Paryż (Zola)/Część czwarta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nad wesołą, słoneczną pracownią Wilhelma zawisł teraz smutek i dni płynęły ciężkie, chociaż pozornie wszystko szło podług dawnego porządku. Dziś chłopców nie było w domu. Tomasz od rana pracował w fabryce około swojego małego motoru, Franciszek był w szkole Normalnej, Antoni u swojego przyjaciela, rzeźbiarza Jahan, gdzie lubił przebywać, zdejmując szkice z Lizy, która z dniem każdym rozwijała się pomyślnie i budziła do życia.
W pracowni tylko babka dotrzymywała towarzystwa Wilhelmowi, szyjąc jak zwykle tuż w pobliżu oszklenia, Marya zaś zaledwie przelotnie zjawiała się tu na chwilę i zaraz wracała do swego pokoju na górę. Od jakiegoś czasu pozostawała na dole tylko w porannych godzinach, podczas obecności Piotra.
Troska chmurząca twarz Wilhelma była przez domowników przypisywana tragicznej sprawie Salvata. Powróciwszy do domu po procesie i wydanym wyroku, rzekł wzburzony, że jeżeli zetną głowę temu nieszczęśliwemu, to dopuszczą się zbrodni społecznej, która będzie wyzwaniem do krwawej i zażartej wojny klas. Słów Wilhelma rodzina wysłuchała w milczeniu, przypisując je nadmiarowi przebytych wzruszeń. Szanowano cierpienie ojca, który teraz całemi godzinami siedział pogrążony w ciężkiej zadumie i prawie porzucił swoje zwykła zajęcia. Bywały dnie, gdy rozkładał plany i papiery odnoszące się do uczynionego wynalazku, do owego materyału wybuchowego o nieznanej dotąd sile i przypatrywał się, na nowo obliczał szczegóły narzędzi wojennych, jakby ważąc doniosłość daru, jaki zamierzał złożyć Francyi by panowała nad światem, narzucając mu swoją wolę w imię prawdy i sprawiedliwości. Lecz podczas długich godzin, jakie spędzał nad rozrzuconemi na stole papierami, wpatrzony w nie a jednak ich niewidzący, nawał myśli go oblegał. Może powątpiewał o pożytku oddania Francyi tak niebezpiecznego daru?... Bo może ta Francya, którą widział jako dobroczynną przewodniczkę narodów ku szczęśliwszej! przyszłości, źle użyje potężnej broni, jaką jej powierzy... może, zamiast obdarzyć świat wieczystym pokojem i ogłosić ludom panowanie braterstwa na ziemi, zapragnie je ujarzmić, a tym sposobem przygotować wojnę, której końca nie można przewidzieć! Ach, bo ten Paryż uważany przez niego za mózg świata, z którego ma się zrodzić jasna dla wszystkich przyszłość, ten Paryż jakże okropnych zbrodni jeszcze się dopuszcza! Ile w nim dotąd trwa niedorzeczności, poniżenia, bezprawia! Wilhelm, przejęty potwornością okoliczności, towarzyszących przebiegowi sprawy Salvata, powątpiewał o dojrzałości Paryża do roli, jaką mu wyznaczał wobec świata. Czyż ten Paryż, poddający się jarzmu ludzi nim rządzących, jest w stanie zbawiać innych?... Szarpany goryczą zwątpienia, Wilhelm, dla odpędzenia dokuczliwie prześladujących go myśli, znów odczytywał i sprawdzał formuły, a pokrzepiony przekonywającą ich pewnością, wmawiał w siebie, że nie powinien zwlekać ze złożeniem Francyi tak cennego daru. Wszak oddawna postanowił to uczynić, oznaczył sobie nawet dzień, dzień swojego małżeństwa z Maryą, zatem pocóż ma się cofać i bieg życia swojego odmieniać?...
Małżeństwo z Maryą. Ach, myśl o tem małżeństwie niepokoiła go coraz natarczywiej, zakłócając mu dotychczasowy spokój, boląc go teraz dotkliwiej, aniżeli wszystkie zwątpienia w pożyteczność uczynionego wynalazku. Napróżno szukał ucieczki przed wewnętrznym swym niepokojem. Sam przed sobą nie śmiał się z tego spowiadać, a jednak ból wgryzał mu się w serce, przypominając się coraz gwałtowniej i coraz częściej odwodząc go od naukowych obliczeń i dociekań. Z siłą powtarzał sobie, że ożeniwszy się z Maryą, wraz z nią złoży Francyi wynalazek i powierzy go w ręce ministra wojny. Marya więc będzie wspólniczką jego sławy! Marya, z którą ślub już niedaleko! Myśl o szczęściu, jakie sobie zapewnił, rozsadzała mu piersi radością, lecz równocześnie pojawił się głuchy niepokój i ból, zamieniający się w katuszę. Tak, Marya była teraz odmienna od dawnej zawsze wesołej i ufnej Maryi. Zdawało mu się, że jej teraz nie zna, że ona skrytem, dalekiem i po za nim żyje istnieniem. Postanowił uważać na nią, zwłaszcza gdy Piotr znajduje się w pracowni. Bo nietylko Marya otoczoną była czemś tajemniczem! Piotr przychodził teraz rzadko, był nieswój, on także się odmienił! A Marya smutna, gdy go nie było, ożywiała się w jego obecności i dom cały zdawał się znów promienieć szczęściem i wesołością. Stosunek ich wzajemny był zupełnie niewinnym, braterskim. Rozmawiali z sobą swobodnie, po koleżeńsku, nie szukając odosobnienia, nawet nie okazując potrzeby częstszego uścisku dłoni. A jednakże oboje promienieli, będąc w pobliżu siebie, radość ich była pomimowolną, silniejszą nad przymus panowania nad sobą. Tchnęli miłością, jak kwiaty zapachem. Po kilku dniach, Wilhelm nie mógł się dłużej łudzić i chociaż nic wyraźnego nie dostrzegł, nabrał przekonania, że te dzieci, jak ich po ojcowsku nazywał, kochają się wzajemnie.
Któregoś poranku, gdy Wilhelm znów znalazł się sam na sam z babką w pracowni, wpadł w głębszą, niż kiedykolwiek, zadumę. Wpatrzył się w staruszkę, spokojnie szyjącą na tle szyb, poza któremi widniał Paryż w pełni słonecznego oświetlenia. Wilhelm patrzył nieruchomie na babkę, lecz prawdopodobnie, że jej nawet nie widział, ona zaś od czasu do czasu podnosiła oczy na niego, jakby wzywając go do zwierzeń, od których on się powstrzymywał.
Milczenie przedłużało się, wreszcie babka zdecydowała się na pytanie:
— Wilhelmie, co tobie jest... od jakiegoś czasu jesteś innym, niż zwykle... Dla czego mi nie mówisz tego, co masz mi do powiedzenia?...
Sprowadzony na ziemię, zdziwił się:
— Tego, co mam tobie do powiedzenia?...
— Tak. Wiem to również dobrze jak ty, lecz powinieneś ze mną o tem pomówić, ponieważ chcesz, aby wszystko w domu działo się z moją wiedzą.
Pobladł z nadmiaru wzruszenia. A więc nie omylił się w domysłach, kiedy i babka o tem wiedziała! Lecz uląkł się mówić o tem, bo nieuchwytne dotąd podejrzenia nabiorą znaczenia, a wszak chętnie w siebie wmawiał, że może to są tylko urojone przez niego wymysły. Milczał więc, ale babka rzekła po chwili:
— Mój drogi synu, tak stać się musiało. Od pierwszego dnia przewidziałam, że tak się stanie... Ale cię nie ostrzegłam, bo przypuszczałam, że to wszystko było przez ciebie samego przygotowane i obliczone... Lecz widząc, że cierpisz, przekonałam się, że się omyliłam.
