<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wilczek i Wilczkowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Choć pomiędzy tym krajem nadteterowskim a Żerdzieliszkami, rzadkie były kommunikacye, i to co się tu działo, rozgłosu mieć nie mogło, wszelako nie utaiło się to, co w Żebrach się działo.
Dowiedziała się pani Wojska o losie córki, a że była niewiasta wielkiego animuszu i męztwa, niewiele myśląc, w początku trzeciego roku pożycia chorąztwa, wybrała się do zięcia z tą determinacyą, ażeby mu dobrze zmyć głowę.
Wcale się jéj nie spodziewała pani Wilczkowa, tak że gdy bryczka się zatoczyła przed dwór i wyszła naprzeciw a zobaczyła matkę, niemało się zdumiała. Rzuciła się ku niéj płacząc, a choć obie do łez zbytnich skłonne nie były, w piérwszéj chwili spłakały się srodze, i to im ulgę przyniosło.
Prowadziła tedy Jagusia do dzieci, z których jedno jeszcze przy piersi było, prezentując robaczki swe babce, co się niemi nacieszyć nie mogła. Mimo zgryzot bowiem i wielkiego utrapienia Wilczkowa synów wychowywała tak, że jak pączki to wyglądało i było się czém radować.
Piérwsze momenta zeszły na uściskach i pytaniach ogólnych, dopiero gdy się dzieci pospały, a Jagnieszka sama z matką pozostała, odezwała się do niéj Wojska.
— Cóż to, twojego doma niéma? Ludzie mówią, że się często absentuje? Jakież pożycie między wami?
— Nie mogę się skarżyć — odparła Wilczkowi. — Mąż, jak zwyczajnie mężczyzni, i z urzędu i dla utrzymania się w zachowaniu u obywateli, często jeździć musi — ależ mi nie zbywa na niczém, i źle się nie obchodzi ze mną.
— Gadaj ty sobie jak chcesz, poczęła Wojska. Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, doszło to już do mnie że pan Michał do hulanek nawykł, że w domu z niego rzadki gość, a ty wypłakujesz oczy, niedarmo téż przybyłam i ład tu zaprowadzić muszę.
Poczęła wnet, przyklęknąwszy przed matką, błagać i prosić Jagusia, aby nie czyniła nic, wymówek nie robiła żadnych, bo to jeszcze pogorszyć może. I dodała:
— Miłości w małżeństwie nie było, a przecież po Bożemu się żyje. Żywot nie długi, do końca się go doprowadzi bez szwanku. — Michał się z czasem utemperuje, do domu zatęskni. Za żywota ojca młodości nie używał, dać mu się trzeba wyburzyć.
Wojska niby się nie przeciwiała, zamilkła i na tém się skończyło. Dosiadywała jednak w Żebrach uparcie, na zięcia czekając.
A stało się tak, jak to najczęściéj tam bywało, że przez tydzień Wilczek nosa nie pokazał.
Była jesień właśnie, wesel kilka w okolicy, przenosin, inkrotowin, chrzcin i zaręczyn, jeździł swym obyczajem, od komina do komina, nie śpiesząc do jéjmości.
Spytała Wojska raz i drugi: a pókiż to tego będzie?
Żona go tłumaczyła iż interesa miał, zjazdy, komportacyą dokumentów, sądy polubowne, kompromisa, dukty i wizje na różnych miejscach w Owruckiem. Tymczasem i drugi tydzień upływał, a pana Michała jak nie było, tak nie było. Kazała Wojska po niego słać, i dopiéro się okazało iż nie wiedziano gdzie go szukać; bo z polowania w lasach korosteczowskich daléj się puścił w Kijowskie i nikt o nim nie słyszał nawet, kędy się obracał. Widząc matkę gniewną a znając iż z nią żartów nie było, obawiała się już pani Wilczkowa, aby zięcia na wstępie nie przyjęła zaostro, bo i on zbytniéj cierpliwości nie miał. Konfliktu więc wielkiego spodziewać się było można.
Napisawszy więc słów kilka, fornala roztropnego pchnęła za jegomością z tem, aby go odszukał koniecznie, bo, choć nie wiedziano gdzie był, wszystkoć się znajdzie na końcu języka.
Tymczasem Wojska, któréj próżnować było trudno, zabawiała się z musu, gospodarstwo oglądając, tak że kąta nie było, gdzieby nie postała. Dziwiła się i chwaliła niezmiernie, tak tu wszyściuteńko znajdowała w porządku wielkim, że i męzka dłoń lepiéjby nie potrafiła.
Dola téż córki cierpliwéj i spokojnéj, nieuskarżającéj się na nic, dziećmi zajętéj, nie próżnującej na chwilkę, bolała ją okrutnie, może dlatego iż potrosze sama jéj winną była, dawszy ją za oczy, dla dostatku i imienia, choć serca do męża nie miała.
Trzeci już tydzień upływał, a fornala posłanego z listem ani Wilczka widać nie było. Wojska, niespokojna o gospodarstwo, choć tam drugiemu zięciowi na nie nazierać przykazała, już mówiła o wyjeździe, gdy jednego dnia bryczek trzy naraz, a na nich szlachty śpiewającéj wesoło moc, zjawiło się przed domem. Wilczek był z nimi, z jednego polowania przewożąc wesołą drużynę na drugie.
W spokojnym domu odrazu się zawichrzyło wszystko, gdy pan się zjawił. A że z fornalem i listem się gdzieś rozminął, o matce żony nie wiedząc, wpadł wedle obyczaju z szumem wielkim. Wojska go piérwsza w progu powitała, ale taką twarzą i humorem, że gdyby nie byli wszyscy pod dobrą datą, z nógby ich pościnała.
Wilczek się bynajmniéj nie zbił z tropu i wnet krzyczeć począł o wino, aby zdrowie matki dobrodziejki pić.
Że obcy ludzie byli, choć z gniewu pobladła, zmitygowała się Wojska, nie rzekła nic, tylko:
— Idź-no asindziéj wprzód choć przywitaj się z żoną, któréj oto trzeci tydzień temu nie widziałeś na oczy.
Posłuszny pan Michał poszedł, a tam mu jéjmość szepnęła, aby z matką ostrożnym był, bo do niego żal miała.
— To co? przez to się ja nie obwieszę! zawołał desperacko, a jak mi baba nauki prawić zechce, język téż w gębie mam niczego.
Że pod hełmem był, trudno było go powstrzymywać.
Wieczór jednak i wieczerza zeszły spokojnie, gdyż Wojska na trzeźwego czekać postanowiła do rana. Jakoż do dnia nazajutrz zawołać go kazała do swojéj izby. Stawił się Wilczek z fantazyą dobrą; gdy spojrzawszy na twarz świekry, spostrzegł, że tu nie przelewki były.
— Słuchaj-no acan, rzekła — ja tu nie w gościnę przyjechałam, ale jako sędzia, który sprawy ma pytać; nie do kogo, tylko do was. Córkęm wam dała nie na to, aby się marnowała opuszczona i pogardzona... Przysięgałeś, żeś ją miłował nad życie, a nieszczęśliwą ją czynisz i w oczach ludzkich potępiasz. Wiedziałeś coś brał...
— A no! pewnie! — odparł butno Wilczek — i jeśli tu kto winien, to nie ja, tylko jéjmość. Więc zamiast mię upominać, raczéjby przystało panią Jagnieszkę do rozumu przywodzić matce. W domu szczęścia nie mam.
— Cóż ci brak? — zapytała Wojska, gachów ci nie naprowadza, gospodarzy, daj Boże do wieku, posłuszną jest i w niczém ci krzywdy nie czyni.
— Ale miłości ku mnie nie ma! — rzekł Wilczek.
— Boś ją bez niéj brał i téj ci nie obiecywała — zawołała Wojska. — Co w małżeństwie przystojne i potrzebne, wszystko masz, ani wydziwiać się godzi. Sameś winien nie pilnując domu, rozpustując z luźnymi ludźmi. Jeśli ci na świecie źle, zatém lub się popraw, albo musi tak być jak jest, żonę wezmę ażeby się nie zamęczyła nadaremnie...
— I będzie temu rada — oprysknął rozgniewany Wilczek — bo może i ów pan Otwinowski się tam nadarzy, aby jéjmość zabawiał!
Jeszcze słów tych nie domówił Wilczek, gdy od Wojskiéj w gębę dostał.
