Za frontem (Reymont, 1919)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za frontem |
Pochodzenie | Za frontem |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1919 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Michał Kozioł porwał się gwałtowmie z barłogu, jakby na mocny głos, wrzeszczący mu do ucha, by wstawał czemprędzej. Nie dojrzał jednak nikogo, w ciemnościach rozlegały się jeno chrapania śpiących. To znowu wyraźnie usłyszał, jako ktoś chodzi nad nim po rumowiskach chałupy. Wylazł śpiesznie z głębokiego dołu na świat, przytaił dech i napróżno brodził oczami w ciemnościach i nasłuchiwał. Noc jeszcze była zupełna. Na wsi piały pierwsze kury, od pól niedojrzanych zawiewał ciepły, wilgotny wiatr, zapach gorzkawy pogorzeli zawiercił w nozdrzach. Na szarem niebie przewalały się bure kołtuny chmur, podobne topniejącym śniegom, ni jedna gwiazda nie zamigotała na wysokościach; zasię nad pobliskiemi borami, majaczącemi czarną, falistą ścianą, strzelały nieustannie ciche, ogniste świece, całe płonące zielonawem światłem. Biły wysoko nad lasy, zawisały długą chwilę w powietrzu i rozsypywały się zwolna w skrzący obłok pyłów. Zwyczajny był tych niemieckich sposobów, więc dziwną mu tylko była cichość dzisiejszej nocy. Jakże, ni huku armat, ni trzasku karabinów, nic...
— To niedarmo, rychtują ścierwa jakąś sztukę — pomyślał, wracając do dołu pod rumowiska chałupy. Przyległ na barłogu, obtulił się kożuchem, ale już nie zasnął, bowiem ustawicznie coś mu gadało do ucha.
— Co to może być? — medytował, próbując cośkolwiek pomiarkować. Głosy były nie do rozeznania i napływały jakby z głębin ziemi, brzmiały niekiedy, jak ściszony szloch, to jękiem się wydawały, to wołaniem długiem, żałosnem, dalekiem. Strach nim zatargał gwałtownie.
— Nic, jeno dusze pobitych lamentują o poratunek. Lutry to przeklęte, niemce, ale... — Wzdry—gnąłWzdrygnął się, odmówił pacierz i rozbudził żonę.
— Matka, możeby dać na mszę za tych pochowanych na ogrodzie.
— Co ci się troi! Ale, za takich psubratów dawałabym na mszę — podjęła zapalczywie. — A kto nas przywiódł do takiej marnacyi, że ino kij wziąć a torby i na świat iść po proszonem. Może nie te piekielniki, co?
— Prawda. Jezu miłościwy! — Westchnął i przypomnienie strat poniesionych zwaliło się na niego strasznym ciężarem. że już ledwie dychał z udręki, że już ledwie mógł wstrzymać krzyk rozpaczy.
— Cóż człowiek mocen przeciw złej doli, co? — zażalił się, przygnieciony ogromem własnego nieszczęścia. — Nieprzeliczone tysiące ciągnęło tych zbójów, a każdy! łakomy na cudze, a każdy rwał, co mu się żywnie podobało, a każdy się pasł chłopską krwawicą. Ziemia jeno ostała i zgliszcza, goła ziemia i krzywda! Słuchasz to, matka?
Dosłyszawszy chrapanie w odpowiedzi, zwlókł się pocichu i wyszedł znowu na świat. Wstawał już ciepły, kwietniowy dzień, świtało, ciemności rzedły z minuty na minutę, w brzaskach zórz zapalały się wody porozlewane. Miało się na pogodę. Przysiadł na rumowiskach chałupy i wpił się żałosnemi oczami w swoje zagony, wyłaniające się na jaśnię poranka; leżały martwe, poszarpane dołami, poryte, wytratowane i rozjeżdżone, że jeno tu i owdzie dawała się widzieć płachta nietkniętej oziminy.
— Cóż ja wam poradzę, sieroty, co? — jęknął w bezsilnej żałości. Zawrócił śpiesznie w obejście. Pożal się Boże, jak wyglądała jego gospodarka: ze stodoły pozostały jeno murowane słupy; na miejsce obór i stajni widniała kupa gruzów, dom piętrzył się stosem cegły i opalonego drzewa, z którego wystawał przetrącony kulami osztych komina. Spory sad był również poszarpany na strzępy, ruina pokazywała swój doskonały obraz. Ocalała tylko murowana piwnica w podwórzu, nakryta grubą warstwą ziemi, w niej też chroniła się reszta dobytku: stał wychudzony koń, leżała jedyna krowina i w grudce pochrząkiwała maciora z prosiętami. W kącie, na wiązce słomy, chrapał jego najmłodszy Jasiek. Nie budził go, bo i po co? Była to jaka robota? Przecież w polu ani sposób się pokazać, Strzelali do każdego! Mój Jezu, wiosna w, pełni, ciepło, ziemia prawie kipi od rostu, a ty człowieku patrz jeno i czekaj zmiłowania boskiego! Gniew nim zatargał. Podrzucił koniowi siana, gdy naraz zadygotała ziemia i straszliwy huk rozdarł powietrze.
— Niemieckie skowronki! — szepnął nienawistnie, wybiegając zobaczyć, gdzie upadł pocisk! Właśnie był słup ziemi wychlustywał pod lasem.
— Na mojej pszenicy! Ażeby wam kulasy poodejmowało! — zaklął.
Dzień się już był zrobił niemały i jak zwyczajnie przed samym wschodem słońca, skowronkowe pieśnie jęły dzwonić po polach, lecz rychło umilkły, bowiem armaty zaczynały swoje codzienne pacierze. Las oddawał huki bełkotliwemi echami, a przywtórzały im trzaski karabinów. Kozioł wzruszył niecierpliwie ramionami i poszedł na wieś. Leżała również w ruinie, spalona i rozbita prawie do fundamentów, robiła wrażenie żałosnego cmentarzyska. Ze stu z górą chałup, utrzymało się jakimś cudem kilkanaście, a i to podziurawionych, niby rzeszoto i z poutrącanemi kominami. Z ogromnych, odwiecznych topoli przy drodze, pozostały jeno kikuty, żałośnie sterczące ku niebu. Kościół, stojący na górce w pośrodku wsi, był jedną kupą gruzów i ścian poszarpanych. Nabożeństwo odprawiało się pod nim, w głębokich sklepach, gdzie chowano kiedyś dziedziców. Plebania była również zbombardowana i ksiądz mieszkał w piwnicy. Nie ominęła tej wsi nieszczęsnej ani jedna z okropności wojny, nie oszczędziły jej kule, nie oszczędziły pożary i nie oszczędziły rabunki. Większość mieszkańców rozbiegła się po świecie, a co pozostało kobiet, dzieci i starców, tuliło się po dołach i ruinach, przymierając głodem i wyczekując na cud zmiłowania. Przywarli tak mocno do ziemi rodzonej, do kątów odwiecznych, do ruin i grobów, że nie potrafiły ich wygnać żołnierskie swywole, ni nawet kule niemieckie, zalatujące codziennie i o każdej porze. Ni te grzmoty ustawiczne dział, ni bitwy, ni pożary i rabunki, ni nieustanna groza śmierci, czyhającej na każdem miejscu i o każdym czasie. Jednym cmentarzem stała się wieś, że strach było patrzeć na ruiny i zniszczenie. Drogi leżały puste, nawet psa nigdzie nie napotkał, ludzie tygodniami nie wyłazili z nor swoich. Tyle ich zobaczył, jak kogoś wyprowadzali na cmentarz, marli bowiem gęsto, zwłaszcza dzieci snęły, jak ptaki, od głodu, od zimna, od chorób wszelakich. Jakby jeszcze mało było mogił i krzyżów na polach, zrytych okopami.
— Snać na zatracenie wydał na Pan Jezus! — medytował Michał, obrzucając z górki przed kościołem całą wieś, widną, jak na dłoni. Stara Marcinowa zjawiła się skądściś z nowinami i zatrajkotała:
— Wiecie, mój Franek powrócił, przyniósł sporo grosza i korzec grochu.
— Niech posieje, niemce mu niezgorzej zabronują — mruknął urągliwie i zadarł głowę na parę bocianów, kołujących nad kościołem.
— W samą porę przyleciały — zagadała z uśmiechem. — Czeka je robota, tylu dziewkom pomogła wojna... Bieda jeno, że niewiadomo, kaj niemiec wyjrzy na świat, a gdzie kozak...
Poleciała dalej roznosić nowiny, a Michał patrzył za bocianami, które przysiadły na złomie ściany kościelnej, zaklekotały rozgłośnie i poniosły się nad wieś, napróżno wyszukując zwalonego gniazda. Krążyły coraz niżej i krzyczały coraz żałośliwiej i boleśniej.
— Nawet ptakom przyniesły krzywdę! Nikomu nie przepuszczają.
— Kazałem na lipę wciągnąć bronę, może się zagnieżdżą — mówił ksiądz, stając przy nim. — Od wczoraj latają i skarżą się, aż serce ściska. Zestrzelili gniazdo biedotom — szeptał. Stary był, chudy, przygarbiony i prawie w łachmanach, z twarzy bladej patrzyła mu niezgłębiona dobroć i niebieskie, dziecinne ufne oczy. — Jakże się masz? Zdrowi twoi?
— Bóg zapłać. Spycha się dzień nocą i tak w kółko. — Pocałował go w rękę.
— Słyszałeś, w nocy wrócił Franek z Koziarą, Bóg da, wrócą i drudzy.
— A co tam komu za niewola powracać na nieszczęście...
— Czemuś to nie uciekł, tylko siedzisz, jak kamień?
— Ja?... Gdzież to pójdę i po co! Mało to swoich dałem wojnie, może już ziemię gryzą... Na tułaczkę nie pójdę... Moja to ziemia od dziada pradziada, jakże mi ją odbieżyć i we świat iść obcy!
— Wiosna ich przynagla i rodzona ziemia woła do roboty. Tylko patrzeć, jak się wszyscy zbiorą z nawrotem. Nie bój się, i na niemce przyjdzie godzina kary. Mówię ci, człowieku, że Bóg ma więcej, niźli rozdał i nie da ukrzywdzić sprawiedliwego, — wyrzekł z namaszczeniem i podreptał na wieś. Pilno mu było do biedoty, do tych jam i nor, zionących wilgocią, chorobami i nieszczęściem. Opatrznością bowiem stal się dla wszystkich, chociaż sam często gęsto przymierał głodem i mieszkał w nieopalanej piwnicy.
Zastanowiły Michała księże sowa, obracał je w głowie i rozważał.
— Ziemia wola do roboty! Juści! — Rozejrzał się, jakby oprzytomnionemi oczami. Słońce już wypływało z nad borów, niby złotem jaśniejąca monstrancya, wynosząca się coraz wyżej nad latem. W bladawem jeszcze świetle ożyły czarne, stratowane zagony, zazieleniły się skrawki ozimin i wody szeroko porozlewane zagrały blaskami.
Wiosna szła całym światem i jakby na przekór niemilknącym grzmotom dział, jakby ma przekór szalejącej śmierci i mogiłom gęsto usypanym, posiewała królewską dłonią nowe, bujne i radosne życie. Armaty huczały ponurym basem, tu i owdzie z pól wytryskiwały słupy ognia, dymów i ziemi, na widnokręgu przesuwały się szare łańcuchy żołnierzy, jadowicie błyszczały stalowe płoty bagnetów, wskroś pól przeciągały nieskończone obozy, czasem na przełaj, po oziminach, leciała kawalerya, czasem rwał się okropny, wstrząsający krzyk mordujących się nawzajem i groza pokazywała twarz przerażenia.
Ale wśród, tych huraganów człowieczej złości i zbrodni, rodziły się dnie coraz bardziej nagrzane i pod tkliwemi całunkami słońca ziemia zdała się dygotać i prężyć warem wzbierającej mocy; tryskały liście z drzew okaleczałych, zieleniły się pola, zakwitały łąki, a tu i owdzie dzikie wiśnie okrywały się w śnieżne przyodziewy, kaczeńce tkały złotolite kobierce i całym światem przepływał wzmagający się z minuty na minutę, nieśmiertelny hymn życia.
Z jam i rumowisk wypełzali ludzie; wylękłe, spalone łzami niedoli oczy ze zdumieniem widziały słońce i wiosnę; wargi się uśmiechały i nadzieje wstępowały w udręczone serca. Zaroiły się sady, wietrzono pościele, gdzie już zadzwoniły dziecinne głosy, nikt już nie potrafił wysiedzieć pod ziemią, raz poraz ktoś przebierał się chyłkiem w pola ku swoim zagonom. Na ogrodach, po miejscach zasłoniętych rumowiskami, kopano ziemię i posiewano rozsady. A kiedy któraś z gospodyń wypuściła do sadu parę gąsek, jakimś cudem ocalonych, pół wsi zbiegło się patrzeć i lubować gęsiorowym gęgotem. Zasię Michał Kozioł chodził jakby pijany. Po wiele razy w dzień i w nocy wyłaził w pole na zwiady, trawiąc długie godziny na medytacyach. Coś się z nim wyrabiało niewypowiedzianego. Nie mógł jeść i nie mógł całkiem sypiać, wychudł na szczapę, ledwie już nogami powłóczył a nie potrafił usiedzieć na miejscu, takie go żarły ognie niczem nieugaszone. Jakże, trzydzieści morgów jego ziemi czekało — trzydzieści morgów wołało do niego słodkim, nakazującym głosem. A on słyszał, czuł, rozumiał i chodził szarpiąc się w bezradnej męce. Bowiem z dnia na dzień wyczekiwał, aż to przeklęte ptactwo kul przestanie krążyć nad jego polami. Ale wciąż słyszał ich piekielne chichoty, wciąż żelazne szpony rozdzierały mu ziemię i wybijały doły. Pewna śmierć czyhała tam na każdego śmiałka. Dobrze wiedział, ile co dnia wynoszą rannych, ile pod lasem przybywa mogił i krzyżów. A pomimo tego nie wytrzymał w końcu. Któregoś ranka o świtaniu przykazał Jaśkowi zakładać konia do pługa.
Zastąpiła mu żona drogę z niemałym lamentem.
— Naści głupi! Kaj to jedziesz? Na czystą zgubę!
— Nie twoja sprawa. Wynieś jęczmień na słońce i przesusz.
— Twoja wola, jeno Jaśka ci nie dam. Ostatni mi został, a ty go na pewną śmierć wystawisz. Loboga, ludzie ratujcie! Zapłakała żałośnie.
Nie dał się, i nie zważając na jej płacze i prośby, ruszył z chłopakiem w pole. Prawie pod samym lasem leżało kartoflisko, które chciał zaorać pod jęczmień, tam właśnie, gdzie najczęściej padały pociski. Stanął nieustraszenie na zagonie, przeżegnał się, lejce zarzucił na szyję, Jaśkowi kazał prowadzić konia przy pysku, by się nie strachał strzałami, ujął pług mocną dłonią i zaczął orać. Dojechał końca zagonów, zawrócił i kładł skibę za skibą, równo i spokojnie, nie bacząc na strzały ni niedalekie wybuchy. Orał zawzięcie, z lubością wpierając bose nogi w wilgotną, chłodną ziemię, radośnie patrzył na lśniące, tłuste skiby. Rzeźwy a ostry zapach ziemi upajał go niby kadzielne dymy w czas podniesienia. Hej, co mu tam wojna i kule! Swój własny zagon orze, pod chleb uprawia rolę, jak jego ojce i dziady robiły, jak jego wnuki robić będą. Szczęsny spokój przepełnił mu duszę. Pan ci.con jest nad pany, gospodarz prawy i wierny posłusznik tej świętej ziemi.
Cichość się w nim rozrosła ogromna — cichość pełna tajemniczych, wiośnianych poczynań i marzeń, jako w tej ziemi rodzącej.
— Tatulu, strzylają! Wolał niekiedy Jasiek, trwożnie zezując na strony.
— Nowineś rzekł. Niech se strzylają! Co nam do tego. Weźno krócej kobyłę, bo się jeszcze stracha. Wio maluśka, wio! Karemi toby się było zaorało do wieczora. Mój Boże, co się to z niemi stało!
