Rzym (Zola)/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzym |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Rome |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Zdarzało się, że Piotr nie wychodził z domu, dopiero aż po południu; w dnie takie, spędzał ranek w ogrodzie pałacu Boccanera, w tym opuszczonym, zarośniętym chwastami ogrodzie, zakończonym rodzajem loży z wielkim przedsionkiem, z którego zataczały się dwa ramiona schodów, wiodących niegdyś w dół, aż do Tybru. W obecnej porze roku, w ogrodzie dojrzewały pomarańcze na wiekowych pomarańczowych drzewach, rosnących symetrycznie w rzędy, lecz dawniejszych ulic nie pozostało już śladu, wszystko zarosło trawą, wysokiemi chwastami. W środkowym basenie pełno było gruzów, ziemi i bukszpanowych krzaków, wydających woń silną, gorzkawą.
Piotr niezmiernie lubił to ciche, aromatyczne ustronie pełne słońca i łagodnego spokoju, a chociaż był już październik, poranki były jasne, ciepłe i ponętnie rozkoszne. Ileż godzin Piotr tu przemarzył, duszą całą oddany zwykłym swym myślom nad losem maluczkich, nad nędzą nieszczęśliwych, potrzebujących miłosierdzia i ratunku! Piotr upodobał sobie w tym ogrodzie zaciszny kącik obok starożytnego sarkofagu, którego rzeźby przedstawiały faunów miłośnie obejmujących młode ciała kobiece. Po nad sarkofagiem, z tragicznej maski, wykutej w murze, tryskał strumień kryształowej wody, szemrząc miłą dla ucha monotonną, czystą piosenką. Piotr wsłuchiwał się w tę muzykę spadającej wody, poił się wonią balsamicznego powietrza i, siadłszy na przewróconej marmurowej kolumnie, czytał dzienniki, listy z Francyi, zwłaszcza obszerną korespondencyę księdza Rose, który zdawał mu częste i szczegółowe sprawozdania o przytułku, założonym przez Piotra na jednem z najuboższych przedmieść Paryża. Ach tutaj tak było ciepło, rozkosznie w tym rzymskim ogrodzie, a tam, na północy, w Paryżu, już panowały zimne mgły, i biedni ludzie, idąc do pracy, topili się w kałużach błota, drżąc z chłodu i przejmującej wilgoci! A wszak niezadługo gorzej im jeszcze dokuczy nieubłagane zimno. Schorzałe, wycieńczone nadmierną pracą kobiety i bezkrwiste ich dziatki, zsinieją od zimna w izdebkach na poddaszach, mężczyźni, brodząc wśród śnieżnych zawiei, lodowatych deszczów, próżno szukać będą roboty w fabrykach. Ach, to wieczne konanie zgłodniałych nędzarzy, jakże się wzmaga cierpieniem podczas zimy!... Tutaj, w Rzymie, mają oni pociechę słodko uśmiechniętego nieba, słonecznego ciepła, zimno nie dokucza tu nikomu, nawet bezdomnym włóczęgom, spędzającym noce na głazach, dziennem słońcem ogrzanych.
Pewnego ranka Piotr mocno się zadziwił, gdy wszedłszy do cichego i zawsze pustego ogrodu, zastał w nim Benedettę, siedzącą na ulubionem miejscu. Ujrzawszy Piotra, lekko krzyknęła i przez chwilę milczała zakłopotana, albowiem zastał ją czytającą książkę, przezeń napisaną — „Nowy Rzym“. Czytała ją teraz powtórnie, albowiem niewiele z niej zapamiętała, nie mogąc wszystkiego zrozumieć. Gdy minęła pierwsza chwila ździwienia, Benedetta, usunąwszy się nieco, poprosiła uprzejmie Piotra, by zajął przy niej miejsce, i z właściwą sobie szczerością rzekła, iż przyszła tu, by w ogrodowej ciszy uczyć się z tej książki, bo jest jeszcze nieświadomą rzeczy, o których on tak pięknie i porywająco umie mówić i pisać. Żądała objaśnień, a Piotr z chęcią odpowiadając na jej pytania, spędził jeszcze rozkoszniejsze godziny od owych samotnych, zwykłych rozmyślań w ogrodzie. Benedetta, sama będąc smutną, odczuwała wielki smutek Piotra i chociaż nie rozumiała i nie znała jeszcze przyczyny, czuła się ku niemu pociągniętą przez wspólność bólu. Serce jej, szarpane katuszą własnego cierpienia, stało się przystępnem współczuciu. Książkę Piotra odczytywała ze szczerem wzruszeniem. Przyznawała mu się teraz, że nigdy poprzednio nie myślała o nędzy dokuczającej tylu ludziom. Przesiąknięta zasadami dumy rodowej, uważała hierarchię stanów za prawo boże. Jedni stali wysoko a inni niżko i tak być musiało zawsze, przedtem i potem, albowiem taki porządek Bóg na świecie postanowił. Ach, a ta książka tak odmienne wypowiadała rzeczy, tak różne pojęcia od tych, które w nią wpojono, które były cząstką jej samej! Jakże ciężko jej było zrozumieć te nowości! Bo czegóż żądała od niej ta książka?... By uwierzyła, że lud, ten ciemny i nieznany lud, posiada taką samą duszę jak ona, że każdy człowiek z tego ludu może doznawać tych samych wrażeń co ona, że lud ten cierpi nędzę i że ona powinna wszystkich sił dołożyć, by ulżyć bólom znoszonym niesłusznie przez biedniejszych jej braci! Chciała tem się przejąć, lecz nurtowała ją skryta obawa: ażali w grzech nie popadnie, chcąc pracować nad zmianą tego, co Bóg postanowił i co Kościół przyjmuje. Czyż nie dosyć czyniła dotychczas, dając biednym jałmużnę?... Prawda, że spełniała to jako obowiązek, nie przejmując się losem tych, których obdarzała. Benedetta była dobrą, lecz najzupełniej pozbawioną altruizmu, wyrosła bowiem w atawizmie rasy uważającej się za uprzywilejowaną; nawet w niebie jej równi zasiadali na tronach, podczas gdy tłum wybrańców cisnął się zbitą ciżbą poniżej, osobno, pozostając zawsze tylko ludem.
Ta pierwsza samotna gawędka Piotra z Benedettą, powtarzała się teraz często w przedpołudniowych godzinach w ogrodzie, w cieniu wielkiego laurowego drzewa, rosnącego przy sarkofagu, będącym teraz zbiornikiem wody tryskającej z tragicznej maski wyrzeźbionej w murze. Piotr z najżywszem rozradowaniem spędzał z Benedettą długie godziny, podniecała go bowiem myśl, iż piękna, młoda ta kobieta przedstawia Włochy, całe Włochy uśpione jeszcze w nieświadomości. Zdawało mu się, że wszczepiając poglądy swoje Benedecie, budzi miłość braterską Włoch całych, powołując je do zajęcia się sprawą jeszcze im nieznaną, a przygotować mającą nadejście szczęśliwszej epoki. Piotr z radością widział wzrastające współczucie Benedetty dla cierpiącej ludzkości, czytywał jej teraz listy starego księdza Rose i nauczył ją słyszeć straszliwy jęk bólu, dolatujący z brudnych przedmieść, zamieszkałych przez nędzarzy. Benedetta zdawała się wszystko pojmować, wszystko odczuwać, chciała zmian jakie Piotr uznawał za konieczne, lecz niechaj to przetopienie się społeczeństwa stanie się wśród innych narodów, w innych miastach, byle nie w Rzymie. Na myśl, by lud, zamieszkujący Transtevere, mógł się zjednoczyć, zbratać z mieszkańcami starożytnych pałaców rzymskich, Benedetta śmiała się jak dziecko i mimowolnego tego śmiechu opanować nie była w stanie. Nie, nie, w Rzymie nic zmienić nie można, nie trzeba! Istniejący stan rzeczy trwa tutaj od zbyt dawna!
Okazywało się więc, że Benedetta nie przejmowała się należycie naukami Piotra, była tylko porwana jego entuzyazmem przez sympatyę dla niego, przez podziw, jaki w niej wzbudzał ten młody ksiądz, który całą moc swej miłości odwróciwszy od kobiety, umiłował ludzi, a przedewszystkiem nędzarzy cierpiących. Te poranne godziny, razem spędzane wśród słonecznego, balsamicznego ogrodu, słodkiemi były dla Benedetty i dla Piotra. Wywiązał się pomiędzy niemi pełen zażyłości i przyjaźni miły stosunek, polubili się wzajemnie, bo łączyła ich miłość gorejąca w ich sercach, oraz wspólność odgadydywanego cierpienia.
Któregoś poranku, Benedetta stała wsparta o sarkofag i po raz pierwszy zaczęła mówić o swej miłości dla Daria, którego imienia jeszcze nigdy nie wspomniała tutaj w ogrodzie. Ach, jakże ten biedny Dario żałował tego szalonego uniesienia podczas szarej godziny w żółtym salonie donny Serafiny! Zaraz nazajutrz wyjechał na kilka dni do Neapolu i mówiono, że ładna Tonietta, która tak lubiła pokazywać się z białym bukietem kwiatów w powozie na Monte Pincio, wyjechała także do Neapolu, pragnąc się tam spotkać z ukochanym Dariem. Gdy powrócił z wycieczki, unikał Benedetty, sądząc, że jest zagniewaną na niego. Spotykał się z nią tylko w poniedziałki wieczorem, podczas tygodniowych przyjęć w salonie ciotki. Patrzał wtedy w oczy Benedetty z wielką pokorą i nieśmiałością, w niemej prośbie, błagając ją o przebaczenie.
— Wczoraj — mówiła dalej Benedetta — spotkałam go na schodach i pierwsza podałam mu rękę. Zrozumiał, że już się nie gniewam i był mocno wzruszony, uszczęśliwiony... Lecz cóż chcesz, kochany księże Piotrze... nie mogę być dla niego zbyt surową.. Ja go tak niezmiernie kocham! Przytem lękam się, by dla zapomnienia swoich zmartwień z mojego powodu, nie zaczął zbyt hulać z rozpaczy... to mogłoby mu zaszkodzić... przytem wiem, że Tonietta jest szalenie w nim zakochana... Więc wolałam pokazać mu, że nie mam już do niego żalu, że go zawsze kocham z równą miłością... że czekam na szczęśliwy dzień oddania mu się jako żona... O bo ja pewną tego jestem... wiem o sile jego uczucia... on mój, mój wyłącznie, i niechajbym zechciała skinąć na niego, a rzuciłby się w moje objęcia na zawsze... Lecz na nieszczęście, niewiem kiedy to nastąpi... i czy nastąpi... bo sprawa rozwodu źle stoi obecnie...
Zamilkła, a dwie wielkie łzy ukazały się w jej oczach. Piotr bardzo był wzruszony, widząc te łzy, bo Benedetta często mówiła ze spokojnym swym uśmiechem, że płakać nie umie. Obecnie wszakże oczy jej zaszły łzami, bo rzeczywiście sprawa rozwodu zły brała obrót. Benedetta milczała i była jakby złamana rozpaczą. Piękna jej postać pochyliła się nad marmurem sarkofagu, na który ze szmerem padał strumień wody, wyrzucanej przez tragiczną maskę, omdlewała z miłości i konać się zdawała wsparta o starożytny grobowiec, przyozdobiony rzeźbą, wyobrażającą faunów ścigających i obejmujących miłośnie młode ładne kobiety. W starożytności często pokrywano ściany grobowców obrazami bachanalij, mówiącemi o wszechmocnej sile miłości, był to symbol zwycięztwa życia nad śmiercią.
Ciepły wiatr powiał po ogrodzie, niosąc silny zapach pomarańcz i bukszpanów. Słońce goręcej poczęło pałać w ustronnym ogrodzie. Wreszcie Piotr rzekł z cicha:
— Kochając, znajduje się siłę, by znosić cierpienie...
— Tak, tak, masz racyę, drogi księże Piotrze!
I już uśmiechnięta dodała po chwili:
— Poddałam się smutkowi jak małe dziecko... Ale to wina twojej książki... Gdy jestem zmartwiona przejmuje się nią z rodzajem egzaltacyi... Tak, mówmy już tylko o twojej książce... Powiedz, księże Piotrze, czy zrobiłam jakie postępy?... Czy jesteś ze mnie zadowolony?... W tej oto chwili czuję, że wszyscy ludzie którzy cierpią, tak jak ja cierpię, są mi rzeczywiście braćmi i siostrami...
Po chwili, pożegnawszy się z Piotrem, odeszła, a on, jak zwykle, pozostał jeszcze czas jakiś w ogrodzie, rozkoszując się samotnością a zarazem wywołując obraz tej pięknej, młodej kobiety, która tyle miała uroku. Jakże życie bywało często okrutne dla tych biednych istot, palonych jedyną żądzą osobistego szczęścia! Piotr pogrążył się w dumaniach pełnych smutku a zarazem pogodnej słodyczy. Zdawało się, że cisza stała się głębszą, w pustym, opuszczonym ogrodzie, a stary pałac, wygrzewając się na słońcu, zasnął ciężko, jakby ostatecznym snem śmierci. Chłód jakiś grobowy dolatywał z dziedzińców, zarosłych trawą, okrążonych portykiem, pod którym spoczywały poroztrącane wykopaliska kolumn marmurowych, Appolin pozbawiony rąk i ramion, oraz głowa Wenery z częścią torsu. Od czasu do czasu, głęboką ciszę przerywał huczący turkot karety, wjeżdżającej z hałasem w pałacową bramę. Rozlegający się huk pod sklepieniami bramy przycichał nagle, gdy kareta, wjechawszy w dziedziniec pałacowy, stawała przed podjazdem. O tej porze dnia, kardynał Boccanera przyjmował odwiedzających go prałatów.
W następny poniedziałek, około godziny dziesiątej wieczorem, w salonie donny Serafiny nie było nikogo, prócz młodzieży. Monsignor Nani wyszedł, zabawiwszy tylko krótką chwilę, wyszedł również kardynał Sarno. Donna Serafina siedziała wyprostowana na zwykłem swem miejscu, z boku kominka i zapatrzyła się w pusty fotel adwokata Morano, który uparł się i niepokazywał wcale w pałacu. Na kanapie siedziała Benedetta a przy niej Celia, zaś dokoła przed niemi stali Dario, ksiądz Piotr i Narcyz Habert. W kółku tem rozmowa była ogólna, wesoła, przerywana wybuchami śmiechu. Narcyz Habert już od chwili prześladował młodego księcia, opowiadając tajemniczo, że go spotkał w towarzystwie pięknej młodej dziewczyny.
Wreszcie rzekł wprost:
— Nie zapieraj się, bo możnaby ci pozazdrościć, że znasz taki cud piękności... Tak, spotkałem cię, mój drogi, na Borgo, w ciasnej, pustej uliczce, lecz przez dyskrecyę udałem że cię nie widzę...
Dario uśmiechnął się i z miną człowieka szczerze zadowolonego, że spotkał kobietę nadzwyczajnej piękności, której nikt przed nim nie widział, zawołał:
— Ależ nie przeczę, nie przeczę, rzeczywiście tak było... tylko nie przypuszczaj zaraz... bo w danym wypadku żadnych przypuszczeń nie należy czynić...
Benedetta słuchała, śmiejąc się, bez najlżejszego cienia niepokoju lub zazdrości, przeciwnie, radowała się, że Dario miał przyjemność patrzenia na coś niezwykle pięknego. On zaś, zwróciwszy się ku niej, mówił dalej:
— Wiesz, to ta dziewczyna którą spotkałem przed kilku tygodniami... ta robotnica, zalewająca się łzami po stracie miejsca w fabryce paciorków... a kiedy chciałem jej dać jakieś wsparcie, uciekła, mówiąc, że nic odemnie nie przyjmie, lecz jeżeli chcę, to zaprowadzi mnie do swoich rodziców... Pierina... czy pamiętasz?...
— Wybornie pamiętam... tak, Pierina...
— Otóż, wyobraźcie sobie państwo, że od tego czasu spotkałem ją pięć czy sześć razy... A tak jest piękna, że gdy ją zobaczę, zatrzymuję się i rozmawiam przez chwilę, chcąc się nanią napatrzeć... Przed paru dniami ani się spostrzegłem, żem szedł z nią przez kilka ulic i zatrzymałem się dopiero gdy stanęła przed jakąś fabryką, w której chciała się dowiedzieć, czy nie znajdzie roboty... Poczekałem na nią, i znów zobaczyłem ją zapłakaną, bo jej nie chciano... więc żeby ją pocieszyć, pocałowałem tę piękność... Nie możecie sobie wystawić, do jakiego stopnia była ździwioną i uszczęśliwioną, ale uszczęśliwioną jakby nigdy płakać nie umiała!...