Zamilkła, a Wilhelm, nie spuszczając z niej wzroku, drżał z bólu, nie mogąc słowa przemówić. Mówiła więc w dalszym ciągu:
— Tak, wyobraziłam sobie, że i ty sam tego pragnąłeś, albo, że, przyprowadziwszy pomiędzy nas Piotra, chciałeś się przekonać, czy Marya kocha cię inaczej, niż ojca... Słuszne mogłeś mieć wątpliwości.. różnica wieku pomiędzy wami jest wielką, jej życie dopiero się rozpoczyna, a twoje jest na schyłku.. Wreszcie twoje prace odrywają cię z konieczności od wyłącznego oddania się uczuciu... Twoja misya jest inna...
Wilhelm, złożywszy ręce, zbliżył się ku babce, błagając:
— Ach, mów wyraźniej.. mów jasno, co o tem myślisz!... Biedne moje serce jest tak poranionem i tak mi dokucza, że nie jestem w stanie zdobyć się na trzeźwe zrozumienie położenia, a chciałbym wiedzieć prawdę, i powziąść decyzyę... Ach, babko ukochana, za której radami zawsze dotąd postępowałem w życiu, odsłoń mi prawdę! Wiesz, że zawsze kochałem i czciłem cię, jak matkę, powiedz, dlaczego nie ostrzegłaś mnie, kiedy całe zło przewidziałaś od początku... dlaczego dozwoliłaś, by to się działo, kiedy widziałaś, że umieram z rozpaczy?... Ach, powiedz, powiedz dlaczego?...
Zwykle była małomówną, a przywykłszy do królowania w domu, nie dopuszczała nawet myśli, by kto śmiał pytać się o przyczyny jej postępowania. Wszyscy domownicy, nie wyłączając Wilhelma, spełniali jej wolę z bezgraniczną ufnością w wysoki jej rozum, kierowała nimi bez wypowiadania całości swych myśli, a ta jej zagadkowość dodawała jej powagi.
Nieledwie ze zdziwieniem spojrzawszy na Wilhelma, odpowiedziała:
— Dlaczego miałam o tem mówić... Czyż fakta nie mówią same za siebie?... Prawda, że pochwaliłam twój projekt małżeństwa z Maryą, bo rozumiałam, że inaczej nie będzie ona mogła pozostawać zawsze w twoim domu... wreszcie, było poza tem wiele przyczyn, o których teraz nie warto już wspominać... Ale przybycie Piotra zmieniło wszystkie warunki i postawiło rzeczy w naturalnym ich porządku. Czyż tak nie jest najlepiej?...
Wilhelm się oburzył:
— Najlepiej?... Czyż nie widzisz, że konam z bólu, że życie moje jest zmarnowane!
Wstała, odłożywszy robotę i, z twarzą surową, chociaż złagodzoną tkliwem spojrzeniem, zbliżyła się do Wilhelma i, wyprostowana, rzekła z energią:
— Mój synu, wiesz, że bardzo cię kocham i pragnę dla ciebie sławy, której godnym byłeś dotychczas... Lecz byś nie utracił praw już zdobytych, nadeszła potrzeba zrzeczenia się... Przypomnij sobie twoją słabość przed paru tygodniami, strach był silniejszym nad wolę twoją i o mało co z twego powodu ten dom nie wyleciał w powietrze. A zastanów się co dalej było... wszak dnie całe pędzisz w bezczynności, rozglądasz się nad dziełem, którego już dokonałeś, a myśl twoja błądzi poza obrębem tego na co patrzysz, dajesz się pochłonąć wątpliwościom, tracisz energię i nie wiesz już dokąd dążysz... Wierzaj mi, Wilhelmie, że czas, byś się zatrzymał na tej pochyłości, przezwycięż samego siebie, zrozumiej, że lepiej, by Piotr ożenił się z Maryą, lepiej tak będzie dla nich a także dla ciebie.
— Dla mnie?... Ach, nie, nie!... Cóż się wtedy ze mną stanie?...
— Ty, mój synu, uspokoisz się, zastanowisz. Pamiętaj, że ważną masz rolę do odegrania... jesteś w wigilię dnia, w którym wyjawisz swój wynalazek. Lękam się, że niedość jasno sądzisz obecnie o doniosłości faktów, jakie mogą ztąd nastąpić. Wiedz, Wilhelmie, że ja odczuwam w tobie siłę zdolną do nowych i niemniej doniosłych odkryć naukowych... Człowiek twojej wartości powinien przezwyciężać swoje osobiste troski, by przedewszystkiem i zawsze pozostać człowiekiem idei.
Głos jej teraz złagodniał i z macierzyńskim uśmiechem rzekła, odchodząc:
— Zmusiłeś mnie do niepotrzebnego gadania, bo jestem o ciebie spokojną, nie zawiedziesz opinii, jaką mam o tobie, i postąpisz tak, jak powinieneś, chociażby przez szacunek dla własnej twojej wyższości.
Pozostawszy sam, Wilhelm zaczął się gorączkowo zastanawiać nad znaczeniem jej słów oględnych i niezupełnie jasno wypowiedzianych. Wiedział, że ona chce i pragnie tylko rzeczy bardzo dobrych, szlachetnych i potrzebnych. Lecz jej słowa popychały go ku wyższemu heroizmowi, kazały mu się zastanawiać nad własną niepewnością i nad lekkomyślnością zamiaru powierzenia swego wynalazku pierwszemu lepszemu ministrowi wojny, temu, którego los wyznaczył, by dziś dzierżył to stanowisko. Niepewność Wilhelma jeszcze się wzmogła. Zdawało mu się, że można rzeczywiście lepiej spożytkować doniosłość uczynionego odkrycia. Ale nagle stanęła mu w myśli Marya i wymagane przez babkę zrzeczenie się tej ukochanej dziewczyny. Jakto... więc miał ją ustąpić komu innemu?... Nie, nie, taka ofiara była ponad możność sił ludzkich! Serce pękało mu z bólu i czuł, że nie zdobędzie się na odwagę wyrzeczenia się ostatniej radości, jaką życie mogło mieć dla niego.
Przez parę dni następnych Wilhelm wiódł z sobą ciężkie wewnętrzne walki, przypominając sobie sześcioletni pobyt Maryi pod dachem tego rodzinnego dworku pełnego dotąd szczęścia, pracy i wesołości. W pierwszych latach uważał ją za swoją przybraną córkę, lecz od chwili, gdy powstał projekt małżeństwa pomiędzy nimi, zżył się z tą myślą i z lubością marzył o utrwaleniu tego połączenia, mającego zapewnić szczęście całej rodziny. Nigdy dotąd nie myślał o powtórnem ożenieniu się, bo nie chciał wprowadzać obcej kobiety do kochającego się rodzinnego kółka, lecz gdy znalazł tuż przy sobie Maryę, ten kwiat młodości, tę przyjaciółkę ich wszystkich, która chętnie zgodziła się zostać jego żoną, rozkoszował się nadzieją wspólnego z nią życia, nie uważając za przeszkodę do szczęścia olbrzymiej różnicy wieku; chętnie zapominał, że był dwa razy od niej starszym. Przed kilku miesiącami, gdy z powodu zaszłych ważnych wydarzeń, data ślubu została odroczoną, Wilhelm zgodził się z tą koniecznością bez zbytecznego żalu. Pewność, że Marya będzie jego żoną wystarczała mu, postanowił cierpliwie czekać, przywykłszy w życiu do przemagania trudności. Ale oto teraz, gdy zaciążyła nad nim groźba utraty kochanej dziewczyny, w spokojnem sercu Wilhelma wybuchł bunt z gwałtownością, jakiej sam się dziwił, nie przypuszczając, że tak ściśle zżył się z pragnieniem wyłącznego jej posiadania. Tracąc Maryę, tracił nadzieję wszelkiej szczęśliwości. Miał już lat blizko piędziesiąt, zatem nie ukocha żadnej innej kobiety! Żadna już w nim nie rozbudzi tego porywu zmysłów i żadna nie uczyni mu daru ze swego powabnego, młodego ciała! Uprzytomniwszy sobie wdzięki Maryi, którą miał utracić, zapałał żądzą i gniewem, pragnął ją posiąść i srożył się na myśl, że chciano go pozbawić tej rozkoszy, i że znalazł się ktoś dość śmiały, by mu ją wydrzeć z objęć, gdy miała być już jego na zawsze.
