Ludwik Lambert/Ludwik Lambert urodził się...

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Ludwik Lambert
Pochodzenie Komedya ludzka
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1924
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





Et nunc et semper
dilectae dicatum.


Ludwik Lambert urodził się w r. 1797 w Montoire, małem miasteczku w Vendômois, gdzie ojciec jego prowadził niewielką garbarnię i spodziewał się znaleźć w synu następcę; ale skłonność, jaką zawczasu chłopiec okazywał do nauk, zmieniła te zamiary. Zresztą, garbarz i żona jego kochali Ludwika tak jak się kocha jedynego syna i nie sprzeciwiali mu się w niczem. Stary i Nowy Testament dostały się w ręce Ludwika gdy miał pięć lat; książka ta, w której mieści się tyle książek, rozstrzygnęła o jego losie. Czy ta dziecięca wyobraźnia pojęła już tajemniczą głębię Pisma? Czy była już zdolna biec za Świętym Duchem w jego locie przez światy, czy tylko zachwyciła się romantycznym urokiem, w który obfitują te nawskroś wschodnie rapsody? lub też może, w swej pierwotnej niewinności, odczuła bezwiednie ową wzniosłą religijność, jaką boskie ręce rozlały w tej książce? Dla niektórych czytelników opowiadanie nasze rozwiąże te pytania. Jeden fakt wyniknął z tego pierwszego czytania Biblji: Ludwik zaczął obchodzić całe Montoire, po kweście o książki; jakoż dostawał je dzięki owemu urokowi, którego tajemnicę posiadają tylko dzieci i któremu nikt nie umie się oprzeć. Oddając się tym studjom, których biegiem nie kierował nikt, doszedł dziewiątego roku. W tej epoce o zastępców do wojska było trudno; wiele bogatych rodzin godziło ich z góry, aby nie znaleźć się w kłopocie w chwili losowania. Ubóstwo biednych garbarzy nie pozwoliło im myśleć o kupieniu zastępcy dla syna; widzieli tedy w stanie duchownym jedyny legalny sposób ocalenia syna od branki i posłali go, w r. 1807, do wuja, proboszcza w Mer, mieścinie również położonej nad Loarą, niedaleko Blois. Krok ten zadowalał równocześnie i namiętność Ludwika do nauki i chęć rodziców ochronienia go do kolei wojny. Jego żądza wiedzy oraz przedwczesna inteligencja dawały zresztą nadzieję, iż znajdzie w stanie duchownym drogę do świetnej karjery. Przebywszy trzy lata u swego wuja, dość światłego starego Oratorjanina, Ludwik opuścił go z początkiem r. 1814, aby wstąpić do kolegium w Vendôme, gdzie znalazł pomieszczenie i utrzymanie na koszt pani de Staël.
Poparcie tej słynnej kobiety zawdzięczał Lambert przypadkowi lub raczej zapewne Opatrzności, umiejącej zawsze torować drogi opuszczonemu genjuszowi. Ale dla nas, których wzrok zatrzymuje się na powierzchni spraw ludzkich, koleje te, znajdujące tyle przykładów w żywotach wielkich ludzi, zdają się jeno wynikiem czysto fizycznego zjawiska: dla większości biografów, głowa genialnego człowieka wyrasta ponad masę dziecinnych twarzyczek, jak piękna roślina, która swoim blaskiem ściąga w polu oczy botanika. Porównanie to mogłoby się nadać do przygody Ludwika Lambert. Czas, jakiego wuj użyczał mu na wakacje, spędzał zazwyczaj w domu rodzinnym; ale, zamiast się oddawać, zwyczajem uczniaków, studjom lubego far niente, które nęci nas w każdym wieku, zabierał się od rana z chlebem i książkami, i szedł czytać i rozmyślać w głębi lasów, aby umknąć napomnieniom matki, którą niepokoiły tak wytężone studja dziecka. Cudowny instynkt macierzyństwa! Od tego czasu, czytanie stało się u Ludwika jakgdyby głodem, którego nic nie mogło nasycić; pożerał książki wszelkiego rodzaju, chłonął bez różnicy dzieła religijne, historję, filozofję. Mówił nieraz, iż, w braku innych dzieł, czytał z niewysłowioną rozkoszą słowniki, i wierzyłem mu chętnie. Któryż uczeń nie znalazł niejednokrotnie przyjemności w dociekaniu przypuszczalnego znaczenia nieznanego rzeczownika? Rozbiór jakiegoś słowa, jego wyraz, historja, były dla Lamberta pobudką do długiej zadumy. Ale to nie była zaduma instynktowna, przez jaką dziecko oswaja się z przejawami życia, ośmiela się do odbierania wyrażeń moralnych i fizycznych; bezwiedny rozwój, który później wydaje owoce zarówno w inteligencji jak w charakterze; nie. Ludwik ogarniał fakty i tłómaczył je, dociekając z przenikliwością dzikiego przyczyny ich i celu. Jakoż, dzięki niepokojącej igraszce natury, będącej zarazem świadectwem wyjątkowości jego istnienia, mógł on, mając ledwie czternaście lat, wyrażać bez trudu myśli, których głębię zrozumiałem dopiero znacznie później.
— Często, powiadał mówiąc mi o przeczytanych książkach, odbywałem rozkoszne podróże żeglując na słowie przez otchłanie przyszłości, jak owad który przysiadł na ździebełku trawy, płynącem z biegiem rzeki. Wyruszywszy z Grecji, dopływałem do Rzymu, przebywałem obrazy nowszych czasów. Cóż za piękną książkę możnaby napisać, opowiadając życie i dzieje jednego słowa? Bezwątpienia zachowało ono rozmaite odciski wypadków którym służyło; budziło, zależnie od miejsc, rozmaite myśli; ale czyż nie większem jest jeszcze, kiedy je zważyć z potrójnej perspektywy, duszy, ciała i ruchu. Patrząc na nie, niezależnie od jego funkcji, następstw i przejawów, czyż nie można pogrążyć się w oceanie refleksji? czyż większość słów nie barwi się pojęciem, którego są wiadomym znakiem? Jakiemu genjuszowi zawdzięczają swoje istnienie? Jeżeli trzeba wielkiej inteligencji aby stworzyć jedno słowo, ileż wieków ma tedy mowa ludzka? Skupienie liter, ich kształty, postać jaką dają słowu, rysują wyraźnie, wedle charakteru każdego narodu, nieznane istnienia, których pamięć jest w nas. Kto nam wytłómaczy filozoficzne przejście od wrażenia do myśli, od myśli do słowa, od słowa do jego hieroglificznego wyrazu, od hieroglifów do alfabetu, od alfabetu do wymowy pisanej, której piękność spoczywa w szeregu obrazów sklasyfikowanych przez retorów i będących jakgdyby hieroglifami myśli? Dawne malowidło pojęć ludzkich określonych formami zoologicznemi, czyż nie zrodziło pierwszych znaków jakiemi posłużył się Wschód aby spisać swą mowę? Czyż nie zostawiło też ono drogą tradycji niejakich śladów w naszych językach nowożytnych, które wszystkie podzieliły między siebie szczątki pierwotnego słowa narodów, słowa majestatycznego i uroczystego, którego majestat, którego uroczystość wyradzają się w miarę starzenia się społeczeństw; którego brzmienia, tak dźwięczne w hebrajskiej Biblji, tak piękne jeszcze w Grecji, wątleją w miarę postępu naszych kolejnych cywilizacji? Czy temu dawnemu duchowi winni jesteśmy tajemnice zagrzebane we wszelkiem słowie ludzkiem? Czyż nie istnieje w słowie PRAWDA[1] jakaś fantastyczna prostolinijność? czyż ten krótki dźwięk, jakiego ono wymaga, nie zawiera mglistego obrazu czystej nagości, prostoty prawdy we wszelakiej rzeczy? Ta sylaba oddycha jakąś dziwną świeżością. Wziąłem za przykład formułę idei oderwanej, nie chcąc tłómaczyć problemu słowem któreby go czyniło zbyt łatwym do zrozumienia, jak naprzykład LOT, w którem wszystko przemawia do zmysłów. Czyż nie tak jest z każdem słowem? Wszystkie są nasiąknięte żywą mocą, którą czerpią z duszy i którą jej zwracają dzięki cudownej tajemnicy wzajemnego oddziaływania między słowem a myślą. Czyż to nie żywy obraz kochanka, który czerpie z ust lubej tyleż miłości ile jej udziela? Samem swojem obliczem, słowa ożywiają w naszym mózgu twory którym służą za szatę. Podobnie jak wszystkie istoty, mają tylko jedno miejsce gdzie ich właściwości mogą w pełni działać i rozwijać się. Ale ten przedmiot zamyka może całą naukę!
I wzruszał ramionami, jakgdyby chcąc powiedzieć: „Jesteśmy i zbyt wielcy i zbyt mali.”
Namiętność Ludwika do czytania znalazła obfity pokarm. Proboszcz z Mer posiadał jakieś dwa do trzech tysięcy tomów. Skarb ten pochodził z grabieży dokonanych podczas Rewolucji w sąsiednich opactwach i zamkach. Dzięki swemu charakterowi zaprzysiężonego księdza[2] poczciwiec mógł sobie wybierać najlepsze dzieła wśród cennych kolekcji które sprzedawano wówczas na wagę. W ciągu trzech lat, Ludwik Lambert przyswoił sobie miąższ wszystkich książek, które w bibliotece wujowskiej warte były czytania. Wchłanianie myśli przez lekturę stało się u niego ciekawym fenomenem; oko jego obejmowało po siedm i ośm wierszy jednym rzutem, a umysł ogarniał ich treść z chyżością podobną chyżości wzroku; często wręcz jedno słowo wystarczało aby mu odsłonić sens zdania. Pamięć miał zdumiewającą. Przypominał sobie z równą dokładnością myśli nabyte drogą lektury, jak te które mu nasunęło dumanie lub rozmowa. Posiadał przytem pamięć wszelakiego rodzaju: pamięć miejsc, imion, słów, rzeczy i obrazów. Nietylko przypominał sobie dowolne przedmioty, ale wręcz widział je bezpośrednio w duszy, w tem położeniu, oświetleniu, barwie, jakie miały w chwili gdy je spostrzegł. Władza ta obejmowała również najbardziej niepochwytne stany intelektu. Przypominał sobie, jak sam mówił, nietylko uszeregowanie myśli w książce z której je zaczerpnął, ale także stany swej duszy w odległych okresach. Pamięć jego, tak wyjątkowo w tem uprzywilejowana, mogła mu tedy odtworzyć postępy i całkowite życie jego ducha, od myśli najdawniej poczętej aż do rozkwitłej świeżo, od najmętniejszej do najjaśniejszej. Mózg jego, zaprawiony od młodu do trudnego mechanizmu skupienia sił ludzkich, dobywał z tego bogatego lamusa mnóstwo cudownych prawdą i świeżością obrazów, któremi karmił się podczas swoich kryształowych kontemplacji.
— Kiedy chcę — mówił mi w swoim języku, któremu skarby pamięci udzielały jakiejś oryginalnej świeżości — spuszczam sobie zasłonę na oczy. Natychmiast wchodzę w samego siebie, i znajduję tam ciemną komorę, w której zjawiska natury odbijają się w postaci czystszej niż ta pod jaką objawiły się pierwotnie moim zmysłom.
W dwunastym roku życia, wyobraźnia jego, pobudzona nieustannym ćwiczeniem, rozwinęła się do tego stopnia, iż pozwalała mu mieć tak ścisłe pojęcia o rzeczach które znał jedynie z czytania, że obraz ich, odciśnięty w jego duszy, był nie mniej żywy, niż gdyby je był istotnie widział: czy że posługiwał się analogjami, czy że posiadał jakgdyby drugi wzrok, którym ogarniał naturę..
— Czytając opis bitwy pod Austerlitz, mówił mi raz, widziałem wszystkie jej szczegóły. Wystrzały armat, krzyki walczących rozbrzmiewały mi w uszach i szarpały mi trzewia; czułem proch, słyszałem tentent koni, głosy ludzkie; podziwiałem równinę na której ścierały się uzbrojone narody. Widowisko to było tak przerażające jak ustęp z Apokalipsy.
Gdy tak zużywał wszystkie swoje siły w lekturze, tracił do pewnego stopnia świadomość życia fizycznego, istniał już tylko przez potężną grę swoich wewnętrznych narządów, których pojemność niepomiernie się rozszerzyła: zostawiał, wedle swego wyrażenia, przestrzeń za sobą. Ale nie chcę uprzedzać intelektualnych faz jego życia. Mimowoli odwróciłem już porządek w jakim mam rozwinąć dzieje tego człowieka, który przeniósł całą swą czynność w myśl, tak jak inni mieszczą całe swoje życie w czynie.
Przemożna skłonność pociągała go ku dziełom mistycznym.
Abyssus abyssum, mówił mi. Duch nasz jest otchłanią, która lubuje się w otchłaniach. Dzieci, mężczyźni, starcy, wciąż jesteśmy łakomi tajemnic, pod jakąkolwiek jawią się formą.
Upodobanie to stało się dlań zgubne; o ile wogóle wolno jest sądzić jego życie wedle zwykłych praw i mierzyć czyjeś szczęście miarą naszego lub też miarą przesądów społecznych. Ten smak rzeczy niebiańskich (również jego częste wyrażenie), tę mens divinior, zawdzięczał może wpływowi, jaki wywarły na jego umysł pierwsze książki czytane u wuja. Święta Teresa i pani Guyon były mu dalszym ciągiem Biblji, posiadły pierwociny jego dojrzewającej inteligencji, i przyzwyczaiły go do tych żywych wzruszeń duszy, których wraz i środkiem i celem jest ekstaza. Te studja, te upodobania podniosły jego serce, oczyściły je, uszlachetniły, obudziły w niem łaknienie natury boskiej i nauczyły owych kobiecych delikatności, które są u wielkich ludzi instynktowne: wzniosłość ich jest może tylko potrzebą poświęcenia, które cechuje kobietę, ale przeniesioną w sferę wielkich rzeczy. Dzięki tym pierwszym wrażeniom, Ludwik pozostał w kolegjum czysty. Naturalnem swem działaniem, to szlachetne dziewictwo zmysłów wzbogaciło ciepło jego krwi i pomnożyło władze myśli.
Baronowa de Staël, wypędzona o czterdzieści mil za Paryż, przebyła kilka miesięcy wygnania w majątku swoim opodal Vendôme. Jednego dnia, przechadzając się, spostrzegła na skraju parku dziecko garbarza, niemal w łachmanach, zatopione w książce. Był to przekład Nieba i Piekła. W owej epoce, pp. Saint-Martin, de Gence i kilku innych pisarzy francuskich, wpół Niemców, byli prawie jedyni, którzy, na obszarze ziem francuskich, znali nazwisko Swedenborga. Zdziwiona pani de Staël chwyciła książkę z ową porywczością, w którą lubiła stroić swoje pytania, spojrzenia i gesty; nastęnie, spoglądając na Lamberta, rzekła:
— Czy ty to rozumiesz?
— Czy pani modli się do Boga? spytało dziecko.
— Ależ... tak.
— A czy go pani rozumie?
Baronowa oniemiała na chwilę; następnie siadła koło Lamberta i zaczęła z nim rozmawiać. Nieszczęściem, pamięć moja, mimo iż nader rozległa, daleką jest co do wierności od pamięci mego kolegi; jakoż uleciało mi wszytko z tej rozmowy, z wyjątkiem pierwszych słów. Spotkanie to musiało wywrzeć na pani de Staël duże wrażenie; wróciwszy do zamku, mówiła o niem niewiele, mimo potrzeby wywnętrzania która wyradzała się u niej w gadulstwo; ale była niem widocznie silnie zajęta. Jedyna żyjąca osoba, która zachowała pamięć tej przygody — kiedym ją wypatrywał, aby zebrać tych niewiele słów, które wówczas wymknęły się pani de Staël — przypomniała sobie z trudem to pierwsze odezwanie się baronowej o Lambercie: „To prawdziwy widzący”. Ludwik nie ziścił w oczach świata pięknych nadziei, które zbudził w swej opiekunce. Przelotne zainteresowanie jakie mu okazała uznano tedy za kaprys kobiecy, za jedną z owych fantazji właściwych artystom. Pani de Staël chciała wydrzeć Lamberta cesarzowi i Kościołowi aby go wrócić szlachetnym losom, które, jak mówiła, go czekały: czyniła zeń już bowiem jakiegoś nowego Mojżesza ocalonego z wody. Przed wyjazdem poleciła jednemu z przyjaciół, panu de Corbigny, wówczas prefektowi w Blois, aby w odpowiednim czasie umieścił jej Mojżesza w kolegjum w Vendôme; poczem prawdopodobnie zapomniała o nim.
Wstąpiwszy tam mając czternaście lat, z początkiem r. 1811, Lambert opuścił kolegjum z końcem r. 1814, ukończywszy klasę filozofji. Wątpię czy przez ten czas otrzymał jaki dowód pamięci od swej dobrodziejki, o ile wogóle było dobrodziejstwem opłacać trzy lata pensję za dzieciaka, nie myśląc o jego przyszłości, odciągnąwszy go od drogi życia na której byłby może znalazł szczęście. Okoliczności chwili oraz charakter Ludwika Lambert mogą w znacznej mierze usprawiedliwić i brak pamięci pani de Staël i jej szczodrobliwość. Osoba, która miała służyć za pośrednika między nią a młodym wychowankiem, opuściła Blois, w chwili gdy Ludwik wyszedł z kolegium. Wydarzenia polityczne które przypadły na ten moment dostatecznie usprawiedliwiają obojętność tej osoby na losy pupila baronowej. Autorka Korynny nie usłyszała już o swoim małym Mojżeszu. Sto ludwików wręczonych panu de Corbigny, który, zdaje mi się, sam umarł w r. 1812, nie były sumą dość poważną aby utrwalić to zdarzenie w pamięci pani de Staël, której gorąca dusza znalazła dla siebie strawę i której cały los rozstrzygał się w kolejach r. 1814 i 1815. Ludwik Lambert był w owej epoce i zbyt ubogi i zbyt dumny aby szukać swej dobrodziejki, która przebiegała Europę. Mimo to, udał się z Blois do Paryża pieszo aby ją ujrzeć: nieszczęściem przybył w dniu w którym baronowa umarła. Dwa listy Lamberta zostały bez odpowiedzi. Tak więc, wspomnienie życzliwości pani de Staël dla Ludwika zachowało się jedynie w pamięci kilku młodych, uderzonych, jak ja, cudownością tej historji. Trzeba było być w naszem kolegjum, aby zrozumieć i zajęcie jakie budziła w naszych umysłach już sama zapowiedź nowego, i osobliwe wrażenie jakie musiała na nas sprawić przygoda Lamberta.