Wszyscy się głośno roześmieli, wysłuchawszy opowiadania, lecz Celia naraz spoważniała i rzekła z przejęciem:
— Pierina ciebie kocha... tak, najniezawodniej kocha... Otóż nie zapominaj o tem i nie nadużyj jej słabości...
Dario musiał się domyślać tej miłości pięknej Pieriny, bo spojrzał wymownie na Benedettę, jakby chcąc ją upewnić, że jeśli ta dziewczyna go kocha, to w każdym razie nie jest przez niego kochaną. Robotnica, prosta dziewczyna z przedmieścia! O nie, chociażby była piękniejszą od Wenery, taka kobieta dla niego nie istnieje i nigdy nawet chwilową kochanką jego być nie może... Roześmiał się na samą myśl o podobnem przypuszczeniu, zaś Narcyz Habert pochwycił tę przygodę jako temat do sonetu i w zręcznej formie deklamował strofy o pięknej, młodej wyrobnicy, rozkochanej w młodym księciu, który zjawił się przed nią jak bóstwo i w chwili strapienia chciał poratować swem złotem. Odtąd dziewczyna nie przestaje marzyć o swoim księciu, równie dobrym jak zachwycająco pięknym, i wciąż zabiega mu drogę gdy ten wyjdzie ze swego pałacu, przeczuciem wiedziona, gdzie i kiedy spotkać go może, bo miłość posiada tajemnicze łączniki i ogniwami splata serca pożądające... Wierność dziewczyny, gorąca jej miłość, oddziaływują na obojętnego oblubieńca, który, spotkawszy ją raz jeszcze, bierze ją w swoje ramiona...
Benedetta śmiała się swobodnie, zabawiona sonetem, ale Celia, jakkolwiek twarz miała z wyrazem dziewiczej nieświadomości wszystkiego, posmutniała i znów rzekła poważnie:
— Dario, ona na pewno jest w tobie rozkochana... pamiętaj, że nie należy jej krzywdzić... nie trzeba ją karać za miłość...
Benedetta zaś, zamyśliwszy się, szepnęła:
— Przypominam sobie, żeś nam mówił o wielkiej nędzy całej jej rodziny...
— O tak... nędza tych ludzi jest straszna, nie do uwierzenia — mówił Dario z pewnem obrzydzeniem w głosie. Gdym to zobaczył w owej norze, do której mnie zaprowadziła Pierina przez most Świętego-Anioła, myślałem, że zemdleję. Taka nędza jest wstrętna... nad wszelki, wyraz wstrętna, odrażająca...
— Przypominam sobie także — ciągnąła dalej Benedetta — żeśmy postanowili odwiedzić tych biednych ludzi... i to brzydko z naszej strony, żeśmy dotychczas nie uskutecznili naszego projektu... Księże Piotrze, wszak chciałeś wtedy iść razem z nami... mówiąc, że pragniesz zbliska zobaczyć nędzę wśród biedaków w Rzymie...
Zamilkła, wciąż patrząc na Piotra i wyczekując jego odpowiedzi, z którą on nieco zwlekał, będąc bardzo wzruszonym tą dobrocią i rozbudzonem w sercu Benedetty współczuciem; zdawało mu się, że były to owoce ich wspólnych rozmów porannych, w cichym, pałacowym ogrodzie. Myśl ta rozradowała mu serce. Czując potrzebę odpowiedzenia na słowa Benedetty, Piotr zaczął mówić powoli i spokojnie, lecz wkrótce dał się unieść swej żądzy apostołowania:
— Nie wyjadę z Rzymu przed zapoznaniem się z miejscowemi warunkami bytu ludu pracującego... chcę zobaczyć stopień jego cierpienia... chcę porównać i przekonać się... chociaż nędza i cierpienie wszędzie, we wszystkich krajach są takież same... i powinniśmy wszyscy myśleć o powstrzymaniu a chociażby zmniejszeniu tego straszliwego zła... Ach, uleczyć chorobę nędzy!
wytępić to zło!... Tylko wtedy może być szczęście na świecie... Bo gdy korzenie drzewa nie znajdują dostatecznego pożywienia, całe drzewo cierpi... i zamiera...
— A więc pójdziemy wszyscy odwiedzić biedną rodzinę Pieriny!... Umówmy się o godzinę, zejdziemy się i Dario nas zaprowadzi...
Lecz ten zaprotestował:
— Nie, nie, jeżeli chcesz tam iść, moja droga, to idź z księdzem Piotrem, z kim chcesz, lecz ja nie pójdę po raz drugi narażać się dobrowolnie na widok czegoś tak obrzydliwie wstrętnego! Życzę wam, moi państwo, dobrej i wesołej zabawy... lecz ja w niej udziału brać nie będę... Wszak jeszcze dreszcz mnie wstrząsa, gdy sobie przypomnę owo mieszkanie na przedmieściu... Gdym ztamtąd wrócił, myślałem że się rozchoruję i że na długo położę się do łóżka... Nie, ja nie pójdę... nie lubię patrzeć na rzeczy tak smutno brzydkie, tak wstrętnie ohydne!
Gdy skończył, ozwał się niezadowolony, surowy głos donny Serafiny, która dotychczas ciągle milczała:
— Dario ma najzupełniejszą słuszność! Jeżeli chcesz, moja droga, to poślij tym ludziom jaką jałmużnę, ja mogę też coś dołożyć z mojej strony... Lecz po cóż tam iść?... Możesz doprawdy znaleźć coś ciekawszego do pokazania w Rzymie księdzu Piotrowi... cóż chcesz, by on tam zobaczył?... A gdy zobaczy, pomyśl tylko, jakie wyniesie o nas pojęcie i co mówić będzie o naszym Rzymie!... Gdyby tam poszedł — nieciekawe i niepochlebne miałby o nas wspomnienia!...
Mówiła gniewnie, a głos jej świadczył o dotkniętej rzymskiej dumie. Po co pokazywać cudzoziemcom rany, którychby inaczej może nie dostrzegli?... Wreszcie zkąd można wiedzieć, jak spożytkuje to człowiek obcy?... Trzeba umieć skrywać swoje nędze, trzeba, aby Rzym olśniewał, zdumiewał obcoprzybyszów, by za powrotem do siebie, głosić mogli jego sławę i piękno niezrównane.
Narcyz Habert, zniżywszy nieco głos, rzekł do Piotra:
— Najzupełniej zapomniałem powiedzieć ci, żeś powinien zwiedzić tę dzielnicę po za Tybrem... Na dawnych łąkach po za zamkiem Świętego Anioła, wzniesiono całą nową dzielnicę, niezmiernie ciekawą... Jest to rzecz typowa i jedyna w swoim rodzaju. Ręczę ci, że nie pożałujesz wycieczki w tamtą stronę... zobaczysz coś niezwykłego i wyjaśniającego wiele z dziejów ostatnich lat kilkunastu.. Powiadam ci, że to warte widzenia... są to rzeczy nadzwyczajne... tak, zupełnie nadzwyczajne...
A zwróciwszy się do Benedetty, zapytał:
— Więc idziemy jutro... jutro z rana?... Niech pani wybierze godzinę... naprzykład godzinę dziesiątą?... na umówionem miejscu znajdzie pani mnie i księdza Piotra... bo wpierw chcę mu pokazać i opowiedzieć szczegóły dotyczące tamtej dzielnicy Rzymu.
Benedetta chciała najpierw załagodzić niezadowolenie donny Serafiny, nie robiąc jej wszakże żadnego ustępstwa:
— Ach, ciociu, ksiądz Piotr tylu już musiał spotkać żebraków na ulicach Rzymu, że nie ulęknie się, zobaczywszy kilku więcej! Wreszcie w książce swojej, opisując nędzę w Paryżu, tyle jej tam spotkał, że nie może się niczemu dziwić pod tym względem. W Rzymie nie ma większej nędzy niż w Paryżu, nie może jej być więcej... a słusznie powiada, że ubóstwo i głód wszędzie są jednakowe, bo jednakowo dokuczliwe...
Nie czekając na odpowiedź donny Serafiny, spojrzała na Daria i rzekła z przymileniem:
— Jeżeli chcesz zrobić mi rzeczywistą przyjemność, to zawieź mnie tam jutro... Bez ciebie zjawiając się u tych ludzi, nie będziemy umieli wytłómaczyć przyczyny naszych odwiedzin. Więc pojedziesz ze mną?... Weźmiemy powóz i pojedziemy do miejsca wskazanego przez pana Huberta... zobaczysz jak to będzie miło tak razem we dwoje wyjechać z domu... Już od tak dawna nie wyszłam z tobą na miasto...
Benedetta cieszyła się myślą tej wspólnej wycieczki, poprzedzonej jazdą powozem sam na sam z Dariem. Chciała mu dać dowód, że nie ma do niego urazy. Zrozumiał to, więc już tylko pozornie stawiając opór, rzekł żartobliwie:
— Jak widzę, chcesz, bym nie spał przynajmniej przez tydzień!... Bo wstrętne rzeczy jakie tam zobaczę, już z góry mnie przerażają...
Zaczęto się z niego śmiać i pomimo widocznego niezadowolenia donny Serafiny, uradzono zebrać się nazajutrz rano o godzinie dziesiątej. Celia niezmiernie żałowała, że nie może brać udziału w tej wyprawie. Lecz ona, zamknięta wyłącznie w krainie miłości, ciekawą była tylko Pieriny. Wychodząc, już w przedpokoju, pochyliła się do ucha Benedetty, szepcząc:
— Moja najdroższa, a przypatrz się jej dobrze... przypatrz się... byś mogła mi powiedzieć, czy ona naprawdę jest tak bardzo piękna... najpiękniejsza ze wszystkich...
Nazajutrz rano Piotr, spotkawszy Narcyza Haberta w pobliżu zamku św. Anioła, ździwił się, ujrzawszy go w stanie egzaltacyi i rozmarzenia, jak owego dnia w kaplicy Sykstyńskiej. Oczy miał powłóczyste, zamglone i głosem obumierającym ze wzruszenia mówił o sztuce, zamiast opowiadać dzieje nowej dzielnicy Rzymu i straszne finansowe katastrofy, spadłe ztąd na liczne rzymskie rodziny. Narcyz z uniesieniem mówił o doznanych wrażeniach. Wstał o wschodzie słońca i spędził parę godzin przed świętą Teresą dłuta Berniniego. Tęsknił już do niej, bo jej nie widział od tygodnia, a był to najdłuższy przeciąg czasu, jaki mógł wytrzymać bez widoku tego arcydzieła. Cierpiał też z nadmiaru tęsknoty i z bijącem sercem pobiegł dziś przed statuę, wzruszony jak na widok ukochanej i pożądanej kobiety. Mówił, że tę uroczą świętą, wykutą w marmurze, kochał w sposób najrozmaitszy, zależało to od padającego na nią oświetlenia. Rankami kochał ją mistyczną miłością, bo brzask ubierał świętą postać w śnieżną białość. W godzinach popołudniowych kochał ją namiętnie, bo czuł w niej żądzę, płynącą w krwi męczenników, lecz zachwycała go i nęciła zwłaszcza w promieniach zachodzącego słońca, które padając na nią skośnie, oblewało ją różową łuną dziewiczej wstydliwości.
Przymknąwszy oczy i głosem zmęczonym, wyczerpanym ekstazą, mówił zwolna:
— Ach, mój drogi, żebyś ty wiedział jak rozkosznie budziła się dziś rano... ileż było w tem, wdzięku i ponęty, wzruszającej mnie do głębi... Ach, ta święta Teresa! Czysta i nieświadoma dziewica, a zarazem omdlewająca z nadmiaru doznanych rozkoszy... jakże ociężale i miłośnie budzi się i rozchyla powieki... jak cała tchnie zmęczeniem pieszczot najwyższych... jak znać po jej ciele, że dopiero co konała w miłosnych uniesieniach boskiego oblubieńca!... Cała jest pogrążona w przedłużającej się rozkoszy i jeszcze jest w posiadaniu Jezusa... Powiadam ci, mój drogi, że i ja konałem z upojenia, patrząc na ogrom jej miłości...
Zamilkł a przeszedłszy kilka zaledwie kroków, rzekł zwykłym, naturalnym już głosem, z praktycznością człowieka obeznanego z pieniężnemi sprawami:
— Chodźmy wolniej, bym ci mógł opowiedzieć chociażby wstęp do tych szalonych spekulacyj, jakie wrzały w Rzymie podczas budowy tej nowej dzielnicy, która bieleje przed nami... znam całe te dzieje, bo kilku członków mojej rodziny brało w tem czynny udział i wycofawszy się na czas, zarobiło grube pieniądze tam, gdzie mniej przezorni, czy też głupsi, potracili fortuny i pozarywali innych...
Jasno, treściwie, ze znajomością technicznych terminów a przytem swobodnie, jakby tem tylko zajmował się całe życie, Narcyz opowiadał przebieg finansowych spekulacyj, jakie ogarnęły i wstrząsnęły Rzymem, gdy ze stolicy państwa Kościelnego, stał się stolicą Włoch zjednoczonych. Serca włochów chwycił wtedy entuzjazm i zapragnęli, by Rzym ich ukochany, Rzym starożytny, Rzym, to miasto wieczne, któremu świat cały był przyobiecany, na nowo i co rychlej zajaśniał odrodzoną świetnością i stał się grodem, mogącym rywalizować z najwspanialszemi stolicami państw współczesnych.
Przedewszystkiem więc, okazało się, że należy Rzym oczyścić, przeprowadzić kanalizacyę, albowiem Rzym papieży, la Roma sporca, uwielbiana jako taka przez artystów, była rumowiskiem najwspanialszych ruin, przepełnionych gnojowiskami wiekowych śmietników. Miasto było pozbawione ścieków i wszelkie nieczystości zawalały place, najpiękniejsze pałace miały zbeszczeszczone mury ludzkiemi odchodami, a gnijące pokłady kuchennych odpadków zamieniały ulice w bagniska, ziejące zarazą. Władze miejskie z konieczności musiały najpierw zapewnić zdrowotność mieszkańcom, wywożąc z ulic przegniłe śmietniska, a następnie pomyślano o budowaniu domów, zgodnych z pojęciami potrzeb nowoczesnych. Ludność Rzymu wzrastać zaczęła też natychmiast, ściągano tutaj z Włoch całych. Fakt podobny miał równocześnie miejsce w Berlinie, gdzie po ogłoszeniu konstytucyi cesarstwa, ludność pomnożyła się nagle o kilkaset tysięcy przybyszów z prowincyi. Włosi, upojeni radością z posiadania upragnionej stolicy, utrzymywali, że ludność ich stolicy się zdwoi, potroi, że wyludnią się inne miasta na rzecz Rzymu, który przyciągnie ku sobie całe narodowe życie. Pobudzona duma zwycięzców, chciała zarazem Watykanowi pokazać, jaką siłę posiada odrodzony naród i jaką wspaniałością przyozdobi on swoją stolicę, Rzym nowy, Rzym trzeci, który jeszcze będzie okazalszy od Rzymu cezarów i Rzymu papieży.