Już piąty zagon doorywał, kiedy przyleciał z krzykiem jakiś oficer.
— Człowieku, czyś ty rozum stracił? Uciekaj, bo cię zabiją...
— I... przecież nie do mnie strzylają. Komu straszno, niechże se ucieka, mnie pilna orka wypadła. Ja ta na swojem siedzę! Dodał z naciskiem.
I orał dalej, nie bacząc na coraz gęstsze strzały i dzikie, bitewne wrzaski wybuchające z poza lasów; nie zeszedł z roboty aż o właściwej porze.
Nazajutrz już parę pługów ukazało się na polach, a Józefowa, której chłopa wzięli do wojska, woziła krową nawóz pod kartofle.
— Jaka to gospodyni — chwalił ją Kozioł — i kupy akuratnie usadza. Drugie, to jeno umieją się żalić a lamentować.
Kończył już orać, gdy przyleciała z wrzaskiem Tereska.
— Gospodarzu, a to Sikorę rozerwało z pługiem i koniem!
— Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie — wyszeptał, obcierając uznojone czoło. — Co Pan Jezus komu przeznaczy, to go juści nie minie. Wio, popędzaj Jasiek, musim doorać.
A nazajutrz o świtaniu również stanął do roboty, stanęli i, drudzy zachęceni jego przykładem, że na polach w kurzawie płomienistych wybuchów, pod gradami kul, nieustannie świszczących, zaroiło się od ludzi. Niejeden kurczył się w sobie, żegnał, pacierze odmawiał, czasem trwożnie umykał z głową, gdy pocisk niżej zawarczał, ale z placu nikt nie uciekał.
Nic to, iż drugiego dnia przywlekli z pola starą Marcinową, ciężko poranioną, że tegoż jeszcze dnia Nawrockiemu oberwało nogę a chłopaka Koziarów, poszarpało na strzępy.
Nie powstrzymało to pozostałych.
Jeno wzmogły się ciche płacze głuchą nocą, jeno żałosne lamenty rodzin pokrzywdzonych zakwiliły rzęsiściej pod rozwalonym kościołem — zasię reszta, zarówno chłopi, kobiety, dziewki jak i wyrostki, wychodzili nieustraszenie na robotę.
Kto padł, po tym mówiono pacierze, a pozostali, niby żołnierze świętej sprawy, stawali w karnym ordynku, posłuszni nakazowi ziemi.
Robili, co robić byli powinni.
Wypadło oddać tej ziemie ostatek krwie i dech ostatni, oddawali ze spokojną rezygnacyą.
Próżno sam proboszcz z dobroci serca ostrzegał i powstrzymywał.
— Niedość, że zabiją, ale i z roboty nic nie pozostanie, stratują i zniszczą.
— Śmierć robi swoje, a ty chłopie rób swoje! — odparł na to Michał Kozioł i wyjechał z pługiem na rolę; drudzy też nie posłuchali Jegomości.
Na nieszczęście bitwy wzmagały się z dnia na dzień i takie huragany pocisków rwały się po polach, że roboty w dzień, przy słońcu, musiano wreszcie zaprzestać. Niepodobna się było pokazać na świecie.
Wieś zaległa w jamach i dołach, ponuro nasłuchując piekielnego warkotu armat, lecz skoro jeno zmroczało na świecie, wszyscy stawali do przerwanych robót. Kto jeno żył ruszał w pola. Od zmierzchów do pierwszych świtań, wrzała wytężona, gorączkowa praca.
Przyświecały im krwawe łuny pożarów, wybuchy granatów i przemglone gwiazdy.
Michał Kozioł zaraz z wieczora zniósł worki z jęczmieniem na swoje zagony i zabrał się do siewu. Przepasany białą płachtą i kolebiąc się z boku na bok, rozsiewał zboże półkolistym. błogosławiącym ruchem.
Jasiek bronował.
Noc była szara, mętna i często rozdzierana błyskawicami wybuchów. Niekiedy brzęczały karabinowe kule, niekiedy ogromny grzmot wstrząsał powietrzem i słupy ognia buchały w niebo, a czasami blade, straszliwie wytrzeszczone oczy reflektorów spadały na pola i mknąc cicho po zagonach, szukały uporczywie i długo. Wtedy, w owem widmowem świetle jawiły się przygarbione sylwetki ludzi, zwarte wody i każda fałda ziemi. Zasię potem, w miejsca tknięte tem piekielnem spojrzeniem, biły długo i z nienawiścią bomby i szrapnele.
Michał Kozioł nie zważał na nic, co się wyrabiało dokoła, spieszył się jeno i już dosiewał trzeciego zagona, gdy naraz zakręcił się w miejscu i przysiadł w bróździe. Straszliwie zabolały go piersi, ledwie dech poradził złapać, ból rozrywał mu żebra, nie jęknął jednak, i przywoławszy Jaśka, — oddał mu płachtę ze zbożem i rzekł cicho.
— Dosiej synu... jakoś me zamroczyło... wytchnę zdziebko.
Jasiek posłusznie zastąpił rodzica i siał tym samym ruchem siewców całego świata, tak samo jak ojciec, kolebiąc się ze strony na stronę, siał równo, akuratnie, cierpliwie i spokojnie.
Michał Kozioł spoglądał za nim uważnie i długo, ale nagle, jakby go ogarnęła senność... chciał się zerwać... chciał coś wołać... wytężał oczy... noc mu przysłaniała wszystko... noc gasiła światłości...
Chłopak był coraz dalej... już cieniem się wydawał... nikłym, dalekim cieniem, a każdy grzmot armatni uderzał go prosto w serce, rozrywał na ćwierci, zabijał...
Naraz Kozioł, sprostował się, coś zabełkotał, rozkrzyżował ręce i padł twarzą w czarną, spulchnioną ziemię, jakoby w matczyne miłujące objęcia.
A Jasiek siał niestrudzenie.
Dzień był wypadł przykry, chmurny i wiejny a do tego już od samego świtania grzmoty armat wzmagały się z minuty na minutę. Dygotała ziemia, z rozkwitłych wiśni sypał się okwiat śnieżysty i lękliwie drżały krzewiny, okryte pierwszymi listkami.
Sroga bitwa wrzała za czarną, niedaleką ścianą borów. Z przeszywającym wizgiem leciały stada kul od pola i raz po raz tryskały z zielonych zagonów fontanny burych dymów, ziemi i ogłuszających trzasków. Niekiedy wiatr przynosił jakoby żelazne gdakania karabinów maszynowych, to jakieś obłąkańcze wybuchy nagłych ryków.
W taką właśnie porę, jeno już o dobrym dniu, ruszał z pod kościoła orszak pogrzebowy.
Michała Kozła wyprowadzano na cmentarz, że zaś gospodarz był na włóce, że padł na roli przy robocie, jako ten prawy żołnierz, i że miał ludzkie uważanie, to bez mała wszystka wieś ściągnęła na pogrzeb. Nawet sam dziedzic przyjechał.
Trumnę złożyli na wozie zaprzężonym kulawego kulawego konia i nędzną krowinę. Jasiek powoził a Michałowa, ledwie już zipiąc z płaczów i zgryzot, powlekła się za półkoszkami.
Na czele orszaku zatargała się żałobna chorągiew, pokazująca straszliwą śmierć z kosą w piszczelach, za nią szedł ksiądz w czarnej kapie i łysy organista z książką w ręku.
Ksiądz zaśpiewał po łacinie, przywtórzył mu organista i wraz wykręcili z kościelnego obejścia ku cmentarzowi. Widniał z dala u końca drogi na wzgórku pod lasem kępami białych brzóz i pochylonych krzyżów.
Pęknięty dzwon zakołatał z dzwonnicy niby rozbity garnek.
Droga prowadziła szeroka, miejscami grzązka i pełna kałuż. Siedziały nad nią rzędy topoli, podobne okaleczałym dziadom, wyciągającym odtrącone kulami, żałosne kikuty gałęzi i wierzchołków. Nizkie łąki siwiły się rozlewami, na suchszych miejscach żółciły się kaczeńce i wybuchały zielone chmury wierzb i łozin.
Wiatr szumiał górą i zawiewał gorzkim i gryzącym zapachem spalenizny.
Huk armat nieustannie szarpał powietrzem, jeno w krótkich przerwach słyszeć się dawały świergotania skowronków i jakieś głuche, dalekie tętenty.
A skoro kondukt, przebrnąwszy błota, jął się podnosić na wzgórze, kule zabrzęczały nad głowami, niby te uprzykrzone osy. Ten i ów przyginał się nieco, wtulał głowę w ramiona i, spozierając na boki, ruszał prędzej i jakby zdeterminowany na najgorsze. Strach jednak zaczął podnosić włosy, ściskać gardła i plątać nogi. Zaszemrały gorączkowo pacierze, żegnano się skwapliwie i bito w piersi, aż jakaś kobieta zaintonowała »Kto się w opiekę«. Zbili się w kupę, niby owce przed wilkiem, gotującym się do zbójeckiego skoku, zasie dziedzic, trzymający się na stronie, przysunął się również i zaśpiewał z drugiemi.
Śpiewali coraz mocniej, ufniej i rozgłośniej, jakby pragnąc zagłuszyć armaty i te krew mrożące w żyłach, straszne warczenia nadlatujących pocisków i własne trwogi, szarpiące sercami. Bowiem chwilami zrywały się prawdziwe orkany grzmotów i kule padały tak gęsto, że w polach nieustannie wybuchały słupy dymów i ognia, zaś w szarem, przemglonem powietrzu nad borami wiły się skręty krwawych błyskawic.
Pieśń podnosiła się zwolna do krzyku, nabrzmiałego błaganiem rozpaczy, szli już coraz prędzej i wylękłe oczy, jak pobłąkani ptakowie, krążyły bezradnie.
Naraz pocisk uderzył niedaleko w łąkach, obryzgując wszystkich błotem i wodą. Zamarła pieśń, zda się skamienieli w miejscach, nasłuchując z łomotem serc uderzenia kul w topole, niby zawziętego kucia dzięciołów. Nim ochłonęli, już drugi, jakby dobrze mierzony, trzasnął w topolę, rozdzierając ją na strzępy. Zwaliła się z jękiem na drogę. Wszyscy pierzchnęli w najdzikszym popłochu. Jeno ksiądz pozostał na swojem miejscu, śmierć tańcowała wraz z chorągwią. Jasiek powoził a Michałowa, głucha i ślepa na wszystko, szła samotnie, trzymając się kurczowo trumny.
Cmentarz, na który wreszcie dociągnęli, srożył się w zapamiętałej bitwie z wichurą. Szum drzew był jak morze wzburzone. Prześwistywały złowróżbnie kule. Ogromne brzozy, podarte pociskami, całe w strzępach i ranach, zmagały się z wiatrem. Białe kolumny chwiały się na wszystkie strony, bijąc długiemi gałęziami. Wierzby, podobne zielonym obłokom, biły się rozpaczliwie o mogiły. Szumy drzew i wichru głuszyły chwilami odgłosy bitwy. Ale sam cmentarz dawał obraz okropnego pobojowiska. Wszystek był jakby rozstrzelany. Straszliwe pociski pootwierały mogiły, że na każdym kroku czerniały głębokie wyrwy, pełne biota, kości, spróchniałych trumien i jakichś szmat plugawych. Wojna przeorała go pługiem śmierci i zniszczenia. Krzyże z pootrącanemi ramionami walały się po drogach kalekie i jakby konające. Kaplica, w której chowano dziedziców, stała w ruinie, prawieczny dąb, rozdarty do korzeni, zwalił się na nią i pokrył sobą. Jakby chciał bronić od ostatecznej zagłady własnym trupem. Sam cmentarz konał a śmierć wyła tryumfalną pieśń na żałosnych rumowiskach. Jeno żołnierskie mogiłki za kaplicą, ciągnące się rzędami, jednakie wszystkie i jakby pod komendą nizkich, białych krzyżów, leżały oszczędzane przez kule.
Obok nich pochowano Michała Kozła.
Ksiądz śpiewał mu po raz ostatni, Michałowa lamentowała w niebogłosy a Jasiek z kościelnym zasypywali dól z zajadłością i, niemałym pośpiechem.
— Chodźcie, matulu! Niema czasu! — powiedział po skończeniu, podnosząc ją z ziemi.
Ksiądz ją poczciwie podtrzymywał, i gdy powracali do wsi, rzekł:
— Wola Boża! Umarł Grzela! Rozerwało Franka! Zginęła Marcinowa. Zabiło chłopaka Koziarów! Przyszła kolej na Michała! Wieczne odpocznienie daj mu, Panie. Chłopiec był sprawiedliwy i poczciwy. Cóż począć, taka wola Boża. Ta wojna, to kara za grzechy, straszna kara. Ten wiatr tyle drzew nie wyłamie i tylu liści nie oberwie, co ludzi pada dzień po dniu. Nie płaczcie! Łzy nie pomogą.
— Musicie mieć, matko, siły do przetrzymania tych okropnych czasów. Bitwa jakby już przycichała — zauważył naraz, pilnie nasłuchując. — Ciężko wam będzie samej na tylem gospodarstwie. Jasiek, a poradzisz to sobie z ziemią? — zapytał się nagle.
— A bo ja wiem? — zafrasował się chłopak głęboko i, skrobiąc się po głowie, rzekł z powagą: — Robił będę, jak tatuś robili! Może i poradzę! — Niebieskie jego oczy błysnęły mocą.
— Mój Jezu, z tylu synów ten ci mi jeno ostał sierota, ten jeden! — zapłakała znów matka.
— Wrócą i tamci, wrócą — pocieszał ją serdecznie. — Niechno się tylko wojna skończy.
Wracali wszyscy razem na wozie. Zwinięta chorągiew leżała wzdłuż półkoszków. Z górki wóz potoczył się szparko, ale w łąkach Jasiek przynaglał batem swój zaprząg, bo jakoś gęściej zabrzęczały kule karabinowe i robiło mu się straszno na sercu.
— Przeciera się, idzie na pogodę. Naprawdę ścicha! Że to im się nie sprzykrzy! — westchnął.
— Jak te pludraki wezmą po łbie, to się im uprzykrzy! — szepnął organista, siedzący w tyle.
Ksiądz zażył tabaki, a kichnąwszy raz i drugi, podał chłopakowi tabakierkę.
— Naści, zażyj sobie, mój ty gospodarzu! — poklepał go po plecach.
— Bóg zapłać jegomości — wyrzekł z powagą Jasiek, biorąc tabakę.
— Macie ziemniaki do sadzenia? Bo jak nie, to dziedzic pożyczy na odrobek.
— Mamy! Ojciec poutykali po różnych schowaniach i żołnierze nie naleźli — odpowiedział. Jasiek, uprzedzając matkę. — I gnój wywieziony, żeby jeno zasadzić...
— Choćby ziemię spyskać, jak to prosię, a co się tylko da, wsiać i wsadzić — upominał ksiądz.
— Juści, że ziemi przecież nie ukradną! — pogadywał ośmielony Jasiek.
— Przecież i ta wojna nie będzie trwała wieki! A może się przetoczy w drugie strony!
— Walek, co to hadluje z żołnierzami, powiedział wczoraj, jako wojska lada dzień pójdą naprzód. Pobiją i zaczną pędzić przed sobą. Przez Kozłów przewaliło się tysiące tysięcy. A co armat! Sam widziałem: ciągnęły ogonem przeszło na milę długim. Pono Japońcy ciągną z pomocą — tu organista, pochylając się nad księżemi plecami, zaszeptał tajemniczo: — Pod sekretem powiedział o tem wójtowi sam komisarz! A i pan dziedzic z Dąbrowy potwierdzał. Pojadą balonami prosto na Berlin! Z Niemcami będzie kaput! Od początku mówiłem to samo! Gdzie im się mierzyć z naszymi. Nasz musi wziąć górę! Boże święty! a któż to mu się oprze? Kto?
— Nasz! Jaki nasz? — żachnął się proboszcz. — Plotą bzdury, a ty je powtarzasz, jak ostatni cymbał! Nasz! dobry mi nasz... — Urwał nagle i, obejrzawszy się gniewnie na organistę, tylko wzruszył ramionami. Rozmowa w tej materyj wydała mu się niebezpieczną.