Zamknięty w swoim sypialnym pokoju, zwłaszcza jednej nocy dręczył się aż do katuszy i, by nikogo nie zbudzić w domu, ukrył twarz w poduszki dla stłumienia jęków wyrywających się ze zbolałej piersi. Lecz dlaczegóż zadawał sobie tyle męki?... Wszak Marya mu przyrzekła, zatem nie zwolni jej z danego słowa. Zatrzyma ją dla siebie, zmusi, by pamiętała o swojem przyrzeczeniu, a więc lęka się niepotrzebnie, że mu ją odbiorą? Nikt, prócz niego, nie może jej posiadać, ponieważ tylko jemu to przyrzekła a gdy będzie jego, upilnuje, by mu jej nikt nie ukradł. Lecz nagle przypomniał sobie, kim był dla niego ten groźny współzawodnik. Piotr, Piotr, jego brat, którego on sam przymusił do codziennego obcowania z Maryą! Piotr, ten ukochany, odnaleziony brat, którego sam włączył do swego rodzinnego kółka! Lecz teraz cierpienie zbyt srogo wrzało w sercu Wilhelma, by mógł z bezstronnością myśleć o tem. Nienawidził tego brata, byłby go chętnie wyrzucił poza próg swego domu. Poryw zemsty odjął mu nieledwie przytomność, lecz nagle rozbudzona wściekłość ustąpiła miejsca nowym myślom. Przypomniał sobie głębię swego przywiązania do znacznie młodszego od siebie brata. Jakże go kochał za lat dawnych! Jakto, i tego wypieszczonego brata, którego niespodziewanie odzyskał i znów pokochał jako człowieka, miał teraz nienawidzieć... przyjaźń ich miała się skończyć, szarpana zawiścią, zatruta goryczą?... Krzyżujące się prądy uczuć wprawiły Wilhelma w rodzaj szaleństwa, myślał teraz, w jaki sposób należało usunąć Piotra, by to, co się stało, mogło nie być. Chwilami spostrzegał się, że bredzi nieprzytomnie, a wtedy dziwił się, że taka burza mogła go chwycić, jego, starego uczonego, przywykłego wszystko sądzić spokojnie i rozważnie. Nie zdawał sobie sprawy, iż nawałnicę tę wywołały w nim uczucia, i że chwilowo wzięła w nim górę marzycielska natura istniejąca obok wysoce rozwiniętych jego władz umysłowych. Wszak nawet jego gienialność miała w sobie dwoistość, prócz logicznego myśliciela, wierzącego tylko w wiedzę, był na swój sposób poetą; obok chemika, żył w nim marzyciel, spragniony społecznej sprawiedliwości i szczęścia wszystkich ludzi na ziemi. Wtem rozpłakał się. Gorącemi łzami bólu zdawał się żegnać z Maryą. Płakał nad nią, jak byłby zapłakał nad utratą innego swego marzenia o wojnie uniemożliwionej doniosłością tejże, nad czem pracował od lat dziesięciu z pragnieniem zbawienia ludzkości.
Nadmiarem bólu zmęczony, uspakajał się, płacząc, i nieledwie zawstydził się, że tak rozpacza, niemając pewności przyczyn. Trzeba sprawdzić, czy ma rzeczywisty powód ku temu. Tylko Marya może tę kwestyę rozstrzygnąć. Jej zatem postawi pytanie i dowie się wszystkiego, bo ona odpowie mu ze szczerością, o której niewolno mu powątpiewać. Będzie to najwłaściwsze rozwiązanie ciążących nad nimi udręczeń. Tylko rozmowa z Maryą może rozjaśnić tę tajemnicę, a wtedy czas będzie powziąść stanowczą decyzyę.
Zasnąwszy dopiero nad ranem, Wilhelm wstał rozbity, lecz uspokojony, wiedział teraz co powinien uczynić, by nie powtarzały się w nim burze, podobne do tej, jaką przebył dzisiejszej nocy.
Marya była właśnie dziś zrana bardzo wesoła. Może czuła się zdrowszą po wczorajszym długim spacerze, bo w towarzystwie Piotra i Antoniego pojechała bicyklem aż do Montmorency, gdzie napotkali drogi jak najgorsze, lecz wrócili rozbawieni niespodziewanemi przeszkodami, które ich tylko nieco opóźniły. Wilhelm był w ogrodzie, gdy Marya, śpiewając, wybiegła z, pralni, gdzie, zawinąwszy rękawy, dopomagała przy płókaniu bielizny.
— Maryo!
Zatrzymała się, pytając:
— Co?... Czy chcesz mi co powiedzieć?...
— Tak, pragnę z tobą pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
Zrozumiawszy, że to musi się odnosić do projektowanego ich małżeństwa, spoważniała. Zgodziła się niegdyś na to małżeństwo, jako na coś bardzo rozsądnego, niemożebnego do odmówienia, wiedziała jakie przyjmuje na siebie obowiązki i nawet w myśli nie cofała się przed ich spełnieniem, chociaż Wilhelm był od niej przeszło o dwadzieścia lat starszy. Lecz podobna różnica wieku zdarzała się pomiędzy mężem a żoną i mówiono nawet, że bywa to często rękojmią szczęścia. W nikim nigdy nie była zakochaną, więc z całą swobodą rozporządziła swem życiem, obiecując się Wilhelmowi, a obietnicę tę uczyniła z takim wybuchem wdzięczności i przywiązania, iż odtąd czuła się jeszcze szczęśliwszą i dopatrywała się w tem początków miłości. Cieszyła się, że wszyscy domownicy z radością nabrali teraz pewności, że już nigdy nie rozłączy się z nimi i nowych praw nabierze do ich przywiązania. Ucieszona radością, jakiej była główną przyczyną, Marya lubiła, gdy jej przypominano, że teraz należy już do rodziny i z uśmiechem przyjmując los, jaki ją spotykał, żyła wesoło, każdego ujmując swoim wdziękiem. Dopiero od jakiegoś czasu zauważono w niej zmianę, lecz może nawet ona sama przypisywała to nieokreślonemu niedomaganiu, jakie niezawodnie wkrótce przeminie.
— Co się stało... — zapytała trochę zaniepokojona. — Nic złego... przypuszczam, że nic złego?...
— Uspokój się... zaraz się dowiesz.
Zaprowadził ją w głąb niewielkiego ogródka, pod dwa śliwowe drzewa, stanowiące wraz z krzewami bzu, całą pozostałość dawnego obszernego sadu.
Zatrzymali się i usiedli na starej omszonej ławie, z której był rozległy widok na morze domów Paryża. Poranne słońce, padając na miasto, nadawało mu wiele świeżości i lekkości.
Przez chwilę milczeli, bo Wilhelm uczuł się zakłopotanym, nie wiedział już teraz, jakie ma stawiać jej pytania, a znękane serce biło mu gwałtownie, na widok jej młodości, wdzięku całej jej ukochanej postaci, której może zrzec się będzie musiał.
— Chcę z tobą pomówić o naszym ślubie — rzekł wreszcie. — Data się zbliża...
Spostrzegł, że zbladła, a chociaż może to było tylko mimowolne wzruszenie, uląkł się jakby potwierdzenia swoich domysłów. Wszak jej usta drgnęły boleśnie, a czy w jej szczerych oczach nie zaszła żadna zmiana, coś jakby cień smutku, tajemnicy?...
