Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom IV/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
DŁUGA ALE PRAWDZIWA HISTORYA.

Tristan powrócił do siebie dosyć zadowolony z wieczoru; musimy powiedzieć, że wygranie stupięćdziesięciu ludwików i pewność że jest przez Leę kochanym, nadawały twarzy i sercu nawet jego barwę szczęśliwości, któréj biedny chłopiec oddawna nie miewał.
Jeszcze oprócz tego cieszył się sam z siebie, zrobił wrażenie jakiego nie spodziewał się wywrzeć. Pokazał się zawsze wyższym nad tych z którymi rozmawiał, i nikt równie jak on, nie mógł utrzymać rozmowę i rozwiązać jednéj z tysiącznych kwestyi o pięknych sztukach, z taką dokładnością i znajomością rzeczy, jak jemu się to udało. A potém gdy śpiewał, podchwycił pewne spojrzenia z których teraz będąc samotnym, mógł z całą próżnością pysznić się, pa których, dla tego samego, że je Lea widziała mógł budować całą spekulacyą na miłość śpiewaczki. Ostatecznie mówiąc, był to bardzo szczęśliwy człowiek po powrocie do domu; zwłaszcza gdy przechodząc koło zwierciadła, bezstronnie mógł sobie przyznać, że pomiędzy temi z któremi się znajdował, mało było takich którzy mu wyrównać mogli.
Położył się śród najsłodszych rozmyślam sny miał najmilsze, a obudził się aż o trzeciéj po południu z dobrym apetytem.
Ubrał się jak mógł najspieszniéj i zszedł do Impresaria na obiad. Ten przyjął go z pochlebnym i przyjacielskim uśmiechem i wymówił:
— A no! mój zdobywco! dobrześ spał?
— Doskonale!
— Nieprawdaż że brawa w miły sen ukołysują? i że ci to będzie miłą rzeczą, codzień być tak kołysanym?
— Tak jest kochany mistrzu, byłeś więc ze mnie zadowolonym wczoraj?
— Zadowolonym!... zachwycony byłem! Boś też był wspaniałym! Przypomniałeś mi mego tenora co to umarł z miłości... a propos, miłości strzeż się!
— Czego się mam strzedz?
— Wczoraj podchwyciłem pewne spojrzenia.
— Któreby mnie mogły któregokolwiek dnia uszczęśliwić?
— Nie, któreby i owszem mogły to zrobić że głos byś stracił.
— A z jakich oczu wychodziły te spojrzenia?
— Nie wiesz?
— Zupełnie nie wiem.
— No! w takim razie jeszcze się znałeść może ratunek, więc ci nie powiem.
— Źle zrobisz, bo zamiast jednemu, będę wierzył wszystkim spojrzeniom, i niebezpieczeństwo będzie większe.
— No! błyszczały wejrzenia z oczu czarnych.
— Ah! doprawdy! które się nazywają.
— Nazywają się Lea.
— Już je znałem.
— Oczy?
— I spojrzenia także.
— Uważaj dobrze; mój młody chłopcze, nasza prima donna to prawdziwa Cirice, nie rachując jeszcze że jest dobrze strzeżoną.
— Przez kogo?
— Przez jednego młodego człowieka bardzo w niéj rozkochanego, i przez drugiego dojrzałego nie mniéj ją kochającego.
— I cóż z tego?
— Oto to, że sobie dwie ściągniesz sprawy.
— Młodego się zrani, starego czyli dojrzałego się zabije.
— Do tego masz jeszcze miłe związki ze szpadą!
— Już co na to, to się nie uskarżam, bom temu winien poznanie się z panem.
— To prawda, jednakże miałeś smutną minę dnia owego.
— Do licha! rozmyślałem: czy nielepiejby było dobić się wtenczas.
— A czy teraz jesteś szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
— Komu żeś winien to szczęście?
— Bez zaprzeczenia tobie kochany mistrzu!
— A więc trzeba mi za nie wynagrodzić.
— Co robiąc naprzykład?
— Nierozkochać się w mojéj pierwszéj śpiewaczce.
— Jeżeli się rozkochani lub już jestem rozkochanym, to twoja wina panie.
— A to jak?.
— Dałeś mi pan jéj mieszkanie, co było przyczyną że nim ją poznałem jużem o niéj myślał.
— A teraz gdy ją znasz?
— Rozmyślam trochę więcéj.
— Młody człowieku! tego dokażesz, że ja umrę ze zgryzoty!
— A pan to zrobisz że ja umrę z wielkiéj mądrości i rozsądku. Oddałem panu na pastwę mój żołądek, ale uprzedzam pana, że serce dla siebie zostawiam.
— Ależ przez tę miłość glos stracisz!
— Niebezpieczeństwo którego się pan najwięcéj obawiasz.
— Nie zaprzeczam, ale to może być przyczyną że duszę twoją także stracisz.
— Oh! ta należy do innego jak pan dyrektora, wdzierasz się w cudze prawa mój drogi mistrzu, prawisz kazania...
— No! ostatecznie przyrzecz mi...
— Nic ci panie nie przyrzekam, chyba to tylko, że punktualnie będę na próby przychodził; że będę wydobywał ut, aż się sala od oklasków rozwali: że będę cię kochał jak zasługujesz aby cię kochano. Potém wszystkim opuszczam cię, idę ubierać się; a potém pójdę przekonać się czy wasi Austryacy zawsze tak szkaradni, a Medyolanki tak samo piękne, jak mi się z początku wydawało.
I Tristan rzuciwszy serwetę na krzesło, zniknął.
Impresario zostawszy sam na sam, otworzył sobie szafkę, wyciągnął z niéj butelkę, nalał w szklankę płynu podobnego kolorem do roztopionego topazu, spojrzał miłosném na nią okiem i duszkiem ją wypróżnił. Potém zatkał butelkę, zamknął ją w szafę i zasiadł z błogosławioną miną, co dowodziło że jeżeli wyraźnie nie pił, dla zapomnienia miłostek Fabiana; te przynajmniéj pić mu nie przeszkadzały.