Impetyk był straszny, chwycił się zrazu jak wściekły do świekry, ale spojrzawszy na nią, ręce mu opadły. Oglądnął się na stronę i pieniąc się prawie ze złości, krzyknął:
— Konie zaprzęgać każcie i żeby mi tu was za godzinę nie było! Żony nie dam! Fora ze dwora! Jam tu pan! Od dziś dnia między nami wszystko skończone.
I wypadłszy z izby, na nic nie zważając, dla Wojskiéj dysponował wnet aby brykę jéj gotowano, a sam na koń siadłszy, z przyjacioły jechał w las.
Tu tedy prawdziwie było można rzec, że trafiła kosa na kamień. Wbiegła stara jéjmość do córki w furyi wielkiéj, opisując jéj co się stało a żądając gwałtownie, ażeby z nią natychmiast, zabrawszy dzieci, do Żerdzieliszek jechała. A tu się okazał ów charakter wielki i animusz niezłomny Wilczkowéj, gdy matce do nóg upadłszy, zawołała:
— Nie żądajcie tego po mnie, ażebym ztąd szła, gdzie mię wiekuisty ślub wiąże, od tego który ojcem jest dziatek moich i któremu wiarę i posłuszeństwo przysięgała. Daliście mnie jemu, dajcież mi wypić moję czarę do dna, jakakolwiek jest zgotowana. Nie skarżę się, cierpieć potrafię i dotrwam, jako Bóg przykazał, do dni moich ostatka.
Wojska starała się jéj okazać, że teraz mąż, mszcząc się na niéj, męczyć i znęcać się będzie — lecz wcale nie poruszyła tém Jagnieszki, która cokolwiekbądź ją spotkać miało od męża, wytrwać odważnie, przy łasce Bożéj, postanawiała. Czém matka do łez prawie rozczulona, widząc że jéj nie zmoże i nie przekona, gdy nawet na krótki czas bez zezwolenia mężowskiego oddalić się nie chciała, musiała sama do domu powracać.
Jakże tam było między Wojską a córką rozstanie i żegnanie, na które się serce krajało obu, opisać trudno. Piérwszy raz w życiu odezwała się stara z tém, iż sama winna była, córkę dając przeciw skłonności jéj, dla któréj bodaj lepiéj było z ubogim los dzielić, albo wcale za mąż nie być wydaną.
Gdy odjechała Wojska, zakląwszy się iż tu więcéj noga jéj nie postanie, padła biedna Jagnieszka na modlitwę, młodszą dziecinę do piersi tuląc, a w męztwo się zbrojąc wielkie, bo czuła że się dla niéj ciężkie rozpoczną czasy.
Dzień cały zszedł na łzach i oczekiwaniu, ażali myśliwi z łowów nie powrócą. Dobry wieczór już był, gdy trąbki i ujadające psy, a myśliwska pieśń na całe gardło rzucona, oznajmiła iż panowie z łowów jechali, naprzeciw którym pani Chorążyna wychodzić nie myślała, za kolébki dzieci swych jako za mur forteczny się chroniąc i na wszystko będąc gotową.
Wieczerza zdawna była już dla myśliwych dysponowana, o którą natychmiast głodni dopominać się zaczęli. Pili tymczasem pogrzebowe, a wrzawa była że dzieci przestraszone usnąć nie mogły. Gdy w izbie stołowéj misy już stały i oznajmiono ichmościom że jadło gotowe, wszedłszy Wilczek, nie widząc żony, zachmurzył się i pacholika popchnął, żeby jéjmość zaraz do stołu szła....
Gdy jéj ten rozkaz przyniesiono, jak zawsze posłuszną była, tak i teraz, łzy otarłszy, obmywszy oczy, aby się obcy nie domyślali nic i nie szydzili, suknię włożyła i na rozkazanie mężowskie stawiła się do stołu.
Goście, że pewno nic o zajściu nie wiedzieli, poczęli witać panią z respektem, i tak biesiada się poczęła wesoło, choć jéjmości serce się krajało. Michał, patrząc na nią, że tak śliczną była iż się jéj wszyscy dziwowali, i z miłości jakiéjś dzikiéj i z gniewu oczyma płomienie na nią ciskał i pioruny.
Tu była potrzeba całego kunsztu niewieściego i odwagi nadludzkiéj prawie, aby cierpiąca kobiéta poznać po sobie nie dała, co się z nią działo. Musiała się do jednych uśmiechać, drugim na żarty odpowiadać i na tym stołku męczeńskim prawie do końca uczty dosiadywać, jak na żarzących węglach.
Przez trzecią izbę był pokój dziecinny, gdzie niańki synaczków do snu nie mogły ululać, więc głosy ich płaczliwe pod koniec ekskuzą były, iż się podniosła i odejść mogła, a nikt się temu nie dziwował.
Dopiéro po odejściu jéj, z pasyi wielkiéj Wilczek gąsiory kazał nosić i kielichy saskie ogromne, zachęcając do picia i zmuszając na wszelkie sposoby. A że mu tam i drudzy dobrze dostawali kroku, wszczęła się pijatyka na zabój, straszliwa, tak że słudzy, widząc to, prorokowali, iż daj Boże aby jednego tylko na marach ztąd wyniesiono.
Do białego dnia pito, a gdy się mieli rozchodzić, trzeba było służbę wołać, bo nikt o swéj sile do drzwi nie trafił, a dwu czy trzech pod stołem chrapali. Wilczek jako stał, że głowę miał mocną, choć zataczając się, wprost poszedł do żony. Od rana się z gniewem nosił i wydychać policzka świekry jeszcze nie mógł.
Jéjmość, mało co zasnąwszy, już była wstała, sposobiąc się do gospodarstwa iść, gdy Michał wpadł do niéj. Nie było co z nim mówić, ani rozprawiać.
Miał tyle przytomności tylko, że nim na łóżku legł, zawołał do żony:
— Matka twoja policzek mi dała; jeden to raz w życiu ręka ludzka twarzy mojéj dotknęła! Gdyby nie była kobietą, jużbym trupem ją położył; — uszła cało, ale ty mi za nią zapłacisz? Na co nic nie odpowiadając, uszła mu z oczów prędko.
Spał, rzucając się do pół dnia, a gdy się przebudził, już i drudzy, głowy wodą oblawszy, jeść wołali, więc się rozpoczęła uczta na nowo i trwała do nocy. Ledwie trzeciego dnia szlachta rozjeżdżać się zaczęła, a Wilczek, chorym będąc, bo się w nim krew i żółć zburzyła, w łóżko się położył.
Jéjmość ani słowa nie mówiąc, poczęła, jak wiedziała i znała, ziółkami go jęła leczyć, głowę okładać i pielęgnować, któréj on łajaniem i słowy bezecnemi za to płacił.
Więc co był czyściec w początku, teraz piekło istne w domu się rozpostarło.
Tydzień cały chorzał pan Chorąży, a gdy słabość snem długim, pokrzepiającym się skończyła, wstał nareszcie, albo się zwlókł, wcale nie polepszywszy na humorze. Do żony prawie nie gadał, a gdy ta nad zdrowiem jego czuwała, łajaniem ją odprawiał.
Kto raz takiego żywota zakosztuje, na jakie tu poszło, temu potém z niego się już wywikłać trudno. Zaledwie wydobrzawszy, ruszył Chorąży na łowy w Owruckie i tam kilka tygodni siedział, znaku życia nie dając. Byłoby to znośném jeszcze, lecz z powrotem przyjeżdżał gniewliwszy i, na ludzi nie zważając, nad żoną się znęcał. Anielskiéj trzeba było cierpliwości, aby znieść milcząc szyderstwa i obelgi, nie odpowiadając na nie. Czasem tylko rumieniec wybiegł na twarz, łza się zakręciła w oku, zadrżała biédna, jakby jéj zabrakło siły, potém na dzieci popatrzywszy, dźwigała daléj brzemię.
Złożyło się życie w osobliwy sposób, bo choć w jednym domu mieszkali, coraz się spotykali rzadziéj. Michał albo polował, lub jeździł, a jeśli do domu przybył, spał lub gości przyjmował. Czasem żonie wychodzić kazał, niekiedy, gdy weszła, precz ją pędził, nie chcąc widziéć na oczy.
Przy ludziach jeszcze wystrzegał się i szło jako tako, ale gdy go czasem wściekłość jakaś napadła, a samnasam się zostali, wydziwiał i wyszydzał się, jakby ją chcąc z cierpliwości wyprowadzić. Gniewało go to właśnie iż milczeniem zbywała, lub takiemi słowy, za które się srożyć nie było podobna. Niczém mu dogodzić naówczas nie było można; niecierpliwiło go milczenie, złościł się za to iż spokojnie odpowiadała, czasem zdało się iż porwie się bić, choć do tego nie przyszło.
