Rzym (Zola)/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzym |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Rome |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, odbywszy długą przechadzkę, Piotr znalazł się na placu przed pałacem watykańskim, powracając tu często, prawie pomimowoli. Niespodziewanie znów spotkał się z monsignorem Nani, który właśnie dopiero co wyszedł od papieża, z tygodniowej swej audyencyi. Co wtorek bowiem zdawał sprawę Ojcu świętemu z porannego posiedzenia kongregacyi świętej inkwizycyi, której był asesorem.
— Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że właśnie cię spotykam, mój synu, i to właśnie w chwili, gdy o tobie myślałem! Czy życzyłbyś sobie widzieć Ojca świętego podczas publicznej uroczystości, wpierw nim będziesz miał sposobność rozmawiania z nim osobiście, gdy uzyskasz audyencyę prywatną?...
Monsignor uśmiechał się uprzejmie, prawie że bez śladu zwykłej lekkiej ironii, która gościła na twarzy tego człowieka, czującego się wyższym od innych, mającego przytem świadomość o wszystkiem, władzę nieograniczoną i rozporządzającą zdarzyć się mającemi wypadkami.
— Bardzobym tego pragnął, wielebny ojcze — odrzekł Piotr, nieco zdziwiony uprzejmością propozycyi. — Wszelka rozrywka jest dla mnie wielce pożądaną, bo dni pędzę bezczynnie w próżnem oczekiwaniu...
— Mylisz się, mój drogi synu... mylisz się najzupełniej... Czas twój nie płynie bezpożytecznie... bo patrzysz.. zastanawiasz się.. a tym sposobem wiele się uczysz. Co do owej uroczystości, na której pragnę, byś był obecny, to rzeczy się tak mają: wiesz zapewne, że w piątek przybywa do Rzymu międzynarodowa wielka pielgrzymka z coroczną ofiarą święto-pietrza. W sobotę pątnicy staną przed obliczem Ojca świętego. Nazajutrz przypadnie nowa uroczystość... Ojciec święty odprawi mszę w bazylice... Otóż pozostaje mi jeszcze kilka biletów wejścia, z których daję ci dwa, jeden na sobotę a drugi na niedzielę.
Mówiąc to, monsignor sięgnął do wytwornego pugilaresu zdobnego złotą cyfrą i wyjąwszy z niego dwie karty, jedną zieloną a drugą różową, podał je Piotrowi.
— Ach, żebyś wiedział, mój synu, ile osób prosiło o te karty wejścia!... Lecz trudno, nie można wszystkich zadowolnić... Pamiętasz te dwie panie, twoje rodaczki pragnące uzyskać audyencyę u Ojca świętego?... Pomimo, że ze łzami błagają o tę łaskę, prawdopodobnie nie dostąpią tego szczęścia... więc, by je pocieszyć, dałem im także karty wejścia.. Wogóle starać się należy o oszczędzanie sił Ojca świętego... uważam, że źle teraz wygląda... znalazłem go dziś bardzo zmęczonego, ma trochę gorączki... i pożółkł na twarzy. Lecz silną posiada on wolę i żyjąc duchem, przezwycięża dolegliwości ciała.
Monsignor miał teraz zwykły wyraz twarzy, uśmiechał się z lekką, ledwie dostrzegalną ironią i pogardliwą wyniosłością.
— Tak mój synu... Ojciec święty jest godnym do naśladowania wzorem... zwłaszcza dla tych, którzy krnąbrnymi są i podlegają zniecierpliwieniu... Ale cóż to?... Ze smutkiem dowiedziałem się od tego zacnego monsignora Gamba del Zoppo, że nie będzie mógł wyświadczyć ci przysługi, której spodziewałeś się od niego... Wiem, że się szczerze starał... lecz nic nie zdołał uzyskać... Ale pamiętaj, mój synu, że nigdy nie należy tracić otuchy. Pozwól, bym ci powiedział i bym cię upewnił, że te zwłoki są widoczną wolą opatrzności... jest to nadmiar łaski, dozwalającej ci na bliższe zastanowienie się nad zamierzonemi przez ciebie krokami... Będziesz miał możność zapoznania się bliższego ze stanem rzeczy tutejszych, o czem, na nieszczęście, księża przybywający z Francyi bardzo słabe mają pojęcie. Tak, Rzym trzeba poznać i odczuć... Tym tylko sposobem unikniesz mnóstwa błędów, którebyś najniezawodniej popełnił... Spokoju, mój synu... proszę cię o więcej spokoju... Powtarzaj sobie jaknajczęściej, iż wszystko spoczywa w rękach Boga. On wie, kiedy objawiać swoją wolę... i objawiać ją raczy zawsze wtedy, gdy trzeba, bo mądrość i nieomylność Jego nie znają granic i są źródłem łask niewyczerpanych...
Dokończywszy mówić, monsignor podał Piotrowi piękną, wypieszczoną, prawie kobiecą swą rękę, która, jakkolwiek drobna i pulchna, posiadała moc uścisku, równającego się naciśnięciu sprężyny stalowej. Zaraz wsiadł do prywatnego swego powozu, który nań czekał i po chwili znikł z oczu Piotrowi.
List napisany do Piotra przez wicehrabiego Filiberta de la Choue, był jednym jękiem ubolewania i rozpaczy. Wicehrabia leżał chory, przykuty do łoża atakiem podagry i nie mógł zadowolnić swej gorącej chęci towarzyszenia pątnikom jadącym do Rzymu z grosiwem święto-pietrza. Rozpacz jego była tem sroższa, iż prezesem komitetu mającego przedstawiać papieżowi pątników francuzkich, został obrany baron de Fouzas, zawzięty przeciwnik celów i dążeń wicehrabiego. Baron de Fouzas był jednym z najżarliwszych przedstawicieli starego, konserwatywnego katolickiego stronnictwa, a zatem najniezawodniej skorzysta z nadarzającej się sposobności, by papieża zniewolić do oświadczenia się za wolnością cechów rzemieślniczych, podczas gdy wicehrabia widział najświetniejsze rezultaty dla katolicyzmu we Francyi, jedynie za pomocą systemu cechów zamkniętych i dla każdego rzemieślnika obowiązkowych. Z powodu tak groźnego niebezpieczeństwa, na jakie baron de Fouzas mógł narazić sprawo cechów, wicehrabia gorąco zalecał Piotrowi, by przeciwdziałał za pomocą przychylnych kardynałów, by nieodzownie starał się widzieć z Ojcem świętym i przekonał go o uzasadnionej i niezbitej słuszności poglądów wicehrabiego. Kładł nacisk w swym liście, że Piotr nie powinien pierw myśleć o wyjeździe z Rzymu jak dopiero uzyskawszy aprobatę dla niego, dla wicehrabiego Filiberta de la Choue. Prócz obszernie wyłożonej kwestyi cechów rzemieślniczych, wicehrabia pisał, że w pielgrzymce tegorocznej weźmie udział trzytysiączny zastęp pątników, wiedzionych z różnych krajów przez biskupów i przełożonych. Zewsząd nadciągnęły oddziały pątników, z prowincyj francuzkich. z Belgii, z Hiszpanii, z Austryi a nawet z Niemiec. Najliczniej reprezentowaną będzie Francya, bo śle do Rzymu aż dwa tysiące pielgrzymujących. Wszystko organizowało się w Paryżu, gdzie komitet międzynarodowy miał niemało roboty i to roboty drażliwej natury, bo postanowiono wysyłać razem w jednych oddziałach przedstawicieli wszystkich stanów i wieku, bez względu na płeć. Obok członków rodowej arystokracyi, stawały bractwa dam ze świata mieszczańskwgo, oraz stowarzyszenia robotnicze. Ogrzani ideą pielgrzymowania do stolicy apostolskiej, pątnicy uprawiali równość braterską, opartą na tożsamości wierzeń. Wicehrabia nadmieniał jeszcze, że pątnicy wiozą papieżowi znaczną sumę w ofierze, i że złożą mu te miliony, jako protest międzynarodowy, przeciwko zuchwałym uroczystościom święconym przez rząd włoski w rocznicę wtargnięcia wojsk królewskich do Rzymu i opanowania stolicy apostolskiej. Tak, cały świat katolicki, zjeżdżając się w Rzymie, u stóp Ojca świętego, zamanifestuje wyraźnie, przeciwko gwałtowi dokonanemu 20-go września. Kwirynał ujrzy tym sposobem całą niepopularność ustanowionego przez siebie święta narodowego, obrażającego uczucia prawowitych synów Kościoła.
Uroczystość zapowiedzianą była na godzinę dwunastą w południe, Piotr, przybywszy do bazyliki św. Piotra o godzinie jedenastej, był przekonany, że będzie jednym z pierwszych. Rzecz cała miała się odbyć w sali Błogosławieństwa, położonej ponad głównym portykiem bazyliki. Piękna, wielka ta sala była przemienioną w kaplicę od roku 1890. Jedno z okien tej sali wychodziło na logię środkową, z której nowo obrany papież, ukazywał się dawniej tłumowi, błogosławiąc swój lud, błogosławiąc Rzym, w błogosławieństwie swojem obejmując świat cały. Salę beatyfikacyjną poprzedzają dwie inne: sala Królewska i sala Książęca. Chcąc dostać się na miejsce, do którego dawała mu prawo zielona karta, Piotr ujrzał się w zbitym tłumie. Wszystkie trzy sale były przepełnione, tak że z największą trudnością dotarł do drzwi ostatniej sali, w której miało się odbyć uroczyste przyjęcie. Trzy do czterech tysięcy osób stało tu już przeszło od godziny, duszno było i gorąco do niewytrzymania. Wobec tego natłoku, Piotr zrzekł się iść dalej, sądząc, że nie zdoła odszukać wyznaczonego sobie miejsca.
Stanąwszy więc na progu sali Błogosławieństwa, zaczął się rozglądać po bogatych jej ścianach, obrazach, złoceniach i poważnem, prawie surowem sklepieniu. W głębi, naprzeciwko wejścia, na zwykłem miejscu wielkiego ołtarza, było nizkie wzniesienie a na niem stał tron przeznaczony dla papieża. Był to wielki fotel obity czerwonym aksamitem i połyskujący od złoconych ozdób. Po nad nim unosiły się draperye baldachimu, opadając dwoma bogatemi skrzydłami rozwiniętemi z tyłu jako tło. Baldachim i draperye były również z czerwonego aksamitu poprzepinanego złoceniami.
Uwagę Piotra zajął tłum wśród którego się znajdował. Nigdy jeszcze nie widział tego rodzaju podbudzenia, wyrytego na tysiącach ludzkich twarzy. Zdawało mu się, że słyszy przyśpieszone bicie serca tych ludzi, wyczekujących z utęsknieniem, a tymczasowo modlących się do pustego tronu. Wszystkie te gorejące żarliwością oczy wpatrzone były w tron jak w zjawisko. Olśniewał on dusze pobożne, nęcił je nadzwyczajnością swej świętości, błyszczał jak monstrancya, był miejscem przedziwnem, miejscem szczególniejszego nabożeństwa, miejscem, na którem zasiądzie przedstawiciel Boga na ziemi.
Tłum ten zadziwiał rozmaitością swego składu. Byli wśród niego odświętnie przystrojeni robotnicy, o dziecięco przejrzystych spojrzeniach i szorstkich rysach twarzy, opromienionych szczęśliwością ekstazy. Były damy z mieszczańskich warstw różnych narodów, ubrane podług przepisów, w czarne suknie, uwydatniające bladość wzruszonych twarzy, omdlewających z nadmiaru pobożnego porywu. Byli strojni we fraki panowie, rozglądający się z miną przywódców tego tłumu, który przywiedli w przekonaniu, iż kładą tym sposobem niespożytej wagi zasługę, zbawiając na raz Kościół i całe społeczeństwo. Garstka tych wyfrakowanych i biało ukrawatowanych jegomościów ruszała się zamaszyście i królowała w pobliżu tronu. Byli to członkowie międzynarodowego komitetu, wśród których wyróżniał się i tryumfował baron de Fouzas. Wysoki, niezwykle tęgiej tuszy, niezwykle jasnowłosy, baron mógł mieć lat piędziesiąt. Pysznił się teraz, rozglądał, wydawał rozkazy, odgrywając rolę naczelnego generała armii, którą zaraz miał wieść do ataku i niehybnego zwycięztwa.