Jechali w milczeniu. Michałowa szlochała cicho. Bitewny huragan oddalał się gdzieś dalej i słabnął z minuty na minutę, że tylko już niekiedy dawały się słyszeć głuche i jakby coraz dalsze grzmoty. Niebo pojaśniało, jeno mgliste tumany czy dymy wlokły się nad łąkami, a stada wron leciały z krakaniem ku pobojowiskom.
Jasiek zawiózł księdza przed plebanię, podobną raczej do kupy rozwalonych ścian, dachów i cegły. Czekał już tam dziedzic, wysoki pan w siwem ubraniu, z twarzą wygoloną i niebieskiemi oczyma. Dwa srokate wyżły leżały mu przy nogach.
— Bałem się, że i żywa noga nie wróci z cmentarza — powiedział, witając księdza.
— Bez woli Boskiej i włos z głowy nikomu nie spadnie!
— A myśmy uciekali, jak zające przed naganką. Byłem, jak ksiądz wie, w różnych opałach, ale pierwszy raz w życiu złapał mię taki strach, że chyba w tej ucieczce nikt mię nie przegonił. Zachlapałem się, jak nieboskie stworzenie. Najgorsze jednak, że Smole przestrzelono nogę. W ucieczce nie wiedział o tem, dopiero jak się znalazł w chałupie i zobaczył krew, zemdlał. A teraz krzyczy w niebogłosy.
— Zaraz pójdę do niego. Przegryzę coś niecoś. Od wczoraj nic jeszcze nie jadłem.
— Jeśli będzie potrzeba, mogę posłać po doktora. Michałowa — zwrócił się do wdowy — bardzo mi żal waszego męża, człowiek był mądry i poczciwy. Stało się, taka wola Boża. Nie pierwszy on i nie ostatni. I jeszcze w taki czas odszedł, kiedy potrzeba siać i sadzić! Jak wy sobie poradzicie? I z inwentarzem, widzę, krucho?
— A juści. Ten koń, ta krowa i maciora, to wszystko, co nam pozostało — szepnęła głucho.
— Macie już co w polu zrobione? — troskał się poczciwie.
— Gnój pod ziemniaki wywieziony i wsiane ździebko jęczmienia. Przy tem go zabiło. Świętemi słowami prosiłam, żeby nie szedł pod kule. Nie usłuchał! I teraz my sieroty nieszczęśliwe! Sieroty! — zapłakała, szarpana straszną żałością.
— Słuchajcież, przyślę wam jutro dwie pary koni z pługami. Zasadźcie kartofle.
Michałowa pochyliła mu się do kolan, dziękując ze wszystkiego serca.
— Spiknęli się na nas, to musimy sobie pomagać i nie dać się. Uważajcie, gospodyni: nie dać się. Jednaka bieda wsiadła nam na karki.
— Jasiek, a padnijże dziedzicowi do nóg za takę łaskę! — rozkazała synowi.
Jasiek uczynił, co mu nakazała, lecz kiedy powracali do chałupy, rzekł niechętnie:
— Dałbym sobie radę i bez dziedzicowej łaski.
— Głupiś, nie bądź hardy! Pamiętaj, pokorne cielę dwie matki ssie! — upominała.
Na ruinach chałupy czekała już na nich Tereska, córka komornicy, zabitej walącemi się ścianami domu, dziewka jak piec i wielce urodziwa. Pomogła wysiąść gospodyni, prowadząc ją do piwnicy, w której obecnie mieszkali. Piwnica była sklepiona, obszerna i ciemna, gdyż małe, wysoko umieszczone okienka skąpo dawały światła.
Pachniało w niej jałowcem, woskowemi świecami a ździebko i kapustą. Na kominie trzaskał wesoły ogień, podłoga była umieciona, wysypana żółtym piaskiem, potrząśnięta świerkowemi gałązkami, i wszystko na przyjęcie spodziewanych gości nagotowane.
Należało się pamięci nieboszczyka i prawiecznym obyczajom, aby jako tako wystąpić. Przeto długi stół ustawiono pod okienkami, a na nim przetaki z nakrajanym chlebem i miski bielejące się krajankami sera, zaś w kominie parkotały jakieś gary, smakowitą parą zalatujące.
Jakoż pokrótce jęli się schodzić ludzie: przyszli krewni, przyszli powinowaci i przyszli, którzy z nieboszczykiem żyli w przyjacielstwie, a że żaden nie szczędził poczciwego słowa, wspominań o zmarłym i użalał się nad sierotami, to raz wraz wybuchały szlochy, płacze i lamenty. Ale, ponieważ czasy były ciężkie, więc, aby ulżyć sierotom, gospodynie naniosły placków, sera i zdarzyło się nawet jedno i drugie niezgorsze pęto kiełbasy. Któryś znów z bogatszych i szczodrzejszych wyciągnął niemałą flachę gorzałki.
Ciasno się uczyniło w izbie, gwarno i prawie ciemno od dymów.
Michałowa zapraszała na chleb żałobny, molestując każdego z osobna i usadzając wedle znaczenia i majątku. Pierwsze miejsce na ławie pod ścianą wziął Balcerek, dawny wójt i cioteczny nieboszczyka, przy nim za jadło łysy i pękaty organista, a reszta posobnie, jak komu wypadło. Kobiety zajęły awę po drugiej stronie stołu.
Zaczem, wedle starego obyczaju, organista wystąpił z przemówieniem żałobnem i tak do serca trafiającem, że chociaż mało co go kto zrozumiał, wszyscy się popłakali. Poczem, zmówiwszy wspólny pacierz na intencyę zmarłego, wzięli się do jadła i napitków.
Michałowa z Tereską posługiwały pilnie, bacząc, aby nikomu nic nie brakowało.
I tak sobie na przemian pobożne pieśni śpiewali, jedli a w kieliszki podzwaniali. Kolejki szły gęsto a cicho, jeno glosy były coraz tkliwsze, twarze czerwieniały i dusze, omotane udręką, biadoliły na człowieczą dolę. Jakże, taka wojna, tyle zniszczenia, wieś w ruinie, pola odłogiem, śmierć na każdym kroku, nieszczęście w każdej chałupie! Niejedna zapłakała rzewliwie na te straszne wypominki strat i krzywd, zaś ten i ów srożył się, pięścią bił w stół i wygrażał na wszystkich zbrojnych zbójów i złodziejów.
Naród się burzył, targał i szumiał, niby ten bór napastowany przez srogą nawałnicę, że po jakimś czasie już niepodobna było rozróżnić głosów, bowiem wszyscy naraz mówili, skarżąc się jeden przed drugim i wyżalając z przeróżnych utrapień i dolegliwości.
Niekiedy od grzmotów armat zadygotały ściany, aż dziad, siedzący pod kominem, stary, kulawy Pietr, markotnie tropiący nosem za gorzałką, jękliwiej i głośniej wyciągał litanię za nieboszczyka. Nikt ani zwrócił na to baczenia, więc dziad rozpoczynał wojować z pieskami i dziećmi, cisnącemi się do wywartych drzwi.
Ale w tym żałobnym rozgwarze nie zauważono nawet braku: Jaśka. Matka, zajęta ugaszczaniem, płaczem i kumami, zapomniała o nim ze szczętem. A chłopak się nie zjawiał. Siedział w murowanej piwnicy, w sadzie, przemienionej czasu wojny na stajnię i oborę. Żal go rozbierał po ojcu, a ilekroć posłyszał gwary, płynące od strony chałupy, pycha przepełniała mu serce, że tak godnie czcili jego pamięć, a zarazem rosła w nim zawziętość i gniew przeciw matce.
— Proboszcz uczęstował mnie tabaką i gadał, jak z gospodarzem, sam dziedzic mnie uważał — rozmyślał żałośnie. — A matka dbają o mnie tyla, co pies o piątą nogę!
Poczuł się strasznie pokrzywdzonym, wciąż nadarmo, wyczekując.
Tereska zaglądała do niego co pewien czas, rozpowiadając pospiesznie, co się tam dzieje: jak to piją, jak jedzą, jak śpiewają. i o czem to się uredzają.
Chłopak chmurniał, zacinając się w coraz większej obrazie.
Pod wieczór, właśnie kiedy były ścichły piekielne kanonady, a słońce czerwone i ogromne zawisło już nad borami, Tereska przyniosła mu kapusty z kiełbasą.
Ani chciał tknąć łyżką, lecz tak prosiła, tak mu podtykała, że wziął się do jedzenia. Ona zaś, cisnąc mu się do boku, molestowała żarliwie, by przyszedł do chałupy.
Nie pomogły prośby, ni jej zaglądania w oczy, bo rzekł nawpół z płaczem:
— Nie pójdę! Ojcowy pogrzeb, to kiedy mnie za stołem nie usadzili, to niech sobie sami żrą i piją. Kogo nie proszą, tego kijem wynoszą. Nie pójdę!
— Juści, że tobie, Jasiu, należy się pierwsze miejsce. Prawda, przecież twoja gospodarka po ojcu a nie matczyna — przywarła do niego piersiami.
— Twoja, Jasiu!
— Taki gorąc od ciebie idzie, aże poty na mnie biją — mruknął, odsuwając się nieco.
Oblizała czerwone wargi, a wpierając w niego zblizka jarzące ślepie, zaszeptała:
— Żebyś posłuchał a przed matką nie wydał, tobym ci cosik rzekła.
— Powiadaj. Z ozorem nie latałem, to i teraz nie polecę. Myśmy z tatusiem trzymali za jedno, chociaż matka przykazowała powiadać wszystko, jak się zdarzyło na jarmarku czy odpuście. Anim pary z gęby nie wypuścił. To Franek zawsze wydawał ojca.
— A będziesz to śmiał zrobić, co ci poradzę? — przytuliła się znowu do niego.
— Zrobię, Teresko, na złość matce, a zrobię! — obiecywał.
— Jak się wszyscy rozejdą, to matce rzeknij, żeś ty tutaj gospodarzem, że to twój gront, twoja chałupa i twoje wszystko. A dołóż, jako gospodarkę swoją. głową poprowadzisz.
— Czy ja poredzę sam, Tereska, co? Przecież i ojciec a nic bez matki nie poczynali.
— Ja ci pomogę, Jasiu, we wszystkiem, tylko mnie słuchaj. A potem jeszcze powiedz, żeby ci matka oddała pieniądze. Sporo zostało gotowego grosza, wiem, gdzie schowane.
— Zdałyby się, że to i buty już mi zlatują z kulasów. Od żołnierzów tanioby kupił.
— Ostro się postaw a matka ci odda. Nie bój się tylko.
— Jać się nie boję, ale matka prędka i gotowa wziąć się do kija...
— A dałbyś to się bić? Nie parobek to już z ciebie, nie gospodarz? — jątrzyła.
— Daćbym się poniewierać nie dał, cóż jednak poradzę, jak mnie zdzieli przez łeb? Przecież nie oddam. Jakże, z matką-bym się bił? I tatusiowi różnie się trafiało, a nigdy na nią nie podnieśli ręki. Niech bije a ja swojego i tak nie daruję!
Naraz Tereska jak oparzona skoczyła w głąb obory, pod żłoby, bowiem Michałowa z Balcerkiem ukazali się na progu. Przyszli po Jaśka i, pomimo jego oporu, wzięli go z sobą. do izby. Balcerek, usadowiwszy go na ławie między gospodarzami, przepił do niego i, podając pełny kieliszek, wyrzekł uroczyście:
— Napij się, chłopaku. Gospodarz teraz z ciebie, jak my wszyscy. To ci w tej żałobnej godzinie powiem, coby ci nieboszczyk ojciec powiedział: szczęść ci Boże we wszystkiem! Niech ci ta święta ziemia rodzi, dzieci się chowają i przyrasta fortona. Wujem ci jestem i opiekę nad tobą bierę, sieroto. Pijże, Jasiu! tu ryknąwszy płaczem, wziął go w szerokie ramiona.
Po nim uczynili to samo drudzy, że Jasiek poszedł kolejką z rąk do rąk wraz z kieliszkiem i flachą, każdy zaś przepijał do niego, każdy ściskał, każdy najlepszego życzył i, wspominając zmarłego ojca, mądre słowa przestróg i rad prawił a na drogę żywota błogosławił.
Polem wzięły go w swoje obroty kobiety, a że chłopakowi było na ośmnasty, że twarzy był urodziwej i foremnej postaci, że mogło się zdarzyć, jako na całej włóce usiędzie, to otoczyły go niby kokosze i dalejże nad nim krzekorzyć, jednać podchlebnemi słowy, durzyć łaskami, a złote góry obiecywać. I każda swoje kładła mu w uszy:
— Naści tego słodkiego miodu, sieroto. Pofolguj sobie dzisiaj, bo jutro niewiadomo co nas czeka. Taki gospodarz, mój Boże, a rozerwało go niby tego marnego kurczaka!
— Na matczyną pociechę rośnij, a przejdzie wojna, to na wesele zapraszaj.
— Nie bój się, Jasiu, przyjacioły ojcowe cię wspomogą. Wszystkim zarówno ciężko, ale jeno krzyknij a pół wsi przyleci pomagać. Sam nie poradzisz w roli, do sadzenia ziemniaków przyślę ci Julisię. Dziewczyna jak smok, zrobi za dziesięć.
— Słomy ci potrzeba na poszycie chałupy, damy ci, sieroto. Twój ojciec świadczył każdemu jak mógł, to cię dobrzy ludzie nie opuszczą w potrzebie.
— Świnię nam onegdaj w polu rozerwało, dziewczyny narobiły kiełbas. Przyjdźże, Jasiu podjesz sobie, sieroto, i frasunków się zbędziesz choćby na te minuty.
Gadały mu jedna przez drugą, że chłopak, pijany już nieco i ledwie rozumiejący co się z nim wyrabia, uciekł im na powietrze. Wypadła za nim Tereska.
— Nie wierz im — zaszeptała, odciągając go na stronę pod drzewa. — Każdaby cię rada, jak tego cielaka, zaprowadzić na postronku do swojej komory. Mój Boże, bogaczowi, choćby jak pies parszywemu, niejeden sprzedałby i własną skórę. Uważaj, coć rzeknę: jak się rozejdą, wystąp zaraz, niech matka odda ci pieniądze po ojcu. I nie bój się!
— Cóżbym się miał bać? Gospodarz przecież jestem! Loboga, tak mi się w głowie kręci!
Ale goście nie prędko się rozeszli. O zmierzchu część zebranych ruszyła do domów, bo po wsi rozległy się, pijackie przyśpiewki, wrzawy i klątwy na ciemność i błoto, reszta zaś żałobnej kompanii piła jeszcze na intencyę Michała Kozła.
Wieczór był nastał cichy i ciepły, mgły przysłoniły wieś jakoby w białą, puszystą wełnę. Niebo wisiało ciemne i bez gwiazd. Nad łąkami krzyczały czajki. Dziwny spokój ogarnął świat, bowiem od zmierzchu nie zagrzmiał ani jeden strzał. Bitwa ucichła.
Deliberowali o tem w niemałem zdumieniu, snując różne przypuszczenia, kiedy zjawił się Walek, trzymający we wsi sklep i handlujący z żołnierzami.
— Wiecie — krzyknął od progu — wypędzili pludraków! Zmiatają na łeb na szyję!
Radość ogarnęła wszystkich. Piekielna zmora wojny spadła z serc. Odetchnęli z niezmierną ulgą, zdało się im, że już koniec nieszczęściom, pożarom i śmierciom. Gwar się uczynił, każdy wypominał swoje klęski a snuł horoskopy na przyszłość. Dla wielu jednak ta wiadomość nie wydawała się prawdziwą. Nacierali na Walka, by opowiadał samą prawdę.
— Nie wierzycie? Kozaki siedzą u mnie w sklepie, to wam powiedzą!
Kto jeno żyw, poleciał, aby się przekonać o tej radosnej nowinie.
W izbie uczyniło się naraz cicho i pusto, nawet dziad pokusztykał za wszystkiemi.
Michałowa z Tereską zajęły się sprzątaniem, zaś Jasiek drzemał w kącie za stołem:
— Matka! — zagrzmiał naraz, przeciągając się, jak to był czynił nieboszczyk ojciec.
— Czego ci? — odburknęła.