Najczęściéj zaś wypominał jéj Otwinowskiego palestranta, obiecując uroczyście i zaklinając się, że gdziekolwiek go napotka z życiem mu nie ujdzie.
W początkach męczeństwa tego, gdy jéj odchodzić nie pozwalał, a godziny całemi dokuczał biednéj kobiécie, łzami się zalewała, — potém już i tę moc nad sobą uzyskała, że mogła słuchać krzyku i szyderstw, kropli nie uroniwszy.
Więc ją kamienną zwał i bezduszną — a z téj pasyi przeciwko matce, zawziął potém nienawiść dla dzieci, że im się prawie na oczy pokazywać nie dawał i musiano je przed nim chować, aby wstrętu do rodzica nie powzięły.
Rok w takich utrapieniach upływał już, a najszczęśliwsze chwile miała pani Chorążyna gdy go w domu nie było. Naówczas spoczywała, dzieci pielęgnując i gospodarstwem się zabawiając. Ludzie téż wszyscy patrząc na to co się działo litość nad nią mieli i poszanowanie takie, że skinienia jéj słuchano.
Ze wszystkiém w świecie powoli się obyć można, a gdy kto wielką ma siłę duszną, hartuje się jako stal w ogniu i krzepi.
Tak właśnie Chorążyna mocy nabierała w téj nieznośnéj walce, jaka na nią przypadła, i niktby był po niéj nie poznał co cierpiała, bo miała postawę piękną, spokojną, czoło pogodne a umysł zawsze przytomny.
Działo się to za panowania saskiego, gdy poczynały się mnożyć rozwody, o które bardzo było łatwo, nie jeden więc z sąsiadów i sąsiadek wotował, aby Chorążyna do konsystorza się udała o rozdział prosząc, któryby jéj otrzymać było nie trudno.
Nie dochodziło to do niéj, bo mało kogo widywała, a z tych którzy się zbliżali, nikt odwagi nie miał z tém wystąpić. Nie zapraszała do domu, żyjąc ustronnie i zamknięta. Raz jednak sam Wilczek na polowaniu będąc w sąsiedztwie, pana Baranowskiego do siebie wezwał, aby mu się wywdzięczył; wówczas pani Baranowska stolnikowa, kobieta rezolutna, rzekła mu wbrew:
— A mnie to asindziej do siebie nie prosisz? Przecie bym rada choć zobaczyć jejmość dobrodziejkę, o któréj wiele słyszymy, a mało ją, chyba w kościele widzimy.
— Cóż państwo o niéj tak wiele słyszeć mogli? odparł Chorąży.
— Wiele dobrego, rzekła Baranowska, aleś pono waszmość o nią zazdrosny, że ją zamurowaną trzymasz.
— Jako żywo, — odezwał się Wilczek, — ona sama w dziurze siedzieć woli — a ja jéj gwałtu zadawać nie chcę.
Tak się zręcznie wzięła do tego Baranowska, że ją musiał zaprosić. Pojechała tedy do Żebrów, a że wiedziała jak się obejść, rozumna była i zręczna, wcisnęła się łatwo, w dobrą zachodząc komitywę z Chorążyną, a tak się Wilczkowi stawiąc, że i on przeciw temu nie miał nic. Był pewny, że żona się nie poskarży przez samą dumę, jaką w niéj znał.
W téj samotności Chorążyna pani Baranowskiéj była rada, zwłaszcza że przy pierwszych odwiedzinach dzieci zobaczywszy wychwalać je zaczęła, co serce macierzyńskie połechtało.
Wilczek się nie sprzeciwił, aby żona odpłaciła sąsiadce odwiedzinami, pojechała więc do niéj Chorążyna. Baranowska starsza była, doświadczona, filut wielki ale stateczna. Nie okazywała tego po sobie, że Wilczka cierpieć nie mogła, bo głośném już to było jak się z żoną obchodził. Postanowiła zwolna nakłonić Chorążynę ażeby albo do matki się z dziećmi wyniosła lub o rozwód prosiła.
Nierychło jednak przyszło do otwartéj o tém rozmowy.
Dopiero raz we łzach zastawszy biedną kobiétę nad kolebką, wybuchnęła Baranowska.
— Moja Chorążyno — patrzeć na waszą dolę suchém okiem niepodobna. Już się w tém poprawy spodziewać darmo; człek dziki, mściwy, życia masz przed sobą dosyć. Wydali cię przeciw woli, rzuć do licha tego kata, nikt nie powie inaczéj, tylko że się dobrze stało.
— Niech Bóg mię od tego uchowa — odparła Wilczkowa, nie kuście mię i nie mówcie tak. Rodzona matka nawet nie wymogłaby tego na mnie.
Przysięgąm się związała u ołtarza, dotrzymam jéj póki życia.
Napróżno na różne sposoby starała się ją konwikować, nie pomogło to nic, Wilczkowa i słuchać nie chciała, uszy sobie zatykając, wreście wziąwszy z kolebki młodszego synka, przyniosła go Baranowskiéj.
— Patrz, moja droga pani, rzekła, toć dziecię jego. Miałażbym sumienie odrywać od ojca jego potomstwo, albo sama je rzucić? Odbierać mu dzieci nikt nie ma prawa, a dla mnie one są wszystkiém życiem i jedyném szczęściem.
— A właśnie, odparła Baranowska, dla synów powinnaś to uczynić abyś ich zabrawszy precz ztąd szła. Co się oni tu, przyszedłszy do rozumu, nauczą dobrego? Będą patrzeć na rozpustę ojcowską i ją naśladować.
— Moja to rzecz abym im widzieć jéj nie dała, i zawczasu obrzydziła — rzekła Wilczkowa.
— A obrzydzając ją musisz im zarazem ojca zohydzić, — przerwała sąsiadka. Toż dla miłości ojca należałoby aby na niego nie patrzyli.
Twarde to były argumenta, na które nie miała co odpowiedzieć biedna kobiéta, wszelako w sumieniu swém czuła, że dezercya z domu, potępieniem męża była i zerwaniem z nim, a ona się pocieszała nadzieją tą, że młodość wykipi i człek się ustatkuje.
Tymczasem się jednak na to nie zanosiło.
Wcale nie zmieniając się, życie takie jak przedtem trwało ciągle, tyle tylko że jakąkolwiek pociechę miała pani Jagnieszka z pozyskanéj przyjaciółki, kobiéty statecznéj, lecz daleko śmielszéj i rezolutniejszéj niż ona była.
Baranowska, przyjaźń dla niéj powziąwszy i spoufaliwszy się z obojgiem, bo mąż jej zapalony myśliwy żył dobrze z Wilczkiem, pracowała po swojemu nad jaką taką poprawą losu Chorążynéj.
Ona też sama szczęścia się w młodości marzonego wyrzekłszy, już tylko spokoju i ładu w domu pilnowała; a umiała z męża zrobić różnemi środkami, co chciała, nie wahając się, gdy tego była potrzeba i przymilić się i nasrożyć. Na Wilczkowéj zaś tego nie mogła wymódz by się uśmiechnęła na żart i z musu, albo nachmurzyła dla grozy. Chodziła jako posąg, nie zadając sobie trudu aby osłodzić życie.
Widząc że jéj nie przerobi, pani Baranowska szepnęła coś mężowi, z którym czyniła co chciała, i kazała mu ściągnąć Wilczka na kilka dni do siebie. Obmyślano polowanie z obławą, a miały téż być i charty dla tych co karku nadłamać życzyli.
Przybył Wilczek, a to była rzecz w nim osobliwa, że jak w domu nieznośnym był i zjadliwym, tak z obcymi najmilszy człowiek w świecie. Trudno nawet uwierzyć było, kto go lepiéj nie znał, że ten wesoły, powolny, żartobliwy, zawsze gotów każdemu do jego humoru i zabawy Chorąży — doma tyranem był.
Ale kto zna ludzi wie to dobrze iż częstokroć ci kochani powszechnie, a dla obcych wylani, dla swoich są ciężarem i utrapieniem.
Po wieczerzy myśliwskiéj, gdy w dobrych wszyscy humorach od niéj wstali, Baranowska się do Wilczka przysunęła.
— Byłam u Chorążynéj! — rzekła.
Wilczek zerknął i marsa nastawił, usta mu się skrzywiły, Baranowska patrzyła mu w oczy.
— No cóż tam w Żebrach słychać? odparł szydersko Wilczek.
— Dobre pytanie, ciągnęła daléj jejmość — bo istotnie pan Chorąży możesz czasem obcych pytać co się w jego domu dzieje. Żona mi mówiła, że go dawno nie widziała.
