<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sybir
Podtytuł Dramat narodowy w 4 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom V
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.
W TRAKTIRZE.
Scena przedstawia dość wąską izbę belkowaną, z dużym piecem rosyjskim — z leżanką, po lewej małe okno i drzwi do alkierza — po prawej drzwi do traktiru zastawione szafką — w głębi główne wejście. Gdy drzwi się otworzą — słychać wicher szalejący na dworze. Po lewej tapczan — okryty do ziemi skórami i kilimkami. Obok paczka, na niej stoi dagnerotyp w ramkach złocony — trochę zaschłych kwiatów, leżą okulary, książka do nabożeństwa i mały dziecinny trzewiczek — po prawej koło ściany dwa tapczany także zasłane kołdry z kawałków sukna — poduszki perkalowe, kolorowe, wypchane sianem. Na ścianie krzyż związany z kawałków drzewa. Przed piecem trochę gałęzi suchych. — Za podniesieniem zasłony na tapczanie po lewej stronie siedzi Staniszewska i przy świetle jednej świeczki szyje czapkę z grubego sukna, watowaną i z uszami. Przed nią stoją trzymając się za ręce dwóch chłopczyków Zdanowskich poubierani ciepło i poowijani w chustki i w szmaty. — Na piecu na poduszkach śpi chora dziewczynka Zdanowskich, która kaszle od czasu do czasu.
SCENA PIERWSZA.
Staniszewska — Staś — Józio — Julcia później Lipski — i Elikanid.
ஐ ஐ

STAŚ. Ale gdzież wilki chowają się w lecie?
JÓZIO. Muszą spać, jak niedźwiedzie w zimie... prawda proszę pani.
STANISZEWSKA (szyjąc). Nie — wilki w lecie także chodzą po lesie, tylko nie są takie głodne, więc nie wychodzą na drogę i ludzi nie napadają.
STAŚ. Pani wie, u nas w Szerszeniówce to tatuś zastrzelił wilka.
JÓZIO. Jak ja będę duży, to ustrzelę niedźwiedzia i skórę ściągnę i daruję mamusi, żeby ciepło było spać w zimie.
STANISZEWSKA. Cicho dzieci! zdaje się, że Julcia się obudziła. (Wstaje i podchodzi do pieca). Julciu! Juleczko! śpisz? może chcesz aniołku trochę wody? (Cisza), śpi!... chwała Bogu! (Słychać za ścianą granie na harmonji i gwizdanie).
STANISZEWSKA (do Stasia). Idź Stasieczku do Elikanida i proś go, żeby tu przyszedł, a drzwi zamykaj prędko, żeby zimna na Julcię nie było).

(Staś wybiega).

JÓZIO. Pani znów czapkę szyję?
STANISZEWSKA. Znów, moje dziecko.
JÓZIO. A po co?
STANISZEWSKA. Żeby mieć z czego żyć moje dziecko. (Z lewej z alkierza wchodzi Lipski odziany w siermięgę, łysy, wyniosły, nadęty, typ dawnego Wołyniaka, odyma wargi, chodzi z wielką pompą, pod pachą ma kołdrę zniszczoną i prześcieradło). Witam panią dobrodziejkę!
STANISZEWSKA. Dobry wieczór panu — przespał się pan trochę?
LIPSKI (macha ręką). Jakie tam spanie. (Rozkłada kołdrę na stole i zwraca się ku Staniszewskiej). Pani dobrodziejka nie raczy mi pożyczyć igły i nici.
STANISZEWSKA. Po co panu?
LIPSKI. Muszę kołdrę podszyć... przecież pod niepodszytą spać nie będę.
STANISZEWSKA. Pan nie potrafi.
LIPSKI (gorzko). Nie do takiego poniżenia przywyknąć będzie trzeba... już trzy razy sobie kołdrę podszyłem.
STANISZEWSKA. Mam tylko czarne nici.
LIPSKI (strwożony). Pani dobrodziejko! ja Wołyniak — ja przesądny, ja czarnemi nićmi białego szyć nie będę.
STANISZEWSKA. Aj panie Lipski! że też nawet przesądów i zabobonów w kraju zostawić nie mogłeś.
LIPSKI (dumnie). Pani dobrodziejko — ja znajduję, że to, co mam w sobie, jest dobre i niczego się pozbywać nie myślę.
STANISZEWSKA. To żle, mój drogi panie... Ja stara, siwa, a uznałam niejeden mój błąd i oduczyłam się wiele. Ot, ma pan białe nici.
LIPSKI. Dziękuję pani dobrodziejce! (Idzie do stołu i zabiera się do podszywania kołdry).
JÓZIO. Proszę pana, dlaczego pan tak chodzi, jak indyk?
LIPSKI. Jak co?
JÓZIO. Jak indyk — pan tak z góry nogi stawia i głowę tak zadziera. — U nas na wsi...
STANISZEWSKA. Józiu!.. co to za sposób mówienia? (Wchodzi Staś i Elikanid, chłop Sybirski, w tułubie, ogromnych bułach, czapie barankowej na głowie, z pod czapy widać kudły, brodę, z pod tułuba koszulę czerwoną).
ELIKANID (do Staniszewskiej). Nu, a czewo tobie nużno?
STANISZEWSKA. Elikanid... u nas dziecko chore... śpi... nie grajcie w nocy w traktirze... nie krzyczcie.
ELIKANID. Da, pomiłuj!... Matuszka... jakże nie grać... a toć traktir rozniosą jak muzyki nie będzie. (Przystępuje do Staniszewskiej). Nu czto? — szlapę ty uszyła! (Bierze W rękę czapkę, którą Staniszewska uszyła). Nu niczewo... dobra szlapa... (kładzie na głowę i śmieje się). Ha, jaki front? czto? (obraca się do Lipskiego).
LIPSKI (usuwa go). Niech się usunie?
ELIKANID. Czto ty kręcisz mordu stary? ty wsiegda do mnie odnosisz się, jakby ja był padlinoj.
LIPSKI. Niech się usunie!...
ELIKANID. Da... a di engi u mnie ty pożyczył?
LIPSKI. Procent ci kanaljo zapłaciłem — piętnaście na miesiąc.
ELIKANID. Edakaja ważność! piętnaście w miesiąc... mnie płacą ssylne Polaki i po trzydzieści na miesiąc, jak im z domu nie nadsyłają. (Do Staniszewskiej). Słysz matuszka... u mnie jeszcze jest dziura w kaftanie, nada łatkę wstawić iz etoj staroj szlapy.
STANISZEWSKA. Innego koloru? to Elikanid nie będzie ładnie.
ELIKANID. Wot popa i w rogóżce poznają. Tak ja tobie za to piatoczok zapłacę i kipiącej wody na czaj dam.
STANISZEWSKA. Dobrze, tylko bądźcie dziś cicho w traktirze.
ELIKANID. To matuszka obiecać nie mogę. Goście muszą się bawić, a jakaż to zabawa, jak ze dwóch sobie mordy nie rozwali! a jakże mordu rozwalić po cichu... — ha? (zabiera się do wyjścia — do Lipskiego). A kiedy ty staryj anafiem oddasz mi pieniądze?
LIPSKI. Jak mi z domu przyślą.
ELIKANID. Nu... ładno!... już ja będę pilnował... a to ty możesz jeszcze skręcić.
LIPSKI (gwałtownie). Wynoś się stąd kanaljo!
ELIKANID. Wot’... czto ty... kryczysz?... ty triapka kakaja... ja zdieś gospodarz i żeby nie nakaz guberni, ja by tu was nie trzymał... No ja podam do gubernji i was sam stąd wyrzucę! O! Kakije tuzy! (wychodzi trzaskając drzwiami).
STANISZEWSKA (wzdycha). Oh! Boże! (Zabiera się do roboty — Lipski stoi nieruchomy — po twarzy zaczynają płynąć łzy. — Staś, który patrzy ciekawie na niego, podchodzi do Staniszewskiej i mówi cicho).
STAŚ. Proszę pani, pan Lipski płacze.
STANISZEWSKA (żywo). Panie Lipski! (Lipski macha ręką i dławiąc się łkaniem, siada na stołku, kryjąc twarz w kołdrę. Staniszewska wstaje i podchodzi ku niemu).
STANISZEWSKA. Panie Lipski, jak mnie to boli, że pan swoją energję na takie drobnostki zużywasz.
LIPSKI. Taki lichwiarz! taki cham! taki smarowóz!...
STANISZEWSKA. O to panu głównie chodzi, że to cham!... Ach panie Lipski, czy my już nie mamy innych powodów do łez, tylko takie? Pan w tej chwili płacze z urażonej ambicji, a nie z serdecznego bólu. Otrzej pan oczy, zdobądź się na energję i na drugi raz nie wyzywaj podobnej sceny, skoro jesteś tak przeczulony, że jej znieść nie potrafisz.
LIPSKI (szeptem). Stary jestem, chory, łamie mnie to wszystko.
STANISZEWSKA. Młodszy jesteś odemnie o jakie lat dwadzieścia i jesteś mężczyzną.
LIPSKI. Nagiąć się do tego wszystkiego nie mogę.
STANISZEWSKA. Musisz! Do jednego człowiek się nagiąć nie może — do złego. Do nieszczęścia musi.
LIPSKI. Ale za co ja tak cierpię? za co?
STANISZEWSKA. Nie badaj! nie pytaj! Ja wierzę, że ciężej tobie przenieść tę zmianę niż innym. Czterdzieści lat zbytku, samowoli i dumy. A potem... ot (wskazuje ręką dokoła) ale będzie dla ciebie czyścową próbą... Wyjdziesz z niej inny. (Ktoś puka, Lipski ociera pospiesznie oczy, wyprostowuje się, przybiera dawną minę i zabiera się do kołdry).

