Sillan II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sillan II |
Wydawca | Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. EAST |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Graf. A. Szachowicz i S-ka, Warszawa, Nowolipie 11 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Karol May
SILLAN II
POWIEŚĆ
1927
WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
W WARSZAWIE
17, PROSTA, 17
Zakł. Graf. „Bristol”, Warszawa, Elektoralna 31. |
Bagdad!
Ile wspaniałych wizyj budzi ta nazwa w duszy człowieka, który nie zna ani Bagdadu, ani jego stosunków, i wyobraża sobie słynne miasto jedynie na podstawie bajek z tysiąca i jednej nocy. Ludzie Wschodu nazywają Kair „Bauwaabe esz Szark“ — Wrota Wschodu, a Bagdad — Nefs esz Szark“ — Dusza Wschodu. Określenie to było może słuszne przed laty, ale dziś straciło podstawy. Bagdad dzieli los wielu swych siostrzyc, których sława i piękność należą do przeszłości. Nawet na to, co udało się uratować z dawnych czasów, należy zdaleka patrzeć, zbliska bowiem wszystko wydaje się odrażające.
W czasach rozkwitu Bagdad liczył podobno dwa miljony mieszkańców, sto tysięcy świątyń i przeszło pięćdziesiąt tysięcy bazarów. Obecnie miasto liczy zaledwie osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców, posiada może trzydzieści świątyń i tyleż serajów dla karawan; a dawniej ilość serajów dochodziła do dwustu tysięcy. Jest to chyba wystarczające porównanie.
Dumna stolica Kalifów, która była niegdyś ośrodkiem ruchu mahometańskiego, straciła, mówiąc słowami poety perskiego: „piękność twarzy, czerwień policzków, blask oczu, gibkość postaci i wdzięk linij”. Kiedyś otaczał ją istny raj, dziś wznosi się wśród równiny, którą można porównać do wszystkiego — z wyjątkiem niebieskiego ogrodu. Tuż dookoła miasta jest trochę zieleni, ale o kilka kroków dalej rozpościera się kraj głuchy i wymarły. Przepływa przezeń Tygrys; nad rzeką wznosi się most długości jakichś dwustu metrów. Ruiny starego miasta i obwarowania leżą po zachodniej stronie rzeki. Nowa i większa część miasta mieści się na wschodnim brzegu. Trzeba przyznać, że dziś jeszcze miasto od strony rzeki wywiera niezłe wrażenie; wystarczy jednak wejść w ulicę, a złudzenie pryska. Rozpadły się mury, otaczające miasto; po świetnych budowlach kalifów pozostały mizerne szczątki. Wszystkie okna murowanych domów wychodzą na podwórza; w krzywych, wąskich, niebrukowanych ulicach widać tylko gołe ściany i wąskie zaryglowane drzwi. Najbardziej godne zwiedzenia są bazary; tworzą długie, sklepione krużganki, w których kupić można wszystko, co produkuje Wschód.
Latem jest tak gorąco, że mieszkańcy w dzień siedzą w chłodnych sardaubach, piwnicach, w nocy zaś sypiają na płaskich dachach domostw. Podczas stosunkowo chłodnej zimy członkowie rodzin zbierają się dokoła mangalu, kominka. Piece nie istnieją wogóle.
Bagdad został założony przez Al Mansura, drugiego kalifa Abbassidów. Za czasów Harun al Raszida miasto się powiększyło; zbudowano pierwszy most. Al Mostansir ufundował akademję chemji i medycyny, która kiedyś była wzorem dla wszystkich szkół mahometańskich; od szeregu lat stała się jednak punktem zbornym dla karawan. Jeszcze gorszy los spotkał miasto. Zburzył je książę mongolski Hulagu. Następców jego przepędził Timur, który zdobył Bagdad i zrównał z ziemią. Dla uczczenia zwycięstwa wzniósł szereg wież, używając jako fundamentów stu tysięcy głów pomordowanych mieszkańców. Po latach zdobyli Bagdad Osmanowie. Później miasto przeszło w ręce szacha perskiego Ismaela. Od czasu zwycięstwa sułtana Murada IV miasto znajduje się pod panowaniem tureckiem.
Z wspaniałych czasów Harun al Raszida nie pozostało niemal nic, z wyjątkiem pomnika żony jego Zobeidy, stojącego samotnie na wzgórzu na prawym brzegu rzeki. Niesłusznie nazwano al Raszida „sprawiedliwym“. Dziewięć razy pielgrzymował pieszo do Mekki, ale nie należy zapominać, że ułatwiał sobie te podróże, każąc wyścielać całą drogę miękkiemi dywanami i wznosząc na każdym postoju gospody. Kupował poetów, opiewających sławę jego imienia, był jednak znienawidzony przez poddanych. Nienawiść wzmogła się z chwilą, gdy własną siostrę, imieniem Abbasah, kazał wraz z dwojgiem dzieci zamurować żywcem. Al Raszid zdawał sobie sprawę z tej nienawiści. Bał się jej do tego stopnia, że z początku przeniósł swą rezydencję do Rakki nad górnym Eufratem, potem zaś przesiedlił się na płaskowzgórze północnej Persji, gdzie go też pogrzebano w miejscowości Chorasan. Syn jego Mamum lubił się również popisywać bogactwami. Na uroczystości jego zaślubin z Buran, córką wezyra Hassana Ibn Sahl, w weselnych salach płonęły tysiące świec z ambry, a setkom gości rozdzielono kule z piżma i ambry, zawierające kwity na drogie kamienie, domy i posiadłości ziemskie. Wspomnienia tych czasów żyją jedynie w uszach hakawatów, oficjalnych gawędziarzy. — Powodem upadku miasta był długi spór między wyznawcami Alego a jego przeciwnikami, który rozbił świat mahometański na dwa wrogie, dziś jeszcze walczące ze sobą obozy sunnitów i szyitów. — —
Przybywszy do Bagdadu, okazaliśmy na komorze celnej nasze papiery. Przed udaniem się w dalszą drogę, postanowiliśmy odwiedzić miejsce, w którem niegdyś, podczas bytności w Irak Arabi, leżeliśmy powaleni zarazą. Trzeba było przedewszystkiem pomyśleć o wyszukaniu mieszkania w mieście. W miejscu postoju karawan nie chciałem się zatrzymywać ze względu na brud i pluskwy; Halef uważał również, że będziemy jeszcze mieli dosyć sposobności do zapoznania się z „wdziękiem i czarem czworonożnych przyjaciół“. Europejczycy starają się zwykle korzystać w Bagdadzie z gościnności urzędników, przybyłych z Europy. Uważam, że nie jest to wskazane. Komu nie chodzi jedynie o powierzchowne poznanie kraju i narodu, kto ma zamiar zapoznać się ze wszystkiem gruntownie, ten musi zbliżyć się do mieszkańców, musi żyć ich życiem. Dlatego unikałem i unikam podczas mych podróży wielkich, wydeptanych szlaków, odrzucam balast europejskich nawyknień i nie szukam Europejczyków. Wymaga to wielu trudów, znajomości języków, gruntownego przygotowania, rezygnacji z wielu wygód i rozkoszy, jako też pewnej dozy odwagi. Można wtedy jednak osiągnąć szereg korzyści, niedostępnych na szerokim wygodnym szlaku. Złożenie wizyty paszy lub tutejszemu konsulowi załatwiłoby na miejscu sprawę mieszkania, gdyż imię Kara ben Nemzi było dobrze znane w tutejszych sferach wojskowych i urzędniczych. Nie chciałem się jednak uzależniać od grzeczności innych i postanowiłem sam znaleźć odpowiednie locum dla nas i dla naszych koni. Nic więc dziwnego, że przy tej okazji przypomniałem sobie Polaka, oryginała, u któregośmy swego czasu mieszkali. Wątpiłem, czy jeszcze żyje, a jeżeli tak, czy mieszka nadal w Bagdadzie i w tym samym domu, co przedtem.
Nietylko ja przypomniałem sobie naszego miłego uprzejmego gospodarza.
Gdyśmy sprowadzili konie z kelleku na brzeg, Halef rzekł:
— Tratwa nie przedstawia dla nas obecnie żadnej wartości. Nikt jej nie kupi. Najlepiej będzie tratwę zostawić tutaj; niech ją sobie bierze, kto chce. Dokąd zwrócimy się teraz, sihdi?
— Chciałem spytać cię o to samo.
— Przyszła mi pewna myśl do głowy. Mam nadzieję, że ci się to spodoba.Pamiętasz, u kogośmy wtedy mieszkali?
— Oczywiście.
— Możeby się tam zwrócić?
— Myślałem o tem samem. Cieszyłbym się bardzo, gdybyśmy odnaleźli tego człowieka.
— I jego sługę, którego był niewolnikiem, — roześmiał się Halef.
Kto czytał moją książkę Z Bagdadu do Stambułu, ten pamięta zapewne grubasa-służącego, który w oryginalny sposób pełnił swą powinność. Przypuszczałem, że nie żyje, gdyż już wtedy wykazywał z nadmiaru tuszy skłonności do apopleksji. Mieliśmy dużo wolnego czasu, więc można było na wszelki wypadek odszukać dom, w którym kiedyś mieszkał Polak ze swym sługą, i dowiedzieć się, kto go zamieszkuje obecnie. Dosiedliśmy więc koni i ruszyliśmy w kierunku domostwa. Stało w palmowym ogrodzie, w południowej części miasta. Mimo upływu lat, odnaleźliśmy je bez trudu. Tym razem nie zatrzymaliśmy się przed wąską furtą, lecz przed bramą, mieszczącą się po drugiej stronie ogrodu. Zsiadłszy z koni, zaczęliśmy dobijać się do bramy. Po długiem oczekiwaniu rozległy się powolne, ociężałe kroki. W bramie, którą po chwili otworzono, znajdował się mały otwór. Przez ten otwór ujrzeliśmy długi, ostry, ostrzejszy jeszcze niż dawniej, nos i starą bladą twarz. Z pod wielkich okrągłych okularów spojrzała na nas para wyblakłych oczu. Padło pytanie, wypowiedziane cienkim, drżącym głosem.
— Czego tu chcecie?
Poznałem go odrazu. To nasz były gospodarz, oficer turecki, polskiego pochodzenia. Nie nosił wtedy okularów. Od tego czasu bardzo się postarzał. Nie poznaje mnie z pewnością. Ponieważ zapytał po arabsku, odpowiedziałem w tym samym języku:
— Mieszkasz sam w tym domu?
— Poco ci ta wiadomość potrzebna? — rzekł z niedowierzaniem.
— Bo chciałbym tu zamieszkać.
— Nie mam miejsca dla obcych ludzi.
— Zapłacimy.
— Nie mam zamiaru wynajmować mieszkania. Widzę zresztą, że macie konie, dla których niema u mnie pomieszczenia.
— W takiem podwórzu? Pod dachem zmieszczą się więcej, niż dwa konie.
— Do licha! Znasz to podwórze? W takim razie tem bardziej nie należy ci ufać.
Chciał zasłonić otwór. Wziąłem go za rękę i rzekłem:
— Możesz nam ufać. Jesteśmy uczciwi ludzie. Przynosimy ci pozdrowienia.
— Pozdrowienia? Od kogo?
— Czy nie pamiętasz, że niegdyś mieszkał u ciebie pewien perski książę z dwiema żonami i orszakiem służby.
— Owszem — odparł pośpiesznie. — Był też pewien effendi z Niemiec wraz z towarzyszem Arabem.
— Ten effendi zwał się Kara ben Nemzi?
— Tak. Znasz go?
— Znam i przynoszę od niego pozdrowienia.
— Żyje jeszcze? Bawił u mnie niedługo, ale pokochałem go bardzo. Powiedz, gdzie teraz przebywa i jak mu się powodzi!
— Czy nie będzie lepiej, jeśli ci odpowiem w mieszkaniu?
— Oczywiście! Wejdźcie więc do ogrodu. Otworzę bramę.
Prawdopodobnie mieszcząca się po przeciwnej stronie furtka była częściej używana, niż brama. Musiał natężyć wszystkie siły słabych drżących rąk, aby przekręcić klucz w zamku. Gdy mu się to wreszcie udało, skrzydło bramy nie chciało ustąpić, więc musiałem je pchnąć. Brama się wreszcie otworzyła. Ujrzeliśmy starca w tych samych co dawniej olbrzymich pantoflach i w wystrzępionym znoszonym kaftanie. Zasunąwszy bramę, zaryglowałem ją i wręczyłem mu klucz.
— Chodźcie na podwórze! — rzekł i podreptał na swych cienkich nogach przez ogród w kierunku żłobów. Umieściwszy przy nich konie, udaliśmy się do sieni, z której prowadziły znane nam z dawnych czasów schody. Otworzył drzwi, mieszczące się po prawej stronie. Weszliśmy do bibljoteki, która wyglądała tak samo, jak przed laty. Wezwawszy nas do zajęcia miejsca na kanapie, klasnął w dłonie wschodnim zwyczajem. Czekałem z natężeniem, kto się zjawi na to wezwanie. Oczyma duszy ujrzałem potwornie grubego Ganimeda, który wypijał wino swego pana i wodą napełniał jego flachy.
Gospodarz musiał jeszcze kilka razy klasnąć w dłonie. Wreszcie, kiedym mu zawtórował, otworzyły się drzwi i ujrzałem w nich... Tak to był sługa we własnej osobie! Utył tylko niewiarogodnie. Policzki zwisały jak worki, pod oczami widniały krwią nabiegłe fałdy, że źrenic prawie nie było widać.
Podbródek, okalający twarz, ważył przynajmniej na oko niemniej, niż bulońska świnka. Głowę okrywał fez, usiany tłustemi plamami, z których po wygotowaniu zebrałby się niechybnie funt baraniego łoju. Jedynym ubiorem tej żywej beczki był podarty kaftan, wyświecony do niemożliwości. Z pod materji rysowały się słoniowate ramiona i łapy. A brzuch — — biada! A nogi? Tkwiły te nogi w pantoflach podobnych do czółen. Ruchów, które wykonywał, nie można było nazwać chodem — raczej sztywnem przepychaniem się naprzód. Pot spływał mu z czoła, choć jedyną pracą, jaką wykonywał, było otwieranie najwyżej dwojga drzwi. Nic dziwnego, że sam gospodarz musiał nam otworzyć bramę. Grubas był jednak miłym, sympatycznym poczciwcem. Spytał przyjaznym, napół poufałym, napół uniżonym tonem:
— Czego chcesz, effendi! Znowu klaskałeś na mnie. Czy dasz mi kiedyś spokój? Rozkazuj jednak; spełnię, co każesz.
— Kawy i tytoniu — brzmiała odpowiedź pana. — Widzisz przecież, mam gości.
— Kawy? Allah, Allah! — westchnął grubas, łypiąc oczyma.
— Czego stękasz? — Ruszaj się! Istnieje przecież zwyczaj częstowania gości kawą.
— Wiem o tem, effendi. Zwyczaj zwyczajem, ale trzeba mieć... kawę!
— Przecież przedwczoraj wziąłeś ode mnie sześć piastrów na kupno kawy.
— Tak, i przysięgam ci na wszystkich proroków i kalifów, żem kupił, co poleciłeś.
— Gdzież się ta kawa podziała?
— Wyszła.
— Wyszła? Przecież ze względu na stan swego wzroku nie wypiłem ani jednego łyku?
— Nie gniewaj się, effendi! Jestem niewinny, ale właśnie ze względu na stan swego wzroku muszę pić kawę; chodzi mi o doskonalenie wzroku, bym ci mógł służyć sumiennie i wiernie.
— Sześć piastrów w ciągu dwóch dni?
— Cóż można dostać za sześć piastrów? Idąc po kawę, muszę dwa razy wstąpić do kahwedżi[1], aby się pokrzepić. W drodze powrotnej to samo. W rezultacie, na kupno kawy pozostają tylko dwa piastry. Cóż można za to otrzymać? Widzisz, effendi, jestem niewinny!
— A jednak muszę swych gości poczęstować kawą!
— Tak, musisz. Daj mi więc sześć piastrów.
— O jazik! — O biada! Jeżeli cię poślę, wstąpisz znowu cztery razy do kahwedżi i wrócisz dopiero wieczorem z binnem[2] za dwa piastry. Tracę głowę; nie wiem, co począć.
Ponieważ słowa te wypowiedziane były częściowo do służącego, częściowo zaś do mnie, odrzekłem pojednawczo:
— Nie martw się, effendi! Zaopatrzyliśmy się w dostateczny zapas kawy; pozostało nam jeszcze nieco w kulbakach. Towarzysz mój zejdzie na podwórze i przyniesie trochę kawy.
— Dzięki ci, panie! Zdejmujesz mi kamień z serca i ratujesz od hańby, że nie mogłem swych gości poczęstować brunatnym trunkiem gościnności. Zato będziesz mógł wypalić ze mną nieco najlepszego tytoniu, jaki mamy w Bagdadzie. Przynieś żywo tszibuki!
Grubas, do którego słowa te zostały wypowiedziane, łypnął znowu oczami i zawołał żałośnie:
— Tszibuki? Allah ’l Allah! O tytoniu, tytoniu!
— Nie jęcz — zwijaj się!
— Proszę cię, effendi, zbierz zmysły! Poco mam się śpieszyć, jeżeli i tak nic nie poradzę. Tytoniu niema.
— Niema...? To niemożliwe! Jakżeto? Przecież nie paliłem przez cały ostatni tydzień!
— Ja również nie paliłem, effendi.
— Wszak przedwczoraj, gdyś chodził po kawę, miałeś także przynieść tytoniu. Dałem ci dziesięć piastrów.
— To prawda, otrzymałem dziesięć piastrów.
— No więc, gdzież jest tytoń?
— O tytoniu! Allahi, Wallahi, Tallahi!
— Gadaj! Muszę poczęstować mych gości tszibukiem.
— Racja, effendi, musisz! Proszę więc o dziesięć piastrów, a załatwię sprawę.
— Jeszcześ nie kupił tytoniu?
— Nie.
— A gdzie pieniądze, które ci dałem?
— Effendi, wiesz dobrze, że palę rzadko, gdyż porcja naszuk, tabaki, jest mi milsza od fajki duchan, tytoniu. Ale byłem winien duchachniemu[3] dziesięć piastrów za tabakę. Nalegał, groził, więc mu wreszcie spłaciłem dług.
— Tak? Zamiast nabić mi tszibuki, użyłeś tych pieniędzy dla swego nosa!
— Effendi, nie gniewaj się, pomyśl chwilę, a zrozumiesz, że jestem niewinny! Czyż mogłem dopuścić, aby sprzedawca tytoniu opowiadał po kawiarniach, że służący tak dostojnego pana, jak ty, nie jest w stanie płacić swych długów? Czy można było dopuścić, abyś się z tego powodu musiał rumienić przed ludźmi? Jeżeli przywołasz wszystkie siły swej mądrości, powiedzą ci one, że nie myślałem o szczęściu swego nosa, lecz jedynie o tem, aby opinja twoja nie została na szwank narażona. Jestem przekonany, że nie wątpisz już o mojej niewinności!
Spasione niewiniątko spojrzało na swego pana z takim wyrzutem, a pan obrzucił je tak bezradnem spojrzeniem, żem rzekł:
— Nie martw się o tytoń, effendi! Pod tym względem jestem również zaopatrzony. Twój służący... jakże mu na imię?
— Kepek.
— A więc niechże ten twój Kepek przyniesie tszibuki, a towarzysz mój pójdzie tymczasem po kawę i tytoń.
— Jakżeś łaskawy, o panie! Tylko dzięki twojej uprzejmości jestem w stanie spełnić wobec was obowiązki pana domu.
Halef oddalił się, Kepek pozostał. Wzruszywszy kilka razy grubemi ramionami, opuścił dolną wargę i ukazał nam z pod niej ostatni ze swych trzydziestu dwóch zębów.
— Czego chcesz jeszcze? — zapytał gospodarz.
— Mówisz o tszibukach, effendi, a zapominasz, że mamy tylko jeden i palimy z niego do spółki.
— Były przecież dwa!
— To dawne czasy. Jednego wszak używałem do rozdmuchiwania ognia w kominku, więc zczasem nieco się przypalił.
— Czy tszibuk powinien służyć za miech kowalski?
— Nie. Na dowód jednak swej niewinności muszę ci przypomnieć, że nie mogę się schylać, a tszibuk nie odczuwa żadnych bólów, gdy go trzymam nad ogniem. Zrozumiesz to chyba, effendi!
— Idź więc i przynieś fajkę!
Mogę chyba nie podkreślać, że ten stosunek między panem a służącym bawił mnie szczerze. Pobłażliwość pana musiała mieć podstawę. Przypomniałem sobie słowa gospodarza, wypowiedziane podczas naszej pierwszej bytności: „Służył u mnie, kiedy jeszcze byłem oficerem. Może opowiem wam kiedyś, dlaczego tak pobłażam temu człowiekowi. Wyświadczył mi wielkie usługi.“
Kepek znaczy „koniczyna“. Doskonałe określenie! Przecież istnieją stworzenia, które się tuczy kepekiem. Przypomniałem sobie słowa, które kiedyś wypowiedział effendi: „Sam wszystko zjada i wypija, a ja dostaję resztę.“ — Nic więc dziwnego, że pan w przeciwieństwie do sługi był chudy, jak szczapa.
Zjawił się wreszcie Halef z kawą i tytoniem. Przyniósł również nasze fajki, wybawiając gospodarza z ostatniego kłopotu, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy wszyscy trzej palić z jednego tszibuka.
Po jakimś czasie zjawiła się znowu „koniczyna“. Sapiąc, jak miech kowalski, wręczył swemu panu fajkę. Dokonawszy tego ciężkiego dzieła, grubas ulotnił się, przymykając drzwi. Byłem przekonany, że stanął pod niemi, nie chcąc się przemęczać na wypadek, gdyby się panu zachciało znowu klasnąć w dłonie. — Cóż się stanie z kawą? Widocznie o niej zapomniał, wsunąwszy pod olbrzymi kaftan woreczek z ziarnami, przyniesionemi przez Halefa.
Napchawszy tszibuki tytoniem i zapaliwszy je, były oficer rzekł:
— A więc przynosicie mi pozdrowienie od perskiego księcia, którego zowią Hassanem Ardszir-mirza. Był to wielki, bogaty pan; może należał nawet do rodziny szah-in-szaha.
Gruby Kepek wysunął głowę i rzekł:
— Tak, musiał to być wielki pan; wyjeżdżając, dał mi jako bakszysz trzy złote tumany.
Gospodarz, nie skarciwszy go ani jednem słowem, ciągnął dalej:
— Pewne powody skłaniają mnie do odmawiania gościny Persom. Ale przed tym człowiekiem otworzyłem podwoje swego domu, ponieważ sprowadził go Kara ben Nemzi, którego pokochałem z pierwszego wejrzenia.
Grubas wsunął znowu głowę i zawołał:
— Mnie również bardzo się podobał, ponieważ dał mi bakszysz w wysokości dwóch złotych tumanów.
Mówił prawdę. Opłaciła mu się wtedy gościnność, ponieważ Hassan Ardszir-mirza obdarowywał wszystkich niezwykle hojnie.