— A poco się mam tam śpieszyć? — spytał przez zęby cedząc słowa, powoli Wilczek.
— To panu nie tęskno? rzekła Baranowska.
— A za kim mam tęsknić? odparł Wilczek. Dzieci jeszcze smarkate, a jejmość, toć to pani nie tajno, nie ma serca do mnie.
— Któż temu winien? odezwała się Baranowska.
— Ja nie wiem! szepnął Wilczek.
— Mnie się zdaje że asindziéj sam, — bo, dodała skromnie — w stadle małżeńskiém gdy się źle dzieje, zawsze mąż winien.
— E! e! rozśmiał się Wilczek, któż to panią tego nauczył?
— A no! własne doświadczenie.
— Co téż ja słyszę — bryznął Wilczek, bez urazy, chyba trzeba ażeby tak jak u państwa, mąż żonie był posłuszny.
Baranowskiéj oczy zaiskrzyły się.
— Choćby i tak, rzekła — kto w stadle słabszy, ten lepiéj ażeby mocniejszego słuchał, a nie wierzgał, bo to się na nic nie zdało!!
— Ja się słabszym nie czuję! Odparł Wilczek. Niech pani naukę tę da mojéj Jagnieszce.
— Cóż jéj macie do zarzucenia? pytała Baranowska, nie dając uciec Wilczkowi, który się już do kart i do maryasza oglądał.
— Nic nadto, że serca do mnie nie ma! — rzekł Chorąży.
— A gdyś ją asindziéj brał?
Tu Wilczek tak spojrzał na Baranowską groźno, że mówić daléj nie mogła.
— Znać że się acani dobrodziejce wyspowiadała! zawołał. Dobrze to wiedzieć, że się już skarży na mnie i arkana małżeńskie rozgłasza!
— Przepraszam pana Chorążego — zawołała jejmość, ręczyć mogę słowem uczciwém, że mi ona nie powiadała nic. To, co wiem, słyszałam od nieboszczyka ojca waszego, który was żeniąc rozpowiadał wszystkim, że panna choć idzie po woli, przez posłuszeństwo dla matki, dlatego żoną dobrą będzie.
Brałeś ją panie Chorąży, wiedząc iż posłuszną niewiastę mieć będziesz, ale nie rozmiłowaną w was; a teraz, daruj że prawdę powiem — nie starasz się jéj sobie pozyskać.
— Radbym żebyś mię pani tego sekretu nauczyła, jak to ja ją mam do siebie przywiązać — szydersko począł Wilczek. Robiłem co mogłem, dzieci dwoje Bóg dał i to jéj nie skłoniło ku mnie. Nie przystało mężczyznie dopraszać się jako łaski tego co mu należy z prawa.
— Bałamucisz, panie Chorąży — zawołała Baranowska. Z prawa ci się wiara, uczciwość i posłuszeństwo należą, więcéj nic. Serce trzeba pozyskać.
— Cóż? chyba się o lubczyk postaram, czy co? rozśmiał się Wilczek, a wnet dodał poważniéj. Wiem, że to pani mówisz z serca dobrego i przyjaźni, ale na to rady niema, chybaby Pan Bóg sam z niebios zstąpił i cud uczynił! Nie mówmy o tém.
— Owszem, mówmy — zawołała gospodyni. — Ja acaństwu obojgu życzę dobrze, mówmy.
Wilczkowi twarz pałała coraz mocniéj i zżymał się, ta go jak na uwięzi trzymała.
— Wie pani co! jest tylko jedna rada — zawołał bystro. Gdy gangrena się wda w ciało, to ją balwierz nożem wyrzyna. Muszę wyszukać moją gangrenę, tego dyabła rogatego Otwinowskiego, za którym jejmość wzdycha, i życie mu wziąć. To jedyny sposób; jak go na świecie nie stanie, odpłacze jejmość, bosiny odprawi, i może serce ku mnie nakłoni.
— Ku zabójcy? odparła Baranowska — co bo się panu dzieje?
Wilczek nie chciał odpowiadać; ażeby się od jejmości odczepić, która młodą i przystojną jeszcze była, przysiadł się do niéj, w żart obracając rozmowę, aby go ona przez miłosierdzie pocieszyć chciała. Uśmiechnęła się gosposia.
— Kobiéta się do waćpana żadna nie przywiąże, rzekła mu, ani go zechce pocieszyć, boś człek srogi i okrutny, a my lubimy łagodnych i dobrych. Naostatek, choćby który dobrym nie był, to przynajmniéj powinien się akomodować — a tego waćpan nie umiesz.
— I takem nieszczęśliwy, że mię żadna pocieszyć nie chce! rozśmiał się Wilczek.
Gdy to mówił podstolina pogroziła mu na nosie, głową potrzęsła, i pocichu, obejrzawszy się dokoła, rzuciła mu jedno tylko imię — półgłosem:
— A Rózieczka?
Wilczek się aż wstrząsł i wzdrygnął.
— Czy i o tém od mojéj jejmości pani słyszała? wybuchnął gniewnie.
— Nie, dzięki Bogu, ona o tém nie wie przynajmniéj do czasu, ale całe sąsiedztwo bębni.
— Hę? bębni! bębni! krzyknął Chorąży — niechże rozbębniają jako chcą, to mi wszystko jedno. Jak mi jejmość moja słowo rzecze, na złość jéj na folwarku ją posadzę!
Zerwała się Baranowska z gniewem téż wielkim, ale mitygując się dla oczów ludzkich, szepnęła cicho odchodząc:
— Zły z waćpana mąż i niedobry człek. Gniewaj się sobie, a ja tego utrzymać nie mogę!
I zostawując Wilczka z jego miną szyderską wpół, napół sierdzistą, poszła do innych gości. Chorąży pociągnął wnet do kielichów znowu.
Że się częstokroć w życiu ludzkiém składają przygody jak w bajce, temu nikt zaprzeczyć nie może: i zowią to trafem, co raczéj przejrzeniem Pańskiém zwaćby się powinno. Bywa iż ktoś na nieszczęście narzeka, gdy właśnie ręka Wszechmocna wyrywa go z przepaści, bywa iż się kto szczęściem cieszy, gdy już na skrawku stoi, a paść ma... W tém wszystkiém ciemno nam, stawiamy kroki omackiem, przecie gdy się rejestr żywota zsumuje, wypada iż Pan Bóg wiedział co czynił, a sprawiedliwości domierzył.
Lecz my tu jeno o przygodzie mówić mamy, bo w sprawiedliwości wykłady się wdawać nie nasza rzecz; niezawsze ona widna, choć zawsze na dnie siedzi.
Wilczek po rozmowie z panią Baranowską, co się miał poprawić, gorzéj się rozpuścił i rozsierdził na żonę. Nie chciał temu wierzyć ażeby jejmość od kogo innego wiedzieć miała sekreta małżeńskie jego, tylko od żony.
To go do passyi doprowadziło, ale się trzymał, i udawał jakby mu nic nie było.
Zawziął się tylko teraz na owego Otwinowskiego, którego nigdy w żywe oczy nie widział, o którym słychu nie było — w nim upatrując wszystką nieszczęść swoich przyczynę.
Klął go i bezcześcił bezustanku. Lecz gdzie go po świecie miał szukać? myśleć o tém nawet nie było sposobu. Tymczasem wypadło iż ów folwark w Łomżyńskiém, który teraz zastawą szedł, chciano mu wydrzeć, podstawiwszy rachunki i pretensye, kondykta różne i niepoczciwe jurysterye.
Z Wilczkiem sprawa łatwa nie była. Gdyby folwark na Rusi się znajdował, aniby pytał: zajechałby, zastawnika precz wyrzucił i — dopiero dał mu się prawować; — ale w Łomżyńskiém ów Juraha, bo się tak zwał zastawnik, wszystkich za sobą miał. Ani go ukąsić.
Trzeba się było procesować. Nie wiemy qui titulo sprawa poszła do Piotrkowa: musiał Wilczek jechać sam, żeby sobie ku pomocy wziąć prawnika.
Ani mu nawet na myśl nie przyszło iż w Piotrkowie z owym Otwinowskim zetknąć się może. Nie było mu to w głowie; inna go złość i gniewy opanowały, a z niemi tak zawsze jest, że który gniew jest świeższy ten mocniejszy i stare tłumi, aby sam królował. Nie szło mu nawet tyle o wieś, co o postawienie na swojém, i nauczenie rozumu zuchwalca, który się mierzyć z nim pretendował...