SCENA DRUGA.
Ciż sami i Kiniewicz.
ஐ ஐ

KINIEWICZ (wchodzi okutany, niesie w płachcie mech). Dobry wieczór! Dobry wieczór... a to zięb, aż dmucha... przyniosłem wam trochę mchu, aby zatkać szpary.
STANISZEWSKA. Jakże tam dziś targ poszedł?
KINIEWICZ. Powolutku, powolutku, sprzedałem trzy paczki szpilek i chłopkom dwa pudełka różu... A jakże serdeńko.. różują się te moskwicinki, jakby same nie miały gęby jak piwonje... A gdzież te szpary? ha? a to trza pozatykać, bo do cna was wicher wywieje. (Przechodząc koło Lipskiego). Pan hrabia igiełką się trudniwszy?
LIPSKI (przez zęby). Aha!
KINIEWICZ (śmieje się dobrodusznie). Nie sporo jakoś idzie... nie sporo!
LIPSKI (wyniośle). Nie rodziłem się ani na krawca... ani na kramarza.
KINIEWICZ. Ja takoż... no cóż począć — żyć trzeba. Za te trzy kopiejkj na dzień, co nam rząd wydziela, to chyba kamienie nagotujesz. Z domu przysłać wiele nie mogą. Wieszatiel nas kontrybucjami obłożył — żonisko tam biedne ledwo się na tym folwarku obrobi... Ach Boże! zmęczyłem się!
LIPSKI (przysuwając mu krzesło). Niech pan Kiniewicz siada.
KINIEWICZ. Dziękuję panu hrabiemu. Gdzie pani Zofja?
STANISZEWSKA (cicho). Poszła na lekcję.
KINIEWICZ. Jakoż to być możę? Przecież od tej nieszczęsnej katastrofy nie wolno jej dawać lekcji.
STANISZEWSKA. Zona horodniczego z domu Polka, w tajemnicy pozwala jej uczyć swoje dzieci.
KINIEWICZ. O Zdanowskim nie ma wieści?
STANISZEWSKA. Żadnej, przepadł jak kamień w wodę.
KINIEWICZ. Nieszczęsny on i nieszczęśni my przez niego!
STANISZEWSKA. Do tej chwili niewiadomo, czy on zabił gubernatora i dieńszczyka. Był przecież razem z Makarym w chwili spełnienia zbrodni.
LIPSKI. Według mnie to ta kanalja Makar zabił gubernatora.
STANISZEWSKA. Nie ręcz za to panie Lipski. Zdanowski był bardzo gwałtowny, czy możesz wiedzieć, czem go Aksaków mógł rozdrażnić i doprowadzić do szału.
KINIEWICZ (zabiera się do zapychania mchem szpar). Powinien był pomnieć o żonie, o dzieciach... (Słychać hałas za drzwiami).
STANISZEWSKA. Nie sądźmy, abyśmy nie byli sądzeni.

