<<< Dane tekstu >>>
Autor A. O.
Tytuł Stare miasto
Podtytuł Obrazki z niedawnych lat
Wydawca Drukarnia Narodowa
Data wyd. 1902
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

A. O.


Stare miasto

OBRAZKI Z NIEDAWNYCH LAT







KRAKÓW o MCMII o DRUKARNIA NARODOWA





OFIAROWANIE


I.

Gdy jęk po jęku drżał mi w życia hymnie,
Młodzieńczych złudzeń gdy mi pękła zbroja,
Jak dobry anioł, ty stanęłaś przy mnie,
Serdeczna, cicha towarzyszko moja!

Los nam na drodze rozsiał same głogi,
Szyderskiej ciżby gwar nas gonił głuchy —
I razem nasze krwawiły się nogi
I razem nasze słoneczniały duchy.


Gdy to, w com wierzył, podle mnie zdradzało,
Gdy to, com kochał, łudziło mnie kłamnie,
Tyś mi swą istność poświęciła całą,
Tyś żyła dla mnie i cierpiała dla mnie!

Jam winien tobie wszystkich snów lilije
I wszystko szczęście z uczuć czystych zdroja,
Żyję przez ciebie i dla ciebie żyję,
Serdeczna, cicha towarzyszko moja!


II.

Pamiętasz, droga, te jesienne zmierzchy,
Gdy wieczór zwolna miejską tłumił gwarę,
Gdy sierp księżyca wszedł nad domóstw wierzchy
I fantastycznie srebrzył Miasto Stare?

Pamiętasz, droga, wzniosłych marzeń roje
I te rozmowy, które miłość budzi,
Kiedyśmy śnili, by tak żyć we dwoje,
Wśród cichych ludzi i dla cichych ludzi?


Wokół nas dumne piętrzyły się domy,
Kędy garść wspomnień wiek po wieku składał,
I duch przeszłości dla nas był widomy
I każdy kamień do serc naszych gadał!

Wśród starych murów, wśród wieczornej ciszy,
My słali myśl swą, uczuciem bogaci,
Do tych suteryn, facyat i podstryszy,
Do naszych biednych, zapomnianych braci!


III.

Pleśń starych tynów, srebrnej Wisły szumy,
Serc prostych wiara, dusz pogoda grecka,
Od dziecka w pierś mą złote tchnęły dumy
I duszę moją urzekły od dziecka.

Gdy w walkach bytu, marnych a szalonych,
Było nam duszno i ciemno, jak w grobie,
W tym dobrym świecie, świecie lat minionych,
I ty, jedyna, podobałaś sobie!


A kiedym w pieśni wskrzeszał dzieje stare,
A kiedym budził dawno śpiących cienie,
Jam z ciebie czerpał tę słoneczną wiarę,
Jam z ciebie czerpał prawdę i natchnienie!

Tętniące prostą nutą staroświecką,
Napoły tęskne — wiesz po kim i czemu! —
Te pieśni moje, ja, mieszczańskie dziecko,
Poświęcam tobie, dziecku mieszczańskiemu!






INWOKACYA


Dawno już, dawno śpicie pod mogiłą,
A oto z drzemki przebudzam was cichéj,
Na twarz łagodne rzucam wam uśmiéchy
I serce wskrzeszam, by, jak niegdyś, biło!
Dawno już, dawno w ciemnym śpicie grobie,
Na którym wzeszło kwiecie zapominek,
A otom przerwał słodki wasz spoczynek,
A oto znowu chcę was mieć przy sobie!


O, pójdźcie do mnie! pójdźcie! drogie cienie!
Niech z was opadną całuny grobowe!
W zamarłe piersi ja tchnę życie nowe,
Ja wasze dawne wrócę wam istnienie!
O pójdźcie do mnie! pójdźcie! niech obaczę
Wasze spokojne, uśmiechnięte twarze,
Przy starych gawęd niech podumam gwarze,
Niech w pieśń was zaklnę, co śmieje się... płacze...

Niech w pieśń was zaklnę, wy cisi i prości!
Niech was pokażę braci mojej młodej,
Tchnących odblaskiem słonecznej pogody
I takich pełnych wiary i miłości!
Wasz jasny orszak może rozpogodzi
Ich serca, w których żmije zwątpień syczą,
Może ze wstydem rzekną i z goryczą:
»Jacyśmy starzy! jacy oni młodzi!«


Więc, żem uśpionym tak dawno już temu,
Na chwilę zmącił grobowe milczenie,
Przebaczcie wy mi, ukochane cienie,
Przebaczcie wy mi, śpiewakowi swemu!
Nim u gwiaździstych spotkam was podwoi,
Pochmurną życia strudzony gonitwą,
Żegnam was... żegnam łzami i modlitwą,
Wy moi starzy... wy serdeczni moi!...






STARE MIASTO


Stare Miasto! Warszawy relikwiarzu święty,
Pleśnią wieków porosły, mgłą ich przysłonięty,
Zadumany, jak starzec wyniosły i krzepki,
Co z miłością pogląda na wnucząt kolebki,
Co, opiekun pokoleń, wschodzących na grobie,
Napoły się uśmiecha, napoły w żałobie,
Zarannej gwiazdy szuka na pochmurnem niebie, —
Stare Miasto! i witam i pozdrawiam ciebie!


Stare Miasto! znam treść twą, znam twych ulic wnętrza,
Gdzie tłum świątyń i domóstw bezładnie się spiętrza,
Gdzie, jak patrycyusz dumny, choć w odzieniu zmiętem,
Stoją domy »Pod słońcem«, »Pod lwem«, »Pod okrętem«,
Gdzie wieki, rozkochane w gotyckiej strukturze,
Ślad wspaniały na każdym zostawiły murze,
Gdzie oczy nęcą blanki, skarpy i wykusze —
Czas tynów nie rozwalił, tylko wziął im duszę!...

Stare Miasto! U wchodu czuwa, jak na straży,
Kościół farny, i dzwonów srebrną mową gwarzy,
W toń obłoków wystrzela smukłych wieżyc szczytem,
Jakby sojusz braterski zawarł z nieb błękitem,
Jakby do tronu Boga słał modlitwy ludu,
Wezbrane krwią i łzami, jakby czekał cudu,
Lub proroczych objawień wiary i zapału,
Co w smętny chorał dzwonów wplotą pieśń hejnału!


Bliżej ku srebrnej Wiśle, za murami Fary
Majestatycznie Rynek rozpostarł się stary;
Z czterech stron go obsiadły, pnąc się w błękit siny,
Starożytne, omszone, trzypiętrowe tyny.
Jaskrawo lśnią na słońcu wąskich domóstw dachy
Z miedzi, z czerwonej cegły, z malowanej blachy,
Ścian barwa pstra lub szara, okna wzięte w ołów,
A u szczytu figury smoków i aniołów.

Myśl i ducha przenoszą w dawno zmierzchłe czasy
Dziwaczne balustrady, krużganki, tarasy,
Wchodów pilnują furty misternej roboty,
(Miast dzwonków na łańcuchach wiszą przy nich młoty;)
Nad sklepami się chwieją, (sklep jest w każdym domie),
Szyldy, o fachu kupca świadczące widomie,
Lub wyrzeźbiony w murze lśni znak: herb mieszczański:
Lewiatan, sfinks skrzydlaty, albo Święty Pański...


Spojrzyj, jak się do siebie stare tulą mury!
Choć grom bucha po gromie z piorunowej chmury,
Choć pleśń cegłę za cegłą i głaz źre za głazem,
One stoją potężne wiarą: Myśmy razem!
Spojrzyj! pną się do słońca, gdzieś za chmurzysk bramy,
Zda się słyszę ich głosy: gwarzą: My przetrwamy!
Zda się słyszę: Kły na nas złamie czas-morderca!
Gdybyż wiarę tych murów miały ludzkie serca!

Rynek król! wkrąg ulice, jakby świta pańska:
Krzywe koło, Rycerska, Piwna, Świętojańska,
Zapiecek, dwa Dunaje, szeroki i wąski;
Rynek pień, to konary, gałęzie, gałązki;
Rynek żmij: to ogony: wiją się w przeguby,
W skręty, jeden chwost cienki, drugi tłusty, gruby,
Splotą się, to rozplotą, to znów złączą ściśle,
Niżej wciąż, niżej pełzną, w dół, ku srebrnej Wiśle.


Czy znacie te uliczki, te zaułki brudne,
Gwarem życia tętniące, zgiełkliwe i ludne,
Czasem rubaszne, ale dobre, kochające,
A takie ciepłe, jak to nasze polskie słońce!
Poczciwe, chociaż razem nieopatrzne, butne,
Po staremu junackie, a czasem tak smutne,
Jak sierota, płacząca po macierzy stracie, —
Czy znacie te uliczki, te zaułki znacie?

Patrz! tu Najświętsza Panna wychyla się z wnęki,
U stóp jej kwietny wianek: dar pobożnej ręki,
Tam Jan święty, apostoł, obok malowidło:
Pan Jezus, nad nim anioł rozpiął białe skrzydło,
Tutaj na murach szczerby, kul moskiewskich rysy,
Tam zatarte tablice, tam stare napisy,
Wkrąg pamiątki: spuścizna zmierzchłych wieków święta —
Zginież lud, co tak przeszłość kocha, zna, pamięta?


Stare Miasto! cześć tobie! Ty najdziksze hordy,
Najkrwawsze łzy pamiętasz i najkrwawsze mordy!
Trzykroć bił wściekły orkan o twych domostw ściany,
Każdy mur twój, głaz każdy ofiar krwią zbryzgany!
Stare Miasto! Ja młody śpiewak twój, zrodzony,
Gdy schła krew po ostatniej walce twej szalonej,
Sierocy śpiewak, dziecko trzykroć pogrobowe,
Do stóp twoich gnę smętną, pełną dumań głowę!

O, święć się Stare Miasto! święć się! święć na wieki!
Za młyny belwederskie! za wolskie zasieki!
Za krwawy Kilińskiego miecz wzniesiony, nagi!
Za lochy cytadeli! za mord! za rzeź Pragi!
Za nocy listopada sztylety i głownie!
Za Grochów! za bezbronnych pod Zamkiem katownię!
Za katorgi Sybiru! za ofiarę w czynach!
O, święć się Stare Miasto w córach swych i w synach!


Gdy się stare kościoły o zmroku rozdzwonią,
Sfer ciszę uroczystą zmącając harmonią,
Gdy grają swe pacierze Panu świata panów
Dumne wieże Pijarów, Fary, Augustyanów!
Gdy ponad Starem Miastem w rozmyślań godzinie
Ciężarny łzą skazańców chorał dzwonów płynie,
Gdy całe Stare Miasto skargi śle tułacze —
Modlitwa u stóp Boga płacze — i Bóg płacze!

Zbryzgane i przesiąkłe deszczem rosy krwawej
Warszawskie Stare Miasto, to serce Warszawy!
O warto się wam wsłuchać w tego serca bicie!
Patrzcie, jak z niego tryska jędrne, zdrowe życie!
Patrzcie, jak pełne wiary, jak krzepkie na duchu!
Nie gnie łba, nie skowyta, jak pies na łańcuchu!
Wnijdź tu, a całą piersią dech swobody pijesz,
A wróg mu plwa w oblicze słowem: Ty nie żyjesz!