Ruszył tedy do Piotrkowa.
Trybunał w tym roku jakoś przypadał bardzo huczny i ludny; zjechało się szlachty moc, potentatów niemało, a że wszystkie naówczas sprawy nie nasucho się przygotowywały i nie sucho rozwiązywały, więc nim co do czego przyszło, szalano, pito i hałasowano okrutnie.
Wilczkowi w to graj.
Gdy tu wpadł, jednego drugiego poznał, z tym i owym podpił; że wesół był i towarzysz do biesiady, jak nie można lepszy, poczęli go w kumy brać, że ledwie owym chrzcinom z wina starczył. Ano głowę miał taką, że choć trunku nadużył, i nie dobrego (bo tam często kwas i lurę dla miłości braterskiéj chlać było trzeba) — nigdy mu to nie szkodziło.
Szedł naówczas pod studnią, choćby zima była, i pacholikowi sobie kazał na głowę ceber jeden, drugi świeżéj wody lać; wytarł się, wyszorował, przespał, spotniał a wstawał rzeźwy i zdrów, jakby po dryakwi weneckiéj.
W kilka dni bez Wilczka już tam nie było traktamentu, bo nikt nad niego lepiéj nie umiał kielichów wnosić z temi przypowiastkami staremi, które tak konwinkowały, że się nikt pod infamią i psem, wymówić nie śmiał.
Kochali go téż wszyscy, ściskali, podarkami obsypywali, a że on się téż w kaszy jeść nie dał, zaraz we dwójnasób oddawał co wziął. Tymczasem o zastawie swéj ledwo że miał moment wolny z mecenasem pogadać. Był pewny swego, że mu tu deputaci, marszałek, palestra cała krzywdy uczynić nie dadzą.
Schadzała się naówczas wszystka palestra, pacyenci i wielu deputatów u Janasza pod kościołem, który wprost z Węgier wina prowadził, a miał téż i małmazyą i cypryjskie, i czego dusza mogła zapragnąć. Jednak kto zdrów pragnął być, nie pił tylko węgrzyna, dlatego że fama chodziła, iż wszelakie inne wina Janasz ten, mądry człek, umiał z różnemi przyprawami tak podrobić jak chciał.
Wydało się to jednego razu, gdy z wieczora, rozstąp się ziemio, zabrakło małmazyi, a nazajutrz rano znalazła się tak przedziwna, jakiéj dawno nie bywało.
Janasz tylko w piwnicy posiedział, czegoś nalał, coś dosypał i z węgrzyna uczynił co mu się zachciało. Płacić téż sobie kazał dobrze, i prawda czy nie, podwójną kredką pisać umiał na desce. To téż potém majętność zebrawszy bardzo znaczną, córkę za szlachcica wydał, choć nie z dobréj woli.
Szlachcic mu ją w oknie upatrzywszy, że była piękna, czarnooka, biała i pulchna, gdyby świeżo upieczona bułeczka, nocą na dom naszedł, pannę porwał i ślub wziąwszy dopiero się z nią submitował ojcu. Ale to do naszéj sprawy nie należy.
U Janasza tedy siódmego czy ósmego dnia, gdy w najlepsze pito i przepijano od asana do asana — z nieznajomymi nawet, jak to bywa pod dobry humor — trafiło się, że Wilczek z kielichem się natknął na ogromnego draba, którego cale nie znał.
Był ów palestrant wzrostu takiego, że Wilczka głową przechodził prawie, w plecach szeroki i w karku mocny jak żubr, twarzy przystojnéj, włosów jasnych, oka wesołego, niebieskiego i w gębie mu język chodził jak koło we młynie, gdy je dobrze posmarują.
Wilczek się przemówił z nim o coś przy tym kieliszku, a od słowa do słowa, gdy sobie przypiekać poczęli, krzyknął:
— Coś waś zacz?
— A wy?
— Chorąży Wilczek.
— A ja dependent Otwinowski!
Posłyszawszy nazwisko, w mig jeden Wilczek już szabli dobył. Ten téż nie był bez żelaza i swoję obnażył.
Skoczyli ich godzić — ano sposobu nie było. Wilczek nic już słuchać nie chciał, krzycząc:
— Stawaj i rąb się!
— Nie od tegom! rzekł Otwinowski.
Widząc że ich nie przejednają, i że się na razach musi skończyć, odstąpili wszyscy. Niepierwszy to raz i nieostatni z wina się krew toczyć miała — chleb to był powszedni. Nikomu kresa przez łeb nie szkodziła, wielu do opamiętania pomogła. Obstąpili ich kołem, bacząc tylko na to, żeby się w śmierć i na kalectwo nie zasiekli.
Otwinowski o czém Chorąży nie wiedział, był rębacz sławny, siłacz okrutny, wzrost mu i pleczystość dawały zamach straszny, szabelkę téż miał niepozorną, ale do ręki przypadającą i damascenkę starą, co żelazo siekała na wióry.
Wilczek bił się nieszpetnie, tylko wadę miał, że sierdzistym będąc i zapamiętałym, zbytnio się nastawiał i plecu a karku nie szczędził. Jak osa skakał do oczów, rzucał się niespokojnie, i w pierwszém spotkaniu, kto go nie znał, niebezpiecznym był, a jeśli to przeszło, zawsze prawie sam szwank odnosił.
Cichusieńko się zrobiło w gospodzie, choć mak siać, ledwie gdzie lampka brzęknęła. Przybiegł Janasz gospodarz suplikując, ale go precz odepchnięto — w kark i za drzwi.
Zwarli się tedy i Wilczek na adwersarza skoczył jak kot, a ten murem mu stojąc, szablą się oganiał powolnie, jakby mu komary pod nosem latały.
Chorążemu w téj pierwszéj napaści nie udało się go drasnąć, ale téż i sam nic nie oberwał.
Otwinowski trochę się przygarbiwszy — bo mu wzrost wadził nieco, ciężkim go czyniąc — jak nogi w podłogę wwarł, stał kamieniem. Twarz mu pobladła, usta się ścięły, zmienił się — widać było iż mu i o reputacyą szło, aby się nie poszkapić.
Wilczek co przyskoczy doń, to tylko szable dźwiękną w powietrzu; raz, drugi, trzeci... jakby z sobą menueta tańczyli.
Chorążemu z czoła pot się począł lać, ani ukąsić Otwinowskiego; — parę razy ciął po sukni, nawet krwi nie upuścił, aż tu dependent, dopatrzywszy sposobny moment, kiedy chlaśnie — szabla wypadła z ręki Wilczkowi i drugą się chwycił za nią. Krew trysnęła do sufitu.
Patrzą, a i tu ręka zwisła, napół odcięta, tylko się na skórze trzymając; jeszcze Chorąży — Jezus Marya! krzyknął, i padł jak nieżywy.
Skoczyli wszyscy do niego, gdy Otwinowski najspokojniéj w świecie szablę połą zaczął ocierać ze krwi, już ani patrząc. Pobiegł pachołek po balwierza aby z plastrami śpieszył, sądzono bowiem że się ręka da przystawić.
Wilczka się dotrzeźwić nie było podobna, krew strumieniem się z niego lała. Nadbiegł balwierz, popatrzył i rzekł z flegmą, że z ręki nie będzie nic, tylko ją odciąć do reszty i na cmentarzu pochować, a ratować życie.
Napadli wszyscy na Otwinowskiego, który ramionami ruszał.
— Dostał czego chciał — rzekł, jam temu nie winien, siły w sobie strzymać nie umiem. Jaką mi Pan Bóg dał, takiéj zażywam. Drudzy się nań odgrażali, lecz nikt następować nie myślał.
Tymczasem Wilczka srodze pokaranego trzeba było do jego gospody nieść, bo coraz to omdlewał, krew się zatamować nie dawała i rękę musiał balwierz uciąć, bo się na nic nie zdała. Mniejsza zresztą było zostać mańkutem, byle życie ratować; i za te ręczyć nikt nie mógł. Ci co wiele i różnych ran widywali w rozmaitych przypadkach, takiego cięcia nie pamiętali. Srogie było, goliatowe, i żeby się w kark dostało, głowa-by od niego zleciała z karku, jak makówka.
Gdy nazajutrz z obwiązaną, obciętą ręką trochę oprzytomniał Wilczek, a spytał balwierza jak długo się lizać będzie musiał, ten mu nic powiedzieć nie chciał. Drugim pocichu oznajmił, że ta rana jeśli się do niéj nic nie przerzuci, goić się musi miesięcy kilka, a broń Boże krew się okaże popsutą nie wiadomo co z niéj jeszcze być może — srogie kalectwo lub śmierć.