Spasiona twarz zniknęła znów za drzwiami, a gospodarz ciągnął dalej:
— Dziwnym człowiekiem był też Inglizi[4] Dawid Lindsay, który ustawicznie rozprawiał o wykopaliskach. Musiał być jednak niezwykle bogaty; słyszałem, że kupił cały ogromny majątek księcia.
W drzwiach zjawiła się znowu głowa Kepeka:
— Tak, był bardzo bogaty. Jako bakszysz zostawił mi złotego lira inglizi, za którego zapłacono mi sto dwadzieścia piastrów.
— A więc razem otrzymałeś trzysta sześćdziesiąt piastrów bakszyszu. Czyś je dotychczas zachował? — zapytał pan.
— Nie.
— Gdzież są?
— Wyszły, ulotniły się z aromatem tabaki.
— Tyle pieniędzy na tabakę?
— Nie gniewaj się, effendi, nie wzruszaj się bez powodu! Jeżeli policzysz, ile czasu upłynęło od tej chwili, zrozumiesz, że jestem niewinny.
Po tych słowach znowu skrył głowę.
Halef, nie mogąc się opanować, zapytał gospodarza:
— Czy nigdy nie słyszałeś o tych, którzy u ciebie mieszkali?
— O Persach i o Angliku nic; o tamtych dwóch trochę. Żyję bardzo samotnie, rzadko opuszczam ten dom. Kepek jednak, wychodząc po zakupy, wstępuje do czterech kawiarni, o których niedawno opowiadał. Bywalcy kawiarniani opowiadają tam sobie cuda o dawnych czasach. Gawędzą też często o wielkich wodzach i bohaterach. Toczą się również rozmowy na bieżące tematy, zwłaszcza jeżeli chodzi o sprawy, rozgrywające się w naszej okolicy. Kepek słyszał kilkakrotnie opowiadania o emirze z Almanji i jego towarzyszu Arabie. Są to niezrównani strzelcy i najsławniejsi wojownicy, jak długa i szeroka Dżezireh[5]. Przed ich walecznością, sprytem i bronią drżą wszystkie ludy, mieszkające między granicą a pustynią. Kara ben Nemzi posiada podobno zaczarowane strzelby, które strzelają bez naładowania. Mówią, że nigdy nie chybia. Uważam to za legendę. Fakt jednak powstania takiej legendy jest dowodem, że Kara ben Nemzi i jego nieodstępny przyjaciel to niezwykli ludzie.
Przy tych słowach na twarzy Halefa odmalował się wyraz zachwytu. Oczy mu zajaśniały. Zapytał triumfującym głosem:
— Halef? To pełne imię? Nie znasz jego pełnego imienia?
— Owszem. O ile sobie przypominam, brzmi ono Hadżi Halef Omar.
— O nie, to tylko początek! Najsławniejszy ten wojownik pośród wszystkich plemion Haddedihnów zwie się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah. I to jeszcze nie wszystko! Ze względu na niezliczoną ilość przodków i praprzodków mógłby powiększyć to imię tak dalece, że sięgałoby od ziemi aż po niebo i od nieba po ziemię.
Starzec znał bezwątpienia beduińską zasadę, według której należy szanować człowieka stosownie do długości jego imienia. Wiedział również z pewnością i o tem, że każdy, kto pragnie nadać swej osobie autorytet, zwykł nawet doczepiać do imienia tyle fikcyjnych imion, ile tylko zdoła spamiętać. Z tego też powodu nie zdziwił się uwadze Halefa i rzekł:
— Chciałbym wiedzieć, czy to prawda, że ten Halef był kiedyś biednym, nieznanym człowiekiem, i że dzięki waleczności awansował na naczelnego szeika Haddedihnów.
— Tak, prawda, mogę to nawet udowodnić, — odrzekł Halef. — Czy poznałbyś tego zwycięzcę bohaterów, gdyby się znowu zjawił u ciebie?
— Wątpię. Wzrok mam wyczerpany.
— A po głosie?
— Nie wiem. Trzeba długo z człowiekiem przebywać, aby jego głos zapamiętać, a ten Hadżi Halef Omar przebywał u mnie niezbyt długo. Nie wpadł mi zresztą do tego stopnia w oko, aby twarz i głos jego wryły mi się w pamięć.
— Nie wpadł ci w oko? Co słyszę! Pozwól, że nie będę krył się ze zdumieniem. Przecież oblicze niezrównanego szelka Haddedihnów cechuje tak niezbadana głębia wyrazu, że można nią obdzielić całą karawanę bohaterów. Wszyscy wojownicy wrogich plemion, wszystkie dzikie drapieżne zwierzęta gór znają rysy jego twarzy i uciekają, gdy go tylko ujrzą lub posłyszą. A ty, któremu przypadł wielki zaszczyt poznania go w tym domu i nasycenia się wspaniałością jego zalet, mogłeś o nim zapomnieć? Zdumiewa mnie to niezmiernie. Spójrz na sławnego emira Kara ben Nemzi effendi! On powie ci również, że nawet słabość twej pamięci...
Gdy mały samochwał wymienił nieopatrznie me imię, gospodarz zdumiał się i przerwał:
— Powiedziałeś: emir Kara ben Nemzi effendi. Czy dobrze zrozumiałem?
— Allah, Wallah! — roześmiał się Halef nieco zakłopotany. — Istotnie, mój sihdi wypadł mi z ust. Przypatrz mu się. Nie poznałeś go również!
— Maszallah! — Bóg czyni cuda! A więc to wy obaj? Tyś Hadżi Halef Omar, a on Hadżi Kara ben Nemzi z Dżermanistanu?
— Tak, to my. Nie można nas z nikim pomieszać.
— Witam was z całego serca i oświadczam, że wszystkie pokoje mego domu i wszystko, co posiadam, oddaję do waszej dyspozycji!
Podbiegł do nas, uścisnął nas za ręce. Radosne to powitanie było tem bardziej wzruszające, że za pierwszej bytności byliśmy jego gośćmi bardzo niedługo. Miałem więc wrażenie, że radość jego płynie z innych jeszcze pobudek.
Po chwili drzwi otworzyły się naoścież; wszedł przez nie Kepek i pośpieszył do nas w największem tempie, na jakie mu tusza pozwalała. Wyciągnąwszy ku nam obie ręce, zawołał tubalnym głosem:
— Hamdulillah za wielką radość, którąście mi dziś zgotowali! Jak już słyszałeś, mój emirze, nie zapomniałem o dwóch złotych tumanach, któreś mi ofiarował. Weszły wprawdzie do mego nosa pod postacią tabaki, ale nie zginęły, o nie! Spłynęły aż do serca. Od tego czasu marzyliśmy, by was znowu ujrzeć i wtajemniczyć w pewną sprawę, nad którą napróżno się głowimy.
A więc jest i specjalny powód do radości! Stosunek między panem a służącym był tak serdeczny, żem bez wahania uścisnął ręce grubasa, co z powodu ich rozmiarów i zawartości tłuszczu niełatwem było zadaniem.
— Tak, tak, — rzekł gospodarz. — effendi, chcę cię prosić o radę. Tyś jedyny człowiek, któremu mogę się zwierzyć.
— Chętnie ci służę. Ale dlaczego właśnie na mnie padł wybór?
— Uważam, że ty jeden potrafisz mi dopomóc. Wszystko, co mi o tobie opowiadano, i czegom się dowiedział od Kepeka, utwierdza mnie w przekonaniu, że nie napróżno zwrócę się do ciebie. Uszczęśliwia mnie wasze przybycie, ponieważ przywracacie mi utracony spokój serca.
— A mnie siłę zdrowego trawienia — dodał Kepek melancholijnie. — Żołądek mój wchłaniał dawniej wszystko, czem go karmiono. Od pewnego jednak czasu odmawia mi posłuszeństwa i z trudem zmuszam go jedynie do pochłaniania nieodzownej dozy pokarmu. Czuję, że umieram powoli śmiercią głodową; jestem przekonany, że Allah przysłał cię do Bagdadu, emirze, poto, abyś mnie ratował.
Już dawno miałem ochotę odpowiedzieć śmiechem na skargi, ale opanowałem się i nie zdradziłem nawet mrugnięciem oka. Pan, również nie okazując współczucia dla biadań sługi, rozkazał:
— Musimy dowieść, jak bardzo obydwaj goście są nam mili i pożądani. Kepek, żywo, biegnij na jednej nodze i każ przygotować jadło! Godzina obiadu dawno już minęła.
„Żywo, biegnij na jednej nodze!“ Świetne wezwanie pod adresem niepospolitego grubasa. Nie ruszył się z miejsca.
Wskazał tylko ze zdumieniem na głowę i spojrzał z wyrzutem na swego władcę.
— No, naco czekasz? — zapytał pan. — Nie wiesz, co się robi, gdy do domu zawitają tak mili goście?
— Owszem, wiem doskonale.
— Śpiesz się więc i przygotuj posiłek!
— O Allahu, o Mohammedzie! Śpieszyć się, gdy pośpiech nic zmienić nie może?!
— Dlaczegóż to?
— Z powodu zupełnego braku zapasów. Gdy nic niema, nie można nic ugotować.
— Nic niema? — zapytał ze zdumieniem.
— Nic, absolutnie nic!
— Przecież przedwczoraj, gdym cię posłał po kawę i tytoń, przyniosłeś pół barana?
— Tak jest.
— I kurę?
— Nie, koguta. Delikatnego, smacznego kogucika.
— A ryż, masło, pomidory, korzenie?
— Tak.
— A mąkę?
— Całą okkę.[6]
— W takim razie masz wszystko niezbędne do przygotowania smacznego obiadu!
— O effendi, raczysz żartować! Wszystko, coś dotychczas wyliczył, zjedzone.
— Nie może to być! Któż mógł tyle spałaszować?
— Ja.
— Ty? Przecież nie masz żołądka wieloryba!
Grubas przybrał tęskną minę i rzekł:
— Effendi, niechaj ci Allah przebaczy, że mnie porównywasz z tym potworem morskim. Czyś nie słyszał, com niedawno powiedział? Sławny emir Kara Ben Nemzi i szeik Hadżi Halef Omar słyszeli mnie dobrze. Zaświadczą więc, że prawie nic nie jem, ponieważ biedny mój żołądek jest słaby i cienki, jak pęcherz, który każdej chwili może pęknąć.
— Przy tej słabości żołądka pochłonąłeś pół barana, młodego koguta i okkę mąki? O tem, coś dla mnie zostawił, nie warto nawet mówić!
— Allah! Spowijasz mą duszę w zasłonę smutku. To, com uczynił, uczyniłem ze szczerej miłości do ciebie. Baran, który poniósł śmierć przed kilkoma dniami, zapachem swoim domagał się pogrzebu. Miałem pozwolić, abyś go jadł?
— Dlaczegoś kupił cuchnącego barana?
— Kiedy jeszcze nie cuchnął, nie było mnie u kassaba[7].
— Trzeba było kupić świeżą sztukę.
— Nie było żadnej. Wszystkie połcie mięsa w tej jatce cuchnęły.
— Dlaczegoś nie poszedł do innego kassaba?
Grubas łypnął znowu oczkami, rozejrzał się ze zdumieniem dookoła, złożył ręce, że aż huknęło, jakby kto palnął z sześciu moździerzy, i rzekł:
— Niechaj mnie Allah chroni! Pójść do innego kassaba? Popatrz na mnie, effendi! Czy jestem chartem, że mi każesz gnać od rzeźnika do rzeźnika? Pomyśl o tem, że umrę, jeżeli mi oddechu zabraknie. Wiesz również dobrze, że musiałem pójść nietylko do rzeźnika, ale i wstąpić do kilku dekahkinów[8]. Skądże starczyłoby mi czasu na wszystko, skoro musiałem jeszcze wypić cztery filiżanki kawy?
— Mogłeś raz odstąpić od swego zwyczaju.
— O nie, effendi, tak być nie może! Dziś przekonałeś się, jak ważne są te moje wizyty w kawiarniach; dzięki nim mogę ci komunikować wszystkie nowinki. Gdybym ci ich nie znosił, nie dowiedziałbyś się niczego o tych dwóch dostojnych mężach. Przyznajesz więc, że zarzut był niesłuszny i że jestem niewinny.
— Dobrze, dobrze, nie chcę na ten temat dyskutować; byłem jednak przekonany, że mięso wystarczy na cały tydzień i...
— Na cały tydzień? Co ci też wpada do głowy! Jeżeli pół barana ma wystarczyć na cały tydzień, cóż ma przypaść na jeden dzień? A jeżeli mięso przy kupnie trąci padliną, czyż po upływie tygodnia będzie pachniało myrrą? Już teraz było nie do przełknięcia. A jednak ugotowałem je i zjadłem z samozaparciem, abyś ty na swem zdrowiu nie stwierdził smutnych skutków. I oto, zamiast pochwały, zbieram wyrzuty. Niełatwa to rzecz być jednocześnie służącym i kucharzem człowieka, który twierdzi, że pół barana wystarczy na cały tydzień!
Starego wzruszyła widocznie ta filipika. Odrzekł miękko i łagodnie:
— Dajmy już spokój baranowi! Ale dlaczego kogut znikł tak szybko z widowni?
— Proszę cię, nie wspominaj o kogucie! Widocznie tak było przeznaczone w księgach. Zabito go w tym samym dniu, co i barana. Kupiłem go jednocześnie z baranem, zaniosłem do domu i ugotowałem na tym samym ogniu. Trzeba więc było spożyć go z baranem. A zresztą, kogut uchronił mnie od śmierci. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że gdy baran przeszedł przez drogę swego przeznaczenia, żołądek mój znalazł się w stanie tak opłakanym, żem już myślał o opuszczeniu ziemskiej powłoki i powiększeniu grona przodków. Nie lękam się śmierci, tęsknię do wiecznych radości raju, pomyślałem jednak, co się z tobą stanie, gdy cię opuści jedyna podpora dni twoich. Po długich walkach wewnętrznych postanowiłem wytrwać przy tobie, nie bacząc na to, że mnie tak często zasmucasz zbyt skwapliwemi wyrzutami. Musiałem więc przezwyciężyć zły stan trawienia i powołałem do życia napół odumarły żołądek, rzucając mu na pastwę młodego koguta. Wszystko poszło składnie. Z radości obdarowałem swój żołądek porcją świeżo upieczonego chleba, której nie możesz mi odżałować. Ganisz mnie za to, żem ciebie i siebie uratował. Jestem niewinny jak kozioł, posądzony o spożycie wielbłąda, wtenczas gdy to było sprawką lwa. Oto wszystko, co ci mogę powiedzieć, effendi. Czyń teraz, co ci się podoba!
Starzec, wzruszony oracją „jedynej podpory swych dni“, skinął dobrotliwie głową i rzekł:
— Nie chcę cię zasmucać i cofam wyrzuty, ale to nie zmienia sytuacji. Nadeszła pora posiłku, a w domu nic niema.
— O Allah, Allah! Jakaż to słabość pamięci, jaki brak koniecznej przytomności umysłu! Jeżeli usłuchasz mej rady, wszystko skończy się pomyślnie.
— Cóż mi radzisz?
— Daj znowu pieniędzy, a pójdę i przyniosę, co należy.
— I przed wieczorem nie wrócisz.
— No tak, muszę przecież zajrzeć do moich czterech kawiarni i opowiedzieć, że przybył do nas nieporównany emir Kara Ben Nemzi effendi oraz Hadżi Halef Omar. Będę musiał odpowiedzieć na tysiące pytań, trudno więc będzie wrócić przed zachodem słońca.
Gdyby w Europie jakiś służący odważył się na taką zapowiedź, uważanoby go za warjata, ale dziwaczny Kepek sądził, że miał pełne prawo zajadać, kiedy my głodowaliśmy, i ani myślał o zrezygnowaniu z włóczęgi po kawiarniach. Bezgranicznie pobłażliwy pan jego nie wiedział, jak się zachować. Wyręczył go Halef. Byłem z tego obrotu sprawy zadowolony, ponieważ sam nie miałem ochoty karcić oryginalnego grubasa. Mój mały Hadżi stracił cierpliwość. Wstając, klepnął niewiniątko po plecach, i zawołał:
— Wybacz mi, przyjacielu połowy barana i całego młodego koguta! Czy nie byłbyś łaskaw powiedzieć, kto tutaj jest właściwie panem domu?
— Effendi, któremu służę.
— Ach, więc jesteś jego sługą?
— Tak.
— Któż powinien być posłuszny, sługa, czy pan?
— Oczywiście, sługa.
— Pięknie, mój ty najżarłoczniejszy kucharzu na ziemi! A więc nie wolno ci robić, co ci się podoba, a musisz spełniać to, czego wymaga gościnność twego pana. Postaraj się tedy jak najprędzej, aby jego goście mieli co do ust włożyć.Później będziesz mógł pójść do kawiarni. Nie mam prawa do rozkazywania tobie, ale jeżeli — uważaj, co teraz powiem, — jeżeli piśniesz choćby jedno słówko, że jesteśmy w Bagdadzie i zamieszkaliśmy w tym domu, będziesz jutro rano trupem Kepeka, mordowanego powoli i okrutnie przez całą noc!
Przerażony grubas cofnął się o kilka kroków z szybkością, jakiejbym się po nim nie spodziewał. Blednąc aż po koniuszczki włosów, jęknął:
— Powoli i okrutnie... mordowanego... trupem...?
— Tak — odparł Halef bardzo poważnie.
— Ależ... dlaczego martwy... dlaczego zamordowany... dlaczego trup...?
— Posłuchaj! Mamy wrogów, ścigają nas, będą nas szukać w Bagdadzie. Jeżeli nas znajdą, dojdzie do walki. My dwaj zwyciężymy, ale dom, w którym mieszkamy, rozpadnie się w gruzy, a mieszkańcy jego zostaną zamęczeni na śmierć.
— Zamęczeni... na śmierć...! Niechaj Allah strzeże mnie przed djabłem, przed śmiercią, i przed wszystkimi ludźmi, którzy mnie chcą pozbawić życia! Przez cały czas waszego pobytu nie wstąpię nawet do kawiarni. Będę milczał; nie zdradzę nikomu, gdzie przebywacie. Najchętniej zostałbym w domu i nie wychodził poza granice naszego ogrodu.
— Doskonały pomysł! Jestem gotów udać się sam do miasta po zakupy. Chodź ze mną do kuchni!
Gdy się oddalili, gospodarz zapytał:
— Hadżi Halef Omar przesadził z pewnością. Naprawdę macie wrogów, którzy was ścigają?
— Spotkaliśmy ludzi, którzy odnieśli się do nas tak wrogo, że musieliśmy im dać pokosztować bata. Są to Persowie.
— Czy być może?
— Tak. Dyszą żądzą zemsty. Skoro się dowiedzą, że jesteśmy w Bagdadzie, będą nas szukać. Halef przesadził, aby twemu służącemu napędzić strachu. Mam wrażenie, że twój Kepek nie cierpi na nadmiar odwagi.
— Mylisz się, effendi. Piastował godność onbaszi, kaprala, należał do cenionych nieustraszonych podoficerów. Przy tej okazji komunikuję ci, że nazywam się Ozorski i dosłużyłem się w wojsku rangi bimbaszi, majora. Kepek postarzał się i rozleniwił. Dawniej był zwinny, ruchliwy, zawsze gotów do zwady; dziś, dzięki niesłychanej tuszy, trudno wprost uwierzyć w jego bujną przeszłość. A może pod wpływem miłości i opieki, którą mnie stale otacza, stał się dziś ostrożniejszy, niż dawniej. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że z szablą w ręku nieraz oswobadzał mnie z rąk wroga i świadczył mi usługi, dzięki którym patrzę przez szpary na jego słabostki i braki. Jestem przekonany, że i dziś w razie konieczności postawiłby swe życie na kartę. Jest mi wierny jak pies. Zna się na kuchni, więc zastępuje kucharza. Sam nieprawdopodobnie żarłoczny, karmi mnie resztkami, ale to mi wystarcza. Co do kawy, to gotuje dwa rodzaje: dobrą mocną — dla siebie, mdłą jak lura — dla mnie, twierdząc, że mocna kawa źle wpływa na nerwy. Do kroćset! Mówię o kawie, a zapomniałem, że nam jeszcze nie podał! Jakie niedbalstwo względem gości! Niech nam przyniesie kawy!
Klasnął w dłonie raz, drugi, dziesiąty, — grubas się nie zjawił. Dopiero, gdym walnął w dłonie tak mocno, że zaczęły mnie palić, wtoczył się powoli, mrucząc z niechęcią:
— Znowu! Ledwie zdążyłem udzielić wskazówek temu analfabecie Hadżi Halefowi, który w dodatku śmieje się, zamiast ich słuchać z powagą i godnością, a już muszę lecieć. Czegóż chcecie?
— Kawy! — odparł pan.
— Kawy? Nie mam jeszcze kawy; Hadżi przyniesie. Sam płaci za wszystko, więc mu powiedziałem, aby i o kawie nie zapomniał.
— Przecież masz trochę kawy!
— Gdzie?
— Nie wiem, gdzieś ją podział, ale wiem, że Hadżi wyjął ziarna z kulbaki.
Przypomniałem grubasowi, że ukrył kawę na własnej piersi.
Kepek zaprzeczył jednak ruchem głowy i rzekł z nieprawdopodobnym spokojem:
— Tak, włożyłem ją tam, ale zdążyłem już wyjąć.
— Gdzież jest?
— Ukryłem.
— Pocoś ukrył?
— Aby nikt nie znalazł.
— Więc w rezultacie chcesz zachować tę kawę dla siebie?
— Tak. Przyznasz chyba, emirze, że mam do tego pełne prawa. Za kilka dni obchodzę id el milad — święto urodzin. Mam zamiar zaprosić kilku znajomych.
Są to wytrawni znawcy kawy, a ponieważ spostrzegłem, że twoja kawa jest lepsza od tej, którą zwykł kupować mój effendi, zatrzymam ją na dzień urodzin, a wam ugotuję tę, którą przyniesie Hadżi. Nieco cierpliwości! Wróci wkrótce.
— Dlaczego właśnie twoi goście mają pić moją doskonałą kawę?
— Jakże możesz o to pytać, emirze! Według jednego z najważniejszych przepisów koranu należy zawsze czcić gości tem, co najlepsze i najsmaczniejsze.
Ściągnąwszy groźnie brwi, odparłem:
— Właśnie dlatego, że przepis ten jest mi znany, i dlatego, że znam cały szereg innych przepisów, odnoszących się również do spraw gościnności, dziwię się niepomiernie, że śmiesz pozbawiać mnie własnej kawy i proponujesz wzamian gorszą. Twoi goście są gośćmi służącego, który był dawniej onbaszim, my zaś gościmy u twego pana, który piastował godność bimbasziego. Któż jest dostojniejszy, on, czy ty? Zabierz się więc natychmiast do gotowania mojej kawy; pamiętaj, aby była mocna i smaczna, jak przystoi dla dostojnych panów! Ostrzegam cię przy tej okazji przed Hadżi Halefem Omarem. Przywykł do starannej i skrupulatnej obsługi — nie znosi lekceważenia. Ponadto chętnie jada smaczne potrawy i pija smaczne napoje. Kto tego nie przestrzega, tego zwykł bardzo prędko uczyć moresu. Strzeż się jego gniewu! Jest to wolny ben Arab. Na najmniejszy objaw lekceważenia potrafi odpowiedzieć razami lub nawet nożem.