— Oddajcie mi pieniądze po tatusiu — wyrzucił hardo i jednym tchem.
— Spiłeś się i pleciesz trzy po trzy. Ruszaj mi zaraz do stajni, pora spać.
— Co mi tam wasze rządy! Słuchał was nie będę. Ja tu gospodarz — grzmotnął pięścią w stół. — Jak przykazuję, tak być musi, a nie, to fora ze dwora! Moje tu wszystko i wola moja!
— W imię ojca i syna! — krzyknęła, rozwierając ramiona. — Co mu znowu do łba strzeliło? Słyszałaś, Tereska? A ty pijusie jeden, a ty zapowietrzony skowyrku! Ja ci pokażę rządy!
Ryknęła i, jako że była prędka i twardej pięści, wywlokła go z poza stołu, sprała, co wlazło i, zapędziwszy do stajni, obiecywała jeszcze jutro mu dołożyć.
Chłopak ani nie zipnął i, zmaltretowany, rzetelnie zbity, padłszy na swój barłóg, zapłakał gorzko. I w tym płaczu zasnął. Obudził się przed świtem i na świat wyjrzał.
Noc już konała, przygasały, gwiazdy, białe, spienione mgły okrywały pola i łąki, że jeno czarne czuby drzew widniały nad niemi. Cicho było. Ani jeden strzał nie zatargał, powietrzem. Gdzieś z drugiej wsi dochodziło pianie kogutów. I ptaki już się budziły.
Jaśkowi rozbolałe gnaty i twarz opuchnięta przypomniały wczorajszy despekt. Zaklął siarczyście i, okręciwszy się ojcowym kożuchem, przyłożył się znowu, medytując nad swoją dolą. Przypomnienia piekły niby ogień i coraz więcej rozżalały.
Dzień już był i słońce wyniosło się na chłopa, kiedy Tereska go rozbudziła.
— Jasiu, dziedzic od południa przyśle dwie pary z pługami do sadzenia ziemniaków.
— A to sobie sadźcie! — mruknął, nie podnosząc, głowy z posłania.
— Matka kazali, żebyś leciał na wieś po łudzi. Trzeba nająć ze sześcioro. Tyle roboty! I doły odkryć, i ziemniaki przebrać, i krajać, i sadzić.
Wstań, Jasiu.
— Kiedy matka taka gospodyni, to niech sobie sama poradzi, mnie nic do tego.
Tereska, kucnąwszy przy barłogu, zaczęła go nauczać, jak ma sobie postąpić.
— Twoją. stronę trzymam, Jasiu, ale ci powiem, jako złością nic z matką nie zwojujesz. Pójdzie udry na udry i co z tego będzie? Gniew i obraza Boska. To ci poradzę, rób jak twój ojciec robili: matka pieklowała, często gęsto nawet i niecoś oberwał, a zawsze na swojem postawił. Bo się głośno matce nie przeciwiał. Udawaj, jakbyś nie słyszał, niech się wykrzyczy, a ty swoje rób i zwolna wszystko w garście bierz. Ani się opatrzy, jak cię słuchać pokornie będzie. Wstań, Jasiu — szeptała, gładząc go pieściwie po twarzy.
Chłopak się nie odezwał więcej a w końcu odwrócił się do niej, plecami.
Potem przyleciała matka i, wywarłszy na niego gębę, gotowa była nawet spróbować pięści, ale ją powstrzymał jego nieulękły wzrok. Wysłuchał próśb i gróźb i rzekł:
— Robił wam nie będę. Kiedy mnie macie za psi pazur, to sobie sami gospodarujcie! Zbrakło tatusia, to teraz mnie chcecie ciesać kołki na łbie.
Aż się jej pazury same wyciągnęły do jego kudłów, powstrzymała się jednak.
— Czyś ty się wściekł? Opamiętaj się, póki mówię po dobremu! Dzień już jak wół, słońce, cicho, wojska odeszły, na polach aż się mrowi od ludzi, robota czeka. Dziedzic od samego południa przysyła dwa pługi do pomocy. Wstań i biegaj po ludzi. Wstań, synu.
— Rzekłem swoje — odparł spokojnie i, wstawszy z posłania, usiadł na słońcu pod ścianą.
Sklęła go, jak psa, i poleciała na wieś najmować ludzi do pilnej roboty.
Jasiek zaś suszył zęby na słońcu i siedział nieporuszony, srodze zamedytowany, jakby nawet nie widząc, że na dołach z ziemniakami zrobiło się rojno i gwarno.
— A kajże to syneczek? — pytała Marcinowa, pyskacz baba, że i. na świętym nie zostawiłaby suchej nitki. — Pewnie już w polu! — zaśmiała się, przebierając ziemniaki.
— Obrządza inwentarz — odparła Michałowa, posępnie pozierając w stronę chłopaka.
— Pono do świtania przedzwaniali nieboszczykowi kieliszkami, to się utrudził chudziak.
— I po co mu się śpieszyć z pod pierzyny? Albo to nie gospodarz na włóce, abo to najemnicy nie zrobią za niego? — dogadywały drugie, dobrze wiedząc, co się stało.
Dotknięta tem Michałowa jęła się cicho wyżalać przed Tereską.
— Już mnie bierą na ozory! Co ja z nim pocznę? Uparty, jak prawdziwy kozieł. Nie i nie.
— Boście go spostponowali okrutnie.
— Ledwiem go tknęła. Chłopak przecie nie chuchro, nic mu się nie stało.
— Ale gębę ma posiniaczoną i płacze, że go bolą gnaty — dokładała ostrożnie.
— Przyprowadził mnie do złości. Jakże, ledwie to od ziemi odrosło a już z pyskiem na mnie! Kubek w kubek, jak jego ojciec. Przemów ty do niego.
— Was nie słucha, to mnieby ta posłuchał! Jeszcze mnie zeklnie.
Ale poszła, próbując na wszystkie sposoby skaptować go dla matki, lecz i sobie też zjednać i urobić dla siebie. Miała na niego głęboko ukryte zamiary. Nadarmo jednak poszły przymilania, zaglądania w oczy, przyśmiechy i obejmowania w pół.
— Głupia! — mruknął wreszcie — myśli, że jak matczynej kiecki się puściłem, to się zaraz przy niej uwieszę. A susz sobie zęby do sołdatów, prędzej co wskórasz!
Odskoczyła zagniewana. Matka zaś, wysłuchawszy jej opowiadania, postanowiła użyć jeszcze jednego sposobu, jaki jej nigdy nie zawodził z nieboszczykiem mężem:
— Trzeba mu narządzić dobre śniadanie, to się ułagodzi.
Pokrótce sześć jajek i kawał kiełbasy zaskwierczały w tygielku, aż zapachniał cały sad.
— Jasiu, chodźże jeść — przemówiła jak mogła najłagodniej.
— Nie pójdę! Wsadźcie sobie w nos wasze jadło! — warczał, błyskając ślepiami.
— To niechże się pieski ucieszą jajecznicą z kiełbasą — rzuciła od niechcenia.
Pociągnął nosem i, nie przemówiwszy już, poszedł do izby i łapczywie wziął się do jadła.
— Podjedz sobie, Jasiu — zagadała poczciwie, stając przy nim. — Przemówże choć to słowo. Loboga, że, to człowiek nie ma ani godziny spokoju! Choryś czy co? Żeby nie robota z ziemniakami, tobym cię zawiezła do doktora — próbowała z nim tak i owak.
Nie odezwał się i, najadłszy się do syta, pasa ojcowym sposobem przyciągnął i zaczął ze skrzyni wywalać swój świąteczny przyodziewek. Patrzała w zdumieniu, nie mogąc pomiarkować, co z tego wyjdzie. Wzuł buty, kapotę włożył i, nasadziwszy kapelusz, oglądał się za kijem.
— A gdzie się to wybierasz? — przemówiła, dygocąc w jakiemś bolesnem przerażeniu.
— We świat. Poszukam sobie służby, a nie, to przystanę do sołdatów. Nie będę wam zawalał miejsca w chałupie. Zostańcie matko, z Bogiem i pocałował ją w rękę i ruszył ku drzwiom.
— Jasiek, na rany Boskie, co ty wyrabiasz! — zakrzyczała w rozpaczy, zastępując mu drogę. — Jasiek, laboga! Po moim trupie przejdziesz! — rzuciła się na niego i, objąwszy mocno rękami, wybuchnęła strasznym płaczem. — Nie puszczę cię, nie puszczę! — bełkotała nieprzytomnie.
Chłopak zmiękł nagle. Matczyny płacz tak go chwycił za serce, że usadziwszy ją na ławie, przytulił się do niej i zapłakał rzewliwie, jak to ukrzywdzone dzieciątko.
Pofolgowali czułościom, zalewając wszystkie gniewy i zawziętości potokami szczerych łez. Wypominali przytem nieboszczyka, i braci na wojnie, i siostrę na trzeciej parafii, i swoje sieroctwo, i pilne roboty. Starczyło im łez na opłakanie wszystkich krzywd poniesionych od losów, wojny i ludzi. Pojednanie skończyło się na tem, że Michałowa wetknęła mu w rękę pieniądze, pozostałe po ojcu. Przeliczył je i oddał z powrotem.
— Schowajcie, matko, konia musimy przykupić, jednym nie obrobimy —
zawyrokował.
Poczem, zjadłszy jeszcze jedną jajecznicę, zabrał się pilnie do roboty.
W Kozłowej gospodarce wszystko poszło swoim zwyczajnym trybem. Zbrakło ojca, to syn stanął na świętym zagonie, jak zawsze bywało i jak zawsze będzie.
— Zawzięty, obraźliwy, honorny, ale będą z niego ludzie — myślała o nim pokonana matka. — Gospodarz mój kochany! — zaszeptała, patrząc, jak się zwolna, mądrze i akuratnie zabiera do roboty. — I nieboszczyk nie potrafiłby lepiej. Taki dzieciuch, a jaki to mądrala! — dziwowała się z radosną dumą. — Dobra krew gospodarska! utarła nos i wzięła się do pracy.
Od tej chwili nastała w chałupie zgoda i głęboki spokój. Obie kobiety zabiegały około chłopaka, jakby koło skarbu, sprawiał się bowiem, jak prawdziwy gospodarz, i robił za trzech, aż się temu cała wieś dziwowała i proboszcz go pochwalił przed ludźmi, stawiając za przykład.
Bowiem po odsunięciu się bojowego frontu, roboty było tyle, że niewiadomo, co było pilniejsze. Wiosna się też ustaliła na dobre i szła wszystkiemi stronami. Sady stanęły w kwiatach, ruszyły oziminy i obsychały drogi i mokradła. Przyszły dnie ciepłe, słoneczne, skowronkowymi świergotami przejęte i lubością dyszące, że wszystko rosło w oczach.
Cała wieś wysypała się w pole. Od świtu do nocy huczała wytężona, ciężka praca. Od świtu do nocy orano, siano i sadzono. I od świtu do nocy wrzały po drogach i polach krzyki dzieci, granie piszczałek, naszczekiwanie psów i ptasie śpiewania. A od krańca do krańca, jak tylko można było dojrzeć, wszędzie gmerali się ludzie, chodziły pługi, wlokły się brony i spadały w czarne role złote deszcze zbóż, że ani jeden zagon, ani jedna skiba nie pozostała odłogiem. Pracowano końmi, pracowano krowami, a komu i tej żywicielki nie zostawiła wojna, sam się zaprzęgał do pługa i krajał skibę za skibą. We wsi umilkły swary i kłótnie, bowiem każdy jako ten żołnierz stawał na zagonie i robił święcie, do ostatniego tchu, co mu przykazywała wiosna i ta ziemia rodzona.
I żeby nie te okopcone kominy, sterczące z rozkwitłych sadów, nie te żałosne rumowiska chałup i nie te nocami słyszeć się dające grzmoty dalekie armat, to aniby kto pomyślał, że tędy deptały srogie stopy wojny. Rumowiska, okopy i mogiły zarastały bujną trawą. Przytem wieś leżała zdala od większych traktów, więc tylko niekiedy zaglądały do niej patrole kozackie i przeciągały jakieś zabłąkane oddziały. Od grabieży, postojów i rekwizycyi broniła ją kompletna ruina. Czasem też Walek przynosił jakieś wojenne nowiny, opowiadając je ludziom powracającym o zmierzchu z roboty.
— Nie wywołuj wilka z lasu — ostrzegał surowo. — Wojna poszła sobie od nas, to nie daj Bóg, aby miała jeszcze powrócić. — I przytem żarliwie się żegnali.
Niejeden dygotał na wspomnienie jej straszliwego oblicza„ że kiedy najbliższej niedzieli pokazał się przed kościołem, jak zwykle, chłopak Mielczarków z gazetami, wykrzykując dla zachęty o nowych bitwach, Balcerek zawołał gniewnie na parobków:
Nie kupujcie! Mają też o czem pisać! Byle czem durzą i głupi wierzą. Dopiero mi to wielka rzecz wojna: jeden drugiego zarzyna, jak świnię, i cudzą krzywdą się pasie. Panowie ze sobą wojują, a ty, biedny człowieku, cierp, nastawiaj łba, zdychaj z głodu i jeszcze płać za tę fanaberyę — splunął ze wzgardą.
Wszyscy starsi czuli za jedno, żaden też po gazetę ręki nie wyciągnął, ale młodzież rozkupowała, czytając ją sobie na głos po sadach i miedzach.
Jasiek, że jeden ze sąsiadów znalazł w gazecie wiadomość o śmierci syna, to ją co niedziela kupował i czytał matce od początku do końca. Czytywał ją zwykle po nabożeństwie, w sadzie, pod baldachimem kwitnących grusz i jabłoni, przy brzęku pszczelnym.
Nad niemi wisiało błękitne niebo i słońce przebierało złocistymi palcami wśród kwiatów i gałęzi. Matka słuchała z sercem pełnem lęków, aby czasem nie wyczytał o śmierci którego z jej synów, i przesuwając ziarna różańca, wlokła oczyma po wzbierających zielenią polach. Tereska, leżąc na trawie, wpatrzona w Jaśka, dziwowała się w cichości, że z takich maluśkich literek, a tak wszystko mądrze i do składu wywodzi.
— Nie bójcie się, matko: jakby Franek albo Józek byli zabici, gazeta—by o tem wiedziała. Oni wiedzą wszystko. Nawet, jak co komu ukradną — zapewniał uroczyście.
I tak im przechodziły te kwietniowe dnie i niedziele.
Nastąpił miesiąc maj. Zboża ruszyły w słup i kłoszące się żyta podnosiły się z dnia na dzień, jakby ta lśniąca, szmaragdowa toń. Trawy po łąkach i rowach zdawały się być niezmiernym kobiercem, przetykanym kwiatami. Padały ciepłe i częste deszcze. Poranki podnosiły się przemglone, rosiste, południa stawały nagrzane, wieczorami świecił księżyc, zaś noce były pełne słowików, że od ich śpiewań, klaskań i zawodzeń aż w głowie się mąciło. Przechodziły dnie tak niepojęcie cudne, jakoby nieustające hymny śpiewane przez wszystko Boże stworzenie i całą mocą radości, szczęścia i wesela!
A chociaż człowiecze dusze rozumiały tę świętą mowę wiosny, nie starczyło jednak czasu na jej wielbienie, gdyż ciężka praca przyginała karki do ziemi, że wszystkie dnie przechodziły w jednako znojnym i wytężonym trudzie.
Jeno o zmierzchach, przesyconych zorzami zachodów, przed figurą Matki Boskiej, stojącą w pośrodku wsi, ubranej w zieleń, kwiaty i światła, cała wieś odprawiała majowe nabożeństwa. Nieraz jeszcze późnym wieczorem, wśród słodko pachnących kwiatem sadów rozlegały się ściszone a żarem przejęte śpiewania dziewcząt. Głos Tereski brzmiał najgórniej i najrozleglej.
»Dobranoc, wonna lilijo!
Dobranoc, niepokalana Maryjo!
Dobranoc!«
Wtórowali im zasypiający ptakowie a czasami dalekie, głuche grzmoty armat.