— Jeszcze mamy kilka tygodni przed sobą — szepnęła.
Głosem powolnym i bardzo serdecznym, Wilhelm zauważył:
— Tak, zapewne... jednakże trzeba się już zająć przygotowaniem wymaganych formalności. Są to nudne i kłopotliwe sprawy, wolę przeto pomówić z tobą o nich dzisiaj, by więcej do nich nie wracać.
Zaczął wyliczać jakie papiery familijne są nieodzownie potrzebne, jak należy postąpić; mówił powoli i łagodnie, nie spuszczając z niej wzroku, pragnąc pochwycić wzruszenie na jej twarzy. Słuchała, milcząc, spokojnie, bez radości, ale też bez widocznego smutku. Gołe swe ręce z zakasanemi poza łokcie rękawami, złożyła na kolanach i, posłuszna woli Wilhelma, słuchała słów, jakie uważał za potrzebne wygłaszać.
— Droga Maryo, dlaczego milczysz? Wyznaj mi, czy może chciałabyś co zmienić w naszych projektach?...
— Ja chciałabym co zmienić?... Nie, nie!
— Moja droga Maryo, wiesz, że możesz ze mną być zupełnie szczerą... Odłożymy datę ślubu, jeżeli masz jakikolwiek powód ku temu.
— Niemam żadnego powodu. Dlaczego miałabym się sprzeciwiać twojej woli?... Możesz wszystkiem rozporządzać, jak chcesz, zawsze spełnię, czego zapragniesz.
Zamilkli. Marya, mówiąc, patrzyła mu prosto w oczy, lecz usta jej drgały nerwowo, a wesoły wyraz jej twarzy przysłonił smutek. Czyżby dawniej nie była przyjęła ze śmiechem i śpiewem wiadomości o zbliżającej się dacie ślubu?...
Po namyśle, zdobywszy się na odwagę spokojnego pytania, Wilhelm odezwał się:
— Maryo, wybacz, że cię o jedną rzecz zapytam... Jeszcze czas... jeszcze możesz cofnąć dane mi przyrzeczenie... Powiedz, czy pewną jesteś, że mnie kochasz?...
Spojrzała na niego z istotnem przerażeniem, nie rozumiała, czego właściwie chciał się od niej dowiedzieć. Czekała bliższego objaśnienia, rzekł więc po chwili:
— Zapytaj się własnego serca... zbadaj je... i powiedz, czy kochasz mnie, swojego starego przyjaciela czy też kochasz teraz kogo innego?...
— Wilhelmie, Wilhelmie! Dlaczego stawiasz mi takie pytania?... Cóż uczyniłam, by cię upoważnić do takiej ze mną rozmowy?...
Oburzona, patrzała na niego gorączkowym wzrokiem, a w pięknych jej oczach płonęła szczerość zaniepokojenia.
— Wierzaj, że ciężko mi zadawać ci te pytania. Lecz muszę je wyczerpać aż do ostatniego... bo od tego zależy szczęście nasze... szczęście nas wszystkich. Maryo, błagam cię... zapytaj się własnego serca. Ty kochasz mojego brata. Kochasz Piotra!...
— Kocham Piotra, jak kocham was wszystkich... Kocham go, bo on teraz do nas należy... z nami żyje... z nami czuje. Tak, kocham Piotra i szczęśliwą jestem, gdy jest z nami i pragnęłabym. żeby zawsze był przy nas. Raduję się, gdy przyjdzie, gdy jest wesołym, gdy mówi, gdy zechce ze mną jechać na spacer. Przed kilku dniami byłam szczerze zmartwioną, widząc, że znów się poddał swoim myślom. Ale czyż to nie jest naturalne, że kocham Piotra i żywo się interesuję wszystkiem, co się do niego odnosi?... Zdaje mi się, że pragnąłeś, abym zbliżyła się do Piotra... wyraźnie chciałeś, abyśmy wszyscy go pokochali... lecz doprawdy nie rozumiem, dlaczego moje przywiązanie do Piotra ma wpływać na odsunięcie daty naszego ślubu... cóż może być w tem wspólnego?...
Słowa te, które podług niej powinny były uspokoić Wilhelma, odkryły przed nim tajemnicę jej serca. Z bólem wsłuchiwał się w dźwięk jej głosu. Broniła się zbyt gorączkowo, zatem kochała Piotra może jeszcze bezwiedną miłością, lecz tylko jego kochała.
— Maryo, Maryo! Sama się zdradziłaś, teraz już wiem. Tak, wiem teraz, że nie mnie, ale mojego brata kochasz...
Ujął ją za obie dłonie i ściskał mocno, jakby chcąc ją zmusić, by wniknęła w głębię własnego serca i sama powiedziała tajemnicę, jaką jej odsłonił. Lecz Marya broniła się przed wyznaniem, pomimo że Wilhelm serdecznie, rozpaczliwie nastawał. Chciał ją przekonać oczywistością faktów, a ona uparcie obstawała przy odpieraniu jego dowodzeń. Wzajemnem przywiązaniem podbudzeni, walczyli z ukrytym celem poświęcenia się; wreszcie Wilhelm zaczął jej opowiadać historyę rozwoju jej miłości dla Piotra, poczynając od pierwszego dnia, gdy go ujrzała. Zrazu była mu niechętna, potem rozciekawiona tajemnicą nieszczęść tego młodego księdza, wreszcie zaczęła z nim sympatyzować, a pokochała go, widząc, że staje się jego lekarstwem. Młodymi byli oboje, więc natura dopełniła ich uczucia miłością.
W miarę jak Wilhelm przytaczał dowody wzrastającej jej miłości dla Piotra, Marya ulegała nieznanemu jej dotąd wzruszeniu i, drżąc cała, przeczyła:
— Nie... nie... mylisz się... ja Piotra kocham, ale tak jak was wszystkich... gdybym czuła względem niego coś innego, przyznałabym się przed tobą... wiesz, że nie umiem kłamać.
Lecz Wilhelm postanowił być nieubłaganie okrutnym, zwłaszcza względem samego siebie, i chociaż serce pękało mu z bólu, chciał dobadać się prawdy, bo tylko tym sposobem mogło, powrócić szczęście, jeżeli nie dla niego, to dla istot które ukochał.
— Maryo... nie zapieraj się... Maryo... ja wiem, że mnie kochasz, ale kochasz inaczej, niż Piotra. Mnie szanujesz, jesteś do mnie bardzo przywiązana, kochasz mnie jak córka. Przypomnij sobie, jakie miałaś dla mnie uczucia, gdyśmy postanowili się pobrać. Wówczas serce twoje było zupełnie wolne, więc zgodziłaś się na małżeństwo ze mną, bo radowała cię uciecha nas wszystkich, a przytem czułaś, że zostawszy moją żoną będziesz szczęśliwą i spokojną... zgodziłaś się więc przez rozsądek, przez przywiązanie, ale nie przez miłość dla mnie. Naraz, w domu naszym zjawił się Piotr. Serce twoja zaraz ku niemu wybiegło i pokochałaś go tak, jak kobieta kocha swego kochanka i męża.
Marya coraz wyraźniej czytała teraz w swem sercu i znajdowała w niem potwierdzenie słów Wilhelma, lecz nie chciała się do tego przyznać i coraz energiczniej przeczyła.
— Dlaczego zaprzeczasz oczywistości?... Maryo, moje ty ukochane dziecko, wiedz, że o nic ciebie nie obwiniam! Sam sprowadziłem tutaj Piotra... sam chciałem, abyście się pokochali... oto stary waryat ze mnie... Co się stać miało, stało się... i zapewne, że tak będzie najlepiej. Pragnąłem tylko o tem wszystkiem dowiedzieć się prawdy z własnych ust twoich, by postąpić jak uczciwość nakazuje.