SCENA TRZECIA.
Ancypa — Żarski.
ஐ ஐ

ANCYPA. Dobry wieczór pani.
ŻARSKI. Dobry wieczór.
ANCYPA. Był już karauł wieczorny?
STANISZEWSKA. Nie jeszcze! Panie Żarski, zobacz pan swoją pacjentkę.

(Idą do pieca — Staniszewska świeci, Żarski ogląda chorą dziewczynkę).
ŻARSKI. Hm! nieszczególnie, 39... i tak co wieczór.

STANISZEWSKA. Robimy co możemy. W izbie zimno, wczoraj pan Lipski sam poszedł po mięso — jeść nie chciała.
ŻARSKI. Klimat jej nie służy... Za ostry to ją zabija.
LIPSKI. Nas wszystkich ten klimat zabije. Mnie moje reumatyzmy, co je mam z polowań na kaczki, zasnąć mi nie dadzą.
ANCYPA. Wiecie — nową partję przywiedli.
WSZYSCY (zbliżają się). Boże! skąd? skąd?
ANCYPA. Zdaje się przeważnie z Kongresówki. Niektórzy są znów z oddziału Trauguta. Nie mogłem się nic na pewno dowiedzieć. Wiecie przecież, jak nas ścigają... wiem tylko tyle, że jest pomiędzy nimi kilku z oddziałów. Jest podobno Jasiński.
STANISZEWSKA. Ten sam, który pod Horkami przedarł się z nami przez oddział Eggera?
ANCYPA. Nie wiem! Nędznie wyglądają... mówiono mi, że szerzy się między nimi szkorbut.
STANISZEWSKA. Powiedli ich do szpitala?
ANCYPA. Nie — wepchnęli ich do turmy. Tam jest podobno straszne przepełnienie. Śpią na podłogach, robactwo ich toczy. (Gwałtownie). A my tu bezsilni. Gdzie ten Zdanowski — dlaczego on nas łudził — i nagle gdzieś przepadł, zbudziwszy w nas nadzieję.
KINIEWlCZ. Ja się nie łudziłem, ja wiedziałem, że to się na niczem skończy...
ANCYPA. Ale ja byłem pewien. Dla dobra sprawy ustąpiłem nawet tutejsze przewództwo Zdanowskiemu — poddałem się jego woli, on działał sam. Teraz ma w ręku wszystkie nici, sprężyny — i przepadł, może sam uciekł na Chiny, kto wie.
ŻARSKI. Nie posądzajcie go ani o odstępstwo, ani o obojętność — jeżeli Zdanowski nie daje znaku życia o sobie, to dla prostej przyczyny — kto wie, czy żyje!
KINIEWICZ. Ja mam przeczucie, że żyje, ale tymczasem on, że kochaneńki utrudnił nam sytuację. Ot, ot, lada chwila zabronią mi handlować, już co chwila do tego, do owego rzemiosła brać się nam nie wolno.
ŻARSKI. Ja nie chciałem wam dziś tego mówić, ale mi zakazano od wczoraj leczyć w mieście.
WSZYSCY. O!
ŻARSKI. Doprawdy, nie wiem, co pocznę. Przysłali mi te kilkadziesiąt rubli z domu, to dyrektor turmy ukradł z nich połowę, sekretarz gdy wydawał ćwierć, smotrytiel wziął dwa ruble, zostało się kilkanaście rubli. Licząc na praktykę, kupiłem trochę baniek, trochę pijawek, cęgi do wyrywania zębów, a tu... zakazali. — Co zrobię nie wiem!
ANCYPA. To ten błazen, ten szatan Aniuczkin nas tak prześladuje. Spotkałem go dzisiaj. Och! chęć mnie zbierała rozstrzaskać mu głowę.
STANISZEWSKA. Niech Bóg pana broni od tego, panie Ancypa. Mamy już dosyć jednego takiego nieszczęścia w partji... Lepiej pomyślmy o wieczornym posiłku... dzieci głodne.
ŻARSKI. Nastaw samowar. (Hałas za drzwiami).
WSZYSCY. Karauł! Drzwi się otwierają bardzo szybko, z wyciem wichru wpada Aniuczkin, za nim czterech sołdatów z latarkami).

SCENA CZWARTA.
Ciż sami. — Aniuczkin. — Sołdaci.
ஐ ஐ

ANIUCZKIN. Gdzie Staniszewskaja? czego się chowacie? kto tam leży na piecu?
STANISZEWSKA. Chore dziecko.
ANIUCZKIN. Gdzie Lipski?
LIPSKI (wyniośle). Spójrz pan trochę w górę, to mnie zobaczysz.
ANIUCZKIN. Małczat, — gdzie Zdanowskaja? Nie ma jej? Razwie wy nie znacie rozkazu, że ze zmierzchem wy wszyscy powinni być w domach? ha? (Do Ancypy, Kiniewicza i Żarskiego). Co wy tu robicie?
STANISZEWSKA (szybko). Ja mam pozwolenie na dzisiejszy wieczór. Pan wice-gubernator pozwolił, żeby ci panowie dzisiejszy wieczór spędzili u mnie (pokazuje papier).
ANIUCZKlN. Naplewat mnie na to pozwolenie. Mnie się trzeba pytać o pozwolenie! Zdanowska niech jutro jawi się u mnie. ja jej rozkaz powtórzę, jak ona dobrze nie słyszała. (Drzwi się otwierają, wchodzi Tarasowicz w futrze i prowadzi Stasia Wligockiego).