Pomiędzy szarą, bezbarwną masą ubrań występowała gdzieniegdzie jaskrawa jedwabna plama fiołkowej sutany biskupów, każdy bowiem pasterz pragnął pozostać na czele swych owieczek. Wyróżniali się także przełożeni różnych klasztorów, w charakterystycznych habitach brunatnych lub białych, wyprostowani i z góry patrzący, o twarzach wygolonych lub obrośniętych. Na prawo i na lewo powiewały chorągwie, przyniesione papieżowi w darze od mnóstwa stowarzyszeń i kongregacyj. Po nad tłumem, kołyszącym się zlekka jak fale, unosił się szum modłów i szeptów; chociaż głos w każdej piersi mocą był tłumiony, wydzierały się jednak westchnienia z ust pożądliwością zgłodniałych, oczy pałały wśród spoconych twarzy a powietrze zalegała jakby coraz gęstsza, ciemniejsza para, przesycona wonią tysięcy stłoczonych i roznamiętnionych ciał ludzkich.
Wtem, pomiędzy osobami będącemi w pobliżu papiezkiego tronu, Piotr spostrzegł monsignora Nani, który, poznawszy go zdaleka, przywoływał go znakami ku sobie. Piotr również znakami odpowiedział skromnie, iż woli pozostać na zajmowanem stanowisku, lecz uprzejmy prałat nie dał za wygranę i wysłał kogoś ze służby z rozkazem przeprowadzenia Piotra przez salę nabitą ludźmi. A gdy wreszcie Piotr został doprowadzony przed monsignora, ten rzekł:
— Dlaczegóż wzdragasz się, mój synu, zająć miejsce jakie ci wyznaczyłem?... Twoja karta daje ci prawo pozostania tutaj, po prawej stronie tronu...
— Lękałem się być natrętnym... Przejście było trudne... wreszcie zbyt wielki to dla mnie zaszczyt znajdować się wśród dostojników...
— Nie, nie, ja chcę, abyś tutaj pozostał. Wyznaczyłem ci to miejsce, chcąc, abyś je zajmował. Pragnę, abyś był jaknajbliżej, byś wszystko mógł dobrze widzieć i zdać sobie sprawo z dzisiejszej ceremonii...
Piotr, podziękowawszy, zaczął patrzeć na otaczających. Po obu stronach tronu stali kardynałowie, prałaci należący do papiezkiego, najbliższego otoczenia. Napróżno chciał się dopatrzeć kardynała Boccanera. Przybywał on do bazyliki lub do Watykanu, jedynie w dnie wyznaczonej sobie służby. Natomiast Piotr ujrzał kardynała Sanguinetti. Szeroka, rozrosła jego postać, stała tuż obok barona de Fauzas. Rozmawiali z sobą głośno, obadwaj równie ożywieni, przejęci wielkością własną, ważnością spełnianej roli, lśniący od potu, czerwoni. Monsignor Nani, zawsze niezmiennie uśmiechnięty, wytworny, spokojny, znalazłszy się w pobliżu Piotra, pokazał mu dwóch kardynałów, ważne piastujących urzędy: kardynała-wikaryusza, tłustego, przysadzistego człowieka o twarzy rozgorączkowanej, pałającej żądzą władzy, i kardynała-sekretarza, którego barczysta, koścista postać, jakby siekierą obciosana, przypominała typ romantyczny sycylijskiego rozbójnika, ukrywającego się chwilowo w szacie księcia kościoła i uśmiechającego się podług kursującego pojęcia o słodyczy duchownego dyplomaty. O kilka kroków dalej stał wielki-pokutnik. Twarz miał chudą z wyrazem cierpienia a szary jego profil przywodził na myśl średniowiecznych ascetów.
Wybiła godzina dwunasta. Z głębi dwóch pierwszych sal, nadpłynął przeciągły dreszcz radości i wzruszenia. Lecz płonną okazała się przyczyna rozradowania serc wiernych, była to bowiem dopiero służba torująca drogę dla papiezkiego orszaku. Wśród chwilowej ciszy, zapadłej po doznanem rozczarowaniu, naraz z pierwszej sali doleciał wybuch okrzyków. Hałas ten rósł, potężniał, zbliżał się, napełniając powietrze podniecającem drżeniem. Tym razem rzeczywiście szedł orszak. Na przedzie ukazał się oddział straży szwajcarskiej, wiedzionej przez sierżanta; następnie szli czerwono ubrani nosiciele lektyki papiezkiej; za nimi nadworni prałaci i czterej kameryerzy przyboczni. Wreszcie, pomiędzy dwoma oddziałami straży szlacheckiej w pół-galowych mundurach, szedł sam papież, z lekkim uśmiechem na blado przezroczystej twarzy. Kroki stawiał drobne i powolne, a giestem rąk błogosławił na lewo i na prawo. W miarę jak szedł w głębię sal ku swemu tronowi, wzrastała siła powitalnego okrzyku, którego wzburzona fala wpadła do sali Błogosławieństw, rozdymając i tu piersi tłumu, krzyczącego w szale bezprzytomnego uniesienia. Wszyscy padli na kolana i, korząc głowy ku ziemi, słali się pod nogi starca, idącego powoli i błogosławiącego białą, delikatną ręką swój lud tarzający się przed nim w prochu, lud padły na twarz jak przed obliczem Boga, olśniewającego promieniem otaczającej go chwały.
Piotr, ulegając wrażliwości swej natury, dał się unieść ogólnemu szałowi i padł na kolana wraz z innymi. Ach, jakże wszechmocną i udzielającą się jest siła podobnych uniesień! Oddziaływa ona tem potężniej w otoczeniu obliczonem na rozbudzanie jej pod naciskiem uczuć odnoszących się do rzeczy wiary i tajemnic nieznanego!
Gdy Leon XIII zasiadł na tronie, otoczony kardynałami i dygnitarzami swego dworu, zapanowało głębokie milczenie, wśród którego rozpoczęła się ceremonia podług ułożonego programu, z zastosowaniem zwyczajów objętych rytuałem. Więc ukląkł przed papieżem wyznaczony ku temu biskup i u stóp tronu Ojca świętego, złożył cześć i pokłon w imieniu wiernych całego chrześciaństwa. Następnie baron Fauzas, prezes międzynarodowego komitetu pielgrzymki, z okazyi przywiezienia ofiar świętopietrza, przeczytał stojąc, długą mowę, która wyrażała protest przeciwko uciskowi doznawanemu przez głowę Kościoła. Cienkim, świdrującym głosem baron zapewniał o cierpieniach całego chrześciańskiego świata, bolejącego nad tym gwałtem, zadawanym przez rząd włoski, już przez całe ćwierć wieku. Lecz oto tu zebrani pątnicy, wydelegowani przez wszystkie narody, stoją przed tronem Ojca świętego, pragnąc go pocieszyć i uczcić jako najwyższego swego zwierzchnika. Przybyli oni z darami złożonemi przez najuboższych i przez najbogatszych, złączonych myślą o zapewnieniu niezależności papieskiemu panowaniu. Mówił jeszcze długo o Francyi. Ubolewał nad błędami w jakie popadła i przepowiadał jej rychłe nawrócenie się, jej powrót ku zdrowym zasadom. Z pewną dumą wspomniał, iż Francya jest najbogatszą a zarazem najhojniejszą pomiędzy narodami świata, i że złoto jej chętnie płynie ku Rzymowi, ku wieczystej stolicy chrześciaństwa.
Powstał wreszcie Leon XIII i odpowiedział biskupowi, oraz prezesowi komitetu. Głos papieża był gruby, nosowy, głos niespodziewany w ustach człowieka tak nikłej postawy ciała. W kilku zdaniach wyraził swoje zadowolnienie z okazywanej miłości ludów dla stolicy apostolskiej, która ciężkie przebywa próby. Jest wszakże pewność, iż wkrótce lepsze nastąpią czasy, zewsząd ukazują się znaki świadczące, że wiara ożywia coraz goręcej serca ludów tej ziemi, ustaną więc niesprawiedliwości i zapanuje Chrystus nad dziećmi swojemi. Co się tyczy Francyi, wszak była ona i jest najstarszą córą Kościoła, którego miłość jest jej nazawsze zapewnioną. Leon XIII uniósł ręce w górę, mówiąc, że błogosławi obecnych, błogosławi stowarzyszenia do których należą, błogosławi ich kraje i wszystkich katolików, dziękując za nadsyłaną pomoc, tak potrzebną Kościołowi. Gdy zamilkł i siadł znów na tronie, wybuchły oklaski, wiwaty, niedomówione ze wzruszenia okrzyki, cała powódź rozszalałej burzy uczuć, wstrząsających serca tysięcy zebranych tu pątników.
Nieokiełznana wrzawa trwała bez przerwy przez kilkanaście minut. Piotr wpatrzył się w nieruchomą postać Leona XIII, ku któremu pędził ten szał ubóstwienia. Siedział na tronie z papieską tiarą na głowie, z ramion spływał mu czerwony płaszcz podbity gronostajami, odbijając na białej, powłóczystej sutanie. Siedział nieruchomie, ze sztywnością hieratyczną bożyszcza czczonego przez dwieście piędziesiąt milionów swych wiernych. Postać papieża i tron jego złocisty, odbijając z zadziwiającą siłą o ciemno czerwone tło aksamitnej draperyi, płonęła jak ognisko chwały i najwyższego majestatu. Papież przestał być niedołężnym starcem, dopiero co z trudnością idącym i podobnym do chorego ptaka o zbyt chudej i wątłej szyi. Znikła szpetota jego twarzy, nieproporcyonalna wielkość nosa, szerokość ust za daleko rozciętych, znikła nieregularność i zasuszoność jego rysów. Wśród woskowo białej twarzy, pozostały tylko oczy, wyrażające bezmierną głębokość i niespożytą młodzieńczość, obok niezwykłej inteligencyi złączonej z niepoślednią przenikliwością. Drobna ta postać przybrała królewską majestatyczność pod naciskiem nurtujących ją myśli. Wszak był przedstawicielem tego, co wieczne, tchnieniem a nie ciałem, duszą przeczystą, wyswobodzoną ze wszelkich pęt ziemskich. Tak, człowiek ten, będący najwyższym kapłanem a zarazem królem ponad dwustu piędziesięciu milionami wiernych, przedstawiał sobą władzę, przed którą nic dziwnego że na twarz padali pątnicy przybywający z tak daleka, maluczcy zawsze karmieni słowy o jego wielkości. Na widok tego mocarza, legli jakby gromem rażeni, bo olśniewała ich potęga najwyższa na ziemi. Wszak był on wybrańcem, jedynym, nadludzkim, jednoczył w sobie wieki historyi, począwszy od Piotra apostoła. Przez jego istotę po nad inne wybraną i upodobaną, niebo przemawiało do ludzi, zamieszkiwał w niem Bóg, który, sługę swojego odłączając od reszty świata, darzył wszechwładzą i wszechwiedzą. Z ramienia Boga wyznaczony, był on nieomylnym monarchą, władzą całkowitą na ziemi, zbawieniem dusz wiernych, Bogiem widzialnym! Jakże nie miały ku niemu wzlatać dusze pożądające wiary?... Jakże nie miały się w nim rozpływać dusze, nareszcie znajdujące pożądaną pewność?... Dusze łaknące pocieszenia w całkowitem oddaniu się i zamknięciu na łonie Boga samego!
Ceremonia zbliżała się ku końcowi. Baron de Fouzas przedstawiał Ojcu świętemu członków komitetu, oraz kilku wybitniejszych pątników. Defilowali przed tronem zwolna, klękali, całując pierścień i pantofel. Nastąpiło złożenie w darze chorągwi. Piotr doznał bolesnego ściśnięcia serca, ujrzawszy, że najpiękniejsza, najbogatsza chorągiew, pochodziła z Lourdes; był to najniezawodniej upominek od ojców pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Chorągiew była z białego jedwabiu, haftowanego po brzegach złotem, po jednej stronie była namalowana postać Przenajświętszej Panny z Lourdes, a po drugiej znajdował się portret Leona XIII. Piotr dostrzegł zadowolniony uśmiech papieża na widok swego wizerunku, i doznał ztąd smutku graniczącego z rozpaczą, jakby na raz cios śmiertelny zdruzgotał pieszczone jego marzenia o papieżu posiadającym trzeźwość sądu, ewangeliczne dążności, papieżu wyzwolonym z nicości barbarzyńskich, grubiańskich przesądów.