W pierwszych latach po zajęciu miasta, zachowano pewną oględność i budowano domy w miarę potrzeby. Ludność zdwoiła się i z dwustu tysięcy nagle doszła do czterystu tysięcy mieszkańców. Byli to w znacznej części urzędnicy rządowi, oraz ciżba ludzi, żyjących około dworu królewskiego lub z niego żyć pragnących, a także próżniacy, posiadacze jakiegoś mienia, chcący się bawić i używać swych pieniędzy. Ten nagły przypływ ludności, wytworzył pojęcie, iż ciągle tak będzie, że nawet napływ będzie coraz to silniejszy. Zaczęto więc zabudowywać dawne przedmieścia Rzymu, od wieków będące już pustkowiem. Wspominano o Paryżu, który tak się rozrósł, odmienił i upiększył za drugiego cesarstwa. Na nieszczęście nad Tybrem nie było naprzód nakreślonego planu co do zmian, których pożądano, by miasto na wzór Paryża stało się miastem szerokich ulic, pełnych światła, powietrza i zdrowia. Nie było też człowieka, któryby umiał objąć całość tych potrzeb i któryby mógł się oprzeć o potężne stowarzyszenia finansowe. Ambicya, duma i entuzyazm kierowały tu na oślep, zaczęto spekulować, podbijając cenę gruntów, agio jak nawałnica powiało nad Rzymem, poczęło szaleć, niszcząc wszystko, rujnując wszystkich, bo wszyscy brali w niem udział, porwani żądzą wzbogacenia się z dnia na dzień. Rozeszła się pogłoska, że grunta kupione po pięć franków za metr, sprzedają się po sto franków. Rozpaliło to ogólną gorączkę, wszyscy zaczęli spekulować. Z północnych Włoch spuścił się na Rzym cały tłum chciwych zarobku zdobywców, którzy ciągnęli tu jak do ziemi obiecanej, wiecznie słonecznej i wiosną swą ponętnej. Tak więc piękność południowego klimatu przyczyniła się pośrednio do moralnego rozkładu, przyśpieszając jego wybuch. Pierwsze stare dzielnice, które zwalono i przebudowano, przyniosły kolosalne zyski. Zręczniejsi, obrotniejsi spekulanci kupowali za bezcen walące się domostwa, wiedzeni instynktem, że tędy poprowadzonemi będą nowe ulice, a po wywłaszczeniu, z dnia na dzień stawali się bogaczami. Zaraza spekulacyi ogarnęła wszystkie klasy. Kupczyć zaczęli ziemią książęta, mieszczanie, drobni handlarze i rzemieślnicy. Wymieniano nazwisko piekarza, który, zapędziwszy się w swych obrotach pieniężnych, zbankrutował na czterdzieści pięć milionów. Ryzykowano z zaślepieniem i bez namysłu, jak niegdyś grając w loteryę ustanowioną przez rząd papiezki, lecz teraz nie pojedyncze franki były narażone na stratę, ale miliony, bo spekulowano jak na giełdzie i na tych samych zasadach. Atawizm żądzy wielkości gnał i pędził tych ludzi, pragnących ujrzeć Rzym najpiękniejszą ze stolic świata; rozegzaltowani aż do szaleństwa niemal, kupowali, budowali, sprzedawali bez miary, bez przerwy, zmienieni w spekulantów opętanych do nieprzytomności gorączką gry giełdowej.
Nigdy jeszcze żadne miasto podczas nowej swej ewolucyjnej fazy nie przedstawiało podobnego widoku. Dziś, chcąc się rozpatrzyć w ówczesnych sprawach, ogarnia zdumienie. Cyfra ludności, doszedłszy do pięciuset tysięcy, zatrzymała się, a chociaż nic nie wskazywało, by miała się wkrótce podnieść, budowano domy na gwałt; z dniem każdym wyrastały nowe dzielnice. Z zaślepieniem wierzono, że stolica Włoch musi mieć milionową ludność. Za zbrodnię, za brak patryotyzmu poczytywano brak wiary w tę naprzód ustanowioną prawdę. Więc budowano, budowano bez przerwy, dla owego pół miliona mieszkańców, mających wkrótce przybyć. Nie oznaczano dnia, w którym przybędą, lecz liczono na nich i to wystarczało.
Towarzystwa finansowe, które potworzyły się celem zwalenia i odbudowania dzielnic w środku miasta, wzbogaciły się wszystkie, lecz inne spółki, zawiązane w celu budowania ulic na przedmieściach, przeliczyły się najzupełniej, wznosząc całe miasta, których domy stały pustkami. Na łąkach w pobliżu zamku św. Anioła, postanowiono wznieść najwspanialszą dzielnicę z samych pałaców o trzech lub czterech piętrach, o jednakowych olbrzymich fasadach. Budynki te o babilońskim wyglądzie w znacznej części nie zostały ukończone i dziś, przeświecającemi swemi kadłubami sterczą, waląc się zwolna, zanieczyszczając gruzem liczne ulice, na których zieleni się trawa.
Wzrastająca gorączka budowania coraz to nowych dzielnic miasta wywołała zawiązanie się licznych Towarzystw finansowych, spekulujących na domach, wznoszonych lub wznieść się mających, na gruntach i kapitałach wypożyczanych ludziom, działającym na swoją rękę. Ci, porwani wirem spekulacyjnym, uniesieni żądzą marzonych zysków, a przytem, nieobeznani z praktyczną stroną zamierzonego przedsięwzięcia, pożyczali w bankach pieniądza dla budowania domów na gruntach, które od tychże banków zakupili. Okazało się, że banki, chcąc uniknąć całkowitego zaprzepaszczenia sum wypożyczonych, musiały wejść w posiadanie mnóstwa do połowy wzniesionych domów, niemając sił dostatecznych do ich wykończenia. Okoliczności te spowodowały bankructwo Towarzystw finansowych. Ginęły one skutkiem braku owego spodziewanego napływu ludności. Wyczekiwany milion przybyszów z prowincyi nie nadciągał, a przygotowane dla niego domy stały pustkami, poczynały się zmieniać w ohydnie brzydkie świeże ruiny. Bankructwo zawiązanych tak niedawno finansowych spółek i banków, było tem straszliwsze, iż obracały one kapitałami obcokrajowemi. Rzym budował się na kredyt, za pieniądze otrzymane na trzymiesięczne weksle. Obliczono, że miliard został w ten sposób pochłonięty a cztery piąte tej sumy dostarczyły kapitały francuskie. Bankierzy włoscy pożyczali od bankierów francuskich, płacąc im trzy do czterech procent, a od spekulantów w Rzymie pobierali sześć, siedem a często osiem od sta. Gdy sojusz pomiędzy królem włoskim a cesarzem niemieckim stał się rzeczą wiadomą, Francya zaczęła szybko cofać swe kapitały, powierzone Włochom. W przeciągu dwóch lat, napływ ośmiuset milionów franków, zawrócił odwrotnie i przyśpieszył katastrofę finansową w Rzymie. Rząd włoski, pod naciskiem opinii publicznej, dozwolił na wypuszczenie papierów emisyjnych, lecz trudniące się temi obrotami towarzystwa, też upadać poczęły jedne za drugiemi. Katastrofa dotknęła najpierw drobnych przedsiębiorców; ci, padając, pociągnęli za sobą towarzystwa budowlane, a te, padając, wywołały bankructwo Towarzystw finansowych, co odbiło się na towarzystwach emisyjnych, na kredycie publicznym, na kraju całym.
Tak więc sprawa czysto miejscowa: oczyszczenia Rzymu, odmłodzenia go domami nowoczesnej budowy, wstrząsnęła kredytem i zachwiała go w całych Włoszech. Atawistyczną żądzą wielkości pędzeni, włosi chcieli Rzym wreszcie odzyskany ujrzeć najpiękniejszą ze stolic istniejących, doprowadziło ich to do bezpożytecznego zmarnowania miliarda franków, który przepadł, wsiąknąwszy w grunt starożytnego grodu, pozostawił wstrętne kadłuby niedokończonych domów, budowanych w nadziei, że zaludnią się pół milionem mieszkańców, napróżno dotąd wyczekiwanych.
Ale i rząd państwa ulegał temu samemu prądowi. Pochwycony żądzą chwały tworzenia rzeczy wielkich, rozwijał gorączkową działalność. W ćwierć wieku po złączeniu rozerwanych tak długo księztw włoskich, chciano, by w imię dokonanego zjednoczenia, Włochy stanęły w rzędzie najpotężniejszych mocarstw, mających wiekową przeszłość swej jednolitości. Rozpoczęto nadmierną ilość robót publicznych, wydając miliony z szaloną rozrzutnością. Kopano kanały, pogłębiano i tworzono porty, budowano drogi i linie kolei żelaznych, wszystkie miasta zapragnęły nowych dzielnic i gmachów. Nie obliczając wydatków, wszędzie organizowano nowe roboty, improwizując w ten sposób wielkość i tryumf Włoch, świeżo wskrzeszonych. Od chwili zawartego przymierza z cesarstwem Niemieckiem, rząd włoski zwiększył budżet wojny i marynarki. Dla stawienia czoła ogromowi nadzwyczajnych wydatków, wypuszczano coraz to nowe emisye papierów publicznych, pożyczka corocznie wzrastała z przerażającą szybkością. Postawiony w Rzymie gmach ministeryum wojny kosztował dziesięć milionów, a gmach ministeryum finansów piętnaście milionów, wydano sto milionów na regulacyę wybrzeży Tybru, a dwieście piędziesiąt milionów na forty dokoła miasta.
— Wszystko, co opowiedziałem ci — dodał Narcyz po chwilowem milczeniu — są to fakta powszechnie wiadome, lecz dziwićbyś się począł, księże Piotrze, gdybym cię wtajemniczył w sekretne strony tych dziejów. Wtedy byś dopiero zadrżał z przerażenia nad szaleństwem, jakie owładnąć może miastem całem, gdy nań spadnie gorączka namiętności gry, żądza wzbogacenia się z dnia na dzień. To rzeczywiście trudno uprzytomnić sobie, by coś podobnego zawrzało w tym Rzymie, tak zawsze spokojnym, rozkosznie rozmarzonym i egoistycznym. Wszyscy wtedy ucierpieli majątkowo, wszystkich wstrząsnęła burza, zniszczenie siejąca, ofiarami tego szału padły prawie bez wyjątku, szlacheckie starożytne rody, niegdyś wzbogacone z łaski papieży. Teraz wyzuli się z posiadanych pałaców, z galeryj pełnych arcydzieł, posprzedawali wszystko, pędząc za zyskiem, lecz to przypłacili ruiną. Nepotyzm nagromadził olbrzymie bogactwa w rękach niektórych rodów, a przez wieki dzierżone skarby stopniały i poszły w niwecz w niespełna lat dziesiątek.
Narcyz, zapomniawszy, że mówi do księdza, opowiadać mu zaczął drażliwej natury fakta, zaszłe wśród wybitniejszych rodzin rzymskich, wreszcie rzekł:
— A nasz przyjaciel Dario, ostatni potomek książęcego rodu Boccanera, żyjący dzisiaj z jałmużny swego stryja, posiadającego tylko pensyę i dochody swego kardynalskiego urzędu, Dario niezawodnie byłby bogatym, gdyby nie zaszły te dziwne wydarzenia przy spekulowaniu gruntami willi Montefiori... Zapewne coś o tem musiałeś słyszeć?... Rozległy obszar ogrodów willi został sprzedany pewnej spółce finansowej za dziesięć milionów franków. Naraz, książe Onufry Boccanera, ojciec Daria, ogarnięty nagłą żądzą spekulowania na własną rękę, odkupił grunty, które dopiero co sprzedał i puszczał je następnie częściowo na licytacyę, podbijał sam ceny, budował domy, całe ulice, wreszcie stracił nietylko owe dziesięć milionów, lecz wszystko co jeszcze posiadał z resztek kolosalnego niegdyś majątku rodzinnego. Hrabia Prada, który później ożenił się z tą piękną Benedettą, mającą spotkać się tutaj z nami, był wówczas kochankiem żony księcia Onufrego Boccanera, Flavii Montefiori, która w posagu wniosła mężowi willę, noszącą miano rodu. Flavia była znacznie młodszą od męża i wspaniałą swą urodą opanowała jego zmysłami. Pożądaniom starego księcia czyniła zadość tylko wtedy, gdy potrzebowała uzyskać jego podpis, a ulegając wpływowi kochanka, przynagliła księcia Onufrego do spekulowania według wskazówek, udzielonych przez hrabiego Prada. Tym sposobem Prada zyskał milionową fortunę, którą był dość rozumny, by utrzymać, a Flavia, pomimo ruiny męża, który nagle umarł, pozostała przy majątku dość znacznym. Zakochawszy się w pięknym i o wiele od siebie młodszym, byłym żołnierzu papiezkiego wojska, zrzekła się tytułu księżnej Boccanera i wyszła za mąż, kupiwszy małżonkowi prawo nazywania się markizem Montefiori... Dziś Flavia ma lat około piędziesięciu, lecz zachowała wspaniałe resztki niezwykłej swej urody, którą popisuje się, ukazując się wszędzie w towarzystwie męża o pietnaście lat od siebie młodszego... Godną pożałowania ofiarą tych wszystkich okoliczności jest Dario... majątku nie ma żadnego a trwa uparcie w postanowieniu ożenienia się z Benedettą, równie jak on nic nieposiadającą. Prawda, że ona go kocha, a jest tak uroczą kobietą, że niepodobna nie odwzajemniać się jej miłością. Gdyby nie to, Dario byłby się ożenił z jaką milionową amerykanką, jak to uczyniło tylu zrujnowanych włoskich paniczów... może byłaby się temu sprzeciwiła donna Serafina, a także i kardynał Boccanera, bo mają oboje bohaterskiego ducha... przepełniającego ich rodową bezgraniczną dumą... Tak, ci by nie chcieli przymieszki krwi obcej... i z tego względu popierają zamiary Daria, chcącego się żenić ze swoją kuzynką... miejmy nadzieję że to nastąpi, uszczęśliwiając Daria i piękną Benedettę...
Znów Narcyz zamilkł, a po chwili rzekł przyciszonym głosem:
— Jeden z moich krewnych zyskał trzy miliony podczas burzliwych tranzakcyj gruntów willi Montefiori... Szczerze żałuję, że zbyt późno przybyłem do Rzymu... przed kilku laty można było przy obrotności dojść tutaj szybko do znacznego majątku... lecz obecnie heroiczne czasy agia już przebrzmiały... Szkoda... byłbym się znakomicie bawił, a przytem dla człowieka z zimną krwią, była to pyszna okazya pokazania chociażby samemu sobie, że się ma głowę na karku...
Wtem spojrzał na brzydkie, walące się w gruzy, domy niewykończonej dzielnicy w pobliżu zamku Świętego Anioła i wyraz twarzy zmienił natychmiast. Chwycony nowem wrażeniem, stał się artystą, bolejącym nad zeszpeceniem dawnego Rzymu papieży. Oczy mu pobladły, zamroczyły się tęsknotą, usta wyrażały gorycz pogardy dla wszystkiego co dzisiejsze, był już tylko marzycielem pogrążonym w pięknie wieków minionych.
— Księże Piotrze, patrz, patrz, co oni zrobili z miasta cezarów, ze stolicy Augustów, z grodu Leona X! Z Rzymu o niezrównanej piękności! Z Rzymu urokiem swym królującego nad światem!
Na dawnych łąkach ciągnących się wzdłuż Tybru aż do stoków Monte Mario, na tej zielonej równinie urozmaiconej rzędem topoli i umiłowanej przez malarzy, którzy na tylu obrazach unieśmiertelnili ją jako pierwszy plan widniejącego w dali Borgo, lub bazyliki św. Piotra, wznosiła się nowa, niedokończona dzielnica Rzymu. Widok jej był wprost odrażający dla oka. Dawną łąkę poprzecinano w prostokątne ulice, wzdłuż których wznosiły się ciężkie olbrzymie domy, monotonne kamienne sześciany o jednakowych fasadach. Sprawiały wrażenie seryi koszar lub klasztorów, ciągnących się bez końca identycznemi rzędami. Gmachy te dziwiły i przerażały, albowiem wszystkie stały niedokończone, zaniedbane, zniszczone. Patrząc na nie, nasuwała się myśl o strasznej jakiejś katastrofie, która, gromem spadłszy na budujące się miasto, jednorazowo spłoszyła przelękłych robotników, broniąc im na zawsze dostępu. Uciekli, pozostawiając wszystko jak było w chwili kataklizmu. Porzucone, niedokończone roboty przedstawiały rozmaite fazy budujących się gmachów. Pod jedne dopiero założono fundamenty, pod inne zaledwie wykopano głębokie doły pełne teraz chwastów, tuż obok wznosił się dom doprowadzony do pierwszego, albo drugiego i trzeciego piętra, a były też domy prawie ukończone, lecz bez okien i drzwi. Stały jak puste klatki, przeświecając na przestrzał, oddane na pastwę deszczu i wiatru. Inne domy już pod dachem stały nieotynkowane wewnątrz, jeszcze inne miały drzwi i okna pozabijane deskami wreszcie były i takie, w których rozlokowali się przybłędni mieszkańcy. Lecz w ogóle ludzi było tu bardzo mało, szerokie ulice pełne gruzów i chwastów ociężale drzemały, wyczekując, by je zbudzono i powołano do życia, które nazawsze ztąd uciekło.
