Pieniądz (Zola)/XII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pieniądz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L'Argent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dochodzenie sądowe prowadzono tak powoli, że w siedem miesięcy po uwięzieniu Saccarda i Hamelina sprawa nie była jeszcze wprowadzoną na wokandę. Wrzesień dobiegał już do połowy. Pewnego poniedziałku pani Karolina, która zwykle dwa razy tygodniowo odwiedzała brata, miała udać się około trzeciej popołudniu do więzienia Conciergerie. Nazwiska Saccarda nie wymieniała nigdy, zawsze odmawiała stanowczo usilnym prośbom, jakie on do niej zanosił, by go odwiedzić zechciała. Zdawało się, że człowiek ten dla niej już istnieć przestał. Nie tracąc ani na chwilę nadziei ocalenia brata, w dnie bytności u niego bywała zawsze wesołą i szczęśliwą, zawiadamiała go o czynionych przez siebie staraniach i przynosiła duże bukiety najulubieńszych jego kwiatów.
I tego dnia również zajętą była układaniem bukietu pąsowyoh gwoździków, gdy Zofia, stara służąca księżnej Orviedo, weszła do pokoju z oznajmieniem, że pani jej prosi, aby pani Karolina zechciała rozmówić się z nią w bardzo ważnej sprawie. Zdziwiona, nieco zaniepokojona pani Karolina natychmiast podniosła się z miejsca. Od kilku miesięcy już nie widziała ona księżnej, usunęła się bowiem od obowiązków sekretarki Domu pracy po katastrofie Banku powszechnego. Od tej pory bywała na bulwarze Bineau tylko w celu zobaczenia Wiktora, który — jak się zdawało — uległ już surowej karności panującej w zakładzie. Zawsze jednak spoglądał on z ukosa a krzywą twarz jego szpecił uśmiech dzikiej złośliwości. Pani Karolina domyśliła się, że księżna wzywa ją z powodu Wiktora.
Księżna Orwiedo była nareszcie zrujnowaną. W przeciągu trzech lat niespełna zwróciła ona biednym cały spadek odziedziczony po mężu: owe trzysta milionów franków, które książę wydarł z kieszeni zbyt łatwowiernych akcyonaryuszów. Z początku w przeciągu lat pięciu wydała na cele dobroczynne sto milionów franków; pozostałe jednak dwieście milionów roztrwoniła podczas czterech i pół lat na utworzenie zakładów, z większym jeszcze przepychem urządzonych. Oprócz Domu pracy, Żłobka Matki Boskiej, Zakładu dla sierot św. Józefa, przytułku w Châtillon i szpitala w Saint Marceau, powstały nadto: dom poprawy w pobliżu Evreux, dwa domy dla dzieci powracających do zdrowia nad brzegiem kanału La Manche, dom schronienia dla starców w Nizzy, liczne przytułki, domy dla robotników, szkoły i biblioteki w najodleglejszych zakątkach kraju zakładane, a oprócz tego wiele znacznych zapisów na istniejące już instytucye dobroczynne. A zawsze powodowało nią pragnienie wynagrodzenia po królewsku wyrządzonej krzywdy: nie były to suche kawałki chleba przez litość, lub obawę żebrakom rzucane, ale chęć zwrócenia maluczkim, słabym, ze wszelkich rozkoszy życia przez bogaczy tego świata okradzionym — całego zbytku, wszystkiego co dobre i piękne, cząstki należnych im uciech. Księżna otwierała wspaniałe pałace bezdomnym włóczęgom, aby i oni także przyoblekli jedwabne szaty i jadać mogli na złotych półmiskach. Przez lat dziesięć deszcz milionów nieustannie spływał potokami: wznoszono sale jadalne wykładane marmurem, sypialnie jasnemi malowidłami ozdobione, gmachy pięknością swą dorównywające pałacom Luwru; zakładano ogrody pełne rzadkich roślin; dziesięć lat upłynęło nad przeprowadzeniem olbrzymich tych prac i na ciągłych naradach z przedsiębiorcami i z budowniczymi. A prace te do nader dziwnego doprowadziły rezultatu: księżna pozaciągała długi; upominano się u niej o pozostałość z rachunku wynoszącą kilkakroć sto tysięcy franków, których ani rejent, ani pełnomocnik jej zapłacić nie mogli z okruchów olbrzymiej tej fortuny, rozrzucanej w jałmużnach da wszystkie strony świata. Karta przybita ponad bramą zawierała ogłoszenie o wystawieniu pałacu na sprzedaż; licytacya ta miała się stać ostatnim ruchem miotły, wymiatającej ostatnie ślady przeklętych pieniędzy, zebranych w błocie i krwi rozbojów finansowych.
Zofia oczekiwała na górze, aby wprowadzić panią Karolinę do salonu. Stara sługa nie posiadała się z oburzenia i zrzędziła teraz od rana do wieczora: czyliż oddawna nie przepowiadała, że pani jej umrze kiedyś na barłogu? Czy nie lepiej by pani zrobiła, gdyby wyszła po raz drugi za mąż i miała swoje własne dzieci, jeżeli je tak bardzo kocha?... Tak ubolewając, nie powodowała się Zofia żadnemi osobistemi względami, oddawna bowiem miała uzbierany kapitalik, zapewniający jej dwa tysiące franków rocznej renty, z których zamierzała żyć w rodzinnych swoich stronach, w okolicach Angoulême. Ale trzęsła się z gniewu na samą myśl, że pani jej nie pozostało tyle nawet, aby mogła codzień kupić mleka i chleba, co stanowiło obecnie jedyne jej pożywienie. W skutek tego ustawiczne sprzeczki wybuchały między sługą i panią. Z anielskim uśmiechem nadziei, księżna odpowiadała na wszystkie wymówki, że za miesiąc niczego już potrzebować nie będzie prócz całunu: postanowiła bowiem wstąpić do klasztoru, w którym oddawna już zapewniła sobie miejsce... do klasztoru karmelitanek, nie mających żadnej z światem łączności. Tam wreszcie znajdzie niczem niezamącony spokój!
Pani Karolina zastała księżnę taką, jaką ją od lat czterech widywała: w czarnej sukni, w czarnym koronkowym czepeczku zakrywającym włosy, była to pomimo zbliżającego się piątego krzyżyka ładna jeszcze kobieta, z okrągłą twarzą i perłowemi ząbkami, ale ze zwiędniętą i martwą cerą, jak gdyby po dziesięcioletniem zamknięciu w murach klasztornych. W niedużym pokoiku, podobnym do biura prowincyonalnego komornika, leżało mnóstwo porozrzucanych papierów, planów, regestrów, całe stosy aktów stanowiących dowody roztrwonienia trzechset milionów franków!...
— Prosiłam panią do siebie — odezwała się księżna głosem powolnym, łagodnym, niezdradzającym najmniejszego wzruszenia — aby pani udzielić wiadomości, jaką sama dziś rano dopiero otrzymałam... Chodzi tu o Wiktora.. o tego chłopca, którego za staraniem pani przyjęto do Domu pracy.
Serce pani Karoliny ścisnęło się bólem. Nieszczęśliwy dzieciak, którego ojciec pomimo tylokrotnych obietnic ani razu nie odwiedził, chociaż na kilka miesięcy przed uwięzieniem wiedział już o jego istnieniu!... Cóż się z nim stanie teraz?... Nie chciała myśleć o Saccardzie, wciąż jednak powracała do niego — powodowana macierzyńską troskliwością o istotę, nad którą opiekę rozciągnęła.
— Wczorajszego dnia popełniono straszną zbrodnię, na którą żadnego nie ma ratunku — mówiła dalej księżna.
I z niewzruszonym spokojem opowiedziała okropną w szczegółach historyę. Już od trzech dni przeniesiono Wiktora do infirmeryi zakładu, skarżył się bowiem na bardzo silny ból głowy. Tym razem wprawdzie lekarz posądzał go o udawanie choroby, w rzeczywistości jednak chłopiec cierpiał często na dokuczliwe newralgie. Tego dnia właśnie popołudniu, Alicya de Beauvillers przyszła do zakładu sama, bez matki, aby dopomódz siostrze miłosierdzia w sporządzeniu kwartalnego inwentarza miejscowej apteczki. Apteczka ta znajdowała się w szafie stojącej w pokoju oddzielającym sypialnię dziewcząt od sypialni chłopców, gdzie w danej chwili Wiktor tylko zajmował jedno z łóżek. Siostra miłosierdzia wyszła na kilka minut i wróciwszy, zdziwiła się bardzo, nie zastając Alicyi; poczekawszy chwilę, zaczęła zatem jej szukać. Zdziwienie jej wzmogło się jeszcze, gdy spostrzegła, że drzwi od sypialni chłopców są z wewnątrz zamknięte. Cóż się tutaj stać mogło?... Musiała ona obejść dokoła przez korytarz i stanąwszy na progu sypialni, oniemiała z przerażenia, tak okropny widok przedstawił się jej oczom: Alicya leżała nieprzytomna na łóżku, z twarzą okręconą ręcznikiem; suknie jej w nieładzie, wątłe dziewicze ciało odkryte — wszystko świadczyło o bezecnym, brutalnym gwałcie, jakiego się na niej dopuszczono. Na ziemi leżała pusta portmonetka, Wiktora nie było w sypialni. Z tego, co się widziało w tej chwili, można było domyśleć się bez trudu, jak się to stało: Alicya weszła prawdopodobnie, aby podać kubek mleka piętnastoletniemu, obrosłemu jak dojrzały mężczyzna chłopakowi, w którym na widok delikatnego dziewczęcia ocknęła się nagle niepohamowana żądza; wyskoczył on z łóżka, zatkał jej usta, przewrócił ją na łóżko, zgwałcił, okradł i pośpiesznie narzuciwszy ubranie, wymknął się przez nikogo niepostrzeżony. Ileż jednak nierozjaśnionych, zdumiewających wątpliwości mimowoli nasuwało się na myśl? Dlaczegoż nikt nie słyszał najmniejszego szelestu, jęku lub szamotania się? Jakimże sposobem cała ta scena rozegrała się tak szybko, w ciągu dziesięciu minut niespełna? A przedewszystkiem jakimże sposobem Wiktor uciekł, nie pozostawiwszy żadnego śladu, gdyż po najstaranniejszych poszukiwaniach przekonano się, że go nie ma nigdzie w zakładzie? Widocznie uciec musiał przez korytarz a ztamtąd przez łazienkę, jedno z okien której wychodziło na cały szereg coraz to niższych daszków, ciągnących się aż do bulwaru. Droga ta przedstawiała jednak tyle niebezpieczeństw, że wiele osób uwierzyć nie chciało, aby ktokolwiek odważył się nią puścić z narażeniem życia. Zagadka ta została niewyjaśnioną. Nieszczęśliwą Alicyę odwieziono do matki płaczącą, zgnębioną, zgorączkowaną położono do łóżka. Oniemiała z przerażenia, pani Karolina słuchała tej opowieści, krew lodem ścinała się w jej żyłach. Zdarzenie to przypominało jej inną, dziwnie doń podobną historyę: niegdyś Saccard zgwałcił na schodach biedną Rozalię, złamał jej rękę w chwili poczęcia tego dziecka, któremu jako ślad tej chwili pozostał na pół zgnieciony policzek; teraz znów Wiktor zgwałcił pierwszą kobietę, jaką na swej drodze napotkał. Z jakiemże bezprzykładnem okrucieństwem los ścigał słodką i cichą Alicyę, ostatnią latorośl zubożałego rodu, istotę, która pragnęła poświęcić się Bogu, skoro zostać nie mogła żoną i matką, jak inne jej rówieśnice!... Jakie pobudki spowodować mogły ohydne to i wstrętne spotkanie?...
— Nie czynię pani żadnych wyrzutów — mówiła dalej księżna — gdyż okazałabym się niesprawiedliwą, składając na panią jakąkolwiek odpowiedzialność za to, co się stało. Ale... doprawdy, potworem tylko nazwać można tego chłopca, nad którym pani rozciągnęłaś opiekę.
I jakby kończąc głośno myśl niedopowiedzianą, dodała jeszcze:
— W pewnych warunkach bezkarnie żyć nie można... Ja sama doznawałam ciężkich wyrzutów sumienia, czułam się jakby współwinowajczynią, gdy bank ten upadł, doprowadzając do tylu nieszczęść i bezeceństw. Tak! nie powinnam była dopuścić do tego, aby w domu moim zrodziły się czyny tak ohydne! Ale! zło się stało!... dom mój zostanie oczyszczony, ja zaś przestaję istnieć dla świata i ufam niezłomnie, że Bóg mi przebaczy!
Na ustach jej zajaśniał znowu słaby uśmiech nadziei, bliskiej wreszcie ziszczenia; na twarzy malowała się radość, jaką czuła, usuwając się wreszcie z grona żyjących i niknąc na zawsze niby opiekuńcze bóstwo dobroczynne.
Pani Karolina, zdjęta litością a zarazem dręczona wyrzutami sumienia, przycisnęła do ust obie ręce księżnej, mówiąc głosem zdradzającym silne wzruszenie:
— O! niech mnie pani nie usprawiedliwia!... Czuję, jak ciężko zawiniłam... Muszę zobaczyć jak najprędzej nieszczęśliwą Alicyę... biegnę do niej natychmiast.
I wyszła, pozostawiając księżnę ze starą Zofią, która zaczęła pakować rzeczy do wielkiej podróży, mającej rozłączyć je na zawsze po czterdziestu latach wspólnego życia.