Tęskną rozpaczą pałające oczy Piotra spotkały się ze wzrokiem monsignora Nani, który podczas ceremonii, niejednokrotnie wpatrywał się w tego młodego, cudzoziemskiego księdza, badając odnoszone przez niego wrażenia, z ciekawością człowieka, lubiącego się bawić w próby i doświadczenia tego rodzaju. Dalej jeszcze posuwając chęć spostrzeżeń, monsignor zbliżył się do Piotra, szepcząc:
— Śliczną jest ta chorągiew z Lourdes! Serce Ojca świętego musi być rozradowane tym podarkiem... bo nietylko portret jego jest podobny, lecz tak rozrzewniająco miło umieszczony w towarzystwie tej ładnej Przenajświętszej Panny!...
Piotr nic nie odpowiedział, lecz bardzo pobladł, a monsignor dodał z dewocyą złączoną z włoską przebiegłością:
— My, tutaj w Rzymie, rozmiłowani jesteśmy w Przenajświętszej Pannie z Lourdes, bo jakże czarująco ładną jest ta legenda i wszystko co się odnosi do Bernadety, tej górskiej pastuszki, dotkniętej szczególniejszą łaską!...
Monsignor odszedł, a Piotr ogarnięty został nowem wrażeniem, które na długo wstrząsnęło jego istotą. Oczom jego przedstawił się widok, jakiego się niespodziewał, widok nadzwyczajny, chociaż przed laty brał udział w pielgrzymce do Lourdes i napatrzył się na objawy bałwochwalczego kultu i nieprawdopodobnej naiwności wierzeń. Lecz tłum modlący się przed cudownością groty, był rozstrojony chorobą, rozpaczliwością swej nędzy i żądał cudu, umierając z miłości przed statuą Przenajświętszej Panny, bo po za jej pośrednictwem nie widział kresu bolesnej swej niedoli. Ale otóż i tutaj, w Rzymie, w sali uroczystego złożenia hołdu przez pątników przybywających z milionami ukwestowanego świętopietrza, wybuchł naraz szał religijnego uniesienia, szał ciskający pątników pod stopy papieża.
Biskupi, przełożeni zakonów, delegaci stowarzyszeń, zbliżali się kolejno przed tron Ojca świętego i składali na stopniach estrady, grosiwo świętopietrza, tego dobrowolnego podatku, jaki wierni na siebie nałożyli, by dostarczyć funduszów potrzebnych naczelnikowi Kościoła. Przed siedzącym na tronie papieżem, kładziono stosy złota, srebra, biletów bankowych, piętrzyły się portmonetki, sakiewki, woreczki, portfele. Dopuszczono następnie kobiety, a te na kolanach podchodząc, składały swe pieniężne ofiary w jedwabnych woreczkach z miłością haftowanych i znaczonych cyfrą Leona XIII. Egzaltacya wzrastała z każdą chwilą. Kobiety, szlochając, ciskały na estradę wszystkie wartościowe rzeczy, jakie miały przy sobie, a gdy tych nie stawało, ciskały drobne, srebrne monety, ostatnie miedziane pieniążki. Jedna z tych kobiet, wysoka, piękna brunetka, zerwała z szyi łańcuszek i wraz z zegarkiem rzuciła na estradę, gorączkowo ogołociła swe ręce z pierścionków i cisnęła pod stopnie tronu. Wszystkie te kobiety, szałem miłości chwycone, byłyby ciała swe szarpały i wraz z sercem bóstwu swemu rzuciły, oddając w ofierze siebie i całość posiadanego przez siebie mienia. Podarki padały jak grad złotodajny, wśród szumu tysiącznych głosów, modlących się do bóstwa widomego wśród łkań, okrzyków, wiwatów, krzyków przeraźliwych, lecz wtórujących z innymi słowa uwielbienia i ubóstwienia najwyższego.
Wtem dano znak i Leon XIII, powstawszy, zeszedł ze stopni tronu i znów zajął miejsce wśród orszaku, by po odbytej uroczystości wrócić i wypocząć w swojem mieszkaniu. Zbrojna straż szwajcarska, siłą rozpierała tłum, torując przemocą drogę dla papieskiego orszaku. Lecz tłum ujrzawszy odchodzącego papieża, zahuczał z nadmiaru bólu, nie chcąc tak szybkiego rozstania się ze swym bóstwem. Tłum zawył rozpaczliwie, jakby na raz zamknęło się niebo przedtem odemknięte. Jęczeli zwłaszcza pątnicy, którzy, pomimo usiłowań, nie dojrzeli papieża skutkiem oddalenia i nadmiernego ścisku. Serca pękały im z żałości, bo przecież mieli sposobność oglądania bóstwa i nie skorzystali, by rozradować się tym widokiem, by mogli dostąpić wiekuistego zbawienia, dotykając rąbka jego szaty i nie uczynili nic ku uratowaniu dusz swoich grzesznych! Zawrzał jakby bunt w ich zgłodniałych sercach i hurmem cisnęli się za orszakiem Ojca świętego, chcąc gwałtem pozyskać jeszcze chwilę jego obecności. Pod naciskiem prącego się tłumu, chwiać się zaczęła i ustępować straż szwajcarska, a niektóre kobiety, przedostawszy się po za szereg żołnierzy, pełznąc po ziemi, całowały posadzkę, po której dopiero co stąpał przedstawiciel Boga na ziemi. Ustami wpijając się w flizy, zbierały pył w pocałunkach. Biegły na czworakach, wyjąc nieprzytomnie, a owa piękna, wysoka brunetka, pozostawszy obok dopiero co opuszczonego tronu, padła twarzą na estradę i zemdlała, krzyknąwszy przeraźliwie; dwóch mężczyzn trzymało ją teraz przemocą, w obawie, by się nie pokaleczyła, rzucając się konwulsyjnie. Inna znów, młoda kobieta, jasnowłosa, pulchna blondynka, gryzła w namiętności pocałunków, złocone poręcze papieskiego tronu, szukając ustami miejsc, gdzie wspartym był przed chwilą wątły, chudy, łokieć starca z tiarą na głowie. Pozazdrościły jej inne, i całe grono ciał niewieścich legło u stóp papieskiego fotela, wpijając się weń z wściekłością, płacząc, krzycząc i mdlejąc, z nadmiaru zapalczywych wysiłków. Trzeba było gwałtem je ztąd oderwać i przemocą uprowadzić.
Wychodząc ztąd po odbytej uroczystości, Piotr czuł się przygnębiony. Zdawało mu się, że zbudził się podczas przykrego, męczącego snu. Serce jego ogarnęła jakaś trwoga i smutek a rozum wrzał buntem, doradzając zaniechanie walki, którą przedsięwziął.
Monsignor Nani, w dalszym ciągu obserwując Piotra, zbliżył się ku niemu, mówiąc:
— Cóż?... Wszak wspaniałą była dzisiejsza uroczystość?... Takie dnie, jak dzisiejszy, przynoszą ukojenie... i pozwalają zapominać o wielu krzywdach!...
— Tak, wspaniałą była uroczystość, lecz czysto bałwochwalczą! — szepnął Piotr, nie mogąc się zdobyć na inną odpowiedź.
Monsignor Nani uśmiechnął się, udając, że nie słyszał ostatniego słowa i zwrócił się uprzejmie ku dwom francuzkim damom, które dziękowały mu za karty wejścia, otrzymane przez niego. Piotr z niemałem ździwieniem poznał w tych paniach matkę i córkę, w towarzystwie których zwiedzał katakumby. Obiedwie były zachwycone tem co widziały podczas dzisiejszej uroczystości, lecz ładne, zdrowe i wesołe te kobiety cieszyły się jedynie ze względu na zaspokojoną swoją ciekawość, powtarzając, że było to rzeczywiście nadzwyczajne widowisko i jedyne w swoim rodzaju.
Wtem wśród tłumu zwolna dążącego ku wyjściu, Piotr uczuł, że ktoś trącił go w ramię. Obejrzawszy się, poznał Narcyza Haberta. Był rozegzaltowany, rozmarzony.
— Nie widziałeś mnie w sali, księże Piotrze, a jednak ja ciebie zaraz spostrzegłem i starałem się zwrócić twoją uwagę... Cóż mówisz na tę piękną brunetkę, która padła krzyżem, rozwarłszy ramiona?... Zachwycająca... wprost zachwycająca była ekstatycznym wyrazem twarzy i całej postaci! Patrzałem na nią, jak na żyjące arcydzieło mistrzów pierwotnych, prymitywów... Tak, przypominała postacie stworzone przez Cimabuego, Giotto, Fra-Angelico! Albo te inne kobiety, ta blondynka z towarzyszkami swojemi! Z jakąż pasyą rzuciły się na estradę, z jakąż miłością wpijały się ustami w poręcze fotela... ach, ta grupa była niezrównana swym porywem i namiętnością swego szału... To bardzo było piękne! Wiesz, ja nigdy nie opuszczam tego rodzaju uroczystości w Rzymie, bo na każdej jest cała serya takich obrazów... takiego widoku dusz ludzkich, nigdzie się nie spotyka tak często jak tutaj...
Piotr nic nie odpowiedział, bo czuł, że zmącone, krzyżujące się myśli, rozsadzają mu czaszkę. Tak, niezawodnie, wyjątkowo piękną i podniosłą była rola tego papieża, dobrowolnego więźnia od lat tylu; wpływ jego moralny potężniał i wznosił się coraz to wyżej, w miarę jak uduchowiony, wzbijał się po nad ziemię i wszystko co z nią wiązało dawnych papieży, posiadających władzę świecką i kłopoty spraw państwa. Piotr z lubością zastanawiał się nad tą przemianą stanowiska papieży, łączność to bowiem miało z najdroższemi jego marzeniami o konieczności odrodzenia chrześciańskiej religii, powrotu ku czystości wierzeń pierwotnych. Uroczystość, jaką dziś widział, utwierdziła go w przekonaniu, iż zwierzchnik Kościoła nie potrzebował świeckiej władzy dla wzbudzania czci i miłości, dla swego najwyższego, duchowego majestatu. Te mdlejące kobiety u stóp jego tronu — Boga widziały po za jego osobą. Lecz nagle stanęła przed Piotrem kwestya pieniężna i popsuła rozkosz chwilowego marzenia, a myśl poczęła pracować nad rozwiązaniem tego natrętnego zadania. Papież, wyswobodzony od trosk rządzenia państwem Kościelnem, wzrósł jako władza moralna, jednakże materyalne jego potrzeby nie zmniejszyły się, przeciwnie, większe były, niż kiedykolwiek. Zatem kwestya pieniężna trzymała go przykutego do spraw czysto ziemskiej natury. Subwencyi, żołdu od państw katolickich papież nie mógł przyjmować, bez umniejszenia idealnej swej niezależności, niechajby więc na opędzenie potrzeb Kościoła starczyły sumy świętopietrza, z warunkiem, by te dobrowolne składki wiernych, wprost podawanemi były z ręki do ręki; niechajby dwakroć piędziesiąt milionów chrześcian opodatkowało się paru groszami na głowę i tygodniowo, a urosłyby ztąd kwoty zapewniające dostateczny budżet Ojcu świętemu, który, otrzymując je od wszystkich dzieci swoich, żadnego z nich nie byłby dłużnikiem. Na nieszczęście inaczej działo się obecnie!... Większość katolików uchylała się od płacenia dobrowolnego podatku na rzecz papieża. Bogacze nadsyłali znaczne sumy przez próżność, dla manifestowania swych opinij ze względów politycznych, drobne zaś datki centralizowały się w rękach biskupów i kongregacyj. Biskupi więc i przełożeni zakonów byli rzeczywistymi kasyerami papieża a tem samem dobroczyńcami Stolicy apostolskiej. Bez nich, bez ich wpływów i starań, bez ich pośrednictwa, wyschłyby złotodajne źródła dochodów papieża, który od biskupów i przeorów materyalnie zależny, musi im ulegać, musi słuchać ich rozkazów. Tak więc papież, jakkolwiek pozbawiony władzy świeckiej, nie jest zwolniony od trosk materyalnej natury, a zależnym będąc od duchowieństwa, znoszącego mu jałmużny, nie może stanąć na pożądanej wyżynie moralnej, nie może być tylko duchem, tylko pocieszycielem, otuchą i nadzieją świata.