Piotr i Narcyz przebywali jedne ulice za drugiemi wśród głuchej, cmentarnej ciszy, nie spotykając żywej istoty, nie słysząc żadnego odgłosu albo turkotu. Niektóre z tych ulic nie miały jeszcze chodników i nie zdążono wyłożyć je całkowicie brukiem. Zielsko rozrosło się na nich bujnie, były to pola powracające do pierwotnego stanu natury. Tu i owdzie sterczały rury gazowe wprost przywiązane do żerdzi. Najsmutniejsze wrażenie sprawiały domy ukończone lecz pozabijane deskami; już popękane ich mury podparto, by nie zawaliły się zbyt raptownie. Zdawało się, że mieszkańcy z nich uciekli z powodu wojny, chroniąc się przed bombardowaniem, którego skutki przemawiały z tych ruin. Lecz nie; życie tu zamarło przed narodzeniem się swojem, domy te nigdy nie były siedzibą ludzi, dla których je wznoszono, były to raczej grobowiska ludzkich nadziei. Jakże bolesnem dopełnieniem ironii zewsząd tu wyglądającej, były wspaniałe marmurowe tablice na domach narożnych, głoszące nazwy ulic, nazwy najsłynniejsze, wzięte z historyi starożytnej Romy. A więc na walących się a niedokończonych murach jaśniało nazwisko Juliusza Cezara, Scypiona, Pompejusza, Gracchów. Świetność starożytnych dziejów szydziła z niedołęztwa swych potomków i wielkością swoją policzkować się ich zdawała.
Znów nasunęła się Piotrowi myśl uparcie powracająca w miarę jak się bliżej zapoznawał z całością Rzymu, że ktokolwiek stanie się panem tego miasta, ulega żądzy wznoszenia gmachów, pragnąc pozostawić po sobie trwałe pomniki swego posiadania, swej chwały. Cezarowie rzymscy pokryli pałacami wzgórze Palatyńskie, w średnich wiekach papieże wycisnęli swoje piętno, a otóż obecni posiadacze Rzymu zaledwie że weszli i zajęli miasto, natychmiast się rzucili do przebudowania go na swój sposób, marząc wzorem poprzedników, by ich przewyższyć okazałością gmachów, bogactwem marmurów, ogromem planów.
Przez kilka tysięcy lat trwał tu bezustanny wysiłek płodzenia gmachów zadziwiającej trwałości i niezrównanego piękna, lecz oto nadeszła chwila, gdy z żyznego gruntu Rzymu przestały wyrastać arcydzieła. Twórczość ustała, a Rzym nowoczesny wydaje same niedonoszone płody, które rozsypują się i marnieją, dreszczem smutku przeszywając serca.
Jakby chcąc się otrząsnąć z nawału przykrych myśli powstających na widok tych walących się młodych ruin niedokończonej dzielnicy miasta, Piotr zawołał:
— Ten stan rzeczy trwać nie może! Nadejdzie chwila właściwa i ktoś dokona rozpoczętej pracy!
Narcyz spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego i rzekł:
— Poco?... Dla kogo?...
Słowa te brzmiały okrutnie, bo opierały się na rzeczywistości. Patryotyczny entuzyazm włochów zrodził przekonanie, iż Rzym rozrośnie się w potężną stolicę o milionowej ludności, lecz po latach kilkunastu spostrzeżono omyłkę i przestano liczyć na owe setki tysięcy mieszkańców mających nadciągnąć z prowincyi. Rzym nie przyciągał ku sobie ani ponętą zabaw nadzwyczajnych, ani też nie przedstawiał pola do wzbogacania się handlem i przemysłem. Mogły się okoliczności zmienić pod tym względem, lecz trzeba na to było czekać cierpliwie długie lat dziesiątki. Więc po cóż wkładać nowe miliony potrzebne na wykończenie tych niezliczonych domów, które stałyby pustkami?... Lepiej zostawić je w stanie obecnym, niechaj same się rozkruszą i w pył zamienią. Miliard w nie rzucony przepadł bezpowrotnie i chyba należałoby życzyć Rzymowi nowego Nerona, któryby zburzył i zniósł doszczętnie okropność tych szkieletów, usuwając je z widowni w imię rozsądku i piękna.
— Otóż Benedetta i Dario! — zawołał Narcyz.
Wysiadłszy z powozu u skraju nieszczęsnej dzielnicy, Benedetta szła pod rękę ze swoim kuzynem. Wśród samotnej pustki i ciszy szli środkiem ulicy zarośniętej trawą, oboje uśmiechnięci, szczęśliwi, rozkochani i tak sobą zajęci, że zapominać się zdawali o celu tej wycieczki, o nędzy, którą przybyli oglądać i pocieszyć.
— Jaka dziś szczególniejsza, prześliczna pogoda — zawołała Benedetta, witając się z Piotrem i Narcyzem. — Jakie słońce pogodne i słodko łagodne... Z rozkoszą używam przechadzki i zdaje mi się, że jestem na wsi...
Rozmawiali czas jakiś, przebywając zwolna coraz to inne ulice, wreszcie Dario, jakkolwiek czuł się szczęśliwym z tej porannej przechadzki w towarzystwie Benedetty, zauważył:
— Jednakże trzeba nam się skierować ku mieszkaniu tych ludzi, których państwo chcecie tak koniecznie zobaczyć... szkoda... bo to nam popsuje przyjemność naszego spaceru... Sam nie wiem jak ja was doprowadzę do nich... bo nie znam drogi... nie siliłem się pamiętać, nie mając zamiaru przyjść tu po raz drugi... Co za niedorzeczne ulice... wszystkie do siebie podobne, puste... zamarłe... ani sklepów, ani ludzi... po czemże je rozpoznać i trafić?... No, ale chodźcie... zdaje mi się, że to będzie w tym kierunku...
I wszyscy czworo skierowali się w stronę Tybru, tam bowiem w niedokończonych domach osiadła cała rzesza biednej ludności poszukującej tanich lub bezpłatnych mieszkań. Właściciele mniej więcej wykończonych domów zadawalniali się byle jaką ceną komornego, częstokroć długo wyczekując na zaległe raty, lecz wiedzieli, że tylko pobłażliwą cierpliwością będą mogli coś uzyskać. Prócz tych mieszkańców opłacających komorne i zajmujących domy prawie ukończone, roiła się kilkotysiączna najbiedniejsza ludność Rzymu, która osiadła tutaj bez niczyjego zezwolenia, napłynąwszy gromadnie z Transtevere i Glietto, gdzie nowo wytknięte szerokie ulice uprzątnęły budy i przegniłe stare domostwa, odwieczne siedziby biedaków. Władze miejskie udawały, że nie widzą tego masowego przesiedlenia się ludności, nie mając środków na wspomożenie tych nędzarzy, a nie chcąc, by rozlokowali się na ulicach i placach miasta, dozwolono im schronić się w puste, opuszczone mury niedokończonych pałaców. Tak więc te wspaniale gmachy, stawiane dla bogaczów, stały się pastwą hord łachmanami zaledwie przykrytych, hord nieszczęsnych, skazanych na wieczną nędzę i cierpienie. Zgłodniali, brudni, robactwem pokryci ci ludzie, zamieszkali w pałacach o monumentalnych bramach zdobnych rzeźbami, o balkonach wspartych na wspaniałych karyatydach, ciągnących się na całej długości fasad. Każda rodzina, obrawszy najdogodniejsze dla siebie schronienie, pozawieszała szmaty w otworach pozostawionych na okna, a znalezione deski zastępowały drzwi, których nigdy tu nie było i nie będzie. Wstrętne łachmany suszyły się w pysznych, książęcych komnatach, których nietynkowane mury świeciły już szparami i ohydnością plam bezczeszczących ich dawniejszą białość. W bramach o wyniosłych rzeźbionych sklepieniach leżały stosy smrodliwych śmieci, gnijących pomiędzy kałużami pomyj i odchodów, które strugą wylewały się aż na ulicę, zanieczyszczając ją trującemi wyziewami.
Dario niecierpliwił się, nie mogąc odnaleźć drogi do mieszkania rodziców pięknej Pieryny. Coraz to chmurniejszy, powtarzał:
— Zapewne trzeba było iść na lewo... a może na prawo... Lecz jakże tu co odnaleźć i kogo się zapytać?...
Wchodzili w coraz ludniejsze ulice. Stada brudnych dzieci tarzały się w pyle, a prawie gołe ich ciała były czarniejsze, niż ziemia. Kędzierzawe, nigdy nierozplątywane ich czupryny sterczały im dokoła głowy jak wiązki chrustu. Wśród tej walającej się w pyle krzykliwej dziatwy snuły się kobiety w dziurawych spódnicach, ledwo że przytrzymanych nieco w pasie, a rozpięte kaftany na ciele bez koszuli, ukazywały opadłe i wychudzone piersi. Niektóre z tych wynędzniałych samic krzyczały piskliwie, rozmawiając jedna z drugą, inne, siedząc na kulejących stołkach, próżnowały z rękoma wspartemi na kolanach. Mężczyzn prawie tu nie było; czasami, gdzieś na stronie wśród trawy, spał który z nich snem ciężkim, wygrzewając się na słońcu.
Im biedniejszą była ulica, tem okropniejsze wypełniało ją powietrze, pełne odrażających wyziewów i wstrętnego odoru nigdy niemytej trzody ludzkiej, żyjącej w tym kale z odrętwieniem bezmyślności. Na jednej z ulic rozłożyły się ohydne stragany, na których sprzedawano zgniłe owoce, gotowane i skwaśniałe jarzyny, wszelkiego rodzaju resztki jedzeń cuchnących zepsuciem: odrażających widokiem. Pełno tu było drapieżnie patrzących, zgłodniałych dzieci, oczy ich pożerały rozłożone jadła, przed któremi siedziały biedne, obdarte przekupki.
— Zdaje mi się, że nigdy tam nie dojdziemy — szepnął że znużeniem Dario. — Czyż nie lepiej zaniechać naszego poszukiwania?... Benedetto, czyż jeszcze nie dosyć widziałaś tych okropności?
Dario rzeczywiście cierpiał, a jak słusznie mówiła Benedetta nie umiał on cierpieć. Podług jego pojęcia, spacer, jaki teraz odbywali, był rodzajem zbrodni, bo psuł i zasmucał chwile, które możnaby spędzić o wiele przyjemniej. Życie należało wyzyskiwać, starając się je urozmaicić w sposób miły, lekki, swobodny, pędząc swobodnie dni wśród tańców, śpiewu, muzyki, pod niebem zawsze pogodnem, jasnem i ciepłem. W naiwności swego egoizmu, Dario nienawidził wszystkiego co brzydkie, biedne, cierpiące, a gdy był zmuszony patrzeć na coś podobnego, doznawał prawdziwego bólu i czuł się chorym fizycznie i moralnie.
Benedetta podzielała jego zapatrywania, lecz starała się nad niemi panować, zwłaszcza wobec Piotra. Siliła się na zachowanie spokojne, podziwiając z jaką bezgraniczną litością i sympatyą Piotr spoglądał na tę nędzną ludność. Rzekła więc:
— Nie, mój drogi... zostań i doprowadź nas.... Ksiądz Piotr interesuje się takimi biedakami... i zapewne chce wszystko tutaj zobaczyć...
— Tak, dzisiejszy Spacer mówi mi więcej o Rzymie, aniżeli wszystkie moje dotychczasowe wycieczki, w celu oglądania słynnych ruin, gmachów i ogrodów..
— Księże Piotrze, przesadzasz! — zawołał Narcyz. — Przyznaję, że do pewnego stopnia widzi się i tutaj rzeczy interesujące... stare kobiety od pierwszej chwili zwróciły moją uwagę nadzwyczajnością swych sylwetek i wyrazem twarzy... ach, te stare kobiety rzeczywiście są zdumiewające...
W tej właśnie chwili Benedetta ucieszona, że zobaczyła wreszcie coś ładnego, zawołała z głośnym wybuchem radości, patrząc na młodą, piękną dziewczynę:
— O che bellezza!
Dario, poznawszy ją, uśmiechnął się, mówiąc:
— Otóż mamy przed sobą Pierinę, ona nas najlepiej poprowadzi!...
Pierina już od chwili szła za niemi, ale nie śmiała się przybliżyć. Pałające jej oczy zwrócone były na młodego księcia, na którego patrzała z ubóstwieniem rozkochanej niewolnicy. Spojrzała też kilkakrotnie na Benedettę, z pokorą się poddając przeczuciu, że ta piękna pani musiała być kochaną przez księcia, z którym szła pod rękę.
Pierina była rzeczywiście tak piękną, jak opisywał ją Dario podczas poniedziałkowego zebrania w salonie donny Serafiny. Wysoka, barczysta z piersią bogini, podobną była do dwudziestoletniej Junony. Owal twarzy miała prześliczny, usta i nos niezwykłej czystości rysunku, a wielkie jej oczy płonęły wśród cery pozłoconej słońcem spoglądając z pod kasku bujnych, falistych, czarnych włosów.
— Czy zechcesz nas zaprowadzić? — spytała Benedetta, patrząc na nią łagodnie i ciesząc się myślą, że obok tak wstrętnie brzydkich widoków, jakie były naokoło, może wyrastać kwiat tak doskonałej piękności.
— I owszem... zaraz państwa poprowadzę, gdzie tylko pani zechce...
Dla wskazania drogi, Pierina szła przed nimi. Suknię miała czystą, świeżo wypraną, trzewiki całe i porządnie włożone na nogi, widać było, że dbała o swoją powierzchowność, a może było to tylko złudzenie, spowodowane promienną pięknością dziewczyny, która pomimo ubogiego ubrania wydawała się być boginią łaskawie zeszłą wśród ludzi.
— Jakaż ona piękna, jaka piękna! — powtarzała z uniesieniem Benedetta. — To pieszczota dla oczu patrzeć na taką piękność!...
— Wiedziałem, że ci się podoba! — odpowiedział Dario, uradowany, że to on wynalazł tak piękną dziewczynę.
Odzyskał już wesołość i przestał mówić o powrocie do domu. Z chwilą gdy mógł patrzeć na coś sprawiającego mu przyjemność, mógł i tu pozostać, by cieszyć się doznawanem wrażeniem.
Z tyłu idący Piotr też się zachwycał urodą Pieriny, Narcyz zaś opowiadał mu, że czegoś więcej potrzeba nad czysto fizyczną piękność, przekładał on piękno subtelniejsze, bardziej wyszukane i rzadkością swą cenne.
— Tak, zapewne, jest ona piękną... Ale ten typ rzymskiej piękności jest ciężki... bez duszy... bez polotu... Jest w tem tylko krew i tkanki mięsne... a nieba nie można się w tem doszukać... ach, nieba... koniecznie nieba!...
Naraz Pierina się zatrzymała i giestem ręki wskazała swoją matkę, siedzącą na wpół rozwalonej skrzyni przed bramą niedokończonego pałacu. Musiała ona być kiedyś także bardzo piękną, lecz dziś, chociaż miała zaledwie lat czterdzieści, była kobietą wynędzniałą przedwcześnie, z oczyma zagasłemi, a obrzękła jej twarz poprzecinana była rozlewającemi się bruzdami, usta miała obwisłe, zęby czarne, piersi ogromne i puste jak sakwy. Była przytem odrażająco brudna, rozczochrana, a przez podartą, zbrukaną spódnicę i kaftan przeświecało miejscami ciało pokryte warstwami kału. Obudwoma rękoma trzymała śpiące na kolanach małe dziecko i, patrząc bezmyślnie jak spracowane bydlę chodzące w jarzmie, czyniła wrażenie samicy, niewiedzącej dla czego napłodziła i wykarmiła tyle licznego potomstwa.
Pierina coś szepnęła matce do ucha. Stara kobieta podniosła wtedy oczy na przybyłych gości, mówiąc:
— No, już wiem... to ten pan, który przyszedł dać mi pieniędzy, bo cię spotkał płaczącą... Znów przyszedł... i przyprowadził z sobą znajomych... To bardzo ładnie... jak widzę są jeszcze zacne serca na świecie...