Przed dwoma dniami hrabina de Beauvilliers zdecydowała się wreszcie wynieść z pałacu i pozostawić go na pastwę wierzycielom. Procenty od długów hypotecznych zaległy od pół roku przeszło; położenie podobne stawało się nadal niemożliwem, zwłaszcza wobec najróżnorodniejszych wydatków i nieustannych gróźb sprzedaży drogą licytacyi. Prawny doradca hrabiny nalegał wciąż, aby wyprowadziła się z pałacu i najęła szczupłe mieszkanko, w którem mniejszym kosztem utrzymaćby się można; on zaś tymczasem przyrzekł postarać się o możliwie najkorzystniejsze zlikwidowanie jej długów. Hrabina nie byłaby prawdopodobnie przystała na to i upierałaby się zapewne przy utrzymaniu pozorów fortuny, dopókiby ród jej nie wygasł, gdyby nowe nieszczęście nie przygnębiło jej ostatecznie. Ostatni z Beauvilliersów, hrabia Ferdynand, bezużyteczny młodzieniec, który, usunięty od wszelkiego urzędowania, dla uniknięcia zupełnej bezczynności, służył w żuawach papiezkich, skutkiem ubóstwa krwi i gorącego klimatu zmarł nagle w Rzymie na suchoty, nie dobiwszy się żadnej sławy, ani zaszczytów, gdyż rozwijająca się choroba piersiowa nie pozwoliła mu stanąć w szeregach walczących pod Mentoną... W sercu hrabiny zrobiła się nagle próżnia; moralny gmach pragnień i marzeń przez lat tyle podtrzymujących godność nazwiska w jednej chwili w gruzy się rozpadł. W przeciągu dwudziestu czterech godzin wszystko obróciło się w niwecz, a wpośród zwalisk ukazało się widmo strasznej, rozpaczliwej nędzy. Sprzedano ostatniego starego konia; z dotychczasowej służby pozostała tylko kucharka w brudnym fartuchu chodząca na targ, aby kupić mleka i jarzyn za kilka groszy; hrabinę zobaczono na ulicy idącą pieszo w zabłoconej sukni i dziurawem obuwiu. Teraz rozpoczęło się nędzne życie bez jutra; w walce z niedolą upadła bezsilnie duma tej kobiety, opierającej się prądowi czasu i pokładającej niezachwianą wiarę w świetnej przeszłości rodu. Schroniła się ona wraz z córką do pewnej dewotki, która niegdyś była modniarką, teraz zaś i mieszkała przy ulicy Tour des Dames i odnajmowała księżom umeblowane pokoje. Zajęły one tutaj duży, pusty prawie pokój z alkową, w której ustawiono dwa niewielkie łóżka. Gdy wejście do alkowy zasłonięto parawanem, obciągniętym takimże samym papierem jak ściany, pokój przekształcał się wtedy w salon. Wygodne to urządzenie uspakajało nieco hrabinę.
W dwie godziny zaledwie po przeprowadzeniu się pań de Beauvillers do nowego mieszkania, na progu stanął gość najmniej spodziewany a ukazanie się jego napełniło znów serce hrabiny trwogą i zgryzotą. Na szczęście Alicya wyszła była właśnie do miasta dla załatwienia koniecznych sprawunków. Gościem owym był Busch, z uśmiechem tryumfu na płaskiej i brudnej twarzy, w wyplamionym surducie i w białym krawacie skręconym jak sznurek naokoło szyi. Nie ulegało wątpliwości, iż przyszedł on tu przeczuwając instynktownie, że nadeszła stosowna chwila załatwienia starej sprawy zapisu dziesięciu tysięcy franków, jaki hrabia uczynił przed laty na rzecz Leonii Cron. Od pierwszego rzutu oka domyślił się on materyalnego położenia hrabiny. Czyżby przerachował się, zwlekając tak długo?... Zdolny i wymowny, gdy tego konieczna zachodziła potrzeba, z niewyczerpaną cierpliwością i nader uprzejmie wyłożył on całą sprawę oniemiałej z przerażenia hrabinie. Wszakże to jest pismo jej małżonka, nieprawdaż?... a ten dowód najjaśniej rzecz całą tłomaczy: widocznie hrabia, któremu dziewczyna się podobała, użył tego środka, aby ją posiąść a następnie jej się pozbyć. Busch nie taił nawet, że nie zdaje mu się, aby po upływie lat piętnastu hrabina była prawnie zobowiązaną do zapłacenia tej sumy, oświadczył jednak, że będąc pełnomocnikiem swej klientki, wie doskonale, iż ona zdecydowana jest wystąpić ze skargą do sądu i nadać tej sprawie jak największy rozgłos, jeżeli strona przeciwna nie uczyni zadość jej żądaniom. Gdy hrabina boleśnie dotknięta poruszeniem smutnych tych wspomnień, wyraziła zdziwienie, dlaczego przez czas tak długi nie zgłaszano się do niej, Busch wymyślił naprędce kłamliwe usprawiedliwienie, jakoby teraz dopiero znaleziono na dnie jakiegoś kufra zapis ten, który przez lat wiele uważano za zaginiony. Nieugięta hrabina odmówiła stanowczo rozpatrywania tej sprawy, wtedy Busch, nie nalegając dłużej, pożegnał ją bardzo uprzejmie i oświadczył, że powróci tu ze swoją klientką nie nazajutrz — gdyż Leonia nie może wyjść w niedzielę z domu, w którym pracuje — ale w poniedziałek lub we wtorek.
W poniedziałek, wobec strasznego wypadku z Alicyą, którą w gorączce odwieziono do domu, hrabina de Beauvilliers, czuwając z oczyma pełnemi łez przy łóżku córki, zapomniała o tym brudno odzianym człowieku i o całej okropnej tej historyi. Alicya usnęła nareszcie, złamana przeciwnościami losu matka usiadła na chwilę, gdy we drzwiach ukazał się znowu Busch — tym razem nie sam jednak, ale prowadząc z sobą Leonię.
— Proszę pani, oto moja klientka, musimy raz wreszcie z tem skończyć.
Dreszcz zgrozy wstrząsnął ciałem hrabiny, gdy spojrzała na Leonię. Jaskrawa suknia dziewczyny, obrzękła jej twarz, czarne włosy spadające aż na oczy, wyraz ohydnego zezwierzęcenia malujący się w całej postaci — wszystko to świadczyło wymownie o długoletniej rozpuście. Po latach przebaczenia i zapomnienia, serce hrabiny ścisnęło się bólem dumy zranionej. O Boże! więc dla takich to upadłych istot hrabia ją zdradzał!
— Musimy się śpieszyć — nalegał Busch — bo moja klientka nie może wydalać się na długo z domu przy ulicy Feydeau...
— Przy ulicy Feydeau — powtórzyła hrabina, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— No, tak... ona tam jest w domu publicznym.
Nie wiedząc, co począć, hrabina podeszła do alkowy i drżącemi rękoma zasunęła parawan, do połowy tylko zasłaniający wejście. Alicya w gorączce poruszyła się pod kołdrą. Ach! oby ona zasnęła!... oby nie widziała i nie słyszała tego, co się tutaj dzieje!
Tymczasem Busch prawił dalej:
— Niechże pani zechce zrozumieć, że ta panienka powierzyła mi swoją sprawę i że ja występuję tylko w jej imieniu. Oto dlaczego chciałem, aby ona osobiście przedstawiła pani swoje żądania. No, panno Leonido, proszę mówić...
Dziewczyna zaniepokojona i niepewna, w jaki sposób ma odegrać rolę narzuconą jej przez Buscha, spoglądała na niego z taką pokorą, z jaką pies zwraca oczy na pana, który go obił. Ale nadzieja pozyskania obiecanych pieniędzy zdecydowała ją wreszcie i podczas gdy Busch rozwijał piśmienne zobowiązania hrabiego, ona ozwała się ochrypłym głosem pijaczki:
— Tak, proszę pani, to jest właśnie ten papier, który pan Karol dla mnie podpisał... Jestem córką furmana Cron, którego wszyscy nazywali rogaczem, pani domyśla się pewnie dlaczego?.. Pan Karol łaził ciągle za mną, namawiając mnie do różnych świństw... Ale wtenczas wcale mi się to nie podobało. Nic dziwnego, póki się jest młodym i głupim, to któżby chciał zważać na jakichś tam starych dziadów!... Wreszcie pewnego wieczoru pan Karol zaprowadził mnie do stajni... i tam podpisał mi ten papier.
Hrabina słuchała z wyrazem nieopisanej boleści na twarzy, gdy nagle zdało jej się, że głuchy jęk rozległ się w alkowie. Przerażona uczyniła ręką ruch rozpaczliwy, chcąc nim powstrzymać ten nieprzebrany potok słów.
— Na miłość Boską, przestań! przestań!
Ale Leonia ośmielona nieco, chciała odrazu wszystko wypowiedzieć.
— Zawsze jest to bardzo nieuczciwie, jeżeli mężczyzna nie chce zapłacić za to, że gubi taką młodą dziewczynę, jaką ja byłam wówczas... Tak, proszę pani, pan Karol okradł mnie jak złodziej; tak mi mówiły wszystkie kobiety, którym to opowiadałam... A zaręczam pani, że warto było zapłacić za to, co miał odemnie!
— Milcz! milcz! — krzyknęła zrozpaczona hrabina, podnosząc obie ręce, jak gdyby zmiażdżyć ją chciała.
Przestraszona Leonia zastawiła się łokciem, instynktownym ruchem dziewek przyzwyczajonych do odbierania policzków. Przez chwilę zapanowała głęboka cisza, wpośród której rozległ się znowu w alkowie szmer jakiś, podobny do przytłumionego łkania.
— Czegóż chcesz ostatecznie? — spytała drżąca hrabina, rozmyślnie zniżając głos.
Wtedy Busch wtrącił znowu.
— Przecież to jasne, proszę pani. Ta dziewczyna chce dostać to, co jej się słusznie należy. Co prawda, nie przesadza ona, mówiąc, że pan hrabia de Beauvilliers postąpił z nią bardzo nieuczciwie. To jest proste oszustwo!
— Nigdy nie zapłacę podobnego długu!
— Ha! w takim razie, wyszedłszy ztąd, wsiądziemy do dorożki i pojedziemy wprost do sądu, gdzie złożę skargę, którą zawczasu już napisałem i którą mam przy sobie... Przytoczyłem w niej szczegółowo wszystkie te fakty, które panna Leonida opowiedziała pani.
— Panie, pan tego nie zrobisz! to ohydny wyzysk!
— Daruje pani, ale zrobię to najniezawodniej. Interes jest interesem, na to nie ma żadnej rady.
Bezgraniczne zniechęcenie i znużenie ogarnęło teraz hrabinę. Ostatnia duma, która podtrzymywała ją dotychczas, padła pokonaną; nieszczęśliwa kobieta nie miała już sił do walki, ani do energicznej obrony. Błagalnie złożywszy ręce, zaczęła mówić urywanym głosem:
— Czyż pan nie widzisz, w jakiem jesteśmy położeniu?.. Niechże pan rozejrzy się po tym pokoju!... Straciłyśmy wszystko!... wszystko!.. jutro nie będziemy miały czem zaspokoić głodu!... Na miłość Boską, zkądże ja wezmę tyle pieniędzy? Dziesięć tysięcy franków!
Na ustach Buscha zajaśniał uśmiech człowieka przywykłego do wydzierania ostatniego grosza zrujnowanym.
— O! takie damy, jak pani hrabina, mogą zawsze znaleźć jakieś źródło dochodu... Przeszukawszy dobrze, znajdzie się coś z pewnością.
Już od kilku minut spoglądał on ukradkiem na stojącą na kominku szkatułkę z kosztownościami, którą hrabina pozostawiła tam rano, wyjmując rzeczy z jednego z kufrów. Z instynktowną przenikliwością, jakiej nabiera się długoletnią wprawą, lichwiarz odgadł, że niezawodnie muszą w niej być drogie kamienie, a w oczach jego zajaśniał taki blask, że nieszczęśliwa hrabina natychmiast wszystko zrozumiała.
— O nie! — krzyknęła. — Nic mnie nie zmusi do oddania klejnotów!
Rozpaczliwym ruchem schwyciła szkatułkę, zawierającą ostatnie kosztowności, które od tak dawna przechodziły z pokolenia na pokolenie, które w chwilach największego niedostatku przechowywała nietknięte jako jedyny posag swej córki, a które w tej ostatniej niedoli stanowiły jedyny środek utrzymania.
— Nie sprzedam ich nigdy!... Wolałabym raczej rzucić wam na pastwę kawał mego ciała!
W tejże chwili rozmowa przerwała się niespodzianie. Nikt nie zwrócił uwagi na pukanie do drzwi, które otworzyły się nagle i pani Karolina weszła do pokoju. Przybiegła ona tutaj wzburzona jeszcze opowiadaniem księżnej Orviedo i stanęła zdumiona sceną, świadkiem której znalazła się przypadkowo. Nie chcąc przeszkadzać, cofnęła się ku drzwiom, ale spostrzegłszy błagalne spojrzenie hrabiny de Beauvilliers, zrozumiała o co chodzi i stanęła w głębi pokoju.
Busch włożył na głowę kapelusz, Leonida zaś coraz więcej zakłopotana wysuwała się za drzwi.
— A zatem, proszę pani, nie pozostaje nam nic innego, jak wynieść się ztąd.
Pomimo tego zapewnienia, Busch nie wyszedł jednak, ale raz jeszcze bezczelnemi słowy powtórzył całą historyę, jak gdyby chciał tem silniej upokorzyć hrabinę wobec nowoprzybyłej. Udawał on, że nie poznaje pani Karoliny. Był to jego zwyczaj: rozmawiając o interesie, nie poznawał nigdy nikogo.
— Żegnam panią, prosto ztąd idziemy do sądu. Przed upływem trzech dni dzienniki podadzą szczegółowy opis całej tej sprawy. Nie myśmy temu winni, ale pani sama!
Dzienniki opisać mają ohydny ten skandal spełniony na ruinach możnej i starożytnej rodziny!... Małoż jeszcze tego, że olbrzymi majątek rozpadł się w proch!.. Wszystko zatem w błoto runąć musi?... O nie! honor domu przynajmniej za jaką bądź cenę ocalić trzeba!... Tak rozmyślając, hrabina machinalnie otworzyła szkatułkę, w której znajdowały się kolczyki, bransoletka, trzy pierścionki z brylantami i rubinami w starożytnej oprawie.
Busch zbliżył się znowu, wzrok jego stał się łagodniejszym, czułym prawie.
— Et! wszystko to nie jest warte dziesięciu tysięcy franków! Niech mi pani pozwoli obejrzeć zblizka.