Piotr przypomniał sobie teraz grotę z Lourdes, odtworzoną w zmniejszeniu w watykańskim ogrodzie, przypomniał sobie dopiero co widzianą chorągiew, przysłaną z Lourdes, wiedział zaś, że ojcowie strzegący cudownej groty corocznie składają papieżowi w darze dwakroć sto tysięcy franków, pochodzących z funduszów zgarnianych przez nich w Lourdes. Czyż bogaty, coroczny ten dar nie był istotną podstawą posiadanego przez nich wpływu w Stolicy apostolskiej?... Piotr wstrząsnął się przejęty dreszczem i złowrogiem przeczuciem, iż nieprzełamie tych nieprzyjaciół swoich, nie wspomoże go nawet protekcya kardynała Bergerat. Napróżno więc przybył do Rzymu, bo napisana przez niego książka, z góry na potępienie została skazaną...
Ocknąwszy się z zamyślenia, Piotr ujrzał się na placu przed bazyliką, a idący przy nim Narcyz Habert właśnie mówił do monsignora Nani:
— Więc naprawdę dzisiejsze dary złożone Ojcu świętemu, wynoszą tę cyfrę?...
— Tak, najmocniej jestem przekonany, że wynoszą przeszło trzy miliony!
Wśród placu jaskrawo oświetlonego słońcem, snuł się trzytysiączny tłum pątników, wyległych z bazyliki, rozchodzili się i rozpraszali grupami, lub pojedynczo, tworząc małe czarne plamki ruchome, podobni do mrówek rozbiegających się z poruszonego mrowiska. Piotr, Narcyz i monsignor Nani przystanęli pod prawem skrzydłem kolumnady i, milcząc, patrzyli na watykański pałac.
Trzy miliony! Cyfra ta uderzyła Piotra swoją wielkością. Patrząc na ozłocone słońcem mury pałacu, zdawało mu się, że widzi Leona XIII dążącego przez galerye i sale, do prywatnych swych komnat; cały ciężar zebranych pieniędzy papież przyciskał do piersi, obejmował drżącemi ramiony, niósł z sobą wszystko co mu dano, złoto, srebro, banknoty, nawet biżuterye rzucone przez kobiety. Zajęty tą myślą, Piotr szepnął prawie bezwiednie:
— Cóż on zrobi z temi milionami? Dokądże on poniesie skarb dziś otrzymany?...
W ten sposób formułująca się ciekawość Piotra, zabawiła obu jego towarzyszów, a Narcyz odpowiedział:
— Ojciec święty niesie je do swojego pokoju a raczej każe je nieść przed sobą. Wszak musiałeś widzieć tych dwóch ludzi z papieskiego pocztu, którzy zbierali wciąż dary składane na stopniach tronu?... Wszedłszy do swojego pokoju, papież zamknął się tam samotnie ze złożonym skarbem, i gdybyś mógł go teraz widzieć po za temi murami, zobaczyłbyś go liczącego pieniądze. Z twarzą rozradowaną, kładzie złoto do złota, banknoty układa w regularne stosy i chowa do kopert, a gdy wszystko raz jeszcze sprawdzi i przerachuje, schowa do skrytek sobie tylko wiadomych.
Piotr, patrząc na okno papieskiego pokoju, uprzytamniał sobie tę scenę i zdawało mu się, że widzi biało ubranego starca, zajętego liczeniem zebranej obfitej jałmużny. Narcyz zaś mówił dalej, że w pokoju papieża znajduje się rodzaj szafy, w której pełno jest pieniędzy. Inni twierdzą, że papież przechowuje skarby w głębokich szufladach swego biurka, a jeszcze inni zapewniają, że w alkowie stoją skrzynie napełnione złotem i zamknięte na kłódki o misternych zamkach. Na prawo, w korytarzu wiodącym do archiwów, znajduje się wielki pokój, zajmowany przez kasyera. Stoi tam olbrzymia szafa ogniotrwała, o trzech przedziałach, lecz w niej mieszczą się tylko pieniądze skarbu dziedzicznego papieży, oraz dochody wpływające drogą administracyjną, zaś pieniądze ze świętopietrza, z tej jałmużny ukwestowanej w całem chrześciaństwie, idą wprost do rąk papieża. On jeden zna dokładną cyfrę tych ofiar, życie swe spędza obok zgromadzonych milionów, rozporządza niemi samowolnie, nikomu z nich nie zdając rachunku. Z powodu tych milionów, papież nie opuszcza swego pokoju, nawet gdy służba w nim sprząta. By nie narażać się na oddychanie pyłem, patrzy przez otwarte drzwi z sąsiedniego salonu, a gdy wychodzi z mieszkania, udając się na przechadzkę do ogrodu, zamyka drzwi sypialni i bierze klucz z sobą, nigdy go nikomu nie powierzając ani na chwilę.
Przerywając tok swego opowiadania, Narcyz, zwróciwszy się ku monsignorowi Nani, zapytał:
— Wszak wszystko się odbywa tak jak mówię?... Są to fakta ogólnie znane i wiadome całemu Rzymowi.
Monsignor kiwnął zlekka głową i uśmiechnął się, nie przecząc, ani potwierdzając i znów przenikliwie wpatrzony w twarz Piotra, badając jakie wrażenie na nim sprawia opowiadanie Narcyza, rzekł:
— Zapewne... zapewne... ileż to rzeczy ludzie nie mówią!... Co do mnie, to osobiście nic nie wiem i za nic nie ręczę... lecz jeżeli pan jesteś upewniony o wiarogodności tego wszystkiego, tem lepiej...
— O, ja w znacznej części nie podzielam opinij wygłaszanych o Leonie XIII! Ludzie mówią między innemi, że Ojciec święty jest niezwykie skąpy. Wogóle krążą najpotworniejsze baśnie o skrzyniach napełnionych złotem, przed którymi papież przesiaduje całemi godzinami, nurzając w nich ręce, delektując się dotykaniem tych monet i wsłuchując się w ich brzęk metaliczny.
Skrzyń tych ma być niezliczone mnóstwo, zawalone są niemi wszystkie kąty papieskiego mieszkania a Leon XIII z nienasyconą nigdy żądzą liczy kilkatrotnie zawarte w nich pieniądze... Jakkolwiek nie można temu wszystkiemu dawać wiary, wszakże można łatwo przypuszczać, że Ojciec święty lubi złoto... lubi pieniądze... i lubi przeliczać, porządkować uzbierane przez siebie skarby... Wszak tego rodzaju zamiłowanie jest niewinną manią ze strony starca niemającego żadnej rozrywki... Sądzę, że Leon XIII lubi pieniądze nie dla samych pieniędzy, lecz dla siły społecznej, jaką one przedstawiają... Leon XIII wie, że naczelnik Kościoła powinien mieć ich wiele, chcąc zapewnić długotrwałość papieskiemu tronowi...
Dalszy ciąg opowiadania Narcyz rozwinął na ten temat. Postać Leona XIII olbrzymiała stopniowo. Papież był człowiekiem mądrym, przezornym i wybornie obeznanym z całą maszyneryą dzisiejszej organizacyi społecznej. Skłonny był do posługiwania się potęgami bieżącego stulecia w celu zawładnięcia niemi na korzyść swego tronu, wszak zaczął obracać dzierżonemi kapitałami i o mało co nie postradał całego skarbu pozostawionego przez Piusa IX. Obecnie sili się, by załatać szczerby, znów skarb uzupełnić, by pozostawić go w całości a nawet zwiększony swojemu następcy. Tak, Leon XIII był oszczędny, lecz oszczędny dla dobra Kościoła, dla zaspokojenia jego potrzeb, dla zapewnienia jego przyszłości. Kościół, bezustanną wiodąc walkę z ateizmem, musiał bronić przyszłości swej za pomocą coraz to liczniejszych szkół, instytucyj, stowarzyszeń. Na te cele rozliczne potrzeba milionów. Rozumiejąc więc potrzebę i siłę pieniędzy, Leon XIII był niezmiernie oszczędnym i chociaż popierał mnóstwo instytucyj, wystrzegał się i nie lubił bezcelowych wydatków. Cały oddany utrwaleniu panowania wiary, dla siebie i swoich najbliższych był niezmiernie skąpy. Potrzeb nie mając żadnych, nic prawie nie wydawał na siebie, a natychmiast po wstąpieniu na tron papieski, oddzielił swój osobisty majątek od majątku Stolicy apostolskiej, z którego nigdy nie ruszył grosza dla niesienia pomocy swym krewnym. Żaden z poprzednich papieży nie gardził tak jak on nepotyzmem, wszak trzej jego siostrzeńcy i dwie siostrzenice byli prawie w nędzy, borykając się bezustannie z dokuczliwym brakiem potrzebnych pieniędzy. Intrygi, plotki i prośby nie oddziaływały na niego i pozostawał niewzruszony, gdy chodziło o naruszenie pieniędzy spoczywających w jego rozporządzeniu. Całość ich chciał zagwarantować dobru Kościoła. Odtrącał więc od siebie zabiegi i szturmy swej rodziny, pragnąc pozostawić swym następcom tronu silną broń, to jest obfitość złota, będącego nieodzownym warunkiem życia.
— Lecz ostatecznie, jakie są dochody a jakie rozchody Stolicy apostolskiej?...
Na to pytanie Piotra, monsignor Nani rzekł wymijająco:
— Osobiście nic o tem nie wiem... najzupełniej nic... Zapytaj pana Habert, który jak widzę, zna mnóstwo rzeczy bardzo ciekawych...
— Wiem tylko to, co się wie we wszystkich ambasadach i co wszyscy w Rzymie wiedzą i chętnie powtarzają. Dochody Stolicy apostolskiej są różnego gatunku. Pius IX pozostawił dwudziesto-milionowy skarb, który przynosił około miliona dochodu, lecz skarb ten pozostawiony przez poprzedniego papieża prawie zupełnie został pochłonięty wskutek nieszczęśliwych lokacyj. Podobno, że obecnie jest na nowo uzupełniony. Prócz tych stałych dochodów od kapitału, corocznie wpływa kilkakroć sto tysięcy franków za najrozmaitsze sprawy załatwiane w kancelaryi watykańskiej, za dyplomy szlachectwa, tytuły, opłaty składane przez kongregacye... Lecz to wszystko nie wystarcza, albowiem rozchody są obliczone i wynoszą przeszło siedem milionów, zatem dla pokrycia ich trzeba corocznie zdobyć sześć milionów... otóż papież czerpie je ze świętopietrza, przynoszącego może niecałe sześć milionów a tylko cztery, lecz czynione z niemi obroty finansowe pozwalają na zrównoważenie dochodów z rozchodami... Zbyt to zawiła i długa historya tych wszystkich spekulacyj, bym mógł ją szczegółowo i natychmiast opowiedzieć... Trwa to już lat piętnaście... w pierwszych czasach spekulacye przedsiębrane przez papieża dawały olbrzymie zyski, lecz następnie wynikły katastrofy, które groziły pochłonięciem całości kapitału... spostrzeżono się wszakże na czas i podobno już powetowano poniesione straty... Jeżeli chcesz, księże Piotrze, to kiedykolwiek później, byle nie dzisiaj, opowiem ci rzecz całą szczegółowo, bo niemało się ztąd dowiesz o sprawach w ogólności mało znanych a niezmiernie charakterystycznych i ciekawych...
Piotr słuchał z wielkiem zajęciem, wreszcie wykrzyknął:
— Sześć milionów! A chociażby tylko i cztery! Więc świętopietrze rzeczywiście tyle zgromadza złota?... Czyż ta cyfra nie może być ściśle oznaczoną?...
— Nie. Powiedziałem ci już, że tylko papież zna ją dokładnie. Przed laty dzienniki katolickie podawały listy składek i cyfry sum zgromadzonych z kwesty. Lecz najwidoczniej uznano ten system za niekorzystny i obecnie nie posiadamy żadnego odnośnego dokumentu, tak że nawet żadnego przypuszczalnego obliczenia nie można uczynić, bo żadnej ku temu nie ma podstawy. Papież otrzymuje te pieniądze wprost do rąk swoich, papież więc tylko zna ogólną ich cyfrę i papież niemi samowolnie rozporządza jako osobistą swoją własnością. Mówią, że świętopietrze przynosi sumę czterech a może pięciu milionów, Francya składa u stóp papieskiego tronu połowę tych milionów, ale zapał ku hojnym ofiarom stygnie we Francyi... i dziś przysyła ona znacznie mniejsze sumy do Rzymu. Natomiast Ameryka śle do Watykanu coraz więcej pieniędzy. Belgia, Austrya, Anglia, Niemcy — też chętnie zasilają skarb papieża, mniej Hiszpania a najmniej Włochy... Ach, Włochy...