I tak się maj przetoczył a przyszedł czerwiec. Nastało suche i upalne lato. Słońce podnosiło się coraz wyżej, a noce były tak cieple, że tu i owdzie wynoszono się na spanie do sadów. Pola stanęły pełne, nalane zbożami, jako to morze falujące od brzegu do brzegu z chrzęstem ciężkich kłosów i poszumem. Niezmierna, zielona puszcza przysłoniła ziemię, nad którą tylko śpiewały skowronki, przeciągały bociany i gdzieniegdzie wynosiły się wioski i kościoły. Nawet kręte linie okopów i rzędy mogił żołnierskich utonęły w bujnych trawach, kwiatach i pszczelnym brzęku. Po łąkach zadzwoniły pierwsze kosy.
Aż nadszedł był lipiec, jako ten bogacz brząkający czystem złotem dojrzewających zbóż. Dnie były długie, bez chmurki, dyszące żarem i spiekotą. Pod nogami dzwoniła wyschnięta ziemia. Spłowiałe łany kolebały się coraz powolniej i ciężej, a pęczniejące kłosy zwisały coraz niżej.
Wszystkie rowy, miedze i granice zagrały barwami, niby wstęgi przepasujące złotawe pola. Każdy bowiem chwast, każde ziele i każda najmarniejsza roślinka występowała w królewskim przyodziewku kwiatów. Powietrze przejmował miodny zapach koniczyn. Już ścichały pola, milknęli ptacy, natomiast przepiórki zaczynały się odzywać i wróble stada spadały zuchwale na wykłoszone jęczmiona. Po wsi dzwoniły nakuwane sierpy i kosy. Zbliżał się czas żniwny, wyczekiwany z upragnieniem, gdyż latosi przednowek dawał się srodze we znaki. Z przyczyny wojny i zniszczenia w niejednej chacie głód bywał częstym gościem. Niekiedy srożyły się lipcowe, gwałtowne burze; na szczęście, pioruny biły w lasy a grady chodziły stronami. Upał też wzmagał się z dnia na dzień, słońce od świtu do nocy paliło niemiłosiernie i żarem rozdrgane powietrze mieniło się nad ziemią.
Dnie wlokły się długie, znojne, niby ziarna różańca do siebie podobne i jednako zapełnione krwawym, ciężkim mozołem.
Wieś bowiem, zaraz, po wiosennych robotach, zabrała się do odbudowy. Jak grzyby po ciepłych deszczach, powstawały na rozwalinach przeróżne szopy, budy i klety. Rodziły się z desek, z niedopalonych bali, z gliny pomieszanej ze słomą i z rumowisk, dość, jako w parę tygodni podnosiły się tu i owdzie po sadach ściany i żółte dachy słomiane.
Stawiano byle jak, aby tylko mieć schronienie i zdążyć przed żniwami.
I u Michałowej działo się, jak wszędzie. Jasiek, pracował bez wytchnienia; wychudł, poczerniał i tak podrósł, że trudno było go poznać. Twarz miał spieczoną na słońcu, jak bochen chleba, zaś do kwiatów lnu podobne oczy świeciły hardo i wyzywająco. Czynił się coraz podobniejszym do nieboszczyka i tak samo się poruszał, mówił i brał się prawą ręką pod bok. Święcie też starał się go naśladować we wszystkiem, w tem się jeno różniąc, jako rządy w domu sprawował twardą ręką. I mógł sobie pofolgować, gdyż matka za nim już nie widziała Bożego świata. I tak samo sobie poczynał między sąsiady i w kościele, zajmując miejsce przynależne po ojcu. Na procesyach baldach nosił i z grubą świecą stawał na warcie przed ołtarzem wraz z drugiemi. Kręcili zrazu nosami starsi gospodarze, ale ustąpić musieli, bowiem nad wiek był mądry, przemyślny i uparty, że zawsze postawił na swojem.
Dzięki tej wytrwałości, pomocy dziedzica, którego zjednać sobie potrafił, i pieniądzom, pozostałym po ojcu, odbudowę prowadził tak pośpiesznie, iż w połowie lipca stała już szopa na zboże i na prędce skleconą chałupę pokrywano słomą. Reszta miała się wykonać dopiero po żniwach.
Ale uderzył grom, burzący wszelkie człowiecze zamierzenia.
Już na jakiś czas przedtem jęły krążyć dziwne i zgoła nie do wiary wieści o cofaniu się Moskali. Przynosił je Walek, zapewniając na ucho, jako przy odwrocie maję popalić wszystkie wsie i całą ludność zabrać z sobą.
— Nie zostawią kamienia na kamieniu! — powiadał, sam zresztą w to nie wierząc.
Bo i któż to mógł uwierzyć w takie okropne banialuki! Ale te wiadomości zaciężyły na duszach, trwoga padła, roboty szły ospale, ludzie byli powarzeni, wylękli, nastawiając tylko uszy na każdą nowinę. A przylatywały codzień gorsze i bardziej trwożące, niby stada złowróżbnie kraczących kruków.
Któregoś dnia się rozeszło, że szosy zawalone uciekającymi taborami. Jakoż przyłożywszy ucho do ziemi, posłyszano turkoty niezliczonych wozów.
Posłano chłopów na sprawdzenie. Prawda była. Później znowu doniesiono, jako i wojska się cofają. I to było prawdą. Ciągnęły dniami i nocami w stronę Warszawy.
Nocami słychać było wyraźnie głuche turkoty i tętenty. Nocami też w stronie frontów a szerokiem półkolem z poza borów jęły wykwitać jakieś ogromne łuny pożarów.
Już do reszty przetrwożyły się serca, patrzyli ponuro, dziwując się tylko, że tym pożarom nie towarzyszą, jak zwykle, grzmoty armat i bitewne zgiełki. To właśnie najciężej niepokoiło. Wili się w udrękach oczekiwań, niepodobna było wziąć się do czego, robota leciała z rąk, włosy powstawały na głowach. Wreszcie całą wsią poszli do proboszcza.
— Pewnego jeszcze nic nie wiem — odpowiedział otwarcie — przygotować się jednak trzeba na najgorsze. Podobno palą wszystko, po drodze, nawet zboża i ludzi zabierają!
— Spalić wieś i pognać naród we świat, to się nawet nie mieści w głowie! — zawołał któryś.
— W człowieczej się nie mieści, ale w moskiewskiej wszystko się mieści — wybuchnął ksiądz.
— To nie może być! Nasz-by tego nie zrobił! Nie mówię spalić dwory i z żydami pohulać — wiadomo, jako panowie i żydzi trzymają z Niemcami — ale żeby przykazowano poniszczyć chłopów, nigdy nie uwierzę — sprzeciwiał się energicznie Balcerek i, aby powziąć języka, pojechał z organistą do miasta.
Wrócili wieczorem. Cała wieś czekała na nich pod figurą Matki Boskiej. Balcerek pierwszy, wychylając się z bryki, przemówił zmienionym do niepoznania głosem:
— W mieście już ani śladu po naczelniku i urzędach! Jedne żydy szwargocą w rynku.
— Uciekli wczorajszej nocy, zabrali kasy i papiery — uzupełniał organista. — A co do tego palenia, prawda! Spalone Budy, spalone Wierzbiny, spalona Olszowa, spalone wszystkie wsie w trzech parafiach i zboża pocięte albo potratowane! Sodoma i Gomora! Dzień sądu ostatecznego się zbliża. Idą czasy, jako żywi będą zazdrościli umarłym. Tysiące tysięcy, pognali przed sobą. Kto jeno może, chowa się po lasach! — gadał roztrzęsionym głosem.
Ponura cisza zaległa tłumy, rozpacz ściskała serca, kobiety zaczęły szlochać.
— I niema na to żadnej rady. Co ma być, stać się musi, tak nawet stoi w Piśmie świętem. Jedno cobym jeszcze rzekł: oto co kto ma lepszego niech zaraz zakopuje i chowa!
Nie spano tej nocy; siedzieli pod chałupami zapatrzeni w pożary coraz potężniejsze i tak już niedalekie, że chwilami zawiewały zapachy spalenizny. Noc też uczyniła się dziwnie mętna i niepokojąca; psy zajadle naszczekiwały po pustych drogach, rozlegały się w ciemnościach jakieś szlochania i jęki; nawet dzieci nieustannie popłakiwały.
— Nic to, jeno Zły krąży nade wsią! Cóżby drugiego? — szeptali starzy.
I poranek nie przyniósł odmiany na lepsze, wstał bowiem mroczny, upalny i duszny. Zbierało się jakby na burzę.
Co trochę zrywał się gwałtowny wicher, roztrzepując nad polami gęste, siwe tumany kurzawy, Niebo zaciągało się chmurami i przelatywały kręte i ciche błyskawice. I jakoś dziwnie żałośnie szumiały zboża i drzewa targane wiatrami. Bydło, nie wypędzone na pastwiska, ryczało z głodu przy pustych żłobach, ludzie zaś łazili zgoła nieprzytomni, gdy naraz podniósł się krzyk:
— Kozaki! Kozaki!
Jakoż wpadła cała sotnia i zatrzymała się na placu przed kościołem. Oficer nakazał zwołać całą wieś i, kiedy się zebrała, stanąwszy w strzemionach, zakrzyczał groźnie:
— Do jutra wszystkie zboża muszą, być wykoszone i stratowane. Jutro też rano wszyscy ludzie z wozami, końmi i inwentarzem powinni być przygotowani do drogi.
Z rykiem padli mu do nóg, błagają, co litość, całowali jego buty, kopyta jego konia. Posłusznym obiecywał wielkie odszkodowanie za wszystkie straty, opornym zaś zagroziwszy nahajkami i powieszeniem, odjechał.
We łzach i straszliwej męce przechodziły im długie godziny. Polały się rzęsiste potoki łez. Leżeli przed świętymi obrazami, żebrząc o zmiłowanie. Stało się na wsi, jakby w każdym domu leżał konający, i słychać tylko było szlochania i żałości. Każdy dom zawodził z osobna, każdy sad dygotał i każde drzewo zdało się jęczeć i płakać.
— A może tylko straszyli! A może już nie powrócą! — Czepiali się ostatniej nadziei. Czekali Boskiego zmiłowania i jakiegoś cudu, któryby wszystkich ocalił od zagłady.
Ratunek jednak nie przychodził, a nazajutrz o świtaniu sołtys przypominał nakazy. Jezus miłosierny! a któż to potrafi przyłożyć się do zniszczenia chleba, kto? Cofali się nawet przed tą myślą, jak przed świętokradztwem i najgorszą zbrodnią. Jakże, wyciąć i stratować zboża! A co będzie jutro i pojutrze? Głodowa śmierć dla wszystkich.
Ale kilku strachliwszych ruszyło w pole z kosami. Niejeden w gaście splunął, przeżegnał się i zuchwale puścił ostre żelazo w spłowiałe żyto i owies zielony, ciął raz i drugi; nie szło jakoś, naostrzył kosę, wparł się mocno w zagon, zaklął siarczyście i w końcu zbrakło mu serca, że stanął wylękły zgrozą śmiertelną przejęty. Zdało się, jakby te pola żałośnie zakwiliły. Płowozielone fale, przegarniane wiatrem chyliły się im do nóg z cichem a przejmującem wołaniem. Jakby krew wyciekała z tych pociętych już garści. Naraz nieobjęte obszary zagadały chrzęstem i poszumem. Żałosna skarga poszła po ziemiach i podnosiła się w niebo, do słońca, w nieskończoność. Każde źdźbło z osobna zatrzęsło się w strachu i zdało się szemrać: »Nie zabijaj!« Nie zabijaj!
Kosy cofnęły się w lęku i rozpaczy. Na taki śmiertelny grzech nikt się nie odważył. Wrócili do wsi, do chałup, gdzie już tylko wrzały płacze, szlochania i lamenty, i panował okropny zamęt. Nie wiedziano co robić. W głowach się mieszało od przerażenia. Wytaczano wozy, niektóre kobiety pakowały pościele i skrzynie, niektóre goniły za rozpierzchłemi kurami. Krowy, powiązane u płotów, ryczały przeciągle, jakby wyprowadzane na rzeź. Chłopi siedzieli na progach w ponurej rezygnacyi. Ksiądz zaraz po mszy przyleciał, dodając serca i krzepiąc nadzieją, jak tylko mógł, ale zmożony powszechną rozpaczą, zapłakał wraz ze wszystkiemi. Bowiem jeszcze przed południem powrócili kozacy a z nimi oddział uformowany do niszczenia pól, złożony z wałów, używanych do wyrównywania zagonów, z bron i kloców.
Oficer, zastawszy niespełnione rozkazy, pogroził chłopom nahajką i dał znak oddziałowi do niszczenia. Runęli na zboża, niby ciężka gradowa nawałnica.
Wieś zajęczała, jakoby w tej ostatecznego sądu godzinie kary. Kobiety zawyły przekleństwami, groziły, pluły, a co gorętsze jęły ciskać w kozaków, co im tylko wpadło w ręce.
Krew nagle zawrzała w żyłach, rozpacz, strach, gniew i szaleństwo zatargały wnętrznościami, że wszyscy naraz zaczęli wrzeszczeć, jak opętani, grozić, przeklinać i zachęcać:
— Nie dawać się, chłopy! Nie pozwolić! — I wraz jęli rwać koły, oglądać się za kosami, chwytać kamienie.
Ale oficer czuwał, wypuścił kozacką sforę na wzburzone gromady, rozbił, sprał nahajkami, aż oblały się krwią, i zaryczał rozsrożony:
— Ja wam pokażę bunt! Każdy, który choć słowo piśnie, pójdzie na postronek. Milczeć i słuchać! Wozy wyprowadzić na drogę i pakować się, za dwie godziny ruszamy!
Sam już przynaglał do pośpiechu a nahajki również pracowały żarliwie. Jednak, pomimo takiej pomocy, dopiero o zmierzchu sformowała się pochodowa kolumna. Całą drogę zajęły wozy, inwentarze i ludzie, siedziały jeno małe dzieci i chorzy. Proboszcz miał przykazane jechać pierwszym wozem, na czele pochodu, ale tak się gdzieś zapodział w ostatniej chwili, że ani sposobu było go odszukać.
Już padły nakazy i mieli ruszać, kiedy w różnych miejscach wsi pokazały się płomienie.
— Gore! Gore! Wieś się pali! Ratunku! — wrzasnęli okropnie, rzucając się ku płonącym chatom, lecz nahajki, kolby i piki wnet ich powstrzymały, spędzając do kupy.
Pochód zwolna ruszył wśród straszliwych jęków i płaczów, kozacy bowiem na wszystkich oczach biegali z żagwiami od budynku do budynku, podkładając ogień, że co chwila wybuchał pożar w coraz innem miejscu. Aż i cała wieś stanęła w płomieniach. Czerwone, straszliwe grzywy chwiały się nad sadami, coraz wyżej i coraz okropniej. Paliły się domy, paliły się zabudowania, paliły się sady i nawet paliły się zboża co źralsze. Spienione morze ognia z dzikim poszumem i trzaskiem zbierało coraz wyżej, powiewając krwawymi, poszarpanymi łachmanami płomieni.
Michałowa, jak i drudzy, była już gotowa do drogi. Przed chałupą stał w drabinach zaprzężony we dwa konie wóz, Tereska pilnowała krów uwiązanych z tyłu, Jasiek powoził. Spłakany był, wymęczony i pełen nieopisanej boleści. Wyżartemi przez płacz oczyma patrzał na wieś płonącą, stał martwy niby trup. Nagle, gdy dojrzał kozaka zmierzającego w stronę ich chałupy z płonącą głownią, zagrała w nim tak straszliwa, niepohamowana nienawiść, że porwawszy z wozu siekierę, skoczył niby ryś za węgieł i przyczaił się w cieniach.
Kozak, najspokojniej podpaliwszy słomianą strzechę na dwóch rogach, zabierał się do trzeciego, gdy Jasiek, zaszedłszy go nieco z boku, trzasnął przez łeb z taką siłą, że mu siekiera uwięzła. Kozak zwalił się bez jęku, niby martwa, ciężka kłoda.
Chłopak stanął bezradnie, lecz w tem mgnieniu przypadła Tereska i, wciągnąwszy zabitego do izby, zatrzasnęła drzwi, a Jaśka siłą porwała z powrotem do wozu.
W tejże chwili chałupa stanęła w ogniu, zaś cały pochód ruszył naprzód.