To powiedziawszy, brał do rąk jeden klejnot po drugim, obracał, oglądał, podnosił do góry w drżących palcach, z wrodzonem namiętnem zamiłowaniem do drogich kamieni. Przepyszne rubiny zwłaszcza w zachwyt go wprawiały. A przytem i te brylanty najczystszej wody, chociaż oszlifowane niezręcznie!
— Sześć tysięcy franków! — ocenił wreszcie szorstkim tonem taksatora lombardowego, starając się ukryć radość, jaką w nim budziła owa suma ogólnego oszacowania. — Liczę tylko kamienie, bo oprawa nic nie warta, co najwyżej możnaby przetopić srebro. Cóż poradzić? musimy się zadowolnić sześcioma tysiącami franków!
Ale hrabina nie miała siły ponieść tak ciężkiej ofiary. Z rozbudzoną dumą, gwałtownie wydarła mu klejnoty i konwulsyjnie ściskała je w rękach. Nie! o nie! trzeba nie mieć serca, aby wymagać, żeby w przepaść ruiny rzuciła jeszcze te kilka kamieni, które matka jej nosiła, które córka jej włożyć miała w dzień ślubu! Rzewne łzy trysnęły jej z oczu i spływały po twarzy nacechowanej wyrazem tak bezbrzeżnej rozpaczy, że Leonida wzruszona, litością zdjęta, pociągnęła Buscha za połę surduta, chcąc go ztąd wyprowadzić. Wolała ona zrzec się pieniędzy aniżeli sprawiać tyle przykrości tej biednej pani, która widocznie musi być bardzo dobrą. Busch obojętnie przypatrywał się tej scenie i czekał pewien już teraz zwycięztwa, wiedział bowiem z wieloletniego doświadczenia, że łzy bywają zwykle zwiastunem upadku woli.
Okropna ta scena prawdopodobnie dłużejby się jeszcze przeciągnęła, gdy nagle przytłumione jęki dochodzące z alkowy zmieniły się w głośne szlochanie.
— Ach! mamo! mamo! oni mnie zabiją! — wołała z łóżka Alicya! — Oddaj im wszystko! Niech wszystko zabiorą! O! mamo! niech oni wyjdą!... Oni mnie zabiją!
Hrabina rozpaczliwie załamała ręce. Boże! więc córka jej wszystko słyszała i teraz umiera ze wstydu!... Rzuciwszy Buschowi klejnoty, zostawiła mu zaledwie dość czasu, aby zdążył w zamian położyć na stole rewers hrabiego i wypchnęła go za drzwi. Lichwiarz podążył za Leonidą, która tymczasem już się była wysunęła niepostrzeżenie, hrabina zaś weszła do alkowy i nawpół przytomna padła na łóżko Alicyi. Obie kobiety złamane, przygnębione płakały gorzkiemi łzami rozpaczy.
Pani Karolina, drżąca z oburzenia, chciała już wdać się w tę sprawę, nie mogąc patrzeć obojętnie jak niegodziwy Busch pastwił się nad nieszczęśliwemi kobietami. Ale wysłuchawszy całej tej historyi i zrozumiawszy, że pośrednictwo jej nie zdoła powstrzymać skandalu, stała w milczeniu: znała bowiem Buscha i wiedziała, że nie zawaha się on przed wprowadzeniem w czyn swoich pogróżek. Zresztą i ona także czuła się onieśmieloną wobec niego z powodu łączącej ich tajemnicy. Boże! ileż tu cierpień! ile brudów!... Mimo woli zadawała sobie pytanie, co ją tu przywiodło, skoro nie umie znaleźć ani jednego słówka zdrowej rady lub pociechy. Każde zdanie przychodzące jej na myśl, każde pytanie, najlżejsza nawet aluzya do bolesnego dramatu wydawały jej się obrażające, raniące boleśnie i niemożliwe do wypowiedzenia w obecności oszołomionej, konającej ze wstydu ofiary. Zresztą czyż mogłaby udzielić jakiejkolwiek pomocy nie wyglądającej na urągowisko — skoro sama także była zrujnowaną i nie wiedziała, jak zdoła dać sobie rady do ukończenia procesu?... Wreszcie rozrzewniona i litością przejęta, wyciągnęła ku nim ręce, mając łez pełne oczy.
Dwie te nędzne, przygnębione na wpół umarłe kobiety tonące we łzach w niewielkim wynajętym pokoiku, były jedyną pozostałością potężnego niegdyś i znakomitego rodu Beauvilliersów. Ród ten posiadał przed laty pałace, łąki, lasy, grunta uprawne, rozległe dobra ciągnące się na dwadzieścia mil wzdłuż wybrzeży Loary. Z biegiem czasu olbrzymie te dobra dziedziczne zmniejszały się stopniowo, aż nadeszła chwila, kiedy hrabina straciła ostatnie szczątki fortuny podczas jednej z tych burz spekulacyi nowożytnej, zupełnie dla niej niezrozumiałych: najprzód owe dwadzieścia tysięcy franków zaoszczędzonych, ciułanych grosz po groszu dla córki, następnie sześćdziesiąt tysięcy franków pożyczonych na hypotekę Aublets, nareszcie i folwark ten cały. Pałacyk przy ulicy Saint Lazare nie wystarczał na spłatę wierzycieli. Jedyny syn zmarł na obczyźnie, nie dobiwszy się sławy. Córkę przywieziono jej do domu zranioną, zgwałconą przez tego rozbójnika, podobną w tej chwili do skrwawionego, obryzganego błotem dziecka, które przejechano na ulicy. Hrabina — ta niegdyś dumna, wyniosła, majestatycznie spoglądająca matrona — stała się w tej chwili biedną, nieszczęśliwą staruszką, którą burze losu pochyliły ku ziemi. Alicya zaś niemłoda już, nieładna, spoglądała w około siebie błędnym wzrokiem, w którym malowała się bezgraniczna boleść zranionej dumy i zgwałconej wstydliwości. Obie kobiety szlochały głośno.
Nie mówiąc ani słowa, pani Karolina przytuliła do serca dwie te biedaczki i wraz z niemi rzewnie zapłakała. Zrozumiały one serdeczne jej współczucie i w łzach z oczu ich płynących mniej już teraz było goryczy. Nigdzie nie ma dla nich pociechy a przecież nadal żyć muszą!
Wyszedłszy znowu na ulicę, pani Karolina spotkała Buscha, który rozprawiał żywo z Méchainową. Po chwili skinął na dorożkę, wsiadł do niej z Leonidą i zniknął jej z oczu. Pani Karolina szła pośpiesznie, gdy nagle zastąpiła jej drogę Méchainowa, która widocznie czatować już musiała, natychmiast bowiem rozpoczęła rozmowę o Wiktorze, dając do zrozumienia, że wie o wszystkiem, co się działo dnia poprzedniego w Domu pracy. Od chwili, kiedy Saccard odmówił wypłaty czterech tysięcy franków, Méchainowa nie posiadała się ze złości i wymyślała przeróżne sposoby powetowania sobie tak znacznej straty. Wiadomość o ucieczce Wiktora powzięła ona na bulwarze Bineau, dokąd chodziła bardzo często, poszukując nowych i pożytecznych wieści. Prawdopodobnie musiała już ona obmyśleć cały plan działania, gdyż oświadczyła pani Karolinie, że zajmie się poszukiwaniem Wiktora.
— Nieszczęśliwe dziecko! — biadała — niepodobna przecież pozostawić tego chłopca własnym złym instynktom... trzeba się nim zająć, aby w przyszłości nie dostał się do więzienia.
To mówiąc, małemi oczkami tonącemi w tłuszczu policzków wpatrywała się badawczo w panią Karolinę, radowała się w duchu widokiem jej wzruszenia i pocieszała nadzieją, że kiedyś, znalazłszy tego smarkacza, będzie mogła znowu wyłudzać od niej pieniądze.
— A zatem, proszę pani, ja sama się tem zajmę... W razie, gdyby pani zależało na tem, aby mieć jaką wiadomość, niechaj się pani nie trudzi chodzeniem na ulicę Marcadet, ale zajdzie do pana Buscha na ulicę Feydeau. Codziennie około czwartej popołudniu można mnie tam zastać z pewnością.
Pani Karolina powróciła do domu nową troską przygnębiona. W istocie bowiem Méchainowa miała słuszność, utrzymując, że niepodobna przewidzieć, za głosem jakich złych instynktów pójdzie ten potwór, samopas w świat puszczony, nie mający nigdy własnego domu i prześladowany przez społeczeństwo, jak wilk żarłoczny... Pośpiesznie zjadłszy śniadanie, pani Karolina kazała sprowadzić dorożkę; przed udaniem się do więzienia Conciergerie, chciała ona wpaść na bulwar Bineau, aby jak najprędzej dowiedzieć się nowych szczegółów. Trawiona gorączką niepokoju, zmieniła jednak w drodze zamiar i postanowiła zwrócić się przedewszystkiem do Maksyma, zaprowadzić go do Domu pracy i zmusić do zajęcia się Wiktorem, który bądź co bądź był jego bratem. Maksym jeden miał pieniądze, mógł zatem skutecznie wdać się w tę sprawę.
Ale przybywszy na ulicę de l’Impératrice i wszedłszy do przedpokoju tego małego, lecz wykwintnie urządzonego pałacyku, pani Karolina w oka mgnieniu ochłonęła z zapału. Tapicerzy zdejmowali portyery i dywany, lokaje przykrywali pokrowcami meble i żyrandole, ze wszystkich kosztownych cacek stojących w nieładzie na etażerkach unosiła się woń jakaś niknąca, lekka a przejmująca, niby zapach bukietu rzuconego nazajutrz po balu. W głębi mieszkania dopiero, w sypialnym pokoju zastała ona Maksyma stojącego przy dwóch olbrzymich kufrach, w które kamerdyner układał mnóstwo sprzęcików, tak kosztownych i artystycznych, jak gdyby stanowiły część wyprawy panny młodej.
Spostrzegłszy panią Karolinę, on pierwszy rozpoczął rozmowę oschłym i bardzo chłodnym tonem:
— Ach! jak to dobrze, że pani przyszłaś! Oszczędzi mi to trudu pisania listu z pożegnaniem. Wszystko, co się tu dzieje, już mi zbrzydło i dlatego wyjeżdżam.
— Jakto?... pan wyjeżdżasz?
— Tak, ruszam w drogę dziś wieczorem... jadę do Neapolu, gdzie zamierzam zimę przepędzić.
Ruchem ręki wyprawił z pokoju lokaja i zostawszy sam na sam z panią Karoliną, dodał:
— Czy pani sądzi, że mi bardzo przyjemnie mieszkać tutaj, kiedy mój ojciec od półroku siedzi w kryminale? Nie myślę czekać, aż go zobaczę na ławie oskarżonych, albo też skazanego do ciężkich robót.. To los! nienawidzę wszelkich podróży a jednak muszę jechać!... Na szczęście, że tam klimat jest bardzo łagodny, zabieram ztąd wszystko, bez czego nie umiałbym się obejść, może więc nie znudzę się zbytecznie!
Pani Karolina spoglądała to na niego, to znów na kufry, pełne rozmaitych drobiazgów, pomiędzy któremi nie było przecież ani jednego gałganka, mogącego należeć do żony lub też kochanki. Drobiazgi te świadczyły tylko wymownie, że właściciel ich siebie samego kocha nadewszystko. Niezrażona tem jednak, pani Karolina ośmieliła się napomknąć, w jakim celu tutaj przybyła.
— A ja... przyszłam tutaj, licząc na to, że mi pan raz jeszcze zechce wyświadczyć przysługę...
I tak zacząwszy, opowiedziała całą historyę, nic nie ukrywając, oskarżając Wiktora o zgwałcenie kobiety i o kradzież, wyrażając obawę, że uciekłszy z Domu pracy, nie zawaha się on przed popełnieniem najohydniejszej zbrodni.
— Niepodobna go zostawić samemu sobie! Chodź pan ze mną, a może wspólnemi siłami...
Maksym nie dał jej dokończyć zdania. Zbladł nagle i zadrżał ze strachu, czy też ze wstydu, jak gdyby poczuł na ramieniu dotknięcie brudnej, zbrodniczej ręki.
— Ach! tego mi tylko brakowało!... Ojca mam złodzieja a brata rozbójnika!... Zadługo tu siedziałem i szczerze żałuję, że nie wyjechałem już od tygodnia... Ależ to niegodziwość bez granic aby takiego jak ja człowieka stawiano w podobnem położeniu!...
Pani Karolina zaczęła nalegać, co go wprawiło w tem większy gniew.
— Dajże mi pani spokój! — krzyknął brutalnie. — Jeżeli pani masz ochotę kłopotać się i martwić, to ja nie bronię, ale proszę mnie do tego nie mieszać... Ostrzegałem panią przecież, że będziesz kiedyś gorzko płakała z jego winy. Ale mnie co to obchodzi?... Gdybym wiedział, że jeden chociażby włos spadnie mi z głowy, wolałbym, aby świat cały ugrzązł w błocie!
— W takim razie żegnam pana! — chłodno odparła pani Karolina.
— Żegnam panią!
Wychodząc z pokoju, zauważyła jeszcze, że Maksym napowrót przywołał lokaja i sam pilnował, aby spakowano starannie przepyszne złocone przybory tualetowe, prawdziwem dziełem sztuki będące. Najpiękniejszą była miednica otoczona w około pląsającemi amorkami. Gdy Maksym wyjeżdżał, aby pędzić nadal życie bezczynne i od wszelkich trosk wolne, pani Karolina rozmyślała nad dolą brata jego, który... być może... w ciemny zimowy wieczór zgłodniały, z nożem w ręku, czatować będzie na ofiarę w jednym z zaułków przedmieścia la Villette lub Charonne. Czyż zestawienie doli obu tych ludzi nie było wymowną odpowiedzią na pytanie: o ile pieniądz stanowi warunek zdrowia, rozumu, inteligencyi i dobrego wychowania? Skoro na dnie duszy każdego człowieka zawsze błoto się kryje, czyliż cywilizacya cała nie na tem jedynie polega, aby jeść smacznie i pachnieć pięknie?