Nagle Narcyz zamilkł, spojrzawszy na monsignora Nani, lecz ten słuchał go ze skupieniem, jakby poraz pierwszy dowiadywał się kwestyi niezmiernie interesujących a zrozumiawszy spojrzenie Narcyza, pokiwał dobrotliwie głową, mówiąc:
— Mów śmiało, mój synu!... Mów, proszę, nie zważając na moją obecność!
— Otóż, ciągnął dalej Narcyz, Włochy dają papieżowi bardzo mało... Gdyby papież musiał ograniczyć się na darach składanych przez Włochów, to umarłby z głodu... Co więcej, Włochy nietylko że nie opłacają podatku dobrowolnie przyjętego przez katolików obcoplemiennych, lecz kosztowały one papieża... bo zastawne sumy ze skarbu Piusa IX były rozpożyczone patrycyuszom rzymskim, którzy spekulowali niemi nieszczęśliwie... Zaś jednorazowe znaczne ofiary pieniężne, składa papieżowi arystokracya francuzka i angielska. Magnaterya innych krajów zdaje się być dość obojętną względem losu papieża uważanego za więźnia i męczennika przez prawowitych wiernych. Jeden z najbogatszych książąt angielskich składa corocznie królewską jałmużnę, chcąc w ten sposób uzyskać od nieba uzdrowienie syna jedynaka, dotkniętego idyotyzmem. Wypada jeszcze nadmienić, że z powodu jubileuszu kapłańskiego swych święceń, oraz jubileuszu nominacyi na biskupstwo, Leon XIII otrzymał niezliczoną obfitość darów, pieniędzy zaś wtedy zebrał około czterdziestu milionów.
— No, a rozchody? — zapytał Piotr.
— Rozchody, jak już powiedziałem, wynoszą około siedmiu milionów. Mniej więcej dwa miliony rozchodzą się na pensye płacone byłym urzędnikom państwa Kościelnego, tym, którzy nie chcieli uznać władzy króla włoskiego i pozostali wiernymi poddanymi papieża. Cyfra tych dwóch milionów zmniejsza się corocznie skutkiem zachodzących śmierci w poczcie sług wiernych. Jeden milion wsiąka we dyecezye włoskie, także milion pochłania sekretaryat w Watykanie i zagraniczne nuncyatury, wreszcie jeszcze jeden milion potrzebny jest na opłacenie wydatków bieżących, to jest utrzymania papieskiego dworu, zbrojnej straży, muzeów, pałacu, ogrodu i bazyliki... Wszystko to razem wynosi pięć milionów, dwa zaś miliony idą na podtrzymywanie misyj propagandy a zwłaszcza na szkoły, bo Leon XIII jako człowiek obdarzony przenikliwym zmysłem praktyczności, jasno widzi, że za pomocą szkoły ułatwia dalszą rolę Kościoła i zapewnia tryumf religii. Dzieci wychowane w katolickich zakładach naukowych przejmują się duchem swych nauczycieli, a gdy wyrosną — bronić potrafią zdrowych zasad i Kościoła, bo wcześnie poczęły gardzić okropnością zepsucia wypływającego z doktryn szerzonych w szkołach bezwyznaniowych. Leon XIII ocenił to z zadziwiającą trzeźwością umysłu i wiele łoży na szkoły katolickie.
Nastąpiło milczenie. Wszyscy trzej przechadzali się zwolna pod wspaniałą kolumnadą, patrząc na olbrzymi plac przed bazyliką. Tłum już się rozbiegł i plac był pusty, słoneczny a z rozpalonego, symetrycznego bruku wyrastał tylko obelisk i dwie monumentalne fontanny, na które spoglądać się zdawały białe statuy stojące rzędem ponad portykiem bazyliki.
Oczy Piotra znów się zatrzymały na oknach mieszkania papieskiego i zdawało mu się, że widzi białą, nikłą postać Leona XIII liczącą i porządkującą zebrane miliony, by je skrzętnie potem schować i wydawać jedynie ku uczczeniu i jak największej chwale Boga.
— Zatem papież nie obawia się przyszłości?... i nie przewiduje pieniężnych kłopotów i niedoborów? — szepnął Piotr.
— Pieniężnych kłopotów i niedoborów? — zawołał z niebywałem uniesieniem monsignor Nani, który oburzony temi słowy chwilowo zapomniał o zwykłym swym spokoju i dyplomatycznej oględności. Jak możesz coś podobnego przypuszczać, mój synu!... Podskarbi Ojca świętego, kardynał Mocenni, każdego miesiąca otrzymuje olbrzymie sumy z rąk Leona XIII; może żądać, ile chce i zawsze jest pewnym, że je mieć będzie... a pomimo to Ojciec święty poczynił wielkie oszczędności... skarb watykański jest bogatszy niż kiedykolwiek... Wiedz, mój synu, że gdyby Ojciec święty jutro się odezwał do wspaniałomyślności wszystkich swych dzieci, do katolików świata całego, miliardby wpłynął natychmiast!... Zniesionoby stosy złota do stóp jego tronu, powtórzyłaby się, tylko w szerszym zakresie ta sama wzruszająca ofiarność, jaką widziałeś podczas dzisiejszej uroczystości!...
Wtem spostrzegłszy się, zapanował nad sobą i, przybrawszy zwykły swój wyraz twarzy, dodał z uśmiechem:
— Niejednokrotnie słyszałem, że tak byłoby, zapewniano mnie o tem... sam bowiem nic wiedzieć nie mogę i najzupełniej nic nie wiem... na szczęście pan Habert mógł ci dać wyjaśnienia i widzę, że możesz się od niego dużo dowiedzieć... Ach, ten pan Habert! No, proszę, ja byłem przekonany, że pan żyjesz w zupełnem oderwaniu od spraw materyalnych... że tylko sztuka cię interesuje i że nigdy się nie zajmujesz tak poziomą rzeczą jak kwestya finansowa... Tymczasem przekonałem się dzisiaj, że znasz się na tem, jakbyś był bankierem albo notaryuszem... Znasz wszystko dokładnie i mówisz swobodnie, jakbyś kwestyą finansów stale się zajmował...
Narcyz odczuł ironię monsignora i rzeczywiście ten młodzieniec o mowie natchnionej, długich fryzowanych starannie włosach, zamglonych jasnych oczach, był niezwykle obrotny w interesach, bardzo praktyczny i wybornie zarządzał i obracał swoim funduszem, wzbogacając się stopniowo a oszczędność posuwał do skąpstwa. Słysząc wypowiadane zdanie przez monsignora, przymknął niedbale oczy i, potrząsnąwszy głową przypominającą obrazy starej szkoły florenckiej, szepnął głosem umierającym:
— Wszystko dla mnie jest tematem do rozmyślań i marzeń a dusza mojaj zamieszkuje gdzieś daleko...
Monsignor Nani, zwróciwszy się do Piotra, rzekł uprzejmie:
— Niewymownie się cieszę, żeś dziś widział tę wspaniałą a zwłaszcza wzruszającą uroczystość... Jeszcze kilka takich sposobności a zrozumiesz mnóstwo rzeczy, których nie można ująć słowami... bo trzeba je odczuć. Do jutra, mój synu... teraz już muszę odejść, lecz pamiętaj, byś jutro stawił się na czas w bazylice... wierzaj mi, że tego nie pożałujesz... bo ceremonia, jaką zobaczysz, dostarczy ci tematu do wielu pożytecznych dla ciebie rozmyślań... Rad jestem, że widzę cię w pomyślnym do tego usposobieniu... A więc do jutra...
Mówił, bystro się wpatrując przenikliwym swym wzrokiem w bladą, zmęczoną twarz Piotra, ciesząc się jego rozdrażnieniem i rozbudzonemi wątpliwościami. W kilka chwil po odejściu monsignora, Piotr pozostał sam, albowiem Narcyz, pożegnawszy go lekkim uściskiem dłoni, odszedł jakby chwycony wielkością swego marzenia. Teraz dopiero Piotr poczuł wzbierającą w swem sercu burzę. „W pomyślnem usposobieniu“ — powtarzał w myśli. O jakiem to usposobieniu mówił monsignor?... Ten Nani naigrawa się z niego najwidoczniej... chce go zmęczyć, znużyć, odjąć odwagę, by następnie tem łatwiej zwyciężyć! Przez chwilę Piotr zdawał sobie jasno z tego sprawę, odczuł całą sieć intryg, jakiemi jest oplątany. Ogarnęła go wielka duma i w zaufaniu do sił swoich i oporności swojej, poprzysięgał, że nigdy nie ustąpi, że nie odwoła swojej książki, chociażby miały ztąd wyniknąć jak najgorsze dla niego następstwa.
Raz jeszcze zatrzymał się pod kolumnadą i wpatrzył się w okna pałacu watykańskiego. Tak, w dotychczasowych swych marzeniach reformatorskich, zawsze bezwiednie pomijał kwestyę pieniędzy a jednak pieniądze były koniecznością, bez której nie mogła się obejść Stolica apostolska. Przykuwały one papieża do ziemi, były to więzy niespożytej siły. Ale dla czegóż skarb papieża był zasilany w tak niewłaściwy sposób?... I znów opłynęła mu serce radość, bo jeżeli trzeba tylko odmienić system opodatkowania, to nowy plan łatwo będzie znaleźć, plan taki, by papież mógł być tylko duchem, tylko ojcem miłości pełnym, prawem z serca płynącem, władcą świata, lecz władcą niemateryalnej jego istoty. Piotr, zatrzymawszy się na tej myśli, doznał wielkiego pocieszenia. A zatem prócz tej zmiany, nad którą trzeba będzie się zastanowić, wszystko pozostawało nietykalnem w jego książce! Ucieszony, przypomniał sobie dzisiaj oglądane widowisko, tego wycieńczonego starca, jaśniejącego jak symbol przyszłego wyzwolenia ludzkości... Jakże kornym i tkliwym był ten tłum ludzi modlących się do niego, jako do widomego bóstwa na ziemi! Tak było, bo ten tłum odczuwał, że papież dzierży w swej ręce przyszłe losy tej ziemi, on jeden, dzięki swej wszechwładzy moralnej, mógł przyśpieszyć panowanie pokoju i miłosierdzia.
Na jutrzejszą ceremonię w bazylice Piotr miał bilet różowy, dający mu prawo do zajęcia miejsca w trybunie. Dzięki tej uprzejmości monsignora Nani nie potrzebował cisnąć się wraz z tłumem, który od godziny szóstej rano zaległ plac przed bazyliką. Msza celebrowana przez papieża była oznaczoną na godzinę dziesiątą. Prócz trzech tysięcy pątników, przybyłych dla złożenia daniny, spodziewano się wielkiego zjazdu turystów, albowiem tego rodzaju wystawne uroczystości kościelne, jak dzisiejsza msza pontyfikalna, coraz to były rzadsze. Liczono, że zbierze się trzydzieści do czterdziestu tysięcy osób, albowiem stronnicy papieża stawiać się zwykli byli gromadnie przy takich okazyach, radzi wystąpić z manifestacyą swych uczuć.
Około godziny dziewiątej Piotr, dążąc na ulicę Świętej Marty, do bocznych drzwi bazyliki, dziś otwartych tylko dla osób zaopatrzonych w karty różowe, ujrzał na placu zbitą kolumnę ludzi, zwolna zanurzającą się we wnętrze kościoła. Tłum ustawiali i pilnowali panowie we frakach, jak się okazało członkowie jednego z klubów katolickich a dopomagali im przestrzegać porządku żandarmi z watykańskiej straży. Pomimo to wybuchały sprzeczki, wymyślano sobie a nawet grzmocono pięściami, tłum cały kołysał się i popychał, dusząc się i miażdżąc. Kobiety mdlały i unoszono je ztąd w obawie, by nie zostały stratowane.