Całą wieś popędzili na tułaczkę, na nędzę i na pewną śmierć.
Kozacy na koniach oganiali z boków, nie pozwalając wymknąć się nikomu.
Noc zapadła. Tłum posuwał się zwolna, niby rzeka bełkocąca w ciemnościach głosami sierocych płaczów, jęków, skarg i niewypowiedzianej żałości.
Wieś zdala przybierała kształt grobli ognistej, z zapadających się chałup wychlustywały fontanny iskier, kłęby dymów wisiały czarnym baldachimem, a krwawe brzaski oświetlały stratowane, pocięte zboża.
Jeszcze jeden okropny krzyk, jeszcze jeden ostatnich pożegnań płacz na wzgórku pod figurą, jeszcze jedno spojrzenie na ziemię rodzoną i, pochód przepadł w ciemnościach.
W brzaskach dopalających się wsi widniał jeno na wzgórku Chrystus rozpięty na krzyżu i płaczący nad człowieczą złością i niedolą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była już późna noc, kiedy proboszcz odważył się nareszcie wyjrzeć z jakiegoś dołu pod cmentarzem, gdzie się był schronił przed kozakami jeszcze przed wieczorem. I stanął, jakoby rażony piorunem, na widok wsi, płonącej jednym olbrzymim stosem. Kłęby dymów czarnemi, gromowemi chmurami przelewały się nad pogorzeliskiem. Niekiedy rozgarniał je wiatr, że, jakoby w gorączkowem majaczeniu, roiły się ogniste jęzory płomieni, rozżarzone rumowiska, szkielety zabudowań i rzędy okopconych kominów. Paliły się nawet płoty i sady. Paliły się przydrożne topole, dające obraz krwawych żagwi, pozatykanych w ciemnościach. Zasie przylegle pola, okryte dojrzewającem zbożem, stawały się podobne rozdrganym, czerwonym falom.
Jakieś pobłąkane psy wyły rozpaczliwie po drogach i polach.
Z rozszalałych odmętów pożaru raz po raz biły krwawe fontanny płomieni, dymów i skier. Rwały się też co chwila czerwone płachty dachów słomianych, jakoby skrzydła bajecznych żar—ptaków, trzaski padających ścian, złowrogie szumy, dzikie tętenty, a chwilami krótkie, okropne ryki krów zapomnianych w oborach.
Od wschodniej strony dawał się słyszeć daleki a nieustanny grzmot armat. Proboszcz padł pod cmentarnym murem na kolana i jął się pacierza. Jękliwe słowa spływały mu z warg wraz ze strugami palących łez. Targał nim niewypowiedziany żal, nie pozwalający się zebrać na jakieś postanowienie. Strach nim władał i rozpacz zrywała na ratunek, ale ruszyć się z miejsca brakowało mocy, brakowało tchu i przytomności.
Aż wyczerpany bezsilną szarpaniną, skulił się pod murem i, brodząc w łunach przełzawionemi oczyma, modlił się, a chwilami zapadał w drzemkę.
Noc wlekła się strasznie powoli; ciepła była, wilgotna i przejęta gorzkawymi zapachami spalenizny. Ciężkie dymy przysłaniały niebo, a nizko nad ziemiami rozwłóczyły się mgliste tumany, niby białawe morze, zrumienione odblaskami pożogi.
Wieś dopalała się spokojnie aż do fundamentów.
Umilkły ryki krów i rozpaczliwe psie wycia. Złowroga cichość rozpościerała się na rumowiskach, mącona jeno niekiedy hukiem walących się ścian i kominów. Wieś stawała się już kupą przygasających głowni i popiołów, z których chwilami wytryskiwały oślepiające smugi ognia, lecz w miarę jak się zapadała w coraz głębszą ciemność, jakieś dziwne brzaski rozkwitały na krańcach widnokręgu.
Jakby sto krwawych słońc wschodziło naraz nad światem. Z głębin nocy, z czarnych przepaści ciemnic wynosiły się z przerażającą szybkością; czerwone były, ogromne i podobne krzom, wiejącym czerwonemi grzywami.
Gdzie jeno sięgnął okiem, tam krwawiły się łuny pożarów.
— Cała moja parafia się pali! — zajęczał naraz ksiądz.
Jakoż istotnie paliły się dokoła wszystkie wsie, wszystkie dwory i kościoły. Stawało się coraz widniej i coraz okropniej.
Jakiś dzwon podnosił w ciemnościach niebosiężny głos, wołający ratunku.
Zaś armaty na wschodniej stronie grały daleko, głucho i nieustannie.
A pozatem ani jednego ludzkiego głosu, nic, jeno posępne milczenie grobowego stosu i milczenie osłupiałej rozpaczy.
Wysoki krzyż czerniał przy cmentarnej bramie, na tle zbroczonego pożogą nieba. Ksiądz przyczołgał się do niego i, wyciągnąwszy błagalnie ręce, runął do stóp ukrzyżowanego z żałosnym płaczem i jękiem.
— Miłosierdzia, o Chryste! Miłosierdzia!
Ale znikąd nie zjawiała się pomoc ni zlitowanie.
Pożary potęgowały się z minuty na minutę: z równin nieobjętych i z dalekich wzgórz, z dolin i lasów, w każdej stronie i z każdego miejsca tryumfalnie powiewały krwawe chorągwie pożogi. Co chwila w innej stronie wybuchały ogniste pióropusze. Straszne, jadowite jęzory krwawiły się z najgłębszych ciemności. Jakieś niewidzialne gardziele zionęły płomieniami. Aż czerwony, piekielny świt okrył struchlałą, ziemię i zwycięski hymn zagłady rozśpiewał się w nieskończonościach, pod niebem wzdętem w kształt olbrzymiego namiotu z purpury, złota, czarnych aksamitów i rozmigotanych dyamentowych pyłów. Na ziemiach zaś, podobnych wzburzonemu morzu płomieni, jeno tu i owdzie jakieś przyczajone w sadach domy patrzyły trwożnie białemi, okrwawionemi ścianami.
Wszystkie strumienie zdały się spływać żywą krwią. Wszystkie wierzchoły drzew ociekały pożogą...
A niekiedy zrywał się wicher i, uderzywszy niewidzialnemi skrzydłami w pożary, miotał nimi, rwał słupy ognia, płonące dachy, kłęby dymów i ciskał je w noc, niby płaszcz utkany z rozpadających się gwiazd i słońc.
Strach padał na wszelakie stworzenie: stada wron, wiszących na cmentarnych drzewach i krzyżach, zrywały się z ponurem krakaniem, dziko szarpały się przydrożne drzewa, posępnie wyły bory, gwałtownie kolebały się zboża, i wszystko, przejęte nagłą, śmiertelną trwogą, chciało uciekać przed zagładą.
Jeno ksiądz próżen obaw, ale jakby wszystek w jedną piekącą ranę przemieniony, siedział pod krzyżem w zmartwiałym spokoju. Chwilami lał łzy żałosne i z tej dusznej udręki twarz, niegdyś pełna i rumiana, tężała mu zwolna na tragiczną maskę rozpaczy. Płakał nad człowieczą niedolą i z każdym nowym pożarem zamierała w nim jakaś cząstka świadomości. Ta bezlitosna noc, jakby noc sądu ostatecznego, wyżerała w nim czucie i rozumienie.
Nie mógł już pojąć, co się dokoła niego stawało. Natomiast czuł coraz okropniej, jako dzieje się jakaś straszna krzywda i że niema już na niebie ani na ziemi żadnego miłosierdzia i litości. I nawet nie pytał: dlaczego?
Nie śmiał. Umarła w nim wiara, zabita nadmiarem człowieczych nieszczęść. Bał się poruszyć trupa, bał się nawet myśleć o tem, a przytem, nad ranem, pod wpływem znużenia i tych okropności, zaczęło mu się nieco mieszać w głowie. Nie spał, ale był pewien, że to wszystko zły, męczący sen, a co najgorsza, iż, mimo usiłowań, nie mógł się z niego otrząsnąć. Upływały bowiem godziny długie, jak wieki, a ów sen wciąż trwał w całej swojej okropności. Litościwa, upragniona rzeczywistość nie przychodziła z ukojeniem, bo co otworzył oczy, krwawe majaczenia pożarów trwały niezmiennie i ziemia wciąż widniała spowinięta w łuny i dymy, jakoby obraz straszliwego piekła.
— Nieprawda! nieprawda! Okropny sen! — upierał się ksiądz, zaciskając powieki.
I uwierzył, a wkońcu zdało mu się, że jest na plebanii, w swojem łóżku.
Jakieś bezdomne psiska przywlekły się do niego i, tuląc się a skomląc, pokornie lizały go po rękach i twarzy.
— Burek, wynoś się... Sieroty moje! Sieroty! — szeptał, ogarniając je ramionami.
O pierwszym świcie, kiedy już zbladły pożary i zmętniały ciemności, stado zbłąkanych owiec, nie bacząc na groźne warczenie psów, pokładło się przy nim puszystym, ciepłym kręgiem. Żachnął się niecierpliwie:
— Magda! Co to znowu za figle! Tego już za wiele! Magda!
A nieco później przywlókł się jakiś koń z opalonym bokiem i, obwąchawszy śpiących, zwalił się z jękiem pomiędzy owcami. Nikt mu już tego nie wzbraniał, jeno niekiedy ksiądz rzucał się przez sen, psy skomlały, to beknęła któraś z owiec, i spali już wraz społem jednako nieszczęśni, i bezdomni jednako.
O dobrym dniu przyleciała pod cmentarz Magda wraz kulawym kościelnym i Frankiem znajdą. Szukali proboszcza przez całą noc, a dojrzawszy go pod krzyżem, między zwierzętami, załamała ręce z rozpaczy.
— Pomarł czy co! O mój Jezu, jaki bledziuśki! Ludzie, ratujcie!
Ale nie pomarł i na jej wrzaski otworzył niebieskie, jasne oczy.
— Czego się drzesz? Zaspałem nieco. Dzwoń-no, stary, i szykuj do mszy.
Potoczywszy oczyma, zamilkł nagle i spochmurniał, jak ten dzień spowity w sine mgły, zadymiony i ponury. Owce zaczęły beczeć i koń z trudem zbierał się na nogi.
Ksiądz prędko ruszył ku wsi, ale w połowie drogi naraz przystanął.
— Juści, że mnie dręczył paskudny sen! Nic innego! — dodał po namyśle.
Psy szły przy nim. Magda z Frankiem zaganiali owce, a kościelny ciągnął za grzywę konia i klął na czem świat stoi, bo się był wzbraniał iść.
— Co to znowu? Ze szkody zajmujecie? — spytał ksiądz, nic jeszcze nie pojmując.
— Trzeba zagnać, bo jeszcze kto ukradnie — uspokajała Magda. — Owce muszą być dworskie, trzydzieści samych matek! A może sołdatom uciekły! Konisko poparzone, ale tęgi i wałach, w sam raz na miejsce naszego.
— Wara ci od cudzego! — zgromił ją, ruszając śpiesznie naprzód. — Jak niczyje, to mogą być nasze. A upomni się kto, święcie oddam. Franek, pokrako jedna, owce się rozlatują! Jezu Nazarański, patrzcie-no ludzie, a to w rowie jakaś maciora z prosiętami! Maluśkie! Przecież jej tu nie zostawimy...
Ksiądz, pozostawiwszy wszystkich na drodze, śpiesznie pobiegł na plebanię, ukrytą pod wielkiemi drzewami, i jakimś cudem ocalałą od spalenia. Jak się był przedostał przez rumowiska i, spalone sady, nigdy sobie nie mógł przypomnieć, dość, że położył się do łóżka i natychmiast zasnął.
Psy roztasowały się na kanapie i fotelach.
Po paru godzinach zbudziła go dosyć energicznie gospodyni.
— Co tam nowego? — spytał, jak zwykle. — Podnieś-no, Magduś, rolety!
— Sodoma i Gomora! Czyste piekło! Nasza wieś spalona do cna! Wólka też spalona. Spalona Dębka! Spalony Majdan! Spalona Dębowa Góra! Kościół w Liszkach też pewnikiem spalony, bo wieży nie widać. Wszystko spalone, a naród pognali na zatracenie. Jeno nasz dwór i budynki stoją, niewiadomo tylko co się stało z dziedzicami! Mój Boże, niema już miłosierdzia nad człowieczem nasieniem.
— A niema — przywtórzył ponuro, siadając na łóżku. — Cicho, nie bluźnij, kobieto — zawołał wystraszony. — Dziej się wola Twoja, Panie! Nic, tylko kara Boska...
— Tyla wsi, tyla ludzi, tyla dobra! I za co to wszystko, za co? Cóż to zawiniły te dzieciątka, cóż to zawiniły te pomarnowane gadziny, cóż to zawiniły te chałupy? — krzyczała coraz groźniej, zaciskając pięści i tocząc zapłakanemi oczyma.
Pobladł na płótno, fala straszliwych przypomnień zalała mu serce i mózg.
— Niechno Bartek dzwoni na sumę, późno już — zdołał wreszcie zaszeptać.
— Dla kogo się to będzie odprawiało? Cała parafia spalona! Może my już ostatnie na świecie! Byłam na wsi. Ani żywej duszy, ani jednego ptaszka, ani jednego całego drzewa, ni plota, nic. Strasznie patrzeć, strasznie!
— Już po jedenastej! Powiedz kościelnemu, niech dzwoni i szykuje do mszy.
— Tyle to, pomoże, co umarłemu kadzidło! — wybuchnęła bluźnierczo.
Ksiądz, jakby nie dosłyszawszy, wziął brewiarz i klęknął do rannych pacierzy.
Zaś pokrótce rozległy się chropowate wołania dzwonu. Kościelny, targając sznurem z całej siły, dzwonił w rozbity kulą działową dzwon, że klekotał głucho, niby pęknięty garnek. Dzwonił długo i raz po raz wyzierał półkolistymi otworami dzwonnicy na wieś i drogi. Juści, że nigdzie nie dojrzał nikogo. Wieś była spowinięta nizkimi kłębami dymów a drogi leżały puste i mgławe. Dzień się bowiem uczynił zasępiony i pochmurny. Z szarych dymów, rozwłóczących się nad ziemią, wynosiły się tu i owdzie szkielety opalonych drzew, niby czarne pięści, złorzeczące wszystkiemu światu. Smutek rozdzierał serce. A ta straszna cichość zdawała się wsypywać ziemię mogilnym piaskiem śmierci.
Nie bacząc jednak na wszystko, ksiądz o samem południu wyszedł ze sumą.
Odprawiał ją w podziemiach rozwalonego armatami kościoła, w długiej, nizkiej i sklepionej piwnicy, pełnej zestożonych pod ścianami trumien okolicznych panów. Dwa okratowane okienka dawały nieco dziennego brzasku.
Niektóre z trumien już się rozsypywały, na nowych widniały jeszcze powiędłe wieńce i kwiaty, a z dwóch spływały, przycięte wiekami, białe atłasy sukien i welonów. Duszno było w tym śmiertelnym lochu i ciasno. Wilgoć kapała ze sklepienia. Na ołtarzu, stojącym w szczycie, paliło się parę świec woskowych jakiemś widmowem, bolesnem światłem. Kościelny służył do mszy a Magda z Frankiem klęczeli przed ołtarzem. Psy włóczyły się po kątach a niekiedy księże kokoszki zagdakały w okienka, że Franek wylatywał je odganiać. Magda, wielce strapiona i pełna niepokojów, posiąkując nosem, z trwogą patrzała na proboszcza, który się słaniał przy ołtarzu i raz wraz wybuchał spazmatycznym płaczem.
— To się psu na budę nie zda — i jeszcze mi się jegomość rozchoruje — warczała.
Nie zważał juści, bowiem w tej dusznej rozmowie z Bogiem tak się był zagłębił i tak się jej wszystek oddawał, że, wyzbyty ze sił, ledwie się przywlókł do domu.
I do nikogo ani przemówił, tylko zaraz po obiedzie, wziąwszy kij, ruszył na wieś.