Tym razem, wszedłszy do Domu pracy, pani Karolina mimowoli zapałała oburzeniem na widok zbytkownego urządzenia tego zakładu. Do czegóż służyły te dwa wspaniałe pawilony, stanowiące oddzielne mieszkania chłopców i dziewcząt, a połączone olbrzymim gmachem, w którym mieściły się biura administracyi? Do czegóż służyły rozległe te łąki, kuchnie wykładane fajansem, jadalnie z marmurowemi stołami schody i korytarze piękne, widne, iście pałacowe? Jakiż był cel szczodrobliwości tej i miłosierdzia, skoro z ich pomocą niepodobna było tego nawet dokonać, aby jedno zepsute dziecko wyrosło na człowieka zdrowego i posiadającego niespaczone pojęcie moralności?... Pani Karolina udała się wprost do dyrektora i zarzuciła go pytaniami, pragnąc dowiedzieć się wszystkich najdrobniejszych szczegółów. Ale dyrektor, sam nieświadomy wielu scen zawiłego tego dramatu, powtórzył jej to tylko, co słyszała już z ust księżnej. Od dnia poprzedniego nadaremnie poszukiwano Wiktora, zarówno w samym zakładzie, jak i w całej okolicy: chłopiec utonął bez śladu w głębiach wielkiego miasta. Widocznie, uciekając, niewiele miał pieniędzy, gdyż w portmonetce Alicyi znajdowały się trzy franki i cztery soldy. Dyrektor nie zawiadomił o tem zdarzeniu policyi, chcąc oszczędzić paniom de Beauvilliers publicznego skandalu; pani Karolina podziękowała mu serdecznie za ten dowód delikatności i przyrzekła, że także nie będzie poszukiwała zbiega przez policyę, chociaż tak gorąco pragnie dowiedzieć się, co się z nim stało. Zniechęcona i zmartwiona tem, że nie udało jej się uzyskać żadnych dokładniejszych objaśnień, postanowiła udać się do infirmeryi, aby zasięgnąć bliższych wiadomości od sióstr miłosierdzia. I tym razem jednak, doznawszy zawodu, odetchnęła swobodniej dopiero na górze, w małym, zacisznym pokoiku oddzielającym sypialnię chłopców od sypialni dziewcząt. Była to godzina rekreacyi; przez okno dolatywał odgłos wrzawy bawiących się wesoło dzieci; pani Karolina zrozumiała całą bezzasadność swego oburzenia, widząc, że dobrobyt, praca i świeże powietrze oddziaływają dodatnio na zdrowie młodych istot. Niewątpliwie większa część tych dzieci stanie się w przyszłości zdrowymi i silnymi ludźmi, a jeżeli na czworo lub pięcioro z nich jeden tylko zbrodniarzem zostanie — nie jestże to świetnym rezultatem pracy mającej na celu stłumienie złych skłonności dziedzicznych?
Pozostawszy samą na chwilę, pani Karolina podeszła do okna, chcąc przyjrzeć się dzieciom biegającym po ogrodzie, gdy nagle zwróciły jej uwagę dźwięczne głosy dziewczynek leżących w przyległej infirmeryi. Drzwi były na wpół uchylone, mogła zatem niepostrzeżona przez nikogo przyjrzeć się temu, co się tam działo. Jasne promienie słońca rzucały świetne blaski na śnieżno wybielone ściany pokoju, w którym stały cztery łóżeczka białemi firankami osłonięte. W pierwszem łóżku na lewo pani Karolina spostrzegła Magdusię, ową dziewczynkę, która z takim smakiem zajadała bułeczkę z konfiturami wtedy, gdy ona przyprowadziła Wiktora. Pijaństwo rodziców odbiło się na organizmie dziewczynki wątłej, bezkrwistej, mającej szczupłą i bladą twarzyczkę z dużemi oczyma, w których malowała się przedwczesna dojrzałość. Trzynastoletnia Magdusia była już zupełnie samą na świecie: matka jej umarła pewnego wieczoru w skutek silnego uderzenia w brzuch przez jakiegoś pijaka, który nie chciał jej zapłacić przyrzeczonych trzydziestu centymów. Dziewczynka, klęcząc na łóżku w długiej białej koszulce, z jasnemi włoskami spadającemi jej na ramiona, uczyła pacierza trzy inne dziewczynki, zajmujące trzy pozostałe łóżka.
— Złóżcie rączki tak jak ja i módlcie się sercem całem.
Trzy dziewczynki uklękły także w łóżeczkach. Dwie starsze mogły mieć od ośmiu do dziesięciu lat, najmłodsza wyglądała na lat pięć najwyżej. Klęcząc w białych koszulkach, ze złożonemi rączkami, z oczyma wzniesionemi w górę, zdawały się one podobnemi do niewinnych aniołków.
— Słuchajcie uważnie i powtarzajcie za mną każde słowo... Boże! daj zdrowie i szczęście panu Saccardowi!... Wynagródź go za jego dobroć!
Wtedy wszystkie cztery dziewczynki z głęboką wiarą z czystych serduszek płynącą, miłemi dziecięcemi głosikami powtórzyły chórem:
— Boże! daj zdrowie i szczęście panu Saccardowi! Wynagródź go za jego dobroć!
W pierwszej chwili pani Karolina wzdrygnęła się z oburzenia i chciała wejść do pokoju, aby nakazać dziewczynkom milczenie, zmusić je do zaprzestania modlitwy, która wydawała jej się bluźnierstwem i okrutną igraszką. O! Saccard niegodzien tego, aby go kochano! Modlitwa za jego zdrowie i szczęście kalała czyste te usteczka!... Nagle jednak dziwny dreszcz ją przejął i oczy zaszły łzami. Czyż miała prawo narzucać swą wolę niewinnym tym istotom życia nieznającym?... Czyż one mogły odczuć jej gniew, oburzenie i krzywdę, jakiej ona zaznała? Czyż Saccard nie był istotnie ich dobrodziejem?... Wszak on to przyczynił się w znacznej mierze do utworzenia tego zakładu i co miesiąc przysyłał dzieciom zabawki? Głęboki niepokój ją ogarnął, w zestawieniu tych sprzeczności znalazła nowy dowód potwierdzający tę prawdę, że żadnego człowieka bezwzględnie potępiać nie należy, jeżeli pośród mnóstwa złego, jakie dokonał, uczynił też cokolwiek dobrego. Wyszła zatem w milczeniu, podczas gdy dziewczęta na nowo modlitwę swoją rozpoczynały... wyszła, unosząc w uszach dźwięki tych anielskich głosików, wzywających błogosławieństwa niebios dla człowieka, który tyle katastrof sprowadził, którego ręka naokół siała zniszczenie.
Wysiadłszy z dorożki przed gmachem więzienia Conciergerie, pani Karolina spostrzegła, że z powodu nadmiaru wzruszeń zapomniała zabrać z domu wiązanki gwoździków przygotowanej dla brata. Nie chcąc pozbawiać brata kwiatów, które namiętnie lubił, kupiła bukiecik róż od siedzącej nieopodal przekupki. Hamelin uśmiechnął się, gdy mu opowiadała o swem roztargnieniu. Tego dnia zastała go niezwykle smutnym. Przez pierwszych kilka tygodni pobytu w więzieniu nie mógł on uwierzyć, aby sędziowie mogli mu postawić jakikolwiek ciężki zarzut. Obrona jego sprawy wydawała mu się nader prostą i jasną: wbrew własnej woli mianowany prezesem, przez cały prawie czas tych operacyj finansowych bawił zagranicą, nie mógł zatem mieszać się do niczego, ani wywierać jakiegokolwiek wpływu na działalność towarzystwa. Ale po kilku rozmowach z adwokatem, po wielu bezskutecznych staraniach czynionych przez panią Karolinę, zrozumiał wreszcie, jak straszna odpowiedzialność na nim ciąży. Wobec prawa staje się on współwinowajcą wszystkich większych i drobnych nadużyć, jakie popełniono... Nikt nie uwierzy, aby cokolwiek stało się bez jego wiedzy... Saccard wciąga go za sobą w przepaść hańbiącego wspólnictwa. Głęboka, prostacza poniekąd, ale niczem niezachwiana wiara natchnęła go w tej niedoli rezygnacją i głębokim spokojem ducha, który wzbudzał podziw w pani Karolinie. Przyjeżdżając do więzienia po wielu pełnych niepokoju bieganinach wpośród ludzi swobodę mających, a jednak tak niemiłosiernych i wiekuiście czegoś się lękających, wydziwić się nie mogła, widząc go tak spokojnym i uśmiechniętym w ponurej celi więziennej, na ścianach której powiesił krucyfiks z czarnego drzewa, a w około niego cztery jaskrawo-kolorowane obrazki świętych. Kto się Bogu odda w opiekę, ten nie zna smutku, ani rozpaczy, bo każde niezasłużone cierpienie jest dla niego zadatkiem wiecznej szczęśliwości. Jedynem źródłem smutku Hamelina było powstrzymanie wielkich jego zamiarów. Kto i kiedy doprowadzi je do skutku? kto dokona dzieła odrodzenia Wschodu — dzieła tak szczęśliwie rozpoczętego przez towarzystwo zjednoczonych statków i przez towarzystwo kopalń srebra w górach Karmelu? kto pobudzi szybsze krążenie krwi zastygłej w żyłach starego świata? kto zbuduje sieć dróg żelaznych z Brussy do Bejrutu i Damaszku, ze Smyrny do Trebizondy? Nie rozpaczał on jednak: wierzył głęboko, że dzieło rozpoczęte marnie zginąć nie może i cierpiał nad tem tylko, że nie jego to niebo wybrało do wykonania tej pracy. Największym bólem ściskało mu się serce, gdy rozmyślał, za jakie to grzechy Bóg go karze, nie dozwalając mu doprowadzić do skutku organizacyi Banku katolickiego — tej instytucyi mającej inną postać nadać światu i utworzyć Skarb Grobu Świętego, któryby zapewnił papieżowi panowanie i połączył wszystkie ludy w jeden naród, odbierając żydom ich wszechpotęgę pieniężną. Hamelin prorokował, że taki bank, któremu żadna siła ostać się niezdoła, prędzej lub później powstać musi za sprawą „Sprawiedliwego“ o rękach niczem nieskalanych. A jeżeli dziś oto wydawał się bardziej niż zwykle stroskanym — to dlatego jedynie, że myśląc nad tem położeniem, rozumiał, iż oskarżony a wkrótce zapewne za winnego uznany, nigdy po wyjściu z więzienia nie będzie miał rąk dość czystych, aby mógł na nowo rozpocząć tak wzniosłe dzieło.
Z roztargnieniem słuchał siostry, która mu opowiadała, że w dziennikach opinia publiczna zaczyna znowu odzywać się o nim przychylniej. Nagle przerwał jej i utkwiwszy w jej twarzy nawpół błędne, nawpół przytomne spojrzenie, zapytał:
— Dlaczego nie chcesz się z nim widzieć?
Pani Karolina zadrżała, zrozumiawszy, że brat jej mówi o Saccardzie. Raz jeszcze ruchem głowy skinęła przecząco, on zaś, decydując się, zmieszany, szepnął zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Ze względu na stosunki, jakie was łączyły, nie możesz mu tego odmówić... Idź do niego!
O Boże!... więc on wie o wszystkiemi... Gorący rumieniec oblał lica pani Karoliny, rzuciła się w jego objęcia, aby ukryć twarz rozpłomienioną i urywanym ze wzruszenia głosem pytała, kto mu to powiedział, zkąd dowiedzieć się mógł rzeczy, którą ona taiła starannie przed wszystkimi... przed nim zaś nadewszystko.
— Biedna moja siostrzyczko, oddawna już wiem o tem... Otrzymałem kilka listów bezimiennych, a zresztą czyż nie ma podłych ludzi, którzy nam zazdrościli? Nigdy ci o tem nie wspominałem, bo jesteś panią swej woli a nie godzimy się z sobą w wielu zapatrywaniach. Wiem tylko, że jesteś najlepszą na świecie kobietą. Idź do niego.
Z pobłażliwym, łagodnym uśmiechem wyjął z za krucyfiksu bukiecik róż i oddając go siostrze, dodał z rozpogodzonem już obliczem:
— Karolino, zanieś mu te kwiaty i powiedz odemnie, że nie mam już żalu do niego.
Wzruszona słodyczą i miłosierdziem brata, głęboko zawstydzona, lecz zarazem ucieszona myślą, że nie ma już tajemnicy przed człowiekiem, którego nade wszystkich miłowała, pani Karolina nie opierała się dłużej. Zresztą od rana już ogarniało ją coraz silniej przeświadczenie o konieczności rozmówienia się z Saccardem. Czyż nie powinna była zawiadomić go o ucieczce Wiktora i o tej strasznej awanturze, samo wspomnienie której dotychczas dreszczem ją przejmowało? Saccard pierwszego dnia po wejściu do więzienia zapisał ją na liście osób, które pragnął widzieć i przyjmować; to też dozorca nie czynił jej żadnych trudności i usłyszawszy jej nazwisko, wprowadził ją natychmiast do celi więźnia.
Saccard, plecami odwrócony do drzwi, siedział przy małym stoliku i wypisywał szeregi liczb na arkuszu papieru. Spostrzegłszy wchodzącą kobietę, zerwał się żywo i zawołał z radością:
— To pani!... Ach! jakże pani jesteś dobrą!... Jakież to dla mnie szczęście!
Ujął prawą jej rękę, ona zaś uśmiechała się zakłopotana, wzruszona, nie wiedząc, co powiedzieć i od czego rozpocząć rozmowę. Wreszcie słowa nie mówiąc, lewą ręką położyła na stole bukiecik wpośród arkuszy papieru zapisanych liczbami.
— Pani jesteś aniołem dobroci! — szepnął uszczęśliwiony Saccard, podnosząc do ust jej rękę.
— Wyznać muszę — ozwała się wreszcie pani Karolina — że ja uważałam już wszystko za skończone między nami, serce moje oddawna pana potępiło. Ale Jerzy pragnął, abym przyszła...
— O nie! nie mów pani tego! — przerwał Saccard. — Powiedz pani raczej, że jesteś dobra, rozumna, że wszystko zrozumiałaś i że mi przebaczasz!