Zaraz po wejściu do bazyliki spotkała Piotra niemiła niespodzianka. Ściany, kolumny, pilastry, przysłonięto draperyą z czerwonego adamaszku obszytego złotym galonem, nawet boczne nawy okolone zostały tąż samą staroświecką, jedwabną materyą, rozpiętą na dwadzieścia pięć metrów wysokości. Jakże ubogo wyglądały te galowe opony w porównaniu z niezrównanem bogactwem marmurów, ukrywających się dziś pod niemi! Nawet statuę św. Piotra ubrano. Z bronzu ulany apostoł miał na sobie wspaniałe pontyfikalne szaty i jakby papież żywy nosił dziś na metalowej głowie bogatą tyarę. Dotychczas Piotr nie przypuszczał, by komu mogła przyjść myśl ubierania posągów i ta dziwaczna próżność wydała mu się śmieszną, a zarazem bardzo nieestetyczną.
Ojciec święty miał celebrować mszę przed wielkim ołtarzem, znajdującym się wprost pod kopułą. Na lewo od tego ołtarza, przed którym tylko papież mógł mszę odprawiać, na wzniesieniu, jaśniał tron, by po nabożeństwie Leon XIII mógł na nim spocząć. Po obu bokach głównej nawy były trybuny, przygotowane dla śpiewaków z kaplicy Sykstyńskiej, dla ciała dyplomatycznego rycerzy maltańskich, patrycyuszów rzymskich, oraz dla gości, zaopatrzonych w karty różowe wejścia. Pośrodku, wprost ołtarza, były trzy ławy okryte dywanami czerwonemi. Pierwsza przeznaczoną była dla kardynałów, dwie po za nią dla biskupów i prałatów dworu papieskiego, dla reszty obecnych siedzeń żadnych nie było.
Jakże dziwnym dla Piotra był widok tego czterdziesto-tysiącznego tłumu, zbiegłego ze wszystkich świata zakątków, tłumu rozciekawionego, przejętego wiarą, podnieconego modlitwą a także żądzą widzenia! Wspinano się na palce, wyciągano szyje, rozmawiano głośno, tłum ten był wesoły i familiarny z Bogiem; zachowywał się jakby w szczególnym jakimś boskim teatrze i obiecywał sobie dobrze się zabawić, patrzeniem na przepych ceremonii pobożnej. Piotr, przywykły do cichych, nieśmiałych, kornych modłów w ponurych północnych katedrach, nie obeznał się jeszcze z hałaśliwością i jaskrawością uroczystości kościelnych włoskich. Doznawał wrażenia, że znajduje się w kolosalnej sali przed rozpoczęciem koncertu. Dokoła niego w trybunie, w której się znajdował, rozmawiali mężczyźni w strojach balowych a panie, chociaż wszystkie czarno były ubrane, przyniosły z sobą wachlarze i lornetki jak do opery, śmiały się i rozmawiały, świergocąc jak ptaki cieszące się ciepłem i jasnością promieni słonecznych. Były to przeważnie niemki, angielki a zwłaszcza amerykanki, odznaczające się wdziękiem i wesołością. Na trybunie, przeznaczonej dla arystokracyi rzymskiej, Piotr poznał Benedettę i donnę Serafinę: kobiety tam siedzące urozmaiciły prostotę obowiązkowej czarnej sukni wspaniałością welonów koronkowych, upiętych malowniczo na typowych i przeważnie pięknych głowach. Na trybunie kawalerów maltańskich, na przodzie zasiadł wielki mistrz zakonu rycerskiego otoczony komandorami w pełnym stroju. Zaś trybuna dyplomatyczna, przepełniona ambasadorami wszystkich państw katolickich, lśniła złotem haftowanych mundurów.
Oczy Piotra biegały wszakże dalej i z najwyższem zajęciem patrzał na tłum, wśród którego zbita masa pątników, przybyłych do Rzymu ze świętopietrzem, zginęła, malejąc wobec dziesiątków tysięcy wiernych. Bazylika mogła pomieścić osiemdziesiąt tysięcy ludzi, dziś zatem była tylko w połowie napełnioną, tłum snuł się swobodnie wzdłuż naw, obwieszonych czerwonym adamaszkiem, obierano sobie miejsca najdogodniejsze pomiędzy kolumnami, opuszczano je, znowu szukając innych stanowisk, pragnąc wszystko módz widzieć, nic nie utracić z oczekiwanego widowiska. Nawoływano się giestami, głosem, wybuchały krzyki ze stron różnych, a dominował szum rozmów, huczących bezustannym, hałaśliwym i przeciągłym szmerem. Z wysokich, przejrzystych okien padało jaskrawe, słoneczne światło, które, odbiwszy się o czerwoną adamaszkową oponę ścienną, zapalało pożarne refleksy na twarzach tłumu, na tych twarzach rozgorączkowanych, roznamiętnionych wyczekiwaniem. Setka lamp wiecznie gorejących w pobliżu Konfesyi migotała jak drobne, blade ogniki wobec tej olśniewającej jasności. Bazylika była dziś salą galową, w której obchodzić miano świecką uroczystość dla Boga, czczonego z przepychem cesarstwa Rzymskiego.
Nagle, skutkiem omyłki, nastąpił popłoch radosny. Rozległy się okrzyki dążące coraz to dalej „Eccolo, eccolo!“. Otóż i on! Otóż i on! Zafalowały głowy tłumu, ruszono, cisnąc się naprzód, miażdżąc się wzajemnie, byle zobaczyć orszak Ojca świętego. Lecz był to tylko oddział straży szlacheckiej, który ustawił się po obu bokach wielkiego ołtarza. Zająwszy wyznaczone stanowiska, oddział na dwoje rozdzielony, stał nieruchomie, chociaż czyniono mu pochlebne owacye, głośno chwaląc wojskową jego butę i piękny wygląd. Jedna z amerykanek, siedzących w sąsiedztwie Piotra, oświadczyła głosem stanowczym, że są to piękni mężczyźni a jakaś włoszka zaczęła opowiadać swej przyjaciółce angielce, że niegdyś w straży szlacheckiej służyła młodzież z arystokracyi rzymskiej, ku czemu niemałą przynętą był bogaty mundur i możność popisywania się w nim konno w publicznych miejscach spacerowych. Obecnie rekrutowanie do tego świetnego pułku szło bardzo opornie, tak iż większość tych ładnych chłopców pochodziła z rodzin wątpliwego szlachectwa i tak biednych, że służyli tylko dla żołdu, który chociaż skromny, pozwalał im żyć, nie umierając z głodu.
Jeszcze przez kilkanaście minut trwało wyczekiwanie, napełniające nawy coraz większą wrzawą rozmów prywatnych, dla skrócenia bowiem czasu, przypatrywano się sobie wzajemnie, czyniono uwagi, opowiadano dzieje znakomitszych osobistości w trybunach.
Wreszcie rozpoczęła się defilada tak niecierpliwie oczekiwanego orszaku. Gdy się ukazał, przyjęto go grzmotem oklasków jak w teatrze. Oklaski wzmagały się, odgłos ich odbijał się o wysokie sklepienia świątyni, hucząc z wściekłością szalejącej burzy. Orszak papieża witany był jak ulubiony aktor ukazujący się na scenie przed tysiącami widzów, których serca oddawna sobie pozyskał. Wreszcie wszystko było tu obliczone jak w teatrze dla wywołania jak największego efektu. Orszak uszykował się w kulisach, to jest w kaplicy de la Pietà, pierwszej przy głównem wejściu. By się tam przedostać z poblizkiego swego mieszkania, papież zeszedł do kaplicy św. Sakramentu, a ztąd niewidziany podążył dalej poboczną nawą, oddzieloną draperyą adamaszkową od reszty kościoła. Zastał już kardynałów, arcybiskupów, biskupów, wszystkich prałatów ustawionych i zgrupowanych w porządku hierarchicznym. Orszak gotów do pochodu oczekiwał na przybycie papieża jak na sygnał teatralnego reżysera i natychmiast wkroczył na scenę, sunąc przez główną nawę od wielkich drzwi wchododowych do ołtarza Konfesyi. Był to pochód tryumfalny, przy towarzyszeniu grzmotu oklasków rozstąpionego tłumu, wyjącego z nadmiaru wzruszenia na widok tak okazałej wspaniałości.
Orszak był uszykowany podług starodawnego porządku. Na przedzie niesiono krzyż i miecz a straż szwajcarska wystąpiła dziś w pełnem umundurowaniu, masztalerze w płaszczach szkarłatnych, rycerze w zbrojach z epoki Henryka II, kanonicy w koronkowych rokietach; dalej szli przełożeni przeróżnych zakonów, protonotaryusze, Stolicy apostolskiej, arcybiskupi i biskupi; członkowie pontyfikalnego dworu w fioletowych jedwabiach, kardynałowie w suto powłóczystych płaszczach, zwanych cappa magna, udrapowani w purpurę, szli licznemi parami w dalekich odstępach. Dokoła Ojca świętego zgrupowali się oficerowie jego dworu, prałaci przyboczni, monsignor-majordowie, monsignor główny, kamerier, wszyscy wyżsi dygnitarze watykańskiego pałacu, i asystent tronu, książe rzymski, tradycyjny i symboliczny obrońca Kościoła. Wreszcie papież na sedia gestatoria, niesiony przez służbę przybraną w ponsowe haftowane mundury, podczas gdy wyznaczona ku temu straż kołysała dokoła pękami piór strusich, osadzonych na wysokich drzewcach. Już w kaplicy św. Sakramentu, papież przywdział szaty, w których miał mszę celebrować, humerał, albę, stułę, ornat i mitrę białą ze złotym haftem, dar z Francyi nadesłany i podziw budzący nadzwyczajną swą okazałością. Na widok papieża, wszystkie ręce w górę się uniosły, bijąc szalone oklaski, ze wszystkich piersi wyrywały się okrzyki egzaltowanego uwielbienia, a słońce z niezmąconym spokojem jasno dalej spływało przez wysokie, przejrzyste okna.
Piotr widział już po raz trzeci Leona XIII i znów inne odnosił wrażenie. Nie był to już ów starzec poufale wsparty na ramieniu gadatliwego prałata i ciekawie słuchający drobiazgowych jego opowiadań, wśród zieloności i piękna watykańskiego ogrodu. Nie byłto wczorajszy Ojciec święty w czerwonej pelerynie i tiarze, który, zasiadłszy na tronie, przyjmował dobrotliwie dzieci swe z dalekich stron przybyłe i składające mu miliony w ofierze. Dziś był to najwyższy kapłan, pan wszechpotężny, istota przez całe chrześciaństwo umiłowana i uwielbiona. Szczupła jego woskowa postać, obleczona białą szatą sztywną jak zbroja od drogocennych złotych haftów, unieruchomiła się w hieratycznej pozie, dumną była i zamkniętą jak bóstwo czczone z dawien dawna, ozłocone kultem pobożnych, wyzierające z za kłębów dymu najcenniejszych kadzideł. Tylko oczy żyły w obumarłej sztywnocie tej twarzy, oczy błyszczące jak czarne dyamenty, oczy ze wzrokiem puszczonym w daleką przestrzeń, po za ziemię, w nieskończoność. Oczy te ani razu nie padły na tłum wiernych, nie odwróciły się ani na lewo, ani na prawo, pozostały w niebie, nie chcąc wiedzieć i widzieć co się dzieje poniżej. To nieruchome bóstwo w złoto zakute i niesione jak święty relikwiarz ponad głowami tłumu dyszącego miłosnem uwielbieniem, przybierało zadziwiający majestat, trwogę budzącą wielkość, nienaruszalność dogmatu i tradycyi, świętość i całość sztucznie przechowywanej mumii, która łudziła życiem, podtrzymana kunsztownemi spowinięciami.
Jednakże Piotr dopatrzył się wielkiego zmęczenia w zawiędłej twarzy papieża. Musiał być cierpiący, o czem wreszcie wspominał wczoraj monsignor Nani, sławiąc dzielność ducha tego osiemdziesięcioczteroletniego człowieka, żyjącego siłą woli, w gorącej chęci spełniania swej misyi pomiędzy ludźmi.