Co do tego ostatniego, rzeczywiście się ubrał i wyszedł przejść się po mieście. I bądź przypadkiem, bądź z namysłu, przeszedł pięć czy sześć razy, około domu w którym Lea wieczorem grać miała, i którą spodziewał się, że ujrzy wychodzącą. W istocie wyszła, ale ten którego Impresario nazwał dojrzałym, jéj towarzyszył. Z daleka szedł za nią, widział jak sama weszła do teatru, on tam wszedł także, tak zręcznie i spiesznie, że jak Lea zeszła z loży na scenę, on, wyszedł na przeciw niéj.
— Dzień dobry, odezwała się, dzisiaj bardzo źle śpiéwać będę:
— To niepodobieństwo.
— Otóż pochlebiasz mi, jednakże potrzebuję więcéj pociech niż pochlebstw.
— Jeżeli potrzeba do pocieszenia twego pani, jednego... szczerego, poświęcającego ci się przyjaciela, odrzekł młody człowiek, nie potrzebujesz go szukać. Cóż ci jest pani?
— To mi jest, odpowiedziała Lea, iż myślałam żem się już nazawsze uwolniła od miłości człowieka którego nie kocham, a tym czasem postrzegłam że rzecz się ma inaczéj.
— Pani się uskarżasz żeś kochaną?
— Pewnie.
— Miłość jednakże mężczyzny, nie jest nigdy nieszczęściem dla kobiéty.
— I owszem, gdy kobiéta jest kochaną przez mężczyznę którego nie kocha, lub gdy sama kocha bez wzajemności.
— Więc pani kogoś kochasz?
— Może.
— A odkąd?
— Od chwili, kiedym tego o którym ci mówię, oddaliła od siebie.
— A od kiedy go pani oddaliłaś?
— Odtąd jak kocham innego, odrzekła Lea śmiejąc się; i unikając tym sposobem od wymienienia daty.
— A jednakże pani nie sama wyszłaś od siebie.
— Toś mnie pan widział wychodzącą?
— Tak jest, widziałem.
— Pan przechodziłeś?
— Nie, czekałem.
— Czego?
— Żebyś pani wyszła.
— A to na co?
— Dla tego, że nie pojmując większego szczęścia, nadto, które czuję jak ciebie widzę, staram się o niego, jak najczęściéj tylko mogę. Widzisz pani że jestem śmiały, wyzywając wstręt twój do tych którzy cię kochają.
Lea nie odpowiedziała nic, ale uśmiechając się, spuściła głowę.
— Więc nic chcesz mi twoich zmartwień powierzyć?
— Nie mogę ci tylko powiedziéć, że nie prowadzę życia bardzo szczęśliwego.
— Wymagająca jesteś! Znajdowałaś się wczoraj między najwytworniejszemi mężczyznami, między najpiękniejszemi w Medjolanie kobiétami. Byłaś zarazem najpiękniejszą i zazdroszczono ci najwięcéj, a dzisiaj się uskarżasz.
— Właśnie téż, wszystko to zasmuca mnie, że wieczory jedne po drugich następują, a jedne do drugich niepodobne.
— Cóż chcesz?
— Chciałabym gdy wracam, nie znaleźć się samotną i zachmurzoną; jak to zawsze ma miejsce po widowisku. Czy myślisz że to przyjemnie prowadzić takie jak ja życie?
— Cały świat ma udział nieprzyjemności i nudów, na które się skarżysz.
Czy myślisz, że to milo, powracać samemu do siebie jak mi się to codzień zdarza, od czasu mego w Medjolanie pobytu? A jednakże nie skarżę się, bo tak sobie ułożę wszystko, że czy to w dzień czy wieczorem, muszę napatrzyć się tyle na tych których kocham, że potém śni mi się o nich, a i to już szczęściem kiedy można marzyć i śnić o ukochanych. Pani co innego, nigdy cię nie widzę wracającéj samotnie. zawsze ci któś towarzyszy.
— Złośliwy, odparła Lea: powinienbyś wiedzieć że to właśnie jest przyczyną nudów moich.
— Jakże pani chcesz, abym to mógł wiedziéć?
— Powinieneś był to odgadnąć.
Uśmiéch zadowolenia przesunął się po twarzy Tristana, ale go Lea nie widziała.
— To jednak dziwna rzecz, wymówił Tristan, biorąc obydwie ręce Lei w swoje ręce, ja ciebie kocham, kochasz mnie może także? któż to wie? i zamiast żebyśmy to sobie szczerze i otwarcie powiedzieli: bierzemy, a szczególniéj ja biorę sobie drogę krętą, błędną: wymawiam tysiąc nic nieznaczących wyrażeń, które jednak zawsze się tłomaczyć mogą tak: „kocham cię“, tracimy czas którego bardzo żałować będziemy, gdy dojdziemy do wieku w którym kochać jest nieszczęściem. a wyznać kochanie niedorzecznością.
— No! otóż widzisz właśnie jak się rzecz ma z tym który mnie co wieczór odprowadza, on jest w nieszczęściu że mnie kocha, a ja, że słyszę jak mi to powtarza.
— Czy o tym mówiłaś mi dopiéro?
Lea zrobiła znak głową, że nie, Tristan zrobił drugi znak, który jakby mówił: „ah! pojmuje tedy twój smutek.” Lea westchnęła, Tristan także westchnął, co zrobiło, że usłyszéć było można, dwa fałszywe westchnienia.
— Słuchaj! wymówił tenor, dobra mi myśl przyszła:
— Jaka? powiedz prędko, bo zaczynać mają.
— Mam się zemścić, na kimsiś także.
— Na kim?
— Na dyrektorze.
— Dla czego?
— Wiesz jak mnie źle karmi.
— Tak, wiem.
— No, więc zemściemy się oboje, ty za smutek i samotność, ja za moją lichą strawę, wieczerzajmy dzisiejszego wieczoru razem.
— To prawda; że myśl dobra, jest jednakże jedno nieszczęście.
— Jakież?
— Takie: że pomimo doskonałéj twojéj konvbinacyi, ta nie da się przywieść do skutku.
— Dlaczego?