Nie ulegało wątpliwości, że grubas już dawno nie słyszał takiej perory. Pochyliwszy się nisko, rzekł pokornie:
— Dzięki ci, emirze, żeś zwrócił moją uwagę na niebezpieczne właściwości szeika. To istny satrapa! Zaraz przyniosę kawę, ugotowaną z twoich ziaren. Woda już się gotuje, a kawę zmełłem w hon el bonn[9].
— Już? Przygotowałeś ją dla siebie, a my mieliśmy czekać?
— Wstrzymaj się od wyrzutów, emirze! Chcąc poczęstować moich gości, musiałem jej skosztować. Teraz, po twej nauce, wiem, jak się zachować. Aromat kawy złagodzi twój gniew, odświeży zmysł powonienia. Idę, biegnę!
Zaczął przebierać nogami, jak rowerzysta. Uśmiechnąłem się pod wąsem.
Pan jego roześmiał się na całe gardło i rzekł:
— Wiem dobrze, żem go rozpuścił, jak dziadowski bicz. Traktuję go, jak się w Europie zwykło traktować małe pieski lub kanarki. Im bardziej się rozzuchwalał, tem większą czułem doń słabość. Dopiero ty nauczyłeś go moresu. Jestem pewien, że skutki niezadługo się okażą.
Miał rację; grubas wrócił prędzej, niż się można było spodziewać, i postawił kawę na stoliku.
Po chwili rzekł melancholijnie:
— Oto jest! Oświadczam, że nawet nie skosztowałem. W przyszłości będę ją sam gotował, choćby nawet błogi aromat miał mnie pozbawić spokoju duszy. Jeżeli jednak, mój emirze, Allah w swej łaskawości natchnie cię myślą, że i ja powinienem wypić filiżankę tego napoju, nie zapomnij mnie o tem zawiadomić.
Po tych słowach oddalił się. W lepszych domach Wschodu zwykło się podawać kawę w filiżankach. Duże naczynia należą do złego tonu. Nasz poczciwy Kepek nie pomyślał o tem i przyniósł pełną rakwę[10]. Byłem z tego zadowolony, ponieważ nie lubię ustawicznego kręcenia się służby z filiżankami. Miałem również wrażenie, że gospodarz, korzystając z nieobecności służącego, zechce podzielić się ze mną informacjami, o których wspominał. Siedzieliśmy przez długą chwilę w milczeniu. W przerwach między jedną filiżanką a drugą zaciągałem się wonnym papierosem. Wreszcie starzec rzekł:
— Byłeś już w Persji?
— Byłem.
— Powiedz mi więc, czyś słyszał o pewnej Gul-i-Sziraz[11]?
— O gul-i-Sziraz? Oczywiście! Róże z Szirazu są sławne, choć muszę przyznać, że hodowla róż w Rumili zachwyca mnie bardziej.
— Nie o to mi chodzi. Nie mam na myśli hodowli róż; mówię o określonej róży, którą z niewiadomych mi powodów nazwano Gul-i-Sziraz.
— O takiej róży nie słyszałem. Jest mi nieznana.
— To bardzo smutne.
— Mieszkasz tu od lat, ja zatrzymałem się na Wschodzie przejazdem, a ty wręcz sądzisz, że znane mi jest to, o czem sam nie masz pojęcia?
— Pytanie to dowodzi, iż nie jesteś poinformowany, co i jak o tobie mówią. Opowiadania, krążące tu na temat emira Hadżi Kara Ben Nemzi effendi, upoważniają mnie do przypuszczenia, że wiesz o wszystkiem.
— Iście wschodnia przesada. Europejczyk umie poprostu więcej od niewykształconego ben Araba. Oto wszystko.
— Wiem o tem równie dobrze, jak i ty. Cieszysz się jednak tak niezwykłą opinją, że jestem skłonny spodziewać się po tobie nieprzeciętnych zalet. Czy Hadżi Halef Omar jest twym przyjacielem, czy sługą?
— Przyjacielem.
— W takim razie musi być wtajemniczony we wszystko, co się odnosi do waszej dotychczasowej podróży?
— Tak. Nie mam przed nim żadnych tajemnic.
— Odłożę więc rozmowę, aż powróci. Tymczasem możemy się posługiwać twą mową ojczystą.
Zgodziłem się bardzo chętnie, ale przyjemność ta nie trwała długo, gdyż zjawił się Halef i zameldował:
— Przyniosłem, co można było wpobliżu znaleźć. Powinno to starczyć na parę dni, chyba że gruby Ojciec Obżarstwa zje wszystko przez jedną noc, ratując się przed śmiercią. Pozwólcie, że się zapytam, kto to będzie gotował i smażył?
— Oczywiście, Kepek, — odrzekł bimbaszi.
— Allah ’l Allah! Czy znasz swoją kuchnię? Kiedyś tam był po raz ostatni?
— Przed laty. To królestwo Kepeka; nie wpuszcza mnie do niego.
— Byłem tego pewien. Dlatego wpadłem w taką pasję, gdy zaczął mówić o czystości życia i apetyczności potraw. Dałem mu godną odprawę. Ze strachu usadowił się na ziemi z takim hukiem, że myślałem, iż ziemia się wali.
— A potem? — spytał starzec, nieco zaniepokojony. — Cóż robi teraz?
— Nie martw się! Siedzi sobie najspokojniej; wstanie dopiero wtedy, gdy mu pomogę. Dozwól mu siedzieć, dopóki nie wrócę. Pozwolisz, że zapytam, czy wolno mi wypowiedzieć swoje szczere zdanie?
— Ależ, proszę bardzo!
— W takim razie muszę ci oświadczyć, że nie masz pojęcia, w jaki sposób przyrządzano i gotowano potrawy. Gdyby mnie zmuszono do zjedzenia choćby jednego kąska, pochodzącego z opasłej ręki tego Dżedd el Wasacha[12], brzuch mój przenicowałby się jak worek przy wysypywaniu pieniędzy.
Obawiając się, że rozgniewa naszego gospodarza, dałem mu znak, aby się miarkował. Nie bacząc na to, ciągnął dalej:
— Mój sihdi kiwa na mnie, abym milczał. Skoro jednak pragniesz dzielić się z nami stołem, muszę ci oświadczyć, że przez cały czas naszego pobytu będę sam w chukuhme el matbach[13]. Nie chcę opisywać tej kuchni, bo mi brak słów, ale te naczynia, te naczynia!... W kącie stoi wiadro z wodą, w którem Kepek myje twarz i ręce; tej samej wody używa do gotowania. Na dnie wiadra leży gruba warstwa szlamu. Gdy usiadł, obezwładniony lękiem, wylałem mu całe wiadro na głowę...
— Źle postąpiłeś! — zawołał bimbaszi. — Jeżeli zachoruje i...
— Nie lękaj się! — przerwał Halef. — Ta kąpiel wyjdzie mu na dobre. Dowodem, że chciał jeszcze wody, jest fakt, iż z przerażenia rozdziawił gębę, jak wrota; niestety, wiadro było już puste. Potem rzuciłem okiem na tangarę[14] z gliny, w której zwykł gotować jarzyny i mięso.Całe dno pokryte było na palec grubą warstwą brudnego tłuszczu. Kepek wyjaśnił mi z całym spokojem, że tłuszcz ten służy mu jako pasta do obuwia. Wyskrobałem naturalnie tłuszcz i wysmarowałem mu oblicze.
— Niech cię Bóg ma w swej opiece! Jeśliś rzeczywiście tak postąpił, to Kepek...
— Nie kłopocz się, effendi! — przerwał Halef. — Nic złego mu się nie stało. Zdjął spokojnie tłuszcz z twarzy; zachowa go z pewnością jako pastę. W swej gorliwości odkryłem również miklaję[15] z miedzi, na której zwykł tobie, effendi, smażyć mięso. Gotował się na niej marham[16] na wyniszczenie bakków[17], które się rozmnożyły w jego łóżku. Posmarowałem go nieco tą maścią. Potem...
— Wstrzymaj się! — przerwałem. — Nie chcę słyszeć nic więcej. Pójdziesz i kupisz potrzebne na dziś statki; darujesz je później grubasowi. Mam nadzieję, że dzięki temu odzyskasz jego sympatję.
— A więc mogę się uważać za władcę kuchni?
Gospodarz skinął na to głową, poczem Halef oddalił się. Major był niesłychanie zakłopotany i zbity z tropu. Starał się osłabić wrażenie słów Halefa zapomocą wyjaśnień. Nie sprzeciwiałem się, udając, że wierzę, iż główną przyczyną niechlujnego gospodarstwa jest zła sytuacja finansowa. Rozmawialiśmy na temat mojej i jego ojczyzny, którą kochał gorąco. Zapytał, czy zamierzam dziś wyjść z domu. Gdym zaprzeczył, udaliśmy się do ogrodu i przekonałem się przy tej okazji, że koniom naszym nie zbywa na niczem. Po powrocie do domu zatrzymaliśmy się pod kuchennemi drzwiami. Wśród trzasku ognia i dźwięku naczyń rozlegał się głos grubasa:
— Czcigodny szeiku Haddedihnów uważaj, by salsa[18] nie wykipiała, bo szkoda każdej kropelki. Widzę, żeś prawdziwy aszszi el aszsziji[19], i cieszę się jak sułtan myślą o tych potrawach.
Bimbaszi uśmiechnął się; ja również byłem zadowolony z dobrych stosunków, jakie między nimi zapanowały. Weszliśmy do pokoju. Po niedługim czasie wtoczył się Kepek i rzekł do swego pana:
— Effendi, uczta wkrótce się zacznie, a Hadżi twierdzi, że jestem mu w kuchni zawadą. Czy wolno mi usiąść tutaj, jak zwykle, gdy nie mam nic do roboty?
Starzec obrzucił mnie pytającem spojrzeniem. Uświadomiwszy sobie, jak często ci dwaj samotni ludzie siadają razem, już choćby dlatego, że są skazani na obcowanie wyłącznie ze sobą, postanowiłem nie wprowadzać żadnych zmian. Odpowiedziałem więc onbasziemu, który wyglądał teraz znacznie czyściej:
— Siadaj.
Warto było patrzeć, jak się sadowił! Naprzód odwrócił się do ściany i oparł o nią rękami, potem opuścił się wolno, nie pochylając się wcale. Wreszcie padł na poduszkę, jak kłoda. Musiałem zebrać wszystkie siły, by nie wybuchnąć śmiechem. Brzuch grubasa wyglądał jak napęczniały balon. Sapał onbaszi jak miech kowalski, usiłując zakryć nogi przykrótkiemi połami kaftana. Po jakimś czasie westchnął i rzekł z uśmiechem ulgi:
— No tak! Nie podniosę się stąd, zanim się nie najem dosyta.
— Jesteś głodny? — zapytał pan.
— Czy głodny? Allah w’ Allah! Odczuwam większą udrękę, niż głód. Kiedy się widzi szeika Haddedihnów z wielkiego plemienia Szammarów uwijającego się zręcznie i apetycznie po kuchni, wszystkie wody ziemi i nieba spływają do gęby. Znam się na tem doskonale! Chciałbym patrzeć bez przerwy, jak gotuje, i jeść, jeść ustawicznie, jak szalony!
Mlasnąwszy językiem, ciągnął dalej z błogim wyrazem twarzy:
— Zresztą, nie jest taki zły, jak mi się wydawało z początku. W pierwszej chwili traktował mnie obcesowo. Później jednak pokazał mi cudowne naczynia i oświadczył, że daruje mi wszystkie. Nic więc dziwnego, że gniew mego serca zmienił się w rozczulenie. Przyniósł wody, rozpalił ogień, nastawił mięsa i jarzyny. Potem znowu poszedł po wodę, przyniósł kawał mydła i zabrał się do szorowania mej osoby. Z początku wydało mi się to zbyteczne, później jednak poczułem dlań wielką wdzięczność. Umywszy mnie dokumentnie, pomógł wstać i raczył polecić mi pieczę nad ogniem, aby się ryż nie przypalił. Podczas tego zajęcia dusze nasze coraz bardziej zbliżały się do siebie. Zauważyłem, żem go polubił. A gdy mi dał do pokosztowania kawałek maszwi[20], nie mogłem się powstrzymać od uściskania tego wspaniałego szeika. Na to poprosił mnie uprzejmie, abym się udał do was i czekał w spokoju ducha na dalsze specjały.
Wypowiedział to wszystko z błogim wyrazem twarzy. A gdy w drzwiach zjawił się Halef z kilkoma garnkami w ręku, twarz grubasa rozpromieniła się jeszcze bardziej. Halef wracał jeszcze kilka razy do kuchni. Wreszcie cały serir i podłoga zostały pokryte produktami jego sztuki kulinarnej. Po drugiej stronie, przed grubasem, widniała olbrzymia góra ryżu i mięsa; byłem pewien, że wystarczy mu na dziś i jutro. O, jakże się myliłem! Po krótkim stosunkowo czasie góra znikła, a „koniczyna“ zaczęła wodzić tęsknym wzrokiem w naszą stronę. Wzrok ten mówił wyraźnie: „dajcie mi jeszcze!” Halef spełnił tę niemą prośbę z takim zapałem, że poczułem niejakie obawy o stan zdrowia grubasa. Nadeszła wreszcie jednak chwila, w której sam zrozumiałem, że nawet największy otwór można zasypać po brzegi. Pogładziwszy się pieszczotliwie po tej części ciała, którą przedtem porównałem do balonu, onbaszi westchnął głęboko i rzekł:
— Dajcie już spokój, nie mogę więcej! O przekleństwo dosytu, o ciasnoto brzucha! Dlaczegóż człowiekowi jeszcze ślinka idzie do ust, kiedy już gardło nie chce nic przełknąć? Niemasz na świecie doskonałości! Pocieszam się jednak nadzieją, że nasz wspaniały szeik Haddedihnów uda się dziś jeszcze raz do miasta i odwiedzi rzeźnika. Jeżeli tego zaniecha, obawiam się, że jutro nic pożywnego nie dostanie.
Halef był jeszcze bardziej rozradowany, niż nienasycony grubas. Otrzymał przecież w formie opróżnionych garnków wspaniały dowód uznania dla swej sztuki kulinarnej. Pocieszył Kepeka nowiną, że zamówił już dalszą porcję mięsa, którą rzeźnik przyśle wieczorem.
Halef mówił prawdę: przed wieczorem zjawił się wyrostek przysłany przez rzeźnika. Byłem już przesycony mięsem. Niewiadomo, czy będę miał okazję zakosztować go jutro. Może ruszymy w drogę, choć nie jest wykluczone, że pod wpływem opowiadania bimbasziego pozostaniemy tu dłużej. — — —
Nastał wieczór. Panujący w ciągu dnia upał nie ustępował, więc zabraliśmy tytoń i fajki i przeszliśmy na płaski dach domu, zastępujący tutaj europejskie balkony. Po niedługiej chwili przywlókł się również onbaszi i przy pomocy Halefa rozsiadł się na jednej z poduszek. Jedyny tszibuk zaczął wędrować między panem i służącym.
Niebo lśniło tysiącami gwiazd, wiatr poruszał palmami; szum drzew był jedynym szeptem wśród głębokiej ciszy. Noc jak z bajki!
Lud osnuł Bagdad baśniami, które pod tytułem Alif leila wa leila, Tysiąc i jedna noc, znalazły miljony czytelników i słuchaczy. Źródłem tych bajek było prawdopodobnie tysiąc opowiadań, hezar efzane, zbiór Persa imieniem Nasti. Mają one dla badań Wschodu wielkie znaczenie, należy się jednak wystrzegać przed dawaniem tej książki w niepowołane ręce. Bajki te nie mają sobie równych, jeżeli chodzi o poznanie życia, obyczajów i poglądów Wschodu. Waleczność i rycerskość ludzi Wschodu, ich zamiłowanie do przygód, żar nienawiści i miłości, chciwość urzędników, chytrość tak zwanej płci słabej, wspaniałość bogactwa i naga prawda nędzy znajdują dobitny wyraz w tych opowiadaniach, które piękna i pełna fantazji Szachrazada snuła przed królem Szachrjarem. Może delikatne liście bzu szepcą teraz o nieprzespanych nocach Szachrazady?...
Muszę przyznać, że mało mnie to w tej chwili interesowało. Całą uwagę moją pochłaniał sąsiad, który bezwątpienia przechodził w życiu swem niezwykłe koleje. Szeptało mi przeczucie, że nawet dziś jeszcze bimbaszi dźwiga na sobie brzemię trosk dawnych. Co go wygnało z ojczyzny? Co go powstrzymuje od powrotu? Powstanie? Dlaczego żyje samotnie jak pustelnik?
— Effendi, wierzysz w Boga?
Omal mnie nie przestraszył tem pytaniem, rzuconem nagle w noc.
— Tak — odparłem krótko.
— A ja nie wierzę!
Dziwnie ciężko brzmiał ten okrzyk: nie wierzę! Na Wschodzie ludzie zwykli się modlić częściej niż na Zachodzie; dlatego też zastanowiło mnie, że ani pan, ani służący nie zmówili przed i po posiłku modlitwy.
— Dlaczegóż to? — zapytałem po chwili.
— Nie mogę wierzyć w Boga, którego sprawiedliwości nie doświadczyłem.
— Uważasz, że masz prawo występować z oskarżeniem przeciw Temu, który w Istocie Swej jest wszechsprawiedliwością?
— Gdyby tak było, nie gnuśniałbym tutaj, a żyłbym w dworze mych ojców.
— Powinieneś był powiedzieć: gdybym był zaufał jego sprawiedliwości, nie zabranoby mi tego, com utracił. Oko ludzkie sięga niedaleko i nie jest w stanie zbadać wyroków Wszechwiedzącego, który widzi i wie, co się stanie w setki lat później.
— Gdyby wejrzał w moje życie, mógłby mu, jako Wszechpotężny, nadać inny przebieg i inną treść.
— Czy jesteśmy dziećmi Boga, czy też niewolnikami? Gdyby Bóg wglądał w każdą chwilę twego życia, określał każdą twą myśl, dyktował każdy odruch, kimże byłbyś wtedy? Bezwolną zabawką w jego ręku. Wierzaj mi, Bóg nie igra z ludźmi! Życie nie jest zabawką, człowiek — to nie drewniany kręgiel, który lada kula może powalić.
— Czego Bóg chce od nas, o ile wogóle istnieje? Dlaczego padamy bez winy, nie wiedząc za co. Dlaczego tysiące innych niezasłużenie żyje w szczęściu? Dlaczego Bóg zabiera ludziom uczciwym dosłownie wszystko, a tym, którzy na to nie zasłużyli, dorzuca coraz więcej?
— Mówiąc o uczciwych, masz oczywiście siebie na myśli?
— Tak.
— Ci, o których mówiłeś, że na nic dobrego nie zasłużyli, to z pewnością ludzie, którzy pokrzyżowali twe zamiary i zniweczyli nadzieje?
— Tak, oni i jeszcze inni.
— Cóż za pycha! Wywyższywszy się ponad wszystkich, spoglądasz dumnie z góry, sądzisz swych bliźnich jednem zimnem niszczącem słowem i nie chcesz dopuścić, aby Ten, w którego rękach jesteś według własnej opinji igraszką, stał obok ciebie, lub ponad tobą. Czyż naprawdę człowiek, który upadł, nie wie, dlaczego się poślizgnął? Czy nie poczuwasz się do żadnej winy? Czy zawsze byłeś uczciwy? Czy nigdy ci, dla których Bóg łaskaw, niczem nie zdobyli sobie zasługi? Co rozumiesz przez sprawiedliwość i niesprawiedliwość? To mi się podoba, to zaś nie odpowiada mym gustom? Wyobraź sobie, że jesteś dzieckiem, i, ujrzawszy w rękach ojca niestrawny, trujący owoc, prosisz, aby ci go dał. Jeżeli spełni twą prośbę, powiesz, że jest sprawiedliwy i postąpił słusznie, jeżeli ci go dać nie zechce, nazwiesz go niesprawiedliwym. Dopiero później, pomyślawszy nieco, przekonywasz się, że właśnie postąpił jak kochający, mądry ojciec.
— Nie jestem dzieckiem. Sędziwy wiek upoważnia mnie do żądania pobłażliwości, o której mówisz.
— Fakt, że tobie brak tej pobłażliwości, dowodzi, żeś gniewne, niewdzięczne dziecko, które nikomu nie zaufa. Jeżeli tak jest w wieku sędziwym, co dopiero musiało być w dzieciństwie! Może wyrwałeś z rąk ojca zatruty owoc? Zatruwszy się nim na całe życie, biadasz nad niesprawiedliwością. Niewielki to ból — utrata wiary w Boga dla tego, kto nigdy Go nie słuchał, a szedł jedynie za głosem własnej woli. Przychodzą wtedy jednak nieodzownie godziny cichych, skrytych samooskarżeń. Od czasu do czasu zjawi się dręcząca myśl, że człowiek sam postępował nieodpowiednio i przez to ściągnął na siebie wyroki Wszechsprawiedliwego. Cóż robią ludzie krótkowzroczni, by zmusić do milczenia głos sumienia? Chwytają się najprostszego, a najbardziej zawodnego środka: przeczą poprostu istnieniu Boga. Gdyby nie było Boga, nie byłoby również prawa i sądu, nieprawości i sumienia, oskarżenia i kary. Ludzie, niezadowoleni z życia, zrzucają winę na Boga, przecząc równocześnie Jego istnieniu. A wszak, przecząc istnieniu Boga z powodu Jego wrzekomej niesprawiedliwości, nie eliminujesz Go ze swego świata, przeciwnie, stwierdzasz tylko ponad wszelką wątpliwość fakt Jego istnienia.
Nastąpiła chwila zupełnej ciszy. Po pauzie starzec rzekł półgłosem:
— Coś powiedział, effendi? Wyrwałem... zatruty owoc z rąk ojca, który mi go dać nie chciał... Wyrwałem... A więc przemocą postawiłem na swojem... Nie, tego mi nikt jeszcze nie powiedział... Potem przychodzą godziny samooskarżenia... myśli dręczące sumienie!... Z lęku przed sobą samym zrzucamy wszystko na barki Boga... ze strachu przeczymy jego istnieniu i równocześnie potwierdzamy fakt wręcz przeciwny... Chwilę, effendi, jedną chwilę!...
Opuścił głowę. Nie odezwałem się ani słowem. Po chwili zapytał:
— Skąd znasz mnie tak dobrze? W jaki sposób potrafiłeś odsłonić me życie wewnętrzne, moje tajemne myśli, uczucia i przeczucia?
— Mówiłem zupełnie ogólnikowo.
— A przecież te słowa były trafnie dostosowane do treści mego życia. — — Ale nie we wszystkiem, nie!... Nie mogę sobie wyobrazić Boga, który, będąc wcieleniem wiecznej mądrości i miłości, spycha człowieka, swój twór, swe dziecię w otchłań nędzy i rozpaczy.