Cały dom pociągnął za nim. Ale psy, zwietrzywszy fetory spalenizny i obwąchawszy pierwszą z brzegu spaloną chałupę, zawyły przeciągle i uciekły. I nie dziwota, bo nawet ludzie długo stali w osłupieniu przed tym obrazem piekielnego zniszczenia. Z kilkudziesięciu bowiem chałup nie pozostało ani jednej; nie pozostał ani jeden sad, ni jedno zabudowanie, ni jeden cały płot i ani jedna topola nade drogą. Wieś przestała istnieć. Jeszcze dymiły rumowiska, jeszcze czerwone płomienie lizały niedopalone belki, a czarne kłęby dymów tłukły się rozwichrzonymi łbami wpośród poczerniałych, spalonych sadów. A nad tem wszystkiem wynosiły się kominy, niby czarno-rdzawe szyldwachy stróżujące. Trafiał się tu i owdzie ocalony ogródek, z którego wystrzelały słoneczniki i malwy. A niegdzie palące się kupy nawozów roznosiły tak gryzące dymy, że nie sposób wytrzymać.
Ksiądz jednak, nie cofając się przed niczem, oglądał każdą pogorzel z osobna, medytując, czyby się jeszcze nie dało czego uratować. Niestety, cała wieś była już jedną kupą węgla i popiołów. Nieszczęście wyło z każdego miejsca. Beznadziejny smutek unosił się nad pogorzeliskiem a potęgowały go niezmiernie stada wron, przeciągające z głuchem krakaniem, i jakoweś ptaki krzyczące, jakby nad popalonemi gniazdami.
Proboszcz, obejrzawszy wszystko akuratnie, poszedł za wieś na wzgórek, pod figurę, skąd roztaczał się ogromny widok na pola i najbliższe wsie i dwory. Dzień się był przezierał z mgieł i oparów; zwolna odsłaniały się kręte, srebrzyste strumienie, zielone łąki poznaczone kępami olch, sfalowane pola, nakryte płachtami zbóż, nieruchome, modrawe lasy, dalekie wzgórza, żółcące się łysinami piachów, i kłęby czarnych dymów, pełzających nad spalonemi wioskami, niby grube, błękitem spręgowane liszki.
Zawiał cichy wiatr, pieściwie przegarniając zboża i trawy, że wraz zagadały i złoto-szmaragdowemi falami zaczęły się kołysać, burzyć, mienić i ze słodkim poszumem bić w brzegi głębokich dróg i miedz kwiecistych. Zaśpiewały skowronki a z głębin zbóż odzywały się głosy przepiórek i derkaczy. Powiały nieopisane aromaty, dyszące upojeniem i mocą. Jakieś nieopowiedziane szczęście tak zatargało nagle księżem sercem, że zrobiło mu się słabo i, przysiadłszy nad rowem, łapał powietrze posiniałemi wargami.
Magda natychmiast znalazła się przy nim.
— Co się stało? Niech jegomość wraca i położy się do łóżka, jeszcze przypyta się jaka choroba. Żałoście chałup nie odbudują! — gderała po swojemu.
Odgarnął ją niecierpliwym ruchem. Siadła opodal pod pszeniczną ścianą, on zaś, wcisnąwszy się głębiej plecami w zboże, toczył w podziwie bławatkowemi oczyma; leciał za stadami rozświerganych wróbli, to za cieniem dziwnie wydłużonych bocianów, nizko płynących. Pszeniczny bór kołysał się nad nim i ciężkie kłosy jakby drażniącymi pocałunkami muskały jego siwą głowę.
Wstrząsnął nim dreszcz dziwnej lubości, nasycając zarazem zbolałą duszę mocą i cichością. Spływała weń błogość i głębokie ukojenie. Pochylał duszę nizko i z pokorą, jakby do stóp jakiejś niepojętej a czarownej mocy, która tysiącami nieuchwytnych, tajemniczych szmerów unosiła się coraz potężniej w powietrzu.
Przenikliwy i oszołomiający chór ściszonych głosów, zapachów i barw wrzał zgiełkliwie wśród traw i zbóż. Przeogromny rytm życia bił w całej przyrodzie, niby serce rozkołysanego dzwonu, aż wszystka ziemia zdawała się być nabrzmiała modlitwą — głęboką modlitwą szczęścia, płynącą nieustającym hymnem upojenia.
Ksiądz w jakiejś chwili wyrwał się z tych czarownych majaczeń.
— Cała parafia spalona i ludzie popędzeni na tułaczkę — zbuntował się nagle — a na świecie jakby się nic nie stało! Wszystko sobie rośnie, żyje i cieszy się! Cóż my to, pasierby? — rzucił wyzywająco. — Skazani na zagładę? — dodał mocniej. I na żrące myśli, co się tam dzieje z tymi tłumami, popędzonymi przez srogie kozactwo, na myśl o tej wojnie straszliwej, krzywdach, ludzkich cierpieniach i śmierci wszechwładnej, znowu gorzko zapłakał i, bezradnie załamując ręce, skarżył się w gorących słowach błagań o, politowanie nad człowieczą nędzą.
Ale pod wieczór, gdy wyjrzało jasne, ciepłe słońce i ziemia przyodziała się, jako święta oblubienica, w złociste welony wesela, gdy już wszystek świat stał się jedną pieśnią tryumfującego istnienia, gdyby najmarniejsze źdźbło pokazywało się w chwale życia wielbiącego, gdy, co jeno było na ziemi, niebie i w powietrzu, śpiewało słoneczny chór dziękczynienia, ksiądz porwał się z miejsca, przemieniony nagle i radosny. Otrząsnął się ze smutków. W serce wstąpiło męstwo, wiara przepełniła duszę. Wyprostował się i spromieniał, jak to słońce.
— Żem zwątpił na chwilę, moja wielka wina! — grzmotnął się w piersi — a ja wam powiadam, jako nikomu włos z głowy nie spadnie bez Woli Bożej! — wołał donośnie. — Karze, ale i miłuje. Niewiadome są bowiem drogi Jego sprawiedliwości. I powiadam wam, przyjdą jeszcze nowe klęski i nowe nieszczęścia, srogi wróg nie pozostawi kamienia na kamieniu, ni jednego ziarna w komorze, ni ostatniego kęsa chleba. Płacz jeno zostanie w tej krainie, ruiny i śmierć. Ale ufajcie! Przyjdzie godzina zmiłowania. Bóg nas nie opuści a przez ręce swoich wybranych pobije nieprzyjacioły, wyżenie je precz, na hańbę i zatracenie! I powrócą tułacze do prawiecznych siedzib swoich, odbudują zniszczone gniazda, jako o każdej wiośnie czynią to ptakawie. Nastaną nowe czasy. Przeminie zło, jako przemijają burze i słoty, choroby i cierpienia. I nie będzie już człowiek nastawał na człowieka, jako ten wilk zgłodniały. Zakróluje na świecie sprawiedliwość, i pokój, i braterstwo! Ale powiadam wam, jako w Bogu jeno nasze życie, nasza przyszłość i wieczność nasza.
Wołał coraz ogniściej, jakby tym chmurom, zrumienionym łunami zachodu, jakby tym ptakom, ciągnącym w złocistych zorzach i błękitach, jakby tym drzewom, zasłuchanym po miedzach, tym zbożom sennym pacierzem chrzęstów szepcących, słońcu, opadającemu za lasy, i Magdzie, srodze zaniepokojonej jego kazaniem, która kręciła coś głową i zuchwale mu przerwała:
— Jegomość, a to pora do domu. Rosa pada i katarzysko gotowe...
Powracał na przełaj, ścieżką, wydeptaną wskroś zbóż i wiodącą do kościoła. Szedł, ledwie głową wyrastający nad zbożami, powłócząc rozpostartemi dłońmi po nachylonych kłosach. Zdawał się błogosławić każdemu źdźbłu i wraz też biorąc od każdego niewysłowione tchnienie życia.
Ścieżka biegła równolegle ze wsią, jeno nieco wyższemi polami, że wciąż miał na oczach dymiące się jeszcze tu i owdzie, pogorzeliska.
— Cicho, jak na cmentarzu — westchnął. — I gdzie się to te moje sieroty obracają, gdzie? — zaszeptał, wybiegając oczyma w modrawe dalekości.
Naprzeciw leciał Franek, już zdala wykrzykując:
— Proszę dobrodzieja, dziedzicówna czeka! Dziedzicówna!
Ksiądz, podkasawszy sutannę, poleciał co tchu na plebanię.
W ganku, otoczona psami, siedziała wysoka panna z papierosem w zębach.
— Panna Zosia! Oczom nie chce się wierzyć! Jakimże cudem?
— Powracam prosto z lasów. Gdzie moi rodzice?
— Nie wiem. Od tygodnia nikogo ze dworu nie widziałem — odparł wystraszony.
Panna zerwała się z ławki. Młoda była, przystojna i rozrośnięta, w kożuszek krótki przyodziana, w długich butach i gronostajowym kaszkieciku na głowie.
— I ja od tygodnia nie wiedziałam, co się w domu dzieje! Akurat w przeszłą niedzielę, jak tylko bitwa zaczęła się do nas przetaczać, ojciec wyprawił mnie z wozami, i inwentarzami do lasów. Siedzieliśmy tam przez cały czas. Wróciłam dopiero dzisiaj w południe. Zastałam dom zrabowany i pusty, dach zerwany, na szczęście czworaki ocalały i budynki, ale w całym folwarku ani jednego człowieka! Myślałam, że może proboszcz co wie. Cóż ja teraz pocznę? — jęknęła; głos miała ochrypnięty, oczy zaognione i gorączka buchała od niej, jak z pieca. — I co się mogło stać z rodzicami? — Strach wyjrzał z jej jasnych oczu.
— Napewno to samo, co i ze wszystkiemi: ogarnęli ich kozacy i popędzili... Ja szczęśliwie uniknąłem ich pazurów. A może panna Zosia głodna?
— Od tygodnia nie jadłam nic gorącego — wyznała ze szczerością.
Rozczulił się tem niezmiernie i zatroskał, ale po długich szeptaniach z Magdą podano na kolacyę ziemniaki z barszczem, bo nic więcej nie było.
Panna jadła bez apetytu i wkrótce odłożyła łyżkę.
— Niedobrze się czuję, głowa mnie boli, mam dreszcze. — Przeciągnęła się sennie.
— Naparzę malin suszonych, jaśnie panienka wypije, prześpi się, pod moją pierzyną i do jutra będzie jakby ręką odjął — zawyrokowała Magda.
— Byle prędzej, bo już ledwie patrzę na oczy. To dobrze, napiję się malin, wyśpię się, będę zdrowa, i co ja z sobą pocznę? Niech mi proboszcz poradzi!
— Znajduję tylko jedną radę: jechać gdzie do krewnych i tam poczekać, dopóki się nie znajdą rodzice.
— A tymczasem Mrozów rozdrapią do ostatka! — szepnęła, mocując się z jakąś myślą.
— I niepodobna temu przeszkodzić! — rozłożył bezradnie ręce. — A tembardziej panna...
— Czemu proboszcz pozostał i nie pozwolił się wypędzić? — spytała porywczo.
— Mój psi obowiązek warować, gdzie mnie postawiono — odparł bez namysłu.
— To i mój psi obowiązek pozostać w Mrozach i ratować je od zniszczenia. Żniwa za pasem, jest trochę dworskich ludzi, prawie wszystkie inwentarze, a ja miałabym wyjechać na tułaczkę? Ani mi się śni. Co będzie, to będzie, a powracam do domu.
— Sama jedna? Niepodobna! Jakże, to nawet nie wypada! Wojna, pełno wojsk, maruderów! Niebezpieczeństwa i przykrości na każdym kroku. Proszę się zastanowić...
— Proboszcz zajrzy do mnie czasami, a może jeszcze kto pozostał z sąsiadów...
— Wywiała wojna co do jednego; tak mi donosili, że już od tygodnia uciekali na łeb, na szyję do Warszawy! Naturalnie, tam są codzień świeże bułeczki...
— Może ich siłą przymuszali! Mniejsza z nimi, ale ja zostaję!
Ucałował ją serdecznie, pełen uwielbienia, i odprowadził do saloniku, gdzie już czekało na nią posłanie, dzbanek malinowego wywaru i Magda.
A że nie było czem świecić, to i ksiądz położył się do łóżka i długo rozmyślał o strasznych przejściach dni ostatnich, a wkońcu i o pannie Zosi.
— Zuch dziewczyna, ale czy sobie da radę? — z tą troską zasnął.
O dobrym dniu rozbudziły go ciężkie stąpania gospodyni.
— Cóż tam nowego, hę?
Tak był pytał codziennie od wielu, wielu lat.
— Słońce świeci, będzie upał — otwarła okna i pokój zalały ptasie świergoty. — Przyszło pięcioro dzieci z Malińca. Odbiły się w drodze od swoich i przywlokły się na plebanię. Utaplane w błocie, jak te psiaki. Niewiadomo co zrobić z niemi.
— Wiadomo: dać im jeść, pomyć i przygarnąć. Gdzież to pójdą sieroty!
— A cóż to im damy jeść? — warknęła groźnie. — Niechże sobie jegomość zapamięta: kawy i herbaty niema już ani na lekarstwo; cukru ledwie cośniecoś; mąki dobrze jak starczy mi na miesiąc! Przyjdzie nam żreć ziemniaki z solą! A tu pięć nowych gąb i takiego drobiazgu! Mam ja to czas myśleć o nich, mam?
Ksiądz nie odzywał się ani słowem, więc, zmitygowawszy się, jęła z innej beczki.
— Od samego świtu znowu słychać armaty! Pono straszne wojska walą szosą na Warszawę. Chłopi z Dębicy czekają na jegomościa.
— Zaraz wstanę. Moja Magduś, trzebaby pomyśleć o śniadaniu dla panienki.
— Niech się jegomość o nią nie turbuje! Wstała o świtaniu, wypiła całą doinkę mleka, zjadła pół bochna chleba, skrzyknęła swoje psy i szukaj wiatru w polu! Pewnie już jest w Mrozach. Cudak to rzetelny, choć i jaśnie panna. Kiedym jej przekładała, jako takiej dziedziczce nie przystoi wracać między chłopstwo, to wie jegomość, co mi odrzekła? Że tak samo wszy gryzą skórę chłopską, jak i pańską, że jeśli chłopi poradzą w dołach i jamach, o głodnym pysku, warować swojego dobra, to i ona też potrafi, bo wcale nie gorsza! I gadaj tu z takiem cudłem!
Aż ręce załamała ze zgrozy.
— Podobna do swojej babki, jak dwie krople wody! — wygrzebywał wspomnienia jakiejś dawno umarłej i, westchnąwszy na jej intencyę, porwał się z łóżka.
Po mszy zajrzał do ogromnej, czarnej kuchni, przepełnionej rozkrzyczanym drobiem, bijącym się zajadle o ziarno, szczodrze rozsypane na podłodze, ale cofnął się przed groźną postawą i jadowitym sykiem gąsiorów. Przybłąkane dzieci odszukał dopiero w sieni: siedziały w najciemniejszym kącie, jak popętane ptaki. Nie śmiały nawet głośniej zapłakać. Z kupy podartych łachmanów, zwichrzonych czupryn i zabłoconych twarzy wyzierały trwożnie zaczerwienione oczy. Najstarszy chłopak miał z dziesięć lat, ojcową czapę i kamizelę, zgrzebne portczyny, niebieskie oczy i policzki opalone na bronz. Rozpowiadał urywanie, jakby w gorączce:
— Wszystkich pognali do boru! Ciemno było i jak zaczęli strzylać! Mój Jezu, łyskało się cięgiem i grzmiało, i drzewa waliły się o ziem, i ludzie krzyczeli, i kule pękały, i sołdaty latały! Matka się kajś zadziała. Bór się zapalił, to uciekalim, uciekalim! A potem spaliśmy we zbożu. I tak się nam jeść chciało! Szukalim naszych: już nikogo nie było. To szliśmy jedną noc, to szliśmy dzień, to szliśmy drugi dzień, a co wieś, to spalona. Napiekliśmy ziemniaków. A do domu nie mogliśmy trafić. Przychodzimy, w jedno miejsce i Maryś powiada: »Nasza wieś!« Nieprawda, bo ani czerwonej karczmy nie było nade drogą, ani wójtowego domu z gankiem, ani naszej chałupy, ani topoli z bocianem, ani nic! Jacyś ludzie zabrali nas i przywieźli.