Tutaj, dla objaśnienia nowego życia jakie Lambert miał rozpocząć, potrzebne są niejakie szczegóły tyczące zasadniczych praw naszej instytucji, niegdyś pół-wojskowej a pół-zakonnej. Przed Rewolucją, zakon Oratorjanów poświęcony był, podobnie jak zakon Jezusowy, wychowaniu publicznemu, i objął też spadek po Jezuitach w kilku klasztorach. Oratorjanie posiadali szereg zakładów na prowincji; z tych najgłośniejsze były kolegia w Vendôme, Tournon, la Flèche, Pont-Levoy, Sorrèze i Juilly. Kolegjum Vendôme, podobnie jak inne, wychowało, jak sądzę, pewną ilość młodzieży przeznaczonej do służby wojskowej. Zniesienie zakonów wychowawczych, uchwalone przez Konwent, bardzo niewiele wpłynęło na zakład w Vendôme. Skoro minęło pierwsze wstrząśnienie, kolegjum odzyskało swoje gmachy; kilku Oratorjanów rozprószonych w okolicy wróciło, i wskrzesili zakład, zachowując dawną regułę, zwyczaje i obyczaje, dające owemu kolegjum fizjognomję, z którą nie mógłbym porównać niczego w żadnem z liceów jakie poznałem po wyjściu z Vendôme.
Położone w środku miasta, nad rzeczką Loir w której kąpią się jego fundamenty, kolegjum tworzy rozległe i starannie zamknięte zabudowanie, gdzie mieszczą się wszystkie potrzebne zakłady: kaplica, teatr, infirmerja, piekarnia, ogrody, wodociągi. Kolegjum to, najsłynniejsze ognisko wychowawcze w środkowej Francji, czerpie swą klijentelę z okolicznych prowincji oraz z naszych kolonji. Oddalenie nie pozwala tedy rodzicom często odwiedzać swych dzieci.
Reguła zabraniała zresztą wyjazdu na wakacje. Raz wszedłszy, uczniowie opuszczali kolegjum aż z ukończeniem studjów. Z wyjątkiem przechadzek które odbywały się pod dozorem Ojców, wszystko zmierzało ku temu aby dać temu zakładowi charakter dyscypliny klasztornej. Za mego czasu korektor był jeszcze żywem wspomnieniem, a klasyczna feruła skórzana odgrywała zaszczytnie swą straszliwą rolę. Kary, niegdyś wymyślone przez OO. Jezuitów, groźne zarówno moralnie jak fizycznie, zachowały się w nienaruszonej postaci z dawnego programu. Listy do rodziców w pewne dni były obowiązkowe; toż samo spowiedź. Tak więc, nasze grzechy i nasze uczucia poddane były jakgdyby prawidłowemu wyrębowi. Wszystko nosiło piętno klasztornej jednostajności. Przypominam sobie, wśród innych pozostałości dawnego zakładu, inspekcję której poddawano nas co niedzielę. Staliśmy w galowych mundurkach, w szeregu jak żołnierze, oczekując dwóch dyrektorów, którzy w otoczeniu dostawców i nauczycieli, badali nas pod trojakim względem: stroju, hygieny i moralności.
Dwie lub trzy setki uczniów, których mogło pomieścić kolegjum, dzieliły się, wedle dawnego zwyczaju, na cztery grupy, zwane najmniejsi, mali, średni i starsi. Dział najmniejszych obejmował klasy oznaczone mianem ósmej i siódmej; małych, szóstą, piątą, i czwartą; średnich, trzecią i drugą; wreszcie sekcja starszych retorykę, filozofję, matematykę wyższą, fizykę i chemję. Każde z tych oddzielnych kolegjów posiadało swój budynek, swoje klasy i swój dziedziniec na wspólnym wielkim placu, na który wychodziły sale do nauki, a który zamykał się refektarzem. Refektarz ten, godny starożytnego klasztoru, mieścił wszystkich uczniów. Nawspak regule innych zakonów wychowawczych, mogliśmy rozmawiać przy jedzeniu, a tolerancja ta pozwalała nam zamieniać się na potrawy wedle naszego smaku. To obcowanie gastronomiczne było stale jedną z największych przyjemności naszego koleżeńskiego życia. Jeżeli jakiś średni, siedzący u szczytu stołu, wolał porcję czerwonej fasoli od wetów (dostawaliśmy bowiem wety), następująca propozycja biegła z ust do ust: „Wety za fasolę!” aż wreszcie jakiś łakotniś ją przyjął; wówczas wysyłał swoją porcję fasoli, która szła z ręki do ręki aż do żądającego, poczem wety wracały tą samą drogą. Nigdy nie zdarzyła się omyłka. Jeżeli było kilka jednakich żądań, każde miało swój numer; mówiło się: „Pierwsza fasola za pierwsze wety”. Stoły były długie, nasz nieustający handel utrzymywał je w ciągłym ruchu, rozmawialiśmy, jedli, ruszali się z bezprzykładną żywością. Toteż szczebiot kilkuset chłopców, krążenie służby zajętej zmianą talerzy, roznoszeniem półmisków, rozdzielaniem chleba, nadzór dyrektorów, — wszystko to czyniło z refektarza w Vendôme widowisko jedyne w swoim rodzaju i zawsze budzące podziw u odwiedzających gości.
Aby osłodzić nasze życie, odcięte od wszelkiej styczności ze światem i wyzute z pieszczot rodzinnych, Ojcowie pozwolili nam hodować gołębie i uprawiać ogródki. Paręset gołębników, tysiąc gołębi gnieżdżących się wzdłuż opasującego muru, oraz jakieś trzydzieści ogródków tworzyły widok jeszcze ciekawszy od samego refektarza. Ale byłoby zbyt nużącem wyliczać osobliwości, które czynią z kolegjum Vendôme zakład zupełnie odrębny i bogaty we wszystkie wspomnienia dla tych którym spłynęła w nim młodość. Któż z nas nie przypomina sobie jeszcze z rozkoszą, mimo goryczy nauki, osobliwości tego klasztornego życia? Te łakocie kupowane ukradkiem w czasie przechadzki, pozwolenie grywania w karty i dawania widowisk teatralnych w czasie wakacji; psoty i wybryki spowodowane naszem zamknięciem; nasza orkiestra wojskowa, ostatnia pozostałość kadetów; nasza akademja, nasz kapelan, Ojcowie profesorowie; wreszcie specjalne gry, dozwolone lub zakazane; kawalerja na szczudłach, ślizgawka w zimie, łoskot naszych sabotów, a zwłaszcza handel skupiający się około sklepiku pomieszczonego w dziedzińcu. Sklepik ten prowadził jakiś uniwersalny kramarz, u którego starsi i mali mogli się zaopatrywać, w myśl prospektu, w skrzynki, szczudła, narzędzia, gołębie, kapucynki, książki do nabożeństwa (artykuł o małym zbycie), scyzoryki, papier, pióra, ołówki, atrament wszelkich kolorów, piłki, kule, słowem cały świat pokus i marzeń dziecinnych, obejmujący wszystko: od sosu do potrawki z gołębi, aż do garczków glinianych, w których przechowywaliśmy ryż z wczorajszej wieczerzy do śniadania. Któż z nas jest tak nieszczęśliwy, iż zapomniał bicia własnego serca na widok tego magazynu, otwartego stale w czasie niedzielnych rekreacji! Spieszyliśmy tam kolejno, aby wydać wydzieloną nam sumkę; ale, niestety, skromna pensyjka, przeznaczona przez rodziców na drobne przyjemności, zmuszała nas do wyboru między tą masą przedmiotów, które tyloma pokusami przemawiały do naszej duszy. Młoda mężatka, której, w zaraniu miodowych miesięcy, mąż wręcza, dwanaście razy do roku, sakiewkę ze złotem, miluchny skarbczyk jej kaprysów, z pewnością nie marzyła o tylu zakupach z których każdy pochłania całą sumę, ile my ich roiliśmy w wilję pierwszej niedzieli w miesiącu! Za sześć franków posiadaliśmy, przez całą jedną noc, wszystkie skarby niewyczerpanego sklepiku! Podczas mszy, każdy respons, który nam trzeba było odśpiewać, mącił nasze tajemne rachunki. Któż z nas może sobie przypomnieć aby miał parę groszy do wydania w drugą niedzielę miesiąca? Któryż wreszcie nie usłuchał zawczasu praw społecznych, darząc litością, pomocą lub wzgardą parjasów, którym skąpstwo lub ubóstwo rodziców odmawiało pieniędzy?
Ktobądź zechce sobie wyobrazić odosobnienie tego wielkiego kolegjum z jego klasztornemi zabudowaniami, w środku małego miasteczka, oraz cztery zagrody w których byliśmy po starszeństwie pomieszczeni, ten pojmie zainteresowanie, jakie musiało w nas budzić przybycie nowego, istnego podróżnika wstępującego na statek! Żadna młoda księżna przedstawiona na dworze nie była przedmiotem tylu złośliwych krytyk, ile ich spotykał nowy przybysz ze strony wszelkich uczniaków swojej grupy. Zazwyczaj, podczas wieczornej rekreacji, przed modlitwą, lizusy nawykłe gawędzić z dwoma Ojcami dozorującymi nas kolejno po tygodniu, pierwsi słyszeli owe autentyczne słowa: „Będziecie mieli jutro nowego!” Natychmiast ten okrzyk „Nowy! nowy!” rozlegał się po dziedzińcach. Przybiegaliśmy wszyscy cisnąc się koło regenta i zasypując go pytaniami: — Skąd przybywa? Jak się zowie? W której klasie będzie? etc.
Przybycie Ludwika Lambert stało się istną bajką z Tysiąca i jednej nocy. Byłem wówczas w czwartej klasie, u małych. Mieliśmy za regentów dwóch nauczycieli, których nazywaliśmy przez tradycję Ojcami, mimo że byli świeccy. Za mego czasu było już w Vendôme nie więcej niż trzech prawdziwych Oratorjanów, którym przynależał z prawa ten tytuł; w r. 1814 opuścili kolegjum, które nieznacznie przybrało charakter świecki, aby się przytulić po jakichś probostwach wiejskich, jak ów proboszcz z Mer. Ojciec Haugoult, regent dyżurny owego tygodnia, był to niezły człowiek, ale bez wyższego wykształcenia; brakło mu tego odczucia, niezbędnego aby rozróżnić rozmaite charaktery dzieci i wymierzać im kary w stosunku do sił każdego. Ojciec Haugoult zaczął tedy bardzo przyjacielsko opowiadać osobliwe wydarzenia, które miały nazajutrz sprowadzić nam najbardziej niezwykłego z nowych. Natychmiast ustały zabawy. Wszyscy malcy przysunęli się w milczeniu, aby słuchać przygód owego Ludwika Lambert, znalezionego, nakształt aerolitu, przez panią de Staël koło parku. P. Haugoult musiał nam objaśnić kto to jest pani de Staël; owego wieczoru zdawało mi się że ma dziesięć stóp wzrostu; później widziałem obraz Korynny, na którym Gérard przedstawił ją tak dużą i piękną; niestety! idealna kobieta, wymarzona przez moją wyobraźnię, przewyższała ją tak bardzo, iż pani de Staël wciąż traciła w mojem mniemaniu, nawet po przeczytaniu owej nawskroś męskiej książki p. t. O Niemczech. Ale Lambert był, na tę chwilę, czemś o wiele cudowniejszym: przeegzaminowawszy go, p. Mareschal, dyrektor szkoły, wahał się (tak mówił ojciec Haugoult) czy go nie przenieść do dużych. Słaba znajomość łaciny zepchnęła Lamberta do klasy czwartej; ale z pewnością miał przeskakiwać co rok po jednej klasie; wyjątkowo miał już uczęszczać do akademji. Proh pudor! czekał nas zaszczyt posiadania wśród małych mundurka ozdobionego czerwoną wstążeczką: odznaka akademików w Vendôme. Akademikom przysługiwały świetne przywileje; jadali często u stołu dyrektora i odbywali dwa razy do roku zebrania literackie, na których byliśmy obecni przysłuchując się ich utworom. Jeżeli który Wendomczyk zechce być szczerym, przyzna, iż później prawdziwy akademik z prawdziwej Akademji francuskiej wydał mu się mniej olśniewającym niż owo gigantyczne dziecko, uświetnione krzyżem i pełną uroku czerwoną wstążeczką, oznakami naszej akademji. Bardzo było trudno znaleźć się w tem dostojnem ciele przed dojściem do klasy drugiej; akademicy bowiem urządzali co czwartek, podczas wakacji, publiczne posiedzenia, gdzie nam czytali opowieści prozą i wierszem, listy, traktaty, tragedje, komedje, które to kompozycje zabronione były w klasach niższych. Długo zachowałem wspomnienie powiastki Zielony osieł, będącej, jak sądzę, najwybitniejszym dziełem tej nieznanej akademji. Czwartek, członkiem akademji! Ma być naszym kolegą ten chłopiec czternastoletni, już poeta, benjaminek pani de Staël, przyszły genjusz, jak powiadał ojciec Haugoult; czarownik, chwat zdolny wyrobić zadanie lub tłómaczenie od ręki i umieć lekcję przeczytawszy ją pierwszy raz! Ludwik Lambert wywracał wszystkie nasze pojęcia. Przytem ciekawość ojca Haugoult, niecierpliwość z jaką oczekiwał nowego, podsycała jeszcze nasze rozpłomienione wyobraźnie.
— Jeżeli ma gołębie, nie znajdzie gołębnika. Niema już miejsca. Trudno! powiadał jeden z nas, który później został wielkim rolnikiem.
— Koło kogo będzie siedział? pytał drugi.
— Och! jakże chciałbym być jego parą[3], wykrzyknął jakiś zapaleniec.
W naszym szkolnym języku słowo to stanowiło termin lokalny trudny do przetłómaczenia. Wyrażało ono braterską wspólność doli i niedoli naszego dziecięcego żywota, splecenie interesów obfite w sprzeczki i jednania, przymierze zaczepno-odporne. Dziwna rzecz; nigdy, za moich czasów, nie widziałem aby dwaj bracia stanowili parę. Człowiek żyje tylko uczuciami: uważa tedy może, iż zubożyłby swoje istnienie, w przywiązaniu naturalnem topiąc przywiązanie nabyte.
Wrażenie, jakie słowa ojca Haugoult wywarły na mnie tego wieczora, należy do najżywszych w mojem dzieciństwie; mogę je porównać tylko z przeczytaniem Robinsona Kruzoe. Pamięć tych nadzwyczajnych wzruszeń zrodziła we mnie później spostrzeżenie — być może nowe — tyczące różnego oddziaływania słów na każdą umysłowość. Słowo nie jest niczem bezwzględnem: więcej oddziaływujemy na słowo my niż ono na nas; ale studjum tych zjawisk wymaga szerokiego rozwinięcia, odbiegającego od naszego wątku. Nie mogąc spać, wszcząłem z moim sąsiadem w sypialni obszerną dyskusję o nadzwyczajnej istocie którą mieliśmy powitać wśród siebie nazajutrz rano. Sąsiad ten, do niedawna oficer, obecnie pisarz o rozległych horyzontach filozoficznych, Barchou de Penhoën, nie zadał kłamu ani swemu przeznaczeniu, ani przypadkowi, który złączył nas w tej samej klasie, na tej samej ławce i pod tym samym dachem, jedynych dwóch uczniów Vendôme o których Vendôme słyszy dzisiaj; w chwili bowiem wydania tej książki, kolega nasz Dufaure nie wstąpił jeszcze w szranki życia publicznego w parlamencie. Świeży tłómacz Fichtego, komentator i przyjaciel Ballanche’a, zajęty był już, jak i ja sam, kwestjami metafizycznemi; bredził często wraz ze mną na temat Boga, człowieka i przyrody. Silił się wówczas na pyrrhonizm. Pragnąc się utrzymać w swej roli, przeczył zdolnościom Lamberta; podczas gdy ja, świeżo pod wrażeniem lektury Sławnych dzieci, miażdżyłem go dowodami, cytując mu małego Montcalma, Pika Mirandolę, Paskala, słowem wszystkie młodociane mózgi, anomalje sławne w dziejach ducha ludzkiego, poprzedników Lamberta. Przechodziłem wówczas sam namiętność czytania. Ojciec mój, pragnąc mnie widzieć w szkole politechnicznej, opłacał dla mnie osobne lekcje matematyki. Repetytor mój, bibljotekarz zakładu, pozwalał mi wybierać książki nie wglądając zbytnio co wynoszę z bibljoteki, zacisznego miejsca, dokąd w czasie rekreacji ściągał mnie na lekcję. Sądzę, iż był albo nieudolny albo zajęty jakąś ważną pracą, pozwalał mi bowiem bardzo chętnie czytać przez czas korepetycji, a sam pracował nie wiem nad czem. Zatem, na mocy milczącego paktu między nami, ja nie skarżyłem się że się nic nie uczę, on zaś milczał o mojem wypożyczaniu książek. Pochłonięty tą niewczesną namiętnością, zaniedbywałem naukę aby układać poematy, które zaiste musiały budzić mało nadziei, jeżeli mam sądzić z tego przydługiego wiersza, wsławionego między kolegami, który zaczynał epopeję o Inkasach:

O Inkasie! o królu nieszczęsny i żałośliwy!