Chorąży z powodu utraty krwi czuł się tak osłabłym, iż z łóżka ani mógł wstać ani się podnieść. Ludzie go musieli obracać... Przyplątała się zaraz gorączka, a że długiém hulaniem poburzone były humory, rzucał się w niéj jak wściekły, wywołując Otwinowskiego ciągle.
Kalmanse mu różne doktór dawał, okładania, mikstury, lekarstwa najdroższe, a gdy ustąpiła owa febris, przyszła po niéj słabość — ani ręką ani nogą.
Rana téż jak mówił cyrulik, nieciekawie wyglądała; krajali ją tam, palili, zasypywali, zaogniała się strasznie — ręka do ramienia puchła.
Wszyscy żałowali nieszczęśliwego, lecz nikt nie przeczył, że sam sobie winien był i przy pochmielu bez racyi słusznéj, nie wiedzieć zaco i dlaczego skoczył na dependenta.
Doznał Chorąży co się zwykle trafia wszystkim przy podobnych okazyach, że pókiś zdrów, wesół, potrzebny, na rękach cię noszą, niechże się ośliznie noga, niech przyjdzie choroba, mieszek wypróżni, pustki będą do koła, żywa się dusza nie zjawi.
W Piotrkowie o chorym nikt myśleć nawet nie miał czasu ni ochoty: pomówiono parę dni, zapomniano zapiwszy sprawę. Czasem kto w ulicy spotkawszy cyrulika — natrącił: a cóż tam plejzyrowany?
— A no stęka!
— Dobrze mu tak! choć biedne człeczysko.
Wszyscy, oprócz doktora, cyrulika i aptekarza, którzy rejestra nań pisali — odstąpili od kaleki. Płacić trzeba było ogromnie, darł każdy ze sposobności korzystając, co się rzadko trafia okazya taka.
Już myślał Wilczek czyby nie lepiéj było albo kolebki dostawszy w niéj do domu ruszyć, lub na noszach się dać nieść, choćby i pół roku podróż trwać miała. W Piotrkowie zostać nie było sposobu.
Gdy się jeszcze gryzł, nie wiedząc co pocznie, bo w domu téż życie mu nie miłém było, dnia jednego nadjechała Wojska. O nieszczęściu się dowiedziawszy, kobiéta z determinacyą choć pewną była że zięć jéj nie zapomniał policzka, nie wzdragała mu się na oczy stanąć.
Kazała tylko naprzód dać znać przez doktora, że przybyła do niego i po niego. Rzucił się Wilczek z krzykiem, żeby nie puszczano, że na oczy jéj widzieć nie chce. Ta tymczasem weszła, nic sobie z tego nie czyniąc, do łóżka się zbliżyła, witawszy go, rzekła tylko:
— Kolebkę wzięłam od pana Kasztelana dla waszmości, trzeba ztąd jechać przed zimą. Aże bez baby się w chorobie i nieszczęściu nie obejdzie, dopóki żona nie nadjedzie, ja jéj miejsce zastąpię.
Chciał się oponować Wilczek, ale mu usta zamknęła.
— No, nie irytuj się asindziéj, co było a nie jest nie pisze się w rejestr. Co obowiązek to obowiązek. Kochaj sobie nas czy nie kochaj, mnie to już wszystko jedno, a od nas co się należy, my zrobić musimy.
Wilczek, czy że chorobą był złamany, czy z innego powodu, bo to człowieka zrozumieć trudno, wyburzywszy się, narzucawszy, koniec końcem dał jéj z sobą robić co chciała i słowa nie pisnął. Wojska się wzięła tegoż dnia rozpatrywać we wszystkiem; kazała podać rejestra, kasę w trzosie zrewidowała, który na suchoty chorował, cyrulika zburczała, służbę w ryzę wzięła, i trzeciego dnia w kolebce dla chorego łoże usławszy, zajęła się przeprowadzeniem go do Żerdzieliszek.
Nim to jednak nastąpiło, miała jeszcze z panem Otwinowskim przeprawę. Ten dowiedziawszy się o swéj dawnéj dobrodziejce, choć się wahał czy ma przed nią stanąć czy nie, zięcia jéj obciąwszy, w końcu rezygnował się na traktament jaki wiedział że go musi spotkać, czując obowiązek pokłonienia się benefaktorce. Szedł tedy do niéj na gospodę, z pokorą wielką, ale ta ledwie go zobaczyła, słowa mówić nie dając, na drzwi pokazała.
— Idźże ty mi z oczów, rozbójniku jakiś! Znać cię nie chcę! Ha! powiesz że cię wyzwał! a nie mogłeś to go obciąć nie czyniąc kaleką! Jeżeli ty myślisz że zgładziwszy go ze świata, dopniesz tego coś sobie uplanował, to się mylisz; póki ja żyję, noga twa nie postanie u nas, a Jagnieszka wie moje rozkazanie — pod błogosławieństwem. Ruszaj mi ztąd — ani słówka.
Otwinowski poszedł jak zmyty.
Podróż do Żerdzieliszek, choć do niéj dla bezpieczeństwa cyrulika przybrano — srogą była męczarnią. Wilczek cierpiał i czasami wykrzyczeć się musiał, aby mu lżéj było; — kilka razy wśród pól i lasów burza ich napadła. Karczmy po drodze znajdowali szkaradne, dwory puste, wlekli się téż noga za nogą; Wojska jednak to wszystko przetrwać umiała cierpliwie, mężnie, często pieszo idąc przy kolebce dlatego, że gdy ją widział chory, sromał się i nie dziwaczył.
A gdzie mu już było teraz z dawną swą fantazyą na harc wychodzić; — stracił jéj wiele. Co spojrzał na rękę obciętą, wzdychał i łzy mu się toczyły.
Tu, choć nie w smak nam z tém, musimy dawniejszych sięgając czasów, wytłumaczyć, co pani Baranowska miała na myśli, gdy grożąc Wilczkowi Rózieczkę mu napomknęła.
Jeszcze za życia nieboszczyka pana Chorążego, gdy już pod wąsem będącego Michała, trzymał on w strasznéj ryzie, osobliwie od kobiét go strzegąc, na Owruckiéj majętności rządził u nich ekonom, szlachcic ubogi, niejaki Mazanowski. Ten miał córkę Rózię, dziewczynę ładną, jedynaczkę, pieszczoną, rozśpiewaną, rozbujałą, zalotną i niezważającą na panią matkę ani na ojca, gdy jéj co w głupiéj głowinie zaświtało.
Chorąży stary o téj dziewczynie prawie nie wiedział, bo ją kiedyś tam dzieckiem bosém raz spostrzegł i zapomniał. Ale to dorosło, rozkwitło i wypiękniało napodziw.
Jeżdżąc za rozkazaniem ojcowskiém w Owruckie panicz, dopatrzył się Rózi na folwarku. Rózia ładnemu paniczowi była rada. Rodzice albo nic nie wiedzieli, albo się z tego nic złego, owszem dobrego spodziewali. Wzięły się tedy schadzki u płota, na przełazie, we wrotach, po sieniach i bałamuctwo takie, że Chorąży coś zasłyszawszy, synowi bizunami zagroził. Pewnieby ich był nie dotrzymał, ale z tradycyi i obyczaju musiał je obiecać, bo zgorszenia żadnego w domu znieść nie mógł, a żenić się z ubogą ekonomówną, i to jeszcze Mazanowską, ani myślał pozwolić.
Wśród największych czułości, więc schadzki ustać musiały. Michałowi jeździć w Owruckie zakazano, a Rózia lamentując za paniczem, byłaby z desperacyi umarła, gdyby jéj prędko zamąż nie wydano. Małżeństwo było niedobrane, bo się z nią wprawdzie majętny bardzo szlachcic ożenił, ale piędziesiąt kilka lat mający, i na nogi chory. Tymczasem pan Michał o Rózi zapomniał, ojciec go zaswatał, nastąpiło ożenienie, a potém to cośmy opowiedzieli, — pożycie nieznośne.
Pojechał na polowanie Pan Michał w Owruckie, aż jednego razu z ostępu wracając napędził bryczkę. W dyszlu szedł koń brudno kasztanowaty, gruby, mocny, z konopiatą grzywą, jakiego właśnie do czwórki było potrzeba Chorążemu; dogonił więc brykę i zajrzał w nią, żeby się dowiedzieć czyje konie były. Gdy się z konia swego pochylił, ze środka budy krzyk się dał słyszeć. Woźnica nie wiedząc co się dzieje, zatrzymał konie. W bryczce siedziała Rózia, którą pan Michał poznał zaraz, choć była zmieniona znacznie, bo utyła, rozkwitła jeszcze bardziéj, i w dobrym bycie wyglądała jak róża prawdziwa.