SCENA PIĄTA.
Ciż sami, — Tarasowicz — Staś Wilgocki.
ஐ ஐ

TARASOWICZ. Wy tu Zosiej Grygorjewiczu?
ANIUCZKIN. Da, ja sam smotr robię wieczorny. A wy tu po co Anempodist Wasiljewiczu?
TARASOWICZ. W tę minutę się dowiecie. (Do Staniszewskiej). Ja za miastem, nad przepaścią spotkał waszego warjata, biegał nad jeziorem i drżał z zimna... Ja ludzki człowiek — pojmał go — choć on mnie pokąsał i wam go przywiódł. Wy przecież macie rozkaz, że on z wami ma mieszkać. Czemu go nie pilnujecie.
STANISZEWSKA. Ucieka sam i nie mamy sposobu utrzymać go w domu. Przytem coraz dzikszy, dzieci się go strasznie boją.
ANCYPA. Ja go wezmę do siebie!
TARASOWICZ. Ni kak niet. On musi być tu — taki rozkaz! Ja sam będę pilnował. A jeszcze raz na ulicy spotkam — nu... na was wszystkich kara! (Do wygnańców). Usuńcie się procz... ja mam co tu powiedzieć na osobności. (Cicho do Aniuczkina). Ja dalej będę stosował system spoczywającego w Bogu gubernatora. Niech warjat tu siedzi, on będzie nasz szpieg. Tylko tak dowiemy się, gdzie jest Zdanowski.
ANIUCZKlN. Ale dlaczego wy się w to mieszacie Anempodist Wasiljewicz?
TARASOWICZ (żywo). A już darujcie Zosieju Grygorjewiczu. Zdanowski był katorźnik powierzony mnie na czas pobytu partji w mieście. On uciekł, ja za niego odpowiadam i ja go znaleść muszę... Ale kiedy wy niedyskretni, to i ja będę taki. Dlaczego wy bez Zdanowskiego partji nie wiedziecie dalej? (Aniuczkin milczy). A... widzicie, tak i nie mieszajcie się do mnie. A chcecie wy mojej rady? Lepiej nie szukajcie wy Zdanowskiego, on gdy przyjdzie czas, sam nam w ręce wpadnie.
ANIUCZKIN. A ja was teraz zrozumiałem. Wy chcecie dalej ciągnąć system Aksakowa. Wy chcecie pozwolić rozwinąć się powstaniu, dlatego mnie od tego odwodzicie... Wy wiecie, że bez Zdanowskiego cały ruch się przerwie. No, to nie wasze dieło. To sprawa policji... Wy tylko tiuremnyj direktor.
TARASOWlCZ. Tu na Sybirze nie ma podziału we władzy i pracy. Kto ma rozum i siłę ten ma prawo działać jak chce! Byle usłużył rządowi... Temu ja mówię ostawcie Zdanowskiego w kryjówce... niech wybuchnie powstanie.
ANIUCZKIN (gwałtownie). Wy wiecie gdzie jest Zdanowski!
TARASOWICZ (z ironicznym śmiechem). To już moje dieło... Ale wierzcie mi, gdy przyjdzie czas, ja was do niego powiodę. (Straszny hałas w traktirze).
STANISZEWSKA. Czy nie możemy przenieść się gdzieindziej? Takie piekło mamy noc całą... dzieci chore, ja stara...
ANIUCZKIN. Nie lzia! taki rozkaz!
ANCYPA. Ale kto rozkazuje? kto nami tak rządzi ostatecznie?
ANIUCZKIN. To nie wasze dieło. A drzwi do traktiru nie zamykać.
LIPSKI. Tam pełno rabusiów i zbrodniarzy.
ANIUCZKIN. Między wami ich także nie brak.
ANCYPA (gwałtownie). Co? (Inni go uspakajają).
ANIUCZKIN. Szafą drzwi nie zastawiać — okna nie zasłaniać. — (Do Kiniewicza). Wam nie wolno więcej z towarami chodzić... Taki rozkaz!
KINIEWICZ. I tego mi nie wolno? Cóż więc chcecie, żebyśmy z głodu pomarli? To lepiej wytrujcie nas odrazu — to będzie bardziej ludzko.
ANIUCZKIN. Cicho! krzyków nie robić.
TARASOWICZ. Sami jesteście winni, było wam lżej...
ANCYPA. Lżej? wy to nazywacie lżej? Gnębiliście nas tak samo.
TARASOWICZ. Pan szczególniej się nie odzywaj? Prawda, że pana tylko na posielenie skazali, ale to się panu jakimś cudem upiekło. My tu mamy o panu inne sprawki. Pan jeszcze przyjdziesz w moje lokatory.
ANCYPA. Chyba trupem.
TARASOWICZ. Nie, żywym! Chodźmy Zosiej Grygorjewicz! (Odchodzą — spotykają we drzwiach Zofję — Aniuczkin rzuca się ku niej gwałtownie).
ANIUCZKIN. Gdzie wy byli? Wam nie wolno po mieście chodzić.
DZIECI. Mama, mama przyszła!
ANIUCZKIN (zastępuje jej drogę). Gdzie wy byli?
ZOFJA. Ustąp się pan — jeśli nie przed kobietą, to przed matką, do której dzieci wołają.
ANIUCZKIN. Żeby mi po nocy nie chodzić... A wy wracać do domów!
TARASOWICZ (cicho). Właśnie lepiej zostawić ich razem! Łatwiej będzie ich złowić w sieci. (Głośno). Chodźmy. (Wychodzą — sołdaci za nimi — chwila milczenia pomiędzy wygnańcami, w trakiirze śpiewa ktoś rosyjską dumkę).
ZOFJA (daje znak wygnańcom, aby do niej podeszli — szeptem). Brodiaga... brodiaga jest w mieście!
WSZYSCY. Gdzie? jak? widzieliście go?
ZOFJA (szybko i cicho). Poznać go nie mogłam. Odziany w płaszczu i czapce sprawnika. Jechał sankami — powoził sam. Poznał mnie — zatrzymał konie... sołdat, który za mną chodzi, zbliżył się. Makar kazał mu odstąpić. Sołdat posłuchał rozkazu. Makar pytał mnie o dzieci, powiedziałam mu, że Julcia chora. Zaciął konia i zniknął tak szybko jak mara.
ANCYPA. Ten człowiek to szatan.
ŻARSKI. Dla mnie to genjusz! On igra z rządem, jak dziecko z piłką. (Zofja krząta się koło dzieci).