Przezwano mnie poetą, podrwiwając sobie z moich prób; ale drwiny nie wyleczyły mnie. Rymowałem ciągle, mimo roztropnych rad pana Mareschal. Dyrektor nasz starał się mnie wyleczyć z tej nieszczęsnej manji, opowiadając, w kształcie przypowieści, nieszczęścia sikorki, która wypadła z gniazda, ponieważ chciała latać, zanim skrzydła jej urosły. Grzęzłem dalej w książkach, stałem się uczniem najmniej czynnym, najbardziej leniwym, najbardziej skłonnym do dumań w oddziale małych, a tem samem najczęściej karanym. Ta autobiograficzna dygresja może oświetlić naturę rozmyślań, jakie mnie obległy z przybyciem Lamberta. Miałem wówczas dwanaście lat. Uczułem od pierwszej chwili żywą sympatję do chłopca, z którym łączyło mnie niejakie podobieństwo natury. Miałem tedy znaleźć towarzysza dumań i marzenia. Nie wiedząc jeszcze co to jest sława, miałem sobie za chlubę być kolegą chłopca, któremu pani de Staël przepowiedziała nieśmiertelność. Ludwik Lambert zdawał mi się olbrzymem.
Wreszcie tak oczekiwane jutro nadeszło. Na chwilę przed śniadaniem usłyszeliśmy w cichym dziedzińcu podwójne kroki pana Mareschal i nowego. Wszystkie głowy zwróciły się natychmiast ku drzwiom. Ojciec Haugoult, który podzielał męki naszej niecierpliwości, zapomniał zwykłego gwizdnięcia, którym nakazywał ciszę i przywoływał nas do pracy. Ujrzeliśmy owego słynnego nowego, którego p. Mareschal wprowadził za rękę. Regent zstąpił z katedry, dyrektor zaś oznajmił uroczyście, zgodnie z etykietą:
— Panie regencie, powierzam panu p. Ludwika Lambert; umieści go pan w klasie czwartej; naukę zacznie od jutra.
Następnie, wymieniwszy pocichu kilka słów z regentem, rzekł głośno:
— Gdzie go pan posadzi?
Nie byłoby właściwem ruszać którego z nas dla nowego; że zaś był tylko jeden pulpit wolny, Ludwik Lambert usiadł przy nim, koło mnie, który ostatni wstąpiłem do klasy. Mimo że lekcja nie była jeszcze skończona, wstaliśmy wszyscy aby się przyjrzeć Lambertowi. P. Mareschal usłyszał nasze pogwarki, spostrzegł nasze poruszenie i rzekł z ową dobrocią, która go nam czyniła tak bardzo drogim:
— Sprawujcież się przynajmniej grzecznie, nie przeszkadzajcie innym klasom.
Słowa te upoważniły nas do rozpoczęcia rekreacji na jakiś czas przed porą śniadania: otoczyliśmy wszyscy Ludwika Lambert, podczas gdy p. Mareschal przechadzał się w dziedzińcu z ojcem Haugoult. Było nas blizko ośmdziesiąt djablątek, śmiałych jak drapieżne ptaki. Mimo żeśmy wszyscy przebyli tę okrutną próbę, nie darowaliśmy nigdy żadnemu nowemu drwiących śmieszków, zapytań, docinków, padających jak grad w podobnym momencie, ku wielkiemu pomięszaniu przybysza, którego obyczajów, siły i charakteru doświadczało się w ten sposób. Lambert, obojętny czy też oszołomiony, nie odpowiedział na żadne pytanie. Któryś rzekł wówczas, iż z pewnością jest ze szkoły Pitagorasa. Buchnął powszechny śmiech. Nowy otrzymał przydomek Pitagorasa na cały czas pobytu w szkole. Mimo to, przenikliwe spojrzenie Lamberta, malująca się na jego twarzy wzgarda dla naszych dzieciństw sprzecznych z naturą jego umysłu, swoboda jaką zachował, widoczna siła harmonizująca z jego wiekiem, wszystko to wdrożyło pewien szacunek nawet największym urwisom. Co do mnie, stałem tuż obok niego przyglądając się mu w milczeniu.
Był to chłopiec chudy i wątły, mający pół pięta stóp wzrostu; ogorzała twarz, ręce spalone słońcem, zdawały się zapowiadać siłę muskularną, której wszelako w stanie normalnym nie posiadał. Jakoż po dwóch miesiącach kolegjum, kiedy pobyt w klasie pozbawił go jego roślinnego niemal tonu skóry, stał się w oczach blady i biały jak kobieta. Głowę miał uderzająco dużą. Piękne czarne włosy, kręcące się w grubych puklach, dawały niewymowny wdzięk jego czołu, którego wymiary miały coś niezwykłego, nawet dla nas, nie troszczących się, jak można sobie wyobrazić, o prognostyki frenologji, nauki wówczas w kołysce. Piękność jego wieszczego czoła wynikała głównie z nadzwyczaj czystego wykrojenia dwóch łuków, sklepionych nad parą czarnych oczu: łuki te zdawały się wycięte w alabastrze, a linje ich — właściwość dość rzadka — przebiegały zupełnie jednakowo, spływając się u nasady nosa. Ale trudno było myśleć o jego twarzy, zresztą bardzo nieregularnej, widząc oczy, których wyraz odznaczał się cudowną rozmaitością i które zdawały się być ożywione duszą. To jasne i zdumiewająco przenikliwe, to znów niebiańsko słodkie spojrzenie jego stawało się martwe, bezbarwne niejako, w chwili gdy tonął w swoich kontemplacjach. Oko jego podobne było wówczas do szyby, z której oświecające ją słońce zeszło nagle. Z siłą jego i z jej organem, było to samo co ze spojrzeniem: ten sam bezwład, te same kaprysy. Głos jego bywał słodki jak głos kobiety z której ust wymyka się wyznanie; to znów niekiedy bywał przykry, szorstki, nierówny, jeżeli wolno jest użyć tych słów aby odmalować nowe objawy. Co się tyczy jego siły, zwyczajnie był on niezdolny znieść utrudzenia lada zabawy, zdawał się wątły, prawie niedołężny. Ale kiedy, w pierwszych dniach nowicjatu, któryś z naszych matadorów zadrwił sobie z owej chorobliwej delikatności, czyniącej go niezdolnym do ulubionych w szkole brutalnych zabaw, Lambert chwycił oburącz za jeden koniec stół, zawierający dwanaście wielkich pulpitów, osadzonych w dwa rzędy i schodzących się grzbietem, i oparł się o katedrę regenta; następnie przytrzymał stół nogami wspierając je na poprzecznej desce, i rzekł:
— Chodźcież tu w dziesięciu i spróbujcie go ruszyć!
Byłem przy tem, mogę poświadczyć ten osobliwy dowód siły: niepodobna było wydrzeć mu stołu. Lambert posiadł dar ściągania ku sobie, w pewnych momentach, nadzwyczajnych mocy, oraz skupiania swoich sił na dany punkt, na który chciał je skierować. Ale dzieci, przyzwyczajone, jak i ludzie dorośli, sądzić o wszystkiem z pierwszego wrażenia, zwracały uwagę na Ludwika jedynie w pierwszych dniach jego pobytu; zadał wówczas zupełny kłam wróżbom pani de Staël, nie ziszczczając żadnego z cudów, jakich oczekiwaliśmy po nim.
Po kwartale próby, Ludwik miał opinję bardzo przeciętnego ucznia. Mnie jednemu było tedy danem wejrzeć w tę duszę wzniosłą, czemu nie miałbym powiedzieć boską? cóż jest bowiem bliższego Boga niż genjusz w sercu dziecka? Wspólność myśli i upodobań uczyniła z nas nierozdzielną parę. Braterstwo nasze zacieśniło się do tego stopnia, iż koledzy złączyli nasze imiona; mając zawołać jednego z nas, krzyczeli: Poeta i Pitagoras! Inne przezwiska wyrażały obraz podobnego stadła. Tak więc, przez dwa lata byłem towarzyszem szkolnej ławki biednego Ludwika Lambert: w czasie tej epoki życie moje było tak ściśle związane z jego życiem, że mogę dziś napisać jego historję intelektualną.
Długo byłem nieświadom poezji i bogactw ukrytych w sercu i głowie mego kolegi. Trzeba było abym doszedł trzydziestki, aby moje spostrzeżenia dojrzały i zagęściły się, aby strumień żywego światła oświecił je wręcz na nowo, iżbym zrozumiał doniosłość zjawisk, których byłem wówczas niezdarnym świadkiem. Przyjmowałem je, nie rozumiejąc ani ich wielkości ani mechanizmu, zapomniałem nawet niektórych i przypominam sobie jedynie najbardziej uderzające; ale dziś, pamięć moja skojarzyła je w pewien ład. Przenosząc się myślą w rozkoszne dni naszej młodej przyjaźni, wżyłem się w tajemnice tej rodzajnej głowy. Jedynie tedy czas dał mi przeniknąć znaczenie wydarzeń i faktów, w które obfitowało to nieznane życie, jak życie tylu innych ludzi straconych dla nauki. Dlatego, opowiadanie to jest, w wyrazie i ocenie rzeczy, pełne anachronizmów czysto moralnych, które nie uszczuplą może jego swoistej wartości.
Przez pierwsze miesiące pobytu w Vendôme, Ludwik stał się pastwą choroby, której objawy były niepochwytne dla oczu naszych stróżów, a która nieuchronnie paraliżowała funkcje jego wysokich zdolności. Przyzwyczajony do powietrza, do niezależności, otoczony pieszczotą i troskliwością kochającego starca, nawykły dumać w słońcu, niełatwo zdołał się nagiąć do reguły kolegjum, do kroczenia w szeregu, pędzenia dni w czterech ścianach, gdzie ośmdziesięciu młodych chłopców trwało w milczeniu, siedząc na drewnianych ławkach, każdy przed swoim pulpitem. Zmysły jego posiadały stopień wyrobienia który dawał im cudowną delikatność; wszystko tedy cierpiało w nim od tego wspólnego życia. Wyziewy zatruwające powietrze, połączone z zaduchem sali zawsze brudnej, zanieczyszczonej resztkami śniadań i podwieczorków, raziły jego powonienie, ów zmysł, który, bezpośredniej niż inne stykając się z systemem mózgowym, musi, przez swoje zaburzenia, powodować niedostrzegalne wstrząsy w narządach myśli. Poza temi źródłami skażenia powietrza, znajdowały się w naszych salach skrzynki, gdzie każdy chował swoje łupy: gołębie zabite na dnie świąteczne, lub potrawy ściągnięte w refektarzu. Wreszcie, sale nasze mieściły jeszcze olbrzymi kamień, na którym stały zawsze dwie kadzie pełne wody, rodzaj umywalni, gdzie co rano myliśmy sobie kolejno, w obecności nauczyciela, twarz i ręce. Stamtąd przechodziliśmy do stołu, gdzie kobiety czesały nas i pudrowały. Lokal nasz, sprzątany tylko raz na dzień, przed naszem obudzeniem, pozostawał stale brudny. Przytem, mimo mnogości okien i wysokości drzwi, powietrze było tam wciąż zepsute przez wyziewy z umywalni, gotowalni, spiżarni, tysiącznych przemysłów uczniowskich, nie licząc naszych nagromadzonych ośmdziesięciu ciał. Ten, można rzec, humus szkolny, mięszany bezustanku z błotem, które znosiliśmy z dziedzińca, tworzył śmietnik o nieznośnym zaduchu. Brak czystego i wonnego powietrza wsi w którem żył dotąd, zmiana przyzwyczajeń, rygor, wszystko to przygnębiło Lamberta. Z głową wiecznie w lewej dłoni i łokciem wsparty o pulpit, spędzał godziny nauki patrząc w dziedziniec, na zieleń drzew lub chmury na niebie; niby to pracował nad lekcją; ale widząc nieruchome pióro lub białą stronicę, regent wołał nań:
— Lambert, ty nic nie robisz!
Owo: Nic nie robisz było ukłuciem szpilki które raniło Ludwika w serce. Nie znał przytem wytchnienia rekreacji, zawsze miał pensa do pisania. Pensum, kara, której rodzaj zmienia się wedle zwyczajów danego kolegjum, polegało w Vendôme na pewnej liczbie wierszy do przepisania podczas rekreacji. Lambert i ja byliśmy tak przywaleni pensami, że, przez dwa lata naszej przyjaźni, nie mieliśmy ani tygodnia swobody. Gdyby nie książki, które ściągaliśmy z bibljoteki i które podtrzymywały życie naszych mózgów, życie to byłoby nas przywiodło do zupełnego ogłupienia. Brak ruchu zgubny jest dla dzieci. Nawyk do reprezentacji, wdrożony od młodu, upośledza, jak mówią, dotkliwie organizm dzieci królewskich, o ile nie wyrówna się ujemnych stron ich doli trudami obozu lub polowania. Jeżeli prawidła etykiety i dworów działają na szpik pacierzowy w ten sposób iż feminizują miednicę królów, zwątlają ich włókna mózgowe i wyradzają rasę, jakież głębokie zmiany — fizyczne i moralne — musi powodować w uczniach nieustanny brak powietrza, ruchu, wesołości? Toteż system kar postrzegany w kolegjach zasługuje na uwagę prawodawców wychowania publicznego, skoro znajdą się wśród nich myśliciele nie myślący wyłącznie o sobie.
Obrywaliśmy pensa na tysiąc sposobów. Pamięć mieliśmy tak dobrą, że nigdy nie uczyliśmy się lekcji. Wystarczało nam słyszeć jak koledzy wydają ustęp z francuskiego, łaciny lub gramatyki, aby go natychmiast powtórzyć z pamięci; ale jeżeli, nieszczęściem, przyszła nauczycielowi ochota zmienić porządek i wyrwać nas pierwszych, często nie wiedzieliśmy nawet co zadane: wówczas spadało na nas pensum, mimo najsprytniejszych wymówek. Toż samo czekaliśmy zawsze ostatniej chwili z odrobieniem zadań. Kiedy zabrnęliśmy w lekturę jakiejś książki lub też tonęliśmy w marzeniu, zadanie szło w niepamięć: nowe źródło pensów! Ileż razy kreśliliśmy zadanie przez czas gdy prymus, obowiązany zebrać je na początku godziny, obchodził ławki, odbierając od każdego jego ćwiartkę! Z trudnościami moralnemi, jakie sprawiało Lambertowi wżycie się w kolegjum, łączyła się jeszcze niemniej ciężka próba, przez którą przeszliśmy wszyscy, mianowicie cierpienia fizyczne, o nieskończonej rozmaitości odmian. Delikatny naskórek dziecka wymaga drobiazgowych starań, zwłaszcza w zimie, gdy, dla tysiąca przyczyn, przechodzi ono ustawicznie z lodowatej atmosfery błotnistego dziedzińca do gorącej temperatury wewnątrz klasy. Toteż, dla braku opieki macierzyńskiej, najmniejsi i mali dotknięci byli odmrożeniami oraz pękaniem skóry tak bolesnem, iż cierpienia te wymagały specjalnych opatrunków, których dokonywano w porze śniadań, ale bardzo niedokładnie, z przyczyny nadmiernej ilości schorzałych rąk, nóg i pięt. Niejeden dzieciak wolał zresztą raczej chorobę od lekarstwa: czyż nie trzeba było często wybierać między zadaniem do dokończenia, rozkoszami ślizgawki, a zmianą opatrunku, niedbale założonego, noszonego jeszcze niedbalej? Było zresztą modą w kolegjum szydzić z biednych nieboraków, którzy szli do opatrunku, i każdy, na wyprzódki, silił się zedrzeć im szmaty założone przez dozorczynię. Zatem w zimie, większość z nas, z nawpół martwemi palcami i nogami, żarta bólem, mało była usposobiona do nauki, ponieważ cierpieli; karano ich zaś ponieważ się nie uczyli. Zbyt często wywiedziony w pole chorobami udanemi, regent nie liczył się zupełnie z prawdziwem cierpieniem. Wzamian za opłacaną pensję, uczniowie znajdywali w kolegjum całkowite utrzymanie. Zarząd zwykł był zawierać hurtowne umowy o buty i ubranie; stąd tygodniowa inspekcja o której już mówiłem. System ten, wyborny dla zarządu, wydaje zawsze smutne rezultaty dla klijenta. Biada malcowi, który nabrał złego przyzwyczajenia ścierania obcasów, darcia trzewików, lub przedwczesnego zużywania podeszew, bądź to przez jakąś wadę w sposobie chodzenia, bądź też oskubując je podczas nauki, pod wpływem owej potrzeby ruchu tak właściwej dzieciom! Przez całą zimę chłopiec taki nie mógł zażywać spaceru bez dotkliwych cierpień; przedewszystkiem odmrożenia sprawiały ból tak okrutny jak napad podagry; następnie agrafki i sznurki, mające przytrzymywać trzewik, puszczały, lub też starte obcasy nie pozwalały przeklętemu obuwiu przylegać do nogi chłopca; wówczas zmuszony był wlec ją z trudem po zamarzniętej drodze gdzie niekiedy musiał ją siłą wydzierać z gliniastego gruntu właściwego okolicom Vendôme; wreszcie woda, śnieg, wciskały się często jaką niedostrzeżoną szczeliną, źle założonym przyszczypkiem, i noga zaczynała puchnąć. Na sześćdziesięciu chłopców nie znalazłoby się ani dziesięciu, którzyby szli bez jakiejś szczególnej tortury; mimo to, wszyscy dotrzymywali kroku gromadzie, pchani rytmem kroku, tak jak ludzi popycha w życiu samo życie. Ileż razy któryś dzielny chłopak płakał z wściekłości, znajdując wszakże resztkę energji aby iść naprzód lub dognać swą trzodę mimo cierpień; tak w tym wieku dusza, świeża jeszcze, obawia się i śmiechu i współczucia, tych dwu rodzajów szyderstwa. W szkole, tak samo jak w społeczeństwie, silny gardzi już słabym, nie wiedząc na czem polega prawdziwa siła. Toby nie było jeszcze nic. Nie nosiliśmy rękawiczek. Jeżeli przypadkiem rodzice, dozorczyni lub dyrektor kazali je nosić któremuś z delikatniejszych, dowcipnisie i starzy praktycy kładli rękawiczki na piec, robili sobie zabawkę z tego aby je wysuszać, kurczyć; wreszcie, o ile rękawiczki uszły prześladowcom, maczały się, pruły, dla braku dbałości. Nie było sposobu utrzymać rękawiczek. Rękawiczki trąciły przywilejem, dzieci zaś chcą między sobą równości.