— Bo właśnie dzisiejszego wieczora, nie ma u mnie samotności.
— A do djabła! jest jeszcze jeden sposób!
— Doprawdy! jaki?
— Powierzysz mi się?
— Duszą i ciałem.
— Chwytam cię za słowo.
— Cóż zrobisz w takim razie?
— Jeżeli byłabyś chorą, zostałażbyś samą?
— Zapewne.
— W dziesięć minut będziesz chorą.
— Nie uwierzy mi, zawsze mi powtarza, że jestem chorą tylko dla niego.
— Będziesz chorą dla wszystkich.
— Cóż zrobisz?
— Zobaczysz, połóż rękę na czole, tak, dobrze, i czekaj na mnie.
I Fabiano zniknął.
Poszedł szukać reżysera.
— Zrób pan oznajmienie publiczności.
— Jakie oznajmienie.
— Oznajmij pan, że panna Lea nagle zasłabła i wzywa wyrozumienia publiczności.
— Czyż byłaby doprawdy tak słabą?
— Nie, ale ochrzypła, idź pan prędko.
Tristan wrócił do Lei.
— Stało się już, wymówił.
— Jestem chorą?
— Tak jest, zaraz mają zgromadzonym to oznajmić!
— Oh! doprawdy, to śliczny żart.
— Będzie zmuszonym mu uwierzyć.
— Muszę spróbować, fałszywie zaśpiewać:
— To napróżno, nie dokazałabyś tego:
Zrobiono oznajmienie. Lea wyszła na scenę; publiczność jak zawsze, ujrzawszy ją wchodzącą klaskała; co zdawało się iż mówi: „powiedziano nam że jesteś chora, więc z radości klaszczemy widząc cię zdrową”.
Śpiewała lepiéj niż zawsze, kwiatami zasypaną została przy końcu pierwszego aktu. Posłała Rozettę do siebie aby wszystko przygotowała do zemsty, to jest do wieczerzy.
— Słuchaj, wymówiła Lea do Tristana, to z tego będzie: że mnie odprowadzi, wejdzie na górę i nie odejdzie aż mnie w łóżku leżącą ujrzy.
— A jeżeli nie odejdzie?
— O! odejdzie, zresztą, ty nie wejdziesz na górę, aż ujrzysz drugie na prawo okno otwarte.
— A jeżeli się to okno dopiéro o szóstéj z rana otworzy?
— O! otworzy się przed tą godziną, bądź spokojny. Pójdziesz na górę i lekko zastukasz. Rozetta ci otworzy. A innych służących spać wyszlę pierwéj.
— Dobrze, więc już powiedziano?
— Już.
Po widowisku Tristan poszedł do siebie, przez przezorność wziął złota w kieszeń, i zszedł napowrót. Ale w chwili kiedy nogą na pierwszy wschód stąpił, usłyszał kogoś cichaczem schodzącego, wyraźnie z chęcią aby go nie postrzeżono. Nachylił się i postrzegł Impresario w jednym z najwykwintniejszych jego ubiorów. Dał mu wyjść spokojnie, a w kilka minut potém wyszedł sam także, a ponieważ podług wszelkiego podobieństwa, nie spodziewał się aby telegraficzne okno było już otwarte, postanowił dla zabicia czasu iść za swoim dyrektorem, dla dowiedzenia się gdzie on też tak po nocy udawać się może.
Prowadził więc za nim, kroki i oczy swoje, ale w pewnéj odległości; widział go drypczącego pod murem i szukającego cieniu.
— Gdzie też u djabła o téj godzinie udaje się mój szanowny kaznodziejski dyrektor? mówił do siebie Tristan: o téj godzinie, tylko złodzieje, lunatyki, rozkochani i koty wychodzą; trzeba przyznać że nie wiem aby posiadał któren z tych wad lub przymiotów; gdzie on idzie u djabła? Nie ma nawet zamówki szukać tenora, od czasu jak mnie znalazł. A idźmy za nim.
I w istocie Tristan ciągle postępował za starym, drobnym krokiem pod murem idącém.
Tym sposobem, Impresario przeszedł dwie ulice; potém poszedł na trzecią, zupełnie naszemu przyjacielowi nieznaną. Przybywszy na trzecią, przyspieszy! kroku, i wkrótce zatrzymał się przed domem mającym jedno piętro, które ledwie na 8 lub 9 stóp od ziemi okna swoje miało, a które z czterech lub najwięcéj pięciu pokoi składać się mogło. Nad domem tém, dymniki jak w mieszkaniach na północy, wychodziły na ulicę.
Mały jegomość uderzył dwa razy we drzwi; młoda dziewczyna wyjrzała oknem i siodłem miłym głosem odezwał się:
— To ty mój drogi?
— Tak jest mój aniele, odpowiedział najtkliwszym jak mógł głosem.
— Zaraz ci otworze, zaczekaj.
Światło z okna zniknęło i nie pokazało się aż gdy dziewczyna zeszła drzwi otwierać.
— Ah! to dobrze mój drogi mistrzu; wy<mówił do siebie Tristan, widzę że ty ztąd, kupujesz wieczorem morały, które mi z rana prawisz.
I szczęśliwy z odkrycia tajemnicy, skierował kroki swoje do domu Lei, okno było otwarte; wszedł ale nie uważał, że go podglądano tak jak on Impresaria podglądał.
Wszedł na górę i jak mu śpiewaczka kazała, lekko zasztukał, a Rozeta przyszłemu otworzyć.
Stół był nakryty, i Lea w najśliczniejszym jaki tylko być może negliżu, pokazała się.
Rozetta otworzyła drzwi na taras i przechadzała się po nim, nagle weszła i odezwała się do swojéj pani.
— Czy pani kiedykolwiek wątpiła że ją kochają?
— Tak jest, wątpiłam niekiedy; a spojrzawszy się na Tristana, dodała, teraz już nie wątpię.
— Bo jeżeliby pani jeszcze wątpiła, byłabym możności dać jéj dowód, że w istocie jest przeciwnie.
— A gdzież ten dowód?
— Dowód jest na ulicy, gdzie od dwóch godzin już spaceruje.