— Cóż ma począć, jeżeli to stworzenie nie słucha Stwórcy i samo wybiera drogę zniszczenia, wyobrażając sobie, że jest mądrzejsze od wszechwładnego Boga.
— Bóg nie powinien był do tego dopuścić, powinien był zmusić ludzi...
— Wtedy człowiek zostałby pozbawiony własnej woli, wolności, swobody, straciłby swe znaczenie i stałby się bezduszną martwą igraszką. Obracasz się w błędnem kole; dotarliśmy znowu do igraszki, albo, ściśle mówiąc, do nicości. Powiedz mi szczerze, czy istotnie uważasz siebie za... nic?
— Może!
— W takim razie wszystkie twoje myśli, wnioski i wyrzuty byłyby zbyteczne. Ktoś, kto jest niczem, nie może nic przedsiębrać, o niczem myśleć, nie czuje nic i niczego nie pragnie. Powinieneś więc milczeć.
Skrzyżował ramiona, zwrócił się ku mnie twarzą, spojrzał szklanym wzrokiem i rzekł:
— Nie wiem, który z nas mylnie rozumuje. Zaczynam jednak odczuwać lęk przed tobą...
— Czujesz się już napół zwyciężony.
— Jeszcze nie! Twoja argumentacja wygląda wprawdzie na zwycięstwo, ale pobiję cię faktami.
— Nie wierzę w to. Bóg jest jestestwem nieobjętem i nieograniczonem; kto przeczy jego istnieniu, ten niszczy siebie samego. Fakty, które masz zamiar przytoczyć, nie przerażają mnie. Nie znam ich wprawdzie, ale jestem przekonany, że właśnie na ich podstawie udałoby mi się przezwyciężyć twą niewiarę.
— Poznasz niektóre z nich. Opowiem ci cośniecoś. Będzie to historja niedługa, niezbyt nużąca. Sam czuję się zmęczony i nie chciałbym się zbytnio rozwodzić.
Ile niewierzących, wątpiących, zbłąkanych dusz poznałem już w ojczyźnie i poza krajem. Jakież to szczęście kierować je na drogę wiecznie szukającej miłości, która pozostawia w zagrodzie dziewięćdziesiąt dziewięć owieczek, by setną odnaleźć na pustyni. Czy i teraz uda mi się dotrzeć słowem do tego człowieka, który już zaczyna lękać się siły mego rozumowania? Czemże jest siła zimnego, ścisłego rozumowania wobec niezłomnej logiki miłości, która opanowuje niebo i ziemię. Rozum bimbasziego nie jest w stanie strącić Boga z tronu, ale serce jego jest martwe i puste, trzeba więc napełnić je życiem i treścią. Tęskni za tem bezgranicznie. Skądże jednak wziąć to życie? Czem wypełnić pustkę? Czas już dlań najwyższy. Pobłażliwość, którą okazuje służącemu, dowodzi, że zaczyna dziecinnieć; nic w tem dziwnego — nie ulega wątpliwości, że przekroczył już siódmy krzyżyk. Trzeba go pchnąć, ruszyć z miejsca. Skoro ktoś stracił wiarę w Boga, trzeba wielkiej energji, aby ją znowu odzyskać.
— Mówisz po polsku? — zapytał.
— Nie.
— A znasz dzieje Polski?
— Owszem.
— Znasz martyrologję tego nieszczęśliwego kraju? I jego nieszczęsnych mieszkańców? Czy współczujesz im, ty, obcoplemieniec?
— Proszę cię, nie mów tak! W tym sensie człowiek nie powinien być nigdy godny litości. Współczucie jest w pewnych wypadkach rzeczą godną pochwały; w innych sytuacjach staje się obrazą. Istnieją nieszczęścia, które należy znosić z wyniosłą godnością. Współczucie jest wtedy poniżeniem. Zresztą, inaczej ujmuję pojęcie „nieszczęścia“, niż ty. Mam poczucie, że Bóg mną kieruje, więc nie uznaję nieszczęścia.
— Jesteś szczęśliwy, czy też szczęście dla ciebie nie istnieje?
— Nie uznaję przeciętnego szczęścia, które ludzie identyfikują ze szczęśliwym zbiegiem okoliczności. W wyższem rozumieniu istnieje szczęście tylko takie, które można nazwać rozkoszą niebiańską. Szczęście to jest nieskończone; nie można go wymierzyć. Nie ma ono granic. Polega na błogiem poczuciu, że los człowieka spoczywa w ręku Boga.
— Ręka ta jest mi nieznana. Nie zaznałem ani boskiego, ani ziemskiego spokoju. Poco ci prawić, kim byłem i jakie zajmowałem stanowisko? Sam o tem zapomniałem, a w każdym razie niechętnie powracam do tego myślą. Pochodzę ze starego szlacheckiego bogatego rodu. Nie chcę ci opisywać stosunków, wśród których wyrosłem. Zaznaczę tylko, że kształciłem się na oficera. Jedynym moim celem było uwolnienie ojczyzny z pod jarzma ucisku. Przebywałem jakiś czas w Paryżu, aby przygotować powstanie. Zaprzyjaźniłem się tam z Mierosławskim. Posłano mnie do zaboru pruskiego, później do Królestwa. Brałem udział w nieudanem powstaniu poznańskiem, biłem się pod Siedlcami, w Krakowie należałem do sztabu Tyssowskiego. Dyplomaci austrjaccy zatopili nasze nadzieje w powodzi krwi bratniej, przelewanej przez chłopów pod wodzą Jakóba Szeli. Gdzie pozostała mi furtka ucieczki po rzezi szlachty? W Prusiech, w Austrji, w Rosji groziła ręka kata. Skazano mnie zaocznie na śmierć, powysyłano za mną listy gończe, skonfiskowano mi dobra. Wziąłem więc kij dziadowski i wywędrowałem do Turcji, gdzie pod nazwiskiem Ozorskiego wstąpiłem do wojska. Jako chrześcijanin nie mogłem w osmańskiej armji osiągnąć znośnych warunków bytu. Przyjąłem islam.
— Islam? — zapytałem z przerażeniem. — Ach, więc jesteś rene...
— Tak, renegatem. Wymów to słowo do końca. Czegóż żądasz? Nigdy nie byłem pobożnym chrześcijaninem, a na obczyźnie, na tułaczce, straciłem resztę wiary. Wkrótce po przyjęciu islamu awansowałem.
— I dzisiaj dziwisz się, że masz złamane życie? Bądź szczery! Czy pragnąłeś jedynie wolności dla swego ludu? Czy też nęciła cię dawna świetność szlacheckiego stanu?
— I jedno i drugie.
— Oto trujący owoc, który sobie przemocą przywłaszczyłeś. Zniszczył cię doszczętnie. A to przejście na mahometanizm! Nie rozumiem...
— Proszę, pozwól mi mówić, — przerwał. — Zapewniam cię, że jestem równie mało gorliwym muzułmaninem, jak byłem mało wierzącym chrześcijaninem. Zmiana religji nie była dla mnie kwestją wielkiej wagi. Czyż nie wszystko jedno, czy wielbię Boga, czy Allaha, Chrystusa, czy Mahometa. Jeżeli Bóg istnieje, wszyscy ludzie są jego dziećmi. Pogląd ten zapewnił mi wewnętrzny spokój, któremu wiele zawdzięczam nietylko w swojej karjerze wojskowej. Niezadługo fortuna zaczęła się do mnie uśmiechać. Staliśmy w Beirucie, którego załogę tworzyła dywizja z Arabistanu. Zaprzyjaźniłem się z pewnym kupcem miejscowym. Bywałem codziennie w jego domu, w którym, stosownie do irańskich zwyczajów, rygor haremu mniej był surowy, niż u sunnitów. Miał jedyną córkę. Mówiąc językiem Wschodu, była piękna jak jutrzenka. Ponadto otrzymała staranniejsze wychowanie, niż sunnickie córy haremu. Pokochaliśmy się. Ojciec dał mi ją za żonę, choć nie byłem szyitą.
— Nie miałeś wyrzutów sumienia, że ojciec nim był?
— Najmniejszych. Uskok od chrześcijaństwa do islamu był znacznie większy! Jakież sobie robić wyrzuty? Wcale nie żałowałem, żem taki zrobił wybór. Przekreśliłem przeszłość i dawne marzenia. Odtąd żyłem wyłącznie dla rodziny i dla wojskowej karjery. Byłem bardzo szczęśliwy w małżeństwie. Po jakimś czasie narodził mi się syn, potem córka. W rok po jej przyjściu na świat przeniesiono mnie do Damaszku. Po kilku tygodniach przenieśli się tam również rodzice żony, nie mogąc żyć zdala od dziecka. Było to na początku pamiętnego dla Damaszku roku 1860. Znasz jego smutne dzieje?
— Znam.
— W takim razie nie będę się zagłębiał w szczegóły. Dowodem, jak byłem szczęśliwy, są imiona, które dałem swym dzieciom. Syn mój zwał się Ikbal — Szczęście, córka zaś Sefa — Rozkosz. Żona moja nazywała się Älmas — Diament; była dla mnie istotnie najdrogocenniejszym klejnotem.
— Jak się nazywał jej ojciec?
— Mirza Sibil. Zwano go również Agha Sibil.
— „Sibil“ znaczy po persku „broda“. Czy odziedziczył to imię, czy też dodał je sobie ze względu na brodę.
— Nie wiem. W każdym razie miał największą brodę, jaką kiedykolwiek widziałem. Mogę ją jedynie porównać z brodą króla włoskiego Wiktora Emanuela, którego podobiznę nieraz oglądałem. Dlaczego pytasz o to imię?
— Przez zwykłą ciekawość, ponieważ wymieniłeś imiona całej rodziny.
— Jakże niechętnie wspominam te wszystkie imiona! Mówią mi one o utraconem szczęściu, które już nigdy nie wróci.
— Dobroć Boga jest bezgraniczna; nikt nie powinien rezygnować z tego, co nazywasz szczęściem.
— Miłość ojcowska i macierzyńska to zupełnie coś innego, niż miłość ogólnoludzka. Czy masz dzieci, effendi?
— Nie.
— W takim razie zrozumiałeś mnie tylko częściowo. Czy mógłbyś się czuć szczęśliwy, gdyby ci zamordowano żonę? A mnie prócz żony zamordowano dzieci i rodziców małżonki!
Słysząc to, Halef zawołał:
— Niechaj przekleństwo Allaha spadnie na morderców. Gdyby mi zamordowano moją Hanneh, najwspanialszą ze wszystkich dziewic, kobiet i matek, lub drogiego syna Karę Ben Halefa, który jest wcieleniem waleczności i odwagi, — szczęście mego życia umarłoby na wieki. Nie zaznałbym spokoju, dopóki nie udałoby mi się posłać złoczyńców do wszystkich djabłów, smażących się w czeluściach piekieł.
— Ty mnie rozumiesz lepiej, niż twój przyjaciel Kara Ben Nemzi. I ja pałałem zemstą. Nie wiedziałem jednak, kto mi wymordował rodzinę, i napróżno szukałem morderców.
— Opowiedz, jak się to stało, — rzekłem. — To ulży twojemu zbolałemu sercu.
— Przeciwnie, będzie mi ciężej, — odparł. — Jątrzenie starych ran, które nie chcą się zagoić, sprawia tylko nowy ból. — Już w Beirucie poznałem naocznie śmiertelną nienawiść, która panuje między mahometańskimi Druzami, a chrześcijanami maronitami z Libanu; mam wrażenie, że nienawiść ta trwać będzie wiecznie. Znasz te stosunki, więc nie będę ci ich przedstawiał szczegółowo. Nienawiść, o której mówiłem, nietylko wynika z różnic językowych, lecz przedewszystkiem z różnicy wiary. Druzowie i maronici zamieszkują wzgórza i doliny Libanu. Obydwa plemiona posługują się mową arabską. Maronici są chrześcijanami obrządku Zachodniego, a różnią się od katolików tylko pod względem niektórych ceremonjałów i stosowania celibatu. Druzowie zaś, wyznając islam, odprawiają tajemne obrzędy i podobno zachowali częściowo wiarę starosyryjską. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, oba plemiona walczyły przeciw Turkom, gdyż, jak wiadomo, narody, mieszkające w górach, najbardziej zwykły się opierać najeźdźcom. Turcy postanowili posiać między swych wrogów niezgodę, i w rezultacie w latach 1842 i 1845 doszło do krwawych, okropnych ekscesów. Gdy później podczas wojny krymskiej mahometanie doznali upokorzenia od swych sprzymierzeńców Anglików i Francuzów, zbudziła się w nich nienawiść do chrześcijan. Najłatwiej można jej było dać wyraz w Libanie i w Syrji, gdzie interesy francusko-angielskie najbardziej kolidowały z interesami tureckiemi. Gdy w roku 1856 mocarstwa zachodnie zmusiły sułtana, by w swym słynnym hatt-i-humajun przyznał wszystkim poddanym bez względu na wyznanie te same prawa, które mieli dotychczas mahometanie, w kraju powstało głębokie rozgoryczenie. Pierwszym widomym znakiem wrogich nastrojów było zamordowanie konsula francuskiego i angielskiego w Dżidda, prastarym porcie świętej Mekki, którego ludność odznaczała się niezwykłem wprost przywiązaniem do islamu. Represje, powzięte w odpowiedzi przez obydwa mocarstwa, zwiększyły jeszcze gniew i nienawiść.
Równocześnie zaczęto ograniczać do minimum władzę Wysokiej Porty nad państwami lennemi. W Serbji zdetronizowano Karę Georgiewicza, ponieważ był oddany sułtanowi, i powołano zpowrotem Obrenowicza. W Mołdawji i na Wołoszczyźnie obrano księciem niejakiego Cuzę. Wszystko to, razem wzięte, wzmogło nienawiść muzułmanów do chrześcijan do tego stopnia, że wybuch wojny stał się nieunikniony. Zaczęła się na Libanie. W Damaszku odbyła się tajna narada między tamtejszym paszą Ahmedem, Abdallahem el Halebi, szeikiem ul Islam, największym mahometańskim dostojnikiem duchownym, i Kurszidem, paszą z Beirutu. Wyniki tej narady streścił szeik ul Islam w następujących słowach: „Jedyną odpowiedzią na hatt-i-humajun, ten akt gwałcący ducha i literę koranu, powinno być wezwanie ludu do rzezi chrześcijan.“ Decyzję tę pierwszy wykonał Kurszid-pasza; opuszczając Beirut, kazał dać salwę armatnią, umówiony sygnał do rozpoczęcia rzezi. Był to początek krwawego powstania Druzów przeciw chrześcijanom.
W tem miejscu przerwałem:
— Zanim będziesz mówił dalej, bądź łaskaw wyjaśnić mi, czy w tym wypadku stoisz po stronie chrześcijan, czy mahometan?
— Jedna i druga strona dopuściła się wielu win i grzechów. Chcąc być sprawiedliwym, musisz przyznać, że maronici pod względem etycznym stali znacznie niżej od Druzów i nieraz dawali im powody do pogardy, nawet do zemsty. Nie będziesz mógł również zaprzeczyć, że właśnie chrześcijanie chcieli zdobyć szturmem stary Sidon i Saïdę. Najkrwawsze jednak walki toczyły się na południowym stoku Antylibanu oraz w mieście Raszeya, leżącem na północnym stoku, niedaleko źródeł Jordanu. Jeszcze bardziej na północ leży u stóp Libanu miasteczko Sachleh, którego mieszkańcy twierdzili zawsze, że są najwaleczniejszymi wojownikami maronitów. Stosunek ich do Druzów był zdecydowanie wrogi; maronici pysznili się tem, że w pewnych obrzędach różnią się od katolików. Gdy się dowiedzieli, że walka się rozpoczęła, zaczęli strzelać w niebo ze słowami: „Gdyby sam Bóg przeciw nam wystąpił, nie potrafiłby zdobyć Sachlehu!“ Wkrótce zostali za tę zuchwałość surowo ukarani. Ludy maronickie, które miały im pośpieszyć z pomocą, stchórzyły i zawróciły z drogi, a tymczasem do miasta wtargnęli arabscy Beduini, zamieszkujący pustynię, Druzowie z Libanu i Hauranu, Arnauci i Kurdowie z Damaszku oraz Metualisowie z Baalbeku. Tylko część mieszkańców zdołała uciec z płonących domów. Wbrew przeciwnym opinjom, mogę cię zapewnić, że Druzowie zachowali się wprawdzie nielitościwie, ale z godnością. Kiedy ich sprzymierzeńcy zaczęli się znęcać nad bezbronnymi, Druzowie położyli kres okrucieństwom, oświadczając, że każdy, kto nie uszanuje starców i dzieci, lub dotknie kobiety, zostanie na miejscu rozstrzelany. Zkolei nastąpiło zdobycie miasta chrześcijańskiego Deïr el Kamr, Klasztor Księżyca, położonego w górach Druzji. Miasto to zawdzięcza swą nazwę staremu klasztorowi Najświętszej Marji Panny, którą w Syrji zwykło się przedstawiać z aureolą księżyca u nóg. Niestety, mieszkańcy tego miasta również nieraz zachowywali się wobec mahometan wyzywająco, obrażając i znieważając przyjeżdżających do miasta Druzów. Wypędzili nawet jednego z ich szeików za to, że chciał sobie zbudować na własnym gruncie dom pod miastem. Odchodząc, miał powiedzieć: „A ja dom zbuduję i to na waszych czaszkach.“ Zemsta nie dała na siebie czekać. Niemal całe miasto zrównane zostało z ziemią. Na chrześcijan, mieszkających w Damaszku, padł lęk. Czy wiesz effendi, ilu ich tam wtedy mieszkało?
— Przeszło dwadzieścia tysięcy. Dimeszk esz szam był przecież stolicą filajeta syryjskiego i sandszaka szam-i-szerif. Należało się liczyć z zamieszkami i przewidywać, że przebieg ich będzie może krwawszy, niż walki w polach.
— Tak, masz rację. Pozornie mieszkańcy Damaszku żyli z mahometanami w doskonałej harmonji, ale budzili w nich zawiść i nienawiść przez pyszałkowate wystąpienia i wystawny tryb życia. Najbardziej jednak drażniły mahometan wystrojone żony i córki chrześcijan, spacerujące bez zasłon po ulicach. Chrześcijanie zapomnieli, że muzułmanin ciągle jeszcze uważa się za zdobywcę i władcę tego kraju, i że posiadają tylko prawa ra’ajów, którzy zgodę na przebywanie w kraju okupywać muszą specjalnemi podatkami. Jako ra’aja nie mogli posiadać ziemi i musieli zajmować się handlem; na tej drodze zdobyli bogactwa, któremi się nierozsądnie popisywali. Każdy człowiek ma niezaprzeczone prawo pokazywania drugim, co mu się udało osiągnąć, ale tylko głupcy czynią to w sposób drażniący i bijący w oczy. Znałeś z pewnością wielu bogatych Greków i Ormian i wiesz, jak się zwykli zachowywać.
— Tak, masz rację. Słucham cię dalej.
— Położenie w Damaszku stawało się coraz groźniejsze. Chrześcijańscy konsulowie wystosowali pod adresem paszy zapytania, czy chrześcijanom nie grozi niebezpieczeństwo. Pasza dał uspakajającą odpowiedź, ale wybrał równocześnie z przedmieścia Salehijeh, zamieszkałego przeważnie przez Turkmanów i Kurdów, tysiąc ludzi wrzekomo dla ochrony chrześcijan, a właściwie jedynie w tym celu, by rozpoczęli rzeź. Szeik ul Islam, dusza sprzysiężenia, uczynił również wszystko, by uśpić czujność i obawy. Z drugiej strony, cały szereg wysoko postawionych mahometan, przyjaźnie usposobiony dla chrześcijan, ostrzegał ich przed tem, co się gotuje. Ludzie ci oświadczyli konsulom, że wojsko jest gotowe do wielkiej rzezi; zakomunikowali również, że ludności cywilnej porozdawano broń. Tymczasem wypuszczono na miasto sforę psów z uwieszonemi pod gardłem chrześcijańskiemi krzyżami. Wszystkie te objawy, łącznie z kpinami i szyderstwem, nie potrafiły jednak zachwiać poczucia bezpieczeństwa zaślepionych chrześcijan. Pamiętasz dzień, w którym nieszczęście spadło, jak piorun z jasnego nieba?
— Stało się to dziewiątego lipca.
— Słusznie. Muezzinowie zaczęli właśnie nawoływać do modlitwy wieczornej; domy i koszary opróżniły się, ulice zaroiły się tłumem ludzi. Nagle rozległy się okrzyki: „Mordujcie, rabujcie, palcie! Nadszedł dzień śmierci dla chrześcijan!“
„W jednej chwili obsadzono dzielnicę chrześcijańską i zaczęła się okrutna rozprawa, trwająca pełnych siedem dni. Już trzeciego dnia tysiąc czterysta domów leżało w gruzach. Zginęło przeszło pięć tysięcy ludzi, zamordowano i porwano przeszło tysiąc kobiet.
— Ta rzeź chrześcijan — przerwałem — przybrałaby o wiele większe rozmiary, gdyby nie obecność sławnego ze szlachetności emira algerskich Beduinów Abd el Kadera.