Pani Karolina ruchem ręki nakazała mu milczenie.
— Nie wymagaj pan tyle odemnie... Sama nie wiem, co myśleć... Czyliż to panu nie wystarcza, że mnie widzisz w swej celi?... A przytem muszę panu udzielić bardzo smutnej wiadomości...
Nie dając mu przyjść do słowa, półgłosem opowiedziała mu dzikie rozbudzenie się złych instynktów w duszy Wiktora, zbrodnię, jaką spełnił na biednej Alicyi de Beauvilliers, niewytłomaczoną i niezwykłą jego ucieczkę, bezskuteczność wszystkich poszukiwań i nieprawdopodobieństwo odnalezienia go kiedykolwiek.
Saccard słuchał oszołomiony, ani słowem nie przerywając ciągu opowiadania. Gdy umilkła wreszcie, dwie grube łzy stoczyły się po jego policzkach.
— Nieszczęśliwy!... nieszczęśliwy chłopiec! — szepnął z westchnieniem.
Pani Karolina nigdy dotychczas nie widziała Saccarda płaczącym, stała więc teraz wzruszona i bezprzytomna prawie, bo łzy jego były jakieś nadzwyczajne, szare i ciężkie, jak gdyby wytrysnęły z głębi serca skamieniałego, znieczulonego przez lat tyle rozbojów finansowych. Po chwili milczenia, Saccard zaczął gorącemi słowy malować rozpacz swoją:
— Straszna rzecz! — zawołał — jestem ojcem tego chłopca, lecz ani razu nie przycisnąłem go do serca... Wiadomo pani przecież, że nigdy nie miałem czasu pójść do niego... nie widziałem go nawet... Mój Boże! ileż to razy postanawiałem sobie, że pójdę go odwiedzić, ale te szelmowskie interesy tak mi czas pochłaniały, że nigdy ani chwilki znaleźć nie mogłem! Zawsze się tak dzieje: jeżeli nie zrobisz czego natychmiast, to możesz być pewnym, że nigdy się do tego nie weźmiesz... Czy jesteś pani pewną, że teraz nie mógłbym go zobaczyć?.. Poproszę, a może mi go tutaj przyprowadzą.
Pani Karolina przecząco wstrząsnęła głową.
Kto wie, gdzie go szukać teraz? Utonął bez śladu w tem potwornem, bezdennem mieście!
Przez chwilę Saccard biegał szybko po celi, trzęsąc się z gniewu i jąkając jakieś wyrazy bez związku.
— Odnajdują mi to dziecko i oto znowu tracić je muszę... Nigdy go już nie zobaczę. Widzi pani, jak ja w niczem szczęścia nie mam!... Nic mi się nie powodzi!... To zupełnie tak samo, jak z Bankiem powszechnym!... Powstał, rozwijał się i już go niema!
To mówiąc, usiadł przy stoliku, pani Karolina zaś postawiła sobie krzesło naprzeciw niego. Zapominając o całej swojej niedoli, przebiegał rękoma między papierami, przeglądał wszystkie te olbrzymie akty, które od miesiąca przygotowywał i zaczął na nowo opowiadać historyę swego procesu i wykład obmyślonych środków obrony, jak gdyby chodziło mu o to, ażeby się usprawiedliwić wobec pani Karoliny. Oskarżający go akt zawierał następujące zarzuty: rozmyślne powiększanie kapitału zakładowego w celu rozgorączkowania rynku, podniesienia kursów i przekonania wszystkich, że towarzystwo posiada swoje kapitały w całości, dalej: symulacyę rachunków i wpłat nieuskutecznionych za pomocą rachunków otwartych na imię Sabatiniego, oraz innych słomianych ludzi, którzy buchalteryjnie tylko, na papierze dokonywali wpłat; rozdział fikcyjnych dywidend pod postacią liberacyi dawnych akcyj; wreszcie zakupywanie przez towarzystwo własnych akcyj i całą tę szaloną spekulacyę, która sprowadziła nadzwyczajną, urojoną zwyżkę, będącą powodem upadku Banku powszechnego po wyczerpaniu obrotowych kapitałów. Na zarzuty powyższe Saccard odpowiadał rozlicznemi wymarzonemi teoryami: postępował on tak, jak postępuje każdy dyrektor banku z tą jedynie różnicą, że ufając swej sile, zakreślał szersze granice projektowanej działalności. W całym Paryżu nie było ani jednego naczelnika najsolidniejszej nawet instytucyi, który nie powinien podzielać jego losu, gdyby wymiar sprawiedliwości rządził się w istocie zasadami logiki... On stał się kozłem ofiarnym za nadużycia, które wszyscy bez wyjątku popełniają... Z drugiej znowu strony, w jakże dziwny sposób pojmowano odpowiedzialność! Dlaczego władza prokuratorska nie oskarżyła także Daigremonta, Hureta, margrabiego de Bohain i innych członków rady zarządu, którzy na równi z nim zawinili w całej tej robocie, a każdy z których oprócz pięćdziesięciu tysięcy franków za znaczki obecności, pobierał nadto 10% czystego zysku? Dlaczegóż tyle nadużyć uszło bezkarnie Lavignière’owi i innym, którym wystarczało do obrony przyznanie się do nieobecności, oraz zapewnienie, że działali w dobrej wierze? Nie ulegało wątpliwości, że prowadzenie tego procesu będzie krzyczącą niesprawiedliwością, chociaż musiano usunąć skargę Buscha o oszustwo, jako podającą fakty niestwierdzoce dowodami, a raport przez eksperta złożony od pierwszego rzutu oka uznano za pełen błędów. Dlaczegóż zatem z urzędu ogłoszono upadłość na podstawie tych dwóch właśnie dokumentów, jeżeli ani jeden grosz z depozytu nie został naruszonym a wszyscy klienci odbiorą to, co im się należy? Czyż chodziło o to wyłącznie, aby akcyonaryuszów doprowadzić do ruiny? W takim razie stało się zadość życzeniu władzy, klęska bowiem staje się ogólną i coraz szersze przybiera rozmiary!... Zastanawiając się nad tem, Saccard przypisywał winę nie sobie, ale sądom, rządowi, tym wszystkim, którzy uknuli niecny spisek w celu zniszczenia Banku powszechnego.
— Ach! to łotry! łajdaki!,.. Gdyby mnie nie byli wsadzili do więzienia, zobaczylibyście dopiero, do czego zmierzałem!
Pani Karolina patrzyła na niego zdziwiona tem nierozumieniem swej winy, które go istotnie wielkim czyniło. W tej chwili przechodziła ona myślą wszystkie dawniej przez siebie wygłaszane teorye: o konieczności gry w wielkich przedsięwzięciach, w których niepodobna sprawiedliwie rozdzielić zysków, o zapatrywaniu się na spekulacyę jako na zło nieuniknione, będące niejako nawozem, bez użycia którego na żadnym gruncie postęp się nie zrodzi. Czy to nie on sam własnoręcznie, bez żadnego skrupułu, dokładał paliwa do tej maszyny, aż pękła wreszcie, raniąc śmiertelnie tych wszystkich, których za sobą porwała? Czyż to nie on sam pracował nad tem, aby podnieść kurs do trzech tysięcy franków, nie bacząc, że tak wygórowana zwyżka jest szaleństwem? Czyż podobna w jakikolwiek sposób usprawiedliwić ten fakt, aby towarzystwo, mające sto pięćdziesiąt milionów kapitału zakładowego, wypuściło trzysta tysięcy akcyj, które przy kursie trzech tysięcy franków przedstawiały wartość dziewięciuset milionów franków? Czyż nie narażano się na groźne niebezpieczeństwo, wydzielając kolosalne dywidendy — jakich wymagała tak olbrzymia zaangażowana suma — chociażby nawet przy skromnej stopie pięciu od sta?
Saccard zerwał się i biegać zaczął po ciasnej celi, rzucając się gorączkowo, jak dziki zwierz w klatce zamknięty.
— Ach! łajdaki! wiedzieli oni dobrze, co czynią, zamykając mnie tutaj! Najniezawodniej byłbym zwyciężył... Wszyscy padliby mi do nóg z pokorą!
Pani Karolina nie była zdolną utaić swego zdziwienia.
— Jakimże sposobem byłbyś pan zwyciężył? — spytała niedowierzająco. — Nie miałeś pan już ani grosza!... Pan to raczej zostałeś pobitym.
— Naturalnie — z goryczą odparł Saccard — zostałem pobitym! Jestem łotr skoóczony!... Sława i uczciwość od powodzenia jedynie zależy. Kto poniesie porażkę, ten nazajutrz po bitwie otrzymuje miano niedołęgi i oszusta!... O! domyślam ja się doskonale, co ludzie o mnie mówią, nie potrzebujesz mi pani tego powtarzać. Nieprawdaż, że wszyscy uważają mnie poprostu za złodzieja, że posądzają mnie o zagarnięcie dla siebie wszystkich tych milionów?... Jestem pewien, że rozszarpaliby mnie z wściekłości, gdybym się dostał w ich ręce. A co gorsza, mówiąc o mnie, z politowaniem wzruszają ramionami i nazywają mnie głupcem, szaleńcem... Ale gdyby mi się było powiodło, ludzie inaczejby myśleli. O tak! jakiż to byłby tryumf, gdybym był pokonał Gundermanna, zapanował nad rynkiem pieniężnym i stał się w tej chwili jedynym panem złota! O! wtedy nazywanoby mnie bohaterem! cały Paryż leżałby u stóp moich!
— Nie mogłeś pan zwyciężyć — odważnie zaprzeczyła pani Karolina — nie kierowałeś się pan ani rozsądkiem, ani poczuciem sprawiedliwości.
Dotknięty do żywego, Saccard zaprzestał na chwilę swej przechadzki i stanął przed nią.
— Powiadasz pani, że nie mogłem zwyciężyć?... Ja zaś utrzymuję, że zabrakło mi tylko pieniędzy... oto jedyna przyczyna mojej niedoli... Gdyby podczas bitwy pod Waterloo Napoleon mógł postawić do walki jeszcze ze sto tysięcy żołnierzy, byłby najniezawodniej zwyciężył i świat cały innąby przybrał postać. Ja także byłbym dziś panem rynku, gdybym miał kilkaset milionów franków do rzucenia w tę przepaść!
— Ach! to okropne! — z oburzeniem zawołała pani Karolina. — Więc nie dość panu jeszcze tylu klęsk, tylu łez, tylu potoków krwi przelanej? Chciałbyś pan sprowadzić więcej jeszcze nieszczęść, strącić więcej rodzin w otchłań nędzy, zmusić więcej ludzi do żebrania o kawałek chleba!
Saccard znów biegać zaczął po celi. Wysłuchawszy zarzutów pani Karoliny, lekceważąco wzruszył ramionami:
— Czyż w życiu podobna zważać na takie drobiazgi? Człowiek za każdem stąpnięciem zabija i depce tysiące istot!
Długie milczenie zapanowało. Pani Karolina śledziła wzrokiem Saccarda a chłód jakiś serce jej ogarnął. Jakimże jest w gruncie ten człowiek? Łotr-że to czy bohater?... Dreszcz ją przejmował, gdy zadawała sobie pytanie, jakie myśli pokonanego i na przymusową bezczynność skazanego wodza snuć mu się musiały po głowie, podczas półrocznego zamknięcia w tej celi. Teraz dopiero rozejrzała się ona dokoła: cztery nagie ściany, żelazne łóżko, sosnowy stół i dwa wyplatane krzesła — oto wszystko, co posiadał dziś ten człowiek, przyzwyczajony do zbytku i przepychu!
Nagle Saccard osunął się na krzesło bezsilny, jak gdyby nogi odmówiły mu posłuszeństwa i długo mówił półgłosem, wiedziony nieprzepartą potrzebą uczynienia spowiedzi:
— Gundermann miał słuszność... gorączkowanie się na giełdzie do niczego nie doprowadza... Ach! jakiż on szczęśliwy, że nie czuje w sobie ani krwi, ani nerwów, że stracił pociąg do kobiet i nie ma ochoty wypić chociażby jedną butelkę wina!... Zdaje mi się, że on chyba zawsze musiał być takim, że lód, zamiast krwi, płynie mu w żyłach... Ja zanadto unoszę się namiętnością — oto jedyna przyczyna mojej porażki, oto dlaczego tyle razy narażałem się na niebezpieczeństwo skręcenia karku. Z drugiej jednak strony, jeżeli namiętność mnie zabija, to zarazem ona tylko podtrzymuje we mnie życie. Tak... namiętność mnie porywa, wznosi na niedostępne ludziom wyżyny a potem w mgnieniu oka strąca w otchłań i jednym zamachem niszczy całą pracę. Kto wie, czy używanie nie jest li tylko pożeraniem samego siebie... Zastanawiając się nad przebiegiem tej czteroletniej walki, widzę, że to właśnie mnie zdradzało, czego najwięcej pragnąłem i co już posiadałem. To jakaś nieuleczalna choroba. Nędzna, licha ze mnie istota!
Nagle znów gniew w nim zakipiał przeciw szczęśliwemu zwycięzcy.
— Ach! podły ten żyd Gundermann tryumfuje dlatego tylko, że niczego pragnąć nie umie! On jest uosobieniem całego plemienia żydowskiego; które chłodno i wytrwale dąży do władzy nad światem, do zawojowania wszystkich ludów wszechpotężną siłą złota. Od wieków już rasa ta zagarnia nas i tryumfuje, nie zważając na wszystkie obelgi, jakich jej nie szczędzimy. Gundermann dziś już posiada miliard, a wkrótce będzie miał dwa miliardy... dziesięć miliardów... sto miliardów... i stanie się kiedyś władcą świata całego!... Od lat wielu już rozgłaszam to rozmyślnie, wszystkich ostrzegam, ale nikt mnie nie słucha... wszyscy myślą, że powoduje mną jedynie podła zawiść giełdowa. O nie! to nienawiść raczej! bo ja nienawidzę żydów! nienawiść to odwieczna, wrodzona, we krwi mojej płynąca!