— Edward? zapytała Lea.
— Tak jest, pani.
— Otóż mylisz się Rozetto! jeżeli się przechadza, to nie dlatego że mnie kocha, tylko dla tego że pana nienawidzi.
— A! jeżeli go nienawidzi, to na niego czeka! Ah! gdybym śmiała dać roztropną panu radę, tobym mu powiedziała, żeby panią prosił o gościnność na noc dzisiejszą: bez czego byłby w niebezpieczeństwie z życiem, pericolo de vita jak włochy mówią.
Nazajutrz gdy Fabiano wychodził, Rozetta przyszła do niego i uśmiéchając się wymówiła:
— Gdy pan powrócisz, mogę nie być w domu, bo czasem wychodzić muszę, w takim razie weź pan ten klucz.
I oddała mu klucz przez Edwarda zwrócony.
A ty moje dziécię, weź te dwadzieścia pięć ludwików, „wymówił Tristan; dziesięć za twoją radę, dziesięć za klucz, a pięć dla zaokrąglenia summy.
A! no powiedziała do siebie służąca, zamykając drzwi za Tristanem, oczywiście i najwyraźniéj pani prawdę mówiła; aktorowie więcéj warci, niż ich sława.
Tristan uprzedził wyobrażenia i myśli Lei, mówiąc, że nie był w stanie dać przyzwoitego bytu kobiecie którąby kochał, bo może już zrozumiał, albo przeczuł podanie jakie mu kochanka zrobi. Lecz kobiéty mające zawsze żądze, i pretensyą okazać się wyższemi nad mężczyzn, bardzo są uszczęśliwione, kiedy mogą zrobić wielkie poświęcenie: bo to poświęcenie nietylko że jest przyjemnem: bez przyjemności bowiem nie robiły go, ale nadto zapewnia im wyższość, nad tym dla którego je wykonywają. Zresztą mało jest kobiét w położenia Lei, któreby zająwszy się bez majątku człowiekiem, nie były skłonne porzucić zbytkiem otaczające przywiązanie innych mężczyzn, pewne z resztą będąc, że pierwszego dnia gdyby inaczéj myślić zaczęły, a chciałyby do dawnego bytu powrócić, ich czyny zamiast spaść na cenie podniósłby się jeszcze.
— O czém myślisz? nagle zapytała Lea Tristana, który głowę oparłszy, na kolanach młodéj kobiéty, zdawał się głęboko rozmyślać.
— Myślałem teraz, że jeżeli Bóg stworzył różne rodzaje szczęścia, ja znam tylko jedno.
— A jakie?
— To jest, abym mógł nazawsze tak jak w téj chwili pozostać abym miał taką jak teraz podporę pod moją głowę, żebym takie ręce czuł w moich, i takie echo serca mego słyszał.
— Pochlebco! nie ma sposobu złapać cię na złym uczynku.
— Dlatego że zawsze o tobie myślę, i że mi łatwo powiedzieć to co myślę.
— O tak, byłoby to szczęściem tak wielkiém dla mnie jak i dla ciebie, i rozmyślałam nad sposobami jakiemiby ci to szczęście nazawsze zapewnić.
— Czyż go nie mamy?
— Nie całkowicie przynajmniéj. Byłżebyś szczęśliwym tak żyjąc?
— I ty się pytasz?
— I niczegóż byś nie żałował?
— Niczego chyba tego, żeśmy go tak późno używać zaczęli.
— I niczegobyś nie pragnął?
— Tego tylko, żeby zawsze to szczęście trwało.
— Mój drogi, chcę więc żeby takie szczęście twojém było. Życie jest tak krótkie, a czasem tak smutne, że ledwie w niém można znaleść sposobność do zrobienia szczęścia, tym których się kocha, a ja ciebie kocham, czy wierzysz temu?
— Wierze we wszystko, co mi usta twoje mówią i co mi obiecują twoje oczy.
— No otóż we dwoje żyć będziemy, nic więcéj tylko my dwoje.
— Co chcesz mówić?
— Chcę to powiedziéć mój przyjacielu, że dotąd zwodziłam się w wyobrażeniu o prawdziwém szczęściu na tym świecie, zasadzałam go na zbytku ciężącym mi teraz, zlewanym na mnie przez ludzi których nie kochałam: myślę że mi wystarczy mego talentu do życia; — że chcę odtąd serce moje oddać a nie przedawać; że od kilku dni dopiéro, rozumiem co to jest miłość, i że nie znam większej rozkoszy i szczęśliwości nad tę, iż sama tylko, i to całkowicie należę do człowieka którego kocham; o! bo kocham cię mój Tristanie: otóż mówię ci, że jeżeli chcesz utworzymy sobie byt szczęśliwy, będziemy żyć razem, zawsze razem, jedno dla drugiego, bez innej obcéj myśli, bez innego zatrudnienia, bez innych potrzeb, prócz naszéj miłości! Wszystko dla ciebie, wszystko tobie jednemu! Pójdę żyć z tobą, ucieknę od zbytku który mnie trudzi, będę pyszna twoją sławą, ty moją; twoja miłość święta i bez granic, odkupi przeszłość moją, słanie się mojém nawróceniem; a Bóg widząc mnie tyle kochaną i tak kochającą, przebaczy mi błędy moje. No cóż ci jest? uśmiéchasz się?
— Tak jest, uśmiécham się i to ta twoja ufność, w siebie samą uśmiech mój sprowadza, Tak jest, w téj chwili wszystko to myślisz co tylko mówisz; zrobiłabyś wszystko co obiecujesz; bo cóż cię przymusza do tych obietnic: ale na co one? prędzéj czy późniéj postrzeżesz się żeś zbłądziła tak postępując, i ty która mnie teraz kochasz, dojdziesz do tego, że mnie może nienawidziéć będziesz. Ja sam byłbym nieszczęśliwym, żałowałbym bezustannie dla ciebie tego zbytku, z łona którego cię wyrwałem, a do którego nie mógłbym cię powrócić: mogłaby przyjść taka chwila, w któréj ty sama wyrzucałabyś mi poświęcenie któreś dla mnie uczyniła. Czy myślisz, że lata szczęścia nagrodziłyby mi taki wyrzut? zresztą, ja nie jestem sam jeden na ziemi; może kiedyś ujrzawszy innego człowieka, postrzeżesz że mnie już nie kochasz tylko tamtego, natenczas albo mi pozostaniesz wierną i to będzie więcéj niż poświęceniem, bo będzie jakby karą którą na siebie nałożysz, albo też zwodzić mnie będziesz, i począwszy od téj chwili stano ci się nieznośnym, bo będę przyczyną wyrzutów twoich. Nie, moje dziecię, rozważ wszystko, bądźmy oboje wolnymi, wejdź w serce swoje, a przyznasz mi że mam słuszność tak mówiąc.