Wilczek zaraz z wierzchowca skoczył, jéjmość z bryczki wysiadła, poczęli się witać, a że to młode amory rade się odnawiają, jak stare rany — oboje sobie byli bardzo radzi.
Co z sobą mówili, nawet woźnica nie słyszał, bo w bok zeszli, a gdy do bryczki wracali, pan Michał już o brudno kasztanowatego pytał, a Rózia mu odpowiedziała:
— Niechno pan Chorąży do nas przyjedzie, ja mężowi powiem, to kasztanowatego sprzeda.
Woźnica zaraz panią odjechawszy trochę reflektował, że brudno kasztanowatego się zbywać grzech było, był bowiem koń najlepszy do pociągu i nieopłacony.
— At! co ty tam wiesz! odparła pani. Jedź i nosa swego pilnuj. A stało się jak powiedziała. Chorąży przybył do nich, którego mąż jejmości do kolan się kłaniając przyjmował uroczyście, wielce szczęśliwy iż takiego pana miał u siebie. Brudno kasztanowatego pan Michał kupił i na tém się nie skończyło. Wzięła się nadzwyczajna przyjaźń między Chorążym a szlachcicem, tak że on z żoną jeździł do sąsiada, a sąsiad tam całe dnie przesiadywał.
Pili z sobą, maryasza grali i w komitywę taką zaszli, jakby równy z równym. A im sobie pan Wilczek więcéj przykrzył żonę i życie w domu, tem częściéj w Owruckie uciekał.
Szlachcic na nogi chory, jakoś wkrótce potém zmarł, bo mu ta puchlina do serca podstąpiła, a w testamencie Chorążego opiekunem naznaczył dla żony i synka. Z tego powodu musiał Wilczek często bywać w Owruckiém i u wdowy już przesiadywał jak w domu.
Ludzie o tém wiedzieli, gadali, dla tego to pani Baranowska napomknęła o niéj Chorążemu, i pogroziła mu.
Gdy Wilczek tak szpetnie został cięty w Piotrkowie, nie zaraz się to rozniosło i na Ruś doszło, ale Wojska jak się tylko dowiedziała, napisała do córki nie obwijając w bawełnę i rozkazała jéj przybywać, zmiarkowawszy że ta rana może dla małżeństwa być zbawienną. Nim się jednak Chorążyna wybrała, obmyślając co ma z dziećmi zrobić, brać je czy zostawić, rozeszła się wieść po sąsiedztwie i dobiegła do owéj Rózi. Téj dawny przyjaciel a teraźniejszy opiekun był widać bardzo drogim, bo synka zostawiwszy na łasce Bożéj i staréj baby ze wsi, nie wiele myśląc, kopnęła się do Piotrkowa.
Tu już Wilczka nie zastała, a w gospodzie więcéj jéj nie powiedziano nad to, że z cyrulikiem w Łomżyńskie ruszył.
Ponieważ Rózi tajném nie było iż Chorąży miał tam majątek, była pewną że go doń wieziono. Niecierpliwa kobiéta, nie spocząwszy nawet, na całą noc się puściła, goniąc Wilczka, łzami zalana, lamentująca, w rozpaczy. Właśnie się kolebka powoli piaskami w lesie wlekła, a Wojska opodal idąc bokiem różaniec odmawiała, gdy bryczka wioząca Rózię, nadciągnęła i ona wyskoczywszy z niéj, do Chorążego, płacząc i krzycząc, przybiegła.
Wilczek drzemał, a gdy ją zobaczył oczom mu się wierzyć nie chciało; wnet zmiarkował co to tu się za historya gotuje, gdy Wojska tę jéjmość zobaczy.
Rózia zaś zapamiętała, rozgorączkowana, na ludzi nie zważając, jak przyskoczyła do kolebki, którą zatrzymać kazała, krzyczeć poczęła, że aż Wojska dosłyszała. Chorąży chciał ją przestrzedz, ale się téż rozczulił witając, i nie miał czasu jeszcze oznajmić o świekrze, gdy ta stanęła z boku i podsłuchawszy jak się mu młoda jéjmość z sentymentami oświadczała, w okrutną furyą wpadła. Nie mogła się omylić, widziała jawnie co się święci, a choć nigdy o żadnéj Rózi nie miała najmniejszéj wiadomości, łatwo się domyśliła bałamuctwa.
Jeszcze się młoda jéjmość we łzach rozpływała, najsłodszemi wyrazy nazywając Chorążego, gdy Wojska przypadła.
— A nie pójdziesz ty mi precz! A co ty tu możesz mieć do zięcia mojego! Jak ty śmiesz...
Rózi téż na śmiałości nie zbywało, a że poruszoną była, postawiła się téż ostro.
— Jeszcze on waszym zięciem nie myślał być, kiedym ja go znała! zawołała. Opiekunem moim jest, mam prawo do niego...
— Ktoś ty, coś ty? poczęła Wojska. I na śród gościńca stanęły oko w oko, a tu się dopiero posypały słowa z jednéj i drugiéj strony, jak grad gęste, jak grad ostre i zabijające.
Co jedna drugiéj nagadała, tego my powtórzyć nie potrafimy. Onego czasu język był u ludzi niepohamowany w gniewie, a u niewiast gdy się zwarły, takie się trafiły wyrażenia, iżby ich dziś nie zrozumiano.
Koniec końców jak huknęła Wojska na ludzi, jak zagroziła, Rózia musiała się do swéj bryczki salwować, i nawet jechać już nie śmiała za opiekunem.
Wojska do popasu ani spojrzała na zięcia, ani przemówiła do niego — dała mu się wyburzyć. Spoglądała tylko za siebie, czy bryczka z tą jéjmością nie wlecze się za nimi. Wdowa zmiarkowawszy że z Wojską, będącą w swém prawie, nie da rady, musiała wypłakawszy się wracać do domu.
Dziwną rzeczą było, że gdy na popas potém stanęli i Wojska się musiała spotkać z zięciem, nie powiedziała mu słowa, nie uczyniła wymówki, nakarmiła, napoiła, ranę kazała opatrzeć przy sobie, a on téż ani z pretensyą się żadną nie odezwał, ani tłumaczył.
Drugiego dnia dopiero, ni ztego ni z owego, kwaśno rzekł do świekry:
— Niepotrzebnie jéjmość awanturę zrobiła, bo to kobiéta, któréj mnie opiekunem zrobiono...
— Niech i opiekunem — odezwała się kręcąc głową Wojska, acan teraz sam potrzebujesz opieki. Daj-no pokój! Ja takie pupille znam, ano gdzie ja jestem, tam im nie bywać. Mężczyznie się wiele przebacza, a zgorszenia publicznego — ja nie zniosę. Niechaj sobie starszego weźmie za opiekuna... Z oczów jéj dyabłem patrzy.
Wilczek nie odpowiedział, pomruczał tylko coś, dał się jejmości wyburczyć i na tem się skończyło. Ciągnęli daléj gdy Chorąży, nie śmiejąc świekry o to zaczepiać, bo z nią sprawa była trudna, u ludzi zaczął rozpytywać dokąd go wieziono — czy do jego folwarku, czy do Żerdzieliszek. Słudzy odpowiedzieli mu iż od Wojskiéj słyszeli, że wprost do niéj z chorym jechać mają. Tak téż mu oznajmili. Chorąży, choć się akomodował swéj opiekunce i był jéj posłusznym, mocno zmarkotniał, dowiedziawszy się o tém; gdyż wymiarkował, że w Żerdzieliszkach na łasce świekry i jak w niewoli by być musiał, pod panowaniem trzech aż bab: świekry, żony i siostry jéj, która często dojeżdżała. Tego mu już było zawiele i choć chory, osłabły, zamyślał się oponować.
Korzystając więc z tego, że przy kolebce często szła Wojska, to poduszki na których leżał poprawując mu, to pomagając gdy chciał położenie odmienić, zagaił zaraz Wilczek o tém, iż do domu chce być zawiezionym.
Wojska pomilczała trochę.
— Nic bym ja przeciwko temu nie miała, rzekła, ale acan się ruszyć nie możesz, pomocy potrzebujesz, ja przy was siedzieć ciągle bym nie mogła, bo mam gospodarstwo na głowie; a nim żonisko przybędzie, nie miałbyś dozoru. Więc — nie. Jak żona przyjedzie, jedźcie sobie gdzie chcecie, moja sprawa będzie skończona, tymczasem do Żerdzieliszek.