Rozpłakała się zwyciężona. Czuła teraz jakby rozdarcie własnego serca i sama po raz pierwszy ujrzała nową w niem prawdę.
— Ach, jaki ty niedobry jesteś, Wilhelmie... jaki bardzo niedobry, poco mnie zmusiłeś do odkrycia w sobie rzeczy nieznanej. Przysięgam ci, że gdy zacząłeś ze mną mówić, nie zdawałam sobie sprawy, iż kocham Piotra inaczej niż was wszystkich. Pocóż rozdmuchałeś we mnie uczucie, o którem nie wiedziałem?... Bo teraz wiem, tak, masz słuszność... Piotra kocham inaczej... Kocham tak, jak to określiłeś... Lecz cóż teraz będzie?... Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwymi... nieszczęśliwymi, bo niepotrzebnie zacząłeś ze mną tę całą rozmowę.
Płakała, a gdy chciał ująć jej dłonie, wyszarpnęła je zawstydzona, chociaż nie zarumieniła się owemi nagłemi rumieńcami, które ją tak gniewały. Wstydziła się, bo po raz pierwszy dziewicza jej skromność została zaniepokojoną odkryciem, jakie dotąd nieświadomie drzemało w jej sercu. Wszakże nic nie mając sobie do wyrzucenia względem Wilhelma, spojrzała na niego z poza łez i ze wzruszeniem spostrzegła, że i on zapłakał. Chwilę pozostali w milczeniu. Ona, zdrowa, silna, młoda, z piersią dyszącą łzami, z twarzą ukrytą w dłoniach, on jeszcze niestary, pomimo siwej, ale gęstej czupryny i czarnych wąsów, nadających mu wyraz młodzieńczej energii. Czuli oboje, że zrywają z przeszłością, że wypowiedzieli słowa mające zmienić ich życie.
Z wielką prostotą i szlachetnością, Wilhelm rzekł:
— Maryo, nie kochasz mnie, więc zwalniam cię z danego słowa.
Lecz ona, z równą szlachetnością, zawołała z przejęciem:
— Ja nie cofam słowa, jakie ci dałam, i nigdy go nie cofnę. Wiedziałam co robię, obiecując być twoją żoną i szczęśliwą się czułam twoim wyborem, a ponieważ tak samo jestem do ciebie przywiązaną, jak byłam wtedy, więc dlaczego nasze projekty mają uledz zmianie?...
Pokrzepiony jej przykładem, Wilhelm odpowiedział głosem stanowczym:
— Kochasz Piotra, więc powinnaś zostać jego żoną.
— Nie, Wilhelmie, nie; w godzinę nie można zmieniać postanowień, z któremi zżyliśmy się od lat paru... Do ciebie należę i nie chcę ci się odbierać. Raz jeszcze przysięgam ci, że przed godziną nie wiedziałam, że kocham Piotra. Więc nic nie przemieniajmy, niechaj wszystko się stanie jak było postanowione... nie nalegaj, bym cofała dane ci słowo, bo sprawiasz mi wielką przykrość.
Szybkim ruchem i jakby teraz dopiero spostrzegłszy, iż miała obnażone ramiona, zaczęła odwijać rękawy, pragnąc skryć się w nie cała. Następnie wstała i odeszła w milczeniu.
Wilhelm sam pozostał na ławce wśród zieleni, naprzeciwko Paryża, zalanego porannem słońcem, Paryża uroczo młodzieńczego, lekkiego jak zjawisko. Wilhelm patrzał na miasto, lecz przygnieciony brzemieniem myśli, nie widział piękna słonecznego efektu. Siedział ociężale na starej, omszałej ławie swego ogrodu i zdawało mu się, że powstać z niej nie zdoła. W tej chwili najboleśniej go dręczyły słowa Maryi, zapewniającej go, że on dopiero uświadomił ją o zmianie zaszłej w jej sercu. Zatem nie wiedziała, że ukochała Piotra?... I on dopiero zmusił ją do odkrycia tej miłości! A całą tą rozmową wszak utrwalił w niej miłość dla tego innego!... Dla tego zaborcy przyobiecanego mu szczęścia! Ach, co za katusza, co za okropność być dobrowolnym twórcą własnego umartwienia. Konał z bólu na myśl o nabranej pewności. Marya już nie jest jego! Marya w całości należy do Piotra, a dla niego życie już się skończyło, serce skonało, nazawsze, niepowetowanie. Tkliwa natura Wilhelma uginała się pod okrucieństwem takiego wyroku. Lecz przypominał swój wiek podeszły i czuł, że zrzeczenie się jest koniecznością. Z gorzką radością czerpał zadowolenie w postawieniu rzeczy na miejsca właściwe. Z jego przyczyny tryumfowała prawda. Było to pocieszenie bolesne, lecz niemniej wielkie i dodające hartu. Przejął się potrzebą poświęcenia i zaczerpnął w tem siłę, na jaką już nie liczył. Powinien sam oddać Maryę Piotrowi. To było jego obowiązkiem, spełnieniem czynu mądrego, sprawiedliwego, który przywróci szczęście całemu domowi.
Pomimo, że postanowił tak uczynić, serce się w nim zrywało do buntu. Chciał krzyczeć z bólu, lecz siłą woli powstrzymywał jęki, rozsadzające mu piersi, i tłumił obu rękoma gwałtowne uderzenia serca.
Nazajutrz już nie w ogrodzie, lecz w pracowni, Wilhelm miał stanowczą rozmowę z Piotrem. Czekał na niego sam, pozostawszy w domu, pragnął bowiem, by nikt im nie przerwał braterskich zwierzeń, a wyczekując zapatrzył się w horyzont olbrzymiego Paryża, gdzie miliony ludzkich istot w znojnej pracy, nie ustają zapewniać przyszłości.
Gdy nadszedł Piotr, Wilhelm wprost się go zapytał, nie oszczędzając go, jak wczoraj Maryę:
— Piotrze, wszak masz mi coś do powiedzenia?... Dlaczego dotąd się nie zwierzyłeś przedemną?...
Piotr odrazu zrozumiał przyczynę tego pytania, drżał teraz, nie znajdował słów, a blada, nagle zmieniona twarz jego, zdawała się błagać brata, by oszczędził mu męczarni zwierzenia się przed nim.
— Kochasz Maryą, więc dlaczego nie przyszedłeś pierwszy z wyjawieniem mi swej miłości?...
Odzyskawszy przytomność, Piotr zaczął się bronić:
— Chciałem się opanować, bo chociaż kocham Maryę i czułem, że to nie ujdzie twej uwagi, walczyłem z sobą i wiedziałem, że ani jednem słowem nigdy się przed nią nie zdradzę. Byłbym uciekł... na zawsze się usunął... lecz wszystko to byłoby pozostało moją tylko tajemnicą. Ach, ileż ja przecierpiałem z tego powodu... i wiesz, bracie, krzywdzisz mnie, rozpoczynając o tem rozmowę, bo oto teraz już nie będę mógł pozostawać pomiędzy wami... zmuszasz mnie do przyśpieszenia mojej ucieczki z Paryża. Prawda, że już kilkakrotnie postanawiałem nie przyjść tutaj więcej... powracałem przez słabość... ale także i przez wielkie przywiązanie, jakie rozbudziło się w mojem sercu dla was wszystkich. Moja obecność tutaj nie mogła cię niepokoić jako narzeczonego Maryi, bo Marya mnie nie kocha.
Wilhelm przerwał:
— Mylisz się... Marya kocha mnie jak ojca, ale ciebie kocha jak kochanka. Wczoraj ją wyspowiadałem i wyznała swoją tajemnicę... zmusiłem ją, by się zwierzyła ze swej miłości dla ciebie.