Zaczęła zaraz opowiadać dzieje swojego życia, wszakże bez widocznej chęci wzbudzenia litości. Na imię jej było Giasinta, wyszła za mąż za Tomaso Gozza, mularza, z którym miała siedmioro dzieci. Najstarszą była Pierina, drugim z rzędu Tito, mający lat osiemnaście, po nim miała cztery córki, a wreszcie jeszcze syna, oto tego małego, który zasnął na jej kolanach. Przez długie lata zamieszkiwali na przedmieściu Transtevere, w starym domu teraz już zwalonym. Od czasu jak dom ten zburzono, rozpoczęły się ich nieszczęścia, spadające jedne za drugiemi. Schronili się do tego niewykończonego pałacu, nie mając czem płacić komornego, bo roboty murarskie ustały. Tomaso i Tito rzadko kiedy pracują, a Pierina straciła miejsce w fabryce paciorków, gdzie zarabiała franka dziennie, co pozwalało na jakie takie wyżywienie się całej familii. Lecz teraz nikt z pracujących członków rodziny nie miał roboty, zapanowała bieda i rzadko kiedy można było coś kupić, żeby się najeść do syta.
— Może państwo zechcą pójść na górę... Tam państwo znajdą mojego Tomaso i brata jego Ambrogio... wzięliśmy go do siebie, bo nie miał się gdzie podziać... Oni państwu wszystko lepiej opowiedzą... bo oni umieją mówić jak się należy... Tomaso niema roboty, więc odpoczywa w domu... tak samo jak Tito... niema co robić, więc oto śpi chłopaczysko...
Ręką wskazała na syna leżącego na trawie. Tito był barczysty, twarz miał hardą, nos wielki i cudnie piękne oczy, takie same jak Pierina. Uniósł nieco głowę i patrzał na tych nieznanych gości. Zdawał się być zaniepokojony i zmarszczył czoło, zobaczywszy jak Pierina wpatruje się w Daria. Przyłożył się znów jakby do dalszego snu, lecz z pod rzęs śledził wszystko z natężoną uwagą.
— Pierino, zaprowadź tych państwa na górę... niech się rozmówią z ojcem...
Podczas opowiadania Giasinty zbliżyło się kilka ciekawszych sąsiadek, które, równie brudne i obdarte jak ona, przysłuchiwały się i patrzały, otoczone chmarą dzieci różnego wieku, a tak do siebie podobnych, jednakowo rozczochranych i nigdy niemytych, że tylko matki mogły rozpoznać je pomiędzy sobą. Wszyscy ci ludzie żyjący na ulicy wśród śmieci, gruzów i chwastów, wyglądali na koczowniczą hordę, a jaskrawo świecące słońce uwydatniało srogość poniżającego ich stanu.
Benedetta, lękając się wrażliwości Daria, rzekła do niego z wielką czułością:
— Drogi mój... Ty nie idź z nami, niechcę abyś mi się rozchorował... Już i tak zrobiłeś wysiłek i przyprowadziłeś nas tutaj wbrew swojej woli... Zostań na słońcu... tu będzie ci lepiej, aniżeli w mieszkaniu tych biednych ludzi... Ksiądz Piotr i pan Habert pójdą zemną na górę... więc bądź o mnie spokojny...
Dario uśmiechnął się, przyjmując tę propozycyę z wdzięcznością i, zapaliwszy papierosa, pozostał na ulicy, chodząc zwolna i nieco na uboczu od gromadki sąsiadek obstępujących Giasintę.
Pierina weszła śpiesznie w pałacową bramę o wysokiem sklepieniu rzeźbionem w róże i czworokątne wklęśnięcia. Wspaniała sień w połowie wyłożona marmurowemi flizami, zawalona była stosami gnojowisk. Schody były monumentalne, marmurowe, o balustradzie ażurowej i bogato rzeźbionej, lecz niektóre stopnie były popękane, inne poszczerbione i tak obrosłe brudem, że wydawały się czarne. Na ścianach pełno było plam od rąk zatłuszczonych, wstręt i ohyda tchnęły od tych murów, które miały być pokryte freskami lub stiukiem.
Na pierwszem piętrze był rodzaj obszernego przedsionka. Pierina zatrzymała się i, nie idąc dalej, krzyknęła przed wybitą olbrzymią framugą przeznaczoną dla paradnych podwoi:
— Ojcze... przyszła pani i dwaj panowie, którzy chcą się z tobą widzieć...
A zwróciwszy się do Benedetty dodała:
— Trzeba iść w głąb... tam w trzeciej sali zastaniecie państwo mojego ojca...
Rzuciwszy te słowa, zbiegła szybko ze schodów, pragnąc co prędzej już być na dole, by znów ujrzeć swoje bóstwo.
Benedetta i dwaj jej towarzysze przeszli przez dwie ogromne sale jeszcze bez posadzki i pełne gruzów, gipsu i śmieci tworzących wyboje. Otwory okien były puste, nawet bez ram. Trzeci salon był nieco mniejszy i służył za schronienie całej rodzinie Tomasa Gozzo. Na ziemi, na żelaznych belkach jeszcze gołych, leżało kilka sienników obrosłych jakby trądem i przegniłych od potu. Pośrodku stał długi, dość mocny stół i trochę krzeseł pozwiązywanych sznurkami, połatanych najdziwaczniej. Dwa okna były zabite na głucho deskami, a w trzeciem powiewały szmaty starego płótna z materaców, takaż sama obrzydliwie brudna i dziurawa płachta zastępowała drzwi.
Tomaso był widocznie bardzo zdziwiony, prawdopodobnie nie przywykł do tego rodzaju dobroczynnych wizyt. Siedział za stołem obydwoma łokciami podparty, z głową w dłoniach i jak mówiła jego żona, odpoczywał, nie mając roboty. Lat miał około czterdziestu pięciu, był silny, barczysty, kudłaty, o wielkiej ściągłej twarzy. Spoglądał poważnie ze spokojem i dumą rzymskiego senatora. W przybywających mężczyznach poznał natychmiast cudzoziemców i podniósł się z miejsca pełen nieufności, lecz ujrzawszy Benedettę uśmiechnął się, bo znał ją z widzenia, a gdy mu coś rzekła o celu swego przybycia i o Dariu, który został przed domem, rzekł:
— O ja znam książąt Boccanera; nawet będąc wyrostkiem, zamurowałem w pałacu jedno z okien... byłem wtedy pomocnikiem mojego ojca...
Na pytania, odpowiadał chętnie, zapewniając, że byłby zupełnie szczęśliwy, on i jego rodzina, gdyby można pracować dwa dni na tydzień... zarobione w ten sposób pieniądze wystarczyłyby im wszystkim. Z jego słów łatwo się było domyślać, że przedewszystkiem cenił on wolność rozporządzania swoim czasem i mając to obecnie, nie narzekał nawet na głód, jaki im dokuczał. Byle żyć bez zmęczenia i odpoczywać wedle upodobania... Piotr, słuchając go, nie wychodził z podziwienia. Była to wiecznie powtarzająca się i prawdziwa anegdotka o owym włoskim ślusarzu niemającym roboty i umierającym z głodu, ale niechcącym iść do sąsiedniego domu, gdzie go zawołano, nie mogąc drzwi otworzyć i wyrzekającym się zarobku, gdyż dopiero co rozpoczął swoją siestę.
Tomaso zdawał się być zadowolniony z mieszkania, za które nie potrzebował płacić komornego, brakowało mu tylko kilku groszy na kupienie trochy strawy. Nikt w rodzinie nie był wybredny, zapewniał, że zadawalniano się byle czem, tak pod względem jakości, jak ilości.
Zwróciwszy się w stronę Piotra, który mu najczęstsze zadawał pytania, rzekł:
— Za czasów papieża, wszystko szło lepiej... Mój ojciec był także mularzem, ale całe życie miał poddostatkiem roboty w Watykanie... oto i ja jeżeli od czasu do czasu pracuję, to również tylko tam. Prawda, żeśmy potem mieli dziesięć lat ciągłej roboty, przy budowie nowych domów... wtedy człowiek miał pieniędzy ile chciał... bo można było pracować bezustannie... Wtedy dobrze się jadło... Człowiek kupował sobie drogie odzienie... i niczego sobie nie odmawiał... Trochę to nas popsuło... i teraz ciężej biedę znosić... Ale najlepsze czasy były za panowania papieży... ot wtedy nie widziało się nędzy pomiędzy nami... nie było podatków a wszystko było takie tanie, jakby człowiekowi darmo dawano... tak, wtedy to było życie... użycie...
Wtem, od strony jednego z zabitych na głucho okien, doleciało jakieś opryskliwe mamrotanie a Tomasso objaśnił:
— To mój brat Ambrogio... on zawsze niekontent gdy mówię w ten sposób... On był z republikanami w roku 1849... miał wówczas lat czternaście... Ale to nic nie szkodzi... zawsze to mój brat... i gdy zapadł na zdrowiu, wzięliśmy go tutaj, żeby nie umarł sam, bo mieszkał w piwnicy i nikt go w chorobie nie doglądał... teraz jest z nami...
Odwiedzający spojrzeli na barłóg, na którym leżał Ambrogio i zdjęła ich wielka litość.
Był to starzec sześdziesięcioletni o ciele wyschłem i tak wyniszczonem nędzą i chorobą, że nie miał siły zwlec się z brudnego siennika, stanowiącego wraz z kilku szmatami całe posłanie i łoże. O piętnaście lat starszy od swego brata Tomaso, był z zawodu stolarzem, lecz żywszym, rzutniejszym obdarzony umysłem, różne przechodził koleje. Pomimo fizycznego wyniszczenia, twarz miał wspaniałą wyrazem. Była to twarz apostoła a zarazem męczennika o szlachetnych i tragicznych rysach, a siwe, najeżone włosy i broda stanowiły dopełniającą ramę, pełną powagi.
— Papież... papież — mruczał Ambrogio — nigdy się nie bawiłem w obmawianie papieża... Jednakże jego to wina, że jęczymy w jarzmie. W roku 1849, papież mógł ogłosić rzeczpospolitą i to byłoby nas wszystkich uchroniło od wielu nieszczęść... Gdyby był to zrobił, byłoby lepiej dzisiaj na świecie...
Ambrogio znał kiedyś Mazziniego i zachował dla niego kult religijny. Dobrze nie wiedząc dla czego, uznawał go za nietykalną świętość, za rodzaj republikańskiego papieża, który pragnął nadać światu nieograniczoną szczęśliwość w imię wolności i braterstwa. Później, gdy Garibaldi przyciągał serca ku sobie, Ambrogio stał się gorącym jego wielbicielem i zaćmiły się w jego umyśle poprzednio sformułowane pojęcia o świeckim papieżu. Był to człowiek wrażliwy, łatwo dający się unosić namiętniejszym prądom opinii, bardziej skory do wypowiadania swych chwilowych entuzyazmów, aniżeli zdolny do czynu. Pragnienia jego były gorące, lecz nieokreślone, tęskniące za czemś innem i lepszem, niż stan obecny.
Tomaso, nie zważając na gości, zwrócił się do brata:
— Mój kochany, już ci nieraz mówiłem, że nie masz racyi... Papież jest i będzie papieżem... zatem ludzie, mający sens w głowie, zawsze będą po jego stronie... bo tylko tym sposobem mogą czegoś się spodziewać... Papież jest i będzie najsilniejszy.. Gdyby jutro było głosowanie, zaraz dałbym mój głos papieżowi.
Po chwilowem milczeniu, Ambrogio odpowiedział spokojnie z włoską przebiegłością:
— Ja, mój bracie, głosowałbym przeciwko papieżowi... zawsze przeciwko niemu... I wiesz dobrze, że tak jak ja, głosowałaby większość... Już nie wzmoże się i na nogi nie wstanie wasze pragnienie papieża-króla... to już skończona historya... Nawet na Borgo wszyscy ludzie to już rozumieją... Lecz nie przeszkadza to, że należałoby się z papieżem porozumieć... bo dla religii trzeba mieć należne poszanowanie...
Piotr słuchał tej rozmowy z wielkiem zajęciem. Spróbował nawet postawić pytanie:
— Czy dużo jest socyalistów pomiędzy ludem na przedmieściach Rzymu?...
Bracia długo się namyślali jaką dać odpowiedź temu cudzoziemskiemu księdzu, wreszcie Ambrogio zabrał głos z pewną niechęcią:
— Socjalistów?... Tak, jest tego trochę pomiędzy nami... lecz znacznie mniej, niż w innych miastach... Są to nowości... i zdaje mi się, że przejmują się niemi zwłaszcza niecierpliwsi... a może niewiedzący czego żądać należy... My, starzy, inne mieliśmy chęci.. nam pilno było do wolności... nam w głowie nie roiło się o mordach i pożogach...
Umilkł, zaniepokojony, że zbyt dużo powiedział tym nieznajomym ludziom, niechcąc więc rozmawiać z nimi dłużej, zaczął się przewracać na swoim barłogu, zcicha jęcząc i wzdychając.
Benedetta, czując potrzebę odetchnięcia świeższem powietrzem, dała znak swoim towarzyszom, że się już pragnie pożegnać i zejść na dół, Piotrowi zaś szepnęła, że przeznaczoną dla tych ludzi sumkę pieniędzy, lepiej będzie oddać żonie Tomasa.
Żegnając się z odchodzącymi gośćmi, Tomaso nie powstał nawet z po za stołu, równie obojętny w chwili ich odejścia jak przyjścia. Jednakże powiedział im:
— Do widzenia!... Bardzo jestem szczęśliwy, żem mógł się państwu przysłużyć.
Narcyz jeszcze z progu odwrócił się, by spojrzeć na Ambrogia, którego twarz podziwiał i nie spuszczał z oka. Chcąc podzielić się swym entuzyazmem, zawołał, zatrzymując Piotra:
— Patrz na tę głowę, istne arcydzieło!... Otóż takie piękno mnie porywa, zachwyca!... O ileż piękno tej głowy jest podnioślejsze, rzadsze, mniej banalne od urody Pieriny, którą nazywacie bóstwem... Patrząc na głowę tego starca, wiem przynajmniej że jestem bezstronny, że natura nie podnieciła moich zmysłów, nakładając na mnie niewolnicze, upokarzające pęta... Patrząc na tą wspaniałą głowę nędzarza, wiem, że wzruszenie moje jest wyższe ponad zwykłość naszych zachwytów... Zachwyt mój niema w sobie nic poniżającego. Wreszcie patrz dobrze, księże Piotrze... naucz się patrzeć... a ujrzysz nieskończoność po za zmarszczkami tej twarzy... ujrzysz rzeczy nieznane w głębi tych oczu zamglonych, ujrzysz tajemniczość zagadnień w rozwianiu tych srebrnych włosów i brody!... Ta głowa napawa mnie nieskończonością marzeń... Mówi o prorokach... o Bogu Ojcu..
Na dole, przed bramą pałacu zamienionego w ohydną ruderę, pełną gnojowisk, siedziała Giasinta na wpół rozbitej skrzyni i w tenże sam sposób trzymała w dalszym ciągu śpiące niemowlę, rozłożone na jej kolanach. O kilkanaście kroków dalej stał Dario, dopalający papierosa a przed nim piękna Pierina, zapatrzona w niego z najwyższym zachwytem. Tito, niby śpiący na trawie, nie spuszczał ich z oczu i wyglądał na zwierzę przyczajone w zasadzce.
Giasinta, spostrzegłszy nadchodzącą Benedettę, rzekła swym ślamazarnym, niedołężnym głosem:
— Widziała pani nasze mieszkanie... Trudno w tem wyżyć... bo cugi zwalają z nóg człowieka... dobrze, że przynajmniej mamy miejsca pod dostatkiem.. Ale z powodu dziur i braku okien, ciągle się niepokoję o dzieci... może które spaść... o nieszczęście nietrudno...
Opowiedziała, że jedna z jej dawnych sąsiadek, pomyliwszy się w ciemności, wypadła z okna, myśląc że to drzwi i zabiła się na miejscu. A jedna z dziewczynek jej znajomych, złamała sobie obiedwie ręce, spadłszy ze schodów niemających poręczy. Oj tak! niemało bywa wypadków w tych niedokończonych domach... i często zamrze w nich człowiek a nikt ani się tego domyśla... niedawno znaleziono trupa jakiegoś człowieka, który umarł z głodu wśród pustego domu... byłby tam niewiadomo jak długo leżał niepochowany, lecz ciało zaczęło się psuć, więc je sąsiedzi odkryli po zaduchu, niedozwalającym pomyłki...