Nie żyje?! Hej! A spojrzyj w piersi te prostacze,
Jak się tam wielkie serce potężnie kołacze!
Jak krew niem kipi wrząca, jak się kurczy, wije!
A wiesz czem ono bije? krwawą zemstą bije!
Ej, nie igraj z tym ludem, nie draźń go zdradziecko!
Biada wam, gdy się zbudzi! to lew! to nie dziecko!
Biada wam, gdy się zbudzi, gdy wyciągnie szpony
I krwią rzygnie — i stanie cały w krwi czerwonej!

Obcyż nam rewolucyi anioł krwawo-blady?
Obceż Staremu Miastu bunt i barykady?
Obcaż nam kul muzyka, trupów sinych wały
I krwi strugi, co z ulic do Wisły ściekały?
Obcyż nam bój Kilińskich, wściekły bój mieszczański?
Ścichł-że hymn, co bił w niebo z Fary świętojańskiej?
Hej! Słynie pięść warszawska, krzepka pięść żylasta!
Hej! Garścią brał harmaty łyk z Starego Miasta!


O, gdybyż gadać umiał każdy mur i załom,
Jak się napatrzył rzezi, przysłuchał wystrzałom!
Jak hymn nasz, jak żołdactwa wrzask leciał w powietrze!
Jak sztandary, jak orły szumiały na wietrze!
Jak się o mury tłukła, jak w błękity mknęła
Czarowna pieśń legionów: »Jeszcze nie zginęła!«
O, gdyby gadać mogły kamienie i cegły,
To nawet w trupich piersiach ogień by zażegły!

Ludu mój! Nim Twe dzieje, krwawe, wzniosłe dzieje
Rozsnuję w pieśń potężną, zaklnę w epopeję,
Nim Boża łaska pierś mą wypełni jak czarę, —
O dawnych ludziach pieśni niosę tobie stare!
Ludu mój! Weź te pieśni! Jam w nie serce włożył!
Niech świat ten wskrześnie w tobie tak, jak we mnie ożył!
Z swą wiarą, z swą miłością ten świat, dziś daleki,
Niech wskrześnie — i w twem sercu niech żyje na wieki!


A kiedyś.. kiedyś inną pieśń wyśpiewam tobie:
Dumny rapsod twych ojców, co śpią w krwawym grobie!
A kiedyś, z Bożą łaską, kiedyś w pieśni wskrzeszę
Kościuszków i Kilińskich i Głowackich rzesze!
Ludu mój! Wiem, że przyjdzie straszliwa godzina,
Gdy grom z twej mściwej ręki runie w pierś Kaina!
A gdy rok się już spełni, gdy błyśnie dzień cudu,
Za me pieśni... w swem sercu daj mi kąt, o Ludu!





TYPY Z ZAUŁKÓW



GRAJEK


I.

Na ulicy Swiętojańskich[1],
Mieszka siwy pan Mateusz,
Staromiejskich, nowomiejskich,
Wszystkich grajków koryfeusz.

Pan Mateusz, dzielny skrzypek,
Pochylonym nie jest dziadem,
Choć na barkach dźwiga swoich
Dziewięćdziesiąt lat z okładem.


Wąs ma krótko przystrzyżony
(Mazowieckiej ślady wioski),
Nosi wązkie bakenbardy,
A la Józef Poniatowski.

Z tęgiej miny, z blizn na czole,
Srebrnym włosem ocienionem,
Zaraz poznać szwoleżera,
Co wojował z Napoljonem!


II.
Pan Mateusz ma izdebkę
Na najwyższem domu piętrze,
Jasna strzeże jej Panienka
I Dzieciątko Przenajświętsze.

Ponad łóżkiem wisi skromnem
Duży portret lemperera,
»Oblężenie Saragossy«
I »Zdobycie Somo-Sierra«.


W klatce gwiżdże kos uczony,
Ulubieniec wielki grajka,
Rdzawa szabla stoi w kącie
I wiśniowa długa fajka.

Lecz największy klejnot starca
Kryje puszka posrebrzona:
Krzyż, przypięty za waleczność,
Własną ręką Napoljona!


III.
Pan Mateusz chodzi z skrzypką
Po podwórkach staromiejskich,
Rżnie od ucha dawne piosnki,
Pełne wspomnień czarodziejskich.

»Stoi ułan na pikiecie... «
»Czemuś oczki zapłakała...«
»Cztery latka wierniem służył...«
»Pastereczko moja mała... «


Jednę piosnkę najpiękniejszą
Stary skrzypek ma w zapasie,
Niegdyś graną i śpiewaną
Przy wojennych trąb hałasie.

Gdy ją zagra, twarz mu płonie,
Dziwnym blaskiem świecą oczy,
Drżą słuchacze, zapatrzeni
W lat ubiegłych świat uroczy.


IV.
Stara piosnka, ułożona
W obcej ziemi gdzieś dalekiej,
Przyleciała, niby ptaszę,
By pozostać tu na wieki.

Stara piosnka taka prosta
Z odrętwienia serca cuci,
Każe tęsknić, każe wierzyć,
Że minione wszystko — wróci!


Pan Mateusz zna ją dobrze,
Najogniściej pieśń tę grywa:
Pod jej wpływem płacze majster
Nad kufelkiem pełnym piwa.

Szewcki chłopak, straganiarka
I wyrobnik drżący słucha,
Kiedy grajek na swych skrzypkach
Starą piosnkę rżnie od ucha!


V.
Gdy złociste blednie słonko,
Gdy na »Anioł« dzwonią »Pański«,
Wraca grajek do izdebki
Na ulicy Świętojańskiej.

Przy łojowej blasku świeczki
Po przeszłości błądzi szlaku,
Słyszy gromki głos komendy,
Słyszy sygnał: »Do ataku!«


Zdaje mu się, że rżą konie,
Szumią barwne chorągiewki,
Tentent kopyt, brzęki szabel
I hułańskie słyszy śpiewki.

Widzi dawnych swoich wodzów,
Choć źrenice mglą mu łezki:
Stoją przed nim: Poniatowski,
Kozietulski, Niegolewski...


VI.
Wzrok wytęża Pan Mateusz
Przez okienka szybki małe:
Z swej izdebki pod chmurami
Stare Miasto widzi całe!

Przypomina swych słuchaczy,
Pałające ogniem lica:
Od dzieciaka, aż do starca,
Wszystkich dawna pieśń zachwyca!


Potem patrzy na katedrę,
Co się wznosi tak wspaniała!
Tylu burzom się oparła!
Tyle wichrów przetrzymała!

I swe skrzypki wydobywa,
Odmłodzony dawną wiarą,
I z uśmiechem, zamaszyście,
Gra... dla siebie piosnkę starą!


VII.
Choć się dzielnie trzyma skrzypek,
Choć od młodych krzepszy wielu,
Jednak czuje, że już wkrótce
Trzeba stanąć do apelu!

Wszak się śmierci nie ulęknie,
Kto wojował z Napoljonem?...
Stary grajek dość ma życia
I za rychłym tęskni zgonem!


Wtedy w mundur go ustroją,
By szedł godnie przed twarz Bożą,
A na piersiach, krwią zdobyty,
Złoty krzyżyk mu położą.

Biała brzoza nad mogiłą
W takt mazurka zaszeleszcze:
Nawet w grobie będzie wiarus
Cudną piosnkę słyszeć jeszcze!...






MACIEJ FLISAK


I.
Jest Maciej Flisak lokatorem
Wąskiej rudery staromiejskiej,
Na srebrną Wisłę, na Warszawę
Ma z okna widok czarodziejski.

Dachy kamienic, świątyń szczyty
Pną się w niebiosa tak wspaniale,
A tam — za miastem — o brzeg bijąc,
Szumią Wisełki mętne fale.


Szumią Wisełki mętne fale,
Ponuro płaczą, gdy zawieja,
Ponad muzykę najpiękniejszą
Milsze ich pieśni dla Macieja.

W każdy miesięczny wieczór jasny,
W każde słoneczne ciche rano,
On załzawionem patrzy okiem
Na swoją rzekę ukochana[2]...


II.
Zwiedził pan Maciej kawał świata,
Kiedy orylem był z rzemiosła,
(Stąd nazwa »Flisak« do imienia
Na wieki wieków mu przyrosła.)

Widział on miasta cudzoziemskie,
Tak hałaśliwe i błyszczące,
Widział swej rzeki szumne wody
W otchłań Bałtyku wpadające.


Zebrał garść groszy na flisactwie,
Zjadł na flisactwie krzepkie zęby,
Spławiał na tratwach aż do Gdańska
Masztowe sosny, siwe dęby.

A gdy napęczniał trzos flisaka,
On — dziwnie tęskny — wracał żwawo,
Bo piękna Wisła koło Gdańska,
Ale piękniejsza pod Warszawą!


III.
W starej izdebce na facjacie,
Kędy zmurszałe stoją sprzęty,
Ledwie z fal Wisły wzejdzie zorza,
Krząta się Maciej uśmiechnięty.

Na nos mosiężne okulary,
Piankową fajkę w gębę bierze,
Potem przy oknie, pomrukując,
Naprawia sieci i więcierze.


A gdy pod wieczór sierp księżyca
Przejrzy się w cichych Wisły wodach,
Gdy budzą echa lat minionych
Ochocze skrzypki po gospodach.

Pan Maciej Flisak głowę chyli
I przypomina w ścian swych ciszy
Te twarze, których nie obaczy,
Te głosy, których nie usłyszy!...


IV.
Gdy młoda wiosna zagra światu
Hejnał nadziei i miłości,
Siaduje Flisak ponad brzegiem,
Grzejąc na słońcu stare kości.

Dziwne mu baśnie Wisła gwarzy,
Niby się śmieje, niby płacze,
A wtór jej dając, z tratw dalekich,
Żałosne pieśni mkną flisacze.


Hej! Gdzie wiatr poniósł krzepkich flisów,
Co to wśród burzy stali murem?
Kędy ten dawny Maciej młody,
W białej sukmanie, w czapie z piórem?

Hej! A gdzie pieśń ta, pieśń ogromna,
Co to, jak piorun, z ust wypada?
Pan Maciej Flisak duma... duma...
Stary swój pacierz Wisła gada...


V.
Nigdy pan Maciej nie miał żony,
Rodzinne szczęście mu nie świeci,
Zato ojcowskiem sercem szczerem,
Starego Miasta kocha dzieci.

W zimowe zmierzchy w okna stancyi
Szturmuje śniegiem zawierucha,
A w wielkim piecu ogień płonie,
A gawęd starca dziatwa słucha...


Pan Maciej Flisak wąsem rusza,
Przygasłe oczy skrzą mu djablo,
Dźga długą wędką, jakby dzidą,
Wywija garścią, jakby szablą.

Z buziaków szewcząt zapał bije,
W ich sercach, w mózgach coś się budzi,
A Flisak szepce: »Ej, pędraki!
Wam nie zobaczyć takich ludzi!«


VI.
Prześnionych marzeń, sił straconych
Żadnym więcierzem nie ułowi!
Dziwy, jak prędko, jak wesoło
Przebiegła młodość Maciejowi!

Żywot nie krótki z woli nieba,
Oraz w przygody miał bogaty:
Zjawił się Flisak na świat Boży
Coś przed niespełna stoma laty.


Nieraz przypomni, gdy mu weny
Doda gorzałka lub araczek,
Jak to nad Wisłą piękny książę
Smalił cholewki do rybaczek.

Dzisiaj po księciu i rybaczkach
Już nie zostało ani śladu!
Pora i tobie do mogiły,
Pora i tobie, stary dziadu!...