Rozpoczęło się nabożeństwo. Doniesiony do ołtarza Konfesyi, papież zeszedł z sedia gestatoria i zwolna odprawiał cichą mszę w asystencyi czterech prałatów i pro-prefekta ceremonii. Przy obmyciu rąk Ojca świętego, wodę leli monsignor majordomus i monsignor pierwszy kamerier w asystencyi dwóch kardynałów. Na chwilę przed podniesieniem, wszyscy prałaci dworu pontyfikalnego klękli dokoła ołtarza, trzymając w rękach zapalone gromnice. Podczas podniesienia, dreszcz rozkoszy przejął ekstazą wszystkich obecnych, gdy srebrne trąby zagrały słynny chór anielski, na którego odgłos kobiety mdleją z nadmiaru wzruszenia. Jeszcze nie ucichły ostatnie echa tej nadziemskiej muzyki, gdy z wysokiej galeryi pod kopułą spłynął cudownej czystości śpiew stu dwudziestu chórzystów niewidzialnych dla oka. Była to jakby z nieba dolatująca odpowiedź aniołów, przyzwanych dźwiękami trębaczów. Śpiew chóru wzbijał się ku sklepieniom i opadał ku dołowi z lekkością harf grających w obłokach. Przycichły i rozpłynęły się dźwięki, w słodkim akordzie, wznosząc się ku niebu, jak lot skrzydeł anielskich.
Odprawiwszy mszę, Ojciec święty, stojąc przed ołtarzem, zaintonował „Te Deum“, które pochwycili śpiewacy z Sykstyńskiej kaplicy, śpiewając strofy naprzemian z chórzystami górnej galeryi. Pod koniec, przyłączył swe głosy cały tłum czterdziestotysiączny i grzmiał hymn radosnego tryumfu, z siłą niezrównaną, napełniając wezbranem pieniem cały obszar bazyliki. Widok był wtedy rzeczywiście wspaniały. Ten ołtarz o strojnym, kwiecistym, złoconym baldachimie, wymarzonym przez Berniniego, cały dwór pontyfikalny, z jaśniejącemi gromnicami w ręku, w pośrodku Ojciec święty w złotym ornacie, jak święta monstrancya, a naprzeciw kardynałowie w purpurze i koronkach, arcybiskupi i biskupi w fioletach, trybuny pełne kobiet w narodowych welonach, trybuny iskrzące się od bogatych mundurów poselskich i wojskowych, wreszcie tłum ten potężny, zbity i cisnący się zewsząd, roznamiętniony i rozmodlony a śpiewający teraz całą siłą swych piersi, całą mocą rozegzaltowanych uczuć, wszystko to było wielkości nadzwyczajnej, potężnej, jak ten kościół, ku takim jak dzisiejsza wzniesiony uroczystościom.
Po odśpiewaniu „Te Deum“, Leon XIII, zdjąwszy mitrę, włożył na głowę tiarę i zamienił ornat na płaszcz pontyfikalny. Siadł teraz na tronie ustawionym na dość wysokiej estradzie, z której wszystkich mógł widzieć i przez wszystkich mógł być widzianym. Odmówiwszy rytualne modlitwy, powstał, a tłum cały zatrząsł się, jakby nań powiało tchnienie pozaświatowych tajemnic. Postać papieża wyniosłą się zdawała w tym złotolitym płaszczu Najwyższego kapłana, w tej symbolicznej tiarze, będącej potrójną koroną. Zapanowała nagła i głęboka cisza, wśród której dosłyszeć można było bicie serc czterdziestu tysięcy. Papież, uniósłszy rękę ze szlachetnym giestem, błogosławił swoich wiernych, wymawiając głośno i dobitnie słowa ustanowione, a głos wychodzący z tych bladych ust i z tych wątłych piersi, siłą swą zadziwiał i zdawał się być głosem Boga samego. Po niemym zachwycie, nastąpił wybuch głośnych uwielbień tłumu, który widząc na nowo ustawiający się orszak papieski, zapragnął przed pożegnaniem zamanifestować swe uczucia. Entuzyazm doszedł do najwyższego paroksyzmu. Klaskano w ręce, krzyczano, a jakaś gorętsza grupa wiernych, zebrana u stóp statui św. Piotra, wołała z siłą przekonania: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“. Okrzyk ten rozpłomienił serca ostatecznie i stał się ogólnym.
Brzmiał hucząc jak spadające raz po raz pioruny; te tysiące ludzi tutaj zebranych, protestowały przeciwko rabunkowi, przeciwko wydartej władzy świeckiej papieża. Podnieceni wspaniałością widzianego widowiska, ludzie ci gorzeli najwyższą miłością dla swego bóstwa, i tonęli w marzeniu, z zapamiętaniem, pragnąc, by papież był królem, by stał się mocarzem po nad innych mocarzy, wszechwładnym panem świata, właścicielem ciał wszystkich, ponieważ już dusze wszystkie były wyłączną jego własnością. W tem bezgranicznem władaniu, spoczywała cała prawda rzeczy, ogólne szczęście i ogólne zbawienie! Niechajże bierze on wszystko! niechajże cała ludzkość, świat cały padnie z oddaniem się do stóp jego świętości! „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“...
Ach ten okrzyk! Ten okrzyk bojowy, w imię którego tyle spełnionych zostało błędów, tyle krwi już popłynęło! Ten okrzyk poddańczy, ten okrzyk zaślepienia! Gdyby ziściło się jego pragnienie, ileż spadłoby klęsk nowych, o ileż wieków ludzkość wstecz zostałaby cofniętą! Bunt wielki zawrzał w sercu Piotra i czemprędzej opuścił trybunę, nie chcąc być świadkiem tego bałwochwalstwa, nie chcąc słyszeć i widzieć tych bezmyślnych czcicieli. Przeciskał się śpiesznie wśród wyjącego i szalejącego tłumu, rozpaczając, że nie zaraz zdoła się ztąd wydostać. Wtem idąc wzdłuż bocznej nawy, spostrzegł drzwi otwarte do sieni, w której znajdowało się wejście na schody prowadzące na dach i kopułę bazyliki. Przy schodach tych stał zakrystyan, zapatrzony w stronę, zkąd dolatywały go odgłosy uroczystości kościelnej, spojrzał na Piotra z miną wzruszoną, lecz zawahał się go spytać o kartę wejścia; może przez uszanowanie dla księżej sutany, a może przez nieuwagę wypływającą ze wzruszenia, przepuścił go pobłażliwie. Piotr, korzystając z tego natychmiast, wbiegł pędem na schody, chcąc co prędzej uciec, dostać się wyżej, wyżej jeszcze i dotrzeć do ciszy, do spokoju.
I nagle wstąpił w tę pożądaną ciszę. Grube mury nie przepuszczały straszliwego hałasu panującego wewnątrz kościoła. Zdawało się Piotrowi, że tylko mur drży od fali głosów odbijających się po drugiej jego stronie. Schody były wygodne, jasne, stopnie szerokie, wykładane kamieniem i zakręcały się jakby w wieży. Gdy wyszedł na dach po nad nawami, ucieszył się widokiem słońca, świeżością powietrza, powiewem wiatru hulającego tutaj jak wśród pól pozamiejskich. Zadziwił się nad obszarem tej płaszczyzny pokrytej ołowiem, cynkiem i kamieniami, a zwłaszcza rodzajem osady, żyjącej w szczególniejszych warunkach. Wśród kopuł, dzwonnic, tarasów, wznosiły się domki otoczone ogródkami, w których rosły kwiaty. Teraz dopiero przypomniał sobie, że mu mówiono o robotnikach stale zamieszkujących na dachach bazyliki, dachach potrzebujących ciągłego dozoru i bezustannej naprawy. Garstka ludzi żyła tu i gospodarowała, jadła, spała i kochała. Zbliżył się do balustrady, chcąc zbliska zobaczyć olbrzymie posągi Chrystusa i apostołów, ponad fasadą od strony placu. Posągi te, sześciometrowej wysokości, kruszyły się, będąc wystawionemi na działanie powietrza i zmian pogody, więc ręce, nogi, głowy, bezustannie były naprawiane cementem, podpierane żelaznemi drągami, drutowane obręczami, klejone kawałami blachy. Piotr się pochylił, chcąc ztąd spojrzeć na dachy watykańskiego pałacu, lecz cofnął się natychmiast, bo mu się zdawało, że słyszy znów dalszy ciąg wrzawy, dolatującej z placu przed bazyliką. Uciekł więc śpiesznie i zapuścił się na dalsze szczeblowania ku wyżynom. Schody wiodące na wierzch kopuły, poprzecinane były wązkiemi, skośno biegnącemi korytarzami, których spadzistość przerywały progi, lub kilka schodków. Piotr był teraz pomiędzy ścianami podwójnej kopuły, zewnętrznej i wewnętrznej. Napotkawszy drzwi, uchylił je z ciekawością i ujrzał się w bazylice, na wązkiej galeryi, pod fryzem noszącym napis. Tu es Petrus et super hanc peram.. Z tej sześdziesięcio metrowej wysokości, spojrzał w dół. Był po nad skrzyżowaniem się naw, i widział je tylko częściowo, natomiast ogłuszyły go krzyki szalejącego wciąż tłumu i szarą, ciemną masą pełzającego na dnia przepaści. Znów więc rzucił się w tył i popędził wyżej. A gdy przebywszy wielką ilość schodów i korytarzy, znalazł drzwi uchylone, ciekawość przemogła, wszedł po za nie i znalazł się na wyższej galeryi, okrążającej wewnątrz kopułę ponad oknami u stóp wspaniale jaśniejących, mozajkowych obrazów. Ztąd spojrzawszy na kościół, ujrzał tłum w postaci ruchomej plamy, a ołtarz Konfesyi, oraz tryumfalny baldachim Berniniego, były maleńkie, jak cacka widziane zdaleka. Lecz krzyk bałwochwalczego ubóstwienia, okrzyk bojowy rozlegał się na nowo i jakby z wzrastającą siłą. Krzyk ten potężniał jak huragan wzmagający się rozpędem i dążący na szczyty. Piotr niechciał tego słyszeć. Więc szedł znów wyżej, aż wreszcie dotarł do galeryi okrążającej latarnię u szczytu kopuły. Tu nic już nie słyszał i tylko niebo miał ponad sobą.
Ach z jakąż rozkoszą kąpał się Piotr w tej nieskończoności powietrza, słońca, jakże pokrzepiająco się trzeźwił z tej atmosfery panującej w dole!... Odetchnął swobodnie i dopiero nieco odpocząwszy, zaczął się rozglądać. Po nad latarnią, na której się znajdował, była jeszcze wielka kula ze złoconego bronzu, a napisy świadczyły, że cesarze i królowie zwiedzili jej puste wnętrze, mające właściwość odbijania w sobie wszystkich odgłosów dolatujących z dołu, każde słowo tu wypowiedziane rozlegało się z hałasem armatniego wystrzału.
Spojrzawszy w dół przed siebie, Piotr ujrzał watykańskie ogrody. Klomby drzew wielkie jak gaje, z tej wysokości wydawały się krzakami, ledwie że odrosłemi od ziemi. Piotr patrzał z zajęciem i odtwarzał odbyty tam spacer. Poznał wielki kwietnik rozpostarty jak dywan smyrneński, w wypłowiałych zmięszanych barwach. Ciemnej zieloności lasek wyglądał jak zielonkawa, śpiąca sadzawka. Patrzał na winnice starannie utrzymane, na wzorowo prowadzony ogród warzywny, a ztąd ledwie że rozpoznać i doszukać się dający. Wśród obszernego watykańskiego ogrodu, otoczonego potężnym, fortecznym murem z czasów Leona IV, widniały jak białe plamki monumentalne wodotryski, wieża astronomicznego obserwatoryum, i kasino, będące letnią rezydencją papieża.
Nasyciwszy się tym widokiem, Piotr poszedł wzdłuż wązkiej galeryi i zatrzymał się po drugiej stronie latarni. Ujrzał teraz cały Rzym przed sobą, a po za miastem, dalekie morze na zachodzie, łańcuchy gór na wschodzie i południu i cały horyzont wypełniony obszarem rzymskiej Kampanii, podobnej do płaskiej, zielonawej pustyni. Piotr oczu nie mógł oderwać od tego widoku. Jeszcze nigdy nie doznał tak silnego wrażenia wspaniałości obszaru. Rzym, miasto wieczne, miasto jedyne, miasto świata, stolica, leżało całe a odległością zmniejszone, rysując się wyraźnie jak wypukły plan geograficzny. Domy wydawały się maleńkie jakby przez liliputów stawiane, zaledwie że cackami były i plamką wobec ogromu ztąd widzialnego horyzontu.