— Cóż z tego, że mamy darmo gdzie mieszkać — ciągnęła dalej Giasinta — kiedy niemamy co jeść!... a zwłaszcza karmiąc dziecko, trudno się obejść bez jadła... Ot ten malec, którego państwo widzicie, to krew ze mnie wyciąga — a nie mleko... bo zkądżeby się mleko wzięło w moich piersiach... Krzyczy też w niebogłosy, bo głodne niebożątko... ale zkądże mu dać czego żąda?... Mnie przecie jeszcze gorzej, bo krew mu swoją oddaję... nieraz aż płaczę nad tą moją biedą... ale cóż to pomoże?...
W spłowiałych, zaczerwienionych oczach Giasinty, stanęły łzy i zamilkła, lecz po chwili gniewnie spojrzała na Tita, który leżał, wygrzewając się na słońcu, jakby nie rozumiejąc, że powinien wstać i grzecznie się zachować wobec państwa, przybyłego w odwiedziny, zwłaszcza, że niezawodnie pozostawią oni jaką jałmużnę na pamiątkę po sobie. Wzburzonym głosem zaczęła wołać na syna:
— Tito! Tito! Ty leniwcze jakiś... zaraz mi wstań i chodź tutaj... Czy nie wiesz jak należy się zachować wobec takich gości?...
Chłopak najpierw udawał, że nie słyszy, lecz na nieustanne, nalegające wołanie matki, zdecydował się powstać z trawy, mruczał przy tem z najwyższem niezadowoleniem.
Piotr zbliżył się ku niemu i zaczął go rozpytywać, chcąc wdać się w rozmowę, lecz Tito odpowiadał opryskliwie, krótko, z widoczną niechęcią i nieufnością.
Kiedy nie ma roboty, to najlepiej spać. Bo cóż pomoże gniewać się lub martwić?... Nie mogąc nic zarobić, żyje się niewesoło, więc doprawdy niewarto przyczyniać sobie kłopotu, myśląc o tem, że jest źle. Co zaś o socyalistach, to słyszał o nich, podobno że gdzieś są, lecz osobiście ich nie zna. Ze słów jego można było wnosić, że chociaż ojciec jego jest stronnikiem papieża a stryj Ambrogio woli rzeczpospolitą, to on, Tito, nie ma i nie chce mieć żadnych przekonań.
Piotr patrzał na tego rozleniwionego wyrostka, i mówił sobie, że ma przed sobą przedstawiciela masy ludu włoskiego, który albo się przeżył i dogorywa, albo też może drzemie tylko, przed rozbudzeniem się z samowiedzą swej siły i wielkiej nowej przyszłości.
Chcąc się jeszcze czegoś dowiedzieć, Piotr pytał go ile ma lat, jak długo chodził do szkoły i gdzie, czy lubi dzielnicę miasta, w której mieszka, czy też woli tę, w której się urodził; lecz Tito, znudzony zbyt długą rozmową, przerwał ją, przybrawszy poważny wyraz twarzy i ręką wskazując swoją pierś:
— Jo son romano di Roma!
I rzeczywiście słowa te: „Jestem rzymianinem z urodzenia!“ były najlepszą na wszystko odpowiedzią. Piotr smutnie się uśmiechnął i zamilkł. Nigdy jeszcze miejscowa duma nie uwydatniła się przed nim tak dosadnie i z taką siłą. Lud ten umierał z nędzy, lecz czuł wielkość swej rasy, pysznił się ogromem sławnej przeszłości. Tito, ten chłopak zaledwie umiejący czytać i pisać, dźwigał na swych ramionach część dawnego dziedzictwa, dumnym był z niego, prawie że bezwiednie, znając miasto, w którem się urodził, domyślał się niezrównanej jego przeszłości i potęgi. Patrząc na starożytne historyczne pamiątki, nauczył się dumy, umiał nawet wymienić najgłośniejszych cezarów, wodzów i papieży. Rodem będąc z miasta o tak wielkiej przeszłości, przeżywał jej okruchy, obojętniał na teraźniejszość, mało dbał o zarobek, wolał spać na trawie, ciesząc się pogodą wiecznie uśmiechniętego słońca, lub powtarzać wyniośle:
— Jo son romano di Roma.
Benedetta wsunęła w rękę Giasinty przeznaczone dla niej pieniądze, toż samo uczynił Piotr i Narcyz, Dario zaś rozmawiający jeszcze z Pieriną i nie śmiąc dać jej datku pieniężnego, przyłożył palce do swych ust i przesłał jej pocałunek, mówiąc głośno:
— A to ja daję twojej piękności!
Giest Daria był pełen dziwnego i głębokiego wdzięku, przypominając jakieś stare legendy o młodym księciu, zakochanym w piękności spotkanej dziewczyny. Dario uśmiechał się przy tem z pewną ironią a zarazem pobłażliwie, czując się ubóstwianym przez te piękne, wymowne miłością oczy. Pierina cała spłonęła z rozradowania i raptownym ruchem chwyciwszy rękę Daria, pocałowała ją z uniesieniem wdzięczności i z miłością kochanki. Lecz oczy Tita zapłonęły z oburzenia, oderwał siostrę od ręki, którą całowała i grożąc jej pięścią, rzucił ją brutalnie w bok, sycząc stłumionym głosem:
— Ani mi patrz w tę stronę, bo zabiję!... Zabiję ciebie i jego!
Czas już był wielki uchodzić ztąd coprędzej, bo mnóstwo kobiet, zwęszywszy pieniądze zaczęło się gromadzić, wyciągając ręce, wypychając naprzód swe obdarte, brudne, płaczące dzieci. Zdawało się tym nędzarkom, że wszystkie mają równe prawo do otrzymania wsparcia, jęczały opowiadając swój głód i ciężką niedolę. Lecz cóż było począć?... Nie starczyło pieniędzy, by wszystkie obdzielić i chociażby chwilowo pocieszyć. Trzeba było więc uciekać z sercem wezbranem żałością i z uznaniem swej niemocy. Tak, miłosierdzie jednostek nie może podołać i zwyciężyć ogromu nędzy, panującej na przedmieściach!
Benedetta i Dario z rozkoszą wsiedli do powozu i przytuliwszy się do siebie, radzi byli, że już patrzeć nie będą na okropności, które dopiero co widzieli. Benedetta cieszyła się sama z siebie, że okazała się wytrzymalszą, aniżeli się spodziewała. Spojrzała na Piotra, jakby chcąc mu powiedzieć, że to jego wpływ tak na nią podziałał i szukała w jego oczach zadowolenia z swej uczennicy. Gdy Narcyz oświadczył, że Piotr zgodził się iść z nim razem na śniadanie, Benedetta czule uścisnęła rękę swego przyjaciela.
— A gdzie pójdziecie na śniadanie? — zapytał Dario.
— Do restauracyi na placu św. Piotra, bo ztamtąd jest ciekawy widok na plac watykański.
— W takim razie napijcie się wina Genzano — zawołał Dario z odzyskaną już wesołością. Nie ma nic lepszego jak Genzano dla rozpędzenia przykrych i czarnych myśli!
Idąc zwolna ku miastu, Piotr rozpytywał się Narcyza o szczegóły dotyczące obyczajów oraz sposobu życia ludu rzymskiego.
Pod względem oświaty, lud ten stał bardzo nizko i jeszcze mało pod tym względem zrobiono. Przemysł prawie że nie istniał, handel zaś ograniczał się na zaspakajaniu potrzeb miejscowych. Kobiety pracowały w fabrykach paciorków, trudniły się haftem, mężczyźni zaś wyrabiali różańce, medaliki i różne drobiazgi sprzedawane w sklepach ze świętościami, trudnili się także fabrykowaniem biżuteryj czysto miejscowych. Kobieta, raz wyszedłszy za mąż, przestawała zajmować się pracą pozadomową, mając do wychowywania liczne zazwyczaj potomstwo. W ogólności lud rzymski pracował tylko z musu, przynaglony głodem, nie zaś z zamiłowania, woląc poprzestać na najnędzniejszej strawie, złożonej z jarzyn, potraw mącznych i byle jakich resztek mięsa, a być swobodnym, rozporządzać czasem według fantazyi. Myśl zapewnienia sobie przyszłości nie kłopotała nigdy tych ludzi, żyli z dnia na dzień a jedyną ich namiętnością były gry hazardowe i wino czerwone i białe z winnic podmiejskich. Podnieceni drażniącemi trunkami, skorzy byli do kłótni i wieczorami w sąsiedztwie szynków, często można było słyszeć jęk padających na ziemię ofiar pokłutych nożami. Dziewczęta zachowywały czystość obyczajów i rzadko która miała kochanka. Okoliczność tę przypisać należy ścisłemu przechowaniu się patryarchalnych zwyczajów, ojciec był rzeczywistą głową domu i władza jego w rodzinie była nieograniczoną. Nawet bracia czuli się obowiązanymi do czuwania nad siostrami, wszyscy oni strzegli swych sióstr, jak Tito strzegł Pieriny. Nie była to zazdrość pochodząca z wyrodzenia się uczuć braterskich, lecz chęć posiadania dobrej opinii. Według ich pojęć, wymagał tego honor rodziny. Religijność ludu rzymskiego była dziecinno bałwochwalcza; wszystkie serca oddane były czci Madonny i świętych, do nich się tylko modlono, nie niepokojąc nigdy swojemi prośbami Boga.
Umysł ludu rzymskiego pozostawał w najzupełniejszym zastoju, wiekami próżniactwa rozleniwiony, trwał wciąż w odrętwieniu, biernie się poddając losowi. Prócz trochy fabrycznych robotników oraz mularzy, stolarzy, piekarzy, wielu mężczyzn służyło w domach prywatnych lub u księży. Robotnicy, zamieszkiwali przeważnie na przedmieściu Transtevere i z przekonań politycznych należeli dawniej do carbonarów, mazzinistów, później zaś byli garybaldczykami. Zaś część ludności, trudniąca się służbą, należała do stronnictwa watykańskiego i wzdychała za rządami papieża-króla. Lecz wszystkie te pojęcia majaczyły niewyraźnie w rozleniwionych mózgach i trzeba było nadzwyczajnych okoliczności, by poruszyć namiętności mas. Po co chcieć zmiany?... Czyż nędza, dokuczająca im, może kiedy ustąpić?... Nie warto ryzykować skóry i lepiej używać słodkiego spoczynku, grzejąc się na słońcu i patrząc na zawsze pogodne niebo.
W jednym tylko razie lud rzymski jednoczył się w tożsamości patryotycznej idei: chciał, by Rzym był stolicą Włoch i dumnym był z odzyskania wiecznego miasta na rzecz całego kraju. O mało co nie wybuchły rozruchy w mieście, gdy rozeszła się pogłoska o zgodzie zawartej pomiędzy królem i papieżem, na podstawie oddania Watykanowi dzielnicy Leonińskiej.
Jeżeli obecnie nędza ludu rzymskiego pogorszyła się jeszcze, wywołując częstsze, niż dawniej narzekania ze strony robotników, pochodziło to z przyczyny, iż pomimo olbrzymich robót wykonywanych przy budowie nowych gmachów i dzielnic miasta, z pieniędzy w to włożonych, nic się nie pozostało w kieszeni miejscowego proletaryatu. Stało się tak, skutkiem napływu czterdziestu tysięcy ludu roboczego, który, przybywszy do Rzymu z północnych Włoch, okazał się pracowitszym, wytrzymalszym i za tańszą cenę pracował chętniej, aniżeli do opieszałości przywykli rzymianie. Gdy nastąpił kryzys finansowy i roboty w Rzymie zostały zawieszone, rząd usunął ze stolicy owe czterdzieści tysięcy przybyszów, odsyłając ich do ojczystych prowincyj. Miasto zaś zapadło w dawną ciszę; zamknięto warsztaty i rzymscy robotnicy, chociażby nawet chcieli, nie znajdowali dla siebie zajęcia. Prawda, że przez lat kilka, chociaż zrzadka i dorywczo tylko pracując, żyli jednak dostatniej, lecz słodką im była odzyskana swoboda. Narzekali na biedę, a jednakże w duszy radowali się, że nikt ich do pracy nie nagli namowami, więc z rozkoszą grzejąc się na słońcu, żyli w zgodzie z nędzą, dawną i zwykłą swą kochanką.
Piotr był zadziwiony różnicą nędzy w Rzymie a w Paryżu. Bieda ludu rzymskiego była bardziej krańcowa, ubiór mizerniejszy, strawa lichsza, brud widoczniejszy i wstrętniej odrażający. Zkądże więc ci ludzie czerpali swą wesołość?... Dlaczego mniej było jęku i narzekania?... Piotr przypominał sobie swoje wędrówki po najuboższych przedmieściach Paryża i okropność tamtejszych mieszkań nędzarzy; śnieg, deszcz i wiatr hulały w tych norach, mrożąc całe rodziny, zsiniałe, skostniałe, bez ognia i bez chleba. Tam widziane sceny, silniej nim wstrząsały, budząc żywsze współczucie i politowanie, niż nędza w Rzymie, nawet w tych nieukończonych domach, które dopiero co oglądał. Dlaczego? — pytał sam siebie. Naraz zrozumiał. Nędzarze w Rzymie nigdy nie cierpieli skutkiem zimna, którego nie znali nawet. Niebo zawsze niebieskie, słońce zawsze grzejące, ciągła pogoda i łagodność klimatu, były pocieszeniem nigdy niewyczerpanem, dobrocią wiecznie trwającą. Ludzie ci mogli się nie troszczyć o schronisko, byle jaka nora wystarczała im na złożenie marnego dobytku, sami zaś spać mogli na trawie, byle gdzie, nie lękając się mrozu, śniegu i szarugi. Ciepłe tchnienie wiatru kołysało ich do snu, sucha trawa, lub ogrzane słońcem kamienie, służyły im za łoże! W tych warunkach, głód nawet stawał się znośniejszy, bo klimat nie wymagał sztucznej podniety, alkohol i mięso nie były tutaj nieodzowną potrzebą.
Narcyz opowiadał, że w Neapolu, w najnędzniejszej portowej dzielnicy Santa-Lucia, wśród ciasnych, brudnych i smrodliwych uliczek, można było widzieć zawsze całą ludność na dworzu. Kobiety i dzieci, jeżeli nie pośrodku ulicy, to znajdowały się na balkonach wysuniętych przed każdem oknem. Wszystkie czynności domowe załatwiano na otwartem powietrzu, pod gołem niebem. Kobiety szyły, śpiewały, myły się i czesały, tępiły pasorzyty gnieżdżące się wiecznie w starganych czuprynach dzieci, mężczyźni rozbierali się i ubierali jak przy drzwiach zamkniętych. Jeżeli owe lekkie, drewniane balkoniki były prywatnemi pokojami zamieszkałych tutaj rodzin, to ulica stanowiła salon do ogólnego użytku. Na wózkach, straganach, w koszykach, w ręku, przekupnie bezustannie sprzedawali przyrządzone już jadło, albo też surowe jarzyny i owoce. Ścisk i krzyk panował tu bezustannie, a głód zaspakajano, kupując za parę groszy smażone ryby, ślimaki, makarony i jedzono na poczekaniu. Znaczna część rodzin nigdy nie rozpalała u siebie ognia, nigdy nic nie gotując. Matki rodzin ledwie że przysłonięte mając ciało brudnemi, opadającemi łachmanami, które uważały za spódnice i kaftany, opędzały się, krzycząc za dziećmi galopującemi wśród ścisku i wrzawy, ojcowie siadali rzędem wzdłuż domów, dopomagając do ogólnego zamięszania i krzyku śmiechem, śpiewami i hałaśliwą, najdziwaczniejszą muzyką. Wszyscy ci ludzie żyli bezmyślnie, a jednak ze smagłych ich twarzy, rzadko kiedy pięknych, lecz zdobnych atramentowo czarną i kędzierzawą czupryną, oraz oczyma szczególniejszego ognia i uroku, tchnęła radość życia. Biedny ten lud wesoły, dziecięco nieświadomy, jedno miał tylko pragnienie, mieć parę groszy dla kupienia sobie strawy zawsze gotowej wśród nieustającego nigdy jarmarku!