Zmięszany, wzburzony, Piotr chwycił go za ramiona i patrząc mu prosto w oczy, zawołał:
— Bracie, bracie, co ty mówisz?... Dlaczego odsłaniasz przedemną tajemnicę, której nie wiedziałbym nigdy... Lecz to być nie może! To równałoby się nieszczęściu, największemu nieszczęściu dla nas wszystkich. A dla mnie, radości i smutkowi... zaś smutek przeważałby nad radością... bo ja nie chcę, abyś ty cierpiał... Marya jest twoją i nie poświęcaj się dla mnie... Marya jest i pozostanie dla mnie tylko siostrą. Bracie... nie zważaj na moje umartwienie... ono przeminie...musi przeminąć... a niech wiem, że nie jestem przeszkodą do waszego wzajemnego szczęścia.
— Marya ciebie kocha... tylko ciebie! — powtarzał Wilhelm głosem łagodnym, lecz stanowczym. Tobie, bracie, nic nie zarzucam, bo wiem, że walczyłeś z sobą, że nie zdradziłeś swoich uczuć przed Maryą ani jednem słowem, ani jednem spojrzeniem. Ona sama nie znała tajemnicy swojego serca i wczoraj dopiero, podczas rozmowy ze mną, otworzyły się jej oczy. Zatem cóż chcesz... to nie od nas zależy... ja ci powiadam tylko o fakcie: Marya ciebie kocha.
Zdziwienie i zachwyt ogarnęły teraz Piotra; w chwili egzaltacyi zdawało mu się, że niebo zsyła mu cud, urzeczywistniający jego najsłodsze marzenia, lecz szczęściem tem był jakby olśniony, omdlały.
— A więc wszystko skończone, — szepnął po chwili... Bracie, uściskajmy się, wyjeżdżam natychmiast... wyjeżdżam... wyjeżdżam...
— Dlaczego?... Przeciwnie, pozostaniesz w Paryżu... pozostaniesz z nami. Nie widzę możności, by mogło być inaczej. Ty kochasz Maryę, ona ciebie kocha. Bracie, ja już Maryę zwolniłem z danego mi przez nią słowa, a teraz, jako moją córkę, tobie ją daję za żonę.
Piotr jęknął, podnosząc w górę ramiona, pełen szczęścia a zarazem przerażenia:
— Ty mi dajesz Maryę?... Maryę, której pragniesz od tak dawna... którą miłujesz pełnią swoich uczuć!... Bracie, ja nie mogę z rąk twoich przyjąć tak wielkiego daru! Pomyśl, czem Marya jest dla ciebie!.. Dając mi ją, dajesz mi własne swoje serce, które w poświęceniu wyrwałeś z piersi, by mnie ratować bodaj swem sercem, krwią, życiem... Bracie, ja nie mogę przyjąć tak bohaterskiej ofiary!
— Nie zapominaj, że Marya tylko ciebie kocha... do mnie jest przywiązaną, jak do starego przyjaciela, jak do ojca... lecz miłość zbudziła się w jej sercu dopiero po twojem nadejściu. Więc dlaczegóż chcesz, bym nadużywał zobowiązania, jakie zaciągnęła wobec mnie, nie znając jeszcze ciebie? była ona wtedy nieświadomą miłości... teraz dopiero zauważyła różnicę, jaka istnieje pomiędzy przywiązaniem a miłością. Czy chcesz, abym pomimo to zmuszał ją do małżeństwa ze mną?... żebym ja z nią się żenił, wiedząc, że nigdy jej serca posiadać nie będę... Bracie, dopiero co powiedziałem, że daję ci Maryę za żonę, otóż omyliłem się... ona sama się tobie oddaje, kochając tylko ciebie.
— Nie chcę... nie chcę... nie mógłbym być szczęśliwym, wiedząc, że to się dzieje kosztem twojego szczęścia... Bracie... uściskaj mnie... zaraz ztąd wyjdę, i dziś jeszcze z Paryża wyjadę.
Wilhelm objął go ramionami i zmusił, by usiadł przy nim na dużej kanapie w pobliżu okna. Upominał go teraz z ojcowską miłością i, uśmiechnąwszy się boleśnie, jak człowiek dopiero co powstający ze śmiertelnej choroby, rzekł:
— Czy mam cię przywiązać sznurkami, byś nam nie uciekł, ty niepoczciwy chłopcze!... Mówię ci, że powinieneś tutaj pozostać... Wierzaj mi, że dobrze się namyśliłem, zanim zbadałem serce Maryi i rozmówiłem się z tobą. Nie będę w ciebie wmawiał, że jest mi na sercu wesoło! Myślałem, że umrę z rozpaczy i tobie nie lepiej życzyłem. Tak, bracie... tak... pragnąłem, by się ziemia pod tobą rozstąpiła. Lecz opamiętałem się, zastanowiłem... i teraz pragnę szczerze, aby zaszły zmiany, jakie są tylko naturalnym wynikiem rzeczy.
Piotr nie miał siły opierać się dłużej i, ukrywszy twarz w dłoniach, cicho płakał.
— Bracie... kochany mój bracie, nie rozpaczaj nad sobą, ani też nademną. Czy pamiętasz błogie tygodnie, które spędziliśmy razem w twoim dworku w Neuilly?... Jakże żywo odczuliśmy szczęście wzajemnego odnalezienia się! Dawne nasze przywiązanie z lat młodocianych odżyło w całości i godzinami siadywaliśmy przy sobie, trzymając się za ręce, wpatrując się w nasze rysy zmienione, a jednak te same. Każda chwila zbliżała nas i zacieśniała nowo nawiązujący się przyjacielski stosunek. Ach, czy pamiętasz ów wieczór i noc, gdyś wyspowiadał się przedemną?... gdyś mi zwierzył cały ogrom swej niedoli, zwątpienie, męczeństwo księdza niewierzącego w swą misyę, otchłań nicości, ku której staczałeś się, nie widząc już dla siebie ratunku! Postanowiłem wyleczyć ciebie. Zachęciłem cię do pracy, do wiary w życie, bo tylko to mogło ci przywrócić spokój i zdrowie... Dlatego to przyprowadziłem cię następnie tutaj, pomiędzy nas wszystkich. Broniłeś się i nie chciałeś z nami pozostać, a ja zmusiłem cię do powrotu. Ach, mój bracie, jakże wielką radością zabiło mi serce, gdym spostrzegł, że zaczynasz gustować w naszym trybie życia! Szczęściem dla mnie był twój widok przy pracy! Uwierzyłem, że powrócisz do zupełnego zdrowia, a krwi byłbym z swego serca utoczył dla twego odrodzenia... Otóż obecnie jestem już o ciebie zupełnie spokojny... Oddaję ci wszystko co mam najdroższego... zbawienie twoje jest zapewnionem... daję ci Maryę, bo ona jest koniecznem tego dopełnieniem...
Piotr znów chciał protestować, lecz Wilhelm mu nie dozwolił, mówiąc dalej:
— Nie zaprzeczaj. Marya dopełni kuracyi, jaką rozpocząłeś pod moim kierunkiem... gdyby nie ona, wszystkie moje usiłowania ocalenia ciebie byłyby daremne. Poznałem już twoje usposobienie: gdyby nie Marya, wpadłbyś nanowo w nędzę twych zwątpień i życie twoje byłoby już wtedy rzeczywiście zmarnowane. Marya jest koniecznym warunkiem twojego szczęścia. Więc dlaczego odrzucasz moje zrzeczenie się jej na twoją korzyść?... Dlaczego nie chcesz, bym kochając ciebie i pragnąc twego powrotu do normalnego życia, nie uczynił ostatniego ku temu wysiłku?... Marya, ciebie kocha, więc będzie twojem szczęściem, twoją radością i przywróceniem tobie naturalnych instynktów człowieka.. Kocham was oboje, więc mi wystarczy wasze szczęście. Bo powiedz, czy nie jest wielką radością budować szczęście tym, których się miłuje?... Lecz nie trzeba, byś mnie jednemu to wszystko zawdzięczał... główną sprawczynią jest natura, która nigdy się nie myli... pokochaliście się wzajemnie, bo tak nakazywał wam wrodzony instynkt. Byłbym nie odpowiednim mężem dla Maryi... zbyt wielka różnica wieku nie jest rzeczą pożądaną w małżeństwie. Najwłaściwszem dla mnie jest zrzec się miłości i szukać zadowolenia w moich pracach naukowych. Ty jesteś młodym, z tobą dla niej otwarta przyszłość, macierzyństwo, życie płodne i szczęśliwe.