— Tak jest. Straszliwy ten przeciwnik protektoratu musiał opuścić swą ojczyznę i przybył do Damaszku, by tu spokojnie spędzić resztę swych dni. Po obsadzeniu Algeru przez Francuzów wielka ilość Arabów przeniosła się do Damaszku; wśród nich było wielu wojowników Abd el Kadera. Ramiona jego dźwigały zwycięsko chorągiew proroka na wielu polach walki; okupacja Algeru musiała mu zohydzić wszystko, co chrześcijańskie. Władze więc mahometańskie, choć liczyły się z jego wpływami w Damaszku, miały wszelkie podstawy do przypuszczenia, że nie będzie czynił przeszkód krwawej łaźni. Ponadto przeważało przekonanie, że Lew Algeru, tak go powszechnie nazywano, postarzał się, zgnuśniał i nie będzie prędki do szabli, którą niegdyś władał tak energicznie. Okazało się, że przypuszczenie było fałszywe. Gdy ze względu na poważanie, którem się cieszył, i na doświadczenie wojskowe, powołano go do tajnej rady wojennej, zwróconej przeciw chrześcijanom, oświadczył paszy z nieustraszoną szczerością: „To, czego ode mnie żądacie, sprzeciwia się naszym prawom. Jestem lepszym muzułmaninem, niż wy, i będę bronił chrześcijan. Jestem gotów zginąć, ratując honor Islamu!“ Gdy walka rozpoczęła się mimo tego oświadczenia, Lew Algeru dotrzymał słowa. Otworzył prześladowanym bramy swego domostwa; pomagał każdemu zbiegowi, którego wygnano z mieszkania. Na czele swych nieustraszonych Afrykanów walczył przeciw tureckim żołnierzom i tłumowi. Udało mu się ukryć w zamku jedenaście tysięcy chrześcijan, zbiegłych ze szpitali, oraz kilka sióstr miłosierdzia z dwustu młodemi wychowanicami. Podczas siedmiodniowego pogromu zginęło wielu z pośród jego wojowników. W prywatnem mieszkaniu Abd el Kadera znalazło schronienie również kilkuset chrześcijan. Szeik ul Islam dał wówczas rozkaz, aby kilka tysięcy żołnierzy i włóczęgów zaatakowało mieszkanie Lwa Algeru. Na to Abd el Kader wysłał swych Afrykanów do mahometańskich dzielnic, poleciwszy im nieść w ręku płonące pochodnie, sam zaś stanął przed napastnikami w hełmie i pancerzu i zawołał groźnie: — „Nikczemnicy, sądzicie, że krwią i morderstwem można czcić proroka? Jeżeli nie zawrócicie, każę ściąć paszę i jego oficerów, a do domów waszych powrzucam płonące pochodnie!” — Pomogło to, ale nie na długo; tymczasem jednak rozeszła się wieść, że sprzymierzeniec Abd el Kadera, Hauran-szeik, do którego Lew Algeru zwrócił się o pomoc, zbliża się na odsiecz na czele licznego zastępu wojowników. W rezultacie napastnicy odstąpili od zamiaru zdobycia prywatnego mieszkania; skierowali się jednak pod zamek, w którym znaleźli schronienie uratowani przez Abd el Kadera chrześcijanie. Zamek, położony w północno-zachodnim zakątku starego miasta, otoczony jest głębokiemi rowami. Mury budowli są niezwykle mocne i grube. Chrześcijanie czuli się więc w nim chwilowo bezpieczni, ale musieli spędzić szereg straszliwych dni w głodzie, pragnieniu, lęku i gorączce, dopóki pod wpływem interwencji mocarstw zachodnich Ahmed-pasza nie został odwołany, a następca jego Fuad-pasza nie pojawił się na czele nowych wojsk dla przywrócenia ładu. Po oswobodzeniu prawie wszyscy byli więźniowie wywędrowali, nie wierząc, aby fanatyczna nienawiść przeciw Frankom nagle zanikła.
— Nie dziwię się im, zwłaszcza że bardzo opieszale wymierzano sprawiedliwość tym, którzy rzeź rozpoczęli.
— Effendi, mogę w tej materji więcej powiedzieć od ciebie. Kara dosięgła tylko niewielu winnych, ale spadła zato na niewinnych, wśród których i ja byłem.
— Na ciebie?
— Tak jest — odparł. — Ahmed-paszy pozwolono opuścić miasto w uroczystym pochodzie, w Smyrnie zaś uczczono go wystrzałami armatniemi. Dopiero później, pod wpływem mocarstw Zachodu, Fuad-pasza kazał go sprowadzić do Damaszku i rozstrzelać. Rozstrzelano również komendantów Raszeyi i Hasbeyi. Nic niewiadomo jednak o ukaraniu Abdallaha el Halebi, szeika ul Islam. Widocznie ręka sprawiedliwości nie potrafiła dotrzeć do najwyższego duchownego. A przecież on właśnie posłał pierwszych morderców do domu pewnego bogatego chrześcijanina, tylko dlatego, że był tamtemu winien dużą sumę pieniędzy. Morderców nie ukarano, lecz zato powieszono niewinnie około sześćdziesięciu mieszkańców i rozstrzelano stu żołnierzy i oficerów, wśród których i ja się znajdowałem.
— I mimo to żyjesz?!
— Oczywiście! A żyję tylko dzięki onbasziemu i nie zapomnę mu tego nigdy.
— Zaciekawiasz mnie, o bimbaszi! To, coś dotychczas opowiedział, było mi przeważnie znane; mam nadzieję, że teraz opowiesz nam coś, co pochłonie całą naszą uwagę.
— Możesz sobie wyobrazić, jakieby to dla mnie było straszne, gdyby mi kazano strzelać do niewinnych chrześcijan; jako oficer musiałbym przecież spełnić rozkaz. Na szczęście, kompanja moja została przydzielona do oddziałów, mających pilnować zamku. Dzięki temu nie musiałem występować brutalnie przeciw ludziom, których wiarę kiedyś wyznawałem. Przyszło mi stać pod zamkiem trzy pełne doby. Nie widziałem ani dzieci, ani żony, ani jej rodziców. Gdy mnie później zwolniono na pół dnia, znalazłem dom i ulicę w popiołach. Opowiedziano mi, że nienawiść tłumu zwróciła się nietylko przeciw chrześcijanom, ale również przeciw mahometanom-szyitom. Ojciec mej żony był Persem, a więc szyitą; wiedziała o tem cała dzielnica, w którejśmy mieszkali. Wiedziano również, że jest bogaty. To wystarczyło, by skierować na nasz dom rozszalałych sunnickich łotrów. Możesz sobie wyobrazić, co się ze mną stało. Jak obłąkany zacząłem się grzebać w gruzach domu. Kepek był mi pomocny, Ale gruzy były jeszcze gorące i musieliśmy się cofnąć. Pobiegliśmy do sąsiadów. Pod wpływem ich wyjaśnień smutek mój zmienił się w wściekłość. To nie sunnici zniszczyli moje szczęście, tylko zgraja perskich wyrzutków, prowadzona przez jednego z wrogów mego teścia. Ona to zamordowała go wraz z całą rodziną, obrabowała doszczętnie i podpaliła dom. Od tej chwili czuję nienawiść do wszystkiego, co perskie. Późniejsze wypadki spotęgowały jeszcze tę nienawiść. Byłem nieprzytomny z rozpaczy. Postanowiłem wyśledzić sprawców. Kepek tłumaczył mi, że w takim zamęcie jedynie przypadek może mnie naprowadzić na ślad zbrodniarzy. Nie bacząc na te słowa, postanowiłem trwać przy swym zamiarze. Urlop nasz się kończył; trzeba było zameldować się w Buluku. Kepek ostrzegał mnie przed skutkami samowolnego przedłużenia urlopu. Nie zwracałem na to najmniejszej uwagi, nie myślałem nawet o przerywaniu poszukiwań. Odesłałem tylko Kepeka z poleceniem, aby mnie wytłumaczył przed pułkownikiem i poprosił w mojem imieniu o przedłużenie urlopu. W podnieceniu i zdenerwowaniu zapomniałem o tem, że oficer ten nie jest mi przychylny z powodu jakiejś dawnej niesnaski i z tego jeszcze względu, że dosłużyłem się rangi, której on w moim wieku nie posiadał. Poza tem miałem widoki na dalszy awans, i można było przewidzieć, że wkrótce przewyższę go szarżą. Kiedy po dwóch dniach mordęgi zjawiłem się przed nim ledwie żywy, kazał mnie zaaresztować. Stawiono mnie przed sąd wojenny, oświadczono w żywe oczy, że moja relacja o krewnych i mordercach jest bajką, zmyśloną tylko poto, aby upiększyć fakt niestawienia się na czas. Rzucono mi w twarz oskarżenie, że brałem wybitny udział w mordowaniu chrześcijan. Na dowód tego powołano nawet świadków. Byli to... służący-persowie, których mój teść wypędził ze swego sklepu za oszustwa i malwersacje.
— Rozumiem wszystko. Fuad-pasza szukał winowajców, a ponieważ z pewnych względów trzeba było oszczędzać istotnych sprawców krwawej rzezi, zrzucono winę na tych, z którymi się miało dawne porachunki; kazano im pokutować za niepopełnione winy.
— Masz rację. Krótko i węzłowato, zostałem skazany na śmierć. Muszę przyznać, że sam przyczyniłem się do tego wyroku. Zamiast bronić się spokojnie, do tego stopnia obraziłem sędziów, którzy wogóle byli mi nieprzychylni, że nie mogło być mowy o łagodnym wyroku. Tego samego dnia wieczorem odprowadzono mnie z innymi skazańcami na miejsce kaźni. Egzekucję mieli wykonać żołnierze mojej własnej kompanji; wśród nich Kepek. Przystąpił do mnie i, nakładając mi chustkę na oczy, szepnął: — „Gdy damy salwę, padnij i nie ruszaj się z miejsca. Umówiliśmy się, że żaden z nas nie będzie celował. Asker hekimi[21] zgodził się na to również.“ — Muszę przyznać, że wszyscy moi podwładni odnosili się do mnie bardzo przychylnie, ponieważ w ramach przepisów służbowych byłem dla nich zawsze bardzo pobłażliwy. Lekarz był z pochodzenia Grekiem; pozostawałem z nim w bliskich stosunkach. Gdy się rozległa salwa, padłem na ziemię i nie ruszałem się z miejsca. Rozległo się jeszcze kilka salw i po chwili zauważyłem, że lekarz sprawdza, czy skazańcy istotnie śmierć ponieśli. Zbliżył się do mnie; poczułem jego ręce na swej piersi. Nie mówiąc ani słowa, przeszedł dalej. Po jakimś czasie usłyszałem dźwięk łopat, łomów i motyk. Miałem wrażenie, że noc już zapadła. Zawleczono mnie wbok i zdjęto opaskę z oczu. Mimo ciemności ujrzałem pochylonego nad sobą onbasziego, który rzekł:
— „Panie, chodźmy! Musimy co żywo uciekać z Damaszku.
„Skoczyłem na równe nogi i, idąc w jego ślady, zapytałem:
— „Przeze mnie zostajesz dezerterem?
— „Tak, bo cię kocham.
„Po stracie najbliższych śmierć nie byłaby dla mnie straszna. Ale myśl o mordercach podtrzymywała mnie przy życiu; myśl o zemście nie dawała mi spokoju. Niestety, wszystkie wysiłki i poszukiwania okazały się daremne. Nie chcę cię nużyć długiem opowiadaniem; powiem tylko, że Kepek nie opuszczał mnie w najcięższych chwilach, gdyśmy klepali ogromną biedę. Całym naszym majątkiem były drobne oszczędności z żołdu Kepeka. Po wielkich mitręgach i znojach dotarliśmy do Konstantynopola i dalej. Przez szczęśliwy przypadek spotkaliśmy się z paszą Midhatem, człowiekiem łagodnym i wielkodusznym, który później stracił całą aureolę swej sławy. Dowiedziawszy się o naszych przeżyciach, przyjął nas do swych oddziałów. Walczyłem pod nim w Bułgarji, potem ruszyłem razem z nim do Bagdadu. Tu otrzymałem rangę bimbasziego i zostałem naczelnikiem urzędu celnego. Względy paszy pchnęłyby mnie jeszcze wyżej, gdyby historja, którą zaraz opowiem, nie zmusiła mnie do opuszczenia stanowiska. Muszę tu nadmienić, że przed Kepekiem otwierały się również perspektywy awansu, pozostał jednak przy stopniu onbasziego, aby żyć nadal u mego boku.
Korzystając z krótkiej pauzy, wyciągnąłem do grubasa rękę i uścisnąłem serdecznie jego dłoń. Zrozumiałem teraz, dlaczego pan tak pobłażał wiernemu słudze. Starzec ciągnął dalej:
— Znasz stosunki, panujące na tutejszej komorze celnej?
— Nie — odparłem.
— W takim razie nie możesz mieć pojęcia o chaosie, jaki tam panował w chwili gdy Midhat stanął na czele zarządu Irak Arabi. Dużo czasu upłynęło, nim mu się udało zaprowadzić porządek. Ponieważ był bardzo surowy, ludność odnosiła się do urzędników celnych z jeszcze większą nienawiścią, niż w innych miastach, gdzie się również nie cieszą popularnością. Urzędnik celny był szczuty jak pies i narażony na wszelkie niebezpieczeństwa, gdyż na rzece od strony Persji kwitło przemytnictwo. Trudniły się tym procederem tysiące ludzi, i ci oto podjęli z nami walkę na śmierć i życie. Nie wiem, jak teraz te sprawy wyglądają, i wcale mnie to nie interesuje. Możesz mi w każdym razie wierzyć, że jako najwyższy urzędnik celny byłem najbardziej znienawidzony. Nie chciałbym przeżywać jeszcze raz podobnych okropności. Nic dziwnego, że, patrząc teraz na mego grubego onbasziego, miałeś wątpliwości, czy był mi istotnie wiernym i odważnym pomocnikiem.
— Jakie towary wtedy przemycano?
— Przedewszystkiem skóry, mydła, szale, dywany, turkusy i opjum. Obecnie, przy wysokiem cle, cennym przedmiotem kontrabandy powinien być szafran.
Przypomniałem sobie odruchowo Pedera-i-Baharata, Ojca Korzeni, oraz rozmowę jego z dwoma towarzyszami, którą niedawno podsłuchałem nad Tygrysem.
Ciągnął dalej:
— Zauważyłem, że przemytnictwo jest doskonale zorganizowane i kierowane planowo. Organizacja składała się z kierowników, pomocników i zwyczajnych przemytników. Rozporządzali tajnemi obszernemi składami, w których trzeba było magazynować na czas jakiś towary, napływające z wszystkich stron. Przez długi czas nie zdołałem natrafić na ślad takiego składu, a gdy wreszcie marzenie moje się spełniło, utraciłem nietylko posadę, ale i majątek, i zszedłem na nędzarza.
— Jakżeto mogło się stać? Przecież takie odkrycie powinno było ci przynieść korzyść i awans!
— Tak ci się tylko wydaje, ponieważ nie wiesz, w jakich okolicznościach to się stało. Dotychczas nie mówiłem o nich ani słowa. Ale teraz opowiem wszystko, chciałbym tylko wiedzieć, jak się zapatrujesz na sprawę przysięgi.
— Nie wiem wprawdzie, w jakim związku stawiasz to pytanie, ale wiem na pewno, że przysięga to rzecz święta i nie należy jej łamać za żadną cenę.
Wolałbym umrzeć, niż złamać daną przysięgę.
— W takim razie muszę milczeć. Nie wolno mi nic powiedzieć, ponieważ razem z Kepekiem przysięgłem nie mówić o tem nikomu.
— Czy to naprawdę była przysięga?
— Tak.
— Złożona wobec władzy?
— Nie, wobec przemytników.
— W takim razie była to przysięga wymuszona. Czy tak?
— Tak.
— Możesz więc wyzbyć się wszystkich skrupułów. Istotą przysięgi jest złożenie jej przed władzą, która tego wymaga. W tym wypadku nie składałeś przysięgi przed władzą. A przysięga, dana w imieniu Boga sobie samemu, lub innym, nie obowiązuje, jeśli się odnosi do czynności prawem wzbronionej. Wzywanie Boga w nieuczciwej sprawie staje się bluźnierstwem. Skoro przysięga została wymuszona, dochowanie jej może się stać zbrodnią; człowiek ma nietylko prawo, lecz nawet obowiązek nie stosować się do niej. Może zmuszono cię, byś przysiągł, że nie powiesz ani słowa o czemś, co jest wzbronione prawem?
— Tak.
— W takim razie popełniłeś wielki błąd.
— Chodziło o życie. Gdybyśmy nie złożyli przysięgi, zamordowanoby nas.
— Mimo to, będąc na twojem miejscu, nie złożyłbym tej przysięgi. Ale poglądy nasze w tym względzie różnią się, ponieważ islam jest ci równie obojętny, jak chrześcijaństwo. W każdym razie, mężczyzna uważa swoje słowo za święte, i nie powinien niem szafować, gdy chodzi o nieczystą sprawę.
— Może masz rację; nie chcę się spierać, gdyż nie chodzi mi o samą przysięgę, lecz o skutki, któreby na mnie spadły w razie odmowy. Jeżeli i ty, i Halef umiecie milczeć jak grób, mogę mówić spokojnie.
— Porównanie z grobem nie jest trafne. Grób nie milczy, przeciwnie, przemawia językiem żywym, surowym, czasem nawet piorunującym. Oczywiście, mowę tę usłyszeć potrafi jedynie ucho duszy. Przyrzekamy ci więc, że będziemy bardziej milczący od grobu, o ile naturalnie charakter sprawy nie zmusi nas do mówienia.
— Nie jesteście przecież zaprzysiężonymi przez podyszacha urzędnikami celnymi. Wiem, że mogę liczyć na twoje słowo, i będę mówił dalej. Otóż, porównywując pewne obserwacje i spostrzeżenia mych podwładnych z własnemi doświadczeniami, ustaliłem, że główny skład przemytników powinien się mieścić w ruinach Babilonu. Nie chcę nużyć was opowiadaniem, jak doszedłem do tego wniosku. Wynająłem więc dwóch ubogich Beduinów. Wypędzeni z plemienia, nie mieli żadnych zobowiązań wobec nikogo. Przekonałem się z rozmów, że są mi wierni. Wysłałem ich do ruin. Mieli udawać, że poszukują wykopalisk. Poleciłem im, aby zwłaszcza w nocy mieli oczy szeroko otwarte i donosili mi o każdym szczególe, który może mieć korzystny wpływ na zamierzoną akcję. Byli to spryciarze kuci na wszystkie cztery nogi. Po upływie kilku tygodni otrzymałem szereg informacyj, które mnie wprawiły w zachwyt. Podpatrzyli, że przemytnicy z określonego miejsca w różnych porach i różnych kierunkach transportują na jucznych zwierzętach, lub na własnych plecach jakieś towary; po pewnym czasie wracają bez towaru.
— Dowiedziałeś się, gdzie leży to miejsce?
— Tak, określili je z łatwością, choć przez wzgląd na bezpieczeństwo nie posunęli się tak daleko, żeby mogli podpatrzeć przemytników. Miejsce to położone było nad Birs Nimrud. Pamiętam je dobrze; opiszę ci je dokładnie. Opłaciwszy szpiegów sowicie, kazałem im podpatrywać dalej. Wiadomości, z któremi się po jakimś czasie zjawili, potwierdziły moje poprzednie przypuszczenia. Postanowiłem więc ruszyć na określone miejsce na czele dziesięciu zaufanych, wśród których był i Kepek.
— Jaki był plan działania?
— Opowiem później. Chodziło o skład towarów, ukrytych bezprawnie w jakiemś pomieszczeniu. Należało ustalić, gdzie się znajduje wejście do tajemniczego składu. W tym celu zabraliśmy narzędzia do kopania ziemi.
— Ach! Mieliście zamiar dokonać tej pracy w dzień?
— Oczywiście! W nocy byłoby to zupełnie wykluczone.
— W takim razie napróżno zabraliście narzędzia.
— Skąd ci to wiadomo?
— Przecież mówisz mi, żeście ulegli nieszczęśliwemu wypadkowi.
— Wnosisz to z moich słów o wymuszonej przysiędze?
— Nietylko z tego. Obydwaj szpiedzy oszukali cię.
— Nie, byli to wierni, pewni ludzie.
— Czy zjawili się u ciebie, aby ci pokazać to miejsce?
— Tak.
— Stykałeś się z nimi później?
— Nie. Zapewne opuścili zaraz te strony, ale to jeszcze nie powód, by ich uważać za oszustów. Sprawiali na mnie jak najkorzystniejsze wrażenie; jednemu zwłaszcza, imieniem Safi, uczciwość patrzyła wprost z oczu.
— Safi? — zapytałem zdumiony, przypominając sobie człowieka z Mansurijeh, który nas wydał Persom. — Ile lat mógł mieć ten Arab?
— Dlaczego pytasz o to?
— Bo znam kogoś, kto się zwie Safi.
— Imię to nosi wielu ludzi.
— Kiedy rozegrało się zdarzenie, o którem mi opowiadasz?
— Przed czternastu laty.
— Ile lat mógł mieć mniej więcej ten człowiek?
— Mówił, że trzydzieści. Wyglądał jednak starzej. Drugi Beduin zwał się Aftab. Mogę również przysiąc, że był wierny i szczery.
— Aftab! Safi i Aftab, hm, to dziwne!
Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem i zapytał:
— Może znasz również człowieka imieniem Aftab?
— Znam, i mogę śmiało twierdzić, iż wpadłeś w przygotowaną pułapkę.
— Skądże znowu? Czy uważasz, że jestem takim głupcem, aby mnie coś podobnego mogło spotkać?
— Nawet bardzo sprytne i mądre zwierzęta wpadają czasami w pułapki.Proszę, mów dalej!
— Jestem jednak ciekaw, w jaki sposób mógłbyś swe przypuszczenie udowodnić.
— Wkrótce się dowiesz. Jeżeli dobrze zrozumiałem, narzędzia do kopania ziemi zabraliście z Bagdadu. Ruszyliście do Hilleh, nieprawdaż?
— Tak. To jedyna prosta droga do ruin Babilonu.
— Kto ma tajemne cele na widoku, powinien ominąć to miasto.
— Przenocowaliśmy tam, następnego zaś ranka ruszyliśmy do Birs Nimrud.
— A więc zabieranie narzędzi było zbyteczne; mogliście przecież kupić je w Hilleh.
— Nie chcieliśmy, aby się ktoś dowiedział, jakie mamy zamiary.
— Jestem pewien, że haki i łopaty zdradziły was już w drodze do Hilleh.
— Jakto? Komu?
— Przypuszczam, że w drodze ktoś was podglądał.
— Zatrzymywaliśmy się tylko w Khan Bir Nust i w Khan Mohawid; w obydwóch miejscowościach spotkaliśmy niewielu ludzi. Po drodze zaś, zdaleka, widzieliśmy kilku zaledwie jeźdźców.
— Zdaleka? A więc jeźdźcy ci unikali szosy? Dlaczego? Nie zbliżali się, bo chcieli mieć was na oku. Byli to przemytnicy, w których ręce wpadliście później.
— Effendi, mówisz w ten sposób, jakbyś wiedział, co chcę opowiedzieć. A więc przybyliśmy do Hilleh szczęśliwie, przenocowaliśmy tam, rano zaś ruszyliśmy konno do Birs Nimrud, gdzie Aftab i Safi wskazali nam odnośne miejsce.
Przechylił wypaloną fajkę i ustnikiem zaczął kreślić w powietrzu jakieś znaki, jakgdyby to był papier i ołówek. Ciągnął dalej:
— Tu leży Hilleh, a myśmy jechali w tym oto kierunku. Na przednim planie stoi wieża Babel. Zbliżyliśmy się do niej z tej strony. Potem zaprowadzono nas na lewo, gdzie leżał zwał kamieni, zapisanych pismem klinowem. Stamtąd ruszyliśmy wgórę, na prawo, potem znowu na lewo aż dobiliśmy do wyłomu w zniszczonych polerowanych cegłach. Za tym wyłomem leżało upatrzone miejsce.
— Nie! — zawołałem głośno w ogromnem podnieceniu.
— Nie? — zapytał zdumiony. — Skąd to twierdzenie?.
— W tej chwili zorjentowałem się, że upatrzone miejsce nie leżało tam, lecz znacznie wyżej.
— Zdumiewasz mnie. Jakież to miejsce upatrzyłem sobie?
— To, z którego się można dostać do kryjówki przemytników.
— Racja, effendi. Widzę, że znasz tajemnicę naszej przysięgi. W jaki sposób dowiedziałeś się o niej?
— O tem później! Czy na miejscu, o którem mówiłeś, rozpoczęliście odrazu kopanie?