— Może masz słuszność, odpowiedziała z westchnieniem Lea, ale gdybyś mnie rzetelnie, rzeczywiście kochał, tobyś tak nie rozumował.
— Właśnie dla tego że cię kocham tak rozumuję. Czy myślisz żeby mi nie było słodszém życie takie, w które nikłby nie miał prawa wmięszać się? Lecz chociaż młody jestem, dosyć się już w nieszczęściu nażyłem, abym nie mógł poznać dobra jakie mi przypadkowość nastręcza, a nie odrzucał tego co mi się złem zdaje; żyj moja Leo, życiem jakiem dotąd żyłaś; kochaj mnie trochę, bo niepojmuję żeby się cokolwiek takiego na świecie znaleść mogło coby mnie równie jak twoja miłość uszczęśliwiło, a za miesiąc, może za dni piętnaście, nawet dziękować mi będziesz za radę którą teraz daję.
— Niech będzie wola twoja, odpowiedziała Lea.
I milczenie nastało między dwoma kochankami. Po kilku minutach, usłyszano na ulicy głos małéj dziewczyny, śpiewającéj i przygrywającéj sobie na gitarze. Lea powstała.
— Gdzie idziesz? zapytał Fabiano.
— Idę dopełnić ślubu.
I śpiewaczka poszła do komina, wzięła luidora z woreczka, zbliżyła się do okna, otworzyła go, wyszła na taras i rzuciła pieniądz dziewczynce. Potém oparłszy się o poręcz, pozostała tak w zamyśleniu, jak gdyby wciąż słuchała tej piosnki ludu, a w rzeczywistości, słuchała myśli wzbudzonych w jéj umyśle i sercu tym śpiewem.
Tristan zbliżył się do Lei.
— Czy się na mnie wciąż żalisz? zapytał.
— Nigdy na ciebie nie żaliłam się.
— Ale, zdaje się, jakbyś gniewała się trochę na mnie?
— Najmniejszéj rzeczy, słucham tylko.
— Czyż ta piosnka ma wdzięk jaki dla ciebie?
— Wdzięk, jaki się znajduje w tém go nam dzieciństwo nasze przypomina!
— Co chcesz przez to powiedziéć?
— Chcę to powiedziéć, że jak teraz to dziecię tak ja śpiewałam po ulicach kiedy byłam małą, i że ta dziewczynka mi to przypomniała.
— Tyś śpiewała po ulicach?
— Tak jest, to mnie depoetyzuje trochę? nieprawdaż?
— Przeciwnie, jeszcze jest piękniéj dojść do tego stopnia do jakiegoś dojść potrafiła.
— To względnie, podług drogi jaką się postępowało, odrzekła z westchnieniem młoda kobiéta. Biedne dziecko! widzisz jak ono szczęśliwe! podniosła właśnie luidora. Zobaczyła że to sztuka złota, i widzisz jak się do mnie uśmiécha, i przesyła mi całusy ręką przyzwyczajoną do wyciągania i dostawania w nią datku. Nie będą jéj dzisiaj w wieczór bili; przynajmniéj to zyskała tędy przechodząc.
— A dla czegóż miałaby być bitą?
— Dla czego? czy myślisz że ten człowiek który jéj towarzyszy, nie wymaga od niéj, ażeby zarobiła nie tylko sobie saméj na życie, ale jeszcze dla innej któréj może nie widzimy kobiéty; czy myślisz, że jak biedne dziecko wróci z próżnemi rękoma, to jéj pozwolą inaczéj jak z próżnym żołądkiem usnąć? wcale nie, wybiją ją, będzie płakać biedna, a nazajutrz musi znów rozpoczynać. Zresztą, nie wiem czy ta dziewczynka była bitą, ale co do mnie, to wiem że nią bywałam.
— Ciebie bito? ciebie?
— Tak jest, mnie.
— A któż cię tak bił?
— Moja matka.
Tristan umilkł. Lea ze smętnością mówiła daléj:
— Tak, nieprawdaż? to okropnie powiedzieć a szczególniéj pomyśléć sobie, że się przyszło na świat z wszystkiemi uczuciami, w których powinnoby się szczęście w przyszłości znaleść, z wszystkiemi natchnieniami rozumu i serca; zdaje nam się żeśmy wprost od Boga dostali ojca i matkę, którzy nas kochać winni, równać i oczyszczać drogę życia dla naszych nóg niemowlęcych, a zamiast żebyśmy w nich znaleźli miłość nie znajdujemy nawet litości! A jednakże to co ci mówię, jest prawdą. Mój Bożo! ty wiesz co ja się nacierpiałam, i może mi wiele przebaczyłeś przez wzgląd na pierwsze moje w dzieciństwie boleści.
— Biedny aniele!
— Otóż to jest przyczyna, dla któréj dopiéro co smutna byłam; bo skoro tylko wspomnę sobie że nigdy nie byłam kochaną i że teraz kochać mogę kogoś, a ten mnie może nie kocha, to drżę cała!
— Oh! kocham cię!! Wymówił po cichu Tristan.
— I sprawiedliwie! odpowiedziała.
Wziąwszy tenora za rękę, powróciła na miejsce i usiadła tak samo jak przed kilką minutami siedziała. Fabiano znów położył się u nóg jéj, wziął jéj ręce i patrząc się na nią wymówił:
— Opowiedz mi wszystkie twoje w dzieciństwie przygody.