Piotr drgnął szarpnięty strachem, ileż bo razy powątpiewał w męzkość sił swoich! Czy wytrwale dochowywane śluby czystości nie odtrąciły go nazawsze od istot żyjących? Dotąd był tylko księdzem, może więc człowiekiem być nie zdoła.
— Życie płodne i szczęśliwe — szepnął. — Ach, bracie, czy ja jeszcze godnym i odpowiednim do niego jestem?... Strach mnie ogarnia, bo może próżny dar mi składasz, oddając mi Maryę. Ty byłbyś odpowiedniejszym dla niej mężem, młodszym odemnie, już nie mówiąc, że w tobie znalazłaby zalety serca i umysłu, jakich ja nie posiadam. Bracie, jeszcze czas, cofnij, coś powiedział, nie oddawaj mi Maryi, zachowaj ją dla siebie, z tobą będzie ona szczęśliwszą, płodniejszą niż ze mną. Ty wszechstroniej możesz ją umiłować. Zastanów się... ja jestem pełen zwątpienia o sobie. O jej szczęście dbać nam należy przedewszystkiem. Niechaj należy do tego, który może ją więcej uszczęśliwić.
Silnie wzruszeni bracia zamilkli. Wilhelm, słuchając rozpaczliwych zwierzeń i powątpiewań Piotra, zachwiał się w swoich naleganiach i w wierze w konieczność zrzeczenia się ukochanej dziewczyny. Dlaczego ma ją ustępować człowiekowi, drżącemu z obawy nad bezsilnością swej miłości?... Jęknął z bólu, tak gwałtowne uczuł rozdarcie w swem biednem sercu, i prawie mimowolnie wypłynęła mu z ust skarga:
— Ach, Maryo ukochana i tak niezmiernie przezemnie pożądana.. Maryo, moja upragniona Maryo!
Piotr zerwał się z miejsca, wołając:
— Widzisz, że to za wielka dla ciebie ofiara.. Widzisz, że miłość dla Maryi jest w tobie najsilniejsza... Bracie, żegnam cię, żegnam, bądź z nią szczęśliwym!
Lecz Wilhelm już go uchwycił w swe braterskie objęcia i tulił do piersi, podniecony teraz w żądzy zrzeczenia się Maryi, przyśpieszenia, by została żoną tego młodego i kochanego przez nią mężczyzny.
— Zostań, nie puszczę ciebie... To nie ja w tej chwili przemówiłem... to tamten drugi ja, który musi umrzeć, który już umarł. Bracie, na pamięć naszej drogiej matki, na pamięć naszego ojca, zaklinam cię: pozostań z nami... Przysięgam ci, że od uczynionej ofiary nie cofnę się... Maryi zrzekłem się dla twojego szczęścia, dla jej szczęścia i teraz od was zależy cała moja radość w życiu... zastosujcie się do mej woli, bo inaczej cierpienie moje będzie bez granic i bez końca!
Padłszy sobie w objęcia, całowali się, płacząc. Już nieraz połączył ich taki serdeczny uścisk, wszakże nigdy nie odczuli głębiej niż w tej chwili całego ogromu wzajemnego przywiązania i zlania się w jedno z serc braterskich. Starszy zdawał się darzyć młodszego energią życia, a ten przelewał na brata bezgraniczną czułość swej natury. Chwila ta była dla nich niewypowiedzianą błogością. Wszystkie cierpienia i nędze świata znikły a pozostała tylko miłość, tworząca miłość, jak słońce tworzy światło. Bozkość tego przeczystego upojenia wynagradzała im łzy przeszłe i przyszłe. Opleceni ramionami ginęli w uścisku, a tuż poza nimi widniał na horyzoncie olbrzymi Paryż, pracujący dla niewiadomej jeszcze przyszłości, Paryż pełen wezbranego życia, dyszącego w znoju bezustannego wysiłku!
Wtem do pracowni weszła Marya. Wszystko odbyło się z wielką prostotą. Wilhelm, wyrwawszy się z objęć brata, przyprowadził go ku Maryi i zmusił ich, by podali sobie dłonie. Z razu szarpnęła się w tył, odmawiając w imię danego przyrzeczenia, którego pragnęła dotrzymać. Lecz ogarnęło ją niewypowiedziane wzruszenie na widok łzami zalanych twarzy obudwóch braci. Czuła, że ich łączy słodka, braterska jedność, że serca ich odniosły zwycięztwo nad wszystkiemi wyrozumowanymi względami. Uniesiona ich egzaltacją uległa jej z łatwością i zdawało się jej, że oddawna była już w zupełnem porozumieniu z Piotrem, by przyjąć miłosny dar, jaki im składał Wilhelm, wzniósłszy się ponad samego siebie. Ulegając tchnieniu nadzwyczajności, wszyscy troje nie dziwili się niespodzianie zachodzącej scenie. Milcząc z nadmiaru wzruszeń, patrzyli na siebie z bezgranicznem przywiązaniem. Marya chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła, bo łzy trysnęły jej z oczu.
Wówczas Wilhelm, nagłą ogarnięty myślą, pobiegł na schody, prowadzące do sypialnych pokoi na górze, i przystanąwszy na pierwszych stopniach, zawołał:
— Babko! babko! chodź do nas, bo ciebie nam potrzeba!
Staruszka ukazała się prawie natychmiast i zeszła na dół powoli, po królewsku, jako poważana pani domu, w którym nic stać się nie mogło bez jej woli i zgody.
— Babko, — rzekł Wilhelm — powiedz tym dzieciom, że powinni się pobrać. Powiedz im, żeśmy o tem z sobą mówili i że taka jest twoja rada i twoje postanowienie.
Blada, szczupła twarz babki spromieniała cichą radością i skinąwszy głową na znak potwierdzenia, powiedziała spokojnie:
— Tak jest rzeczywiście. Tak będzie najrozsądniej.
Wówczas Marya rzuciła się jej na szyję, ostatecznie zwyciężona i szczęśliwa. Wola babki i życzenie Wilhelma zgodnemi były z popędem własnego jej serca, dlaczegóż więc nie miała się oddać czarowi okoliczności, zmieniających losy jej istnienia.
Wilhelm chciał, by zaraz oznaczono datę ślubu i przystąpiono do urządzenia na górze mieszkania dla młodego małżeństwa. Piotr wylękłemi oczyma spojrzał na brata, obawa go zdjęła, iż Wilhelm, nieuleczony z miłości, będzie cierpieć, żyjąc z nim pod jednym dachem. Wspomniał więc, że po ślubie wyjadą w podróż.
— Po co? — rzekł Wilhelm. — Chcę, abyście razem z nami zamieszkali. Nie dlatego was żenię, by was oboje stracić, lecz przeciwnie, by was mieć zawsze przy sobie. O mnie się nie kłopoczcie!... Ja mam pracę!... Zaniedbałem się temi czasy, więc teraz usilnie wezmę się do roboty... a mam wiele jeszcze do zrobienia!