VII.
Powiał wiatr mroźny, powiał zdala,
Wisłę w lodowe zakuł pęta, —
Pan Maciej Flisak mrze, jak ona,
Całunem śniegu przysłonięta.

Pan Maciej Flisak gaśnie zwolna,
Wsłuchany w groźnych burz zatargi,
Na swoją[3] rzekę z okna patrzy,
Ostatnim szeptem drżą mu wargi.


»Hej, Wisło, Wisło, srebrna Wisło!
Zaczarowana w koniec z końca!
Hej, Wisło, Wisło, srebrna Wisło,
Zbudzi cię pierwszy promień słońca!

Hej, Wisło, Wisło, srebrna Wisło,
Czekaj na hejnał wiosny ptaka!
.............
Księżyc blask rzuca na twarz martwą,
Na pełną wiary twarz Flisaka...






CECHMISTRZ MELCHIOR

HALABARDA


I.
W swej budzie, co bez szwanku,
Od wieków stoi harda,
Ma kuźnię po pradziadach
Pan Melchior Halabarda.

Gra w krzepkich jego żyłach
Mieszczańska krew najczystsza,
Wnet powie: »To personat!«
Kto spojrzy na cechmistrza.


Sławetnych wzorem przodków,
Co śpią już pod mogiłą,
Jak wielkie Stare Miasto,
On turzą słynie siłą.

Wspomina nieraz cechmistrz,
Gnąc w garści bretnal twardy,
Jak cenił August Mocny
Pradziada Halabardy!


II.
Znać dumę z twarzy majstra,
Z spojrzenia i z uśmiechu, —
Potentat i familiant
Jest starszym swego cechu.

Ma złoto w krzepkiem puzdrze,
Ma srebro w szafie z Gdańska, —
Melchiora Halabardę
Poważa brać mieszczańska.


Z respektem o nim gada
Mąż, dziecko i niewiasta:
»Wszech mieszczan to ozdoba,
To lumen wszego miasta!«

Najwięksi nawet cenią
Cechmistrza stare imię:
Ksiądz Jacek, proboszcz z Fary,
Ma w wielkiej go estymie!


III.
Rodzina Halabardy
Przoduje innym śmiele,
Ma zacne kolligacye
I świetne parentele!

Świadectwo ich splendoru
Z archiwów miejskich bierzem:
Walanty Halabarda
Królewskim był płatnerzem!


Uprzejmie król jegomość
W pamięci swej go chował:
Nikt miecza tak nie wykuł,
Tak zbroi nie szmelcował!

A hart był w tych zbroicach!
A stal w nich była przednia!
Warszawską karabelą
Król Turków gnał z pod Wiednia!


IV.
W Melchiora kuźni starej
Od świtu idzie praca,
Blask ognia brudne mury
To krwawi, to ozłaca.

Dmuchają wielkie miechy,
Huk młotów kuźnią wstrząsa,
Sam cechmistrz rej tu wiedzie,
Siwego kręcąc wąsa.


Z podziwu nieraz czeladź
Aż oczy wybałuszy:
Gnie majster grube szyny,
Podkowy krzepkie kruszy.

Żelazne ma muszkuły,
Niedźwiedzie ma on bary,
Jak pradziad z saskich czasów,
Co w garści miął talary!


V.
W swym domie Halabarda
Na górnem mieszka piętrze,
Tam w wąskim alkierzyku
Klejnoty ma najświętsze.

Na zydlu staroświeckim,
Przy blasku żółtej świécy,
Siadywać lubi majster
W mieszczańskiej swej skarbnicy.


Dwa wieki, pięć pokoleń
Z alkierza patrzy ściany:
Kolczuga, ryngraf z miedzi
Kunsztownie malowany.

Hełm, koncerz, miecz niemiecki,
Otłuczon tuż przy gardzie:
Pamiątki po płatnerzu
Walantym Halabardzie!


VI.
Nie dźwięczy w starym domie
Dziecięce szczebiotanie:
Pan Melchior Halabarda
W bezżennym żyje stanie.

Co wieczór pustka głucha
Z alkierza go wypłasza,
Na Podwal sunie cechmistrz
Z podstarszym grać w maryasza.


Tam wielki dzban trojniaku
Nań czeka nieomylnie,
Przy miodzie perły cechu
Gawędzą krotofilnie.

A kiedy zegar antyk
Wskazuje punkt dwunastą,
Pan Melchior chwiejne kroki
Kieruje w Stare Miasto!


VII.
Sześćdziesiąt zim przebiegło
Nad dumną starca głową —
Nie pora Melchiorowi
Brać panią Melchiorową.

I duma nieraz cechmistrz
W prastarym, pustym domu,
Że ojców swych dziedzictwa
Ostawić niema komu.


Dzień kona, z kątów celi
Wypełza mrok wieczora,
Ból krwawy, gniewna rozpacz
Kąsają pierś Melchiora.

I bije łbem o mury,
Aż jęczy ściana twarda,
Ostatni z swego rodu!
Ostatni Halabarda!






SZEWC ONUFER


I.
Szewc Onufer, tęgi majster
Z ojca, dziada i pradziada,
Od małego pacholęcia
Tajemnice kunsztu bada.

Wedle igły, wedle dratwy,
Jak niewielu jest on świadom,
Zaś ma warsztat w kamienicy,
Co współczesna jego dziadom.


Przy kościele Augustyanów
Stoi chata Onufrowa —
W niej po szewcku i Bożemu
Konsolacyę liczną chowa.

Dobry sąsiad z Onufrego
Dla plebanii i świątyni —
Nie opuszcza nabożeństwa
I fundacye hojne czyni...


II.
Ma Onufer Onufrową,
Urodzeniem sobie równą,
Bo powiadał jego rodzic:
»Niech się żeni szewc z szewcówną!...«

Jejmość pani Onufrowa,
Córa majstra Jana Szczygła,
Parentelą i posagiem
Ród mężowski w górę dźwigła.


Jak przystało na majstrowę
W korpulencyą jest zasobna,
Głos jej gruby, gest wspaniały,
Pulchna rączka niezbyt drobna.

Z roku na rok jest przybytek
W starych mieszczan cnej rodzinie,
Więc raduje się Onufer,
Że ród szewców nie zaginie!


III.
W czterech izbach Onufrowstwa
Nie ubogo i chędogo:
Wszak mieszczanie z prapradziada
Iść w paragon z szlachtą mogą!

Garnitury jutą kryte,
Wielkie szafy, zydle drobne,
Simmlerowskiej snać roboty,
Bo masywne i ozdobne.


Zaś na ścianach konterfekty:
Cały zacny świat mieszczański,
A »serwantka« w rogu salki,
A kantorek w drugim gdański!

Nie od dzisiaj ród Onufra
Słynne w świecie szyje buty,
Nie od dzisiaj zbija grosze
W skrzyni krzepkiej i okutej...


IV.
Gdy kolegów majster zbierze
Od kufelka i od dratwy,
Spędza z nimi błogie chwile,
Wśród krewniaków i wśród dziatwy.

Przewodniczy stary Szczygieł
Z gęstym wąsem, z głową siwą —
Płynie ciurkiem anyżówka
I marcowe szumi piwo.


Radby majster żyć przez wieki
Z towarzystwem swem cechowem,
Rad ich zalać spirytusem,
Skąpać w piwie dubeltowem!

Więc węgrzyna na stół stawia
Przy kompanii hucznych śpiewach —
»Niechaj żyje cech szewiecki!
Znajcie pana po cholewach!...«


V.
Choć ma grosze szewc Onufer
W skrzyni krzepkiej i okutej,
Chce, by jego Onufrzęta
Tak, jak ojciec, szyły buty.

Nauczyła ich majstrowa
Kochać igłę, cenić dratwę,
Zaś szacunek dla pocięgla
Sam pan majster wpajał w dziatwę.


Nieraz prawi najstarszemu
Z głębi serca morał snuty:
»Grunt są, chłopcze, dobre nogi!
Grunt na nogach dobre buty!

Ty z tradycyi jesteś szewcem,
Szewcem z dziada i pradziada —
Godność rodu cenić, chłopcze,
I należy i wypada...«


VI.
Płyną lata, niby fale,
Nie wracają nigdy więcej —
Już wyrosły Onufrzęta,
Z doby życia pacholęcej.

Już wyrosły Onufrzęta,
Szyją »juchty«, szyją »saki« —
Łeb posiwiał Onufremu,
Nos mu zgrubiał od tabaki.


Do kościoła Augustyanów
Codzień zrana chodzi stary,
Zaś pod wieczór regularnie,
Na nieszporach jest u Fary.

Klepie pacierz szewc Onufer
I za dzieci i za siebie
I rozmyśla, że szyć buty
Będzie wkrótce chyba... w niebie...






KONSYLIARZ

BARNABA-WALENTY


I.
W okienkach domostwa »Pod smokiem«,
Zdobnego w wykusze i blanki,
Wzrok nęcą geranie i fuksye
I białe z muślinu firanki.

Za furtą rzeźbioną misternie
Schodowe się wiją zakręty —
Tam mieszka konsyliarz mieszczański,
Dwóch imion: Barnaba-Walenty.


Starego doktora z »Pod smoka«
Zna ludność uboga i słaba —
Na ściężaj otwarte ma serce
Konsyliarz Walenty-Barnaba.

Pół wieku w sklepionych komnatkach,
Wśród recept się krząta i kwiecia,
Potomek tych zacnych fizyków
Ze schyłku zeszłego stulecia...


II.
Konsyliarz Barnaba-Walenty,
Staruszek jowialny i tłusty,
Wygląda w swym stroju dziwacznym,
Jak istny król redut w zapusty.

Cylinder z szerokim ma wierzchem
I z brzegiem do góry zadartym,
Frak, halsztuk, nankiny, płaszcz modny
Tak w roku... trzydziestym i czwartym.


W dwóch rzeczach: w tabace i w kwiatach
Konsyliarz rozkochan jest wielce —
Rad nozdrza traktuje »hiszpanką«,
Rad chadza z nasturcyą w pętelce.

Z nauki i z trefnych krotochwil
On w niskiej znan klasie i w pańskiej —
Hej! nieda się mydłkom zjeść w kaszy
Barnaba, konsyliarz mieszczański!...


III.
W domostwie »Pod smokiem«, na piętrze
Konsyliarz dwie izby ma skromne —
Zielniki tam leżą po kątach
I mądre foliały ogromne.

Niewiasta jest stróżem-aniołem
Doktora i jego świątyni:
Opiera go wdowa Brygida,
Brygida ład w izbach mu czyni.


Jak zaklnie starucha... kiep dragon!...
Jak tupnie... grenadyer nie baba!
Słodziutki, cichutki jest przy niej
Czcigodny konsyliarz Barnaba.

Co rano z niewiastą-herodem
Rzetelnie się medyk nabiedzi:
»No, cicho... No, moja kochana...
Dalibóg, usłyszą sąsiedzi...«


IV.
Nie turbuj się, człeku, o grosze,
Gdy zdrowie wypłata ci psotę,
Choć doktor »Bóg zapłać« ma w zysku,
Na leki da jeszcze dwa złote.

Najcięższe choróbsko w lot z ciebie
Konsyliarz wykurzy ze szczętem —
»Niech bestya spróbuje na moc iść
Ze starym Barnabą-Walentem!«


Gdy żona familię twą zacną
Ma nowym powiększyć prorokiem,
Choć północ, choć śnieżna zadymka,
Syp, bracie, do budy »Pod smokiem«.