— Nie pojmuję tego uczucia — spokojnie zauważyła pani Karolina, która dzięki rozleglej swej wiedzy posiadała niewyczerpany zasób tolerancyi. — Dla mnie żydzi są takimi samymi ludźmi jak inni. Jeżeli trzymają się poza obrębem naszego społeczeństwa, to dlatego jedynie, że my ich ciągle usuwamy.
Saccard zdawał się nie słyszeć nawet tej uwagi i mówił dalej ze wzrastającą gwałtownością:
— Nic mnie bardziej nie gniewa nad to, że widzę państwa całe u nóg tych złodziei! Czyż dzisiaj rząd francuzki nie jest całkowicie zaprzedany Gundermannowi? Możnaby pomyśleć, że państwo istniećby nie zdołało bez pieniędzy tego szachraja!... A Rougon, ów wielki mąż stanu, jakże podle postąpił z bratem! bo zapomniałem pani powiedzieć, że przed katastrofą byłem na tyle nikczemnym, aby się starać o pojednanie z nim. Dobrze mi tak! jeżeli teraz siedzę w więzieniu, to jemu to tylko zawdzięczam! Mniejsza o to! jeżeli mu zawadzam, niechajże się mnie pozbywa! ja o to tylko mam ciężki żal do niego, że solidaryzuje się z tymi brudnymi żydami... Czyż pani zastanowiłaś się nad tem, że Bank powszechny został zamordowany po to jedynie, aby Gundermann mógł dalej swój handel prowadzić? Każdy bank katolicki, który rozwija się pomyślnie, zostaje zniszczonym, bo zagraża równowadze społecznej, bo wstrzymuje ostateczny tryumf rasy żydowskiej, która nas wkrótce całkowicie pochłonie! O! niechajże się Rougon ma na baczności! jego to oni najprzód zjedzą, strącą ze stanowiska, którego się uczepił rękami i zębami, dla którego wszystkich się zapiera! Bardzo dowcipnie postępuje nosząc płaszcz na dwóch ramionach, dziś zaciąga zobowiązania względem liberałów, jutro względem konserwatystów... ale kto się tak bawi, ten musi kark skręcić prędzej lub później... A skoro wszystko upada, niechajże stanie się zadość życzeniu Gundermanna, który przepowiada, że w razie wojny z Niemcami, Francya zostanie pobitą! Jesteśmy gotowi i czekamy z pokorą aż prusacy przekroczą granicę i kraj nasz zagarną!
Pani Karolina błagalnym ruchem nakazała mu milczenie, jak gdyby powodowana obawą, że słowa takie mogą ściągnąć pioruny.
— O nie! nie! nie mów pan tego! Nie masz pan prawa tak utrzymywać!... Zresztą, Rougon nie przyczynił się w niczem do tego, że pan zostałeś uwięziony. Wiem z wiarogodnego źródła, że Delcambre grał tu główną rolę.
Saccard ochłonął nagle z gniewu i dodał z uśmiechem:
— O! ten się mści przynajmniej!
A spostrzegłszy wyraz zdziwienia na twarzy pani Karoliny, dodał:
— Tak, miałem z nim bardzo przykre zajście. Teraz już wiem zawczasu, że zostanę skazany.
Pani Karolina domyślała się widocznie przyczyn owego zajścia, bo nie pytała o bliższe objaśnienia.
Przez chwilę milczeli oboje, Saccard zaczął znowu przeglądać leżące na stole papiery.
— Dziękuję pani serdecznie za dzisiejsze odwiedziny i mam nadzieję, że się one powtórzą — rzekł wreszcie. — Polegam w zupełności na zdaniu pani i dlatego chciałbym, abyśmy pomówili o kilku nowych projektach. Ach! gdybym ja miał pieniądze!
Pani Karolina przerwała mu żywo, korzystając ze sposobności, aby wyjaśnić pewną wątpliwą kwestyę, która ją dręczyła od kilku miesięcy. Cóż się stało z milionami, które na jego udział przypadły? Czy Saccard wysłał je zagranicę, czy też zakopał pod jakiemś drzewem w miejscu sobie tylko znanem?
— Ależ pan powinieneś mieć pieniądze! Gdzie owe dwa miliony franków zyskane nazajutrz po Sadowie? Gdzież dziewięć milionów, które powinieneś pan był wziąć za swoje akcye, sprzedawszy je po kursie trzech tysięcy?
— Ja!... Ja nie mam ani grosza! — zawołał Saccard tak stanowczym i pełnym rozpaczy głosem, że pani Karolina uwierzyć musiała jego słowom.
— Nigdy nie zostawało mi ani grosza z interesów, które się nieszczęśliwie kończyły! Niechże pani zrozumie, że jestem zrujnowany tak samo jak inni. Sprzedałem akcye... to prawda, ale i odkupiłem ich także niemało. Przyznaję, że trudnoby mi było wytłomaczyć pani, gdzie się podziały owe jedenaście milionów franków, bo sam nie wiem tego dokładnie... Zdaje mi się, że saldo mojego rachunku u Mazauda kończyło się należnością odemnie około trzydziestu lub czterdziestu tysięcy franków. Nie mam ani grosza!... tak jak zawsze!
Wyznanie to sprawiło taką ulgę pani Karolinie, że żartować zaczęła z tego, iż oboje z bratem zostali także zrujnowani.
— I my także, jak się wszystko ureguluje, nie wiem czy będziemy mieli z czego żyć chociażby przez miesiąc. Ach! czy pan pamięta, jak ja się bałam tych pieniędzy, gdyś pan nam przyrzekał, że dostaniemy dziewięć milionów franków? Nigdy w życiu nie byłam tak przerażoną, jak wówczas! Odetchnęłam swobodniej wtedy dopiero, gdy... gdy oddałam wszystko na rzecz aktywów. Coprawda, może niezupełnie słusznie postąpiłam, zaliczając tutaj i te trzydzieści tysięcy franków, które otrzymaliśmy w spadku po ciotce... Ale według mnie, człowiek nie przywiązuje nigdy wagi do pieniędzy, które znalazł przypadkiem, lub których sam nie zarobił... Widzisz pan przecież, że teraz jestem wesoła i że się śmieję z tego wszystkiego.
Saccard powstrzymał ją gorączkowym ruchem, schwycił ze stołu papiery i podnosząc je w górę, zawołał:
— Niechże pani da pokój! Kiedyś znowu będziemy bogaci!
— Jakto?
— Czyż pani przypuszcza, że ja wyrzekłem się moich idej? Siedzc tu od półroku, pracuję nocami całemi, aby wszystko na nowo odbudować. Ci głupcy zarzucają mi, że z tych trzech wielkich naszych interesów tylko towarzystwo połączonych statków dawało zyski, a kopalnie srebra i narodowy bank turecki przyniosły stratę! Naturalnie, obie te sprawy musiały iść kulawo, bo ja nie mogłem czuwać osobiście nad niemi. Ale niech mnie tylko wypuszczą, niech odzyskam wolność, a wtedy zobaczycie!... zobaczycie!...
Błagalnie składając ręce, pani Karolina chciała położyć koniec dalszym wywodom. Ale Saccard zerwał się, wyprostował dumnie małą swą postać i nie zważając na jej prośby, mówił dalej ostrym i przenikliwym głosem:
— Obliczyłem już wszystko!... mam wszystkie dane w porządku!... Niechże pani spojrzy! Kopalnie srebra i bank narodowy turecki — to tylko dziecinne zabawki! My musimy wszystko zagarnąć: i Jerozolimę, i Bagdad, i całą Azyę Mniejszą, i olbrzymią sieć kolei żelaznych na Wschodzie! Motykami i złotem dokonamy tego, czego Napoleon nie zdołał szablą dokazać! Czyż pani mogłaś uwierzyć, że ja chociażby chwilowo dałem za wygranę? Przecież Napoleon powrócił z wyspy Elby, ja także pociągnę za sobą wszystkie kapitały Paryża, jak tylko się ukażę. Jestem tego pewnym. A tym razem nie lękajcie się już klęski, bo obliczyłem plany z matematyczną ścisłością i przewidziałem wszystko do ostatniego centyma... Nadeszła wreszcie chwila, w której zniszczymy do szczętu potęgę tego podłego Gundermanna. Dajcie mi tylko czterysta, najwyżej pięćset milionów franków, a cały świat zdobyć potrafię!
Pani Karolina ujęła go za ręce i lękliwie tuliła się do niego.
— Nie! nie! Nie mów pan tego!... Ja się boję! Ale pomimo przerażenia wbrew swej woli czuła uwielbienie dla niego. W tej nędznej i marnej celi od świata odciętej, zamkami od żyjących ludzi oddzielonej, ujrzała ona nagle siłę, która wszelkie trudności przezwyciężyć zdoła, ujrzała człowieka, który czując nadmiar energii życiowej i pełen najświetniejszych nadziei, całemi siłami bronił się od śmierci. Napróżno starała się wzbudzić w sobie gniew, potępienie błędów popełnionych... uczucia te wygasły w jej sercu. Nienawidziła go przecież za niepowetowane nieszczęścia, jakich stał się przyczyną! — wzywała nań kary niebios, śmierci w opuszczeniu i ludzkiej pogardzie! Teraz z wszystkich tych uczuć pozostała tylko nienawiść złego i boleść nad jego cierpieniem. Obcując z nim, uległa znów wcielonej w niego sile tajemniczej i nieprzerwanie działającej — uległa bez oporu, jak gdyby on był uosobieniem jednej z tych potęg natury, bez których życie istnieć nie może. A jeżeli to było li tylko słabością kobiecego serca, ona poddawała się jej z rozkoszą, przejęta uczuciem cierpiącego macierzyństwa i gorącem pragnieniem przywiązania, które dawniej już sprawiły, że wbrew rozumowi i doświadczeniu pokochała tego człowieka, nie mogąc żywić dlań szacunku.
— Dosyć już tego! — powtarzała raz po raz, nie przestając ściskać rąk jego w swoich dłoniach. — Czyż nie możesz pan uspokoić się i odpocząć nareszcie?
A gdy on wspiął się na palce, by dotknąć ustami siwych jej włosów, które bujnemi splotami wiły się na skroniach, ona powstrzymała go i z rozpaczliwie smutnym lecz nieugiętym wyrazem twarzy, dodała:
— Nie! nie!... pomiędzy nami wszystko już skończone!... skończone na zawsze! Cieszę się, że po raz ostatni widziałam pana, abyśmy żalu do siebie nie zachowali... Żegnam pana!
Odchodząc, widziała jak Saccard stał przy stole widocznie ostatniem tem pożegnaniem wzruszony. Pomimo tego jednak machinalnie układał już papiery, które porozrzucał był w gorączce uniesienia, i zgarniał palcami różowe płatki róż, rozsypane pomiędzy kartkami papieru.
Po upływie trzech miesięcy dopiero, około połowy grudnia, sprawa banku powszechnego przyszła nareszcie na wokandę sądu. Zajęła ona pięć długich posiedzeń sądowych i wzbudziła nader żywe zainteresowanie w całym Paryżu. Prasa narobiła wiele hałasu z powodu tej katastrofy, na szpaltach dzienników w najdziwaczniejszy sposób tłomaczono powolny bieg śledztwa. Najwięcej uwag czyniono nad faktycznem przedstawieniem sprawy wygotowanem przez prokuratoryę, a będącem arcydziełem okrutnej logiki, w którem z niemiłosierną jasnością ugrupowano, zużytkowano i tłomaczono najdrobniejsze szczegóły. Zresztą wszyscy utrzymywali, że wyrok został wydanym zawczasu. W istocie, pomimo widocznej dobrej wiary Hamelina, pomimo bohaterskiego zachowania się Saccarda, który zacięcie przez pięć dni odpierał stawiane mu zarzuty, pomimo świetnych mów adwokata — sędziowie skazali obu podsądnych na pięć lat więzienia i na karę pieniężną trzech tysięcy franków. Wprawdzie obaj na miesiąc przed procesem za kaucyą czasowo wypuszczeni i stawający pod sądem jako oskarżeni wolni, mogli oni założyć apelacyę i wyjechać z kraju przed upływem dwudziestu czterech godzin. Rougon to przyczynił się do takiego zakończenia sprawy, nie chciał bowiem mieć na barku brata siedzącego w więzieniu. Policya sama czuwała nad wyjazdem Saccarda, który nocnym pociągiem umknął do Belgii. Tegoż samego dnia Hamelin wyjechał do Rzymu.
Znów trzy miesiące upłynęły. Kwiecień się zaczął a pani Karolina bawiła jeszcze w Paryżu, gdzie ją zatrzymywały liczne sprawy, niedające się załatwić. Zajmowała ona ciągle mieszkanko w pałacu Orviedo, którego sprzedaż przez licytacyę była już zapowiedzianą. Przezwyciężywszy ostatecznie wszelkie trudności, mogła już wyjeżdżać bez grosza wprawdzie w kieszeni, ale nie pozostawiając żadnego długu. W istocie też nazajutrz miała opuścić Paryż, aby się połączyć w Rzymie z bratem, któremu się szczęśliwie udało pozyskać posadę inżyniera. Pisał on do niej, że lekcye tam na nią czekają. Była to nowa egzystencya, którą rozpocząć należało.
Ostatniego dnia pobytu swego w Paryżu, pani Karolina postanowiła zasięgnąć przed wyjazdem wieści o Wiktorze. Wszystkie dotychczas czynione poszukiwania nie odniosły żadnego skutku. Przypomniawszy sobie obietnice Méchainowej, pomyślała, że udałoby się może czegokolwiek od niej dowiedzieć. W tym celu należało udać się o czwartej do mieszkania Buscha. W pierwszej chwili pani Karolina ze wstrętem odtrąciła tę myśl: do czegóż to doprowadzi, czyż wszystkie te sprawy nie minęły bezpowrotnie?... Potem jednak głęboki żal ją ogarnął; serce ścisnęło się bólem jak gdyby po stracie rodzonego dziecka, od mogiły którego oddala się, kwiatków nawet na niej nie złożywszy. Ostatecznie zatem około czwartej pojechała na ulicę Feydeau.