Te rozmaite rodzaje cierpień nękały Ludwika Lambert. Jak ludzie oddani medytacji, którzy, w spokoju kontemplacyjnym, nabierają jakiegoś machinalnego gestu, on miał nałóg bawienia się trzewikami i niszczył je w krótkim czasie. Jego kobieca płeć, uszy, wargi, pękały za najlżejszem zimnem. Ręce jego, tak miękkie i białe, stawały się czerwone i spierzchnięte. Zaziębiał się stale. Ludwik cierpiał tedy wciąż, póki nie dostroił swego życia do obyczajów Vendôme. Wychowany wreszcie okrutnem i bolesnem doświadczeniem, zaczął wkońcu mieć głowę, aby się posłużyć utartem szkolnem wyrażeniem. Trzeba mu było nauczyć się dbać o swoją skrzynkę, o swój pulpit, o ubrania, trzewiki; nie dać sobie kraść atramentu, książek, kajetów, piór; słowem myśleć o tysiącu szczegółów naszej dziecięcej egzystencji. Szczegółami temi umieją się sprawnie zajmować samolubne i mierne dusze, zdobywające niezawodne nagrody pilności i sprawowania; ale zaniedbywał je chłopiec pełen przyszłości, który, pod naciskiem boskiej niemal wyobraźni, podawał się z umiłowaniem strumieniowi swoich myśli. To nie wszystko jeszcze. Istnieje ciągła walka między nauczycielami a uczniami, walka bez wytchnienia, nie mająca nic równego w ustroju społecznym, chyba walkę opozycji z ministerjum w rządzie parlamentarnym. Ale dziennikarze i mówcy z opozycji są może mniej zwinni w wyzyskaniu przewagi, mniej twardzi w wypominaniu błędu, mniej nielitościwi w drwinach, niż dzieci w stosunku do swoich wychowawców. W tym zawodzie, aniołowi zbrakłoby cierpliwości. Nie trzeba zatem nadto brać za złe biednemu prefektowi, licho płatnemu, co za tem idzie niezbyt inteligentnemu, że nieraz bywa niesprawiedliwy lub unosi się. Bez przerwy otoczony mnóstwem drwiących spojrzeń, otoczony zasadzkami, mści się niekiedy za własne błędy na dzieciach zbyt rączych w ich podchwytywaniu.
Wyjąwszy wielkie przestępstwa, dla których istniał inny rodzaj kar, feruła była w Vendôme ultima ratio Patrum. Za zapomniane zdania, niedouczone lekcje, zwykłe wybryki, wystarczało pensum; ale obrażona miłość własna nauczyciela wyrażała się za pomocą feruły. Wśród cierpień fizycznych które nas gnębiły, najżywszem z pewnością było to, jakie nam sprawiała ta packa skórzana, gruba blisko na dwa palce, aplikowana na nasze wątłe dłonie całą siłą, całą złością regenta. Aby otrzymać tę klasyczną karę, winny musiał uklęknąć na środku klasy. Trzeba było wstać z ławki, klęknąć koło katedry pod ciekawem, często drwiącem spojrzeniem kolegów. Dla wrażliwej natury przygotowania te były podwójną męką, podobną drodze z Pałacu sprawiedliwości na plac de la Grève, którą odbywał niegdyś skazaniec jadąc na rusztowanie. Zależnie od usposobień, jedni płakali głośno i gorącemi łzami, przed ferułą lub po niej; inni znosili ból ze stoicznem obliczem; najtężsi zaledwie mogli powstrzymać skurcz twarzy. Na Ludwika Lambert sypały się feruły, a zawdzięczał je pewnej wrażliwości swojej natury, której istnienie było mu długo nieznane. Kiedy go zbudziło z zadumy gwałtowne: Ty nic nie robisz! regenta, wyrywało mu się często, zrazu bezwiednie, spojrzenie przepełnione jakąś dziką wzgardą, naładowane myślą, jak butelka lejdejska elektrycznością. Spojrzenie to musiało bezwątpienia przenikać do głębi nauczyciela, który, podrażniony tą milczącą obelgą, chciał oduczyć ucznia tych płomiennych spojrzeń. Za pierwszym razem kiedy regent uraził się tem wzgardliwem promieniowaniem, które dosięgło go jak błyskawica, wyrzekł to zdanie które zapamiętałem dobrze:
— Jeżeli jeszcze raz tak na mnie popatrzysz, Lambert, dostaniesz ferułę!
Na te słowa wszystkie nosy podniosły się do góry, wszystkie oczy objęły kolejno nauczyciela i Ludwika. Pogróżka była tak głupia, że dzieciak przygwoździł Ojca spojrzeniem, które było jak błyskawica. Stąd wszczęła się między regentem a Lambertem sprzeczka zakończona znaczniejszą ilością feruł. W ten sposób Lambert poznał własną siłę swego oka.
Ten biedny poeta, o kompleksji tak nerwowej, często podległy waporom jak kobieta, trawiony ciągłą melancholją, chory na swój genjusz tak, jak młoda dziewczyna chora jest na tę miłość której woła a której nie zna; to dziecko tak silne i tak słabe, wyrwane przez Korynnę z uroków wsi i wtłoczone w kolegjum, gdzie każda inteligencja, każde ciało, musi, bez względu na swą siłę, na swój charakter, nagiąć się do reguły i do jednostajnej pracy tak jak złoto przybiera kształt monety pod uderzeniem młota w mennicy: Ludwik Lambert cierpiał tedy na wszystkich punktach, w których cierpienie ma władzę nad duszą i nad ciałem. Przygięty na ławce do gleby swego pulpitu, bity ferułą, nękany chorobą, obolały we wszystkich zmysłach, gnieciony obręczą cierpień, na każdym kroku czuł przymus wydawania swej powłoki na tysiączne tyranje kolegjum. Podobny męczennikom, którzy uśmiechali się wśród męczarni, schronił się w niebiosa, które mu otwierała jego myśl. Może właśnie to życie czysto wewnętrzne pomogło mu ujrzeć rąbek tajemnic w które tak bardzo wierzył!
Nasza niepodległość, nasze niedozwolone zajęcia, nasze pozorne próżniactwo, odrętwienie w jakiemśmy żyli, nasze ustawiczne kary, nasza niechęć do zadań i pensów, ściągnęły na nas bezsporną reputację niedbałych i niepoprawnych chłopaków. Nauczyciele gardzili nami, a jednocześnie postradaliśmy wszelki szacunek u kolegów, przed któremi kryliśmy z obawy drwin nasze zakazane studja. To dwustronne lekceważenie, niesłuszne u Ojców, u kolegów było czemś bardzo naturalnem. Nie umieliśmy ani grać w piłkę, ani biegać, ani chodzić na szczudłach. W dnie rekreacji, lub też kiedy przypadkiem zdobyliśmy chwilę wolności, nie dzieliliśmy żadnej z modnych naówczas uciech szkolnych. Obcy zabawom kolegów, smętnie przysiadaliśmy pod drzewem na dziedzińcu, zostawaliśmy sami. Poeta i Pitagoras byli tedy wyjątkiem, egzystencją poza wspólnem życiem. Przenikliwy instynkt uczniaków, ich tak drażliwa miłość własna, przeczuwały w nas dusze stojące wyżej lub niżej ich poziomu. Stąd, u jednych, nienawiść dla naszego niemego arystokratyzmu, u drugich wzgarda dla naszej bezużyteczności. Uczucia te żyły wśród nas nieświadomie, może odgadłem je dopiero dziś. Żyliśmy tedy dosłownie jak dwa szczury, zaszyte w kącie sali gdzie stały nasze pulpity, tkwiąc tam zarówno w czasie godzin nauki jak podczas rekreacji. Ta niezwykła rola musiała nas nieodzownie postawić na stopie wojennej z całym naszym oddziałem. Prawie zawsze zapomnieni, żyliśmy tak spokojni, niemal szczęśliwi, podobni dwom roślinom, dwom ornamentom których brakłoby do harmonji sali. Czasami tylko najdokuczliwsi z malców zaczepiali nas aby wyładować na nas swą siłę, my zaś odpowiadaliśmy wzgardą, która często ściągała grad kułaków na głowę Poety i Pitagora.
Nostalgja Lamberta trwała szereg miesięcy. Nie znam nic, coby mogło odmalować drążącą go melancholję. Ludwik zepsuł mi wiele arcydzieł. Grając potrosze obaj rolę Trędowatego z doliny Aosta, przeżyliśmy uczucia wyrażone w książce p. de Maistre, zanim przeczytaliśmy je oddane tem wymownem piórem. Otóż książka może odtworzyć wspomnienia z dzieciństwa, ale nie może z niemi rywalizować. Westchnienia Ludwika dały mi poznać hymny smutku o wiele bardziej przejmujące niż najpiękniejsze stronice Wertera. Ależ też może niema porównania między cierpieniami, jakie sprawia namiętność słusznie czy niesłusznie potępiana przez nasze prawa, a boleścią biednego dziecka wzdychającego za promieniami słońca, rosą łąk i swobodą. Werter jest niewolnikiem żądzy, Ludwik Lambert była to dusza cała w niewoli. Przy równym talencie, uczucie najbardziej wzruszające, oparte na pragnieniach najprawdziwszych, bo najczystszych, musi przesłonić zawodzenia genjusza. Długo zapatrzony w liście lipy rosnącej w dziedzińcu, Ludwik rzucał mi tylko jakieś oderwane słowo, ale to słowo odsłaniało bezkres marzenia.
— Szczęściem dla mnie, zdarzają się dobre chwile, w czasie których mam uczucie że mury klasy runęły, że jestem het, w polach! Cóż za rozkosz dać swobodny bieg swojej myśli, tak jak ptak lotowi skrzydeł! — Czemu zielony kolor jest tak obfity w naturze? Czemu w niej jest tak mało linji prostych? Czemu człowiek w swoich tworach tak rzadko używa krzywizn? Czemu on jeden ma poczucie linji prostej?
Słowa te odsłaniały długą drogę odbytą przez bezkresy. Z pewnością musiał oglądać całe krajobrazy lub oddychać zapachem lasów. Był on, niby żywa i wzniosła elegja, zawsze milczący, zrezygnowany; wciąż cierpiący bez możności powiedzenia: „Cierpię!” Ten orzeł, który łaknął świata całego za strawę, żył w czterech ciasnych i brudnych ścianach; toteż życie jego stało się, w najszerszem pojęciu słowa, życiem idealnem. Pełen wzgardy dla bezużytecznych niemal studjów na jakie byliśmy skazani, Ludwik szedł swoją powietrzną drogą, zupełnie oderwany od tego co nas otaczało. Wierny potrzebie naśladownictwa, tak znamiennej u dzieci, starałem się dostroić doń swoją egzystencję. Ludwik zaszczepił mi swoje upodobanie w owym letargu, w jakiem głęboka kontemplacja pogrąża ciało, i to tem skuteczniej iż byłem młodszy i bardziej wrażliwy. Przyzwyczailiśmy się, jak para kochanków, myśleć razem, dzielić się marzeniami. Intuicja jego wrażeń posiada już ową celność, która musi stanowić cechę umysłu wielkich poetów i często zbliża ich do szaleństwa.
— Czy czujesz jak ja, spytał mnie raz, jak się w tobie spełniają mimowiednie fantastyczne cierpienia? Jeżeli, naprzykład, pomyślę żywo o działaniu, jakie wywarłoby ostrze scyzoryka wchodząc w moje ciało, odczuwam nagle dotkliwy ból jakgdybym się naprawdę skaleczył: brak jedynie krwi. Ale to wrażenie przychodzi i zaskakuje mnie jak nagły hałas, któryby zmącił głęboką ciszę. Myśl powodująca cierpienie fizyczne!... Cóż ty na to?
Kiedy dawał wyraz tak wiotkim refleksjom, popadaliśmy obaj w naiwną zadumę. Zaczynaliśmy szukać w samych sobie nieuchwytnych zjawisk tyczących się poczynania myśli, którą Lambert spodziewał się pochwycić w jej najdrobniejszych rozgałęzieniach, aby móc kiedyś opisać jej nieznany mechanizm. Wreszcie, po tych dyskusjach, często przeplatanych dzieciństwami, strzelał błysk z płonących oczu Lamberta; ściskał mi rękę, z duszy jego wypływało słowo, którem starał się streścić:
— Myśleć, to widzieć! rzekł raz, porwany którymś z naszych zarzutów tyczących podstaw naszego ustroju. Wszelka wiedza ludzka polega na dedukcji, będącej powolną wizją, w której zstępujemy od przyczyny do skutku i którą wstępujemy od skutku do przyczyny; lub, biorąc rzecz szerzej, wszelka poezja, jak wszelkie dzieło sztuki, rodzi się z nagłej wizji danej rzeczy.
Ludwik był spirytualistą; ja ośmielałem się mu sprzeciwiać, aby, zbrojąc się w jego własne spostrzeżenia, uważać inteligencję za produkt czysto fizyczny. Mieliśmy obaj słuszność. Słowa materjalizm i spirytualizm wyrażają może dwie strony jednego i tego samego faktu. Jego studja nad substancją myśli kazały mu przyjmować z rodzajem dumy owo życie pełne udręczeń, na jakie skazywały nas i lenistwo i wzgarda naszych obowiązków. Miał on pewną świadomość swej wartości, która go podtrzymywała w jego duchowej pracy. Z jaką słodyczą czułem oddziaływanie jego duszy na moją! Ileż razy siedzieliśmy przy sobie na ławce, obaj zaczytani, zapominając o sobie wzajem, ale wiedząc, że jesteśmy tam obaj, zanurzeni w ocean myśli jak dwie ryby płynące w tych samych wodach! Życie nasze było tedy z pozoru czysto roślinne, ale istnieliśmy tylko przez serce i przez mózg. Uczucia, myśli, były jedynemi wydarzeniami naszego szkolnego życia.
Lambert miał na moją wyobraźnię wpływ, który odczuwam jeszcze dzisiaj. Słuchałem chciwie jego opowiadań, przepojonych ową cudownością, pozwalającą tak dzieciom jak i dorosłym pochłaniać opowieści gdzie prawda obleka najbardziej niedorzeczne kształty. Upodobanie jego w tajemnicy oraz łatwowierność właściwa młodemu wiekowi sprowadzały nas często na rozmowy o Niebie i Piekle. Ludwik starał się wówczas tłomaczyć mi Swedenborga, zaszczepić mi jego wierzenia tyczące aniołów. W najfałszywszych jego rozumowaniach trafiały się jeszcze zdumiewające spostrzeżenia o potędze człowieka; dawały one jego słowu ów ton prawdy, bez którego nic nie da się zdziałać w żadnej sztuce. Romantyczny cel, jakim darzył losy ludzkie, odpowiadał owej skłonności która popycha dziewicze wyobraźnie w stronę wiary. Czyż nie w dobie swej młodości ludy poczynają swoje dogmaty, swoje bóstwa? A nadprzyrodzone istoty, przed któremi drżą, czyż nie są uosobieniem ich wyolbrzymionych uczuć, potrzeb? To co mi zostało dziś w pamięci z owych pełnych poezji rozmów, jakie wiedliśmy z Lambertem o szwedzkim proroku, którego dzieła przeczytałem później przez ciekawość, da się sprowadzić do tego zarysu:
Mieszczą się w nas jakoby dwie różne istoty. Wedle Swedenborga anioł byłby jednostką, w której istota wewnętrzna zdołała odnieść tryumf nad istotą zewnętrzną. Jeżeli człowiek chce być posłuszny swemu powołaniu anioła, wówczas, z chwilą gdy rozum wykaże mu owo podwójne istnienie, powinien starać się podsycać szlachetną naturę anioła który w nim mieszka. Jeżeli, z braku jasnego widzenia swoich przeznaczeń, pozwoli przeważyć wpływowi cielesności zamiast wzmacniać swe życie intelektualne, wszystkie jego siły przechodzą w grę zmysłów zewnętrznych i anioł ginie zwolna przez tę materjalizację obu natur. W przeciwnym wypadku, jeżeli podsyca swą wewnętrzność pierwiastkami które są jej właściwe, dusza zyskuje przewagę nad materją i stara się od niej oddzielić. Kiedy ich rozdział nastąpi w owej postaci którą nazywamy śmiercią, anioł, dość silny aby się wyzwolić ze swej powłoki, trwa dalej i zaczyna swe prawdziwe życie. Niezliczone indywidualności różniczkujące ludzi dadzą się wytłómaczyć jedynie tem podwójnem istnieniem; stanowią jego wyjaśnienie i dowód. W istocie, odległość, jaka zachodzi między człowiekiem którego bezwład inteligencji skazuje na jawną tępotę, a tym którego ćwiczenie jego wewnętrznego wzroku obdarzyło pewną siłą, powinna w nas obudzić przypuszczenie, że pomiędzy ludźmi genjalnymi a resztą może istnieć taż sama odległość jaka dzieli widzących od ślepych. Ta myśl, która rozszerza bezkreśnie dzieło stworzenia, daje poniekąd klucz do nieba. Stworzenia, tutaj na pozór pomieszane, tam, zależnie od doskonałości swej wewnętrznej istoty, podzielone są na odrębne sfery, których obyczaje i język obce są sobie wzajem. W świecie niewidzialnym tak jak w świecie realnym, skoro jakiś mieszkaniec stref niższych wejdzie, nie będąc tego godnym, w krąg wyższy, nietylko nie rozumie jego zwyczajów ani rozmów, ale także obecność jego krępuje tam i głowy i serca. W swej Boskiej Komedji Dante miał może mgliste przeczucie owych sfer, które zaczynają się w świecie boleści i wznoszą się okrężnym ruchem aż do niebios. Nauka Swedenborga byłaby tedy dziełem jasnowidzącego umysłu, rejestrującego niezliczone zjawiska, w których aniołowie ujawniają się wśród ludzi.