Konsyliarz latarkę zapali,
Płaszcz zdejmie, co wisi na haku,
I ruszy wnet krokiem marszowym
Cum forcipe, filis et acu...


V.
Opatrzon w tabakę i fular,
W swym starym kwiecistym szlafroku,
W fotelu z szeroką poręczą
Siaduje konsyliarz o zmroku.

Do facyat, do brudnych suteryn
Nędzarze wracają z roboty,
W zaułki cień pełza, a w Wiśle
Wnet słońca utonie krąg złoty.


Konsyliarz Barnaba-Walenty
Po szlakach przebytych gdzieś goni,
»Hiszpanka« się sypie na szlafrok
I fular wypada mu z dłoni.

I pustkę uczuwa okropną;
Konsyliarz tak smutny, tak słaby...
»Tyk, tyk, tak«, cykają zegary,
»Tyk, tyk, tak«, drży serce Barnaby...


VI.
Po każdej niedzieli, o zakład
Konsyliarz roboty ma więcej,
Wiadomo: mieszczańska brać w święta
I pije i bije goręcej.

Szewc Marcin ściskanie ma w dołku,
Roch kowal dwa guzy nad okiem,
Kumowie wspierając się wzajem,
Wędrują do budy »Pod smokiem«.


Konsyliarz Barnaba nie szczędzi
Pacyentów od bójki i piwa —
Nim zbada stan person sławetnych,
Sumiennie wprzód majstrom nakiwa.

A potem receptę w lot machnie
Tak prostą, że dziecko spamięta,
»Tres uncias liquoris gulardi...«
»Tres drachmas foenicul, cum menta...«


VII.
Któż oprze się czasu potędze,
Co mędrców i królów w proch zniża! —
Konsyliarz Barnaba-Walenty
Z uśmiechem do grobu się zbliża.

Śmierć tyle oglądał już razy
Nad obcych, nad bliskich posłaniem,
Szła niegdyś ku niemu tak piękna:
Z dział hukiem, z kul świstem, z trąb graniem...


O zgonie swym rychłym on nieraz
Z płaczącą gawędzi Brygidą:
Niech w trumnie pogrzebią mnie lichej,
Za trumną biedacy niech idą.

I napis wyryjcie na grobie,
Gdy usnę już w ziemi tej świętej:
»Tu leży konsyliarz mieszczański,
Dwóch imion: Barnaba-Walenty...«






STARY KAPRAL


I.
Stoi w rynku dom Dunaju blisko,
Godło na nim: srogi łeb murzyna,
Tam ma zacne stróża stanowisko
Marcin Wiecheć, chłop do karabina!

Stary Wiecheć nie skiepściał na duchu,
Mimo wieku trzyma się jak tyka,
Srebrny »kulczyk« nosi w prawem uchu,
A na grzbiecie kubrak od Ajzyka.


Miał dziad córkę, żonę gospodarną,
(Syna burze z Langiewiczem niosły),
W izbie Wiechcia pusto dziś i czarno:
Trzy mogiły na Powązkach wzrosły!

Gdy łeb siwy pochyla tęsknota,
W małej wnuczce jedyna pociecha —
Śliczna Baśka jak ptaszek szczebiota,
Stary Marcin przez łzy się uśmiecha...


II.
Źle tym chadzać w podartej kapocie,
Których czoła Mars wieńczył djademem —
Marcin Wiecheć sługiwał w piechocie,
Był na Węgrzech z jenerałem Bemem!

Krzepkoż piekła z papryką słonina,
Krzepkoż biła Bemowa piechota!
Czarna przyszła na Węgrów godzina,
Podła przyszła na Wiechcia robota!


Czasem człeka los, jak zbój, przydusi,
Dasz mu grosze, on chce i kaletę...
Kapral Wiecheć babrać w ściekach musi!
Kroćset dyabłów!... Bassamteremtete!

Z miotłą w ręku gdy się stróż zaduma,
»Stary Wiechciu — mruczy — to już nie ty:
Siny mundur, wąsy, jak u suma...
Bem spiął konia: »Elien! Na bagnety!«...


III.
Lubi Wiecheć odprawować stójkę,
Gdy zimowa noc spadnie na ziemię:
Zawierucha toczy w rynku bójkę,
W białej płachcie Stare Miasto drzemie.

Armia domostw szturm odpiera hardo,
Nieugięta i w czworobok zwarta,
Stary kapral chodzi z halabardą,
Nasłuchując, jak wojenna warta.


Tam w okienko blask kaganka bije,
Tam dogasa lampa staroświecka,
Głodna szwaczka drogą suknię szyje,
Matka płacze nad kołyską dziecka.

W sercu Wiechcia dziwne budzą drżenie
Łzy tych kobiet, to bez ojca dziecię:
»Żeby nie ten »Hajnał«, psie nasienie,
Pewnie lepiej byłoby na świecie!«...


IV.
Na facjatach w domu »Pod murzynem«
Ma przyjaciół Marcin i stronników,
Tam staruszka wdowa mieszka z synem
I wesołych trzech akademików.

Siedząc w bramie w ranki lub wieczory,
Słyszy Wiecheć śpiewy ich i śmiechy —
To są, panie, dobre lokatory,
Choć gospodarz nie ma z nich pociechy!


Krew, jak siarka, z oczu blask wylata,
Duch żołnierski, choć mleko pod nosem:
»Tożby prali »Hajnała« psubrata,
Co nas bestja stłukł pod Villagosem!«...

Do studentów nieraz w zmierzch, wśród zimy,
Po spadzistych stróż się schodach wdzierał:
»A! pan kapral! Prosimy! prosimy!
Jak to niemców bijał Bem jenerał?«...


V.
Cna fortuna, kapryśna niewiasta,
Gnała Wiechcia w różne świata strony,
Zewsząd tęsknił do Starego Miasta,
Bo je kocha tak, jak syn rodzony.

Każdy dom mu, każdy zakąt znany,
Cicha Wisła, zgiełkliwe ulice,
W Starem Mieście miał swój sen różany,
W Starem Mieście zamknąć chce źrenice.


Widział kapral, jak żołnierz umierał,
Godnie pójdzie w niebios jasność złotą,
Tam na niego czeka Bem jenerał,
Bem jenerał z węgierską piechotą!

Lecą z Fary, w rzewną zdobne wiarę,
Prośby z serca Marcina wytrysłe:
»Boże! W niebie daj mi Miasto Stare!
Boże! W niebie daj mi srebrną Wisłę!«.


VI.
Przedwieczorna chwila złoto-blada
Pierś błogością napawa, jak rosą,
Kapral Wiecheć na zydelku siada
Z małą wnuczką, Baśką złotowłosą.

Skrawe słońce stacza się z wysoka,
Dachy płoną purpurą i złotem,
Mała Baśka coś paple, jak sroka,
I dziecięcym wybucha chichotem.


Stare Miasto w sen rzewny kołysze
Melancholia w powietrzu rozlana,
Srebrne dźwięki zamąciły ciszę:
Dzwon się ozwał u świętego Jana.

Złotowłosa głowina... ot, tyla,
Do dziadkowej przytula się szyi,
Stary kapral łeb siwy pochyla:
»Anioł Pański zwiastował Maryji!«...






MACIEJOWA i BARTŁOMIEJ


I.
Wśród kamienic, których dotąd
Nie zburzyła lat zawieja,
Stoi w Rynku staromiejskim
Stragan pana Bartłomieja.

Troski życia srebrną nicią
Łysiejącą skroń oplotły,
Brew krzaczastą[4] ma Bartłomiej,
A wąsiska, jak dwie miotły.


Starodawną krew mieszczańską
Poznasz z miny i z czupryny —
Do różańca i do tańca
Pan Bartłomiej chłop jedyny.

Rogatywkę ma z kasztankiem,
Kubrak stary i wytarty,
Na guzikach od kapoty
Wypisany numer: czwarty!


II.
Pan Bartłomiej nie pochodzi
Ani z krawców, ani z szwieców —
Był na wozie i pod wozem
I chleb z różnych jadał pieców.

Nie przy kramie lub warsztacie
Młodociane spędził lata:
Szumne wichry go nosiły
Po dalekich krańcach świata!


Czasem zaklnie dziwną mową:
Może włoską, może grecką,
Choć katolik jest gorliwy
I Warszawy szczere dziecko.

Czasem młodość swą przypomni,
Łzy ścierając pokryjomu —
Jak tam było, co tam było,
Nie powiadać byle komu!...


III.
Ma przy kramie Bartłomieja
Skład łojówek i oleju
Zacna pani Maciejowa,
Vulgo: wdowa po Macieju.

Śmierć nędzarza i bogacza
Z drogi życia wykoleja —
Stary Maciej (świeć mu Panie!)
Był kolegą Bartłomieja.


Choć sąsiadka rej chce wodzić,
Choć językiem miele szparko,
Żyje w zgodzie pan Bartłomiej
Z Maciejową olejarką.

Odprowadza codzień wieczór
Swoją damę pomarszczoną —
Jest galantem pan Bartłomiej,
Jak go z młodu nauczono...


IV.
Gdy wysłucha w dni świąteczne
Pan Bartłomiej mszy u Fary,
Na róg Piwnej i Rycerskiej
Do sąsiadki idzie starej.

Na niedzielną pogawędkę
Przednie wódki ona chowa —
»Gorzką« pije pan Bartłomiej,
»Słodką« pani Maciejowa.


Bają starzy to i owo,
Znika »gorzka«, »słodka« znika,
Aż przypomną dawne lata
I Macieja nieboszczyka.

W zblakłych oczach łzy się kręcą,
A na ustach milkną słowa —
»Hej! Hej! panie Bartłomieju!...«
»Hej! Hej! Pani Maciejowa!...«


V.
Gdy zielenin minie pora,
Gdy mróz chwycił co dopiero,
Pan Bartłomiej pod Zygmuntem
Staje z piłą i siekierą.

Pan Bartłomiej na łysinie
Niezbyt wiele ma już włosów,
Jednak śmiało starczy jeszcze
Za dzisiejszych dwóch młokosów.


Kiedy plunie w garść szeroką,
Gdy oburącz ujmie piłę,
Tylko słychać, jak drwa skrzypią,
A podziwiać starca siłę.

Rąbie szczapy pan Bartłomiej,
Jakby krajał pulchne ciasto —
Nie najmilej pewnie było
Wpaść pod jego dłoń żylastą!


VI.
Zanim uśnie na Powązkach,
(Brak do tego już niewiele),
Chce gorąco pan Bartłomiej
Dostać urząd przy kościele.

Pod katedrą, co ku niebu
Dumnie wznosi stare wieże,
Chce sprzedawać poświęcane
Medaliki i szkaplerze.


Gdy pożegna Stare Miasto,
Gdy już pójdzie na sąd Boży,
Wzgląd na zacny ten proceder
Łask niebieskich mu przysporzy.

Na myśl o tem piersi wzdyma
I otucha i nadzieja:
Może zyska pozwolenie
Od proboszcza dobrodzieja.
..........


VII.
Przy kramiku pod katedrą
Siedzi para dwuwiekowa:
Z jednej strony pan Bartłomiej,
Z drugiej pani Maciejowa.






ROCH DENAR, SKRYBENT

MIESZCZAŃSKI


I.
Jak widmo ciche i senne,
Wśród miejskich zgiełków wrzawy,
Dziwaczna snuje się postać
W ulicach starej Warszawy.

Ta postać żółta i chuda,
Niby Piotrowin wskrzeszony,
Dziurawą nosi opończę
I ślepców daszek zielony.