Wszedłszy na schody, zastała drzwi wchodowe otwarte: z brudnej ciemnej kuchni buchała para, z drugiej zań strony w ciasnym gabinecie, Méchainowa siedząca na fotelu Buscha niknęła prawie wśród stosów papierów, które wyciągała ze swego starego skórzanego worka.
— Ach! to pani!... Trafiła pani na bardzo przykrą chwilę, bo pan Zygmunt jest konający. Biedny pan Busch od przytomności prawie odchodzi, bo on tak szalenie kocha brata. Biega z kąta w kąt jak szalony i teraz oto pobiegł jeszcze po doktora... Rada nie rada muszę osobiście zajmować się jego interesami, bo już od tygodnia ani za grosz nie kupił żadnego waloru, nie spojrzał na żadną wierzytelność. Na szczęście, przed chwilą oto udało mi się zrobić doskonały nabytek, który go pocieszy trochę w zmartwieniu, gdy nareszcie odzyska rozsądek.
Pani Karolina zapomniała na razie, że przybyła tu w celu dowiedzenia się bliższych szczegółów o losie Wiktora — zapomniała dla tego, że w papierach, które Méchainowa garściami wyciągała z worka, poznała ona zdeprecyowane akcye Banku powszechnego. Stary zużyty worek aż trzeszczał, Méchainowa zaś uszczęśliwiona ze swojej zdobyczy, stała się niezwykle rozmowną i wydobywając coraz to nowe paczki, mówiła:
Widzi pani, wszystkie te akcye kupiłam za dwieście pięćdziesiąt franków. Wypadają one przecięciowo po pięć centymów, bo ogółem mam ich tutaj z pięć tysięcy sztuk. A co! dałam po pięć centymów za akcye, które niegdyś były notowane trzy tysiące franków! Teraz nie wiele one więcej warte niż stary papier kupowany na funty... A przecież dla nas akcye te mają większą wartość, sprzedamy je co najmniej po pół franka, bo są one poszukiwane przez tych wszystkich, którym grozi upadłość. Nic dziwnego, papiery, które stały tak świetnie, jeszcze przez jakiś czas będą miały dobrą opinię i można coś na nich zarobić. Ot naprzykład, wyglądają one doskonale w pasywach jakiejś masy, bo to zawsze jest bardzo dystyngowana rzecz paść ofiarą tak poważnej katastrofy... Bądź co bądź, doskonale mi się udało; przypadkiem wygrzebałam kryjówkę, w której ten towar spoczywał po ostatniej bitwie... leżały one w ogólnym dole takich odpadków i jakiś głupiec sprzedał mi je za bezcen. Pewnie pani się domyślasz, jak łapczywie rzuciłam się na nie! Oho! nie bawiłam się nad tem długo!.. nic się nie zmarnowało!... pozbierałam wszystkie akcye co do jednej!
Méchainowa wykrzykiwała z radością podobną do dzikiego ptaka drapieżnego, spuszczającego się na pole bitw finansowych. Otyła jej postać wyziewała z siebie cuchnącą woń tej karmi; grubemi, zakrzywionemi jak szpony palcami grzebała w akcyach tych, żadnej wartości już nie mających, zżółkłych i stęchlizną przesiąkniętych.
W tem z sąsiedniego pokoju, drzwi od którego na rozcież były otwarte, doleciał cichy głos jakiś.
— Oho! oto pan Zygmunt zaczyna znowu gadać do siebie... Od samego rana usta mu się dziś nie zamykają... Mój Boże! woda pewnie się już gotuje!... na śmierć o tem zapomniałam!... To woda na ziółka dla niego!... Jeżeli pani tak łaskawa, niech pani pójdzie do niego i zobaczy czy mu czego nie potrzeba...
Méchainowa potoczyła się do kuchni, pani Karolina zaś współczuciem powodowana weszła do pokoju chorego. Na nagich ścianach migotały słoneczne odblaski, padając wprost na stolik z białego drzewa, zarzucony księgami i notatkami stanowiącemi owoc pracy lat dziesięciu. Zresztą w pokoju tym nie było nic, prócz dwóch wyplatanych krzeseł i znacznej ilości książek, poustawianych rzędami na drewnianych półkach. Na wąskiem żelaznem łóżku siedział Zygmunt, wsparty na trzech poduszkach, otulony w czerwoną flanelową bluzę, siedział, mówiąc coś gorączkowo, bezustannie pod wpływem podniecenia mózgowego, jakiemu częstokroć podpadają suchotnicy w chwili śmierci. Bredził on bez sensu; chwilami tylko wracała mu przytomność; twarz jego wychudłą, okoloną czarnemi w nieładzie wijącemi się włosami, rozjaśniało dwoje pałających oczu, które zdawały się pytająco patrzeć przed siebie.
Gdy pani Karolina weszła, chory poruszył się jak gdyby ją poznając, chociaż oboje nigdy się przedtem nie byli spotkali.
— Ach! jak to dobrze, że pani przyszłaś!... Widziałem panią i oddawna już przyzywałem, o ile mi sił starczyło!... Proszę tu przyjść bliżej... bliżej... powiem pani coś po cichutku...
Przezwyciężając dziwną obawę, pani Karolina przystąpiła bliżej i usiadła na krześle tuż przy łóżku stojącem.
— Nie wiedziałem dotąd, ale teraz wiem już wszystko... Mój brat handluje papierami... rozumiem teraz dlaczego nieraz słyszałem płacz i szlochanie w jego gabinecie... Mój brat!... ach! tak mnie to boli, jak gdyby mi kto wepchnął w serce rozpalone żelazo!... Ach! to właśnie w piersiach mi pozostało... to mnie ciągle pali!... Ohydna rzecz!... Pieniądze!... Ci biedni cierpią!... Jak tylko umrę, brat i moje papiery posprzedaje a ja tego nie chcę!... nie chcę!...
Błagalny głos jego dźwięczał coraz silniej.
— Niech pani słucha, tam na stole leżą moje papiery... Proszę mi je podać, zwiniemy wszystkie razem i niech je pani ztąd zabierze!... O! przywoływałem panią... oczekiwałem pani z taką niecierpliwością!... Moje papiery miałyby przepaść!... cała praca mojego życia miałaby zniknąć bez śladu!...
A gdy pani Karolina wahała się, czy uczynić zadość jego proźbie, chory błagalnie złożył ręce.
— Na litość! niech mi pani da papiery!... chcę się przekonać przed śmiercią, czy wszystkie zostawiam w porządku... Mego brata tu niema teraz... nie będzie mi wymawiał, że się dobrowolnie pracą zabijam... Zaklinam panią.
Wzruszona gorącemi temi proźbami, pani Karolina położyła na łóżku stos papierów.
— Nie powinnabym panu ustępować, skoro brat pański mówi, że praca panu szkodzi.
— O nie! praca nigdy mi nie szkodzi!... A zresztą mniejsza o to!... Nareszcie po tylu dniach i nocach udało mi się położyć podstawy bytu tego społeczeństwa przyszłości... Wszystko obmyśliłem i przewidziałem!... wszystkim zapewniłem szczęście i sprawiedliwość!... Jakże żałuję, że nie starczyło mi już czasu na wyczerpujące opracowanie tej kwestyi i dołączenie do niej wszystkich potrzebnych wyjaśnień!... Ale przynajmniej zostawiam notatki kompletne i porządnie rozklasyfikowane... Pani je ocalisz od zguby i przechowasz do dnia, w którym ktoś inny nada im zupełniejszą postać i w świat puści!...
Wątłemi wychudłemi rękoma ujął papiery i z lubością je przeglądał, a w jego dużych zamglonych już oczach zabłysł znów żywy płomień. Mówił bardzo prędko, głosem ochrypłym, jednostajnym — podobnym do chrzęstu zegarowego łańcucha, który ciężar wagi ku dołowi pociąga a był to odgłos mechanizmu mózgowego pracującego bez przerwy w tem przedśmiertnem władz wszystkich rozprzężeniu.
— Oto stoi przedemną ten przyszły gród szczęścia i sprawiedliwości!... widzę go!... widzę wyraźnie!... Wszyscy bez wyjątku pracują... praca jest osobista, wolna i wszystkich zobowiązująca. Naród cały przekształcił się w olbrzymie stowarzyszenie kooperacyjne, narzędzia pracy stały się własnością ogółu, wytwory gromadzą się w rozległych magazynach publicznych. Kto wykonał daną ilość pożytecznej pracy, ma prawo do danej konsumpcyi społecznego dobra. Godzina pracy stanowi jednostkę miary; wartość przedmiotu zależy tylko od ilości godzin zużytych na wykonanie go; niema innej wymiany, prócz wymiany produktów między wytwórcami za pomocą bonów pracy; społeczeństwo samo czuwa nad dobrobytem ogółu, niema żadnych podatków, prócz obowiązującej wszystkich opłaty na wyżywienie dzieci, utrzymanie starców i odnowienie narzędzi pracy; wszelkie usługi publiczne wykonywane są bezpłatnie... Niema pieniędzy a zatem niema już spekulacyi, kradzieży, wstrętnego handlu ani żadnej z tych zbrodni, do których chciwość jest bodźcem: nikt nie poślubia dziewcząt dla posagu, nie zabija starych rodziców dla szybszego objęcia spadku w posiadanie, nikt nie morduje przechodniów i nie grabi ich mienia!... Niema już ohydnej walki klas, niema pryncypałów i robotników, niema proletaryatu i burżuazyi a zatem niepotrzeba już żadnych sądów, ani praw ograniczających swobodę jednostki, ani siły zbrojnej, któraby strzegła dostatków, jakie nagromadzili jedni przeciw napadowi wściekłego z głodu motłochu. Niema próżniaków a zatem niema właścicieli, żyjących z opłaty za mieszkania w posiadanych przez nich domach, niema kapitalistów, którzy odcinają kupony i są na utrzymaniu jak kobiety sprzedajne, słowem — niema zbytku, ale niema też nędzy!... Ach! nie jest-że to mądrość najwyższa i ideał sprawiedliwości! Niema uprzywilejowanych ani uciśnionych jednostek!... Każdy własną pracą osiąga szczęście osobiste, wiodąc do szczęśliwości cały rodzaj ludzki!
Uniesiony zapałem, Zygmunt przemawiał głosem coraz słodszym, łagodniejszym, jak gdyby oddalał się gdzieś w przestrzeń i niknął w górze, w owej przyszłości, nadejście której zapowiadał.
— Ach! gdybym chciał jeszcze rozważyć wszystkie szczegóły!... Niech pani spojrzy na tę oddzielną kartkę, na marginesach której zapisałem tyle luźnych uwag: oto organizacya rodziny, opartej na dobrowolnej umowie. Wychowanie i żywienie dzieci należy do obowiązków społeczeństwa a przecież nie wkradła się tu cień nawet bezrządu. Niech pani spojrzy teraz na tę drugą notatkę: żądam tutaj, aby na czele każdej gałęzi pracy stał komitet, któryby, oznaczając istotne zapotrzebowanie, stosował ilość produkcyi do konsumpcyi... Oto znów inny szczegół organizacyi: w miastach i po wsiach utworzone zostaną armie przemysłowe i rolnicze, działające pod wodzą przez siebie wybranych naczelników wypełniające regulaminy, które same dla siebie ułożą i potwierdzą... Spójrz pani, tu znowu obliczyłem w przybliżeniu do ilu godzin można będzie zredukować dzień pracy za lat dwadzieścia. Dzięki niezliczonej ilości nowych rąk do pracy, dzięki zwłaszcza maszynom, dzień roboczy trwać będzie trzy lub cztery godzin najwyżej... Ileż to czasu zostanie do używania życia! Bo świat wtedy będzie nie gmachem więziennym, ale krainą wolności i swobody, gdzie każdy będzie mógł cieszyć się i bawić, znajdzie czas na zaspokojenie słusznych pragnień, będzie mógł używać rozkoszy kochania, rozkoszy własnej siły, piękna, rozumu; każdy będzie miał prawo wziąć przynależną mu część z niewyczerpanych nigdy bogactw przyrody!
Wyciągając przed siebie ręce w nędznej izdebce, Zygmunt świat cały obejmował w posiadanie. Życie całe w nędzy spędziwszy, umierając w biedzie i niedostatku, braterską ręką rozdzielał on między wszystkich dobra tej ziemi. Szczęśliwy był on w tej chwili szczęściem ludzkości. Wszystko co jest dobrem i pięknem, wszystko, czego sam w życiu nie posiadał i nie posiądzie, hojnie rozdawał dokoła. Umierał nawet przedwcześnie, chcąc jaknajprędzej przelać te dary na ludzkość cierpiącą. Ale ręce mu drżały coraz bezsilniej, gdy przerzucał notatki; oczy nic już prawie na ziemi nie widziały; zdawało się tylko, że w blasku nadchodzącej śmierci dostrzegają one doskonałość nieskończoną tam... po za życiem... w zachwycie rozkosznym, który twarz jego opromieniał.
— Ach! ileż tu pola do nowej działalności!... Ludzkość cała pracuje!... ręce wszystkich ludzi żyjących ulepszają i upiększają świat!... Niema już pustyń, bagnisk ani pól leżących odłogiem. Zatoki mórz są wypełnione, olbrzymie łańcuchy gór zrównane, pustynie przeistoczone w żyzne doliny i zroszone wodami ze wszystkich stron tryskającemi. Niema już cudu niepodobnego do urzeczywistnienia, dzieła, dawniej za niedościgle uważane, dziś uśmiech tylko na ustach wywołują, tak się wydają błahemi i dziecinnemi. Cała powierzchnia ziemi jest wreszcie zamieszkaną... A wszystko to stało się za sprawą człowieka, który rozwinął się, zmężniał, w całej pełni swobód swych używa i słusznie nosi miano króla stworzenia. Szkoły i warsztaty są otwarte, dziecko wybiera sobie swobodnie ten zawód, do którego posiada najwięcej wrodzonych zdolności. Lata już upłynęły... dobór naturalny został uskutecznionym, dzięki surowej walce. Teraz nie wystarcza już możność zapłacenia za naukę, trzeba nadto umieć z niej korzystać. Każdy znajduje się we właściwych warunkach, zużytkowywa swe siły odpowiednio do stopnia swej inteligencyi, co sprawia, że wszystkie obowiązki społeczne rozłożone są równie i sprawiedliwie, według wskazówek natury samej. Jeden dla wszystkich wedle sił i możności! — oto hasło ludzkości... Ach! widzę to miasto pracy i wesela!.. idealny ten gród należytego zużytkowywania zdolności ludzkich!... gród, w którym niema już odwiecznych przesądów do pracy ręcznej... w którym wielki poeta może być stolarzem a poważny badacz — cieślą lub ślusarzem!... Ach! błogosławione to tryumfalne miasto, ku któremu ludzkość dąży od wieków tylu!... gród, którego białe mury jasność naokół rzucają!... Widzę go!... tam... tam... w blasku słonecznych promieni... w szczęśliwości rodzaju ludzkiego...