Ciepłe słońce, pogodne niebo — oto przyczyny umysłowego zastoju tutejszego ludu. Utrwalony w tej myśli, Piotr przypomniał sobie i wytłomaczył zarazem pojawienie się takiej postaci jak święty Franciszek, ten dobroci pełen żebrak wędrowny, głoszący o niezrównanym uroku ubóstwa. Człowiek taki mógł wyrość tylko pod łagodnem niebem włoskiem. Był to nieświadomy rewulucyonista, protestujący na swój sposób przeciwko rozwielmożnieniu się zbytku i przepychu na dworze papieży. Ogarnięty miłością dla maluczkich, puścił się na pieszą wędrówkę i apostołował w imię prostoty pierwotnego Kościoła. Tego rodzaju płomienne apoteozowanie ubóstwa i wszelakiego wyrzeczenia się dóbr ziemskich nie mogło się nigdy zrodzić w sercu człowieka północnych krain, gdzie srogie zimno nie dozwala żyć pod otwartem niebem. Święty Franciszek mógł się wznieść do zupełnego zapomnienia o sobie samym, bo dopomagała mu w tem piękność wiecznie ukwieconej natury. Stąpał po ogrzanych słońcem drogach, nie znał grozy zimna, żyjąc w kraju bezustannej wiosny, a trocha byle jakiej strawy i odzienia dostatecznie krzepiły i okrywały jego ciało.
Wciąż rozmawiając, Piotr i Narcyz doszli wreszcie do placu przed bazyliką i zasiedli przy jednym ze stolików ustawionych przed drzwiami restauracji. Nakrycia były wątpliwej czystości, lecz widok był wspaniały na bazylikę i na pałac Watykański, wznoszący się po prawej stronie, ponad majestatycznie roztaczającym się kręgiem sławnej kolumnady placu. Narcyz zajął się dysponowaniem śniadania, a Piotr zatopił wzrok w drugie piętro pałacu watykańskiego, w okna sypialnej komnaty papieża. Po chwili krzyknął zadziwiony i rzekł śpiesznie:
— Patrz... patrz... W oknie wskazanem nam przez monsignora Nani, czy nie widzisz lekko zarysowanej białej postaci?...
Narcyz roześmiał się, mówiąc:
— To zapewne papież we własnej swej osobie... Tak pragniesz go zobaczyć, że woli twojej ulegając pokazuje się nam w oknie!...
— Ale upewniam cię, że widzę nieruchomą białą postać...
Narcyz był głodny, więc nie przestając jeść przyniesionych przez chłopca zakąsek, żartował na ten temat, wreszcie rzekł:
— Kiedy papież na nas patrzy, więc mówmy o sprawach jego... Obiecałem ci powiedzieć w jaki sposób stracił on skarb pozostawiony przez Piusa IX, zaryzykowawszy miliony w czasie spekulacyj budowlanych w Rzymie... tych nieszczęśliwych spekulacyj, zakończonych katastrofą finansową...
Narcyz jadł z apetytem, lecz nie przeszkadzało mu to w opowiadaniu.
— A zatem po śmierci Piusa IX pozostało w skarbie przeszło dwadzieścia milionów. Przez długie lata kardynał Antonelli trudnił się zarządem tych pieniędzy, znaczną ich część ulokował w domu bankierskim Rotszylda, resztę zaś zlecił kilku nuncyuszom z poleceniem, by obracali niemi jaknajkorzystniej w krajach, w których przebywali. Kardynał Antonelli spekulował szczęśliwie i skarb pod jego zarządem przynosił wielkie zyski. Po jego śmierci zastąpił go kardynał Simeoni. Ten wszystkie pieniądze z rąk nuncyuszów wycofał i zgromadził w Rzymie. Gdy Leon XIII został papieżem, zamianował komisję dozoru nad skarbem. W skład komisji wchodzili sami kardynałowie, a monsignor Folchi został mianowany sekretarzem. Prałat ten, który następnie przez lat kilkanaście ważny wywierał wpływ na dworze Leona XIII, był synem zamożnego kupca, który obrotnością swą w handlu daktylami doszedł do milionowego majątku. Monsignor Folchi odziedziczył po ojcu, prócz pieniędzy, niezwykłą rzutkość w interesach i wybitne zdolności finansisty. Zająwszy zaś stanowisko sekretarza komisyi skarbu, ujawnił przy pierwszych pieniężnych operacyach taką znajomość spraw pieniężnych, że komisya stała się tylko tytularnem ciałem, on zaś rzeczywistym dyrektorem wszystkiego. Raport przez niego składany podpisywano bez przejrzenia. W chwili gdy monsignor Folchi objął zarząd skarbu, przynosił on milion dochodu, trzeba było zatem dopełniać budżet sześciu milionami, ponieważ siedem milionów wynosił ogół rozchodów. Papież dawał w tym celu trzy miliony rocznie, czerpiąc je z funduszu świętopietrza, a monsignor Folchi przez cały czas swego urzędowania, które trwało lat dwanaście, dokonywał cudów zręczności podwajając tę sumę za pomocą mądrze obmyślanych kombinacyj. W ten sposób, dzięki jego sprytowi pokrywano całość wydatków, nie naruszając skarbu. W pierwszych latach swego urzędowania spekulował na gruntach w Rzymie. Kupował akcye wszystkich nowych przedsiębiorstw i obracał niemi umiejętnie, nie zważając czy to były akcye młynów parowych, czy też omnibusów lub zakładających się rur wodociągowych. Prócz tych na własną rękę prowadzonych spekulacyj, grał w agio do współki z Katolickim bankiem rzymskim. Leon XIII, zachwycony obrotnością monsignora, zaniechał osobistego zajmowania się spekulowaniem pieniędzmi świętopietrza i odprawiwszy swego pomocnika nazwiskiem Sterbini, powierzył się monsignorowi Folchi, zalecając mu, by równie gorliwie zajmował się temi sumami. Sekretarz komisyi skarbu stanął wówczas u szczytu władzy i znaczenia w pałacu watykańskim. Niestety, było to w przeddzień mającego wybuchnąć kryzysu finansowego, a większość pieniędzy Leon XIII ulokował u książąt rzymskich, spekulujących zaciekle z zapamiętaniem nałogowych graczów. Panowie ci, przedsięwziąwszy zbyt wiele naraz interesów, kupując i odprzedając grunta i domy, zaczęli się plątać w olbrzymich cyfrach wydatków przy budowie setek wznoszących się domów. Brakowało im pieniędzy na dalsze prowadzenie rozpoczętych robót. Papież pożyczył im olbrzymie sumy, otrzymawszy jako gwarancyę wypuszczone akcye. Gdy nastąpiła katastrofa, akcye te stały się bezwartościowemi świstkami papieru. Prócz strat poniesionych w Rzymie, przedsięwziął papież inny interes, nie mniej ryzykowny i w rezultacie zgubny. Za pomocą podstawionych osób chciał założyć Bank kredytowy w Paryżu, mając nadzieję spieniężenia owych rzymskich, zdyskredytowanych akcyj, umieszczając je w bogatych arystokratycznych rodzinach francuzkich. W tym celu puszczono pogłoskę, że papież popiera Bank kredytowy. Na tem przedsiębiorstwie Leon XIII stracił przeszło trzy miliony. Główną część posiadanych milionów papież zaryzykował w Rzymie, grając w agio, spekulując przy budowie domów wznoszonych pod oknami Watykanu, w dzielnicy mającej stanąć na dawnych łąkach przy zamku Świętego Anioła. Papież zdawał się być pociągnięty chęcią zysków a zarazem może zapragnął zdobyć miasto siłą pieniędzy, kupić stolicę, która mu została przemocą wydarta. Wszystkie te sprawy zdecydował papież osobiście, monsignor Folchi nigdy bowiem nie ryzykował sum ważniejszych bez wyraźnego upoważnienia Leona XIII. Jednakże, gdy wybuchła katastrofa, papież się usunął i cała odpowiedzialność spadła na monsignora. Wobec straszliwego pogromu, papież zapomniał o swej zaciekłości w uganianiu się za olbrzymiemi zyskami, których pragnął na to, by Kościół stał się wszechwładną potęgą, dzierżącą w swem ręku przewagę kapitału. Marzenia papieża prysły wobec zaszłej katastrofy a monsignor Folchi stał się odpowiedzialnym sprawcą całego zła. Z powodu wyniosłości swego obejścia był on ogólnie nielubiony przez kardynałów, zwłaszcza przez kardynałów członków nadzorczej komisyi skarbu, którzy uważali posiedzenia komisyi za zupełnie zbyteczne wobec faktu, że absolutnym panem i zarządzającym wszystkiem był on jeden; zbierano się więc na obrady tylko dla formy, bo nie chciał nawet komunikować szczegółów obmyślanych przez siebie spekulacyj. Teraz więc, gdy zaszła katastrofa pochłonęła całość skarbu, kardynałowie, zmówiwszy się pomiędzy sobą, nastraszyli papieża, który natychmiast usunął monsignora Folchi. Napróżno błagał on o możność widzenia się z papieżem, spadła niełaska była nieodwołalną i Leon XIII nie dopuścił go do siebie, jakby mszcząc się na nim za własne swoje winy, a przynajmniej za wspólność roznamiętnionych rojeń zawładnięcia pieniężnym rynkiem stolicy. Monsignor Folchi usunął się bez szemrania, z przykładną pokorą szczerze pobożnego kapłana, i nikt nigdy z ust jego nie słyszał skargi, ani też sekretu tajemnic jemu i papieżowi wiadomych. Ztąd też pochodzi okoliczność, że nikt właściwie nie wie, jaką sumę stracił skarb watykański podczas kryzysu spadłego na Rzym zamieniony w szulernię. Jedni mówią, że straty wynoszą dziesięć milionów, a inni, że dochodzą do trzydziestu milionów. Najprawdopodobniejszą będzie cyfra pośrednia, to jest piętnaście milionów.
Tu Narcyz opowiadanie swoje przerwał i dopiero, zjadłszy kotlety jagnięce z pomidorami i oczekując na przyniesienie kurczęcia pieczonego w cieście, dokończył słowami:
— Przez lata ubiegłe od owej chwili Leon XIII zapełnił szczerbę uczynioną w skarbie... Miał czem, albowiem świętopietrze przynosi mu obfite miliony, z których nigdy nikomu nie zdaje rachunku, rozporządzając dowolnie jak swoją osobistą własnością. Wiem wszakże napewno, że doznane niepowodzenia nie uleczyły go od namiętności gry... i spekuluje w dalszym ciągu, tylko znacznie ostrożniej. Zaufanie swe złożył dziś w ręce także jednego ze swoich prałatów... podobno że monsignor Marzolini załatwia wszystkie sprawy pieniężne papieża... Prawdę powiedziawszy, nie dziwię się Leonowi XIII! Trzeba, żyjąc, zastosowywać się do swej epoki, a wszak współczesna nam epoka wyniosła znaczenie kapitału na pierwszorzędne i najważniejsze stanowisko!...
Podczas długiego opowiadania Narcyza, Piotr słuchał uważnie, czując wzrastający w sobie lęk a zarazem bezdenny smutek. Prawda, że wszystko miało swoją racyę i nie było w tem żadnego nadużycia, lecz dotąd nigdy o tem nie myślał, nigdy niczego podobnego nie przypuszczał, marząc o papieżu jako o najwyższym kapłanie, dusz pasterzu, wysoko, daleko uniesionym ponad nędzę kłopotów doczesnego porządku. A więc ten papież, ten ojciec duchowny wszystkich maluczkich i cierpiących, spekulował na gruntach i domach, grał na giełdzie, umieszczał majątek Kościoła w bankach żydowskich! Praktykował lichwę, wyciskał pot zysków z pieniędzy! On, on, ten następca apostoła, kapłan Chrystusowy, przedstawiciel Jezusa z Ewangelii, naturalny opiekun wszystkich nędzarzy tej ziemi! Ach, jakże straszną przytem była myśl i jak bolesną pewność, że tam, w tym Watykanie, w komnacie sypialnej papieża, w skrytkach jemu jednemu wiadomych, znajdują się nagromadzone stosy milionów wciąż pracujących, mnożących się i umiejętnie obracanych z całą znajomością sztuki wytrawnych giełdziarzy, podczas gdyż tuż pod oknami pałacu papiezkiego, wśród murów niedokończonego miasta mrze z głodu rzesza wynędzniałych istot, gnijąc na cuchnących barłogach. Czyż papież nie wie o rozgrywających się tam dramatach najsroższej nędzy?... Czyż nie wie, że są tam matki krwią swoją a nie mlekiem karmiące niemowlęta?... Tysiące mężczyzn pozbawionych zarobku?... Konający ludzie z głodu, starcy przedwcześnie nędzą sterani i dogorywający bez wsparcia, bez żadnej w chorobie opieki! Ach, Boże wielkiego miłosierdzia! Boże miłości, gdzie jesteś!... Czemuż spuszczasz na świat takie próby i takie przeznaczenia!...
Piotr truchlał ze zgrozy. Opanowawszy się nieco, znów myślał: prawda, że Kościół ma swoje materyalne potrzeby i nie może żyć bez pieniędzy. Papież stojący na czele Kościoła daje dowód wielkiej przezorności, myśląc o zabezpieczeniu tych wszystkich nieodzownych wydatków i głębokim jest politykiem, pragnąc potęgi swego skarbu, bo jedyny to sposób, by mógł walczyć z przeciwnikami Kościoła, by mógł stawiać opór ich szkodliwemu działaniu. Lecz jakie to wszystko boleśnie poniżające! Kościół zstępuje z przynależnych sobie wyżyn, z bozkości swego tronu, by stać się stronnictwem, międzynarodowem olbrzymiem stowarzyszeniem, zorganizowanem w celu podboju i władzy nad światem!
Wszystko to krążyło w kole dramatycznem. Nawet istnienie tego papieża cechował głęboki tragizm. Papież zamknął się w murach swojego pałacu i nazywał pałac ten więzieniem, chociaż z setek okien Watykanu patrzeć mógł na Rzym cały, na obszary Kampanii, na dalekie szczyty gór ciągnących się długim łańcuchem. W każdej porze roku i dnia, mógł spoglądać na miasto leżące u stóp Watykanu, ale widok tego miasta rozdzierał mu serce, wszak to była jego prawowita dziedzina, jego gród, który przemocą został mu zabrany, straty tej nigdy nie odboli i do ostatniego swego tchnienia słać będzie światu jęki pełne bólu, domagając się przywrócenia utraconej własności. Zamknięty w ciszy swego schronienia, papież z okien swych widział codziennie czynione zmiany w mieście noszącem piętno papieży królów, widział jak rozcinają starożytne dzielnice szerokością dróg nowych, widział rozrastający się biały pierścień budujących się domów, otaczających jakby ramą zrudziałe odwieczne siedziby środkowego przedwiecznego miasta. Papież patrzał na to samowolne rozporządzanie się zdobywcy i chwycił go gniew, złączony z bólem. W nadmiarze boleści wpadł w szał sobie dotąd nieznany i począł nowe tworzyć plany, zapragnął zgarnąć ku sobie korzyści z piękności nowego Rzymu. Lecz obliczenia zawiodły starca i zaprzepaścił całe mienie Kościoła, mienie powierzone jego pieczy, nadszarpnął swą opinię, wdając się w tę awanturę tragiczną, która nań spadła jak przynależny okup za winy. A grzesznym tu był ktoś wyższy nad monarchów tego świata, grzesznym był posłannik Boga, widomy jego przedstawiciel, Bóg we własnej osobie, bo papież Bogiem będący w oczach bałwochwalczego chrześciańskiego tłumu!
Śniadanie już miało się ku końcowi, na stole postawił służący deser, złożony z sera koziego i owoców. Narcyz, skubiąc ziarnka winogrona, podniósł oczy w stronę pałacu watykańskiego i zawołał wesoło:
— Masz racyę, księże Piotrze... i ja teraz widzę białą, nikłą postać nieruchomie stojącą po za szybami sypialni papiezkiej.
Piotr nie spuszczał z oczu tego okna, i wciąż patrząc w tamtą stronę, rzekł zwolna:
— Tak, tak... postać znikła a teraz znów powróciła... i stoi nieruchoma, biała...
— Cóż chcesz, papież musi się często nudzić... więc dla rozrywki patrzy przez okno... a można mu pozazdrościć widoku, jaki ma z okien swej sypialni... na taki widok możnaby patrzeć bezustannie i zawsze z nową rozkoszą...