Zaledwie szóstą nad ranem
Wydzwonią miejskie zegary,
Z psałterzem wielkim pod pachą
Piotrowin sunie do Fary.

Na płytach krzyżem rozłożon,
W świątyni modli się Pańskiéj —
To z mrących typów ostatni:
Roch Denar, sługa mieszczański.


II.
W sławetnym rodzie Szelągów
Roch życia spędził trzy ćwierci —
Był wiernym sługą i druhem
I wiernym będzie do śmierci,

Z ich domem zżył się, z ich sklepem
I sam już nie wie od kiedy —
Jan Kanty, kupiec nad kupce,
Seniorem rodu był wtedy.


Przemija wszystko na świecie,
Po jasnych płyną dni czarne —
Szelągów wielka fortuna,
Jak inne, poszła na marne.

Dziś senior z synem śpią w grobie,
Trumienne kryje ich wieko —
Maleńki Szeląg, wnuk Jana,
Pod Rocha został opieką...


III.
W domostwie brudnem i starem
Ubogie dwie są facyatki,
Tu w oknie czaszka lśni trupia,
Tam stoją pachnące kwiatki.

Pierwszą posiada młodzieniec,
Co Eskulapa jest sługą,
Roch Denar z Jankiem Szelągiem
Facyatkę zajmuje drugą.


Dziadzisko zna się na piśmie,
Nielada talent ma w łapie,
Miłosne listy gryzmoli
I z tego profit mu kapie.

Haruje Denar dla Janka,
Co jest i mądry i śliczny —
Za dziesięć złotych na miesiąc
Uczy go student medyczny...


IV.
Gdy już facyatkę swą przędzą
Szara godzina osnuła,
Gawędzi z młodym studentem
Roch Denar, stary gaduła.

Ubogi medyk z swym uczniem
Słuchają wielce ciekawi,
A dziad z tradycyi mieszczańskiej
Przeróżne dziwy im prawi.


Jaki to w rodach prastarych
Dostatek, splendor był pański,
Jakie to serca szlachetne
Gorzały w piersi mieszczańskiej!

Dziś są dziedzice ich fortun,
Lecz niema ducha dziedziców,
»A byli szewcy, mospanie,
Lepsi od pięciu szlachciców!...«


V.
Roch Denar z kunsztem niemałym
Rzemiosło wiedzie swe nowe,
Zna tajemnice kucharek
I młodszych[5] sprawy sercowe.

W niedzielę dziewcząt i chłopców
Do Rocha ciągnie procesya —
Na temat: kocham — nie kocham
Walna odbywa się sesya.


Z »dam« każda pragnie wyjść z stanu
Panieństwa albo wdowieństwa —
»Niech-no pan pisarz napomknie
Coś niby... wedle małżeństwa...«

Młodzieńcy czapki miętoszą,
Dziewice z wzruszenia bledną...
»Ko-cha-ny... Nie bój się panna!
Dalibóg, ja trafię w sedno...«


VI.
Jaś wyrósł, jakby na drożdżach,
Denar wyłysiał ze szczętem,
Uczeń studenta medyka
Jest sam medycznym studentem.

Dyploma zyska już wkrótce,
Już wkrótce będzie doktorem,
Z Rochem o świetnej przyszłości
Gawędzi nieraz wieczorem.


A wtedy w oczach Denara
Łez wielkich świecą brylanty:
»Jak-by to cieszył się, chłopcze,
Nieboszczyk dziad twój, Jan Kanty...«

Jaś duma, starzec w kąciku
Szlocha i nosem pociąga —
Gorąco kochał Roch Denar
Jana Kantego Szeląga...






BEREK JAWOR


I.

Na Zapiecku, gdzie od śpiewu gwarnie:
Z handlu ptactwem słynne są te strony!
W starym sklepie trzyma antykwarnię
Berek Jawor, mąż w Piśmie uczony!

Rebe Jawor, starzec siwogłowy,
Sztuka dumna, chuda a wysoka.
Nosi czarny żupan atłasowy
łokciową[6] brodę ma proroka.


Kiedy stanie w progu swojej budy,
Ogniem rannych natchniony pacierzy,
Ma powagę dawnych synów Judy:
Sług Jehowy: wieszczów i rycerzy!

A gdy Jawor wspomni niebo Wschodu,
Z ust mknie jękiem, w oczach łzą majaczy
Oplwanego tęsknota narodu,
Wiecznych rabów i wiecznych tułaczy!


II.
Berek Jawor w antykwarni staréj
Starożytnych zbiory ma rupieci:
Kurantowe stoją tam zegary,
Rdzawą klingą »augustówka« świeci.

In effigie u Jawora finał
Mają damy, piękne jak anieli,
Często gęsto cenny oryginał:
Pinxit Lampi, albo Bacciarelli.


Szczątki świata, co już śpi w mogile,
Rebe Jawor szanuje wysoko,
Jak gemurę lub chymesz zna style,
Styl renesans, empire i rokoko.

Nieraz prawnuk, gwoli swej kieszeni,
Kord pradziada sprzeda mu skrwawiony —
»Zły kto ojców spuścizny nie ceni!«
Mówi Jawor, mąż w Piśmie uczony!


III.
Gdy lśni zorza na niebieskiej strzesie,
Gdy swą siatkę zwiną mroki — tkacze,
Rebe Jawor w cyces i w tałesie
Nad syderem kiwa się i płacze.

Tchnie zgnilizna z ścian pokrytych brudem,
W małych szybkach odblask świtu płonie,
Rebe Jawor płacze nad swym ludem
I wyciąga do Jehowy dłonie.


Oto w mękach marły ojce nasze!
Oto kość ich wiatr po polach miota!
My gorzkości mieli pełną czaszę!
My gehennę przeszli za żywota!

Azaż puści na cierniowym szlaku,
Azaż lud swój poda krwawej doli,
Ten, co gadał z nim w ognistym szlaku
I z egipskiej wywiódł go niewoli?!


IV.
Sabbat. Leżąc w szafranie, jak w złocie,
Pachnie szczupak, (niech będzie na zdrowie!)
Reb ucztuje w odświętnej kapocie
I w sobolim kołpaku na głowie.

Rebe! sabbat! uroczystość taka!
Rebe! przecz ty ucztujesz samotny?
I reb Jawor odsuwa szczupaka
I przeszłości wzywa niepowrotnéj.


Ot, dziękczynne szepcą z nim pacierze
Stary Nuchim, Eli, brat Gedala,
Piękna Rachel narządza wieczerzę,
Pilna Sarah już światło zapala.

Biada! wszystkich! wszystkich pogrzebiono!
(O, Jehowa! tobie hołd trzykrotny!)
Szabasówki mdło w mnoruhu płoną,
Rebe Jawor ucztuje samotny!


V.
Ma reb w sercu ranę wiecznie świeżą:
Jego Eli śpi w dalekiej ziemi,
Tam gdzie kości katolickie leżą,
Razem z kośćmi leżą żydowskiemi.

»Zgasł mój Eli, jak świeca zdmuchnięta,
Taką ładną śmierć mu dał Jehowa...
Pan dobrodziej Majzelsa pamięta?
Pan dobrodziej nie widział Jastrowa?


Dobre czasy! wtedy żyd był bratem,
Całkiem łatwo pozna pan z cmentarza,
Coś się złego zrobiło ze światem,
Pan dobrodziej tego nie uważa?...«

I blask dziwny twarz wypiększa zmiętą
I z ócz żyda kapią łzy ogromne, —
»Oj, to święto było, wielkie święto!
Ja do grobu jego nie zapomnę!«


VI.
Zebrał Jawor żniwo cierpień sute,
Zdawna gorzkim karmi się on chlebem,
A któż po nim odprawi pokutę?
A któż kadysz odmówi po rebem?

Na sen wieczny córki nie utulą,
Syn nie skropi łez gorących rosą,
Obcy przyjdą z śmiertelną koszulą,
Na mogiłki obcy go poniosą!


A gdy Jawor duma tak w swej celi,
Łzy mu kapią, jak woda ze zdroja,
»Gdzie ty? woła — gdzie ty, o mój Eli?
Gdzie ty Rachel, piękna córo moja?«

W stare Miasto wpada zmrok tumanem,
Zdala farne rozbrzmiewają dzwony,
W brudnej izbie korzy się przed Panem
Rebe Jawor, mąż w Piśmie uczony!...






DZWONNIK KACPER

DŁAWIDUDA


I.
Przy kościele na Kanonii,
W kamienicy wielce staréj,
Ma izdebkę Dławiduda,
Co dzwonnikiem jest u Fary.

I szeroko i daleko
Słynie postać Dławidudy —
Jest wysoki na trzy łokcie,
Ale zato, jak śmierć chudy.


Oczy wpadłe ma głęboko,
Lica żółte, jakby z wosku,
»Po księdzowsku« on się strzyże,
Oraz goli »po księdzowsku«.

Nigdy wzrok się nie rozchmurzy,
Nigdy z czoła mars nie znika —
Ma powagę Dławiduda,
Jak przystało na dzwonnika...


II.
Nie od dzisiaj, nie od wczoraj
Zna katedrę Kacper stary —
Już dzieciakiem pięcioletnim
Szeptał pacierz w kruchcie Fary.

Na ten urząd tak zaszczytny
Nie sprowadził go przypadek —
Jego ojciec był dzwonnikiem,
Był dzwonnikiem jego dziadek.


Swoją godność dobrze czuje,
Swą powagę on ochrania —
Zacny Kacper Dławiduda
Jest dzwonnikiem z powołania.

Ceni dziada Stare Miasto
I szacunek ma on wszędzie,
Bo drugiego Dławidudy
I nie było i nie będzie...


III.
Kiedy wdrapie się na wieżę,
Kiedy dzwony rozkołysze,
Srebrne dźwięki płyną... płyną,
Sfer niebieskich mącąc ciszę.

Srebrne dźwięki płyną... płyną,
Jak wspaniałych modlitw chóry,
Zda się, całe Stare Miasto
Śle swój pacierz pod lazury.


Budzą serce Dławidudy
Uroczyste pieśni tonów,
On rozumie i odczuwa
Tajemniczą mowę dzwonów.

On wsłuchuje się w ich granie
Całą duszą swą prostaczą —
Dzwony śmieją się dla niego
I dla niego dzwony płaczą..


IV.
Nie trzymają się dzwonnika
Żadne świeckie myśli płoche —
Z upodobań i z zawodu
Filozofem jest on trochę.

Trafnem okiem spostrzegacza
Chaos życia zbadał szumny —
Zna dokładnie ludzką drogę
Od kołyski aż do trumny.


Swe poglądy on wykłada
Najtreściwiej i najwierniéj:
»Mało śmiechu, dużo płaczu,
Mało kwiatów, dużo cierni.

Potem kładzie śmierć koścista
Koniec złemu i dobremu —
I zadzwoni Dławiduda,
Jak już dzwonił niejednemu...«


V.
Łzy gorące, łzy serdeczne
Gryzą oczy, jak tabaka,
Gdy przypomni Dławiduda
Swego syna jedynaka.

W nieświęconej kędyś ziemi
Młody Kacper śpi na wieki,
Nawet wieści o umarłym
Nie przyniesie wiatr daleki.


Wygasł na nim ród sławetny,
Ród dzwonników taki stary —
Już nie będzie Dławiduda
U warszawskiej dzwonić Fary.

Myśląc o tem bardziej żółknie,
Bardziej dziad się staje[7] chudy —
Nie zadzwoni Dławiduda
Na pogrzebie Dławidudy...