Oczy konającego mgłą zaszły, ostatnie słowa brzmiały już cicho, niedosłyszalnym prawie szeptem, głowa opadła bezwładnie na poduszki, uśmiech zachwytu tylko na ustach pozostał...
Zygmunt Busch już nie żył!
Wzburzona i do łez rozrzewniona, pani Karolina spoglądała na zastygłe już rysy twarzy zmarłego, gdy nagle doznała takiego wrażenia, jak gdyby po za jej plecami burza niespodzianie szaleć zaczęła. Do pokoju wszedł Busch, który, nie znalazłszy żadnego lekarza, wracał zdyszany i niepokojem dręczony; w ślad za nim wtoczyła się Méchainowa tłomacząc, że nie zdążyła dotąd przyrządzić ziółek, gdyż garnek z wodą się przewrócił. Rzuciwszy okiem na łóżko. Busch spostrzegł, że ukochany brat jego leży na wznak, sztywny, z otwartemi ustami i oczyma, których już nie przysłaniały powieki. W jednej chwili zrozumiał on wszystko i ryknął przeraźliwie jak zwierzę na rzeź wydane. Jednym skokiem rzucił się na ciało i podniósł je silnemi ramionami, jak gdyby chcąc weń znowu tchnąć życie. Okrutny ten zjadacz złota, który nie wahałby się zabić człowieka dla zyskania kilkunastu centymów, który przez lat tyle wygarniał błoto z rynsztoków paryzkich, rozpaczał teraz, wydając straszne, nieludzkie ryki boleści. O Boże!... Wszak to najukochańsze jego dziecię!... Wszak on je pieścił i jak matka do snu układał!... Więc na zawsze już, na zawsze tracić je musi!... I w przystępie szalonej rozpaczy, porwał papiery porozrzucane po łóżku, darł je, deptał nogami, jak gdyby chciał zniszczyć ostatni ślad tej pracy, która mu brata wydarła.
Bezgraniczne rozrzewnienie ogarnęło znów panią Karolinę. Wobec nieszczęścia tego człowieka zapomniała o wszystkiem, czuła dla niego tylko litość iście anielską. Zdawało jej się tylko, że raz już krzyk podobny słyszała. Tak! raz już taki krzyk rozpaczy przeniknął ją grozą! Gdzież to?... Ach! wszak to w mieszkaniu Mazauda słyszała podobny krzyk matki i dzieci nad trupem ojca... Niezdolna ruszyć się z tego miejsca i oderwać od strasznego tego widoku, pozostała tu jeszcze przez chwilę, starając się okazać pożyteczną. Przeszedłszy wreszcie do ciasnego gabinetu lichwiarza i zostawszy tu sam na sam z Méchainową, przypomniała sobie dopiero, że przybyła tu w celu dowiedzenia się od niej czegokolwiek o Wiktorze. Aha!... Wiktor!... musiał on być już daleko, jeżeli pędzi bezustanku od chwili ucieczki z zakładu! Méchainowa oświadczyła, że przez trzy miesiące szukała go nadaremnie po całym Paryżu i że teraz dała już za wygranę w nadziei, że kiedyś jeszcze zobaczy tego łotra, chociażby na szubienicy!... Pani Karolina słuchała słów tych w milczeniu i drżąca z przerażenia. Tak! żadnego już niema ratunku!... Potwór ten spuszczony z łańcucha, uciekł w świat... niby zwierz wściekły, który za każdem ukąszeniem dalej szerzyć będzie jad zabójczy!...
Wyszedłszy od Buscha i idąc przez ulicę Vivienne, pani Karolina uspokoiła się nieco widokiem rozkosznej pogody. Była to piąta po południu, słońce chyliło się ku zachodowi, złocąc szyldy zawieszone na domach nad bulwarem stojących. Krasa młodości, owiewająca przyrodę w pogodny ów dzień kwietniowy, ukoiła boleść miotającą sercem pani Karoliny. Odetchnęła głęboko, z uczuciem niezłomnej nadziei, wzmagającej się z każdą chwilą i wciąż powracającej. To bez wątpienia piękna śmierć tego marzyciela, — który w ostatniej życia minucie wierzył jeszcze w miłość i sprawiedliwość — rozrzewniła ją tak głęboko, przypominając jej własne marzenia o szczęściu ludzkości, uwolnionej z pod ohydnego jarzma pieniędzy!... A może też uczucie to rozniecił w jej sercu ów dziki ryk boleści, widok bezbrzeżnej rozpaczy człowieka, który jej się dotychczas wydawał zimnym jak głaz, niezdolnym do ronienia łez bólu!... O nie!... wychodząc z tego domu nie uniosła ona pocieszającego wrażenia, jakie wobec najsroższej nawet niedoli, sprawia zawsze widok dobroci ludzkiej!... wyniosła raczej ztamtąd ostateczną utratę wszystkich nadziei, wyniosła świadomość, że potwór ten bez wędzidła w świat puszczony, rozszerzać będzie naokół zaród zgnilizny, od której ziemia nigdy wolną nie będzie!... Czemuż zatem radość ogarnia jej serce budząc je znów do życia?
Doszedłszy do bulwarów, pani Karolina skręciła na lewo i zwolniła nieco kroku, bo w miejscu tem panował ruch wielki. Przez chwilę zatrzymała się ona przy małym wózku pełnym bukietów bzu i lewkonij, silny zapach których owionął ją rozkosznem tchnieniem wiosny. Gdy poszła dalej, fala radości coraz silniej wzbierała w jej sercu, niby tryskające źródło, pęd którego napróżno wszystkiemi siłami wstrzymać usiłowała. Zrozumiała wszystko!... O nie! straszne te katastrofy zbyt są świeże!... niewolno jej być wesołą, niewolno poddać się rozkoszy życia, które żywym prądem wciąż dalej ją unosiło!... Zmuszała się do smutku i żałoby, usiłowała bolesnemi wspomnieniami podsycać wciąż rozpacz w swem sercu... Czyż podobna, aby ona mogła śmiać się jeszcze, gdy wszystko w gruzy runęło, gdy tyle nieszczęść i zawodów ze wszystkich stron ją otaczało?... Czyż wolno jej zapomnieć, że ona także jest wspólniczką złego?... I przypominała sobie tysiące zdarzeń, po których życie całe we łzach spędzić należało... Ale choć z całych sił usiłowała powstrzymać gwałtowne serca bicie, soki życiowe wrzały wciąż i wzbierały, źródło życia tryskało, łamiąc przeszkody, torując sobie drogę, wyrzucając szczątki na wybrzeża i płynęło dalej przejrzyste i dumne z odniesionego zwycięztwa.
Niezdolna do dłuższej walki, pani Karolina poddała się wreszcie nieprzepartej sile ustawicznej młodości serca. Nieraz sama o sobie z uśmiechem mówiła, że nie umie być smutną. Doświadczenie ją o tem przekonało, bo wychyliwszy do dna czarę rozpaczy, zajrzawszy w głąb czarnej otchłani, powstała przecież z martwych z odrodzoną w sercu nadzieją, skrwawiona, ranami okryta, lecz mimo to żywa i z każdą chwilą coraz silniejsza. Nie zachowała wprawdzie żadnego złudzenia, widziała, te życie zarówno jak przyroda podłem jest i niesprawiedliwem... Czemuż zatem przypisać to niedorzeczne pragnienie miłości, tę chęć życia, tę nadzieję, że kiedyś w przyszłości wszystko na lepsze się obróci?... Czemuż nadzieja ta wiedzie nas nieustannie ku jakimś odległym nieznanym krainom?... Czemuż każdy z nas podobnym jest do dziecka, które raduje się nadzieją rozrywki przyrzeczonej mu a z dnia na dzień odkładanej?...
Następnie, zawróciwszy na ulicę Chaussée d’Antin, pani Karolina przestała nawet rozmyślać nad temi kwestyami. Filozofka, uczona i literatka, ustąpiły miejsca kobiecie, znużonej daremnem poszukiwaniem przyczyn pierwotnych. Teraz już pani Karolina cieszyła się szczerze tem, że niebo jest jasne i pogodne, że czuje się zdrową i pełną energii, że drobne jej stopy stąpają śmiało po asfaltowym chodniku... Ach!... czyliż istnieje jakakolwiek rozkosz, wyższa nad rozkosz płynącą z życia samego, z poczucia swego istnienia?... Życie musi pozostać takiem, jakiem jest i chociaż ohydne nieraz, zawsze przecież podnieca w nas nadzieję...
Wróciwszy do swego mieszkania, które nazajutrz opuścić miała, pani Karolina poukładała wszystkie rzeczy w kufrach, poczem rozglądając się po pustej już prawie pracowni, spostrzegła wiszące na ścianach plany i akwarele, które zamierzała zwinąć i związać w rulon w ostatniej chwili. Ale przy wyjmowaniu gwoździków, któremi rysunki przytwierdzone były do muru, tysiączne myśli snuć jej się po głowie zaczęły. Odtwarzała sobie w wyobraźni ową odległą już dziś epokę pobytu swego na Wschodzie, w krainie, którą tak gorąco ukochała i wspomnienie której dotąd żywiła w sercu. Powtórnie przebiegała myślą ostatnie lat cztery spędzonych w Paryżu, przełomy codzień się powtarzające, gorączkową działalność, potworny huragan milionów, który przemknął przez jej życie, raniąc ją tak boleśnie i czuła, że z głębi tych gruzów, nowe życie kiełkować zaczyna. Chociaż bank narodowy turecki upadł razem z powszechnym, to przecież towarzystwo statków połączonych stoi dotąd niewzruszone i świetnie się rozwija. Oczyma wyobraźni widziała urocze okolice Bejrutu, gdzie w pośród olbrzymich magazynów wznosiły się zabudowania administracyi, plany których teraz właśnie z kurzu oczyszczała... widziała Marsylię, stojącą u wrót Azyi Mniejszej... morze Śródziemne owładnięte... narody zbliżone do siebie a nawet węzłem braterskiej miłości zespolone... A ten wąwóz Karmelu, widoczek którego w tej oto chwili zdejmuje ze ściany?... czyliż z ostatniego listu brata nie wiedziała, jak żywy ruch tam powstał... Wioska pięćset mieszkańców licząca, a założona w epoce otwarcia pierwszego szybu górniczego, przeistoczyła się teraz w miasto, w którem krząta się kilka tysięcy mieszkańców, w którem cywilizacya zakwita. Szkoły, warsztaty, fabryki budzą życie w tym zakątku, przed niedawnemi czasy jeszcze dzikim i zamarłym... Następnie nawijać zaczęła na walec duże arkusze papieru, przedstawiające plany, niwelacyę i szkice dróg żelaznych z Brussy do Bejrutu przez Angorę i Alep. Bezwątpienia wiele lat jeszcze upłynąć musi, zanim linie szyn przerzną wązką dolinę Taurusu, ale i tam także prąd życia już napływa, w dawnej kolebce rodu ludzkiego kiełkuje zasiew nowego zastępu pracowników, a niebawem postęp nader obfite wyda plony pod ciepłem tem niebem, w świetle gorących słońca promieni... Nie jest że to odrodzenie się świata i niczem niewstrzymany pochód ludzkości wytrwale do szczęścia dążącej?
Wreszcie pani Karolina związała sznurkiem cały zwój planów i rysunków. Brat oczekujący na nią w Rzymie, gdzie oboje mieli rozpocząć nowe życie, zalecał jej był usilnie przed wyjazdem, aby zapakowała starannie wszystkie papiery. Gdy zawiązywała ostatni węzeł, przyszedł jej na myśl Saccard, który bawiąc w Holandyi, przemyśliwał już podobno nad rozpoczęciem nowego przedsiębiorstwa, mającego na celu osuszanie bagien za pomocą nader skomplikowanego systemu kanałów. Tak! Saccard miał słuszność: pieniądz-niszczyciel jest istotnie dotychczas nawozem, pod którym kiełkuje ludzkość przyszłości, ale zarazem jest on fermentem wszystkich objawów życia społecznego, gruntem niezbędnie potrzebnym do wielkich prac, ułatwiających byt jednostki... Ach! teraz nareszcie ona wszystko już jasno pojęła?... Czyż owa nadzieja niczem nie zachwiana, pochodzi z głębokiej wiary w skuteczność pracy i usiłowań?... O Boże! czyliż po za temi kałużami błota, po za masą niewinnie straconych ofiar, po za cierpieniami, jakiemi ludzkość przypłacać musi każdy krok na drodze postępu uczyniony — niema jakiegoś dalekiego i tajemniczego celu... niema czegoś podniosłego, dobrego i sprawiedliwego, ku czemu dążymy bezwiednie i co nam rodzi w sercu nieprzepartą żądzę życia i nadziei?
I pomimo tylu nieszczęść, pani Karolina pozostała zawsze wesoła, młodość malowała się na jej twarzy koroną siwych włosów okolonej, jak gdyby co rok na wiosnę odradzała się wraz z ziemią, nowe życie rozpoczynającą. Wspomnienie dawnego stosunku z Saccardem przywodziło jej zawsze na myśl ohydne brudy, jakiemi miłość skalano. Dlaczegóż zatem na pieniądz składają odpowiedzialność za wszystkie zbrodnie i występne czyny, których on staje się przyczyną?... Czyż mniej odeń skalaną jest miłość — ów pierwiastek życie tworzący?...