— Nie, ponieważ zostawiłem dziesięciu strażników celnych w Hilleh i ruszyłem do Birs tylko w towarzystwie Kepeka i przewodników, którzy mieli mi wskazać odnośne miejsce. Musiałem się liczyć z tem, że może zajść konieczność ukrycia dalszych poszukiwań przed podwładnymi.
— Niepotrzebna ostrożność! Opowiadaj dalej! Jestem przekonany, że przemytnicy na was napadli.
— Chyba jesteś wszechwiedzący, effendi, bo istotnie tak się stało. Ledwie zsiedliśmy z koni, z prawej szczeliny wypełzło przeszło dwudziestu drabów. Rzucili się na nas błyskawicznie; nie dali nam ani chwili czasu do obrony. Po kilku sekundach związano nas i zasłonięto nam oczy. Ktoś rzekł nakazującym tonem: — „Odprowadźcie ich wraz z końmi jak najdalej, aby żaden kumrukdżi[22] nie przeczuł nawet, co się stało; dziesiątka pozostałych psów, którą ten bimbaszi zabrał ze sobą, przybędzie tu zapewne niedługo.“ — Poczułem, że mnie gdzieś niosą pod górę. Po jakimś czasie położono mnie znowu na ziemię. Muszę przyznać, żem się czuł bardzo nieswojo, znając bowiem nienawiść przemytników do swojej osoby, miałem wszelkie powody do obaw o życie.
— Okazały się próżne, bo żyjesz.
— Nie żartuj! Leżąc na ziemi, usłyszałem odgłos kamieni. Miałem wrażenie, że to pracują murarze. Trwało to stosunkowo długo; przez cały czas nie padło ani jedno słowo. Podniesiono mnie i zaczęto wlec w różne strony, przyczem otarłem się kilkakrotnie o kamienne mury. Gdy mnie znowu położono na ziemi, rozpoczęła się rozmowa, prowadzona jednak, niestety, w języku perskim, którego wtedy nie znałem tak dobrze, jak dziś. Zapamiętałem tylko imię Gul-i-Sziraz, ponieważ powtórzono je kilkakrotnie. Po upływie jakiegoś czasu rozległ się odgłos oddalających się kroków, poczem wszystko ucichło.
— A Kepek? — zapytałem. — Co się z nim stało? Gdzież on był?
Na to odrzekł grubas:
— O emirze! Leżałem obok mego pana, gdyż potraktowano mnie tak samo, jak jego, i zawleczono do tej przeklętej dziury. Drżałem z niepokoju, aby mi się nie stało coś złego, to też ucieszyłem się bardzo, usłyszawszy jego głos. Zapytał, czy niema nikogo. Odpowiedziałem, że jestem obok, i zaczęliśmy omawiać sytuację.
— A szpiegowie, których zabraliście?
— Nie było ich tam.
— Wierzę, bo działali w porozumieniu z przemytnikami. Nie mogliście oswobodzić się z więzów?
— Nie — rzekł bimbaszi. — Wysiłki moje okazały się daremne. Leżeliśmy tak bardzo długo, prawdopodobnie cały dzień. Kości nas rozbolały. Wreszcie usłyszeliśmy odgłos zbliżających się licznych kroków. Zdjęto nam opaski z oczu. Stało przed nami trzech ludzi; czwarty siedział na kamieniu. Jeden z trójki zapytał siedzącego, o czem rozmawiałem z Kepekiem. Powtórzył dosłownie treść rozmowy. Był to dowód, że nas podsłuchiwano.
— Czy pokój, w którym leżeliście, miał okna, lub jakieś otwory?
— Nie.
— W takim razie musiał być oświetlony. W jaki sposób?
— Zapomocą podziemnych lampek oliwnych. Gdym się podniósł, zauważyłem całą masę takich lampek obok bańki z oliwą.
— Możesz mi opisać ten pokój?
— Długi, wąski, niezbyt wysoki.
— A więc właściwie korytarz?
— Tak. Gołe ściany z cegieł, w kącie nieco narzędzi i kupa sznurów.
— Były jakieś drzwi?
— Nie.
— Nie wydaje mi się to prawdopodobne, należy bowiem przypuszczać, że był to rodzaj przedsionka, prowadzącego do innych, większych ubikacyj.
— Racja, chociaż drzwi w dosłownem znaczeniu nie było. Ale o tem później. Teraz powtórzę, co mi powiedział Sefir.
— Sefir? Słowo to znaczy po persku „poseł“. Dlaczego go tak nazywasz?
— Tak go nazywali kamraci. Miał wygląd przejmujący grozą. Od czoła poprzez lewy oczodół i policzek aż do kąta ust ciągnęła się ognista pręga, otoczona olbrzymią brodą. Uderzenie, wskutek którego powstała pręga, pozbawiło go oka. Ubrany był...
— To niema związku ze sprawą, — przerwałem — bo ubranie można w każdej chwili zmienić. Jaką miał postać? Może jeszcze coś szczególnego cię uderzyło?
— Prócz brody miał jeszcze wąsy. Niewysoki, barczysty, wyglądał na siłacza. Mówił krzykliwym dyszkantem. Zauważyłem, że miał zwyczaj rozczesywania brody w kierunku pręgi. Dlaczego pytasz o znaki szczególne?
— Takie już mam przyzwyczajenie. Podczas swych podróży zwykłem zwracać uwagę na każdy drobiazg. Nieraz przekonywałem się, że obserwacja szczegółów, któreby uszły uwagi innych, przynosi mi wielkie korzyści. Ten Sefir zaś jest dla mnie ważną figurą, choćby ze względu na ciebie. Wybieramy się do Persji, a ponieważ na świecie wszystko może się zdarzyć, więc kto wie, czy go kiedyś nie spotkam. Mam również zamiar ruszyć z Halefem do Birs Nimrud i...
— Naprawdę masz ten zamiar? — przerwał.
— Tak. Nie przypuszczam wprawdzie, żebyśmy tam spotkali Sefira, ale ta postać łączy się w mojej wyobraźni z wieżą Babel, i dlatego pytam o szczegóły.
— Macie również zamiar zwiedzić wieżę?
— Dotychczas nie myślałem o tem.
— Nie dajcie się porwać tej myśli, gdyż sprawa to djablo niebezpieczna! Pamiętam, co mi przyniosły odwiedziny wieży. Nie wiem wprawdzie, czy i dziś kryje się w niej taka sama zgraja, ale jakiś głos wewnętrzny nakazuje mi was ostrzec. Przedewszystkiem nie prowadźcie tam dochodzeń, gdyż mógłbym to przypłacić gardłem. Mówiłem z wami o tem wszystkiem nie poto, abyście szli w ślady mych przeżyć, a jedynie poto, by zasięgnąć waszej rady.
— Cenimy wysoko twoje do nas zaufanie. Nie uczynimy nic, coby ci mogło zaszkodzić.
— To mnie uspakaja. Nie dziwcie się moim obawom. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że niebezpieczeństwo, któregośmy wtedy uniknęli przez złożenie przysięgi, istnieje jeszcze dzisiaj.
— Opowiadaj więc dalej, co ci się przytrafiło w Birs Nimrud.
— Podczas kilkuminutowej rozmowy z towarzyszami, prowadzonej w języku perskim, Sefir obrzucał nas od czasu do czasu szyderczemi spojrzeniami. Od żony i jej ojca nauczyłem się zaledwie kilku słów po persku, nic więc dziwnego, żem zrozumiał tylko fragmenty rozmowy, prowadzonej zresztą w niezwykle szybkiem tempie. Znowu wymówiono kilkakrotnie imię Gul-i-Sziraz. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że ludzie Wschodu lubią się wyrażać obrazowo; zwłaszcza kobietom nadają chętnie nazwy kwiatów. Czyżby rozmowa dotyczyła nie róży, lecz kobiety? Jeżeli tak, to ta kobieta bezwątpienia pozostaje w ścisłym związku z przemytnikami. Fakt, że imię jej powtarzano kilkakrotnie, był niezaprzeczonym dowodem jej wielkiego znaczenia. Jestem skłonny do przypuszczeń, że Gul-i-Sziraz była żoną przywódcy przemytników. Cóż ty na to, effendi?
— Tymczasem rozwiązanie zagadki pozostawiam tobie. Sprawa miejsca jest dla mnie ważniejsza od sprawy osoby.
— Jakto?
— Chwilowo nie interesuje mnie, czy chodzi o osobę, czy o przedmiot. Najważniejszem jest dla mnie słowo Sziraz, z którego wnoszę, że rozwiązanie tajemnicy możliwe jest jedynie w mieście Sziraz, będącem stolicą prowincji perskiej Farsistan. Gdybym się nawet w tym względzie mylił, twierdzę z całą pewnością, że istnieje jakiś związek między kimś, mieszkającym w tej stolicy, a tajemniczą Gul-i-Sziraz. Zresztą, nie warto się nad tem głowić. Rozwiązanie przyjdzie samo przez się. A więc Sefir rozmawiał naprzód ze swoimi ludźmi?
— Tak. Później zwrócił się do nas, aby na mnie wyładować swój gniew i pasję. Obrzuciwszy mnie najstraszliwszemi obelgami, zaczął opowiadać, jak olbrzymie straty ponieśli przemytnicy wskutek mej działalności, i zagroził, że przypłacę to życiem. Mówił bardzo długo; nie będę tu wszystkiego powtarzał; dość, żem mu nic nie odpowiedział. Kepek milczał również jak pień. Pers gadał dalej, kpiąc sobie z mych poszukiwań i opisując każdy mój krok. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób o tem wszystkiem się dowiedział. Czyżby któryś z moich urzędników był na jego żołdzie i zdradzał mu wszystko?
— To bardzo prawdopodobne. Z opowiadania twego wnoszę, że związek przemytników był doskonale zorganizowany. A ponieważ kierowali nim bezsprzecznie ludzie odważni i chytrzy, można twierdzić z całą pewnością, że otoczono cię szpiegami, którzy śledzili każdy twój krok. Gdzież się znajdowały osoby poinformowane o twych planach? Wśród twych własnych ludzi!
— Masz rację. Jaka szkoda, żem miał na to oczy zamknięte. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego plany moje tak często kończyły się niepowodzeniem, mimo że przygotowane były tak przezornie i pilnie. Widzę, że darzyłem swych podwładnych zbyt wielkiem zaufaniem. Jest to błąd, za który ciężko odpokutowałem.
— Odrazu?
— Tak. Jak ci już mówiłem, przywódca nietylko zagroził mi śmiercią, ale zażądał również zwrotu szkód i strat. Oświadczył, że muszę mu oddać cały majątek. Gdym odparł, że nie jestem bogaty, wymienił tak dokładnie kwotę, którą uzbierałem z oszczędności, jakgdybym mu się sam z tem zwierzył. Zażądał przekazu na bank, w którym zdeponowałem gotowiznę. Odmówiłem. Zapowiedział, że po upływie godziny zabije mnie i onbasziego. Tyle oto czasu pozostawiwszy mi do namysłu, usiadł obok swych kompanów. Gdy godzina minęła, zapytał, czy trwam przy swojem postanowieniu. Dałem potakującą odpowiedź. Wbili więc pod murem dwa pale i uwiązali nam u szyi powrozy. Nie ulegało wątpliwości, że nas powieszą. Oświadczyłem więc, że gotów jestem zapłacić żądaną sumę. Zapewne powiesz, effendi, że było to tchórzostwo?
— Nie. Każdy na twojem miejscu postąpiłby tak samo. Gdy trzeba wybierać między życiem w nędzy, albo śmiercią w bogactwie, nie pozostaje nic innego, jak wybrać pierwszą ewentualność. Intratna posada otwierała ci przecież widoki na ponowne zdobycie majątku.
— Wychodziłem z tego samego założenia; wkrótce jednak przekonałem się że nadzieja była płonna. Zdjęto nam powrozy z szyi i przyniesiono — — czy możesz sobie wyobrazić, co przyniesiono?
— Nie.
— Mój własny diwit jazy takym: mój mürekkeb, kalem i kiahat[23]. Wszystko mieściło się w paczce, z której wyciągnięto również mój lök i mühür[24]. Cóż ty na to?
— Widać z tego, że cała sprawka była oddawna dokładnie przygotowana. Przywieziono twoje pieczęcie, aby bank, który je znał, nie miał wątpliwości, że przekaz pochodzi od ciebie. Oczywiście, wypełniłeś przekaz?
— Tak, pod dyktandem Sefira. Musiał to być rutynowany kupiec, zredagował bowiem przekaz w ten sposób, że, gdybym był kasjerem w banku, honorowałbym go bez wahania. Deponując pieniądze w banku, zastrzegłem sobie wyraźnie możność podjęcia pieniędzy w każdej chwili bez uprzedzenia, a uczyniłem to dlatego, że jako turecki urzędnik nieprzychylnego dla mnie paszy, w mieście odległem od Stambułu, miałem sporo nieprzyjemności i musiałem się liczyć z ewentualnością natychmiastowej dymisji. Sefir wziął przekaz, porównał go z innymi papierami i rzekł:
— Oto papiery, które sam wystawiłeś; porównałem z niemi niniejszy przekaz. Gdybyś zmienił charakter pisma, wisielibyście bez pardonu. Teraz pokażę wam coś, i postawię ci pewne pytania. Namyśl się dobrze przed odpowiedzią, gdyż od twej decyzji zależeć będzie zapewne wasze życie.
„Odwiązano nam więzy, krępujące nogi, tak, że mogliśmy wstać i ruszyć się z miejsca; ręce jednak mieliśmy w dalszym ciągu związane. Kompani oświetlili teren lampkami. Sefir podszedł do kąta, w którym leżały sznury. Odsunął je nabok, poczem odgarnął usypaną tu kupkę piasku. Po chwili ujrzałem kilka desek, a pod niemi otwór i schody, prowadzące nadół. Zeszliśmy po nich do olbrzymiego składu przemycanych towarów; było ich tyle, żem oniemiał ze zdumienia. Wisiały tu, leżały i stały...
— Przepraszam, chwileczkę! — przerwałem. — Jak wysoki był ten skład?
— Miał dobre cztery stopy ponad wzrost człowieka.
— Nie wiem, czyś to sobie zapamiętał, ale ustalenie ilości schodów byłoby dla mnie niesłychanie ważne.
— Przypadkowo zapamiętałem. Ujrzawszy ciemną głębię, pomyślałem sobie, że to więzienie, w którem chcą nas zamęczyć na śmierć. Uważając, że schody mogą odegrać ważną rolę w próbach odzyskania wolności, przeliczyłem je.
— Czy miały przeciętną wysokość?
— Tak. Mam wrażenie, że w tutejszym domu wyniosłoby to sześć pięter, licząc według zär-i-szahi, królewskiego łokcia.
— Racja! Zär-i-szahi ma sto dwanaście centymetrów. Jeżeli skład miał przeszło cztery stopy ponad wzrost człowieka, powała musiała mieć grubości około stu centymetrów. Odległość między obydwiema podłogami t. j. podłogą w krużganku na górze i w składzie na dole wynosiła tedy około trzystu pięćdziesięciu centymetrów, czyli, według miary perskiej, trzy królewskie łokcie i pół bäjaba.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i rzekł:
— Znowu muszę zapytać, dlaczego pytasz o szczegóły i prowadzisz tak ścisłe obliczenia?
— Odpowiadam, jak poprzednio: to skutki starego przyzwyczajenia. Skoro wiem, jak głęboko pod krużgankiem leży skład, mogę, nie wchodząc do środka, podać i ustalić, na jakim poziomie Birs Nimrud należy go szukać. W którym kącie krużganka leżały sznury?
— W tylnym, na prawo. Zdaje mi się, że masz jakieś plany, które przede mną ukrywasz.
— Nic podobnego. Pytam tylko dlatego, że los twój mnie interesuje. A więc skład był napełniony towarem?
— Tak, do tego stopnia, że ledwie szpilkę można było wetknąć. Sefir kazał świecić latarkami. Przy ich blasku ujrzeliśmy niezwykle precyzyjnie wykonane kosztowne tkaniny z kalemkaru, drogocenne koce ze skóry kotów angorskich, wspaniałe dywany ferszha z Farahanu, tłoczone jedwabie, falistą morę i przeplatane palmowemi ścięgnami szale abriszum. Poza tem piętrzyły się stosy saghri — markizety, tszerme hamadani — marokinu, i puste Buchara — czarnych baranków z Buchary. Zaprowadzono nas potem do trzech innych składów, w których, oprócz wymienionych już towarów, przechowane były wielkie ilości haszyszu, opjum, korzeni, olejku różanego i arszeniku z Kaswinu, przeznaczonego dla Konstantynopola. Pokazano nam również lapis lazuli z Turkiestanu, djamenty, szlifowane w Ispahanie i Szirazie, oraz całą masę barasów, szirbamów i maden-i-nau, różnych odmian turkusów, które same stanowiły majątek.
— Pocóż ci to pokazano? Czyż nie należało tego przed najwyższym urzędnikiem celnym zataić? Chyba, że Sefir chciał cię skusić do zawarcia tajnego związku z przemytnikami. Gdybyś się dał omamić, ciągnęliby jeszcze większe zyski, niż dotychczas.
— Istotnie! Sefir zaproponował mi tak wysoką pensję roczną, iż niejeden byłby się z pewnością zgodził. Oświadczyłem, że nie jestem przestępcą i nie mam zamiaru nim zostać. Na to oburzył się srodze i rzekł:
— „Przecież chodzi o wasze życie! Znacie naszą kryjówkę, widzieliście, co się w niej znajduje, więc tylko śmierć wasza może być dla nas gwarancją, że nikt się o niej nie dowie. Posyłam teraz gońca do Bagdadu z twoim przekazem.
Jeżeli pieniędzy nie wypłacą, jesteś zgubiony; jeżeli otrzymamy przekazaną kwotę, pomówię z tobą jeszcze.
„Potem związano nas znowu i zamknięto, nie dając nam ani kropli wody, ani kawałka chleba.
— Zapomniałeś wymienić miejsce, na które was sprowadzono. Wspominając zaś o trzech składach, które wam pokazano, nie powiedziałeś, w jaki sposób były między sobą połączone i jak można się było dostać z jednego do drugiego.
— Przez otwory w drzwiach, zawieszone dywanami.
— A więc nie było ukrytego mechanizmu, któryby uniemożliwiał najście osób niewtajemniczonych?
— Nie.
— W takim razie były tylko dwa sekretne miejsca, a mianowicie zewnętrzne wejście i, ukryty pod paką sznurów, otwór schodów. Jakie było położenie tych trzech składów w stosunku do pierwszego?
— Ze składu głównego wchodziło się do środkowego; z prawej i lewej strony mieściły się dwa pozostałe. Środkowy sąsiadował z więzieniem, w którem nas zamknięto. Miało takie same wymiary, jak pozostałe uwad[25].
— A więc tych pięć komór tworzyło regularną figurę, składającą się z równych czworoboków, figurę w rodzaju krzyża?
— Tak. Zaraz ci to pokażę.
Zakreślił końcem tszibuka następującą figurę:
5 | ||
2 | 3 | 4 |
1 |
Ciągnął dalej:
— Pod liczbą 1 mieściły się schody. Zeszliśmy po nich do celi 3, 4 i 2, potem związano nas znowu i wprowadzono do celi 5, gdzie leżeliśmy bez ruchu, jak bele.
— Oczywiście, pociemku?
— Tak. Jedynie podczas ich obecności mogliśmy przy blasku lampek rzucić okiem na gołe ściany i na garstkę ziemi na podłodze.
— A więc za podłogę służyła ziemia ubita?
— Nie, podłoga była z cegieł.
— W takim razie ja na twojem miejscu zwróciłbym z pewnością specjalną uwagę na tę garstkę ziemi.
— Czyżby z powodu kanafidów, które się później ukazały? Przecież to spokojne zwierzątka; nie wadzą nikomu.
— Kanafidy? Więc były tam jeżozwierze?
— Tak. Po upływie jakiegoś czasu, który nam się wydał wiecznością, usłyszeliśmy ciche szmery, jakgdyby od uderzeń cienkich sztabek, a na podłodze coś się poruszyło. Z początku nie wiedzieliśmy, co to za zwierzęta, usłyszawszy jednak mruczenie, charakterystyczne dla jeżozwierza, gdy wpadnie w gniew, zorjentowaliśmy się, że to kanafidy.
— Dziwne, bardzo dziwne!
— Dlaczego?
— Nie rozumiesz? Przedewszystkiem uderzający jest fakt, że te naogół tchórzliwe zwierzęta odważyły się zbliżyć do was. Wytłumaczyć to można zresztą okresem wiosennym. O wiele bardziej zastanawia mnie jednak okoliczność, że stworzenia te znajdowały się w komorze zbudowanej z cegieł. Ryją one często bardzo długie korytarze, ale nie jest prawdopodobne, żeby się mogły przedostać przez mocne cegły. Cegły były więc zapewne zmurszałe, albo też w murze znajdował się usypany otwór, przez który moglibyście się wydostać, gdybyście nie byli związani. W tej chwili ważniejsza dla mnie jest kwestja, w jaki sposób cela, w której was zamknięto, została oddzielona od komory 3. Przecież zwyczaj trzymania jeńców za kotarą nie jest praktykowany.
— Pod tym względem przemytnicy nie popełnili żadnej nieostrożności. Opuścili ruchomą przegrodę z mocnych stalowych prętów. Gdybyśmy nawet nie byli związani i mieli przy sobie noże, nie udałoby się nam poprzecinać prętów. Jak mówiłem, mieliśmy wrażenie, że minęła cała wieczność. Nareszcie poruszyły się stalowe pręty i ujrzeliśmy światło lampek. Zjawił się Sefir z tymi samymi ludźmi, co przedtem, i oświadczył, że pieniądze otrzymał. Zachowywał się nie tak brutalnie, jak przedtem. Zapytał, czy zmieniłem decyzję, przyjął jednak moją przeczącą odpowiedź bez gniewu i rzekł spokojnym, ale bardzo zdecydowanym tonem:
— „Wydałeś tą odmową ostateczny wyrok na siebie i swego towarzysza. Postanowiliśmy was uśmiercić, jeśli nie zgodzisz się pójść z nami ręka w rękę. Ktoś jednak, czyjego imienia ci nie zdradzimy, wstawił się za tobą. Przyrzekłem mu darować ci życie, jeżeli dasz nam dostateczną gwarancję milczenia. Słuchaj więc, co teraz powiem! Jeżeli się zgodzisz, odzyskacie wolność, jeżeli nie, nie przeżyjecie najbliższej godziny. A więc: musicie powtórzyć za mną przysięgę, że nikomu nie zdradzicie tej kryjówki i że po powrocie do Bagdadu zrezygnujecie ze swoich urzędów. Jeżeli choć jeden z was pozostanie na stanowisku, zemścimy się srodze. A jeżeli kiedyś, prędzej, czy później, miejsce to zostanie odkryte w sposób, który nasunie nam podstawy do przypuszczenia, że złamaliście przysięgę, czeka was śmierć straszliwa. Nie wolno ci również do końca życia opuszczać Bagdadu, byś nie mógł ujść naszej zemście. Będziemy cię mieli na oku. W razie jakichkolwiek przygotowań do odjazdu — zginiecie!“ — Oto żądania Sefira, effendi. Co byłbyś uczynił na mojem miejscu?