Naukę tę, którą staram się dziś streścić dając jej sens logiczny, Lambert przedstawił mi z całym urokiem tajemnicy, zatuloną w powijaki frazeologji właściwej mistykom: wysłowienie ciemne, pełne abstrakcji i tak żywo działające na mózg, że istnieją niektóre książki Jakóba Boehme, Swedenborga lub pani Guyon, których pochłaniająca lektura rodzi majaki tak wielokształtne jak bywają sny lęgnące się z opium. Lambert opowiadał mi fakty mistyczne tak osobliwe, działał niemi tak żywo na mą wyobraźnię, że przyprawiał mnie o zawrót głowy. Lubiłem mimo to zanurzać się w owym świecie tajemniczym, niepochwytnym dla zmysłów, w którym każdy czuje się dobrze, czy to przedstawia go sobie pod nieokreśloną formą przyszłości, czy też stroi go w wyraziste kształty bajki. Te potężne przeżycia wewnętrzne duszy pouczały mnie bez mej wiedzy o jej sile i przyzwyczajały do pracy myśli.
Co się tyczy Lamberta, tłómaczył wszystko swoim systemem aniołów. Dla niego miłość czysta, miłość taka o jakiej się marzy tylko za młodu, była stopieniem się dwóch natur anielskich. Toteż, nic nie da się porównać z żarem z jakim pragnął spotkać anioła-kobietę. I któż bardziej od niego zdolny był budzić i odczuwać miłość? Jeżeli cośkolwiek może świadczyć o najdelikatniejszej wrażliwości, to zaiste owa miła i dobra prostota odbijająca się w jego uczuciach, słowach, w jego uczynkach i najbłahszych gestach, wreszcie w tej zażyłości, która nas łączyła z sobą i którą wyrażaliśmy mieniąc się parą?'
Nie było żadnej różnicy między rzeczami które pochodziły z niego, a temi które pochodziły ze mnie. Naśladowaliśmy wzajem swoje pismo, iżby jeden mógł odrabiać ćwiczenia za obu. Kiedy jeden z nas miał kończyć książkę, którą musieliśmy oddać nauczycielowi matematyki, mógł ją czytać bez przerwy: drugi gryzmolił zadanie i pensum za niego. Uiszczaliśmy się z tych zadań, niby z podatku nałożonego na nasz spokój. O ile pamięć mnie nie myli, często, kiedy Lambert je obrabiał, były one bardzo niepospolite. Ale, uważając nas obu za idjotów, profesor rozpatrywał zawsze nasze zadania pod kątem nieszczęsnego uprzedzenia; odkładał je nawet na bok, aby niemi ubawić naszych kolegów. Przypominam sobie, jak, pewnego dnia, kończąc lekcję trwającą od drugiej do czwartej, nauczyciel wziął do ręki tłómaczenie Lamberta. Tekst zaczynał się od:
Caius Gracchus, vir nobilis. Ludwik przełożył te słowa: Caius Gracchus, było to szlachetne serce.
— Gdzie ty widzisz serce w nobilis? spytał szorstko profesor.
I cała klasa buchnęła śmiechem, gdy Lambert patrzał na profesora z ogłupiałą miną.
— Co powiedziałaby pani de Staël, dowiadując się, że ty tłómaczysz opacznie słowo oznaczające szlachetny ród, pochodzenie patrycjuszowskie?
— Powiedziałaby że pan profesor jest głupi! wykrzyknąłem półgłosem.
— Mości poeto, udasz się do karceru na tydzień, rzekł profesor, który nieszczęściem dosłyszał.
Lambert, obejmując mnie spojrzeniem niewymownej czułości, powtórzył łagodnie: Vir nobilis!
Pani de Staël była poniekąd przyczyną nieszczęść Lamberta. Przy każdej sposobności nauczyciele i uczniowie rzucali mu w twarz to nazwisko, bądź jako ironię bądź jako wymówkę. Ludwik postarał się rychło o porcję karceru aby mi dotrzymać towarzystwa.
Tam, swobodniejsi niż gdzieindziej, mogliśmy rozmawiać całemi dniami w cichej sypialni, gdzie każdy uczeń posiadał przegródkę wymiaru sześciu stóp kwadratowych. Każda przegroda opatrzona była u góry żelaznymi prętami, drzwi zaś z siatki drucianej zamykały się co wieczór, a otwierały co rano, pod okiem ojca pełniącego dozór przy naszem wstawaniu i udawaniu się na spoczynek. Skrzypienie tych drzwi, któremi ze szczególną zwinnością manewrowali posługacze, było również jedną z osobliwości tego kolegium. Owe alkowy zbudowane w ten sposób służyły nam za więzienie; niekiedy bywaliśmy tam zamknięci przez całe miesiące. Uczniowie wsadzeni do klatki znajdowali się pod surowem okiem prefekta, cenzora, który zjawiał się lekkim krokiem, w regularnych godzinach lub niespodzianie, aby zbadać czy nie rozmawiamy zamiast odrabiać pensa. Ale łupki od orzechów rozsiane po schodach lub też bystrość naszego słuchu pozwalały nam prawie zawsze przewidzieć jego przybycie; mogliśmy się tedy oddawać bez lęku ukochanym studjom. Ponieważ jednak czytanie było wzbronione, godziny więzienne poświęcone były zazwyczaj dyskusjom metafizycznym, lub też opowiadaniu jakichś ciekawych wydarzeń odnoszących się do zjawisk myśli.
Jednym z najosobliwszych faktów był z pewnością ten który opowiem, nietylko dlatego że dotyczy Lamberta, ale i dlatego że rozstrzygnął może o jego powołaniu naukowem. Wedle ustaw kolegjum niedziela i czwartek były to nasze dni wolne; ale nabożeństwa, które obowiązywały pod rygorem, wypełniały niedzielę tak ściśle, że uważaliśmy czwartek za jedyne święto. Raz wysłuchawszy mszy, mieliśmy poddostatkiem czasu na długie przechadzki w okolicach Vendôme. Najsłynniejszym celem tych naszych wycieczek był zamek w Rochambeau, może dla swej odległości. Rzadko mali odbywali tak nużącą wycieczkę; ale raz lub dwa razy do roku regenci proponowali nam Rochambeau, tytułem nagrody. W r. 1812, pod koniec wiosny, mieliśmy się tam udać po raz pierwszy. Żądza oglądania słynnego zamku Rochambeau, którego właściciel podejmował niekiedy uczniów nabiałem, natchnęła nas wszystkiemi cnotami. Nic nie przeszkodziło tedy wycieczce. Ani ja ani Lambert nie znaliśmy ładnej doliny Loir, gdzie wznosi się ta siedziba. Toteż, w wilję tej wyprawy, która wzbudziła w kolegjum tradycyjną radość, wyobraźnia i jego i moja były mocno pobudzone. Rozmawialiśmy o tej wycieczce cały wieczór, przyrzekając sobie obrócić na owoce lub na obiad pieniądze, które posiadaliśmy sprzecznie z ustawami kolegjum. Nazajutrz, po obiedzie, wyruszyliśmy o wpół do pierwszej, każdy zaopatrzony w kromkę chleba, które nam rozdawano z góry na podwieczorek. Zaczem, zwinni jak jaskółki, pomykaliśmy gromadką ku słynnemu zamkowi, z zapałem który zrazu nie pozwalał nam czuć utrudzenia. Przybyliśmy na wzgórze, skąd mogliśmy widzieć i zamek wznoszący się na zboczu, i krętą dolinę, gdzie błyszczy rzeka wijąca się wśród powabnej łączki: cudowny krajobraz, jeden z tych, który żywe wrażenia młodości lub miłości ubrały w tyle czarów, że nigdy później nie powinno się wracać ich oglądać! Naraz Ludwik rzekła do mnie:
— Ależ ja to widziałem tej nocy we śnie!
Poznał i kępkę drzew pod którąśmy stali, i położenie krzewów, kolor wody, wieżyczki zamkowe, oświetlenie, i dalsze plany, słowem wszystkie szczegóły widoku który oglądał po raz pierwszy. Byliśmy obaj zupełne dzieci, przynajmniej ja, który miałem dopiero trzynaście lat; co do Ludwika, mógł on, w piętnastym roku, posiadać umysł genialnego człowieka, ale, w owej epoce, obaj byliśmy jednako niezdolni do jakiegoś kłamstwa w najdrobniejszych bodaj aktach naszego współżycia. O ile zresztą Ludwik wszechpotęgą myśli przeczuwał wagę faktów, daleki był od pojmowania całej ich doniosłości, toteż zrazu zdziwiony był tem wydarzeniem. Spytałem go, czy nie był kiedy w Rochambeau w dzieciństwie; pytanie moje uderzyło go; jednakże, poszukawszy we wspomnieniach, odpowiedział przecząco. Wydarzenie to, dla którego analogję można spotkać w snach wielu ludzi, ułatwi zrozumienie wrodzonych talentów Ludwika: istotnie, umiał zeń wyprowadzić cały system, posługując się, jak to czynił Cuvier w innym zakresie, fragmentem myśli aby odbudować całe stworzenie.
Rozmawiając, siedzieliśmy obaj pod kępą starych dębów; poczem, po chwili dumania, Ludwik rzekł:
— Jeżeli krajobraz nie przyszedł do mnie, co byłoby niedorzecznością przypuszczać, przyszedłem tedy ja tutaj. Jeżeli byłem tutaj, podczas gdy spałem w swojej alkowie, czyż ten fakt nie stanowi zupełnego rozdziału między mojem ciałem a moją wewnętrzną istotą? Czy nie świadczy o jakiejś nieznanej mi bliżej zdolności poruszania się ducha, lub też objawów, będących odpowiednikiem lokomocji ciała? Otóż, jeżeli duch mój i ciało mogą się rozłączyć podczas snu, czemuż nie miałbym ich tak samo rozdzielić na jawie? Nie widzę nic pośredniego między temi dwoma przypuszczeniami. Ale idźmy dalej, wniknijmy w szczegóły! Albo te fakty dzieją się mocą zdolności, wprawiającej w ruch ową drugą istotę, której ciało moje służy za powłokę, — skoro byłem w alkowie, a widziałem ten krajobraz, — a to obala wiele systemów; albo te fakty spełniły się bądź to w jakimś ośrodku nerwowym, którego miano jest nieznane i w którym wytwarzają się uczucia, bądź w ośrodku mózgowym, gdzie wytwarzają się pojęcia. Ta ostatnia hipoteza nastręcza osobliwe zagadnienia. Szedłem, widziałem, słyszałem. Ruchu nie można sobie wyobrazić bez przestrzeni, dźwięk działa jedynie na kąty lub na powierzchnie, barwa zaś powstaje jedynie dzięki światłu. Jeżeli w nocy, z zamkniętemi oczami, widziałem w sobie samym barwne przedmioty, jeżeli słyszałem hałas w najzupełniejszej ciszy i bez warunków wymaganych dla powstania dźwięku; jeżeli w najzupełniejszej nieruchomości przebyłem przestrzenie, mielibyśmy własności wewnętrzne, niezależne od zewnętrznych praw fizycznych. Przyroda materjalna dałaby się przenikać duchem. Jakim cudem ludzie tak mało zastanawiali się dotąd nad objawami snu, które dowodzą w człowieku podwójnego życia? Czy w tem zjawisku nie mieści się nowa nauka — dodał, uderzając się silnie w czoło; jeżeli nie jest ono podstawą nauki, zdradza niewątpliwie w człowieku olbrzymie moce; zwiastuje conajmniej częsty rozdział naszych dwóch natur, fakt dokoła którego krążę od tak dawna. Znalazłem tedy dowód wyższości, która odróżnia nasze zmysły utajone od zmysłów widomych! homo duplex! — Ale, dodał po pauzie, z mimowolnym gestem zwątpienia, może niema w nas dwóch natur? Może posiadamy poprostu własności wewnętrzne, zdolne do udoskonalenia, których ćwiczenie, których rozwój wydają w nas zjawiska ruchu, przenikliwości, widzenia, jeszcze nie zaobserwowane. Nasz pociąg do cudowności — namiętność zrodzona z naszej dumy — przetwarza te zjawiska w twory poetyckie, ponieważ ich nie rozumiemy. Tak wygodnie jest przebóstwić to, co niezrozumiałe! Ach! wyznaję, iż płakałbym nad utratą mych złudzeń. Potrzeba mi było wierzyć w podwójną naturę i w anioły Swedenborga! Czyżby ta nowa wiedza miała je zabić? Tak, badanie naszych nieznanych właściwości mieści w sobie wiedzę pozornie materjalistyczną, duch bowiem zatrudnia, dzieli, ożywia materję; ale jej nie niweczy.
Zadumał się, nawpół smutnie. Może patrzył na swoje młodociane marzenia jak na pieluszki, które będzie mu trzeba niebawem porzucić.
— Wzrok i słuch, rzekł, śmiejąc się ze swego określenia, to z pewnością futerały jakiegoś cudownego narzędzia!
Za każdym razem kiedy rozmawiał ze mną o Niebie i Piekle, miał zwyczaj spoglądać na przyrodę okiem mistrza; ale wymawiając te ostatnie słowa, brzemienne wiedzą, poszybował śmielej niż zazwyczaj ponad krajobrazem; wydawało się, że czoło jego pęknie niebawem pod naporem geniuszu; siły jego, które trzeba nazwać duchowemi aż do znalezienia innej nazwy, zdawały się tryskać z organów przeznaczonych do ich promieniowania; oczy miotały myśl; ręka wzniesiona w górę, drżące i nieme wargi mówiły; palący wzrok strzelał promieniami; wreszcie głowa jego, jakby zbyt ciężka i znużona zbyt gwałtownym rzutem, opadła na piersi. To dziecko, ten olbrzym pochylił się, ujął mnie za rękę, uścisnął ją w swojej, która była wilgotna, tak zgorączkowało go szukanie prawdy; następnie, po pauzie, rzekł:
— Będę sławnym! Ale ty także, dodał żywo. Zostaniemy obaj chemikami woli.
Niezrównane serce! Uznawałem jego wyższość, ale on sam nigdy mi jej nie chciał dać uczuć. Dzielił ze mną skarby swej myśli, liczył mnie za coś w swoich odkryciach i zostawiał mi na własność moje mizerne spostrzeżenia. Zawsze pełen wdzięku, jak kochająca kobieta, posiadał wszystkie wstydliwości, wszystkie delikatności duszy, które czynią życie tak dobrem i tak pomagają je dźwigać.
Zaczął zaraz następnego dnia dzieło, które zatytułował Traktat o woli; nowe refleksje zmieniały często plan i metodę dzieła; ale wydarzenie tego uroczystego dnia było z pewnością jego zarodkiem, tak jak wstrząs elektryczny, stale odczuwany przez Mesmera za zbliżeniem się pewnego lokaja, był początkiem jego odkryć w sferze magnetyzmu, wiedzy niegdyś ukrytej w tajemnicach Izydy, Delfów, w jaskini Trofoniusza, a odnalezionej przez tego zadziwiającego człowieka, sąsiadującego tuż z Lawaterem, prekursorem Galla. Oświecone tą nagłą jasnością, myśli Lamberta objęły szersze horyzonty; rozpoznał w swoich zdobyczach rozprószone prawdy i skupił je; następnie, niby giser, odlał swój posąg. Po pół roku nieustannego wysiłku, prace Lamberta zaczęły budzić ciekawość kolegów i stały się przedmiotem okrutnych żarcików, które wydały opłakane następstwa. Pewnego dnia, jeden z prześladowców, który chciał koniecznie widzieć nasze rękopisy, podburzył kilku naszych tyranów i zagarnął przemocą skrzynkę, kryjącą ów skarb. Broniliśmy go z niesłychanem męstwem. Skrzynka była zamknięta, niepodobna było napastnikom jej otworzyć; ale próbowali ją strzaskać w wirze walki; niegodziwość ta wydarła nam krzyki oburzenia. Kilku kolegów, ożywionych zmysłem sprawiedliwości lub też ujętych naszą bohaterską obroną, radziło, aby nas zostawić w spokoju, przygniatając nas zarazem upokarzającą litością. Nagle, ściągnięty hałasem walki, ojciec Haugoult wtargnął i wmięszał się w zwadę. Wrogowie oderwali nas od pensów: regent przyszedł bronić swoich niewolników. Aby się uniewinnić, napastnicy zdradzili istnienie rękopisów. Straszliwy Haugoult kazał nam oddać skrzynkę; gdybyśmy się opierali, mógł ją kazać rozbić; Lambert wydał mu tedy klucz. Regent wziął papiery, przejrzał je, poczem rzekł, konfiskując rękopis:
— Więc dla takich głupstw zaniedbujecie swoje obowiązki?
Grube łzy spłynęły z oczu Lamberta, wydarte zarówno poczuciem swej obrażonej wyższości moralnej, co bezkarną zniewagą, oraz zdradą której padliśmy ofiarą. Rzuciliśmy na naszych oskarżycieli spojrzenie pełne wyrzutu; czyż nie sprzedali nas wspólnemu wrogowi? o ile mogli, wedle prawa koleżeńskiego, nas bić, czyż nie powinni byli pokryć milczeniem naszych błędów? To też przez chwilę zawstydzili się swojej podłości. Ojciec Haugoult sprzedał zapewne jakiemuś kramarzowi w Vendôme Traktat o woli, nie znając doniosłości skarbów naukowych, których poronione zarodki zmarniały w rękach nieuków.