VI.
Gdy się zamknie w swej izdebce
Stary Kacper Dławiduda,
Drzemiącemu dzwonnikowi
Jakieś dziwne śnią się cuda.

Słyszy śpiewy archanielskie
I niebieskich dzwonów bicie,
Za ich pieśnią uroczystą,
Zda się, płynie po błękicie.


Zda się, płynie po błękicie,
Aż do nieba Kacper stary,
Gdzie syn jego jest dzwonnikiem
U anielskiej owej Fary.

I gorąco dziad się modli,
Wśród tych marzeń, wśród tych cudów,
By na wieki było w niebie
Dwóch dzwonników Dławidudów...






TRZY BOGINIE


I.
Dwie czyściutkie zajmują komnatki
Panna Ewa i panna Rozalia,
Nad łóżkami palmy, w oknach kwiatki,
Na stoliku kart zużytych talia.
Drzemie stary kot na starym ganku,
Stare piosnki szpak staruszek śpiewa,
Zaś królują w tem starem mieszkanku
Stare panny: Rozalia i Ewa.


Pyszne typy miałby z nich artysta,
Nim staruszki skryje darń mogilna:
Jedna szczupła, druga przysadzista,
Jedna smętna, druga krotofilna.
Gdy w mantyle wystroją się »modnie«,
Gdy podwiną siwe włosy w nioby,
Na ulicy ciekawi przechodnie
Podziwiają »odwieczne osoby...«


Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Nie oszczędza najmilszego kwiatka:
Panna Ewa i panna Rozalia
Dawno przeszły Jezusowe latka.
W krwawych grobach śpią szarmanckie chwaty,
Co duserów prawili im tyle —
Wtedy obie były, jako kwiaty,
Dzisiaj obie są, jako badyle...


II.
Przyjaciółką nierozłącznej pary
Jest garbata panna Domicela,
Na wotywę w trzy codzień do Fary,
W trzy na sumę chodzą co niedziela.
Z miną wdzięczną i dziewiczo skromną,
Siadłszy w ławie, co ołtarza blizka,
Każda księgę rozkłada ogromną,
Okulary każda na nos wciska.


Gdy zamilkną organy w świątyni,
Gdy ostatnie księdza cichną słowa,
Trójka panien mały spacer czyni,
Nim nadejdzie pora obiadowa.
Drepcą z pompą, ubrane od święta,
Jak przekupki językami mielą:
»Punkt o czwartej! Niech pani pamięta!
Będzie placek, panno Domicelo!...«


Domicela o godzinie czwartéj
Na panieński spieszy podwieczorek,
Nim zakipi kawka, wróży z karty,
Lub nowinek wysypuje worek.
Panna Ewa urząd ma kawiarki,
W filiżanki leje nektar słodki —
Niknie kawa, znikają sucharki
I kursują staromiejskie plotki...



III.
Choć na zbytki fundusz nie pozwala,
Trzy boginie biedy nie zaznały:
Mają w banku Ewa i Rozalia
Po rodzicach mająteczek mały.
Domicela robi sztuczne kwiatki,
(Takich kwiatów poszukaj ze świecą!)
Czasem skroi suknię dla sąsiadki,
Czasem z haftu kapnie jej co nieco.


Gdy Warszawę senny zmrok zalewa,
»Domcia« drepce spędzić rekreacyą:
Na zapiecku Rozalia i Ewa
Z apetyczną czekają kolacyą.
Do kabały skłonność mając wielką,
Po kolacyi stawiają pasyanse,
Lub przy lampie z zieloną umbrelką
Staroświeckie czytają romanse.


Dawno z marzeń rozstawszy się czarem,
Od trosk wolne i światowej pychy,
W starej Farze i w mieszkanku starem
Trzy boginie wiodą żywot cichy.
Czy świat srebrzy zima, jędza siwa,
Czy z pod śniegu pierwszy kwiat wyrasta,
Jednakowo dzień po dniu upływa
Starym pannom ze Starego Miasta...


IV.
Gdy noc letnia blaski śle wspaniałe,
Gdy w dal srebrną pierzchną dzienne gwary,
Z ganku panien na podwórko małe
Mknie śpiew czuły z tonami gitary.
Pośród murów odzywa się echem
Dawna piosnka, pełna melancholii,
Dwie staruszki słuchają z uśmiechem,
Uśmiech w łzy się zamienia powoli.


I wspomina Ewa i Rozalia
Pierwszych wzruszeń, pierwszych marzeń latka
Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Nie oszczędza najmilszego kwiatka!
I wspomina Ewa i Rozalia
Groby, które wiosna zazielenia —
Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Tylko smętne zostawia wspomnienia.


»Domcia« z kąta sięga w dal oczyma,
Wielki ból się w piersiach jej rozszlochał,
Ona jedna żadnych wspomnień nie ma,
Jej, jej tylko nigdy nikt nie kochał!
W monotonnej, szarej przędzy życia
Nie błysnęła żadna nić jaśniejsza —
Najbiedniejsza ona od powicia,
Do mogiły ona najbiedniejsza...






OSTATNI KLASYK


I.

Na facyacie staromiejskiej,
Co czterysta lat pamięta,
Od pół wieku mieszka blizko
Pan Baltazar Podbipięta.

Pan Baltazar ma w pogardzie
Nowoczesny strój światowy,
Nosi spodnie z strzemiączkami,
Oraz surdut tabaczkowy.


Na cóż bawić się w fircyka
Pedagogom starej daty —
Miast batystu — wielki fular,
Miast laseczki — kij sękaty.

Kto odziewa się inaczej,
Niema w głowie krzty oleju —
Tak powiada Podbipięta,
Mości panie dobrodzieju!...


II.

Zna dokładnie Stare Miasto
Podbipiętę Baltazara —
Niegdyś w szkołach on wykładał
Korneliusza i Cezara.

Historyków i lutnistów
Dawnej Grecyi, dawnej Romy
Pan Baltazar Podbipięta
Doskonale jest świadomy.


Nic go bardziej nie porywa,
Nic potężniej go nie wzrusza
Nad satyry Horacego,
Lub sielanki Wirgiliusza.

Komentuje filozofów,
A w poetach tonie cały,
Dla klasycznej erudycyi
Ma on respekt niebywały.


III.

Skromną celę Podbipięty
Zapełniają stosy duże,
Ksiąg in folio[8], ksiąg in quarto[9]
W pergaminie albo w skórze.

Wyżej skarbów najprzedniejszych
Ceni klasyk »białe kruki« —
Ma Unglera[10] i Hallera[11]
I najpierwsze Fiola[12] druki.


Z wielkich półek nadpróchniałych,
Gdzie pajęczyn wiszą kiry,
Wyglądają rzadkie »aldy«[13],
Oraz cenne »elzewiry«[14].

Od podłogi do pułapu
Woluminów Bóg wie ile! —
Tu Baltazar Podbipięta
Najpiękniejsze spędza chwile.


IV.

Gdy latarnie już zapłoną,
Gdy zabłysną gwiazdek oczy,
Do swej cichej kawiarenki
Pan Baltazar zwolna kroczy.

Kawiarenka w Starym Rynku
Ma w nim gościa nad gościami —
Od pół wieku tam codziennie
Pije kawę z rogalkami.


Przy stoliku zaplamionym,
Pośród ciszy, pośród cienia,
Rozwiązuje pan Baltazar
Polityczne zagadnienia.

Zatopiony w telegramach,
Badający giełdy stopę,
Jak Metternich lub Talleyrand
Kawałkuje Europę...


V.

Nieraz, wiosną, gdy za rzeką,
Pachną kwiaty, szumią gaje,
Pan Baltazar Podbipięta
W swej facyaty oknie staje.

Oszałamia go pomału
Przemarzonych snów muzyka,
Silniej bije stare serce
I klasyczna oschłość znika.


Zda się, starca pyta słonko,
Co złociste sieje strzały:
»Czy ci spokój dały księgi,
Czy ci one szczęście dały?«

Aż zabłyśnie łza srebrzysta
Pod powieką starca siwą,
Aż zatęskni Podbipięta
Za młodością swą burzliwą.


VI.

Ponad głową Podbipięty
Lat przebiegło tyle... tyle!
Stare kości, stare ciało
Już odpocząć chcą w mogile.

Nawet oczy bibliofila
Czy oślepły, czy zanikły:
Za najrzadszy oryginał
Nieraz przedruk bierze zwykły


Aż w majowy kiedyś wieczór,
Co w gwiaździstej spłynął szacie,
Pan Baltazar Podbipięta
Usnął cicho w swej facyacie.

Usnął cicho w swej facyacie,
Skroń na dłoni mając wspartą,
Wśród »Unglerów« i »Hallerów«,
Ksiąg in folio, ksiąg in quarto...






STARY AKTOR


I.

Bogaty w wspomnienia sukcesów,
Ubogi na punkcie sakiewki,
Swój kącik ma aktor-emeryt
W izdebce łaciarza Dratewki.

Za młodu poezyi i sławy
Ciernista znęciła go ścieżka,
Był sztuki gorliwym czcicielem
I... kątem pod strychem dziś mieszka.


Zachwycał go geniusz Szyllera,
Porwała potęga Szekspira
I spać mu nie dały postacie
Romea, Hamleta i Lira.

Ariele i Puki skrzydlate
Sennemu szeptały bez końca:
»Dla sztuki, żyj, chłopcze! Dla sztuki!
Do słońca dąż, chłopcze! Do słońca!...«


II.

I wierność poprzysiągł poezyi...
I został... wędrownym aktorem...
Te tłumy, co w dzień nim gardziły,
Porywał i wstrząsał wieczorem.

Wśród zgrai artystów — dla chleba,
Na scenie naprędce skleconéj,
On kochał... i szalał... i konał,
W potężne kreacye wcielony.


Gdy wijąc się w kurczach śmiertelnych,
Nick wołał: »Uśmiechnij się, królu!...«
Dech w piersiach zamierał słuchaczom
I serca pękały im z bólu.

Drżał teatr od grozy wiejącej
Z Otella, Makbeta, lub Moora...
I kwiatów padały girlandy
Pod stopy tułacza-aktora...


III.

Minęły sceniczne sukcesy,
Przebrzmiała baśń sławy złocista —
W izdebce łaciarza Dratewki
Zamieszkał na starość artysta.

Los-figlarz i ciernie i róże
Pod nogi mu sypał obficie —
Dziś aktor... nauczył się łatać
I szewctwem zarabia na życie.


Nie nazbyt sławetny Dratewka
Jest kontent z swojego kamrata:
Miast wglądać w tajniki przyszczypek,
On myślą po niebie gdzieś lata.

Nieświadom jest szewckich zwyczajów
I fachu jest zgoła nieświadom —
»Ot, szkoda! Zmarnował się człowiek!...«
Tak mówi Dratewka sąsiadom.


IV.

Przy chwiejnem światełku łojówki
On nieraz przesiedzi noc całą,
Z arcydzieł wielkiego Szekspira
Kreacyą studyując wspaniałą.

Dratewka po mendlu kufelków
To mruknie, to chrapnie od ucha,
A Makbet spostrzega cień Banka,
A Hamlet szyderstwem wybucha!


Jak czarem, kolejno się zmienia
Podstrysze łaciarza prostacze:
Park... Cisza... Szept tęskny Romea...
Pustkowie... Pioruny... Lir płacze...

Szewc-aktor z orszakiem widziadeł
Odprawia nadziemskie wędrówki...
Wiatr z jękiem uderza w okienko...
Migoce światełko łojówki...