— Z pewnością nie to, co ty, — odparłem. — Prawdopodobnie nie byłoby mnie już w więzieniu. Ale szkoda mówić o tem! Złożyliście więc przysięgę, odzyskaliście wolność, wróciłeś do Bagdadu i zrezygnowałeś z urzędu?
— Tak. Cóż miałem począć? Po złożeniu przysięgi, uwolniono nas od więzów i wyprowadzono przed wieżę.
— Oczywiście, nocą?
— Nie. W biały dzień.
— Naprawdę? Czyżby Sefir był tak nieostrożny!
— Dlaczego nieostrożny?
— Przecież na pewno widzieliście to, co przed wami ukrywano, mianowicie wejście do wieży, jej położenie i tajniki?
— Ujrzeliśmy to wszystko. Sefir stanął obok i rzekł: — „Fakt, że nie chcę przed wami niczego ukrywać, świadczy, że ufam waszej przysiędze.“ — Co się zresztą tyczy tajemnego wejścia, nie odnaleźlibyśmy go nigdy, gdyż nie zapamiętaliśmy kresek umieszczonych na cegiełce, którą trzeba odsunąć, chcąc inne cegły, większe, poruszyć z miejsca.
Zelektryzowały mnie te słowa. Bimbaszi przysiągł, że nie zdradzi tajemnicy wejścia, i oto nie przeczuwał nawet, że odkrył mi ją jednym wyrazem użytym w niewłaściwem znaczeniu. Cegły Birs Nimrud pokryte są pismem klinowem; tymczasem bimbaszi powiedział poprostu — kreski. Zwróciło to moją uwagę na okoliczność, która do tej chwili wydawała mi się bez znaczenia. Jak sobie zapewne czytelnicy przypominają, na pergaminie Peder-i-Baharata widniał rysunek, którego znaczenia nie rozumiałem. Gdy jednak bimbaszi opisał drogę, prowadzącą ku wejściu Birs Nimrud, przypomniałem sobie rysunek, i stwierdziłem ku swemu zdumieniu, że linje, z których się składał, tworzyły drogę, prowadzącą do kryjówki przemytników. Ponieważ powiedział „kreski“ a nie „kliny“, przypomniałem sobie, że pod rysunkiem zauważyłem szereg kresek, które wydały mi się dziełem przypadku. Wyglądały jak przecinki, powstałe z naciskania stalówki, gdy się chce zwiększyć jej podatność, albo też, gdy trzeba usunąć jakiś włosek przeszkadzający w pisaniu. Skopjowałem ten plan bez kresek. Jednakże bywa, że w pamięci podróżników, na których drodze piętrzą się stale liczne niebezpieczeństwa, zespół obojętnych przedmiotów i zdarzeń wystąpi nagle z całą jaskrawością, gdy tylko myśli się zwrócą do odnośnego miejsca lub momentu. To samo stało się i teraz. Ledwie bimbaszi wypowiedział słowo „kreski“, domniemane przecinki na pergaminie ukazały się przed mojemi oczyma z taką wyrazistością i dokładnością, że mogłem nietylko je zliczyć, ale i zdać sobie sprawę z ich wielkości względnej i układu. Tak, to były słowa, wypisane babilońskiem pismem klinowem. Nie słuchając dalszych wywodów bimbasziego, odtworzyłem sobie następujące słowa: „romen’a. Illai in tat kabad bad’a. Illai...“ W tłumaczeniu wygląda to następująco: „Ofiarować najwyższemu Bogu z myślą o Jego wspaniałości...“
A więc był to fragment zdania, wystarczający do odnalezienia upatrzonej cegiełki. Idąc dalej za swemi myślami, zapytałem bimbasziego:
— Czy na innych cegłach i kamieniach również widniały jakieś kreski, lub znaki?
— Tego już nie pamiętam — odparł. — Skądże jednak to pytanie? Nie o tem mowa, a ty przerywasz pytaniem o kamienie. Zdaje mi się, żeś wcale nie słyszał mych ostatnich słów.
— Prawdopodobnie. Myślałem o tem, czy nie możnaby...
— Proszę cię, nie myśl o tem! — przerwał. — Opowiedziałem wszystko, co mogłem opowiedzieć, ponieważ wiem, że umiesz milczeć. Więcej nie mogę ci odkryć. Nie wolno mi zdradzić tajemnicy, gdyż zostałbym niechybnie ukarany śmiercią.
— Sądzisz, że cię śledzą jeszcze teraz?
— Tak.
— Sądzisz, że wiedzą, iż jestem u ciebie?
— Niech sobie wiedzą! Cóż mi to może zaszkodzić? Przecież ciebie tutejsza kontrabanda nic nie obchodzi.
— Co się działo z urzędnikami celnymi w tym czasie, gdy cię schwytano w Birs?
— Napróżno czekali na mnie w Hilleh i napróżno mnie potem szukali. Wkońcu wrócili do Bagdadu. Jeżeli sądzisz, że na Wschodzie ludzie tak są przywiązani do swych współtowarzyszów, jak na Zachodzie, bardzo się mylisz. Sefir zwrócił nam konie i broń; ruszyliśmy przedewszystkiem do Hilleh, aby się posilić, gdyż przez trzy dni głodowaliśmy w wieży. Natychmiast po przybyciu do Bagdadu, zameldowałem się u paszy jako chory i wniosłem prośbę o zwolnienie. Wyzdrowiałem dopiero wtedy, gdy mój następca objął urzędowanie. Wyznaczono mi mizerną pensję, z której żyjemy dotychczas. Fakt, że od tego czasu nie mieliśmy ani jednego takiego obiadu, jak dzisiejszy, ilustruje chyba dostatecznie nasze położenie. Są miasteczka tańsze, w których mógłbym żyć mniej skromnie, niż tu, w drogim Bagdadzie. Nie wolno mi jednak ruszyć się z miejsca pod grozą utraty życia.
— Nie ważyłeś się opuścić Bagdadu?
— Nie. Jakże mogłem powziąć myśl tego rodzaju? Jesteśmy tu jeńcami, tak samo jak w Birs Nimrud. Zapytasz pewnie, dlaczegom ci tego nie powiedział, gdyś gościł u mnie pierwszym razem. Nie znałem cię tak dobrze, jak teraz, trudno mi więc było opowiadać o swych nieszczęściach. Chcielibyśmy z całego serca wyrwać się stąd, lecz jesteśmy przykuci na całe życie. Wegetowanie tutaj napełnia mnie wstrętem. Stałem się mizantropem, żyję w zupełnem odosobnieniu. Jeśli się cośkolwiek stanie wpobliżu wieży, jeśli pod wpływem niepogody obsunie się jakiś kamień, gotowi pomyśleć, żem chciał tam wtargnąć. Widzę wciąż nad swą głową sztylet morderczy — dreszcz mnie przejmuje pod wpływem najmniejszego szmeru. Chwilami zdaje mi się, że słyszę trzask kuli, wkładanej do łożyska strzelby. Nie jadam nic poza domem w obawie, aby się nie natknąć na truciznę; spożywam jedynie resztki pozostawione przez onbasziego. Chciałbym umrzeć, by się raz pozbyć tego życia, toczonego przez strach i lęk. Ale boję się śmierci, gdyż jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że nie wolno mi jeszcze umrzeć, gdyż ostatnie dni moje są przeznaczone dla jakiegoś nieznanego mi celu. Jestem bezgranicznie nieszczęśliwy, o effendi!
Jakże mi żal było starca! Teraz nie wydawał mi się już dziwakiem. Strach przeżarł go docna, sparaliżował jego energję i uczynił zen motyla, który ucieka przed każdym padającym nań cieniem. Życzyłem mu serdecznie uwolnienia od cierpień. Oprócz Sefira i jego zwolenników, miał jeszcze innych wrogów; nie rozbili oni swych namiotów ani w Birs Nimrud, ani w pustyni, ani na granicy Irak Arabi i Persji, lecz mieszkali w jego własnem jestestwie.
— Tak, jesteś nawet bardziej nieszczęśliwy, niż ci się wydaje, — rzekłem. — Lękasz się śmierci, obawiasz o życie, a właściwie oddawna już nie żyjesz.
— Jak to rozumiesz?
— Dusza twoja jest kabrem, grobem, w którym zdusiłeś wiarę i ufność w miłosierdzie Boże. Kto nie ma Boga, ten w gruncie rzeczy nie żyje. Kto natomiast zdaje sobie sprawę z Jego opieki, ten nie zna strachu, nie lęka się żadnego wroga, gdyż wszystkie ludzkie ataki muszą się rozbić o wolę Tego, bez którego nie może spaść ani kropelka wody, nie może wzbić się ani odrobina pyłu.
— Dobrze ci prawić kazania, gdy nie wisi nad tobą miecz Damoklesa!
— Tak sądzisz? Gdybyś wiedział, jak często wyciągał się ku mnie! Ludzie, których nie znałem, a nawet, niestety, tacy, których uważałem za przyjaciół, nastawali na moje życie. Śmierć stała często obok mnie, choć nic o tem nie wiedziałem. Najsroższe i najgroźniejsze — to niebezpieczeństwo nieznane. Mówisz, że żaden morderca mi nie grozi, a ja ci oświadczam, że są tu ludzie, którzy łakną mojej krwi. Jak widzisz, nie przeraża mnie to wcale. Ludzie ci nie mogą mi nic zrobić, ponieważ stoję pod osłoną, wobec której ich moc podobna jest do siły dabbuhry[26], która sobie wyobraża, że potrafi wzlecieć do góry i przebić nisra[27].
— Muszą to być ludzie przeciętni. Moim zaś wrogiem jest Sefir, potężny przywódca bandy zbrodniarzy, wobec której sam pasza jest bezsilny.
— Mylisz się. Człowiek, który tu w Bagdadzie nastaje na moje życie, jest na pewno równie potężny, jak Sefir, czyli poseł. Ten bawi tu z pewnością jedynie przelotnie. Przypuszczam nawet, że ci dwaj się znają, że są przyjaciółmi i godnymi siebie kompanami.
— Co też ty mówisz? Prześladują nas nikczemnicy z tej samej zgrai?
— Tak.
— Twój przeciwnik jest również przemytnikiem?
— Dla niego może to nawet za chwalebny tytuł.
— Któż to taki, jak się nazywa?
— Słyszałeś kiedyś nazwę sill?
— „Sill“ znaczy po persku „cień“.
— Mówię o nazwie, nie o jej znaczeniu.
— Nie znam tej nazwy.
— Bądź zadowolony! Jak cień nie odstępuje człowieka, tak ten sili nie opuszcza ofiary, za którą kroczy z wyostrzonym nożem.
— Taki sili włóczy się za tobą?
— I to nie jeden; mam wrażenie, że ich przywódca jest przyjacielem i sprzymierzeńcem twego Sefira. Nie dziwiłbym się wcale, gdybym ich spotkał razem i obydwom równocześnie mógł dać okazję do zaznajomienia się z siłą moich pięści. Chciałbym, aby Sefir przeniósł swą sympatję z ciebie na moją osobę, gdyż wtedy prędkobym się z nim uporał.
— Effendi, bardzo ufasz we własne siły, może za bardzo!
— Nie sądzę! Człowiek, który sobie wyobraża, że więcej dokona, niż w rzeczywistości potrafi, ma bezsprzecznie manję wielkości. Nie wynika jednak z tego, by przesadna skromność była cnotą. Nie pragnę uchodzić za megalomana, ale też nie pozuję na skromnisia. Trzeba znać dokładnie siebie samego, a rzecz to niełatwa; człowiek poznaje siebie w ciężkich stosunkach, w walkach z wrogami, no i w walce z samym sobą. Ci, którzy na widok usprawiedliwionego samopoczucia innych, kręcą nosem i mówią o pyszałkowatości, nie rozumieją, jakie znaczenie ma wiara we własne siły, gdyż nie mają zaufania do siebie samych; choć sami, w głębi duszy, są przekonani o swej wyjątkowej dzielności i wysokiej wartości.
— Wiem o tem, effendi. Ale jam starzec, a tyś jeszcze młody i nie wymordowano ci tych, których najbardziej kochałeś.
— Mimo to straciłem tyleż, co ty, a może i więcej, ale komu Bóg w swej mądrości zabiera, temu i daje podwójnie. Oczywiście, kto nie umie wyciągnąć po to ręki, ten nie umie mówić o odszkodowaniu i o balsamie na swe rany. Jeżeli się skarżysz, że śmierć zabrała ci ukochanych, zapytam zkolei, czy naprawdę możesz twierdzić, że nie żyją?
— Effendi! — zawołał. — Czy chcesz igrać z mą boleścią?
— Niechaj mnie Bóg strzeże! Nie sądź, bym rzucał te słowa lekkomyślnie.
— Jakżeż więc możesz zaliczać mych zmarłych do żywych?
— Czyż zaliczam?
— Tak.
— Nie. Pytałem tylko, czy możesz udowodnić, że nie żyją. No, powiedz, możesz?
— Tak... i nie!
— Widziałeś ich zwłoki?
— Nie.
— Rozmawiałeś ze świadkami ich śmierci?
— Nie. Opowiadano mi tylko o morderstwie, ale nikt nie widział trupów na własne oczy.
— I mimo to uwierzyłeś święcie? Ja na twojem miejscu szukałbym dowodów.
— Effendi, nie doprowadzaj mnie do samooskarżeń! Nie zasmucaj jeszcze bardziej mego znękanego serca!
— Chciałbym ci przecież ulżyć. Zdarzenia w Damaszku opowiedziałeś nam pokrótce. Pomyśl o nich szczegółowo! Może wtedy w panujących dotychczas ciemnościach pojawią się miejsca jaśniejsze, które ci dadzą podstawę do nadziei.
— Muszę wyznać, że były godziny, w których wątpiłem w prawdziwość tego, com ci opowiadał. Ilekroć jednak starałem się znaleźć grunt dla kotwicy mych nadziei, kotwica wracała do mnie z głębi, przynosząc dawny smutek i rozpacz.
— Zarzuć-że ją na nowo.
— To mi nic nie pomoże. Powiedz sam, czy rodzina moja nie dałaby znaku życia, gdyby żyła?
— Rodzina twoja nie wie, gdzie przebywasz.
— Gdyby moi żyli, szukaliby mnie i znaleźli.
— Prawdopodobnie też szukali. Musisz jednak pamiętać, że, uciekłszy z Damaszku, zapewne starannie zataiłeś przed znajomymi miejsce obecnego pobytu.
— To prawda, effendi!
— A może wcale cię twoi bliscy nie szukali w przekonaniu, żeś zginął. Dowiedzieli się przecież bezwątpienia, żeś został przez władze rozstrzelany.
— Żołnierze, którzy mi darowali życie, mogli im opowiedzieć, jak się rzecz miała.
— Czy mogli o tem mówić?
— Z moją żoną i jej rodzicami? Dlaczegóżby nie; przecież nie zdradziliby ich!
— Skądże przypuszczenie, że rodzina twoja wpadła na myśl udania się do kompanji żołnierzy, którzy brali udział w egzekucji, z zapytaniem, czy przypadkiem rozstrzelanie nie było pozorne? Gdyby jednak nawet Bóg oświecił ich taką myślą, nie wiedzieliby, którzy żołnierze zostali odkomenderowani do egzekucji. Musieliby rozpocząć poszukiwania, a to mogłoby nasunąć podejrzenia. Pomyśl o tem!
— Wyznam szczerze, że mi to nie przyszło na myśl.
— Byłeś przekonany, że ich zamordowano. Tymczasem przypuśćmy, że to nieprawda. W takim razie uciekli przed gawiedzią, która zagrażała i szyitom i chrześcijanom. Po splondrowaniu i spaleniu ulicy, na której mieszkali, znaleźli się może za miastem w bezpiecznem miejscu, może nawet wśród tych tysięcy pogorzelców, którzy schronili się w zamku i w mieszkaniu Abd el Kadera. Jeżeli ukryli się za miastem, nie mogli wrócić, zamku zaś lub mieszkania Algerczyka nie mogli opuścić prędzej, zanim nie zapanował ład w mieście. A spokój nastąpił dopiero po twojej wrzekomej śmierci. Nie mieli żadnych podstaw do przypuszczenia, że egzekucja się nie odbyła; musieli ją przyjąć jako fakt dokonany. — Nie przyznajesz mi racji?
— Effendi, jeżeli będziesz dalej tak mówić, nie potrafię zaoponować. Cóż więc, według twego zdania, uczyniła później moja rodzina?
— Jeżeli przyjmiemy, że moje przypuszczenia są słuszne, opuściła z pewnością Damaszek, nie ufając wymuszonej ciszy, po której mogła nadejść jeszcze bardziej krwawa łaźnia. Dlaczegóżby twój teść czuł się bezpieczniejszy od innych szyitów i chrześcijan?
Bimbaszi niespokojnie poruszył się na krześle. Istotnie, dziwna to rzecz, że nigdy o tem nie pomyślał.
Po długiem milczeniu rzekł:
— Słuchaj, effendi, teraz sam zaczynam wierzyć, że ojciec mej żony wraz ze swoją małżonką opuścili Damaszek, o ile, oczywiście, oboje nie zginęli.
— Czy sądzisz, że mógłby zabrać ze sobą tylko swoją żonę?
— To wykluczone! Musiał wywieźć również moją żonę wraz z dziećmi.
— Dokąd?
— Któż to może wiedzieć?
— Wiedzieć trudno, ale można przypuszczać. Zastanów się nad tem.
— Chyba do Beirutu, gdzie kiedyś mieszkał i był szczęśliwy?
— Ja na jego miejscu nie pojechałbym do Beirutu.
— Dlaczego?
— Ponieważ powstanie przeciw innowiercom wybuchło właśnie na Libanie i tam roztoczyło najszersze kręgi. Spokój nastąpił jedynie pod wpływem represji.
Beirut leży pośrodku tego niebezpiecznego obszaru. Należało więc liczyć się z tem, że w razie powtórnego zamieszania, wybuchnie ono tam właśnie. Skoro więc ojciec twej żony opuścił Damaszek w obawie, aby się krwawa łaźnia nie powtórzyła, nie należy przypuszczać, żeby ruszył właśnie do ogniska rozruchów.
— Effendi, jesteś wszechwiedzący!
— Nie przesadzaj! Wszechwiedzący jest jedynie Ten, w którego nie chcesz wierzyć. Opieram się na zdrowym rozsądku i wyciągam konsekwencje ze ścisłych faktów. Może sobie na to pozwolić każdy, kto myśli swoich nie puszcza samopas.
— Powiedz mi jednak, dokąd się zwrócił, jeżeli nie do Beirutu?
— O, bimbaszi, jakże mnie dziwi to pytanie!
— Do licha! Chyba sam przyznasz, że do odgadnięcia podobnych kwestyj potrzeba odrobiny wszechwiedzy. Obliczyć można wszystko, gdy się ma cyfry do dyspozycji, ale odgadywać — to rzecz niesłychanie trudna!
— Nie odgadujmy więc, lecz obliczmy. Posłużmy się również cyframi. Nie występują one w formie jedności, wielości, lub zer, lecz w formie faktów.
— Mówisz zbyt uczenie! Nie rozumiem cię, effendi.
— Zrozumiesz, gdy tylko dam przykład. Czujesz się tu nieszczęśliwy i chciałbyś stąd odjechać. Jakie miejsce, jaki kraj wybrałbyś na stały pobyt, gdybyś się mógł swobodnie poruszać?
— Co za pytanie! Udałbym się do Polski, ponieważ jestem rodowitym Polakiem. Chyba nie wątpisz o tem.
— Nie wątpisz? — rzekłem z uśmiechem. — A jednak miałeś wątpliwości co do tego, do jakiego kraju udał się twój teść.
— Maszallah! Łapiesz mnie na wędkę własnych słów!
— No i cóż teraz powiesz?
— Udał się do Persji, tak, musiał się udać do Persji, ponieważ jest rodowitym Persem. Nieszczęście, które go dotknęło poza krajem, musiało go popchnąć tam, gdzie zawsze ciągnie człowieka serce, — do ojczyzny. A ja tu żyję niedaleko granicy tego kraju i nie wpadło mi na myśl to, o czem mówiłeś! Mogłem przecież szukać, szukać, jeżeli nie sam, to przez obcych ludzi! Może byłbym odszukał tych, których uważałem za straconych. Ileż zaniedbałem, effendi! Jestem niepocieszony!
— Uspokój się! Mam wrażenie, że zamieniliśmy się stanowiskami.
— Jakto?
— Przed chwilą odrzucałeś wszelką możliwość nadziei, ja zaś próbowałem oświecić twe serce jej promieniem. I oto, zamiast smutku, pełen się stałeś nadziei. Muszę cię więc znowu wprowadzić w dziedzinę dawnych wątpliwości.
— Proszę cię, effendi, zaniechaj tego. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak mnie uszczęśliwiłeś, wpajając we mnie przekonanie, że krew mych bliskich nie została przelana.
— Mylisz się. Nie zatarłem tych krwawych śladów, gdyż byłoby to grzechem w stosunku do ciebie. Byłem daleki od budzenia w tobie zupełnej pewności; gdyby przypuszczenia moje okazały się mylne, rozpacz twoja powiększyłaby się w dwójnasób. Jak już mówiłem, chciałem tylko położyć kres twej obojętności w stosunku do życia. A ty wpadasz z jednej ostateczności w drugą i wątpliwe przypuszczenia gotów jesteś uznać za pewnik. Przytoczę ci tedy kilka przekonywujących dowodów, że ukochani twoi zostali wymordowani.
— Nie, ach nie! — zaczął się bronić. — Znam te dowody zbyt dobrze.Zabiły we mnie wszelką radość życia; uniemożliwiły mi korzystanie z najdrobniejszych choćby rozkoszy istnienia. Przyrzekam ci, że nie będę się łudził przesadnemi nadziejami.
— Wierzaj mi, że, usiłując wyrwać cię z rozpaczy, w całej pełni zdawałem sobie sprawę z tego, jaką przyjmuję odpowiedzialność. Słuchałem głosu wewnętrznego. Głos ten nie zawiódł mnie nigdy, chyba, żem go źle zrozumiał. Często wyprowadzał mnie z wielkich, poważnych niebezpieczeństw i był mi pomocny przy rozwiązywaniu zagadnień. Ilekroć usłyszę ten głos, mam wrażenie, że to mówi mój anioł-stróż. Spełniając jego polecenia, czuję się szczęśliwy i zdaje mi się, że zbliżam się do aniołów. Gdy mi się objawił jako przeczucie, a właściwie jeszcze jaśniej, wyraźniej i mocniej, niż przeczucie, nie mogłem mu się oprzeć.
— Dziękuję ci, effendi! Nikomu nie pozwolę wydrzeć sobie promienia, który zaczął już ogrzewać moje stare, zmęczone serce. Muszę ci wyznać rzecz dziwną: w żadnym kościele, w żadnej moszei nie odczuwałem tego wzniosłego, pobożnego uczucia, co teraz. Nie jesteś ani chrześcijańskim, ani mahometańskim kaznodzieją, ale słowa twoje...