W pół roku później opuściłem kolegjum. Nie wiem tedy, czy Lambert, którego rozstanie nasze pogrążyło w głębokiej melancholji, podjął na nowo swoje dzieło. Na pamiątkę tej katastrofy, spadłej na książkę Ludwika, w utworze, którym zaczynają się te Studja, posłużyłem się, dla fikcyjnego dzieła, tytułem istotnie wymyślonym przez Lamberta, i dałem imię kobiety, która mu była drogą, młodej dziewczynie pełnej poświęcenia. Ale to zapożyczenie nie jest jedynem, jakie mu jestem winien: jego charakter, jego prace, były mi bardzo przydatne w tem opowiadaniu, które treść swą zawdzięcza wspomnieniu naszych młodocianych rozmyślań. Obecnie, ta historja przeznaczona jest, aby była skromną kolumną, stwierdzającą życie tego, który mi przekazał całe swoje mienie, swoją myśl. W tym dziecięcym utworze Lambert złożył męskie myśli. W dziesięć lat później, spotkawszy kilku uczonych, poważnie zajętych zjawiskami, które nas uderzyły, a które Lambert zanalizował tak cudownie, zrozumiałem doniosłość jego prac, zapomnianych już jako dzieciństwo. Strawiłem tedy kilka miesięcy na przypominaniu sobie głównych odkryć mego biednego kolegi. Skupiwszy swoje wspomnienia, mogę twierdzić, że już w r. 1812 ustalił on, odgadł, roztrząsnął w swoim traktacie wiele doniosłych faktów, dla których — powiadał — dowody znajdą się wcześniej lub później. Jego konstrukcje filozoficzne powinny były niewątpliwie pomieścić go w liczbie tych wielkich myślicieli, co w rozmaitych odstępach czasu jawili się wśród ludzi, aby im odsłonić i obnażyć pierwiastki jakiejś przyszłej wielkiej nauki, której korzenie rosną wolno i wydają pewnego dnia piękne owoce w dziedzinach myśli. I tak, biedny rękodzielnik, Bernard, ryjący ziemię aby znaleść sekret emalji, ogłosił w XVI wieku, z nieomylną pewnością geniuszu, fakty geologiczne, których udowodnienie stanowi dziś chwałę Buffona i Cuviera. Sądzę, iż zdołam dać pojęcie o trakcie Lamberta zapomocą głównych twierdzeń, tworzących jego podstawę; ale mimowoli obedrę je z myśli, w które on je spowił, a które były ich nieodzownym orszakiem. Krocząc inną ścieżką niż on, brałem z jego dociekań te, które najlepiej wspomagały mój system. Nie wiem tedy, czy ja, jego uczeń, będę mógł wiernie oddać jego myśli, przyswoiwszy je sobie w ten sposób, że zabarwiłem je mojemi.
Nowym ideom trzeba nowych słów lub też dla dawnych słów szerszych, rozleglejszych, lepiej określonych znaczeń: Lambert wybrał tedy, dla wyrażenia zasad swego systemu, kilka słów pospolitych, które już odpowiadały ogólnie jego myśli. Słowo wola oznaczało środowisko w którem myśl spełnia swoje ewolucje; lub też, w mniej oderwanym wyrazie, sumę siły, za pomocą której człowiek może otworzyć, zewnątrz samego siebie, czynności stanowiące jego życie zewnętrzne. chcenie[4], słowo zaczerpnięte z traktatu Locke’a, wyrażało akt, w którym człowiek posługuje się wolą. Słowo myśl — dla niego kwintesencja woli — oznaczało również środowisko, gdzie rodzą się pojęcia, którym ona służy za substancję. pojęcie, nazwa wspólna wszystkim wytworom mózgu, określało akt, w którym człowiek posługuje się myślą. Tak więc, wola, myśl, były to dwa środki twórcze; chcenie, pojęcie, były to dwa wytwory. Chcenie wydawało mu się pojęciem, które przeszło ze stanu oderwanego w stan konkretny, z płynnego rodzenia się w kształt niejako stały, o ile wogóle te słowa mogą oddać przejawy tak trudne do odróżnienia. Wedle niego, myśl i pojęcia są ruchem i czynem naszego wewnętrznego ustroju, tak jak chcenie i wola stanowią ruch i czyn życia zewnętrznego.
Wolę postawił w swoim systemie przed myślą.
— Aby myśleć, trzeba chcieć, mówił. Wiele istot żyje w stanie woli, nie dochodząc wszakże do stanu myśli. Na Północy, długowieczność; na Południu, krótkotrwałe życie; ale też na Północy martwota, na Południu ustawiczne podniecenie woli; aż do granicy, gdzie, bądź przez zbytnie zimno, bądź przez zbytnie gorąco, narządy są prawie unicestwione.
Określenie: środowisko nasunęło mu się pod wpływem spostrzeżenia dokonanego w dzieciństwie; nie przeczuwał zapewne jego doniosłości, ale niezwykłość jego musiała uderzyć tak czułą wyobraźnię. Matka jego, osoba nerwowa i wątła, bardzo delikatna przeto i tkliwa, była jedną z istot przeznaczonych na wcielenie kobiecości w jej idealnej postaci, ale zepchniętej przez omyłkę losu na samo dno społeczne. Cała będąc miłością, tem samem cała cierpieniem, umarła młodo, skupiwszy swoją istotę w miłości macierzyńskiej. Lambert, spoczywając jako sześcioletnie dziecko w wielkiej kołysce blizko łoża matki, ale często nie śpiąc, widział niekiedy iskierki tryskające z włosów matki, w chwili gdy się czesała. Piętnastoletni mężczyzna spożytkował dla wiedzy ten fakt, którym dziecko się bawiło. Częste dowody tego niezaprzeczonego faktu spotyka się u kobiet w których fatalność losu więzi zdławione i zapoznane uczucia, oraz jakgdyby nadmiar niezużytej siły.
Na poparcie swoich określeń, Lambert dodał kilka problemów do rozwiązania, pięknych wyzwań rzuconych wiedzy, na które odpowiedzi zamierzał szukać, pytając sam siebie: Czy zasadnicza istota elektryczności nie stanowi podstawy swoistego fluidu, z którego wypływają nasze pojęcia i chcenia? Czy włosy, które odbarwiają się, jaśnieją, wypadają i znikają wedle rozmaitych stopni zniszczenia lub krystalizacji myśli, nie stanowią układu kapilarnego, bądź chłonącego, bądź wydzielającego, nawskroś elektrycznego? Czy płynne przejawy naszej woli, substancji w nas praistniejącej i oddziaływującej tak samorzutnie wedle warunków jeszcze nie poznanych, bardziej są niezwykłe niż przejawy fluidu niewidzialnego, nieuchwytnego, wywołane przez stos Wolty na układzie nerwowym trupa? Czy tworzenie się naszych pojęć i nieustanne ich promieniowanie mniej jest niezrozumiałe niż ulatnianie się drobin niedostrzegalnych a mimo to tak potężnych w swojem działaniu, jakim podlega ziarnko piżma, bez utraty swej wagi? Czy, zostawiając układowi skórnemu naszej powłoki przeznaczenie nawskroś obronne, chłonne, wydzielające i dotykowe, krążenie krwi i jego narządy nie odpowiadają transsubstancjacji naszej woli, tak jak krążenie fluidu nerwowego odpowiada transsubstancjacji myśli? Czy wreszcie mniej lub więcej żywy napływ tych dwóch realnych substancji nie wynika z pewnej doskonałości lub niedoskonałości organów, których warunki należałoby badać we wszystkich ich odmianach?
Ustaliwszy te zasady, chciał podzielić objawy życia ludzkiego na dwie grupy odrębnych zjawisk i, z żarliwą siłą przekonania, żądał dla każdej z nich specjalnego rozbioru. W istocie, zauważywszy prawie we wszystkich stworzeniach dwa odrębne ruchy, przedstawiał je, przyjmował wręcz jako naszą naturę i nazywał ten antagonizm życiowy: akcją i reakcją
— Pragnienie, mówił, jest faktem zupełnie spełnionym w naszej woli, zanim spełni się zewnętrznie.
Tak więc zespół naszych chceń i naszych pojęć stanowił akcję, zespół zaś naszych zewnętrznych działań, reakcję.
Kiedy, później, czytałem spostrzeżenia Bichata nad dwoistością naszych zewnętrznych zmysłów, uczułem się jak oszołomiony memi wspomnieniami, widząc uderzającą zgodność między poglądami słynnego psychologa, a myślami Lamberta. Obaj zmarli przedwcześnie, obaj kroczyli pewnym krokiem ku tajemniczym prawdom. Natura podobała sobie naogół dać podwójne przeznaczenie rozmaitym podstawowym narządom swoich stworzeń, podwójna zaś działalność naszego ustroju, będąca dziś faktem nie do zaprzeczenia, potwierdza, całokształtem codziennie spostrzeganych dowodów, wnioski Lamberta tyczące akcji i reakcji. Istota akcjonalna lub wewnętrzna — słowo, które służyło mu do nazwania nieznanej species, tajemniczego zestroju włókienek, dzięki którym powstają dwie rozmaite siły, niedostatecznie jeszcze poznane, myśl i wola; słowem ta nienazwana istota widząca, działająca, doprowadzająca wszystko do skutku, spełniająca wszystko przed jakimkolwiek przejawem cielesnym — musi, aby być w zgodzie ze swoją naturą, nie podlegać żadnemu z warunków fizycznych, któremi istota reakcjonalna lub zewnętrzna, widzialny człowiek, ograniczony jest w swoich przejawach. Stąd wypływało mnóstwo wyjaśnień logicznych, co do najdziwniejszych pozornie objawów naszej podwójnej natury, oraz sprostowanie wielu systemów, zarazem prawdziwych i fałszywych. Niektórzy ludzie, dostrzegłszy pewnych zjawisk naturalnego działania istoty akcjonalnej, ulecieli, jak Swedenborg, poza świat prawdziwy, mocą duszy płomiennej, rozkochanej w poezji, pijanej boskim żywiołem. Ci wszyscy byli tedy skłonni, w swojej nieświadomości przyczyn, w swoim podziwie dla faktu, ubóstwić ten wewnętrzny ustrój, zbudować wszechświat mistyczny. Stąd owe anioły! rozkoszne złudzenia, których nie chciał wyrzec się Lambert, pieszcząc je jeszcze w chwili gdy miecz jego analizy obcinał im olśniewające skrzydła.
— Niebo, powiadał mi, byłoby poprostu przeżyciem naszych właściwości udoskonalonych; Piekło zaś nicością, w której toną właściwości niedoskonałe.
Ale jak, w wiekach w których rozum zachował piętno religijne i spirytualistyczne, władające przez czas pomiędzy Chrystusem a Kartezjuszem, między wiarą a zwątpieniem, jak obronić się tłómaczeniu tajemnic wewnętrznej istoty czem innem niż interwencją bożą? U kogóż, jeżeli nie u Boga, mogli uczeni szukać wyjaśnienia niewidocznej istoty, tak aktywnie, tak reaktywnie czułej, obdarzonej zdolnościami tak rozległemi, tak doskonalącemi się w użyciu, tak potężnemi pod wpływem pewnych tajemnych okoliczności, że to widzieli ją, jak, cudem wizji lub lokomocji, znosi przestrzeń w dwóch jej objawach: czasu i odległości, z których jeden jest przestrzenią duchową, druga przestrzenią fizyczną; to znów widzieli ją jak wskrzesza przeszłość, bądź to zapomocą zdolności wstecznego widzenia, bądź przez tajemnicę palingenezji, dość podobną do władzy człowieka, który byłby zdolny, po zarysie, powłoce i zarodku ziarna, poznawać jego poprzednie wegetacje w niezliczonych odmianach ich odcieni, zapachów i kształtów; to znów widzieli ją jak mglisto odgaduje przyszłość, bądź to obejmując pierwotne przyczyny, bądź też przez zjawisko fizycznego przeczucia?
Inni, mniej poetycznie religijni, zimni i rozumujący, może szarlatani, entuzjaści bodaj mózgiem jeżeli nie sercem, spostrzegając niektóre z tych oderwanych objawów, przyjęli je za prawdę, nie rozważając ich promieniowania ze wspólnego środka. Każdy z nich chciał wówczas przemienić prosty fakt na wiedzę. Stąd urodziła się demonologja, astrologja sądowa, czarnoksięstwo, wreszcie wszelakie wróżbiarstwo, oparte na przypadkach nawskroś przemijających, ponieważ zmieniały się wedle temperamentów, zależnie od okoliczności zupełnie jeszcze nieznanych. Ale też, z tych uczonych błędów i z procesów kościelnych, których ofiarą padło tylu męczenników swoich własnych zdolności, wynikły jaskrawe dowody zadziwiającej potęgi jaką rozporządza istota działająca, która, wedle Lamberta, może się zupełnie oddzielić od istoty oddziałującej, skruszyć jej powłokę, obalić mury swoim wszechpotężnym wzrokiem; zjawisko nazwane u Hindusów tokejadą, wedle tego co mówią misjonarze; następnie, mocą innej zdolności, pochwycić w mózgu, poprzez jego najgrubsze zwoje, pojęcia, które się tam utworzyły lub się tworzą, oraz całą przeszłość świadomości.
— Jeżeli zjawy nie są niemożliwe, powiadał Lambert, muszą się spełniać mocą zdolności spostrzegania idej, które przedstawiają człowieka w jego czystej istocie, a których życie, może niezniszczalne, umyka się naszym zmysłom zewnętrznym, ale może się stać pochwytnem dla wewnętrznej istoty, skoro ta dojdzie do wysokiego stopnia ekstazy lub wielkiej doskonałości wzroku.
Wiem, ale dziś już tylko mglisto, że, śledząc krok za krokiem objawy myśli woli we wszystkich ich postaciach i raz ustaliwszy ich prawa, Lambert wytłómaczył mnóstwo zjawisk, które, aż do niego, uchodziły słusznie za niezrozumiałe. I tak czarowników, jasnowidzących i opętańców wszelkiego rodzaju objaśniał w sposoby tak naturalne, że często ich prostota zdała mi się dowodem prawdy. Nadzwyczajne dary, które Kościół rzymski, zazdrosny o swe tajemnice, karał stosem, były, wedle Ludwika, wynikiem pewnym powinowactw między zasadniczemi składnikami materji i myśli, które pochodzą z tego samego źródła. Człowiek uzbrojony leszczynową laseczką szedł, wykrywając żywą wodę, za jakąś sympatją lub antypatją nieznaną jemu samemu; trzeba było dziwności tego rodzaju zjawisk, aby dać niektórym z pomiędzy nich pewność historyczną. Sympatje bywały stwierdzone rzadko. Stanowią one źródło przyjemności, które ci, co są dość szczęśliwi aby je posiadać, zdradzają rzadko chyba w razie jakiejś zdumiewającej osobliwości, a i to zazwyczaj w poufnem zbliżeniu w którem wszystko zostaje zapomniane. Ale antypatje, które wynikają z pogwałcenia powinowactwa, notowano na szczęście, skoro zdarzały się u sławnych ludzi. I tak Bayle popadał w konwulsje słysząc tryskający strumień wody. Skaliger bladł na widok rzerzuchy. Erazm dostawał gorączki od zapachu ryby. Te trzy antypatje pochodziły od substancji wodnych. Książę d’Epernon mdlał na widok młodego zajączka, Tychobrahé na widok lisa, Henryk III na widok kota, marszałek d’Albert na widok warchlaka; wszystko antypatje wywołane przez emanacje zwierzęce i odczuwane często na olbrzymie odległości. Kawaler de Guize, Marja Medycejska i wiele innych osób mdlały na widok jakiejkolwiek róży, nawet namalowanej. Kanclerz Bakon, czy wiedział czy nie o zaćmieniu księżyca, popadał w omdlenie w chwili gdy się spełniało; a życie jego, zawieszone przez cały czas trwania tego zjawiska, budziło się natychmiast potem, bez śladu dolegliwości. Te objawy autentycznych antypatji, zaczerpnięte wśród wielu przypadkowo wsławionych w historji, wystarczą może dla objaśnienia zjawisk nieznanych sympatji. Ten strzęp dociekań, który przypomniałem sobie wśród wszystkich spostrzeżeń Lamberta, pozwoli zrozumieć metodę jaką posługiwał się w swej pracy. Nie sądzę abym potrzebował podkreślać powinowactwa łączące tę naukę z analogicznemi teorjami Galla i Lawatera; były one jej naturalnemi dopełnieniami i wszelki bodaj trochę naukowy umysł spostrzeże łatwo odnogi, któremi wiążą się z nią nieuchronnie spostrzeżenia frenologiczne jednego i dokumenty fizjognomoniczne drugiego. Odkrycie Mesmera, tak ważne i tak jeszcze niedocenione, znajdowało się całe w jednym rozdziale tego traktatu, mimo że Ludwik nie znał dzieł, dość lakonicznych zresztą, sławnego szwajcarskiego lekarza. Logiczny i prosty wniosek wyciągnięty z tych zasad objawił mu, że wola może, przez prosty skurcz istoty wewnętrznej, skupić się, a następnie, drugim rzutem, wydobyć na zewnątrz, a nawet udzielić przedmiotom materjalnym. Tak więc całkowita siła człowieka musi posiadać własność oddziaływania na drugich, oraz przenikania ich istotą obcą ich własnej istocie, o ile się nie obronią temu najazdowi. Dowody tej teorji są nadzwyczaj liczne, ale nic nie stwierdza ich autentyczności. Trzeba było bądź-to głośnej klęski Marjusza i jego odezwania się do Cymbra który miał poruczone go zabić, bądź dostojnego nakazu matki danego florenckiemu lwu, aby stwierdzić historycznie niektóre z tych piorunowań myśli. Dla niego tedy wola, myśl, były to żywe siły; toteż mówił o nich w sposób zniewalający do podzielenia jego wierzeń. Dla niego, te dwie potęgi były poniekąd i widzialne i dotykalne. Dla niego myśl była powolna lub szybka, ciężka lub zwinna, jasna lub ciemna; przypisywał jej wszystkie właściwości działających istot, kazał jej tryskać, spoczywać, budzić się, rosnąć, starzeć się, kurczyć, więdnąć, odżywać; podchwytywał jej życie różniczkując wszystkie jej czynności w naszym dziwacznym języku; stwierdzał jej samorzutność, siłę, własności, z intuicją która mu pozwalała rozpoznać wszystkie przejawy tej substancji.