V.

Gdy w brudnej izdebce pod strychem
Rozgoszczą się mroki wieczora,
Dratewka, utracyusz i birbant,
Do knajpki wyciąga aktora.

Po trzecim kufelku bawara,
Po »gorzkiej«, »miętowej« i »czystéj«,
Twarzyczka wędrownej Ofelii
Połyska przed okiem artysty.


Zbyt krótko się Hamlet napawał
Miłości tej błędnym ognikiem —
Ofelia nie zgasła w szaleństwie,
Lecz za to... uciekła z kupczykiem.

I z oczu sennego aktora
Do kufla dwie słone łzy biegą —
Dratewka go budzi kułakiem:
»Hej! Pora do domu, kolego!...«


VI.

W ubogiej izdebce pod strychem
Dobiegło to życie do końca —
I skonał wędrowny artysta,
Wołając: »Do słońca! Do słońca!...«

Tak z żalu pił majster Dratewka,
Ze dostał gorączki i chrypki —
Do butów zmarłego ostatnie
Na urząd dorobił przyszczypki.


Za trumną aktora-tułacza
Szło czterech kolegów łaciarza,
Garść ziemi cisnęli do trumny
I... poszli do knajpy z cmentarza.

Po piątym kufelku bawara
Rzekł majster, ścierając łzę z powiek:
»To partacz był, panie, nie łaciarz!
Ot, szkoda! zmarnował się człowiek!...«






KSIĄDZ KANONIK KROPIDŁO



I.

Ksiądz kanonik Kropidło,
Kapłan siwy i stary,
Do ósmego krzyżyka
Był na służbie u Fary.

Już go rychło śmierć weźmie
Pod bezpieczne swe skrzydło —
Młodszy kapłan dziś zajął
Miejsce księdza Kropidło.


Ma kanonik na Piwnej
Dwie klasztorne komnatki,
W nich na oknach, po ścianach
Klatki, klatki i klatki,

»Bo to widzisz... starego
Ożywiają te ptaki...
Com chciał mówić?... No... spróbuj
Bernardyńskiej tabaki...«


II.

Światowego poloru
Niema proboszcz ni trocha —
Sam mieszczańskie jest dziecko,
Więc mieszczańską brać kocha.

Do siwego staruszka
Każdy przystęp ma łatwy —
On zna dolę — niedolę
Staromiejskiej swej dziatwy.


Na usługi bliźniego
I w dzień gotów i w nocy,
Nie odmówi porady,
Nie odmówi pomocy.

By uniknąć dziękowań,
Wetknie datek za progiem:
»Com chciał mówić?... Daj pokój!...
Z Bogiem synu! Idź z Bogiem!...«


III.

Ledwie słońce ozłoci
Stare domy i wieże,
Ksiądz odmawia żarliwie
Swe poranne pacierze.

Potem karmi ptaszęta
I rośliny podlewa,
Klei, struże, buduje
Klatki z drutu i z drzewa.


A gdy starą Warszawę
Zmrok obejmie w swe sploty,
On przy lampie olejnej
Czyta Świętych żywoty.

Ich męczeństwo odczuwa,
Wielką wiarę ich dzieli
I z uśmiechem usypia
Na swej mniszej pościeli.


IV.

Był kanonik prefektem
Kawał czasu niemały —
Nieraz figle starcowi
Psotne żaki płatały.

Wtedy uśmiech serdeczny
Twarz łagodną mu złocił:
»Com chciał mówić?... A lekcya?
Pójdź-no tutaj... Tyś psocił?«


Gdy się żegnał ksiądz prefekt
Ze swoimi chłopcami,
Oni ręce staruszka
Całowali ze łzami.

Dziś niejeden już poszedł
Na życiowe gdzieś szlaki...
»Szczęść im Boże! Szczęść Boże!...
Dobre... dobre chłopaki...«


V.

Gdy swą służbę ksiądz wspomni
Dziwnie serce mu mięknie —
W Boże Ciało procesya
Odbywała się pięknie.

Gdyby fala tłum płynął,
Pieśń w błękitne śląc strony,
Nad proboszczem kwiat mieszczan
Niósł baldachim złocony.


Orszak dziewcząt siał kwiaty,
Ambrą tchnęło powietrze
I chorągwie cechowe
Powiewały na wietrze.

Zda się, słyszy kanonik
Śpiew boleścią wezbrany:
»Bądź nam — Boże — miłościw!
Bądź nam, Panie nad pany!«


VI.

Choć mu zdrowie nie służy,
Chociaż kiepsko już chodzi,
Jest w kościele co rano
Ksiądz kanonik dobrodziej.

Na prymaryę w śnieżycę
Drepce chyłkiem przy murze,
W wielkiej czapie futrzanej,
W staroświeckiej lisiurze.


Spróbuj rzec mu: »Do Fary?
W taką porę obrzydłą?«
Zaraz kropnie kazanie
Ksiądz kanonik Kropidło.

»To mam Boga zaniedbać
Dla nadgniłych swych kości?
Com chciał mówić... Ot, rada!..
Jesteś fircyk, mój mości!...«


VII.

I śmierć wzięła staruszka
Pod bezpieczne swe skrzydło —
Przy wieczornej modlitwie
Usnął prefekt Kropidło.

Z jego twarzy zastygłej
Lśniła radość tak błoga,
Jakby w chwili ostatniej
Ujrzał niebo i Boga.


Trumnę księdza drewnianą
Niosły mieszczan ramiona,
Przytuliła ją ziemia
Tylu łzami zroszona.

Grób schronienie mu ciche
Za życiową dał pracę...
Niech śpi starzec spokojnie,
Requiescat in pace...






PAN JOHAN


I.

Gdzie Wisła brzeg myje piaszczysty,
Gdzie szychty się wznoszą »na Szulcu«,
Od czasów batalji pod Lipskiem
Pan Johan ma składy budulcu.

Młokosem z saksońskiej mieściny
Wojenna porwała go fala —
Pan Johan wędrował po świecie
Z orłami »małego kaprala«.


W atakach parł konia do frontu,
Po karczmach ciął z dziewką hołupca,
Nim kartacz potrzaskał mu rękę,
Nim z gida przemienił się w kupca.

Dziś drzewem pan Johan nad Wisłą
Handlowe prowadzi obroty —
I przylgnął do starej Warszawy
I przylgnął do polskiej kapoty.


II.

Wnet oczy i serce saksońskie
Warszawska znęciła niewiasta:
Posażną Gilównę szewczankę
Pan Johan z Starego wziął Miasta.

Dozgonne z nim zawrzeć aljanse
Mieszczańskie wzdragało się dziecię,
Aż Gil rzekł: »Człek dobry, choć Niemiec!
Ty głupia! spolaczysz go przecie!«


Wesele, jak Pan Bóg przykazał,
Pan Johan huczne[15], aż miło,
I tylko z nadmiaru czułości
Dwóch szewców mu ślepie podbiło.

Jak bela się urżnął pan młody,
Do butel szturmując fortecy, —
Nie piły tak gidy cesarskie,
Jak piją warszawskie szewiecy!


III.

Mój Johan! — rzekł mądrze Gil stary,
Gdy córkę mu dawał w zamęście,
»Z trzech rzeczy znan polski mieszczanin,
Ma serce! — ma gardło! — ma pięście!«

Pan Johan z Warszawą się zbratał,
Na karku żołnierską miał głowę,
Więc z żoną w swą pierwszą latorośl
Maksymy zaszczepiał Gilowe.


Dni błogie przemknęły, jak chwila
Los słońce chmurami zasunął:
Gilówna szewczanka śpi w grobie,
Do grobu jedynak jej runął.

Przewalił się orkan płomienny,
Gruchnęło w Johana nieszczęście:
Syn Niemca mieszczanin był szczery:
Miał serce! — miał gardło! — miał pięście!


IV.

Pan Johan skład z domkiem »na Szulcu«
Odprzedał, syt targów codziennych,
Dziś w rynku[16] trzy schludne ma izby
W domostwie przy »Schodkach Kamiennych«.

Dziś starość gnie plecy Johana,
Osrebrza mu głowę siwizna,
Dni starca rozjaśnia wnuk z wnuczką,
Po synu jedynym spuścizna.


Choć lutra ma wnuka pan Johan
Dla wnuczki on chadza do Fary, —
»Bóg jeden — powiada — jest w niebie,
Bóg ludzi z serc sądzi — nie z wiary!«

Co tydzień z wnukami na cmentarz
Wędruje w odzieży od święta:
W cylindrze, w nankinach i w fraku,
Co Księstwo Warszawskie pamięta!...


V.

Od fajki i »Dziejów cesarstwa«,
Jak dawniej od tarcic i belek,
Pan Johan podąża co czwartek
Na piwa »saskiego« kufelek.

W traktyerni wesoło i gwarno
Od ciętych polemik i krytyk,
Wśród majstrów i kupców rej wiedzie
Pan Johan wytrawny polityk.


Gawędzą jak bratnią miłością,
Jak ładem buduje się państwo,
A coraz to okrzyk zahuczy:
»W nas przyszłość! Niech żyje mieszczaństwo!«

Pan Johan i słowem i gestem
Gadaczy to chwali, to gani:
»Ja ale wam powiem jak było ...
Panienko! dla całej kompanii!«


VI.

Noc schodzi na starą dzielnicę,
Mrze słońce pół złote, pół krwawe,
Pan Johan dreikenig ćmi z fajki
I patrzy na wnucząt zabawę.

Na wnucząt zabawę on patrzy,
A wieczór wspomnienia mu niesie:
O wielkim cesarzu Francuzów,
O Ney'u — Massenie — Lannes'ie...


A kiedy pan Johan tak duma
Za rękaw go ciągnie smarkata:
Niech dziadzio nam piosnkę zaśpiewa,
Nim lampę zapali Agata.

Na starca kolana zuch Tadzio
I Zośka wdrapuje się mała —
Pan Johan im śpiewa piosenkę...
O Wandzie, co Niemca nie chciała...






ROTMISTRZ JACEK CHOLEWA


I.

Na Starem Mieście koło Pijarów,
Gdzie hymny Bogu lud wierny śpiewa,
Mieszka inwalid z pod trzech sztandarów:
Ułański rotmistrz Jacek Cholewa.

Jacek Cholewa, rotmistrz ułański,
Dziad, co na ciele blizn ma z dwadzieście,
Wiódł po obozach żywot cygański,
A dziś rej wodzi na Starem Mieście.


Miejski matuzal, miejskie pacholę
Na wylot znają Cholewę Jacka:
Wąs zawiesisty, krycha na czole,
Mina wesoła i zawadyacka.

On na balikach tańczy najszczerzéj,
On w starej Farze najgłośniej śpiewa —
Gdzie od dzisiejszej odstał młodzieży
Ułański rotmistrz, Jacek Cholewa!


II.

Gdzie błysła buntu zorza wspaniała,
Gdzie zrywał naród łańcuch tyrański,
Tam się za wolność krew polska lała
I był tam Jacek, rotmistrz ułański.

Jak tylu innych, co w turmach giną,
Lub na żer wiatrom dali swe prochy,
Bił się za Polskę, za swą jedyną!
Bił się za Węgry! bił się za Włochy!


Wiodła Cholewę swobody nuta,
Taka czarowna, taka junacka!
Walczył z Chłopickim, słuchał Kossuta
I Garibaldi znał pana Jacka!