Przed samym przyjazdem do Rzymu, Piotr, wyobrażał sobie, że pałac watykański, w którym papież zamknął się jako więzień, jest gmachem ponurym i otoczonym wysokiemi murami. Nikt mu bowiem nie powiedział, że Watykan wznosi się na wyżynie i że papież ze swych okien widzi Rzym cały i olbrzymi po za miastem horyzont. Jaki to był widok, Piotr dobrze już teraz wiedział, patrzał nań bowiem z wyżyn Monte Gianicolo, a następnie podziwiał go, zwiedzając loże Rafaela, oraz będąc na szczycie kopuły bazyliki św. Piotra. Uprzytomnił sobie teraz ów wspaniały widok, chcąc nań patrzeć równocześnie z Leonem XIII. A więc w pośrodku pustynnych obszarów Kampanii, obwiedzionej rąbkiem gór Albańskich i Sabińskich, papież widział owo miasto o siedmiu pagórkach. Monte Gianicolo ukoronowane zielenią ogrodów willi Pamphili; Monte Aventino już tylko z trzema kościołami ukrytemi wśród drzew o bujnych i wysokich konarach; Monte Celio nieco na uboczu, mało zabudowane, lecz pokryte wonnemi ogrodami drzew pomarańczowych przy willi Matei; Monte Palatino z rzędem ciemnych cyprysów u szczytu, cyprysów jakby wyrosłych na grobach cezarów; Monte Esquilino ze smukłą wieżycą kościoła Santa Maria-Maggiore; Monte Viminale podobne do olbrzymiej kopalni kredowego kamieniołomu świeżo bowiem zbudowana tam nowa dzielnica stolicy raziła jaskrawą białością, której ton mógł złagodnieć dopiero z latami; Monte Campidoglio, starożytny ołtarz Jowisza, Kapitol, wzgórze promienne sławą, a dziś ledwie wyróżnić się dozwalające kwadratową wieżą na pałacu Senatu; Monte Quirinale z długą fasadą pałacu królewskiego, brutalnie żółtą i odskakującą naprzód od tła ciemno-zielonych ogrodów. A prócz Santa-Maria-Maggiore, ileż kościołów widział papież z okien swej sypialni. Wszystkie bazyliki! San Giovanni in Laterano, tę kolebkę papieztwa, San Paolo fuori le mura, basilica Santa-Croce, Santa Angella! Wszystkie kopuły Gesù, San-Andreo-della-Valie, San-Carlo, San-Giovanni-di-Fiorentini! Wszystkie kościoły Rzymu, wszystkie czterysta kościołów, nadających miastu postać świętego grodu o niezliczonych wieżycach i krzyżach. Widział wszystkie sławne pomniki mówiące o dawnej chwale, potędze i dumie Rzymu, zamek świętego Anioła, ten grobowiec cesarzów rzymskich, zamieniony w warownię stolicy papiezkiej; widział bielejącą linię innych grobowców ciągnących się wzdłuż Via Appia; widział kolosalne ruiny starożytnej Romy, łaźnie Karakalli, dom Septyma Sewera, kolumny, portyki, łuki tryumfalne, wspaniałe wille i pałace kardynałów z epoki Odrodzenia, pałac Farnese, pałac Borghese, willę Medici, i tyle innych wyróżniających się dachem i fasadami wśród tłumu pospolitych domów. Lecz najbliżej, tuż pod swemi oknami, nieco na lewo, widział papież ohydną szpetotę niedokończonej dzielnicy na dawnych łąkach po za zamkiem świętego Anioła. A gdy w popołudniowych godzinach przechadzał się po ogrodzie watykańskim ciągnącym się na płaskowzgórzu, otoczonym murem fortecznym Leona IV, papież nie mógł uniknąć widoku na rozkopaną, przewróconą, wstrętnie podziurawioną dolinę u stóp Monte Mario, gdzie kopano glinę i wypalano cegły w znacznej liczbie założonych podczas gorączkowego obłędu budowlanego cegielni. Zielone stoki pagórka poprzedzierały żółte długie szramy wijące się w różnych kierunkach, oddawna wygasłe piece cegielni sterczą, zwolna waląc się w gruzy. Tak, ilekroć razy papież stanie przed oknem swej sypialni widzi tuż w swoim sąsiedztwie smutne te rumowiska dawnych cegielni i smutniejsze jeszcze ruiny niewykończonych domów, wśród których osiadł najnędzniejszy lud Rzymu, gnijąc w brudzie i konając w męczarniach głodowych...
Piotrowi wydało się wszakże, że ta biała postać widniejąca tam wysoko za szybą pałacu watykańskiego, że ten Leon XIII tak często myślą jego wywoływany, musi najczęściej słać swe spojrzenia ku wzgórzu palatyńskiemu, temu cmentarzysku pałaców, gnieździe cezarów, dziś smutnie uwieńczonemu koroną czarnych cyprysów. Leon XIII, wpatrując się w to wzgórze, musiał odbudowywać w swych marzeniach dawne dumne pałace władców Rzymu. Musiał widywać cienie starożytnych cezarów odzianych purpurą, i pytał ich jako swych poprzedników na tronie, jak postąpić, co uczynić, by znów pochwycić berło nad światem, by znów zawładnąć narodami wszystkiemi. Pałające oczy starca watykańskiego, porzuciwszy wywoływaną przeszłość wzgórza palatyńskiego, spojrzały w lewo i spoczęły na Kwirynale. Godzinami wpatrywał się pogrążony w myślach nad tą nową władzą osiadłą tuż naprzeciwko jego tronu. Watykan i Kwirynał przedzielała tylko dolina Tybru, cała zapełniona domami średniowiecznego Rzymu i pałacami z epoki Odrodzenia. Stanąwszy w oknach swoich rezydencyj, papież i król mogli się wzajemnie widzieć, a za pomocą zwykłej lornetki teatralnej mogli rozpoznawać rysy swoich twarzy. Patrzą na siebie i walczą o lepsze, kto kogo przezwycięży, kto całość władzy pochwyci, ku któremu z nich dłonie wyciągnie lud zamieszkały w tych szarych domach, zalegających dolinę... Wieczny to bój, pełen tajemniczych zagadnień! Kto zwycięży, kto?... Czy kapłan, pasterz dusz ludzkich — czy monarcha, władca ciała ludzkiego?...
Piotr zapytywał sam siebie, jaki mógł być wątek marzeń papieża, gdy wzrokiem wybiegał po za Rzym, po za Kampanię, góry Sabińskie i góry Albańskie, gdy wzrokiem duszy biegł w dal, obejmując całe chrześciaństwo. Od lat tylu zamknięty w swem więzieniu, cóż wiedział papież o świecie żyjących?... Jakie odgłosy dolatywały po za mury Watykanu?... Co myślał o dążnościach nowożytnego społeczeństwa?... O ile prawda była mu znaną, temu starcowi, patrzącemu tylko z okna swej sypialni na obszar całego świata. Z wyżyn pagórka wyminalskiego musiał go chociażby czasami dolatywać świst lokomotywy, a ten przeciągły odgłos mówić musiał o nowej cywilizacyi opartej na wiedzy, o ludach łatwością komunikacyi zbliżonych, o ludzkości domagającej się światła, prawdy, wyswobodzenia.
A może, śląc wzrok tęskny ku równinom zachodu, po za któremi kołysały się niebieskie morskie fale, papież marzył o własnem swojem wyswobodzeniu?... A może chciał a przynajmniej marzył o zerwaniu z tradycyą o rzuceniu Rzymu, starodawnego siedliska papieży, i wyszukaniu nowej stolicy, kiedy posiadaną wydarto mu i na zawsze zabrano... Wszak musiały dojść do niego posłuchy o wzrastającej sile Kościoła w dalekich krainach po za Oceanowych. W tej pełnej życia Ameryce wszak roiło się od ambitnych biskupów, którzy podbijali lud pod swoją władzę. Dla kogóż pracowali?... Dla siebie samych... czy też dla niego... dla głowy Kościoła, najwyższego kapłana, papieża siedzącego na tronie rzymskim stolicy apostolskiej?... Zamknięty w odosobnionym od świata Watykanie, nie mógł z dostateczną bacznością śledzić działalności tych biskupów, a upierając się, by pozostać nadal więźniem watykańskim, skrępowanymi więzami dogmatu, nie byłże narażony na ewentualną konieczność zerwania z tym tworzącym się zdala nowym Kościołem?... Jakby mroźny wiatr schyzmy, dolatywał go z oddalonych krain po drugiej stronie oceanu, czuł złowrogi jego powiew i wzrastający niepokój w swem sercu. I to pchnęło go na drogę pokojowej dyplomacyi. Za pomocą względnej pobłażliwości, chciał pochwycić w swe ręce wszystkie rozproszone siły i wpływy Kościoła, zamykając oczy na dość samowolne działania niektórych biskupów, posuwając tolerancyę do ostatnich możliwych ze swej strony kresów, zapragnął podbić lud i stanął po jego stronie, często przemawiając w jego sprawie, broniąc przeciwko chwiejącym się władzom świeckim. Lecz czyż mógł iść dalej jak zaszedł?... Czyż mógł się wyrzec powierzonej spuścizny, przekazanej tylu wiekami?... Tradycyą związany, musiał się zasklepiać w ścisłości katolickiej formuły. Wiedział, że siłę jego stanowi ta wszechpotężna władza duchowa, władza moralna, sięgająca po za świata doczesność i że promienny, tajemniczy jej urok, rzuca mu ludzkość pod nogi, tłumy kornemi czyni, przyciąga pątników, ujarzmia wrażliwe serca kobiet, mdlejących z miłości u stóp jego tronu... Lecz czyż władzę tę unieść może, porzucając Rzym na zawsze?... Wszak opuściwszy Rzym i zrzekłszy się tem samem rojeń o świeckiej wszechwładzy, uczyniłby największy z przewrotów, przeniósłby punkt ciężkości całego katolickiego świata, przestałby być sobą, przestałby sprawiać urząd następcy Chrystusowego apostoła, najwyższego kierownika rzymskiego katolicyzmu, a stałby się naczelnikiem, twórcą czegoś innego.
Jakież różnorodne i niepokojące myśli musiały oblegać tego starca, gdy patrząc na świat z okien swego pałacu, dumał nad koniecznością odmiany! A jednak wszystko mu o niej mówiło! Korowód zmąconych jeszcze obrazów snuł przed nim formy nowej religii. Tworzące się jej elementy czuł pod stopami swojemi, wdychał je wraz z powietrzem, odgadywał powstającą i coraz to możniejszą ich siłę, trwożył się nią, z niepokojem słysząc ruch nowy, tętniący na wszystkich krańcach horyzontu. Piotr, wciąż zapatrzony w okno pałacu watykańskiego, poczuł nagle, że rysująca się po za szybami biała, nieruchoma postać papieża dyszała dumą, upewniała się, że odniesie zwycięztwo nad wszystkiemi powstającemi prądami. Jeżeli siły mu w tem zbraknie, cud się ukaże i za niego zwycięży! Tak więc, jeżeli nie on osobiście, to jego następca wejdzie w powrotne posiadanie Rzymu. Wszak Kościół jest wieczny i całą ma przyszłość przed sobą, dziś uciemiężony chwilowo, jutro tryumfować będzie. A dla czegóżby ta chwila rzeczywiście jutro nie miała nastąpić?... Dlaczegóżby tym tryumfującym papieżem nie miał być on, Leon XIII?... Bóg wszystko może!... Jeżeli taką jest wola Boga, stanie się to natychmiast, pomimo skojarzonego i przeciwdziałającego motłochu ludzkiego, pomimo logicznej niemożliwości faktu. Karta historyi odwrócić się może zaraz i Rzym przywróconym zostanie prawowitemu władcy. Ach, jakiż słodki będzie ten powrót zbłąkanej owieczki! Jak czułością wezbrane serce pasterza zadrży radośnie i po ojcowsku powita korzący się i oddający Rzym ten ukochany! Rzym ten upragniony, przez lat tyle przez najezdcę poniewierany, plugawiony, szpetotą nowych domów pstrzony i kalany! A może Leon XIII myślał teraz właśnie, co pocznie wtedy, z tą olbrzymią dzielnicą niewykończonych domów, rozpoczętych tuż w pobliżu Watykanu. Czy zburzy je... czy też pozostawi jako dotykalny dowód szaleństwa najezdcy?... I tak marzenia swe snuł dalej Leon XIII, wyobrażając sobie że nagła zmiana zajść może lada chwila, a jakąkolwiek ona będzie, to lepszą być musi od obecnego stanu; woli rzeczpospolitą niż panowanie sabaudzkiego domu! Bo dla czegóżby miał się lękać federacyjnej rzeczypospolitej?... Włochy podzieliłyby się wtedy na dawne polityczne grupy, na dawne księztwa, oddanoby mu Rzym i uznano w nim protektora i opiekuna nowo utworzonej formy rządu. Odzyskawszy w ten sposób przynależne sobie stanowisko we Włoszech, papież sięgał myślą dalej, ku Francyi, ku Hiszpanii, kto wie, może nawet Austrya przyłączyłaby się do wielkiej federacyi południowych państw europejskich i zakwitłyby katolickie Stany zjednoczone w Europie, wierne Rzymowi, w papieżu uznające swego prezydenta. Po tym pierwszym tryumfie nastąpiłyby inne. Dysydenckie narody oświecone łaską niebieską zrzekłyby się schyzmy i wszystkie schylićby przyszły głowę przed władzą Namiestnika Chrystusowego. Jedenby wtedy zajaśniał Kościół i jeden byłby tylko pasterz nad ludźmi! Dojść do tego mógł tylko jedną drogą, wspierając się jawnie na demokracyi, tym coraz to potężniejszym prądzie nowoczesnego społeczeństwa.
Z marzenia swego o Leonie XIII, Piotr został zbudzony wykrzyknikiem Narcyza:
— Patrz na te posągi na kolumnadzie. Czy widzisz, jakie zachwycające przybierają tony?...
Kazawszy podać czarną kawę i niedbale paląc cygaro, Narcyz wpadł w seryę swych wyrafinowanych uniesień estetycznych.
— Czy widzisz, księże Piotrze, jakie te posągi są teraz różowe i to różowością graniczącą z liliowemi tonami... możnaby przypuścić, że w tych aniołach wykutych z kamienia krąży krew niebieska... Ach to słońce tutejsze! To słońce po nad Rzymem jaśniejące, jakich nie tworzy ono cudów! Tym posągom wlewa życie nadprzyrodzone, życie nadziemskie... bo powiadam ci, że one żyją... ileż razy widziałem uśmiechające się ku mnie ich twarze!... A gdy zmrok zapada, gdy słońce ostatnie śle promienie, aniołowie nad tą kolumnadą budzą się z odrętwienia i dłonie wyciągają ku ziemi... Ach, Rzymie! Ty, Rzymie przedziwnych rozkoszy!... Rzymie, cudem świata będący! Rzymie, byle żyć wśród drogocennej twej piękności, wyrzec się można wszystkiego! Podziwiając twoją niezrównaną okazałość, poprzestać można na samem tylko wdychaniu twojego powietrza!... Tutaj można być nędznym jak Job a czuć się niewysłowienie szczęśliwym, bo upojonym rozkoszą podziwu rzeczywistego piękna!... Rzymie, Rzymie, modlę się do czaru, jaki roztaczać na nas raczysz!
Piotr spojrzał na Narcyza nieco niedowierzająco, albowiem przypomniał sobie jak jasno i trzeźwo mówił dziś o kwestyach finansowych, jaki był zwięzły i suchy w obliczeniach sum zaprzepaszczonych w ową nieszczęsną, niedokończoną dzielnicę miasta, dzielnicę będącą ropiejącym wrzodem, osiadłą w pobliżu zamku św. Anioła. Ach, ileż tam nędzy się teraz gnieździ! Ile cierpienia! Serce Piotra wezbrało bezgraniczną litością dla nędznego tłumu tamtejszej biednej ludności. Z bolesnym smutkiem myśleć począł nad niesprawiedliwością społeczną, skazującą większość na życie męczeńskie, na istnienie bydląt sponiewieranych i wyklętych, pozbawionych wszelkiej radości i wiecznie łaknących okruszyny chleba! Znów oczy Piotra spoczęły na oknie sypialni Leona XIII. Zdawało mu się, że biała postać stojąca po za szybami wzniosła rękę, jakby błogosławiąc. Wszak papież z wyżyn Watykanu, błogosławić zwykł nietylko Rzym lecz Włochy, wszystkich wiernych, całe chrześciaństwo. Ach, czemuż to błogosławieństwo tak czczą było formułą! Czemuż było tak ironicznie bezsilnem! Od tylu wieków spływając na wierne Kościołowi kraje nie ukoiło ani jednej łzy, nie usunęło ani źdźbła niesprawiedliwości szalejącej nad ludźmi. Nie nakarmiło ani jednego nędzarza, konającego z głodu tuż pod oknami błogosławiącego papieża...