— Często, w spokoju i ciszy, powiadał, kiedy nasze wewnętrzne zdolności są uśpione, kiedy oddajemy się słodyczy spoczynku, kiedy zapadną w nasz jakgdyby ciemności i kiedy popadamy w kontemplację rzeczy zewnętrznych, naraz myśl jakaś wyrywa się, przebiega z chyżością błyskawicy nieskończone przestrzenie, które możemy ogarnąć dzięki naszemu wewnętrznemu wzrokowi. Ta lśniąca myśl, powstała niby błędny ognik, gaśnie bezpowrotnie; znikome istnienie, podobne istnieniu owych dzieci, które dają poznać rodzicom radość i zgryzotę bez miary; coś jak kwiat urodzony martwo na niwie myśli. Niekiedy myśl, zamiast trysnąć z siłą i rozwiać się w nicość, rodzi się zwolna, kołysze się w nieznanych strefach organów w których się poczęła; nuży nas długiemi narodzinami, rozwija się, staje się płodna, rośnie na zewnątrz w powaby młodości, strojna we wszystkie cechy długiego życia; wytrzymuje najciekawsze spojrzenia, ściąga je, nie nuży ich nigdy; przy bliższym rozbiorze zmusza do podziwu jaki budzą dzieła długo wypracowane. Myśli te rodzą się tłumnie, jedna pociąga drugą, zazębiają się o siebie, drażniące, rojne, szalone. To wychylają się blade, mętne, giną dla braku sił lub pożywienia: brak im substancji twórczej. Wreszcie, w pewne dni, rzucają się w otchłanie aby rozświecać ich olbrzymie głębie; przerażają nas i pogrążają duszę w przygnębieniu. Myśli stanowią w nas całkowity system, podobny jednemu z królestw przyrody, roślinność której atlas nakreśli jakiś genjusz, uważany może za szaleńca. Tak, wszystko, wewnątrz i zewnątrz nas, stwierdza życie tych uroczych tworów, które przyrównuję do kwiatów. Produkcja ich, jako cel człowieka, nie jest zresztą czemś bardziej zdumiewającem niż produkcja zapachów i barw u rośliny. Zapachy, to są może myśli! Zważywszy, że linja, gdzie kończy się nasze ciało a zaczyna się paznokieć, zawiera niepojętą i niewidzialną tajemnicę nieustannego przeobrażenia naszych soków w róg, trzeba uznać że nic nie jest niemożliwe w cudownych przemianach substancji ludzkiej. A w świecie moralnym czyż nie spotyka się zjawisk ruchu i ciężkości podobnych zjawiskom natury fizycznej? Czekanie — aby wybrać przykład, który każdy może odczuć równie żywo — jest tak dotkliwe jedynie mocą działania prawa, wedle którego ciężar ciała mnoży się z jego chyżością. Ciężar uczuć jakie powoduje czekanie czyż nie wzmaga się przez nieustanny przyrost cierpień minionych do bólu obecnego? Czemuż wreszcie jeżeli nie jakiejś substancji elektrycznej można przypisać czarodziejstwo, mocą którego wola objawia się tak majestatycznie w spojrzeniach aby spiorunować przeszkody nakazem genjuszu, wybucha w głosie, lub też wydziela się, mimo hipokryzji, przez ludzką powłokę? Strumień tej królowej fluidów, która, w miarę wysokiego ciśnienia myśli lub uczucia, rozlewa się falami, lub uszczupla się i wątleje, to znów zagęszcza się aby trysnąć w błyskawicach, jest tajnym ministrem, którego dziełem są bądź to zbawienne lub zgubne objawy sztuk i namiętności, bądź intonacje głosu, naprzemian szorstkie, łagodne, groźne, lubieżne, przeraźliwe, uwodzicielskie, które znajdują oddźwięk w sercu, trzewiach lub mózgu zależnie od naszych pragnień; bądź wszystkie czary dotyku, źródło transfuzji myślowych tych artystów, których twórcze ręce umieją, po latach zaciekłych studjów, zaklinać naturę; bądź to wreszcie nieskończona skala spojrzeń, od bezwładnej martwoty aż do promieniowania najbardziej przerażających błysków. Przy tym systemie, Bóg nie zrzeka się żadnego ze swych praw. Myśl materjalna opowiedziała mi o nim nowe cuda!
Kiedy się go słyszało tak mówiącego, kiedy się przyjęło w duszę jego spojrzenie jak światło, trudno było nie być olśnionym jego przekonaniem, porwanym jego wywodami. Toteż myśl objawiała mi się jako potęga czysto fizyczna, w orszaku swoich niewspółmiernych zapłodnień. Była to niby nowa ludzkość pod inną formą. Ten prosty rzut oka na prawa, które Lambert głosił jako formułę naszej inteligencji, powinien wystarczyć, aby dać pojęcie o zdumiewającej energji z jaką dusza jego pożerała samą siebie. Ludwik szukał dla swoich zasad dowodów w historji wielkich ludzi, których życie, obnażone przez ich dziejopisów, dostarcza ciekawych rysów co do funkcjonowania ich władz duchowych. Ponieważ pamięć pozwala mu uprzytomnić sobie fakty, zdolne posłużyć do rozwinięcia jego twierdzeń, dołączał je do każdego z rozdziałów któremu służyły za dowód, tak iż wiele jego maksym nabierało przez to pewności niemal matematycznej. Dzieła Cardana, człowieka obdarzonego osobliwą zdolnością wizji, dostarczyły mu cennych materjałów. Nie zapomniał ani Apolonjusza z Tjan, zwiastującego w Azji śmierć tyrana i opisującego jego mękę w tej samej chwili w której odbywała się ona w Rzymie, ani Plotyna który, rozłączony z Porfirjuszem, odczuł z oddalenia że ów ma zamiar się zabić i przybył aby go odwieść od tego; ani ów fakt, stwierdzony w ubiegłym wieku, w obliczu najbardziej drwiącego niedowiarstwa, fakt zdumiewający dla ludzi nawykłych robić z wątpienia broń przeciw niemu jednemu, ale zupełnie prosty dla paru wierzących: Alfons Marja de Ligouri, biskup w Sainte-Agathe, udzielił pociech papieżowi Ganganelliemu, który widział go, słyszał, odpowiadał mu; równocześnie zaś, w bardzo znacznej odległości od Rzymu, biskup pogrążony był w ekstazie, u siebie, w fotelu, w którym siadał zazwyczaj odprawiwszy mszę. Wróciwszy do zwykłego życia, ujrzał klęczące przy nim sługi swoje, którzy wszyscy mieli go za umarłego. „Moi przyjaciele, rzekł, Ojciec św. umarł właśnie”. W dwa dni potem, goniec potwierdził tę wiadomość. Godzina śmierci papieża schodziła się z godziną w której biskup odzyskał zmysły. Lambert nie pominął świeższej jeszcze przygody, która się zdarzyła w ubiegłym wieku młodej Angielce. Kochając namiętnie pewnego marynarza, puściła się doń z Londynu i znalazła go sama, bez przewodnika, w puszczach północnej Ameryki, gdzie przybyła aby mu ocalić życie. Ludwik spożytkował do swego dzieła misterja starożytnych, dzieje męczenników, zawierające najchlubniejsze dokumenty woli ludzkiej, demonologów średniowiecznych, procesy kryminalne, badania medyczne, wyróżniając wszędzie prawdziwy fakt, prawdopodobne zjawisko z cudowną przenikliwością. Ten bogaty zbiór anegdot naukowych zebranych w tylu książkach przeważnie godnych wiary, posłużył zapewne na wyrób papierowych tutek; praca ta, conajmniej ciekawa, poczęta przez najbardziej zadziwiającą z ludzkich pamięci, musiała zaginąć. Między wszystkiemi dowodami które wzbogaciły dzieło Lamberta, znalazła się historja zaczerpnięta w jego rodzinie, którą opowiadał mi nim rozpoczął swój traktat. Fakt ten, odnoszący się do po-istnienia istoty wewnętrznej (jeżeli wolno mi ukuć nowe słowo dla oddania nienazwanego zjawiska), uderzył mnie tak żywo, żem go zachował w pamięci. Rodzice jego musieli podjąć proces, którego przegrana splamiłaby ich cześć, jedyne mienie jakie posiadali na świecie. Wielkie zatem przechodzili wzruszenia, kiedy chodziło o rozstrzygnięcie, czy mają ustąpić niesłusznej napaści pozywającego, czy też się bronić. Narada toczyła się w jesienną noc, przy lichym ogniu, w izdebce garbarza i jego żony. Wezwano na radę paru krewnych, oraz pradziadka Ludwikowego po matce, starego rolnika pochylonego wiekiem, ale o czcigodnej i majestatycznej twarzy, jasnych oczach i skąpych siwych włosach rosnących w paru kępkach na pożółkłej czaszce. Podobnie jak obi u murzynów, sagamore u dzikich, był on jakgdyby proroczym duchem, którego radzono się w ważnych chwilach. Ziemię jego uprawiały wnuki, żywiąc go i obsługując; on im przepowiadał deszcz, pogodę, wskazywał porę w której należało skosić łąkę lub zebrać zboże. Barometryczna ścisłość jego orzeczeń była sławna, i wciąż pomnażała zaufanie i cześć które go otaczały. Całe dnie spędzał siedząc nieruchomo na krześle. Ten stan ekstazy był mu zwyczajny od czasu śmierci żony, dla której miał bardzo żywe i wierne przywiązanie. Narada toczyła się przy nim, nie zdawało się jednak aby na to zwracał wiele uwagi.
— Moje dzieci, rzekł kiedy go poproszono o zdanie, to sprawa zbyt poważna abym mógł rozstrzygać o niej sam. Muszę poradzić się żony.
Staruszek wstał, wziął laskę i wyszedł, ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, którzy brali to za objaw zdziecinnienia. Niebawem wrócił i rzekł:
— Nie potrzebowałem chodzić aż na cmentarz, matka wasza wyszła naprzeciw mnie, spotkałem ją wpodle potoku. Powiedziała mi, że u rejenta w Blois znajdziecie kwity, dzięki którym wygracie proces.
Słowa te wyrzekł pewnym głosem; postawa i wyraz twarzy znamionowały człowieka, dla którego ta zjawa była czemś naturalnem. W istocie, podawane w wątpliwość kwity znalazły się, i proces upadł.
Przygoda ta, zaszła pod dachem rodzicielskim, w oczach Ludwika, liczącego wówczas dziewięć lat, przyczyniła się znacznie do utrwalenia w nim wiary w cudowne wizje Swedenborga, który w życiu swojem dał wiele dowodów siły wizjonerskiej jaką posiadła jego istota wewnętrzna. Rosnąc w lata, w miarę jak inteligencja jego się rozwijała, Lambert musiał wejść na drogę szukania w prawach natury ludzkiej przyczyn cudu, który od dzieciństwa ściągnął jego uwagę. Jakiem mianem nazwać przypadek, który skupiał dokoła niego fakty, książki, odnoszące się do tych zjawisk, i jego samego czynił teatrem i aktorem największych cudów myśli? Gdyby Ludwik nie posiadał innego tytułu do sławy, jak tylko to, że, licząc piętnaście lat, wyraził tę psychologiczną zasadę: „Wypadki, w których objawiają się czyny ludzkości i które są wytworem jej inteligencji, mają swoje przyczyny w których są zawczasu poczęte, tak samo jak nasze uczynki spełniają się w naszej myśli zanim ujawnią się na zewnątrz; przeczucia lub proroctwa są widzeniem tych przyczyn”: — wówczas sądzę iż trzebaby w nim opłakiwać stratę genjusza na miarę Paskala, Lavoisiera, Laplace’a. Być może rojenia o aniołach zbyt długo ciążyły nad jego pracami; ale czyż nie szukając sposobu robienia złota, uczeni nieznacznie stworzyli chemię? Bądź co bądź, jeżeli później Lambert studjował anatomię porównawczą, fizykę, geometrję oraz nauki wiążące się z jego odkryciami, musiał mieć niezawodnie zamiar zebrania faktów i kroczenia drogą analizy, jedynej pochodni jaka może nas dziś poprowadzić przez ciemności najbardziej niepochwytnej z natur. Miał on z pewnością zbyt wiele rozumu aby pozostać w mgłach teorji, które wszystkie dadzą się zamknąć w kilku słowach. Najprostsze doświadczenie oparte na faktach czyż nie jest dziś cenniejsze, niż najpiękniejsze systemy bronione zapomocą mniej lub więcej przemyślnych indukcji? Że jednak nie znałem go w epoce jego życia, kiedy musiał pracować myślą najbardziej owocnie, mogę jedynie wnioskować o doniosłości jego dzieł z tych jego pierwszych medytacji.
Łatwo przejrzeć, w czem grzeszył jego Traktat o woli. Mimo że już obdarzony przymiotami które wyróżniają ludzi wybitnych, Lambert był jeszcze dzieckiem. Mózg jego, jakkolwiek bogaty i biegły w abstrakcjach, trącił owemi rozkosznemi wierzeniami, które bujają dokoła wszelkiej młodości. Podgląd jego sięgał w niektórych punktach dojrzałych owoców genjuszu, w mnóstwie zaś innych bliski był jeszcze nikłych zarodków. Niektórym duszom, rozmiłowanym w poezji, największa jego wada wydałaby się kosztownym przymiotem. Dzieło jego nosiło ślady walki, jaką toczyły w tej pięknej duszy dwa wielkie pierwiastki, spirytualizm i materjalizm, dokoła których krążyło tyle wspaniałych umysłów, żaden zaś z nich nie miał odwagi stopić ich w jedność. Zrazu czysty spirytualista, Ludwik posuwał się nieznacznie w strefę materjalnego pojmowania myśli. Smagany faktami analizy, w chwili gdy serce kazało mu jeszcze spoglądać z miłością na chmury snujące się po niebie Swedenborga, nie czuł się jeszcze na siłach aby wydać system jednolity, zwarty, z jednej sztuki. Stąd pewne sprzeczności, widoczne nawet w tym szkicu, który kreślę z pierwszych jego prób. Ale dzieło jego, mimo iż niezupełne, czyż nie było brulionem wiedzy, której później byłby zgłębił tajemnice, umocnił podstawy, odszukał, wywiódł i powiązał szczegóły?
W pół roku po konfiskacie Traktatu o woli, opuściłem kolegjum. Rozstanie nasze było nagłe. Matka moja, zaniepokojona trawiącą mnie od jakiegoś czasu gorączką, która, z powodu braku fizycznego ruchu, dawała objawy komatyczne, zabrała mnie z kolegjum z godziny na godzinę. Usłyszawszy o moim odjeździe, Lambert popadł w przeraźliwy smutek. Ukryliśmy się aby płakać.
— Czy zobaczę cię kiedy? rzekł słodkim głosem ściskając mnie. — Ty będziesz żył; dodał, ale ja umrę. Jeżeli będę mógł, pokażę ci się.
Trzeba być młodym, aby wyrzec takie słowa z akcentem przekonania, czyniącym z nich niejako przepowiednię, obietnicę, której straszliwego spełnienia trzeba się lękać. Długi czas myślałem mglisto o tem zapowiedzianem pojawieniu się. Bywa jeszcze, iż w pewne dni spleenu, zwątpienia, grozy, samotności, trzeba mi odpędzać wspomnienia tego smętnego pożegnania, które jednak nie miało być ostatniem. Kiedy, wychodząc z kolegjum, mijałem dziedziniec, Lambert stał z twarzą przyklejoną do zakratowanego okna w kurytarzu, aby mnie ujrzeć jeszcze raz. Na moją prośbę matka uzyskała dlań pozwolenie spożycia z nami obiadu w gospodzie. Wieczorem ja znowuż odprowadziłem go do bram kolegjum. Nigdy para kochanków nie wylała rozstając się więcej łez niż nam pociekło ich z oczu.
— Żegnaj więc! zostanę sam na tej pustyni, rzekł wskazując dziedziniec, gdzie dwustu chłopaków bawiło się i krzyczało. Kiedy wrócę zmęczony, wpółżywy, z moich długich wycieczek w dziedziny myśli, na czyjemż sercu odpocznę? Jedno spojrzenie wystarczało, aby ci powiedzieć wszystko. Któż mnie zrozumie teraz? Byłbym wolał nigdy cię nie spotkać, nie wiedziałbym ile mi będzie brakować.
— A ja, odparłem, cóż się ze mną stanie? Czyż moje położenie nie jest okropniejsze? Nie mam nic tu, aby się pocieszyć, dodałem, uderzając się w czoło.
Potrząsnął głową ruchem pełnym smętnego wdzięku, i rozstaliśmy się. W tym czasie Ludwik Lambert miał pięć stóp i dwa cale wzrostu, nie urósł już. Fizjognomja jego, tak pełna wyrazu, świadczyła o wrodzonej dobroci. Anielska cierpliwość rozwinięta przez złe obchodzenie, ciągłe napięcie jakiego wymagało życie kontemplacyjne, wyzuły jego spojrzenie z owej zuchwałej dumy, która tak zdobi niektóre twarze i którą umiał miażdżyć naszych regentów. Na jego obliczu jaśniał spokój, czarująca pogoda, której nie kaziły nigdy ironia ani szyderstwo, wrodzona bowiem dobroć łagodziła poczucie własnej wyższości i siły. Miał ładne ręce, o cienkich palcach, prawie zawsze wilgotne. Ciało jego był to cud godny rzeźby; ale nasze szare mundurki o złoconych guzikach, nasze krótkie spodeńki dawały nam wygląd tak niezręczny, że doskonałość proporcji Lamberta i ich delikatność można było zauważyć jedynie w kąpieli. Kiedy pływaliśmy w naszym basenie na Loirze, Ludwik wyróżniał się białością skóry, która odbijała od pocentkowanych chłodem lub posiniałych od wody ciał naszych kolegów. Delikatnych kształtów, wdzięczny w ruchach, lekko zaróżowiony, nie drżący po wyjściu z wody, może dla tego że unikał cienia i biegł zawsze ku słońcu, Ludwik podobny był do owych przezornych kwiatów, które zamykają kielichy przed północnym wiatrem i rozwierają się jedynie pod czystem niebem. Jadł bardzo mało, pijał tylko wodę; wreszcie, czy to z instynktu czy z upodobania, był bardzo oszczędny w ruchach wymagających wydatku siły; gesty jego były skąpe i proste, jak gesty ludzi Wschodu i dzikich, u których powaga jest jakgdyby naturalnym stanem. Naogół nie lubił niczego, co zdradza dbałość o swoją osobę. Miał zwyczaj pochylać głowę na lewo i opierać na łokciu, tak iż rękawy nowego ubrania szybko się przecierały. Do tego pobieżnego portretu trzeba mi dodać jego zarys moralny, sądzę bowiem, iż mogę dziś bezstronnie go osądzić.