O, warto w boju nałożyć głową,
By reszta braci wskrzesła szczęśliwa!
Wolność! o złote, potężne słowo!
Wolność! Niech żyje! Eljen! Evviva!


III.

Na Starem Mieście koło Pijarów,
Po nabożeństwie w świątyni Pańskiéj,
Zbiera kamratów z pod trzech sztandarów
Jacek Cholewa, rotmistrz ułański.

Ze starych źrenic skrzy zapał szczery,
Z ust mknie, jak piorun, za słowem słowo —
Gwarzą ułany i grenadyery
W świętą rocznicę listopadową!


Rzucanych losem na obce brzegi
Niesionych burzą, jak liście z drzewa,
Znałyż ich, znały sybirskie śniegi!
Konstantynopol! Paryż! Genewa!

Tam wzrok wygnańców rwał się do góry:
Zali z ojczyzny nie lecą gońce:
Zerwał kajdany ptak białopióry
I ponad Polską błysnęło słońce!


IV.

Zawsze pan Jacek był kawalerem:
Zona[17]? dzieciaki? djabli to po tem!
Dobrze mu było z siwym ogierem,
Z szablą ułańską, z białym namiotem!

Dumne Węgierki, ogniste Włoszki
Rotmistrz Cholewa badał ciekawie:
Tu kochał troszki i tutaj troszki,
Ale naprawdę — to raz: w Warszawie!


Anielskież serce biło w jej łonie!
Cudnaż to była mieszczańska dziewa!
Tak, jak przed świętą, w złotej koronie
Korzył się przed nią rotmistrz Cholewa.

Z rozciętem pletnią kozacką czołem
W sybirskich śniegach w grób ją złożono —
I jest dziś w górze białym aniołem,
Co się za Polskę modli skrwawioną!


V.

Pan Jacek mówi: »Krew cośmy leli
Nie jest straconą, ni zmarnowaną:
Z niej się narodzą pułki mścicieli
Na odkupienia jutrznię różaną!

My zmrok gasili swą krwią czerwoną,
Myśmy dla obcych budzili słońce —
Ockną się ludy i wstydem spłoną,
Że w więzach giną ich praw obrońce!


Ale, gdy z grobu ma powstać Ona,
Wprzód własne winy zmazać nam trzeba,
I zapomnianych objąć w ramiona
I dać im światła! i dać im chleba!

Wyszlachetnieni w latach ofiary
My się nad życia wznieśmy zawiłość —
I niech się złocą polskie sztandary
Godłem Chrystusa: Równość i Miłość!


VI.

Na Starem Mieście koło Pijarów,
Gdzie hymny Bogu lud wierny śpiewa,
Siedzi inwalid z pod trzech sztandarów
Ułański rotmistrz, Jacek Cholewa,

Gaśnie krąg słońca bladszy a bladszy,
(A kiedyż własny świt nasz obaczym?)
Na Stare Miasto Bóg z nieba patrzy
I błogosławi sercom prostaczym.


W okienkach Jacka światło migota,
Uliczna gwara mrze i omdlewa,
Ułański rotmistrz wąs siwy mota
I ulubioną piosenkę śpiewa.

Po biednych stancyach słuchają dzieci
Rycerskich gawęd bywałych ludzi,
A cudna piosnka płynie a leci
I w polskich sercach otuchę budzi:

Jeszcze Polska nie zginęła,
Póki my żyjemy!
Co nam obca moc wydarła
Mocą odbierzemy!...




UZUPEŁNIENIE



(LIST)


Mamo! Piszę do ciebie ten list! Czy go czytać
Będziesz? Nie wiem! czy dojdzie? Nie wiem!
[Chciałbym spytać
Kwiatka, jak to się u nas wróży listków rwaniem,
Ale kwiaty umarły pod śniegu posłaniem
I o losie tej kartki żaden mi nie powie!
Mamo! jak to okropnie, gdy w słowo po słowie
Kładę serce swe! duszę! ach, całego siebie!
A nie wiem czy tak chociaż powrócę do ciebie!


Mamo! jak to już dawno! jak dawno się zdaje,
Gdym cię żegnał! Ta chwila, jak we mgle mi staje
Przed okiem, zapatrzonem tam, ku naszej stronie!
Widzę twoje rozpacznie wyciągnięte dłonie!
Widzę ruch ten, gdy chciałaś z bólu obłąkana,
Przed potworem dymiącym runąć na kolana
I ten wieczór — i słońce gasnące szkarłatnie!
I jękiem rwie mi serce »Pamiętaj!« ostatnie!

»Pamiętaj!« Mamo! Ile w tym jednym wyrazie
Jest męki! gdyby wyryć słowo to na głazie
I kazać mu pamiętać: z żalu głaz-by spękał!
Niema dnia! nie ma nocy, bym we łzach nie klękał
Powtarzając »Pamiętaj!« straszne jak przekleństwo!
O, matko! jeśliś chciała dać błogosławieństwo,
Bym, żyjąc i konając, nie cierpiał ogromniéj,
To było mnie pożegnać, wołając: »Zapomnij!«


Piszę rankiem. Śnieg zawiał okienka mej chaty,
W izbie mroźno i szaro. Jakiś gość skrzydlaty
Przed zimnem do lepianki schronił się — i ćwierka.
Ja piszę, a ptaszyna z pod pułapu zerka
I widzi, jak na papier ciężka łza mi kapie...
Sople wiszą lodowe u ścian, na okapie
I stary mój kożuszek srebrzy się od szronu...
Jak głucho! bicie serca słyszę, jak głos dzwonu!...

Co tu robię? jak żyję? Nie wiem, jak nakréślić,
Że patrząc — nie chcę widzieć! myśląc — nie chcę myślić!
Że pomiędzy tem wszystkiem, co mnie tu otacza,
A mną — jest dusza moja, która przeinacza
Rzeczywistość — i sprawia, ze złudzony snami,
Chodzę z niewidomemi, jak ślepiec, oczami
I dzień po dniu przeżywam i chwilkę za chwilką
Tem, co mam wewnątrz siebie! I tak trwam: tem tylko!...


Ludzie nie są źli tutaj! jest w nich jakaś szczera
Litość. Nieraz chłop prosty tak na mnie spoziera,
Jak ja patrzyłem niegdyś na pisklę bezdomne!
Nieraz, gdy wyjdę z chaty na śniegi ogromne,
Zakrwawione od zorzy polarnego nieba, —
Na progu pieniądz srebrny, albo krążek chleba
Położy jakaś dobra, niewiadoma ręka! —
Jem chleb ten, gdy to piszę — i serce mi pęka!

Znalazłem na dnie kufra twój »Złoty Ołtarzyk«,
Tyś go włożyła, mamo! To mój relikwiarzyk!
Schowałem go na sercu i chodzę z nim wszędzie!
Jak ty przeczułaś, mamo, czem mi tutaj będzie
Ta książka: jakby żywą i drogą osobą!
Po polsku z nią jedynie rozmawiam — i z sobą!
I co dzień na te pustki drętwe, nieskończone
Idzie moja modlitwa: »Pod Twoją obronę!«


Mamo! Napisz mi wszystko! Czy tak samo z rana
Gra srebrna sygnaturka u świętego Jana?
Czy jednako pod zamkiem pluska Wisły fala?
Czy słońce zawsze najpierw płomienie zapala
Na kolumnie Zygmunta, wprost naszego domu?
Czy pieśń z Fary, jak echo dalekiego gromu,
Bijąc w niebo milczące, brzmi po staroświecku?
Pytam, jak dziecko małe... Odpowiedz, jak dziecku!

Ach, mamo! jak mi tęskno! A śnię, co noc prawie,
Żem w kraju: nasz pokoik widzę, jak na jawie!
Staś kłusuje na krześle z pałasikiem w ręku,
Ty, mamo, jak to zwykle, szyjesz przy okienku,
A w kącie ja i Zosia gwarzymy oboje. —
Budzę się, ale oczu otworzyć się boję
I chciałbym usnąć jeszcze, by ujrzeć to samo ...
Jaki to żal okropny! jaki to żal, mamo!


Zosia!... Nie mogę o tem... Mamo! Powiedz Zosi:
Niechaj zapomni! Powiedz, że ją o to prosi
Umarły! Niech zapomni i niech mi przebaczy,
Żem, prócz niej, kochał kogoś bardziej — choć inaczéj!
Stasia ucałuj, mamo! Mów z nim często o mnie
Mów, jak jest! choćbyś miała zasmucić ogromnie
Tę duszyczkę tak jasną, jak jego oczęta!...
Zosia niechaj zapomni! lecz on: niech pamięta!

Mamo! Bądź zdrowa, mamo! Niech Boża opieka
Będzie nad wami! Pozdrów każdego człowieka!
Mur każdy: wszystkich! wszystko! Pozdrów, jak od brata!
Mamo! Ja piszę do was, jak z tamtego świata,
Bo, jak ztamtąd — nie wrócę! Ach, jakie wrą wojny
W mem sercu! Chciałbym zwalczyć! Chciałbym być spokojny!
Ale kiedy pomyślę: Nigdy! nigdy! nigdy!
O, mamo!...





  1. Błąd w druku; powinno być – Świętojańskiej (patrz Errata).
  2. Błąd w druku; powinno być – ukochaną (patrz Errata).
  3. Błąd w druku; powinno być – na spiącą (patrz Errata).
  4. Błąd w druku; powinno być – krzaczystą (patrz Errata).
  5. Błąd w druku; powinno być – I „młodszych“ (patrz Errata).
  6. Błąd w druku; powinno być – I łokciową (patrz Errata).
  7. Błąd w druku; powinno być – zdaje (patrz Errata).
  8. Przypis własny Wikiźródeł In folio (z łac. folium – liść, karta) — największy format książki, książka o kartach powstałych z jednokrotnie złożonych arkuszy papieru.
  9. Przypis własny Wikiźródeł In quarto (z łac. quartus – czwarty) — format książki o wysokośći 25–35 cm, powstałej z dwukrotnie złożonych arkuszy.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Florian Ungler (zm. 1536) — drukarz krakowski. W 1513 roku wydał Raj duszny, jeden z pierwszych druków w całości po polsku.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Jan Haller (1476–1525) — drukarz krakowski. W 1506 roku wydał Statuty Łaskiego, pierwszy polski druk urzędowy (po łacinie).
  12. Przypis własny Wikiźródeł Szwajpolt Fiol (zm. ok. 1525) — jeden z pierwszych drukarzy na ziemiach polskich, drukował w latach 1490–1491 w Krakowie (prawosławne księgi liturgiczne, cyrylicą).
  13. Przypis własny Wikiźródeł Aldy lub aldyny — książki z przełomu XV/XVI wieku pochodzące z drukarni Alda Manuzia i jego spadkobierców. Były to głównie wydania klasyków greckich i rzymskich. Ich cechami były niewielki format (in octavo) i użycie kursywy.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Elzewiry — książki holenderskiej firmy drukarsko-wydawniczo-ksiągarskiej rodziny Elsevierów, działającej w Lejdzie i w Amsterdamie od 1583 do 1712 roku. Były to głównie dzieła naukowe i encyklopedyczne (najbardziej znana seria Małe republiki), o wysokim poziomie typograficznym (czcionki Ch. van Dycka) i bardzo małym formacie (in duodecimo, 12o).
  15. Błąd w druku; powinno być – Johan miał huczne (patrz Errata).
  16. Błąd w druku; powinno być – I dziś w rynku (patrz Errata).
  17. Błąd w druku; powinno być – Żona (patrz Errata).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.