natrętnych słuchaczy. Panna Kornelia spojrzała gniewnie za kuzynką, a Adryan się tryumfalnie uśmiechnął.
— Tryumfujesz pan — szepnęła stara panna — ale poczekaj! nie potrwa to długo! Znam dobrze hrabinę, jest do zbytku grzeczna, ale ma wiele charakteru, i żaden z tych starych, nieznośnych kawalerów połamanych pewnie jej nie skusi.
Il ne faut jurer de rien! — rzekł Adryan.
— Nierozumiem pana — z gniewem przerwała Kornelia — pracujesz przeciwko sobie samemu i na zgubę ciotki, dla której masz, jak mówisz przywiązanie. Trzeba być tak młodym, jak pan, ażeby być tak...
— Dokończ pani — odezwał się Adryan — tak głupim? chciałaś pani powiedzieć. Ja nawet ten epitet przyjmę z pokorą.
Kornelia zerwała się nagle zniecierpliwiona, złożyła swą kanwową robotę, zwinęła ją, rzuciła w kąt i okiem gniewnem zmierzywszy hrabinę i jej towarzysza, weszła w głąb’ domu, na sługach spędzić zły humor, którem ją to nabawiło.
Adryan pozostał w ganku, zdala mógł tylko odgadywać, co z sobą dawni mówili znajomi. Hrabina była widocznie poruszoną. Krzysztof się także ożywił, rozmowa szła z zajęciem i trwała bez przerwy aż do herbaty, którą Kornelia umyślnie snać przyśpieszyła, ażeby ją coprędzej zakończyć.
Gdy gospodyni wróciła do salonu, i ona i towarzysz jej znajdowali się w stanie umysłu dowodzącym przynajmniej, że sporu między niemi nie było, i że zgoda i pokój panowały, których starania panny Kornelii nadwerężyć nie mogły.
Nad wieczór Adryan kazał przygotować konie, aby odwieźć Krzysztofa, w chwili, gdy się żegnał podszedł ku niemu z czapką w ręku i zaprosił go do powozu. Siedli do niego razem i choć się pustelnik bronił, chcąc iść pieszo do domu, dał się skłonić wreszcie, by go odwieziono przynajmniej ku granicy.
Zły humor panny Kornelii nie pochodził jedynie z wielkiej miłości do hrabiny. W Zamostowie było jej bardzo dobrze, dopóki trwał ten stan, jaki tu zastała, najmniejsza zmiana mogła zachwiać jej wszechwładztwem i związanemi z niemi korzyściami. Panna Kornelia sama przed sobą tłómaczyła opór przeciw wszelkim nowym związkom, przywiązaniem do kuzynki, chociaż w niem więcej było miłości własnej i obawy o siebie samą. Nie przyznając się do tego, panna Kornelia instynktem zachowawczym broniła swojego stanowiska. Wieczorem, gdy zostały same, kołowała naprzód ostrożnie około przedmiotu, który pragnęła zaczepić, naostatek gwałtownie wtargnęła in medias res.
— Moja droga pani — rzekła — coś ta odnowiona przyjaźń, odgrzewane stosunki ze starym dziwakiem, domyślać się każą. Czyż pani miałabyś znowu dobrowolnie chcieć sobie narzucić nieznośne pęta? Będąc swobodną...
— Moja Kornelciu — przerwała hrabina — dajże mi pokój! Niechcę mieć nieprzyjaciół, potrzebuję stosunków przyjaznych, czyż zaraz masz się więcej domyślać, niż jest!?
— O! bo znam mężczyzn, pozwól kurze grzędy, może mu znowu coś przyjść na myśl, a ja drżę o szczęście wasze.
— A! bądź-że spokojną. — Hrabina ruszyła ramionami. Kornelia nie zdawała się tem zapewnieniem wcale uspokojoną.
— To ten szaławiła, faworyt pani, siostrzeńczyk, wszystkiej tej biedy nam naprowadza. A! bo to ta teraźniejsza młodzież!
— Kornelko! w jakimże ty dziś jesteś humorze?
— Jestem zła, bo się o panią boję. Przyznam się, że gdyby już miała się popełnić ta... niedorzeczność i iść znowu za mąż, przecieżby coś można lepszego znaleźć nad pana Krzysztofa.
— Ale zkądże to zamążpójście? — spytała hrabina.
— Czuję, widzę, że do tego idzie. Pani jesteś nadto dobrą, ci ludzie są natrętni, a wspomnienie dawne, a politowanie, a to, a owo, i niewola w końcu gorsza od pierwszej.
— Kornelciu! powtarzam, zkądże to zamążpójście, o którem się nikomu nie śni?
— Ja widzę daleko naprzód!
— Proszę cię!
Stara panna chodziła żywemi krokami po salonie, zburzona i chmurna. Kilka razy w ten sposób zaczynała się i zrywała rozmowa. Hrabina była małomówna, poznać jednak mogła kuzynka, że ta napaść jej nie smakowała, i że się jej przez nią naraziła. Rozeszły się uczciwie każda w swoją stronę, a Kornelia długo samotna chodziła po swoim pokoju.
— To są intrygi, na które ja pozwolić nie mogę — mówiła do siebie. — Hrabina widocznie znudzona za mąż wyjść pragnie, Teodora nie chce, Krzysztof, ten nieznośny dziwak, wziąć ją może. Niewola i nudy w domu. Pedant stary! Wynosićby się trzeba nazajutrz. Ale na to radzić muszę, tonący brzytwy się chwyta.
Panna Kornelia siadła pisać list, zamknąwszy się na klucz, sześć stronnic napełniła pismem pochyłem i zamaszystem i dopiero odetchnęła swobodniej. Odczytała, poprawiła, dodała jeszcze pół ćwiartki, dopisała komentarze na bokach, i list zapieczętowawszy przechowała go starannie. Uspokoiło ja to znacznie i rozweseliło.

KONIEC TOMU DRUGIEGO



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.