Wieczorem, gdy chłopcy wrócili do domu, powiedziano im o wielkiej nowinie. Tomasz i Franciszek przyjęli tę wiadomość bez wielkiego zdziwienia, zapewne przeczuli, że sprawy taki wezmą obrót. Żaden z nich nie odważył się na zrobienie jakiejkolwiek uwagi; sądzili, że tak będzie dobrze, ponieważ ojciec mówił im o tem z pogodną jak zwykle twarzą. Lecz Antoni, sam już wciągnięty w miłość kobiety, spojrzał ze wzruszeniem na ojca, strwożony i powątpiewający o jego wewnętrznym spokoju. Podziwiał odwagę, z jaką zrzekł się kobiety, którą miłował. Czy tylko ogrom tego poświęcenia nie będzie po nad jego siły? Rzucił się ojcu na szyję i całował go z uniesieniem, a za jego przykładem poszli dwaj starsi jego bracia. Wilhelm stał, otoczony trzema swymi synami, oczy mu zaszły łzami najczulszego wzruszenia i uśmiech szczęścia zajaśniał promiennie na wypogodzonem obliczu. Po tylu przebytych cierpieniach, zdobywszy się na moc przezwyciężenia samego siebie, czuł teraz wielką błogość w sercu, a pieszczota trzech dorosłych synów była mu najmilszem dodaniem otuchy.
Lecz jeszcze jedno czekało go dziś wzruszenie. Przed zmierzchem, gdy pochylony nad papierami, odnoszącymi się do swojego wynalazku, sprawdzał jakieś cyfry przy wielkim stole w pobliżu okna, wychodzącego na Paryż, wszedł do pracowni Bertheroy, jego mistrz i przyjaciel. Od czasu do czasu znakomity chemik odwiedzał Wilhelma, który serdecznie a zarazem z dumą odczuwał zaszczyt takiej wizyty ze strony wielkiego uczonego, mającego lat siedemdziesiąt. Bertheroy, członek Instytutu, dostojny piastun mnóstwa honorowych urzędów, szanowany przez świat urzędowy, słynny na całej kuli ziemskiej, przytem posiadacz niezliczonej ilości orderów, dawał dowód wielkiej niezależności charakteru, a nawet pewnej odwagi, odwiedzając Wilhelma, wykolejonego uczonego i człowieka.
Dzisiejsze odwiedziny Wilhelm przypisał rozbudzonej ciekawości uczonego chemika, i z pewnem niezadowoleniem odszedł od stołu, z którego nie śmiał uprzątnąć porozrzucanych papierów, planów i obliczeń.
— Nie lękaj się, mój chłopcze! — zawołał wesoło Bertheroy, który odrazu domyślił się przyczyny zakłopotania Wilhelma. Bądź spokojny, nie ukradnę ci twoich sekretów. Zostaw papiery na stole; przyrzekam ci, że ich czytać nie będę.
Od razu zaczął mówić o nowych materyałach wybuchowych, bo sam namiętnie pracował w tym kierunku. Poczynił on wiele ważnych odkryć i cennych spostrzeżeń, lecz nie trzymał tego w tajemnicy.
Podczas rozmowy wspomniał on o wydanej przez siebie opinii, gdy się do niego odwołano z powodu nieznanej materyi wybuchowej, użytej przez Salvata do naładowania bomby. Marzeniem jego było znaleźć materyał wybuchowy znaczniejszej niż dotąd siły, którą możnaby ująć w dowolne karby i spożytkować, jako siłę poruszającą, pomocniczą i posłuszną na zawołanie człowieka. Uśmiechnąwszy się, rzekł prawie z żartobliwą ironią:
— Nie wiem, gdzie ten Salvat znalazł materyał wybuchowy do swojej bomby. Lecz pamiętaj, Wilhelmie, że jeżeli kiedykolwiek formuła tej materyi wpadnie ci w ręce, zachowaj ją i wypróbuj, bo może w niej znajdziesz najprostsze rozwiązanie wielu kwestyj, pomyśl o ile rzeczy się odmienią, gdy materyał wybuchowy tak kolosalnej siły zdoła być zastosowany chociażby do użytku domowego... Tak, przyszłość tych materyałów jest olbrzymiej doniosłości, lecz dopiero wtedy, gdy staną się dobroczynną siłą poruszającą.
Nagle uczynił zwrot znów ku Salvatowi:
— A czy wiesz, że jemu pojutrze zetną głowę?... Powiedział mi o tem jeden z moich przyjaciół z ministeryum sprawiedliwości.
Wilhelm, dotąd rozmawiający ze spokojnym uśmiechem, zawrzał gniewem, chociaż od dni kilku wiedział, że wydany wyrok śmierci będzie wykonany, pomimo spóźnionych objawów sympatyi, jakie nawet w prasie pojawiały się teraz względem nieszczęsnego Salvata.
— Popełnią zbrodnię, morderstwo, ścinając tego człowieka! krzyknął z gorączkowem uniesieniem.
Bertheroy machnął ręką na znak pobłażliwości i rzekł:
— Cóż chcesz... społeczeństwo broni się w razach napaści i zabezpiecza się przed napaścią... Lecz jakże głupimi są anarchiści, wyobrażając sobie, że za pomocą petard przemienią ustrój świata!... Znasz moje poglądy... zawsze niezmiernie twierdzić będę, że tylko wiedza jest rzeczywistym stronnikiem rewolucyi. Wiedza starczy, by zaprowadzić panowanie prawdy a nawet sprawiedliwości, jeżeli sprawiedliwość jest wogóle możliwą... Moją wiarę w wiedzę posiadam już od lat niepamiętnych, i dlatego jestem spokojny o przyszłość a wyrozumiały dla rzeczy teraźniejszych.
Wilhelm z czcią najwyższą patrzał teraz na swego starego mistrza i przyjaciela, który był zadziwiającym typem skrajnego rewolucyonisty, pracującego w głębi swego laboratoryum nad zwaleniem wstrętnego teraźniejszego ustroju społecznego, wraz z jego Bogiem, dogmatami i prawami. By módz z jaknajwiększym pożytkiem pracować ku przygotowaniu jutra, Bertheroy chciał zapewnić sobie spokój, więc gardząc małostkowością propagandy ulicznej i wpływu na tłum, żył wygodnie, w zgodzie z rządem, obsypywany orderami i dochodami. Pomijał to, jakiej barwy politycznej mógł być rząd, z którym łączyły go stosunki oficyalne, z każdym rządem byłby pozostawał w takiej samej zgodzie, byle sobie zapewnić możność pracy, mającej spłodzić odmienną przyszłość.
Wstał a zbliżywszy się do oszklonej ściany pracowni, rzekł, ukazując Paryż, nad którym zachodziło purpurowe słońce:
— Czy słyszysz huk dobiegającego nas ztamtąd życia?... Wre ono i kipi, dzięki płomieniom, jakie podtrzymuje praca naszych mózgów. To nasze zadanie... Wiedza ani na chwilę nie powstrzymuje swego rozwoju i kształtuje duch Paryża, tego Paryża, który tworzy przyszłość... Wszystko co jest poza tem, jest niczem!
Zapadło milczenie a Wilhelm myślał o Salvacie, myślał o potężnej sile, jaka spoczywała w poczynionych przez niego odkryciach, których plany, obliczenia i formuły leżały tuż obok na stole. Nowa jakaś myśl kiełkowała w jego głowie. Był teraz wolny, spełnił zadanie względem najbliższych sobie istot, darząc ich szczęściem, jakiem mógł rozporządzać, nic go już nie łączyło i nie przykuwało do osobistych obowiązków. Był więc zupełnym panem samego siebie, bo zrzekając się osobistego szczęścia, pozyskał wyzwolenie swoje, i jeżeli uzna to za potrzebne, może życie swe złożyć w ofierze dla dobra, jakiej zechce sprawy!

KONIEC KSIĘGI CZWARTEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.