— Oh! smutnie odpowiedziała. to cię nudzić będzie. A potém, mnie samą to bardzo zasmuca, i do czegóż to opowiadać?
— Proszę cię oto.
— Prosisz mnie?
— Tak jest.
— A potém, wypełnisz we wszystkim wolą moją?
— Może.
— Ja ci nie zrobię w połowie zwierzeń, to też nie chcę na pół obietnicy.
— No! dobrze, zrobię to wszystko co cię uszczęśliwić będzie mogło.
— To ma znaczenie podwójne.
— No proszę cię, opowiadaj.
— Niechże tak będzie, kiedy tego chcesz koniecznie.
I przysunęła czoło swoje do Tristana, który ją jak brat siostrę pocałował, potém położył głowę na kolanach pięknéj śpiewaczki i słuchał.
— Od najdawniéj jak tylko sobie mogę przypomniéć, widzę się na ulicy, zaczęła Lea, mój ojciec i moja matka wstawali bardzo rano, i mnie za sobą ciągnęli śpiewającą i zbierającą kilka sons, za co bywał kupowany popas wieczorny, do którego nie zawsze należałam! Dziecka każdego ojczyzną jest kolebka, téj wcale nie miałam, bo o ile przypominam było tylko trochę barłogu w ciemnym opuszczonym i ogołoconym zakątku, gdzieśmy sypiali. Wieczorem, kładziono mnie w nogach tego czegoś podobnego do łóżka, i tam różnie, to jest dobrze i źle sypiałam. Ojczyzną moją było każde takie miejsce gdzie były ulice, na których śpiewać można było.
Przypominam jednak sobie, że miałam jakieś zabawki, te marzenia dziecinne. Byłam jak się zdaje miłą i grzeczną: i kiedy niekiedy biedna jakaś kupcowa, przedąjąca cacka, a mieszkająca na téj saméj co my stronie, jeżeli jéj dzień pomyślnie poszedł, darowywała mi lalkę; zawsze takiego wieczora w którym dostałam lalkę, byłam bardzo szczęśliwa, nie spałam zwyczajnie z radości; piastowałam i trzymałam moją lalkę, jak mi się zdawało iż się powinno trzymać i pieścić istotę którą się kocha; całowałam ją jakbym była chciała aby mnie całowano; ale to miało także swoją niewłaściwość, bo kupcową nazywałam mamą, gdyż ona całowała mnie, a moja prawdziwa matka biła mnie tylko; musiałam więc wyrzec się téj drogiéj nazwy, któréj pomimo méj woli nie mogłam nadać téj, którą Bóg przeznaczył aby ją zrozumiała i czuła.
— Biedne dziecię! pomruknął Fabiano.
— O! tak, biedne dziecię! a późniéj biedna dziewczyna! odezwała się Lea. Opisać ci życie nasze szczegółowo, byłoby niepodobieństwem: każdy dzień jedne więcej nędzę sprowadzał. Jednakże ja rosłam, już miałam kończyć lat siedm, już powinnam była zarobić sobie na własne życie. W siódmym roku!... byłam wątłém i najnędzniejszém stworzeniem, jakie na świecie ujrzéć można było; byłam tak bladą jak gdybym w każdéj chwili umierać miała: ręce tak miałam chude, że za uderzeniem, zdawało się, iż się jak kawał szkła skruszyć powinny... Takie jak ja słabowite i nędzne dziecię gdyby należało do możnej jakiéj rodziny, byłoby pewnie przez trzech lub czterech doktorów pielęgnowane; pojmujesz że o mnie nie radzono się ani jednego; może też i to mnie uratowało. Wieczorami w zimie, dawano mi chleba z serem, a chleba z wiśniami albo z niedojrzałemi lub nadgniłemi brzoskwiniami dostawałam w letnie wieczory; jeżeli dzień szczęśliwie poszedł, to mi dawano brzydkiego mięsa, do którego największy wstręt miałam, nie tylko jeść go, ale patrzéć jak go jedzą. Zresztą, nie miałam się czego obawiać abym dużo takiego mięsa jeść musiała, mój ojciec bowiem i matka z żarłoctwem rzucali się do niego, co było aż przestraszające. Ja wtenczas bawiłam się najczęściéj z moją lalką, ubierałam ją, całowałam, i to wszystko z nią robiłam co zwykle dzieci z lalkami robią z tą tylko różnicą, że byłam zwykle smutniejsza od innych dzieci. Było to pewnie przeczucie wielkiego nieszczęścia, które na mnie spadło. Matka Toussaint, nasza sąsiadka, kupcowa, od niejakiego czasu wychodziła późniéj a wracała wcześniéj, i za każdym razem jak przechodziła koło nas, słyszałam ja kaszlącą długim, mordującym, okrutnym kaszlem, który mi piersi rozdzierał, tak jak gdybym sama kaszlała. Matka Taussaint posiadała całe moje przywiązanie; ona mnie całowała jak mnie wybito, ona mi dawała lalki i psy papierowe: pojmujesz, że chybabym była bez serca i zupełnie niewdzięczno, gdybym nie była gotową w ogień się za nią rzucić. To mi sprowadzało kiedy niekiedy mocne klapsy, które nawet nie znajdowały się w programie, lecz jakoś byłam wewnętrznie przekonaną, że z takiéj przyczyny i dla takiego celu, otrzymane szturchańce nie powinny bolić i nie trzeba się było na nie skarżyć. Jednakże biedna matka Toussaint rozpaczliwie kaszlała. Razu jednego gdy się za rodzicami wlokłam przez ulicę, trzymając moją lalkę i prowadząc z nią rozmowę któréj cała proza moją była, jakiś pan przechodzący dał mi dwa sous. Pierwszą moją myślą było pobiedz za matką i oddać jéj pieniądze, lecz zatrzymałam się, bo moja matka nie widziała jak mi je dano. Ukradkowym sposobem włożyłam dwa sous w moją kieszonkę, i na na zakręcie ulicy wbiegłam do kupca korzeni.