SCENA SZÓSTA.
Ciż sami — Podczaski — później Elikanid i mużyki.
ஐ ஐ

PODCZASKI (wsuwa się cicho). Dobry wieczór! (Siada w kąciku ze spuszczoną głowąjest bardzo blady — obdarty i zbiedzony. Ancypa krząta się koło samowara. Staniszewska — kraje chleb i dobywa cukier, przedtem jednak posadziła Stasia Wilgockiego w kącie i dała mu kawałek chleba, otarła twarz i okryła chustką).
STANISZEWSKA. Jakże tam dzisiaj panie Podczaski.
STARY PODCZASKI. Jakże ma być! smutno! ciężko, tęskno!
KINIEWICZ. O, tęskno!
STANISZEWSKA (do Podczaskiego). Co pan dzisiaj robił?
PODCZASKI (powoli). To, co zawsze... czekałem śmierci. (Przyciąga do siebie Stasia i całuje). Cóż chłopczyku? Zdrów jesteś.
STAŚ, Pan wie — tatuś gdzieś pojechał i jeszcze nie wrócił. Może tatuś pojechał do nas, do Szerszeniówki? Mamusiu! kiedy tatuś wróci?
ZOFJA (nagle wybucha płaczem i siada na krześle). Nie wiem... nie wiem! nie pytajcie mnie o to moje dzieci. (Milczenie — słychać śpiew).
STAŚ WILGOCKI (nagle mówi dziwnym ochrypłym głosem). Bo gdyby można wszystko przewidzieć... możnaby inaczej życie ułożyć... Tak mówią starzy! (Znów milczenie).
PODCZASKI (do Staniszewskiej). Niech pani pokaże mi fotografję swego syna, on mi trochę mego Tonia przypomina. — (Staniszewska podaje mu fotografię). Ja nie mam ani jego grobu, ani fotografji.
STANISZEWSKA. I ja nie mam grobu mego syna — pan wie przecież, on zginął pod Horkami.., ja z ambulansem jechałam, nie wiedziałam nic, że go zabili. (Nagle w traktirze wybucha straszny krzyk i wrzawa — drzwi do traktiru prowadzące roztwierają się z trzaskiem i wypada cała masa skłębionych i bijących się mużyków, która wali się na ziemię).
WSZYSCY. Jezus Marja! (Dzieci z płaczem uciekają — Staś zbudzony biega po kątach).
ELIKANID (pomiędzy bijącymi się). Brostie, odstantie, skatiny, mierżawce!... (Dostaje butelką w łeb). Ubiwajuti karauł! karauł!
ANCYPA. Idźcie stąd precz, tu dzieci, kobiety...
JEDEN Z MUZYKÓW (pijany). Ty sam idź precz!
ELIKANID. Eto moja komnata... moi goście mogą się i tu bawić... karauł! ( Wygnańcy zbili się w jedną gromadkę po przeciwnej stronie sceny walka wre dalej).
STANISZEWSKA. Milczcie! pozabijać nas mogą!
DZIECI. Mamo! Mamo! (Wpada dwóch sołdatów i unteroficer Warłamow).
UNTEROFICER WARŁAMOW. Czto zdeś? draka? (Do Polaków). Wy to z pewnością wyzwali...
JEDEN Z MUZYKÓW (do sołdata, który chce go pojmać). Won! a to ubiu! (Dzwonki słychać przed sienią).
UNTEROFlCER WARŁAMOW. Pojmat wsiech i w arest!
LIPSKI Ależ my niewinni!
UNTEROFICER WARŁAMOW. Da, da, wy nigdy nie winni — wy ruskich bijecie... to znane...

SCENA SIÓDMA.
Ciż sami — Brodiaga w czapce sprawnika — ogolony — bakenbardy — płaszcz mikołajewski — pod spodem kożuszek jemszczyka.
ஐ ஐ

BRODIAGA. Czto zdieś!...
UNTEROFICER WARŁAMOW (meldując). Wasze Wysokobłahorodje — kakaja to draka.
WYGNAŃCY (do siebie cicho). To Makar!
UNTEROFICER WARŁAMOW. Ja ich wsiech budu aresztował! (Spostrzegłszy się cicho). To ty Makar.
BRODIAGA (cicho). Małczi! (głośno). Ostaw ich w pakoje. (Do muzyków). Won ot tuda skatiny — mierzawce — swołocze. (Wali ich butami i wygania nazad do traktiru). A karauł prócz!... skareje!... tam na Zapadnoj ulicy kogo to zabili — krew aż broczy! iść tam — ja sam dam znać w policję. (Do Elikanida). A ty pohańskie ryło jeśli takie będziesz po nocach simfonje stroił, to ci siej czas traktir zamknąć każę.
ELIKANID (hardo). Da batiuszki wy nie tutejszy isprawnik.
BRODIAGA. A tiebie jakie do tego dieło? Porachuj w gębie zęby, bo za minutoczku połowy ich nie stanie, jak ci pokażę skąd ja isprawnik. Ja zaraz jadę do gubernij. Ja tam zdam sprawę o twojej pomyjnoj jamie.
ELIKANID (cicho). Asygnatku choczesz batiuszka? asygnatku dziesięć całkowych rubli?
BRODIAGA. Dawaj! (Elikanid wsuwa mu w rękę pieniądze. Brodiaga chowa. Jeden z mużyków został na ziemi pokrwawiony i szuka czegoś po ziemi).
BRODIĄGA. Czego ty tutaj? czego szukasz? Won!
MUŻYK (szuka). Zuby mi wybili — zubów szukam batiuszka.
BRODIAGA (kopie go nogą). Uhodi prócz!... Wyrosną ci drugie zęby w grobie. (Elikanid wciąga muzyka do traktiru).
BRODIAGA (do Unteroficera gł.). Pójdź zdieś! (cicho).Czto tam w turmie? gotowe?
UNTEROFICER WARŁAMOW (cicho). Moi sołdaci gotowi... nowa partja Polaków nadeszła, pozwolić im wejść do spisku?
BRODIAGA. Każet sia... Czemu ty wczoraj nie był u Iwana nad Jeziorem?
UNTEROFICER WARŁAMOW. Nie mogłem. Karauł na mnie wypadł. Gdzie Zdanowskoj skażi — a to chce się czasem wprost odnieść.
BRODIAGA. Nie powiem, gdzie on — to moje dieło — idź do turmy — powiedz, że dzień się już zbliża.
UNTEROFICER WARŁAMOW (głośno — układnie). Prastitie Wasze Wysokobłahorodje — ja was nie uznał.
BRODIAGA. A od kuda ty mnie znać możesz durak, kiedy ja iz Peremostoka — dwieście wierst od was oddalony... no idite... (Unteraficer i sołdaci wychodzą).
BRODIAGA (po chwili). Zdrastwujtie bracia! eto ja Makaruszka przebrany za małpę sprawnika.
WSZYSCY. Witajcie!
ZOFJA. Gdzie mój mąż?
BRODIAGA. Patisze! (Biegnie do drzwi prowadzących do traktiru — przymyka je). Nie zamykajcie na klucz, ale niech jeden stanie koło drzwi! — drugi koło okna... (Żarski staje koło drzwi traktiru — Ancypa koło okna — Brodiaga idzie ku drzwiom, widać sołdata stojącego z bagnetem koło drzwi).
BRODIAGA (do sołdata). He! zemlak! posłysz... idź ty w traktir przynieś mi papierosów... czto? nie wolno? Ja ci pozwalam i każę... wot piet’ rublej, a tu dla ciebie na wódkę dwugrywennik. (Sołdat oddala się — Brodiaga na chwilę znika.
ZOFJA. Boże! mam jakieś dziwne przeczucie!...