— Nie, nie zaprzeczaj sobie i swym uczuciom! — przerwałem. — Byłeś zawsze światowcem, zaprzątniętym jedynie ziemskiemi życzeniami i myślami. Serce twe było zamknięte przed żądaniami nieba; ani słowa wa’isa, ani kazania chatiba nie byłyby go w stanie otworzyć. Musiały spaść na cię długie, uporczywe smutki, i dopiero po nich można było przypuszczać, że pierwsza ręka, wyciągnięta ku tobie przyjaźnie, wyrwie cię z głębi upadku i niewiary, i zaprowadzi na stopień poznania. Nie powinieneś poczytywać tego za moją zasługę; nadszedł poprostu twój czas, i każdy, ktoby miał tę samą wiarę, co ja, i był do ciebie tak samo, jak ja, przywiązany, przyłożyłby do twoich ran balsam. Nie przeczuwasz jeszcze, co nastąpi po naszej obecnej rozmowie, — otóż, oświadczam ci, że zapłonie światło, którego nie będziesz w stanie zagasić. Będzie rosnąć coraz bardziej i wkońcu oświeci całą twą istotę.
— Wierzysz w to naprawdę, effendi?
— Jestem głęboko przekonany. Bóg, którego istnieniu przeczysz, uchwycił już najgłębiej ukrytą fałdę twego serca; wkrótce serce to będzie do niego należało niepodzielnie i zupełnie. Tam, gdzie wkracza Jego wszechpotężna miłość, niema mowy o oporze.
Zerwał się i zawołał:
— Miłość, miłość! Oddaj mi żonę, dzieci, a zacznę wierzyć w miłość Boga; nie zaprzeczę jej do końca dni moich, a nawet i... dłużej!
— I dłużej! Mówisz już o wieczności, której istnieniu przed godziną przeczyłeś. Mocno trzymaj rękę, która się dziś wyciągnęła, aby cię ratować. Ale nie wymagaj od niej za wiele! Nie stawiaj warunków, gdyż Bóg nie znosi targów. Módl się doń jak najczęściej, gdyż schodzi on na ziemię po stopniach modlitwy.
Zapadła głęboka cisza. Liście palm znowu szeptały. Nie były to już tony bajki z tysiąca i jednej nocy, ale słodkie, pełne obietnic wołanie: „Szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzone!“ Bimbaszi znowu usiadł i oparł głowę o złożone ręce.
Po chwili podał mi prawicę i rzekł:
— Czy wiesz, com teraz czynił?
— Tak. Modliłeś się.
— Zgadłeś. Modliłem się pierwszy raz w życiu. Jakże często gardziłem tymi, co się modlili, i litowałem się nad nimi, a teraz czuję, że to ja zasługiwałem na litość. Mam wrażenie, żem po długiej śmiertelnej chorobie otrzymał wreszcie cudowne lekarstwo, które mi wraca utracone siły.
— Tak, prawdziwem życiem żyje tylko ten, kto obcuje z Bogiem i z jego miłością. Dla ciebie miłość ta umarła, a na jej miejscu szalała nienawiść i zemsta. Całą winę swej złamanej egzystencji zrzucałeś na Boga, nie zastanawiając się, żeś sam winien. W wyniosłej pysze przeczyłeś niezmiernej sprawiedliwości Boga. Trudno jest istocie ludzkiej poznać i ocenić siebie, więc oskarżyłeś Tego, który poprowadziłby cię ku szczęściu, gdybyś był słuchał jego rozkazów. Nie jesteś w stanie pojąć, jak był miłosierny dla ciebie pomimo wszystkich twoich oskarżeń. Jak zwlekał z zesłaniem pokuty za twoje winy, ile łaski ci okazał, pozwalając otworzyć serce przede mną i przyjąć otuchę.
Bimbaszi milczał.
Rzuciłem mu ciężkie oskarżenia, które dotknęły go mocno już choćby ze względu na to, że świadomość win i grzechów dotychczas w nim drzemała. Popełniłbym wielki błąd, gdybym go oszczędzał. Gdy lekarz ma przed sobą człowieka zrujnowanego wskutek nieregularnego trybu życia, obowiązkiem jego jest szczere poinformowanie pacjenta o przyczynach choroby. Obowiązki lekarza duszy nie są mniejsze od obowiązków tych, którzy stają wobec ludzi, ułomnych na ciele. — Bimbaszi rzekł po dłuższej pauzie:
— Effendi, gdyby ktoś powiedział mi to, coś ty skierował pod mym adresem, zleciałby z pewnością z tego dachu. Ale od ciebie przyjmuję te słowa, gdyż wiem, że masz względem mnie dobre zamiary. Nie przyznaję słuszności wszystkim twym zarzutom, nie znajduję jednak słów na ich odparcie. Jakieś przeczucie mówi mi, że już wkrótce przekonam się, iż patrzyłeś na mnie głębiej, niż ja sam. Mam wrażenie, że jestem pacjentem, oddanym w ręce lekarza. Chciałbym ci się oprzeć, sprzeciwić, czuję jednak, że będę kiedyś błogosławił tę rękę, która mi dziś sprawia cierpienia. Podobny jestem do rośliny, na którą spadła rzęsista ulewa; liście i gałęzie połamane, ale korzenie otrzymały pokarm i mogą wydać owoce. — Byłyby to — dodał po chwili namysłu — pierwsze dobre, pożyteczne owoce mego życia na obczyźnie, na które mógłbym się powołać, gdyby mnie kiedyś zapytano, com uczynił z mojem życiem.
Wzruszony do głębi tem wyznaniem, odrzekłem:
— Mówisz o rachunku, który każdy z nas zdać musi ze swych czynów i zaniedbań. Otóż, oświadczam ci, że gdyby wszyscy ludzie zdawali sobie sprawę ze straszliwej odpowiedzialności i starali się z całych sił nie zapominać o niej ani na chwilę, grzech nie zginąłby wprawdzie z powierzchni ziemi, a ziemia nie stałaby się niebem, ale osuszyłby się ocean bolesnych łez, którego wody wzbierają dziś coraz bardziej. Znikłyby z powierzchni ziemi nienawiść i zemsta, walki i spory, a zapanowałaby nieskończona niebiańska miłość, ogarniająca cały rodzaj ludzki, przed którym stoją otworem wszystkie błogosławieństwa Sjonu. Wspomnij słowa Pisma Świętego: „Czego oko ludzkie nie widziało, ucho ludzkie nie słyszało, to zgotował Bóg tym, którzy go kochają.“ Oto znowu jedyne a wielkie przykazanie, jedyne wielkie słowo, dokoła którego obracają się słońca i światy: miłość. Bóg nie wymaga od nas niczego, prócz wiecznej miłości, gdyż ona jest jedyną potęgą na niebie i ziemi. Zbyt słabi jesteśmy, aby pojąć i zrozumieć ten wspaniały, nieograniczony cud ziemski. W obliczu jego blasku jesteśmy jak ślepcy; dopiero śmierć przywraca nam wzrok. I ciebie otaczał bezmiar miłosierdzia, ale nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Nie patrzyłeś na niewidzialną rękę, gotową każdej chwili dłoń twoją ująć, czekającą tylko na jej wyciągnięcie. Ustawicznie schodzili z nieba aniołowie, by słuchać bicia twego serca, by się dowiedzieć, czy nie wyszepczesz prośby: „Panie, podtrzymaj mnie, bo zginę!“ Wyciągnij dłoń, zapomnij o deszczu, który pozbawił roślinę liści! Jest jeszcze dość silna, by zazielenić się na nowo i dać owoce. Nie uwierzysz, jak ważną, jak świętą jest dla mnie ta chwila obecna ze względu na twoją osobę. Czemże ona być musi dla ciebie, który z głębi rozpaczy...
Nie mogłem mówić dalej, gdyż zerwał się z miejsca, rzucił onbasziemu wypalony tszibuk i zawołał:
— Nie mów dalej, effendi! Muszę odejść; nie wytrzymam dłużej!
Pośpieszył ku otworowi, prowadzącemu z dachu do wnętrza domu. Wsunąwszy się weń aż po głowę, dodał:
— Zostańcie tutaj na górze — niebawem wrócę.
Skoro się oddalił, poczęliśmy znowu słuchać cichego szeptu palm. W pobożnym, skupionym nastroju szept ten wydawał mi się cichą mową cyprysów z góry Horeb, na którą uciekł prorok Eljasz przed prześladowaniami Achaba i Jezabela. Rozpętała się tam burza, która porozrywała góry, ale Pana w nich nie było; po trzęsieniu ziemi ukazał się ogień, ale Pana nie było w nim również; a po ogniu przyszedł cichy, łagodny miły powiew. W powiewie tym ukazał się Bóg. Tak więc i tam Pan i Władca nie objawił się ani w burzy, ani w trzęsieniu ziemi, ani w ogniu, lecz w cichym powiewie, a więc w atmosferze miłości i miłosierdzia, dalekiej od przemocy i gwałtu. Może miłosierdzie to spłynie teraz na tę duszę, miotaną nawałem różnorodnych myśli i uczuć. — Dochodził do mnie odgłos kroków bimbasziego, spacerującego pośród drzew.
Rozmowa nasza wywarła wielkie wrażenie na Halefie i onbaszim. Milczeli jak zaklęci. Milczenie małego, gadatliwego Halefa świadczyło, że się pogrążył w medytacji. Po chwili rzekł cichym głosem:
— Słuchaj, sihdi... Płacze...
Usłyszałem łkanie starca. Twarde jego serce zmiękło. Oko, zroszone temi łzami, dojrzy z pewnością swego Boga.
Minęła dłuższa chwila. Zdawało się, że gruby onbaszi pochłonięty był całkowicie paleniem tszibuka; ćmił jak z komina, ciągle na nowo nabijając fajkę. Tylko od czasu do czasu dochodziły z za chmury dymu pomruki, świadczące, że walczy ze łzami. Po jakimś czasie chmura rozstąpiła się, grubas przysunął się do mnie i, wybuchając płaczem, zawołał:
— Emirze, mój effendi płacze! Nie zdarzyło mu się to nigdy, odkąd przy nim jestem. Nie wytrzymam dłużej! Powiedz, czy mu łzy nie zaszkodzą?
— Nie martw się! — odparłem. — Łzy łagodzą każde cierpienie, więc będą dlań dobrodziejstwem.
— Ale dla mnie nie! Po moich policzkach płyną całe strumienie słonej wody — serce moje tonie w nich. Poruszyłeś i mnie swemi słowami. Czy istotnie istnieje tak wielka miłość, jak mówiłeś?
— Istnieje, drogi Kepeku.
— Powiedziałeś „drogi Kepeku?“ Emirze, tak nazwał mnie tylko raz jeden w życiu mój effendi. Drogi Kepeku! Nienawidziłem wielu chrześcijan, bo nie mieli w sobie odrobiny miłości, ale tak, jak ty, może mówić tylko chrześcijanin!
— Chrześcijanie, nie znający uczucia miłości, są tylko chrześcijanami z nazwy.
— Ale ci Armeńczycy z sępiemi nosami i Grecy i Lewantyńczycy z chytremi oczyma, dbający tylko o swe sakwy, udawali świętoszków. Niechaj Allah przykryje ich głowy czapkami! — Oto i mój effendi!
Zwrot o czapce, użyty przez onbasziego, jest na Wschodzie często stosowany, a ponieważ mahometanie nie okrywają głów czapkami, odnosi się tylko do chrześcijan i jest wyrazem pogardy.
Bimbaszi usiadł na dawnem miejscu i zwrócił się z następującą prośbą:
— Pozwolisz, effendi, abyśmy teraz nie kontynuowali poprzedniej rozmowy? Dobrze?
Doskonale go rozumiałem. Zrodziło się w nim coś nietykalnego, świętego, jakiś ołtarz, przed którym tylko własna dusza klęknąć mogła. Dalsze moje słowa mogły rozwiać ten nastrój kontemplacji.
— Uprzedziłeś moje życzenie, — odrzekłem. — Już późno. Chodźmy spać!
— Nie, jeszcze nie! Gdyby to ode mnie zależało, chciałbym, abyśmy pozostali tu do rana! Pomyśl, że żyję zupełnie samotnie i chciałbym koniecznie nasycić się twoją obecnością. Po południu nie byłeś jeszcze zdecydowany; może teraz mi powiesz, jak długo zostaniecie w Bagdadzie?
— Jutro ruszamy...
— Tak prędko — przerwał. — Proszę cię, effendi...
— Nie pozwoliłeś mi wypowiedzieć się do końca! Chciałem powiedzieć, że jutro wyruszymy, jednak powrócimy wkrótce.
— To zmienia postać rzeczy. Ale dlaczego chcecie już jutro odjechać. Przecież trzeba wypocząć.
— Przeciwnie, potrzebujemy ruchu. Przez całą drogę siedzieliśmy na małym kelleku. Jeżeli nawet nie jesteśmy wskutek tego zmęczeni, musimy mieć wzgląd na konie. Ogniste rumaki stały zbyt długo i, jako znawca, zrozumiesz, że to dla nich niewskazane.
— Racja, ale możecie przecież pojechać poprostu na spacer.
— Mówiłem ci już, że musimy się mieć na baczności przed złoczyńcami. Nie lękamy się ich, ale wolimy unikać zła.
— Dokąd chcecie pojechać?
— Do Birs Nimrud. Pytania, które ci postawiłem, nie mają jednak nic wspólnego z dawno powziętym planem. Po rozstaniu się z tobą, przeżyliśmy tam tak niepomyślny okres, że nie zapomnimy o nim przez całe życie. Korzystając więc z pobytu w Bagdadzie, chcemy odwiedzić te miejsca.
— Zły okres — powiadasz? Jakież to były przeżycia? Chcesz mi je opowiedzieć?
Ledwie dopowiedział pytania, wtrącił Halef:
— Nie kieruj tej prośby do mego effendi, lecz do mnie! Nie lubi wypuszczać z ust sznura słów, a kiedy go zmusisz do tego, odgryza sznur i połyka go, co szkodzi bardzo jego zdrowiu. Natomiast mnie uszczęśliwił Allah sznurem o wielkiej trwałości, więc zwykłem gadać tak długo, aż nic nie pozostanie do powiedzenia. Dlatego gotów jestem udzielić ci żądanych informacyj. Mam nadzieję, że nikt nie będzie nic miał przeciw temu.
Wypowiadając słowo „nikt“, kogo miał na myśli, jeśli nie mnie? Znałem pasję gadulstwa małego Hadżiego; zwykle mu pozwalałem mówić, chyba że chodziło o rzeczową, zwięzłą relację, której wolałem sam udzielić.
Halef przepadał za patosem. Pasja ta jest właściwa wszystkim ludziom Wschodu, ale u Hadżiego rozwinięta była do tego stopnia, że nieraz musiałem poskramiać jego przesadnie entuzjastyczne hymny pochwalne. Przyznaję jednak szczerze, że sam go chętnie słuchałem, gdyż był dobrym narratorem i dygresjom swym nadawał tyle humoru, żem się nieraz uśmiał serdecznie. Ponieważ nie odpowiedziałem na jego pytanie, wziął milczenie za znak zgody i rozpoczął godzinne przemówienie, dając popis sztuki oratorskiej. Tragiczne dzieje zamordowania towarzyszy podróży i naszego zachorowania na dżumę nabrały w jego opowiadaniu takiej siły wyrazu, że słuchacze byli jego słowami zupełnie pochłonięci.
Na zakończenie dorzucił:
— Jak widzicie, nie pożarli nas wrogowie, ani nie połknęła dżuma. Allah zachował nas dla dalszych, wielkich czynów, o których może opowiem kiedy indziej, gdy będę miał ochotę. Teraz nadmienię tylko, że mamy zamiar ruszyć do Persji, aby zwiększyć chwałę naszych imion, które są tam sławne oddawna. Gdy zechcemy, podejmiemy walkę z całem wojskiem tamtejszego władcy. Jeżeli spojrzy na nas krzywem okiem, zmieciemy go wraz z haremem z powierzchni ziemi. Co się stanie później, czy ruszymy konno do Amiriki, czy do Asterali, to narazie musi pozostać naszą tajemnicą. W każdym razie wieść o naszych czynach dotrze do was jeszcze przed powrotem naszym do namiotów Haddedihnów. Niechaj Allah utrzyma do tej chwili siły i rozum waszych ciał i dusz, abyście dalszych mych opowiadań słuchać mogli z tym samym podziwem, co obecnie!
Po tem patetycznem zakończeniu nabił fajkę i zaciągnął się; widać było, że jest bardzo zadowolony, iż pozwoliłem mu się wygadać i osiągnąć sukces oratorski. Onbaszi zadokumentował swój entuzjazm kilku głębokiemi westchnieniami. Pan jego, ujmujący sprawę prościej, rzekł:
— Nie ulega wątpliwości, że przeżyliście ciężkie chwile, i dlatego nie mogę zrozumieć, co was skłania do odwiedzenia tych miejsc. Ja, naprzykład, odwiedziłbym Birs Nimrud tylko pod przymusem.
— No tak! — odparł Halef. — Taki jest twój punkt widzenia. Ale myśmy ludzie innego pokroju. Gdyby to, co spotkało ciebie i twego onbasziego, nam się przytrafiło, udalibyśmy się na miejsce już po kilku dniach, by zrównać z ziemią przeklęte gniazdo.
— Zrównać z ziemią potężny Birs Nimrud?
— Dlaczegóż nie? Sądzisz, że nie bylibyśmy w stanie tego uczynić? Zresztą, byłoby to zbyteczne, gdyż my na waszem miejscu nie dalibyśmy się zamknąć, nie złożylibyśmy przysięgi i nie podpisalibyśmy przekazu.
— Twierdzenia twoje wypływają właśnie z tego, żeście nie byli na naszem miejscu.
— Mylisz się, bo nie znasz ani mnie, ani mego sihdi. Czemże jest wobec niego Sefir, o którym opowiadałeś? Siła jego, spryt i odwaga rozbiłyby się o siłę, mądrość i odwagę mego sihdi, nie mówiąc już o mojej. Poskramialiśmy już niebezpieczniejszych ludzi, niż ci Persowie. Chciałbym, aby Sefir zamknął nas kiedyś w Birs! Dowiedziałby się niebawem, jak szybko odzyskamy wolność, aby go zgnębić szyderczym śmiechem.
Hadżi nie pomyślał, że słowa te mogą zmartwić bimbasziego; nie przeczuwał również, jak szybko przechwałki nabiorą rumieńców prawdy. Na szczęście, gospodarz odpowiedział bez szyderstwa:
— Niechaj Bóg nie dopuści, byście się mieli znaleźć kiedyś w podobnem położeniu. Najmędrszy i najdzielniejszy człowiek staje się bezradny wobec wroga, gdy mu zwiąże ręce i nogi. Ale, ale, miałem się przecież dowiedzieć, kim są wasi wrogowie?
— Tak, dowiesz się i ogarnie cię zdumienie, gdy usłyszysz, jak sprytnie i łatwo pozbyliśmy się ich. Może ty opowiesz, sihdi?
— Nie — odparłem.
— Masz rację — rzekł wyniośle. — Kto chce dać obraz tej sceny, ten musi posiadać otwarte usta, ruchliwy język, siłę przekonania i głęboki rozum, a równocześnie musi wiedzieć dokładnie, od czego ma zacząć opowiadanie, a na czem je skończyć. Tę znajomość i zręczność posiada niewielu ludzi, nic więc dziwnego, że tak często najpiękniejszy temat staje się starem, podartem, połamanem siodłem, na którem nikt nie usiądzie. Zaczynam. Słuchajcie mnie z nabożeństwem!
Rozumie się, że do naszego spotkania z Peder-i-Baharatem dorzucił kilka scen, których wcale nie było. Jak zwykle, przy hymnach pochwalnych na cześć mojej osoby, nie zapomniał o sobie. Jak czytelnikom wiadomo, zwykł był przy tego rodzaju okazjach mienić się mym doradcą i obrońcą. Na zakończenie przemowy dodał:
— Powiadam ci, o bimbaszi, że kurbacz jest wcieleniem zwycięskiej niezłomności. Nigdybym nie wyruszył do Birs Nimrud bez bata. Gdybyście wy mieli kurbacze, łaska losu towarzyszyłaby wam i wypuściłaby was jako wolnych ludzi.
Bimbaszi nie odpowiedział na tę uwagę, lecz zwrócił się do mnie:
— Sądzisz, effendi, że ci Persowie będą cię szukali w Bagdadzie?
— Bezwątpienia, o ile tylko tu przybędą, — odparłem.
— I dlatego chcesz jutro wyruszyć?
— Nietylko dlatego. Powiedziałem przecież, że ich unikam, ale się nie lękam. Poprostu, nie mam powodu do pozostania.
— Czy prośba moja nie jest powodem wystarczającym?
— Nie — przecież wrócimy znowu. Wtedy odpoczniemy po długiej podróży.
— Nie chcę więc dłużej nalegać, proszę cię jednak, abyś w drodze powrotnej zatrzymał się u mnie. Przy tej okazji ponawiam jeszcze swą prośbę, byście w Birs Nimrud nie przedsiębrali niczego, coby mi mogło zaszkodzić.
— Już ci przyrzekłem, że spełnię tę prośbę. Możesz być pewny, że dotrzymam słowa. — — —
Z początku miałem zamiar odwiedzić tylko miejsca, z któremi łączyły mnie dawne wspomnienia. Jednak pod wpływem opowiadania bimbasziego postanowiłem poświęcić Birs Nimrudowi baczniejszą uwagę. Wiedziałem oddawna, że mieszczą się w nim tajemne kryjówki, do których już nieraz starano się dotrzeć; usiłowania te spełzły jednak na niczem, ponieważ kończyły się nieszczęśliwemi wypadkami. Podziemne przejścia, w których więziono starca, wzbudziły we mnie ciekawość przedewszystkiem ze względu na rysunek w moim notatniku. Chciałem to zbadać. Bimbasziemu jednak nie wspomniałem o swoim zamiarze, ponieważ zdecydowałem się powstrzymać od wszelkich kroków, jakie mogłyby przynieść mu szkodę. — —
Około północy zajrzeliśmy do koni, poczem udaliśmy się na spoczynek. — — —
- ↑ Kawiarnia.
- ↑ Ziarno niemielone.
- ↑ Sprzedawca tytoniu.
- ↑ Anglik.
- ↑ Mezopotamja.
- ↑ Niespełna kilo.
- ↑ Rzeźnik.
- ↑ Sklep.
- ↑ Młynek.
- ↑ Dzbanek.
- ↑ Róża z Szirazu.
- ↑ Dziadek Brudu.
- ↑ Królestwo kuchni.
- ↑ Garnek.
- ↑ Patelnia.
- ↑ Maść.
- ↑ Pluskwy.
- ↑ Zupa.
- ↑ Kucharz nad kucharzami.
- ↑ Smażone mięso.
- ↑ Lekarz wojskowy.
- ↑ Urzędnik celny.
- ↑ Przybory do pisania: atrament, pióro i papier.
- ↑ Lak i pieczątka.
- ↑ Komora, cela.
- ↑ Osa.
- ↑ Orzeł.