— „Panie, wymówiłam pokazując mu dwa sous, na zarobienie sobie zaufania, czy przedąją tu co takiego od czegoby można kaszel zgubić?
— „Tak jest, moje dziecię, odpowiedział, różki przedają.
— „Czy to na kaszel dobre?
— „Bardzo dobre.
— „Czy pan mi raczysz dać ich za dwa sous? To dla jednéj biednéj staréj kobiéty, która okrutnie kaszle, którą bardzo kocham; chcę jéj to dać żeby więcéj nie kaszlała.
— Ile mogę sobie przypomniéć — zdawało mi się że kupca wzruszyły moje słowa, które mi się zdawały bardzo proste.
— „Masz moje dziecię, odezwał się, oto są rożki.
— „Dziękuje panu kupcowi.
— Oddałam mu dwa sous, włożyłam różki w kieszeń i udałam się za rodzicami, którzy nie wiedząc gdziem się podziała, w wielkiéj zdawali się być złości: przyszłam do nich, a uderzenie dane mi w głowę zakończyło wszystko.
— Wieczorem czekałam powrotu matki Toussaint, posłyszawszy ją, wyszłam cichuteńko i do biegłam jéj, w chwili kiedy drzwi do siebie otwierała.
— „Matko Toussaint! cicho zawołałam.
— „Ah! to ty moje dziecię, odpowiedziała, czy zgubiłaś swoją lalkę i przychodzisz po drugą?
— I zakaszlała się aż mi serce pękało.
— „Nie matko Toussaint, odpowiedziałam. ostatnia moja lalka jeszcze zupełnie nowa, i owszem to ja ci coś przynoszę. — „A co takiego? moje dziecię.
— „Przynoszę ci rożki: kupiec korzenny mi powiedział, że to dobre na kaszel.
— „A za cóżeś to kupiła?
— „Dostałam dwa sous, i zaraz zniemi poszłam zapytać się kupca, czém to się leczy kaszel; dano mi tych rożków za moje dwa sous. Weź je matko Toussaint, może ci ulgę zrobią.
— Stara kobieta, porwała mnie natenczas w swoje ręce, i gdy mnie całowała, czułam jak wielka łza spadała z jéj oka na mój policzek, jedyna łza całkowita którą mi na życiu dano!
— „Dobra noc mamo Toussaint, powiedziałam do niéj, teraz już uciekam.
— „Dobra noc mój mały aniołku, niech cię Bóg wspiera i błogosławi!
— I w chwili gdym w chodziła do naszéj izbyy słyszałam jak matka Toussaint zamykała drzwi od swojéj. Téj nocy spałam smaczno.
— Nazajutrz, słyszałam schodzącą naszą sąsiadkę: zdawało mi się że się siliła żeby nie kaszlać, lecz mimo tych usiłowań kaszlała okrutnie.
— Otóż to jedna z tych, którą czuć już sośniną; rzekła moja matka.
— Nie wiedziałam w owéj epoce ile zawierało się nikczemności w tych wyrazach, jednakże zbladłam i spojrzałam się na matkę, tyle bowiem wyraz głosu jéj był tym razem dla mnie przerażającym. Już tylko com się jéj nie zapytała, co to się znaczy, jak kogo czuć sosną, lecz nie wiem co mi przeszkodziło, zdaje mi się, że bojaźń usłyszenia czegoś okropnego; milczałam więc. Tylko tyle że z płaczem moją lalkę całowałam.
— Wieczorem, staruszka wróciła jak zwyczajnie, ale choć nawet drzwi jéj zamknięte były, słyszałam, przecież że kaszlała; dopóki ją tylko kaszlącą słyszałam póły nie mogłam zasnąć. Nareszcie ku dniowi zdało się że ucichła, zasnęłam, ale nie na długo.
— Jakem się obudziła, deszcz zaczął padać; ale że to było w lecie, moja matka powiedziała że padać długo nie będzie, i że skoro przestanie, my wyjdziemy; wyszłam sobie na trotuar, to bowiem często sobie pozwalałam, i pobiegłam zasztukać do mieszkania matki Toussaint.
— Matko Toussaint! wołałam przez dziurkę od klucza, matko Toussaint!
— Nie odpowiadała.
— To prawda że nie bardzo głośno jéj wołałam, z bojaźni aby moja matka nie usłyszała, bo jakem ci już powiedziała, nie lubiła naszéj sąsiadki, pewnie dlatego, że biedna kobieta lepiéj się od nas miała.
— Patrzyłam przez dziurkę od klucza, ale nikogo w pokoju nie dojrzałam. Albo więc matka Toussaint wyszła a ja tego nie słyszałam, albo też spała jeszcze. Lecz wyjść nie mogła, bo klucz znajdował się we drzwiach.
— Wołałam jéj jeszcze, to samo było milczenie. Wtedy ogarnął mnie strach, strach instynktowy bez żadnego rozumowania: nie śmiałam się ruszyć. Na ostatek nieśmiało wzięłam ręką za klucz, zakręciłam, otworzyłam i głowę przez otwarte drzwi włożyłam.
— Matko Toussaint! z cicha wymówiłam, wejść nie śmiejąc.
— Posłyszałam za całą odpowiedź jakby jęk głuchy, i dojrzałam słaby ruch głowy na poduszce.
— Weszłam więc ze wszystkim.
— Biedna kobieta leżała na dawnem posłaniu, a łzy po jéj zmarszczonéj twarzy spadały. Jednakże postrzegłszy mnie, niby uśmiech jakiś ożywił jéj twarz, lecz tak prędko znikł, jak te promienie słońca w czasie deszczu. Wyciągnęła do mnie gorącą prawie pałającą rękę, i wymówiła niewyraźnym głosem, bardzo chrapliwym:
— „Dobry dzień moje dziecię!
— „Dobry dzień matko Toussaint! odpowiedziałam jéj i pocałowałam ją.
— „To mnie mama Toussaint nic słyszała?
— „I owszem, wymówiła tak cicho, że dla posłyszenia jéj nachylić się musiałam, ale niemogę już głośniéj mówić, to tyś mnie niesłyszała.