SCENA ÓSMA.
Ciż sami — Zdanowski i Brodiaga. (Osłupienie ogólne — Zdanowski porywa w objęcia Zofję, dzieci, wszyscy go ściskają w milczeniu — on wyczerpany osuwa się na tapczan — łka głośno, dzieci przypadły mu do nóg, Zofja klęczy obok niego i płacze — chwilę długą słychać tylko płacz).

STAŚ WILGOCKI (podchodząc — nagle). Pan Zdanowski!
WSZYSCY (przerażeni). Cicho! Cicho!
BRODIAGA. Świecę zgaście! Staniszewska gasi świecę, ciemno na scenie — tylko ogień od pieca bardzo słabo oświetla grupę wygnańców — wszyscy zbili się koło Zdanowskiego).
BRODIAGA. Drzwi jako zamknąć!
STANISZEWSKA. Nie ma zamku — nie wolno mieć zamków.
BRODIAGA. Ja będę trzymał. (Pukanie). Czto tam? a czto sołdat?... (Wyciąga ręką przez drzwi). Spasibo brat!
ZOFJA (cicho do Zdanowskiego). Tyś zabił?
ZDANOWSKI. Ja!
ZOFJA. Za co?
ZDANOWSKI. Nie pytaj nawet... Musiałem
STANISZEWSKA. Co teraz?
WSZYSCY. Tak, tak. co teraz?
ZDANOWSKI. To samo, co przedtem, tylko z tą różnicą, że jeszcze goręcej zabierzem się do sprawy...
ANCYPA. Gdzież przebywacie?
ZDANOWSKI. Gdzież ja nie byłem! Teraz jestem w skałach — niedaleko miasta — nad samem jeziorem w rozpadlinach skał, gdzie trudno się dostać człowiekowi — w czartowskim Abrywie.
STAŚ (jak echo). Czartowskij abryw... daleko... śliskie skały... woda szumi... trzcina jęczy.
ZDANOWSKI. Kto to?
ZOFJA. Nie zważaj... to Staś obłąkany...
ZDANOWSKI. Ach widziałem go dziś na skałach... Biegał tu i tam — on jeden tam przychodzi. Dziś jednak zdawało mi się, że widziałem jakiś cień za nim. — Znalazłem u ludu usposobienie gorące. Makar torował mi drogę. Teraz już pewien jestem zwyciętwa. Dokoła jeziora wszyscy czekają na sygnał.
KINIEWICZ. Czekajmy, aż wiosna nastanie zupełna...
ZDANOWSKI. Nie można, nie można! Lud czeka, a to gorące dusze i czekać nie chcą... Na głowę moją nałożona cena... ten i ów może zdradzić.
BRODIAGA. Da... sumieniu czynownika nie wierz, choćby z tobą barszcz z jednej misy chlapał.
ZDANOWSKI. Twemu sumieniu Makar ja wierzyć mogę.
BRODIAGA. Et... batiuszka... na mojem sumieniu tyle krwi, że i za skrzydełko je nie schwycisz.
ZOFJA. Tobie jednak zawdzięczamy, że go mamy wśród siebie.
BRODIAGA. Nie gawari tak matuszka... Jeśliby ja w skałach na drodze nie wstretił sprawnika iz Peremostoka — który jechał na saniach... jeśliby tot sprawnik nie był pijany a jemszczyk jego jeszcze pijańszy — jeśliby ja im obu łbów nie roztrzaskał i nie zniał z nich... ot z jemszczyka tułub — a ze sprawnika płaszcz i szlapę — jeśliby ja nie wyrzucił trupy ze sanek i sam nie siadł na sanie...
ZDANOWSKI. Przybiegł ci po mnie, mówiąc, że córka moja chora... ogarnęła mnie tak szalona tęsknota, że oprzeć się jej nie mogłem. Makar ukrył mnie w swoich sankach — pod futrem i przywiózł tutaj. Chwilę tylko, chwilę zabawić mogę... napatrzę i wracać muszę do mej kryjówki, we dnie zakopuje się w mech i nocą tylko przepływam jeziora, brnę po pas w trzcinie... wydostaje się na przeciwległy brzeg, aby tam spotykać się z wysłanymi i radzić nad tem, co dalej czynić należy.
ZOFJA. Ja tam pójdę za tobą!
ZDANOWSKI. A dzieci? patrz na małą, ona chora, blada... Nie płacz, plan mój się powiedzie. Oswobodzimy się z tych pęt będziemy wolni.
ZOFJA. Mówiłeś już tak raz do mnie przed powstaniem w kraju!...
STANISZEWSKA. Nie odbieraj mu odwagi Zofjo. Teraz już inaczej być nie może... to jedyny środek wyjścia.
ANCYPA. Nie zwlekajcież na Boga, mówcie prędko, jakiż ostatecznie plan?
ZDANOWSKI Oderwać Sybir od Rosji. Dać swobodę pracującym w kopalniach, utworzyć oddzielne państwo, a gdyby się nie udało — uciekać na stepy kirgiskie Taszkent do Buchary.
PODCZASKI. Plan Sierocińskiego.
ZDANOWSKI. Szaramowski przysłał wezwanie. — Za trzy dni, nocą, ognie wzdłuż jeziora zapłoną. Sybir ma oczy na nas zwrócone. W turmie więziennej spisek poszedł nam z dziwną łatwością. Sołdaci, którym nie płacą żołdu i karmią padliną, łączą się z nami! Dyrektor turmy oślepł i ogłuchł poprostu.