Mimo iż z natury religijny, Ludwik nie uznawał drobiazgowych praktyk rzymskiego Kościoła; poglądy jego sympatyzowały ze św. Teresą i Fenelonem, z poglądami wielu Ojców Kościoła i paru świętych, którzy za naszych dni, uchodziliby za herezjarchów i ateuszów. W czasie nabożeństwa nie zdradzał żadnego wzruszenia. Modlitwa jego ujawniała się wybuchami, wzlotami duszy, pozbawionemi prawidłowego porządku: szedł we wszystkiem za głosem natury; tak samo jak myśleć, tak i modlić się nie umiał o stałej godzinie. Często, w kaplicy, mógł równie dobrze myśleć o Bogu, jak dumać nad jakiemś pojęciem filozoficznem. Chrystus był dlań najpiękniejszym typem jego systemu. Owo: et verbum caro factum est! zdało mu się wzniosłem słowem, przeznaczonem do wyrażenia tradycjonalnej formuły Woli, Słowa, Czynu, przybierających widomą postać. Chrystus nie spostrzegający własnej śmierci, doskonalący swą istotę wewnętrzną zapomocą dzieł boskich tak dalece, iż pewnego dnia jej niewidzialny kształt ukazał się jego uczniom, wreszcie tajemnice Ewangelji, magnetyczne uleczenia dokonane przez Jezusa oraz dar języków, potwierdzały jego teorję. Przypominam sobie, jak mówił raz, że najpiękniejszem dziełem do napisania dzisiaj byłaby historja pierwszego Kościoła. Nigdy nie wzbijał się tak ku poezji, jak w chwili gdy, w wieczornych naszych rozmowach, podejmował rozpatrywanie cudów spełnionych potęgą woli w tej wielkiej epoce wiary. Najsilniejsze dowody dla swej teorji znajdował we wszystkich niemal męczeństwach cierpianych w pierwszym wieku Kościoła, który to wiek nazywał wielką erą myśli.
— Zjawiska, jakie zachodziły w przeważnej ilości męczeństw cierpianych tak heroicznie dla wiary, czyż nie dowodzą, mówił, że siły materjalne nigdy nic nie wskórają przeciw potędze myśli lub przeciw woli człowieka? Z działania tego, sprawionego wolą wszystkich, każdy może wnioskować o własnej.
Nie sądzę abym potrzebował mówić o jego poglądach na poezję i historję, ani też o sposobie w jaki oceniał arcydzieła naszego języka. Nie byłoby niczem ciekawem zbierać tu poglądy, które stały się dziś niemal pospolite, ale które, w ustach dziecka, mogły się wówczas zdawać niezwykłe. Nic nie było dlań za wysokie. Aby określić w dwóch słowach jego talent: byłby napisał Zadiga równie dowcipnie jak Wolter, a równie głęboko jak Montesquieu djalog między Syllą a Eukratem. Wielka prostota jego pojęć kazała mu przedewszystkiem żądać w dziele cech użyteczności; zarazem zaś lotny jego umysł wymagał nowości zarówno myśli jak formy. Wszystko co nie dopełniało tych warunków budziło w nim głęboki niesmak. Jedna z jego najświetniejszych definicji literackich, pozwalająca zrozumieć ducha wszystkich innych jak również przenikliwość jego sądów, jest ta, która utkwiła mi w pamięci: „Apokalipsa jest to ekstaza pisana”. Uważał Biblję za część tradycyjnej historji ludów przedpotopowych, którą obdzieliła się nowa ludzkość. Mitologja Greków stykała się dlań zarazem z Biblją hebrajską i ze świętemi księgami Indji, które ten naród rozkochany w pięknie przełożył na swój sposób.
— Niepodobna, powiadał, wątpić o tem, że Księgi azjatyckie wcześniejsze są od naszego Pisma świętego. Dla kogoś, kto umie z dobrą wiarą uznać ten punkt historyczny, świat niezwykle się rozszerza, Czyż nie na płaskowyżu Azji schroniła się ta garstka ludzi, którzy zdołali przeżyć katastrofę naszego globu, o ile wogóle ludzie istnieli przed tym przewrotem czy wstrząśnieniem? doniosłe zagadnienie, którego rozwiązanie wypisane jest na dnie mórz! Antropogonja Biblji jest więc jedynie genealogją roju, który, wyfrunąwszy z ula ludzkiego, uczepił się górzystych zboczów Tybetu, między szczytami Himalajów a Kaukazu. Charakter pierwotnych pojęć gromady, którą prawodawca jej nazwał ludem bożym (bezwątpienia aby mu nadać jedność; może także aby mu wszczepić własne prawa i ustrój rządu, księgi Mojżesza bowiem stanowią kodeks religijny, polityczny i cywilny) — charakter ten nacechowany jest piętnem grozy: wstrząśnienie globu wyłożone jest w tych olbrzymich myślach jako zemsta niebios. Wreszcie, ponieważ plemię to nie zaznało żadnej ze słodyczy, jakich kosztuje lud osiadły w ojczystej ziemi, niedole tego koczującego narodu podyktowały mu jeno ponure, majestatyczne i krwawe poematy. Naodwrót, widok szybkiego gojenia się ziemi, cudowne działanie słońca, którego pierwszymi świadkami byli Hindusi, tchnęły w nich radosne pojęcia szczęsnej młodości, kult ognia, niezliczone ucieleśnienia aktu rozrodczego. Tych wspaniałych obrazów zbywa dziełu Hebrajczyków. Nieustanna potrzeba samoobrony wśród niebezpieczeństw i wśród krajów przez które dążyli do miejsca spoczynku, zrodziła w tym ludzie poczucie wyłączności i nienawiść do innych narodów. Te trzy pisma, to są archiwa pochłoniętego świata. Tu tkwi tajemnica niesłychanych wielkości tych języków i ich mitów. Wielka historja ludzka spoczywa pod temi nazwiskami ludzi i miejsc, pod temi fikcjami, które nas pociągają nieodparcie, niewiadomo czemu. Może oddychamy tam rodzinnem powietrzem naszej nowej ludzkości.
Dla Ludwika ta potrójna literatura obejmowała tedy wszystkie myśli człowieka. Nie zdarza się, wedle niego, książka, której przedmiotu nie znalazłoby się tam w zarodku. Pogląd ten świadczy, jak głębokie były jego młodzieńcze studja nad Biblją i dokąd go zawiodły. Szybując wciąż ponad społeczeństwem, które znał tylko z książek, sądził je zimno.
— Prawa, powiadał, nie krępują nigdy zamysłów ludzi potężnych lub bogatych, godzą zaś w maluczkich, którzy, przeciwnie, potrzebowaliby ochrony.
Dobroć jego nie pozwalała mu tedy sympatyzować z ideami politycznemi; ale system jego prowadził do biernego posłuszeństwa, którego przykład dał Chrystus. W ostatniej dobie mego pobytu w Vendôme, Ludwik nie odczuwał już bodźca chwały; nasycił się poniekąd abstrakcyjnie sławą, i otwarłszy ją, jak dawni ofiarnicy, którzy szukali przyszłości w sercu ludzkiem, nie znalazł we wnętrznościach tej chimery nic. Wzgardził tedy tem czysto osobistem uczuciem:
— Sława, powiadał, to ubóstwiony egoizm.
Zanim rozstanę się z tem wyjątkowem dziecięctwem, winienem może je tu osądzić szybkim rzutem oka.
Na jakiś czas przed naszem rozstaniem, Ludwik mówił:
— Poza naturalnemi prawami, których ujęcie będzie może moją chwałą, a które muszą być prawami naszego ustroju, życie człowieka jest ruchem, który wyładowuje się w każdej istocie, mocą jakiejś nieznanej siły, przez mózg, przez serce i przez nerwy. Z tych trzech układów, wyrażonych przez te pospolite słowa, wypływają nieskończone odmiany ludzkości, wszystkie zawisłe od proporcji, w jakich te trzy rodzajne pierwiastki kombinują się, lepiej lub gorzej, z substancjami czerpanemi w środowiskach w których żyją.
Tu przerwał, uderzył się w czoło i rzekł:
— Szczególny fakt! wszyscy wielcy ludzie, których portrety ściągnęły moją uwagę, mają krótką szyję. Może natura chce, aby serce u nich było bliżej mózgu.
Poczem ciągnął dalej:
— Stąd pochodzi pewien całokształt zjawisk, tworzący istnienie społeczne. Człowiekowi Nerwu przypada czyn lub siła; człowiekowi Mózgu — geniusz; człowiekowi Serca — wiara. Ale, dodał smutno, wiara posiada tylko dymy sanktuarjum; jedynie anioł — jasność.
Zatem, wedle własnych określeń, Lambert był cały sercem i mózgiem.
Dla mnie życie jego inteligencji rozpada się na trzy okresy.
Od dzieciństwa objawiał on przedwczesną żywotność: owoc jakiejś choroby lub jakiejś doskonałości jego organów; od dzieciństwa siły jego wyrażały się w grze zmysłów wewnętrznych oraz w nadmiernej produkcji fluidu nerwowego. Jako urodzony człowiek Myśli, musiał wciąż gasić pragnienie mózgu, żądnego przyswajać sobie wszystkie myśli. Stąd jego namiętność czytania; a z czytania refleksje, które pozwalały mu sprowadzać rzeczy do ich najprostszego wyrazu, chłonąć je w siebie, aby je zgłębiać w ich istocie. Zyski tego wspaniałego okresu, który u innych ludzi przychodzi dopiero po długich studjach, przypadły tedy w udziale Lambertowi podczas jego fizycznego dziecięctwa; dziecięctwa szczęśliwego, dziecięctwa opromienionego pracowitemi rozkoszami poety. Kres, na którym poprzestaje większość mózgów, był punktem, z którego jego mózg miał kiedyś wyruszyć na poszukiwanie jakichś nowych światów inteligencji. Tam, nieświadomie jeszcze, stworzył sobie życie najbardziej wymagające i nienasycone. Aby istnieć, czyż nie musiał ustawicznie rzucać żeru w otchłań, którą otwarł w sobie? Podobny pewnym istotom regionów świata, czyż nie mógł zginąć z braku pokarmu dla nadmiernych i zawiedzionych łaknień? Czyż to nie była rozpusta, zaszczepiona w duszy i zdolna ją doprowadzić, niby ciało przesycone alkoholem, do jakiegoś nagłego pożaru? Tej pierwszej jego fazy mózgowej nie znałem; dziś dopiero mogę sobie wytłómaczyć jej zdumiewające owocowania i skutki. Ludwik miał wówczas trzynaście lat.
Byłem na tyle szczęśliwy, aby być świadkiem zarania drugiej epoki. Lambert (i to go ocaliło może!) pogrążył się we wszystkich niedolach konwiktu i zużył w nich nadmiar swoich myśli. Przekształciwszy rzeczy w ich czysty wyraz, słowa w ich idealną treść, a treść tę w jej prawidła, doprowadziwszy wszystko do abstraktu, dążył, aby żyć, do innych tworów intelektualnych. Złamany męką kolegjum i przesileniami własnego życia fizycznego, pogrążył się w medytacji, przeniknął uczucia, ujrzał nowe światy wiedzy, istne snopy myśli! Wstrzymany w biegu i zbyt wątły jeszcze aby oglądać sfery wyższe, oglądał wewnętrznie samego siebie. Ujrzałem w nim wówczas walkę myśli, doświadczającej samą siebie i starającej się podchwycić tajemnice swej natury, niby lekarz, któryby studjował postępy własnej choroby. W owym stanie siły i słabości, dziecięcego wdzięku i nadludzkiej potęgi, Ludwik Lambert ucieleśnił mi najbardziej poetyckie i najbardziej prawdziwe pojęcie istoty którą nazywamy aniołem, wyjąwszy wszelako kobietę, której rysy, imię, osobę i życie chciałbym ukryć światu, aby samemu tylko posiadać tajemnicę jej istnienia i móc zagrzebać tę tajemnicę na dnie mego serca.
Trzeciej fazy nie było mi danem oglądać. Zaczynała się wówczas kiedy mnie rozłączono z Ludwikiem, który opuścił kolegjum dopiero w ośmnastu latach, w połowie r. 1815. Ludwik stracił wówczas ojca i matkę mniejwięcej przed pół rokiem. Nie znajdując nikogo w rodzinie, z kim dusza jego, skłonna z natury do wylania ale wciąż zdławiona od czasu naszej rozłąki, mogłaby się porozumieć, schronił się do wuja, ustanowionego jego opiekunem, który, wypędzony z probostwa jako zaprzysiężony, osiadł w Blois. Ludwik spędził tam jakiś czas. Pożerany niebawem żądzą ukończenia studjów, których musiał czuć braki, przybył do Paryża aby odszukać panią de Staël i aby pić wiedzę z jej najwyższych źródeł. Stary ksiądz, mający wielką słabość do siostrzeńca, pozwolił Ludwikowi zjadać swoją ojcowiznę przez trzy lata spędzone w Paryżu; mimo to chłopak żył tam w najgłębszej nędzy. Spadek ten przedstawiał parę tysięcy franków. Lambert wrócił do Blois w r. 1820, wygnany z Paryża cierpieniami które czyhają tam na ludzi bez majątku. Podczas swego pobytu nieraz musiał tam być pastwą tajemnych burz, owych straszliwych huraganów myśli miotających duszą artystów, o ile mamy sądzić z jednego faktu który jego wuj sobie przypominał, z jedynego listu, który się przechował w rękach zacnego człowieka: zachował ten list może dlatego że był ostatni i najdłuższy ze wszystkich.
Oto przedewszystkiem fakt. Jednego dnia, Ludwik znalazł się w Komedji Francuskiej, siedząc na ławeczce na drugiej galerji, obok jednego z pilastrów, między któremi mieściły się wówczas loże trzeciego piętra. Wstając w czasie pierwszego międzyaktu, ujrzał kobietę, która właśnie weszła do sąsiedniej loży. Widok tej kobiety, młodej i pięknej, ładnie ubranej, może w wyciętej sukni, w towarzystwie kochanka dla którego twarz jej ożywiała się wszystkiemi powabami miłości, wywarł na duszę i zmysły Lamberta wrażenie tak okrutne że musiał wyjść z sali. Gdyby nie ostatni błysk rozsądku, który w pierwszym momencie nie zagasł doszczętnie, może byłby uległ nieodpartej niemal żądzy zabicia owego młodzieńca ku któremu zwracały się spojrzenia młodej kobiety. Czyż to nie była w naszym paryskim światku błyskawica miłości dzikiego, który rzuca się na kobietę jak na swój łup, objaw zwierzęcego instynktu, połączonego z chyżością promienistych niemal rzutów duszy, zdławionej pod brzemieniem swych myśli? Wreszcie, czyż to nie było owo cięcie urojonego scyzoryka u dziecka, które stało się u mężczyzny piorunem najbardziej przemożnej jego potrzeby, miłości?
A teraz, oto list, w którym maluje się stan jego duszy, uderzonej obrazem cywilizacji paryskiej. Serce jego, z pewnością wciąż urażane w tej otchłani egoizmu, musiało w niej ciągle cierpieć; nie spotkał tam może ani przyjaciół którzyby go pocieszali ani wrogów którzyby dali ton jego życiu. Zmuszony żyć bez przerwy w sobie samym i nie dzieląc z nikim swych delikatnych rozkoszy, chciał może rozwiązać dzieło swego losu przez ekstazę i trwać w formie niemal roślinnej jak anachoreta pierwszych wieków Kościoła, abdykując tem samem z władztwa w świecie intelektualnym. List wskazuje poniekąd ten zamysł, którego chwytały się wielkie dusze we wszystkich epokach odnowy społecznej. Ale to postanowienie czy nie jest dla wielu objawem powołania? Czy nie starają się skupić swoich sił w długiem milczeniu, aby zeń wyjść zdatni do władania światem, mocą słowa lub czynu? Zaiste, Ludwik musiał zebrać wiele goryczy wśród ludzi, lub też pocisnąć społeczeństwo jakąś straszliwą ironją nie mogąc zeń nic wydobyć, nim wydał tak potężny krzyk, nim doszedł — on, biedak! — do pragnienia które zrodziło się niekiedy w sercu monarchów zmierżonych władzą i wszystkiem wogóle. A może kończył w samotności jakieś wielkie dzieło, które bujało mglisto w jego mózgu? Któżby w to snadnie nie uwierzył, czytając ten urywek jego myśli, odbijających walki jego duszy w chwili gdy się dlań kończyła młodość, gdy zaczynała zakwitać straszliwa władza twórczości z której miały się zrodzić dzieła dojrzałego mężczyzny? List ten jest w związku z przygodą w teatrze. Fakt i pismo oświetlają się wzajem, dusza i ciało nastroiły się na jeden ton. Ta burza zwątpień i twierdzeń, chmur i błyskawic, z której często strzelał piorun i która kończy się namiętnem westchnieniem ku niebiańskiej jasności, dostatecznie oświetla trzecią epokę jego przeobrażenia moralnego aby ją można było całkowicie zrozumieć. Czytając te bezładnie kreślone stronice, zaczynane i porzucane zależnie od kaprysu paryskiego życia, czyż nie mamy uczucia, że widzimy dąb, w chwili gdy jego wewnętrzny przyrost rozsadza zieloną korę, marszczy ją, rysuje, i gdy urabia się jego majestatyczny kształt, o ile wszakże grom niebios lub siekiera człowieka go uszanują?
Na tym liście kończy się tedy dla myśliciela, jak dla poety, owo wspaniałe dziecięctwo i niezrozumiana młodość. Tu kończy się zarys tego zalążka moralnego; filozofowie pożałują jego pędów zniszczonych mrozem w samym pączku; ale z pewnością uznają że te kwiaty rozkwitły w strefach wyższych niż najwyżej położone miejsca na ziemi.





  1. W oryginale: vrai; przetłómaczony na obcy język, wywód ten staje się tem samem dość wątpliwy.
  2. T. j. jednego z tych którzy się pogodzili z nowym porządkiem i uznali Rewolucję.
  3. W oryginale: faisant, na co polska gwara szkolna nie posiada właściwego odpowiednika.
  4. La volition.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.