— „Ja myślałam, żeś już mamo Toussaint wyszła.
— „ Oh! odpowiedziała kiwnąwszy głową z uśmiechem którego przez całe życie nie zapomnę, nie wyjdę już tylko raz jeden i więcéj nie powrócę.
— „Czyż masz odejść od nas mamo Toussaint? a cóż się ze mną stanie jak ty odejdziesz?
— „Nim odejdę zostawię ci dużo lalek.
— „O! mamo Toussaint, to nie dla lalek.
— „Mój mały aniołku! wymówiła.
— „I pocałowała mnie. W czasie tego pocałowania, czułam tak gorący oddech, że mnie w czoło parzył.
— „O! mamo Toussaint: jakże ci musi być gorąco?
— „Tak, odpowiedziała, wielkie upały zapowiadają wielkie zimna.
— Wtedy tego nie zrozumiałam, jednakże było coś w tém powiedzeniu, co mi jakby lodem po żyłach przebiegło.
— „Dla czego nie wstajesz? odezwałam się przez dzieciństwo.
— „Bo już nie mogę, moja mała, jestem chorą.
— „To co ci dałam, nic ci nie pomogło?
— „Nie moje dziecię.
— Patrzyłam na biedną kupcowę zdziwionemi oczyma, usta jéj otwarte przepuszczały drżący, gorący i prędki oddech, przerywany kiedy niekiedy chrapaniem okropném, biedaczka krwią pluła, to mnie bardzo przestraszyło, potém zmęczona zamknęła oczy i miała minę umarłéj.
— „W téj chwili usłyszałam głos matki mojéj, wołający mnie.
— „Matko Toussaint! odezwałam się, bądź zdrowa, matka mnie woła.
— „Idź moje dziecię, wyszepnęły usta.
— „Ale ja powrócę do ciebie.
— „Dziękuje ci, nie potrzeba: zostań przy matce, łajałaby cię; powiedz tylko odźwiernéj żeby tu przyszła i nie rób hałasu.
— Wyszłam cichuteńko i przyszłam do matki, zapytała się mnie, gdzie byłam? powiedziałam zkąd wychodzę, wtenczas wepchnęła mnie do izby mówiąc, że mi tego zabroniła raz na zawsze że raz jeszcze zabrania żebym tam nie chodziła.
— Deszcz ustał, my też wyszliśmy, a schodząc powiedziałam odźwiernéj żeby tam poszła, musiała to nie prędko zrobić, bo dużo mruczała pod nosem jakem jéj zalecała żeby do matki Toussaint udała się.
— Dzień ten przeszedł jak wszystkie inne, tylko że byłam smutniejszą niż zwykle, wzdychałam do powrotu, aby się dowiedziéć co się z moją chorą dzieje. O dziesiątéj godzinie, naśpiewawszy się na wszystkich placach, dziedzieńcach i podwórzach, wróciliśmy.
— Wykradłam się na chwilę, i pobiegłam spojrzéć przez dziurkę od klucza; nie usłyszałam nic, tylko dostrzegłam, że się dwie świece palą w nogach łóżka, które odbijały jakieś dziwno światło, zlękłam się go, wróciłam, i poszłam spać słowa nie przemówiwszy.
— Nazajutrz, ponieważ klucz był w zamku, otworzyłam; weszłam: widziałam że się świece palą, matka Toussaint leżała, tylko że jéj widziéć nie można było, bo przykryta była prześcieradłem od stóp do głowy. Po składach i zagięciach tego prześcieradła, rozeznać można było całą posłać nawet rysy twarzy, ksiądz czytał książkę w nogach łóżka. a trumna stała przy murze.
— „Tu się nie wchodzi, powiedział mi czarny człowiek.
— Cofnęłam się i myślałam że upadnę tak się przestraszyłam; uciekłam do domu i zaczęłam płakać.
— Wyszliśmy jak zawsze, ale na zakręcie ulicy odbiegłam; choćby mnie, myślałam sobie, za powrotem zabić miano za to; wbiegłam do domu dowiedziéć się jeszcze czego, trafiłam właśnie na tę chwilę, kiedy matkę Toussaint w trumnie wynoszono, postawiono na czarnym wozie i noga za nogą pojechano z nią; nikt a nikt jéj nie odprowadził.
Byłam zgnębiona, cierpiałam tyle że nawet płakać nie mogłam.
Przebiegłam siedm piątr udając się do pokoju biednéj kobiety, nie mogąc pojąć aby tę kobietę którą nie dawno całowałam, włożyć mogli w cztery deski i tak nie wiedziéć gdzie wywieść; jednakże tak było, zastałam że z łóżka pościel była zebrana i odźwierna okno otwierała.
Zobaczyłam na stole pakiecik z różkami, które jéj przed dwoma dniami zaniosłam, wzięłam go i pocałowałam.
— Cały dzień przepędziłam w tym pokoju, nie myśląc o jedzeniu ani piciu: gdy wieczór nadszedł, przygotowywałam się do odebrania wielkiéj liczby plag, szturchańców, rozmaitych kar i łajań; słysząc ich nadchodzących, schowałam się: nie wyszłam aż po niejakim czasie, i z wielkim mojem podziwianiem, wszystko się skończyło na mojéj obawie; dostałam nawet cząstkę nadzwyczajnego traktamentu, dano mi bowiem trochę wina, które, jak wypiłam, zdało mi się bardzo dobrém.
Późniéj miałam wytłomaczenie téj łaskawości i tego festynu: Biedna matka Toussaint zrobiła pewien rodzaj testamentu, którym mi zapisała wszystko co w sklepie posiadała, sześćdziesiąt franków srebrem i mały krzyżyk złoty, reszta zaś miała być użytą na koszta pogrzebu.
W istocie, we dwa dni późniéj, biedne jéj sprzęty zostały sprzedane, pokój jéj był do najęcia, i nie zostało po niéj nic więcéj, prócz pamiątki którą w sercu mojém zachowałam i przez całe życie zachowywać będę.
W tém miejscu opowiadania, młoda kobieta zatrzymała się, bo i ona i Tristan, oboje jak dzieci płakali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.