BRODIAGA. Jak ruski urzędnik mówi — ja śpię — to wtedy trzymaj brat rękę w kieszeni z otwartym nożem, albo asygnatą. (Staś Wilgocki ucieka chyłkiem z chaty).
ANCYPA. Więc stanowczo chcecie iść razem z ruskimi?
ZDANOWSKI. Musimy.
ANCYPA (gwałtownie). Nie... nie... sto razy nie!... Idźmy sami, zostawmy ich własnym siłom. Pomiędzy nimi i nami przepaść!... potoki krwi... To nie frazes. — Wy wiecie, jam jeden z tych „nieprzebłaganych“ — nazwijcie mnie fanatykiem — szaleńcem — czem chcecie... ale to już we mnie, w mojej krwi młodej zostanie. Wszakże jam jeden ze sztyletników Domejki... Tamtych chwytali — powiesili, innych zesłali na katorgę, mnie nie udowodnili na razie i jestem na posieleniu. Ale u mnie ta chęć zemsty pozostała w sercu. Oko za oko! — ząb za ząb! krew ich za naszą krew!
ZDANOWSKI. Rządu krew i ja pragnę tego!... Wszyscyśmy ją przelali!...
ANCYPA. Ja rozróżniać nie umiem! oni także nie rozróżniali. Na szubienicach w Warszawie, w Wilnie, były trupy przywódców ruchu — a na gałęziach drzew — na belkach chat kołysały się trupy chłopów naszych za to, że w pobliżu ich wsi znaleziono zabitego sołdata. Dla mnie oni wszyscy jedno... rząd... car... chłop...
BRODIAGA. Czego ty mnie wymyślasz od carów? ha? ja wszystko pojął co ty mówisz bratiec! Ej ty edakij! Pomyśl tylko. Razwie ciebie inaczej maty rodziła jak mnie? razwie ty inaczej zapłakał jak na świat przyszedł — czem ruskij mużyk... Razwie ty w grobie inaczej gnić będziesz? Razwie u ciebie w sercu, jak świeci łuna nie wyje taki sam wilk-tę-sknota, jak u mnie? A ty mówisz krew za krew!... za kiew!... U mnie, u nas Sybiraków kropla waszej krwi na rękach?
ZDANOWSKI. Ancypo, ten chłop prawdę mówi — zastanów się.
ANCYPA. Nie, nie. ja wiem, to nie liberalne wszystko co ja mówię... ale inaczej być nie może. Ja z wami nie pójdę.
LIPSKI (wolno podchodząc ku Ancypie). Ja także iść nie chcę... wolę pozostać z panem w niewoli!
ZDANOWSKI. Jakto? więc rozdwojenie?! Boże wielki! zawsze to samo. (Po chwili). Ha! trudno! ci którzy chcą zostać, niech zostaną... Za trzy dni kto chce iść ze mną, niech się stawi w Czartowskim Abrywie. Idźcie śladem Stasia, on was doprowadzi. O północy zapalcie stos drzewek, który znajdziecie ułożony na skale. Z brzegu jeziora wam odpowie podobny płomień... I potem — dalej, dalej zabłysną inne ognie... To będzie znak! znak, że skrzydła szeleszczą i zrywamy się do lotu. Na znak tych. płonących ogni i ja się zjawię. — Z przeciwnego brzegu przypłyną do nas zebrani już Sybiracy — wtargniemy do miasta — wojsko będzie z nami — w turmie rokosz — wszyscy nasi połączą się z kryminalnymi więźniami i otworzą drzwi turmy.-. Oswobodzimy ich! oswobodzimy z ciemnicy z gnijących kałuż — z agonji ducha i ciała... Wyniesiemy pół trupy na własnych barkach na światło, na życie, na prawo istnienia... Oswobodzimy was z kazamat i katorgi a lud sybirski z wieczystej niewoli! Wstaniemy tumanem krwi i pożogi.
BRODIAGA. Wstaniemy tumanem krwi i pożogi.
STANISZEWSKA. Straszno wzywać Boga do pomocy na takie krwawe dzieło! a przecież słuszna to i święta sprawa!
ŻARSKI (gorąco). Pomścimy się za naszych ztnarłych.
STANISZEWSKA. Nie mścijmy się, lecz starajmy się tylko wywalczyć wolność dla żyjących: Umarli zemsty już nie potrzebują.
BRODIAGA (który nadsłuchiwał). Karauł! (Chwila ogólnego zdrętwienia. Staniszewska odzyskuje pierwsza przytomność).
STANISZEWSKA. Unieście tapczan! pod tapczan! (Ancypa i Żarski unoszą tapczan, Zdanowski kryje się pod tapczan).
ZOFJA (do dzieci). Dzieci milczcie, że tatuś jest tutaj, bo tatusia zabiją. (Brodiaga chwilkę się waha — otwiera drzwi — widzi z daleka karautowe latarki, cofa się i otwiera drzwi do traktiru — odwraca się. — W tej chwili wpada Aniuczkin, unteroficer i sołdaci).