Piotr z najwyższem zajęciem śledził granice starożytnego Rzymu z Kapitolem, Forum i Palatynem, granice Rzymu papieży z przedmieściem Borgo, wreszcie granice nowożytnego Rzymu z Kwirynałem i jasną obręczą nowo wyrosłych dokoła dzielnic, kredowo białych, młodzieńczych. A wśród tych domów ryżych, wypalonych słońcem, wśród domów białych odradzającego się Rzymu, wiło się łożysko Tybru, wypełnione wodą żółtą, ciężką, leniwą.
Patrząc na ten Rzym uśpiony w gorących, jaskrawych promieniach południowego słońca, Piotr nie mógł odnaleźć Rzymu widzianego w pierwszej godzinie swego przybycia, gdy nań wpatrywał się z tarasu Monte Gianicolo, w jasny poranek owiany lekkiemi mgłami. Rzym wtedy uśmiechał się ku niemu z łagodnością snu dziecięcego teraz zaś jaskrawe oświetlenie szorstko rysowało plan miasta, odzierało go z marzenia, czyniło z niego rzecz martwą, suchą, nieruchomą i głuchą jak śmierć. Na pierwszy rzut oka, Rzym widziany z tej wysokości i w tem oświetleniu podobnym był do olbrzymiej kopalni kamieniołomu a wśród tego opuszczonego pustkowia, zieleniały gdzieniegdzie oazy drzew. Dopiero wpatrując się w szczegóły, Piotr odnalazł starożytną dzielnicę z wieżą Kapitolu, ciemne cyprysy koronujące wzgórze Palatyńskie, ruiny pałacu Septyma Sewera, które bieliły się jak kościotrup olbrzymiego kopalnego potworu. Na poblizkiem wzgórzu kwirynalskiem, rozsiadł się nowożytny Rzym z królewskim pałacem, żółto malowanym i brutalnie odbijającym na tle zieloności. Po za wzgórzem Kwirynału, na wzgórzu Viminalu ciągnęły się nowo zbudowane dzielnice stolicy królestwa Włoskiego, dzielnice białe, kredowe, poprzecinane tysiącami czarnych kreseczek, będących oknami. Monte Pincio zieleniało jak staw, a przy nim strzelały wieżyczki willi Medici. Dalej, po nad Tybrem, warowny zamek św. Anioła rzucał ciemną, ryżawą plamę a kościół Santa Maria-Maggiore płonął jak gromnica. Na Monte Aventino drzemały kościoły wychylające się z pomiędzy zieloności, a pałac Farnese połyskiwał złotawym dachem przepalonym od słońca, od tego jaśniejącego słońca, w którem gorzeć się zdawały kopuły kościołów, ach, tylu kościołów wyrosłych w Rzymie papieży!...
Piotr patrzał na ten Rzym, tak dzisiaj surowy, twardy, nieubłagany i coraz większy smutek zalegał mu serce. Jakże innym, przyjaźniejszym, ukazał mu się Rzym w porannych promieniach słońca! Tracił nadzieję, ogarniała go rozpacz. Czuł że pryskają jego marzenia o Rzymie odrodzonym. Zdawało mu się, że to miasto na zawsze będzie tylko stolicą dumy, siedliskiem dążeń zaborczych, gniazdem niewyplenionych marzeń o wszechwładnem panowaniu nad światem.
Myśl ta pojawiła się w umyśle Piotra nagle i narzuciła się nie ustępując. Czyż była ona wynikiem wrażeń dopiero co odniesionych podczas uroczystości w bazylice?... Czyż zrodził ją fanatyczny, dziki krzyk poddańczy, ten krzyk przed którym uciekł, ten krzyk prześladujący go, gdy tutaj dążył ku wyżynom, a teraz jeszcze drażniąco brzmiący mu w uszach?... A może myśl ta sformułowała się, gdy ujrzał miasto z tej wysokości, Rzym podobny do wielkiego cmentarzyska przeszłości?... Piotr nie zagłębiał się w dociekanie przyczyn tej myśli, lecz widział jasno, czuł prawie dotykalnie, iż katolicyzm musi iść w parze z władzą świecką nad światem, inaczej bowiem, skazany jest na zagładę. Tradycya danych rządów rzymskich cezarów, dzierżoną była całym ciągiem wieków przez papieży, w których oddziaływał atawizm krwi Augustów. Papieże ani na chwilę nie przestali być żądnymi panowania nad światem. Kościół, uznając polityczne istnienie królestw i cesarstw, uważa rządzących tam królów i cesarzy, za czasowych tylko władców, bo ziemia cała i ludzie na niej mieszkający, są własnością Kościoła, ustanowionego przez Boga, który papieżowi, widocznemu przedstawicielowi swojemu, poruczył całkowitą pieczę nad światem. Dzisiaj, Kościół jest wyzuty z prawowitego panowania nad ziemią, lecz niczego się nie zrzekając, ulega chwilowej przemocy, a przy każdej sposobności głosząc o swym ucisku i popełnionej siłą grabieży, o niesprawiedliwem wydarciu swego dziedzictwa, czeka spełnienia się przyrzeczeń Chrystusa, który w dniu oznaczonym odda mu powrotnie ziemię i ludzi i niepodzielność panowania nad niemi.
Piotr wsparty o nikłą, żelazną balustradę wązkiej galeryi obiegającej szczyt potężnej kopuły koronującej bazylikę, zadumany nad tem marzeniem katolickiego Rzymu, wyczekującego ponownej wszechwładzy nad światem, zadrżał cały z przerażenia, przeszył go wielki lęk o wszystkie istoty i rzeczy. Jasno już odczuwając ogólne zarysy celu, począł sprawdzać słuszność swych przypuszczeń. Pius IX i Leon XIII zamknęli się w więzieniu watykańskiem, bo konieczność przymuszała ich do pozostawania w Rzymie. Losy papiestwa tak ściśle złączone były z Rzymem, iż papież po za tą nadaną sobie stolicą nie byłby katolickim papieżem. A gdy Rzym został mu wydarty, pozostał w nim jako więzień, nie zrzekając się praw dochodzenia swego dziedzictwa. Chociażby wieki upłynąć miały w stanie dzisiejszym rzeczy, następcy Leona XIII nie przestaną gwałtownie protestować, dopominając się o królestwo swoje. Wszak przed kilku laty zaczęły krążyć pogłoski o możliwości zgody pomiędzy królem włoskim a papieżem, lecz nieodzownym ku temu warunkiem postawionym przez Leona XIII, było oddanie mu dzielnicy Rzymu zwanej grodem Leonińskim, oraz pasa ziemi, stanowiącego wolny przystęp do morza. Ta drobna część miasta miała być początkiem; posiadając ją, można było zacząć działać na realniejszej podstawie. Było to już odzyskaniem kawałka dawnego królestwa i pozostawało już tylko zdobycie reszty, a więc całości Rzymu, a dalej Włoch, państw sąsiednich, wreszcie świata. Kościół nigdy nie rozpaczał nad utraconą przyszłością i nigdy nie zwątpi w spełnienie się obietnicy Chrystusa. Kościół wierzy w swą przyszłą nieograniczoną wielkość, wszechwładność, wierzy w swą niespożytą siłę i wieczność.
Pod wrażeniem tych myśli, Piotr naraz ujrzał bezzasadność rojeń, które wypowiedział w swej książce, nicość swych marzeń o papieżu posiadającym tylko władzę moralną. Pojęcie o papieżu panującym wyłącznie nad duszami, nie mogło być zrozumiane w tym Rzymie, pragnącym władzy, dążącym do berła nad światem! Do papieża według ewangelii, do papieża o władzy czysto duchowej, mieliby odrazę, wstręt fizyczny, wszyscy ci prałaci dworu pontyfikalnego, prałaci zakrzepli w rytuałach i w pysze. Ach, jakże godną pogardy wydawać się im musiała książka, którą przybył osłonić przed ich potępieniem! Jakże dziwacznemi były — ich zdaniem — pragnienia tego francuzkiego księdza, chcącego, by papież mógł żyć bez zbrojnego swego wojska, bez królewskiego dworu i etykiety, by stał się duchem, władzą moralną, by zamknął się w świątyni i rządził światem, błogosławiąc go i miłując. Tak gotyckie pojęcie władzy papieża mogło powstać tylko w głowie obcokrajowego księdza, człowieka wychowanego w północnych krainach, pełnych mgły zasłaniającej trzeźwość widzenia. Duchowieństwo włoskie, a zwłaszcza rzymskie, zbyt rozmiłowanem było w tradycyjnej okazałości i potędze Kościoła, by marzyć o wyzuwaniu z władzy swego najwyższego kapłana. Przywykli oni Boga swego czcić przed ołtarzem a po za progami świątyni, rządzić światem w jego imieniu. Ach teraz dopiero Piotr zaczynał rozróżniać dążności rzymskich prałatów, z dążnościami takiego kardynała Bergerat, tego świętego księdza, żyjącego zrzeczeniem się i spełnianiem miłosierdzia. Lecz żeby poznać tutejsze dążności, trzeba było żyć jakiś czas w Rzymie; czyż nie dzisiaj dopiero, pod gwałtownem wrażeniem widzianego przepychu kościelnego, ocknął się on i otrzeźwiał!
Piotr wychylił się i spojrzał na plac przed bazyliką. Czterdziestotysiączny tłum wiernych roił się w dole, jak czarna szarańcza. I znów mu się zdawało, że słyszy krzyk bojowy: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“ Serce Piotra ścisnął żal bolesny, wraz z tym krzykiem padały, zamierając, ostatnie jego nadzieje. Wczoraj jeszcze łudził się możliwością wyzwolenia papieża z pod ucisku materyalnych kłopotów, wczoraj jeszcze marzył o papieżu symbolizującym cały ogrom władzy moralnej. Lecz oto dziś przestał wierzyć w możność urzeczywistnienia swych idealnych pojęć o papieżu oderwanym od dóbr tego świata, o papieżu namiestniku Boga królującego w niebie, papieżu-apostole bratniej miłości pomiędzy ludźmi.
Piotr spojrzał w stronę Kapitolu, przypomniawszy sobie słynną świątynię Jowisza, która niegdyś jaśniała tam na szczycie, a dziś zniknęła, padła w gruzy, w proch i z ziemią się zespoliła. Tąż samą koleją przemian dziejowych podkopana bazylika, rozsypie się i będzie tylko mogiłą, oglądaną przez nową religię wyrosłą dla nowych ludzi. Ogrom i tragizm tych wizyj Piotra, przerwała mu myśl o napisanej w Paryżu, książce, którą przybył do Rzymu bronić przed gromem Indeksu. Czuł teraz, że przyjechał napróżno. Kartki jego książki rozlatywały się uniesione, rozproszone pod tchnieniem tych piersi z fanatyzmem i poddaństwem wyjących: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“
Znużony i zbolały natłokiem myśli, Piotr nie chciał dłużej tu pozostawać. Spuściwszy się z kopuły, zatrzymał się chwilowo na dachu po nad nawami, rozglądając się po tej metalowej przestrzeni, mogącej miasto całe pomieścić. Zdziwił się, ujrzawszy niespodziewanie monsignora Nani, który oprowadzał owe dwie damy francuskie, matkę z córką. Panie zdawały się być niezmiernie uradowane zwiedzaniem dachu bazyliki i rozmawiały z ożywieniem, lecz monsignor, zobaczywszy Piotra, opuścił je na chwilę, pytając go jeszcze zdaleka:
— No cóż, mój synu, jesteś zadowolony z dzisiejszej uroczystości?... Cóż mówisz o wspaniałości orszaku?...
Zapuścił wzrok badawczy w twarz i oczy Piotra, chcąc się przekonać, o ile powiodła się próba, której go poddał. Widocznie zadowolony, nie czekając odpowiedzi, rzekł z łagodnym uśmiechem:
— Bardzo dobrze... lepiej cię zastaję, aniżeli się mogłem spodziewać... Rozumny z ciebie człowiek! Mam teraz niezłomną nadzieję, że cała ta nieszczęśliwa sprawa, dla której tu przyjechałeś, ukończy się jaknajpomyślniej dla nas wszystkich! Zobaczysz!...