— Ja chcę do domu! rzekł Chorąży.
— Mało czego się komu zachciewa, odparła świekra, nie racya to aby zaraz się słuchać miało! Sobą waszeć nie władasz, jesteś chory, posłusznym być musisz. Pojedziemy do mnie.
— Ja chcę do siebie, do domu, powtórzył Chorąży.
— A ja zawiozę do mnie, — odparła sucho Wojska, — daremna rzecz, konie moje, ludzie moi, acan słaby i nie ruszasz się; w kurateli mojéj jesteś. Gniewaj się kiedy chcesz, inaczéj nie będzie.
I dłużéj dysputować nie myśląc, odeszła stara, a wedle rozkazania jéj daléj ciągniono do Żerdzieliszek. Klął pan Chorąży, lecz z babą wojny prowadzić nie mógł. Osobliwa kobiéta, bo choć mu wolę swą czuć dawała, i wykłóciła się z nim tęgo, gdy w téjże chwili potrzebował pomocy, obwiązania, posługi, — pełniła ją ochotnie, nie okazując wstrętu i z największém politowaniem nad stanem nieszczęśliwego. Rzadko od niéj dobre słowo usłyszał, lecz ręce jéj poczciwie i macierzyńsko około niego chodziły. Nieraz i w nocy wstała gdy jęknął, i siebie nie żałowała.
Nieraz-by się chciał sierdzić na nią Chorąży, a nie było sposobu, bo co językiem popsuła, to potém troskliwością naprawiła. Próbował pocichu ludzi przez cyrulika namawiać, aby go nocą z ostatniego noclegu do jego wsi dostawili, lecz ci się bali świekry i nie myśleli go słuchać.
Rad nie rad musiał do Żerdzieliszek jechać, dokąd przodem posłała jéjmość, dając znać starszéj córce, pani Borkowéj, aby jéj w pomoc przybyła, i izbę po nieboszczyku Wojskim dla chorego przyrządziła, wywietrzyła, wykadziła jak należało.
Na rękach go musiano wynieść z kolebki, bo jeszcze osłabionym będąc i znużonym drogą, o swéj sile nie chodził, i położono na gotowéj pościeli; — biedny Wilczek skazany na świekrę i panią Borkową, w oczekiwaniu przybycia żony, został na łasce ich, tylko-że nie płacząc z desperacyi i nudów strasznych.
Coto było dla takiego jak on człowieka, już znarowionego samowolą, nawykłego do swobodnego wykrzykiwania, hałasów, śmiechu, ba i pijatyki niepomiernéj, dostać się tu na takie suchoty i rekolekcye.
Świekra mu dla rekreacyi położyła na stole parę książek pobożnych, parę świeckich, jakie się znalazły w domu, a pod pozorem żeby się rana nie jątrzyła, choć karmiła zdrowo i dobrze, piwa i wina ledwie pokosztować dawała. Musiał za swój miły grosz przez cyrulika sobie sekretnie coś sprowadzać Chorąży, a i to gdy się wydało, burę dostał i pilność była odtąd, aby mu nic bez dozwolenia świekry nie przynoszono.
— Chcesz asindziéj krew w sobie popsuć i przedczasem umierać, jabym nic przeciw temu nie miała, ale wnukom moim i żonie jesteś potrzebny, a nie desperują że się poprawisz, Bóg łaskaw... Inni doktorowie przy ranach, gdy się jątrzą, radzi na kleiku i na owsiance z grzanką chorych trzymają, nawet mięsa nie dając.
Borkowa, starsza od pani Jagnieszki, któréj imię było Elżbieta, miała naturę do matki i siostry wielce podobną. Kobiéta była stateczna, chłodna, rozważna, w czułości się zbytnie nie wdająca, surowego obyczaju i skąpego słowa. Z nią pan Wilczek zabawy żadnéj mieć nie mógł, bo się nigdy ani uśmiechnęła nawet, a że go winnym znała względem siostry, obchodziła się z nim z pewnym wstrętem, którego mu nie taiła. Wszelako jak matka tak i ona pilnowały chorego poczciwie, a do przewinięcia rany, do obmycia jéj, do obandażowania nie było jak Borkowa, bo ani wstrętu ni obawy nie miała — rękę pewną i siłę dużą.
Że się przybycie pani Jagnieszki z tak oddalonego kraju, a pono i z dziećmi razem jadącéj, opóźniało, pani Wojska, widząc że codzień zięć był chmurniejszym i więcéj sobie pobyt przykrzył, nie miała innego sposobu, tylko musiała dla zabawy jego sprowadzić pana Sołotwinę.
Sołotwinę naówczas na kilkanaście mil wokoło znano, bo, uczciwszy uszy, grał po dworach rolę wędrownego błazna. A był to szlachcic i bene natus i possesionatus, niegdyś pan na dwóch tęgich wioskach, które wraz z kapitałem przez nieboszczyka ojca mu pozostawionym, w niewielu latach z wesołą drużyną przeszastał. I tak dawniéj po dworach ze skrzypką na któréj grywał, i śpiewkami a dykteryjkami jeździł, gromadząc ku sobie takich jakim sam był, tak i teraz nie zostało mu nic tylko w początku kałamaszka, potém już z żydkiem lub pieszo wędrować — myśl wesołą niosąc z sobą. Strata majątku i konsyderacyi nic go nie obchodziła. Powiadano o nim, że gdy mu na innéj kompanii zbywało, gotów był w karczmie z chłopami się zabawiać. Nieraz go gbury poszturchały, a co szlachta, to sponiewieranego człeka za boże nie miała stworzenie. Nieraz go i za drzwi wypchnięto i obito i wyłajano; — wszystko Sołotwina przyjmował żartując, odcinając się, śmiejąc i nigdy nie dając się pobudzić do gniewu.
Przybycie Sołotwiny do jakiego dworu — dzieci, młodzież witała jak najwyśmienitszą zabawkę, bo i sztuki pokazywał różne bardzo mądre z ogniem i wodą, i prawił takie rzeczy że się za boki trzymać było potrzeba. A umiał się zastosować zawsze do słuchaczów; przy dzieciach nigdy nic nieskromnego nie wybąknął, przy starszych jak statysta trefny różne historye opowiadał, dla niewiast wiersze i piosnki miał jakich dusza zachciała.
Był Sołotwina mały, pękaty jak dzbanuszek, z twarzą krągłą, nosem zawsze na końcu czerwonym, z oczkami krągłemi, czarnemi, z włosem na kołnierz spadającym już przerzedziałym; fertyczny, zwinny, podskakujący, a gdy się do skrzypki wziął, którą zawsze woził z sobą, najlepszego muzykusa zakasował. Przyczém nucił na różne tony, a w pewnych miejscach, palec zręcznie w usta włożywszy, gębą strzelał jak z pistoletu. Nikt lepiéj od niego nie śpiewał żydowskiego Majufesu, sławnéj pieśni o pożarze Lublina. Grywał téż na drómli cygańskiéj, a gdy sobie podochocił, choć otyły, kozaka tańczył z takiemi przysiudami, iż zdawało się patrzącym, że się w kawałki połamie. Słowem, człek był osobliwy dla rozerwania smutnych myśli, i pewnieby mu nigdy na kawałku chleba nie zbywało, bo go po dworach tygodniami utrzymywano, zwłaszcza że powinszowania, oracye, teksty różne komponował i pisał, ale z tem wszystkiém człowiek był niebezpieczny. Plotki siać, pośredniczyć do bilecików, do panien, usłużyć w lichéj sprawie nie wahał się nigdy, byle na tém co zarobił, choć i guza czasem się trafiło; a przytem nie poszanował nigdy nikogo, nie pokochał, nie przywiązał się. Ze wszystkich za oczy szydził, choć się im w oczy kłaniał nizko, kłamał jak pióro osmalił i na grosz był strasznie łakomy, choć go zaraz puścił, jakby mu w kieszeni świerzbiał...
Sołotwiny do dworu w Żerdzieliszkach nigdy w świecie nie puszczano, i on téż od niego stronił, bojąc się pani Wojskiéj, która w błazeństwach nie smakowała: przecież teraz, gdy trzeba było melancholią chorego rozrywać, posłano po niego, i pani Borkowa potrafiła go skłonić ażeby na czas przybył, obiecując mu i nowy kubraczek sprawić i talarów parę, jeśliby się uczciwie a dobrze zachował. Choć mu się do Żerdzieliszek nie bardzo chciało, przybył wreście Sołotwina.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.