SCENA DZIEWIĄTA.
Ciż sami — Aniuczkin — Unteroficer — sołdaci.
ஐ ஐ

ANIUCZKIN. Cztoż? bał się skończył? Poszliście już spać? (Widzi na progu traktiru Brodiagę — który czelnie patrzy na niego). Kto eto? izwinite (Rekomendując się do Brodiagi). Osip Grygorjewicz Aniuczkin... a wasza familja.
BRODIAGA (wyniośle — prawie nieodwracając się do Aniuczkina). Makar Makarowicz Makarow. A... tu prywatne mieszkanie? nie wiedział... drzwi odkryte...
ANIUCZKIN. Malcarow?
BRODIAGA. Oczeń prijatno poznać się z wami (odchodząc w traktir). Haziain: skareje... podawaj zakusku.
ANIUCZKIN. Dlaczego tu ciemno?
STANISZEWSKA. Świeca się spaliła, nie, mieliśmy drugiej.
ANIUCZKIN (świecąc latarką). Łżesz! świeca tu stoi zgaszona. Czemu wy wszyscy tacy bladzi, ha? Panie grafie! cóż pan taki hardy a teraz jak trup — a wy madam Zdano wska-ja? nic nie umiesz odpowiedzieć? To coś jest. (Do sołdatów). Przeszukajcie trochę tapczany sztykami. (Żołnierze idą do tapczanów i zaczynają je kłuć bagnetami — grobowe milczenie — tylko w twarzach wygnańców straszny lęk w traktirze słychać granie na harmonji — Zdanowska śledzi z zapartym oddechem żołnierzy kłujących tapczan pod którym schowano Zdanowskiego. Nagle Ancypa chwyta Zdanowską za rękę i mówi cicho i szybko). Jeden ma na bagnecie krew.
SOŁDAT (który ma bagnet skrwawiony). Wasze wysokobła.. (Zdanowska rzuca się i chwyta W obie ręce bagnet tak, że kaleczy sobie ręce).
ZOFJA (z krzykiem). Nie kłujcie — tam zdaje się dziecko leży. (Rzuca się ku tapczanowi). Nie! nie ma! Dzięki Bogu! (Pada ze spazmatycznem łkaniem na tapczan, z rąk jej płynie krew).
ANIUCZKIN (patrzy na nią marszcząc brwi). Wy się skaleczyli! za czem tak gwałtownie... No, ruszcie się — zatamujcie krew. Ją boli... ja na jej krew patrzeć nie mogę. (Uderza z całej siły sołdata o którego bagnet zraniła się Zdanowska).
ANIUCZKIN. Ty zwier... kak ty śmieł won — won ot tuda. (Wyrzuca za drzwi sołdatów i sam ucieka w najwyższem zdenerwowaniu).


SCENA DZIESIĄTA.
Ciż sami — później Brodiaga.
ஐ ஐ

ZOFJA. Jezus Marja! odchylcie tapczan... On zraniony, krew była na bagnecie. (Unoszą: tapczan — podnoszą Zdanowskiego).
ZOFJA (do męża). Nic ci nie jest, odpowiedzi:
ZDANOWSKI (z trudnością). Przekłuli mi ramię... starałem się nie jęczeć... ale ty ręce masz zbroczone.
ZOFJA. To nic, to nic, żeby tylko ty.
BRODIAGA (wchodząc). Chwilę poczekamy* potem w moje sanie i w drogę. Spojrzyjcie na gościniec... ten mierzawiec już poszedł?
ANCYPA (patrzy na ulicę). Nie, stoją, mówią coś ze sobą. Jakaś druga grupa przyłączyła się do nich! To dyrektor turmy, poznaję go... latatarki oświecają... pomiędzy nimi jest Staś Wiigocki... badają jednego z sołdatów.
BRODIAGA (chwytając za rękę Zdanowskiego). Przez traktir!
ANCYPA. Nie można! tamtędy idzie Aniuczkin z sołdatami.
ZOFJA. Boże, ratuj!
BRODIAGA. Patisze! (Zrzuca z siebie płaszcz i czapkę i narzuca je na Zdanowskiego. Sam zostaje w kubraku jemszczyka i porywa czapkę, którą Elikanid zostawił Staniszewskiej na łatę — prostuje Zdanowskiego i mówi).
BRODIAGA. Smirno bratiec! to wsio pchły na protiw Brodiagi! (W tej chwili drzwiami od traktiru ukazuje się Aniuczkin — w drzwiach od ulicy Tarasowicz i unteroficer Warłamow, za nimi tu i tam sołdaci. Aniuczkin prowadzi, a raczej wlecze Stasia Wilgockiego).

SCENA JEDENASTA.
ஐ ஐ

ANIUCZKIN (do Stasia). Gdzie Zdanowski, ty mówił, że był pan Zdanowski.
STAŚ WILGOCKI. Puść, nie zabijaj!
ANIUCZKIN. Nie puszczu... skazi — był Zdanowski?
STAŚ WILGOCKI. Nie wiem... zapomniałem, był... może nie był...
TARASOWICZ (we drzwiach). Puśćcie go Zosieju Grygorjewiczu... to warjat, on że nic nie wie...
ANIUCZKIN. A, teraz wam wygodnie powiedzieć, że on nic nie wie? Pust’ niech on będzie moja tajna policja... gdzie Zdanowski.
UNTEROFICER WARLAMOW (cicho do Tarasowicza). Ten w płaszczu sprawnika i jemszczyk, to Brodiaga i zdaje się Zdanowski.
TARASOWICZ. Dobrze! (Głośno). A wy kto? (Podchodzi do Brodiagi i Zdanowskiego).
BRODIAGĄ. Ja jemszczyk, a to mój pan, sprawnik iz Peremostoka... nam spieszno.
ANIUCZKIN. Nikt stąd nie wyjdzie!
TARASOWICZ, (który z całem natężeniem przypatrywał się Zdanowskiemu i Brodiadze). A! (Chwilę jakby się zastanawiał — nagle uśmiecha się i podchodzi do Zdanowskiego z udaną wesołością)
TARASOWICZ. A.. eto wy?... no wot ja was nie poznał. Wy że mój dobryj znajomyj... jakże wy tu popadli — pewnie przez traktir.... Wam spieszno? nu da... co do Wicegubernatora? Was tam czekają. Nu Zosiej Grygorjewicz — mego druha zatrzymywać nie można. Ustupitieś... (Przeprowadza Zdanowskiego w stronę traktiru. Aniuczkin chwilę stoi nieruchomy).
BRODIAGA. Da ustupiś gałubczyk radi Boga!... my się spieszymy na bal do gubernij!... (Do Zdanowskiego). Pożałujtie — Wasze wysokobłahorodje! (Tarasowicz usuwa Aniuczkina robi miejsce Zdanowskiemu, który wychodzi poprzedzony przez triumfującego Brodiagę, za chwilę słychać brzęk dzwonków, króre oddalają się coraz bardziej).
ANIUCZKIN. Przetrząsnąć wszystko, poprzewracać sienniki — podłogę... oderwać — iść na dach... on tu być musi... być musi, (Do Tarasowicza), już ja go odszukam!...
TARASOWICZ (spokojnie zapalając papierosa). Szukaj gałubczy... szukaj!... (Siada na krześle. Sołdaci zaczynają wszystko przewracać, kłuć bagnetami i odrywać podłogę. Wygnańcy stoją nieruchomi).

KONIEC AKTU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.