Rozpłakał się na dokończenie a za nim reszta wybuchnęła spazmatycznym szlochem. I chociaż je ksiądz głaskał i przyhołubiał, płakały tem rzewliwiej, wydzierając, się gdzieś lecieć we świat i wypominając matki i ojców.
— Magda, trzeba je ulokować w organistówce i niech kościelny ma o nich staranie. Biedne, pisklęta! Wypoczną, to prędzej się z niemi dogada — rozkazał.
Na ganku czekali na niego chłopi z Dębicy. Było ich trzech, różnych wiekiem, wzrostem i postawami, tylko jednako przyodzianych w granatowe kapoty, przepasane czerwonymi pasami. Twarze mieli wygolone i suche, jakby z drzewa wycięte, oczy siwe, jakąś troską świecące, mądre i zarazem podejrzliwe.
Zabierali głos kolejno, wyrzekając na wojnę i straszne czasy. Bo jakże, toć prawie cała okolica spalona i wyludniona ze szczętem, bowiem jednych zagarnęli Moskale, a drudzy uciekli ze strachu przed Niemcem. Psy jeno wyją na zgliszczach. Dwory też puste, kościoły w gruzach i, pola nie sprzątnięte. A jeśli tu i owdzie pozostali jeszcze ludzie, to kryją się po lasach i jamach, jak te tropione zwierzaki. — Koniec świata nastaje czy co? I co z tego wszystkiego wyjdzie? Na czem się to skończy? — pytali, wpierając w księdza umęczone oczy.
Ale proboszcz poczuł, że pod temi wyżalaniami kryją jakąś stokroć cięższą troskę i niepokoje, tylko swoim zwyczajem przystępują do celu zwolna, kołująco.
— Jest źle — zakończył Roch Owczarek — ale widzi mi się, będzie gorzej jeszcze.
— Będzie, oj będzie! — przytakiwał sołtys, najwyższy i najstarszy.
— Jak nasz rychło nie powróci a Miemcy się tu zagospodarują...
— Wszystkiemi drogami walą wojska na Warszawę, ino ich tu patrzeć...
— Opowiadał mi jeden znajomek, co to za naród! Już tam za Łodzią dobrze ich znają. Nowe podatki nakładają, do robót na szosach pędzą, chałupy bielić i drogi zamiatać każą. I choćby najpierwszy gospodarz chodzić musi z paśportem, jak ten pies z klockiem u szyi. A krowy ani konia nie pokaż, bo już nie twoje. I zapisanym papierkiem płacą. Aż skóra cierpnie, co tam wyrabiają!
— A może to wszystko bajki! Bo to ludzie łżą z dobrej woli, a już najgorzej ci, co to na własne oczy widzieli. Prawdaż to, księże proboszczu? Mamy się to bać?
Ksiądz zakłopotał się srodze, wahając się, zali może pozwolić sobie na szczerość, ale że był gorączka i Moskali nie cierpiał, więc zaczął rozwodzić się dość gorąco, jako teraz właśnie nastaną lepsze czasy.
— Nareszcie będzie porządek — prawił — ład, bezpieczeństwo, uczciwość w urzędach i sprawiedliwość. Wprawdzie podatki będą większe, ale za to porobią dobre drogi, koleje, szkoły i szpitale. Zapanuje prawo a nie samowola naczelników, a nawet strażników! — I długo w ten sposób prawił, sam zresztą nie bardzo wierząc w te raje i nie spostrzegając, że chłopi biorą jego słowa za, proste cyganienie, bowiem patrzyli w niego coraz posępniej, aż Roch Owczarek przerwał mu dosyć cierpko:
— Nie na chłopskie gęby takie smaki. Wolimy, żeby wszystko było po dawnemu. Prawda, iż naszego pobili raz i drugi, ale wkońcu on pobije i powróci.
— Nasz? Jaki nasz? Jednyś to z nim wiarą i mową, że ci nasz? — zaperzył się ksiądz.
— Nie jednej mowy ni wiary, ale jemu przysięglim, jemu we wojsku służą nasze chłopaki, to juści, że to nasz cysarz. A drugiego nie chcemy — odparł sołtys z Dębicy.
— A i te, co idą, też nie naszej mowy ni wiary. Też nam nie braty i nie dobrodzieje.
— Bójcie się Boga, przecież Moskal to największy wróg Polski! Mało to nam pozabierał kościołów? Mało to ludzi powiesił? Mało to na Sybir wysłał? Opamiętajcie się, ludzie! — mówił zrozpaczony. — Zbója uważacie za ojca i opiekuna!
— Panowie się buntowali, to ich pokarał! Nie nasza to sprawa. Może i drugim był zbójem, ale dla chłopskiego narodu był dobry i sprawiedliwy.
A jakże to było za pańszczyzny, wiadomo każdemu. Wiadomo też choćby dziecku, że grunta darował nam cysarz i od pańskiej swywoli obronił. Myśmy im nie przeciwni, ale wiadomo, jak nas do dzisiaj uważają! Parszywy żyd albo jakiś miejski przybłęda większe ma u nich zachowanie, niźli najgodniejszy gospodarz. Nie dziwota, jako niejeden się boi, żeby mu nie odebrali ziemi. Nawet naczelnik przed wyjazdem powiedział wójtowi z Rakowic: »Pilnujcie się chłopi, bo jak się wasi panowie zmówią z Niemcami, to może z wami być źle...«
Ksiądz spróbował zbijać te fałszywe mniemania, napróżno jednak: nie uwierzyli.
— Cudzego nic chcemy, ale swojego i tknąć nie pozwolim — mruknął groźnie Owczarek.
— Panowie mają nas za psi pazur, bo czemuż to do komitetów nigdzie nie dopuścili chłopów! A cóż my to, obce, przybłędy, ten śmieć, który można rozdeptać?
— Tacy my dobrzy, jak i oni — zawarczał sołtys. — Sami chcą rządzić i dla siebie. Do głowy im nawet nie przyjdzie, że nic się stać nie powinno bez naszego przyzwolenia! Oto, co zrobią bez nas, to pewnikiem na naszą szkodę.
Rozgorzały twarze, oczy zapłonęły zimną zawziętością i w głosach wrzał powstrzymywany gniew. Spokojni byli jednak na pozór, podobni do granitowych kamieni.
— Przyszliście tu odprawiać sądy? — wybuchną! ksiądz, dotknięty już do żywego i zagniewany. — To cały kraj we wojnie, w ogniu, krwi i ranach! To tysiące tysięcy narodu kozacy popędzili nahajami, jak stada bydląt, tysiące tysięcy zdycha z głodu. To pola stratowane, poryte i spustoszone, wsie popalone, gdzie spojrzeć trup na trupie, nędza i choroby. Powszechna ruina! Cała Polska jak jedna rana i jeden krzyk rozpaczy! To nawet niewiadomo, czy jutro wy sami będziecie mieli dach nad głowami i kawałek chleba, a wy przychodzicie odprawiać sądy nad panami, gnębić się, co wam podły carski stupajka powiedział, swarzyć się i kłócić! Gdzież macie rozum? Ludzie, gdzież wasze sumienia? Zamiast ciągnąć do kupy, zamiast pomagać jeden drugiemu, zamiast bronić się przed wspólnym wrogiem, który cały kraj przemienia w pustynię, to wy, w takiej chwili straszliwej, prawujecie się o to, co tam było kiedyś, a co już nigdy powrócić nie może. Naczelnikowi wierzycie! Głupie barany! Stado ciemne i grzeszne. Wiedzże jeden i drugi, że Polska jest twoja, Polska jest moja, Polska jest panów, bo Polska dla nas wszystkich najświętszą matką i żywicielką. I wszyscy zarówno zabiegać o jej dobro jednaką mamy powinność. Precz z głupimi porachunkami a kłótniami! Przyszła pora i psi obowiązek na każdego, żeby ratował każdą polską duszę, każdy polski zagon, każdą polską chałupę, każdą krowinę i każdą grudkę ziemi, bo strata choćby najmniejsza, to strata wszystkiego narodu i Polski. Skarżycie się, że was nie wybrali do komitetów! To sami zakładajcie komitety! Sami bierzcie rządy w swoje garście. Sami ruszcie rozumem i troskajcie się o powszechne dobro. Sami stanówcie prawa i czuwajcie nad niemi. Któż jest wam mocen tego wzbronić? Przeciwnie, wszyscy się do was przyłączą i pomogą, ale troskajcie się o siebie i o swoich braci, a nie o Moskali! I któż to tak płacze za opiekunami i dobrodziejami? Najpierwsi gospodarze, prezesi kółek i kas, mądrale poważani w całej okolicy! A w cóż się obróciły moje nauki, moje zabiegi, moje starania, nawet moje więzienie za tajne nauczania?
Zapłakał nagle i przysłonił twarz rękami, ale przez palce sączyły się ciężkie łzy.
— Pięćdziesiąt lat jestem tutaj proboszczem — podjął po chwili żałośnie. — Znali mnie ojce wasi i dziadowie, znacie i wy, żem zawsze był z wami, nigdym nikogo nie oszwabił i nie utuczyłem się ludzką krzywdą i, jak umiałem, pracowałem dla was. Bóg mi świadkiem i daję wam moje kapłańskie słowo, jako wszystko, co mówię o powrocie pańszczyzny, to, podłe łgarstwo. Chcą naród pomiędzy sobą pokłócić, żeby brat powstał na brata, żebyśmy się wzięli za łby, bo wtenczas łatwo nas będzie wytracić i wszystkich przywieść do torby dziadowskiej! O to jedynie chodzi tym, co odeszli, jak i tym, którzy dopiero nadchodzą... bo jedni i drudzy śmiertelni nasi wrogowie. Prawdę wam powiadam szczerą...
Przestał mówić, zmożony wyczerpaniem, chłopi też milczeli, spozierając jeno na siebie i drapiąc się po głowach, aż wreszcie odezwał się pierwszy Owczarek:
— Co innego my chcieli, a zgoła co innego wyszło! — Markotność brzmiała w jego głosie.
— Takie przyszły czasy, że człowiek bele cień gotów brać za strachy...
— Jak jest, to się już wie, ale to nowe niejednemu spać nie daje.
Wyjawiali się zwolna i wkrótce rozmowa potoczyła się znow, tylko już o najpilniejszych sprawach i bolączkach. Pokazało się bowiem, iż przywiodła ich do proboszcza poczciwa troska o zbiory w popalonych i opustoszałych wsiach.
— Zboża dojrzewają i nie sposób dopuścić, aby zostały na polach nie sprzątnięte.
— Z chałupami jeszcze pół biedy, mogą pokopać jamy i tam biedować, jak żołnierze w okopach, ale jeść każdy potrzebuje. A skądże weźmie, jak z pola nie sprzątnie?
— Na żebry wszyscy nie pójdą, bo i kto im da, kiedy ludzie ledwie już dyszą.
— Kto tak mówi, ten mi brat i prawy chrześcijanin! — przerwał im radośnie ksiądz.
— Właśnie o tem chcieliśmy z proboszczem poradzić.
— Rada prosta: zrobić żniwa we wsiach opustoszałych, zwieść w stogi, wymłócić do siewu, zorać i zasiać choćby po trochu. Niewiadomo, kiedy ludzie powrócą.
— Czy aby uredzimy? — zafrasował się nagle sołtys. — Tyle wsi spalonych i bezludnych!
— Trzeba poczekać z tydzień. Myślę, że bardzo wielu ludzi tuła się po lasach i czeka, by trochę ta nawałnica przeszła. Niemało też rozbiegło się po dalszej okolicy. Dwory też mogłyby nam pomódz, coż, kiedy tylko jedna panna z Mrozów powróciła.
— I siedzi we dworze, nie boi się? No, no! — dziwowali się chłopi.
— Może się pokazać, że i do drugich dworów powrócili dziedzice. Pojadę jutro, przewiem się, zobaczę i wstąpię do miasta. Czas leci a żniwa za pasem!
— Już w powiecie ani znaku po urzędach. Nawet kasę zabrali. Zostawili nas, niby te owce na pastwę wilków — narzekał sołtys.
— Uciekli, tem lepiej: ustanowimy swoje urzędy. Nie bójcie się, damy sobie radę i bez tych zbójeckich opiekunów — upewniał ksiądz. — I nasze pieniądze wywieźli.
— Najgorsze, że wypuścili z kreminału wszystkich złodziejów.
— Będzie nam ciepło! Rozlecą się po wsiach, jak te wściekłe psy! To nie żarty! nikt życia pewien nie będzie. Trzeba nam zebrać obronę, ale z kijami to wystąpi?
— Broni po chałupach nie brakuje — szepnął mu do ucha Owczarek — Chłopaki nanosili. Kupili od sołdatów, albo i nazbierali po polach i okopach.
— Tylko schować ją dobrze i nikomu nie wydawać. Może być potrzebna w niejednej przygodzie. Najlepiej obwinąć w natłuszczone szmaty i zakopać w ziemię.
Pogadali jeszcze na wsiadanem, naznaczające sobie termin zjazdu.
— Mądre to i poczciwe — myślał, patrząc za nimi.
Skręcali właśnie z podwórza na drogę, gdy naraz porwał się za nimi.
— Owczarek! Stójcieno! — Wóz się zatrzymał. — Możeby który z was przyniesie mi jaką strzelbinę — szepnął nieśmiało i dziwnie prosząco. — Sam zostałem na pogorzeli, mogą mnie napaść i czemże się będę bronił, brewiarzem?
Obiecali solennie i jeszcze tegoż samego dnia, o zmierzchu, chłopak Owczarków przyniósł mu dwa kawaleryjskie karabiny i paręset nabojów.
Proboszcz schował je do szafy i z pokoju się nie ruszył ani na krok, a dopiero po kolacyi, kiedy gospodyni poszła spać, pozapuszczawszy rolety, wyjął karabiny.
Wstrząsnęły nim nagle jakieś błyskawice wspomnień. Uśmiech przedziwnego rozradowania rozkwitnął mu na wargach. Zadygotał wszystek i w skroniach zabiło młotami, kiedy się dotknął zimnej, błyszczącej stali. Palący żar przejął mu serce. Coś nagle w nim powstało i, oślepiając oczy, powiodło duszę, w cudny kraj dawano zapomnianej przeszłości. Przebudziła się w nim odległa młodość. Ileż to lat temu? Zapadał w jakieś głębiny i powstawał inny, zgoła przemieniony: tamten, który przed laty uciekał z konwiktu pijarskiego w Wieluniu do powstania, do partyi Taczanowskiego. Radość w nim śpiewała i święte wzruszenie, jak wtedy, może w taką samą noc letnią, może w taką samą dzwoniącą ciszę i prawie w takiej samej celi. Zaszumiały mu naraz jakieś bory i nad głową świeciły blade gwiazdy. Dogasają ogniska, towarzysze, pookręcani w burki śpią, las szemrze...
»Hej, orły wy młode! Orły! Na bój! Na bój!« zdał się wołać wszystek świat.
Pozamykał automatycznie okiennice i drzwi, Świece postawił na bibliotece, meble odsunął pod ściany, sutannę zrzucił i, ująwszy karabin, stanął sprężony.
Szeregi zwarte, bajonety nasadzone, ramię przy ramieniu; czuje oddechy towarzyszów.
— Raz, dwa! Raz, dwa! Na ramię broń! Krok podwójny! Marsz! — komenderował sam sobie i zdawało mu się, jako rusza z szeregiem, sprężony i baczny, że trąbki, gdzieś zagrały do ataku, bębny złowrogo warkocą, strzały zaczynają grochotać i świstać kule.
Mróz go przejął, dygot trzęsie, serce dziwnie rozerwie piersi, ale zarazem owłada nim jakaś nieujarzmiona moc i niby żelazną garścią ponosi i rzuca na wroga.
— Biegiem! Biegiem! Na bagnety!
Skacze, niby rozsrożony lew, i uderza, jak huragan. Bojowa furya niesie go i ciska w odmęty strasznej, nieubłaganej walki. Już nie wie co się z nim dzieje.
— Naprzód! Za wolność! Za Ojczyznę! Naprzód! — jakby sam Bóg wolał na niego.
Więc też księżyna szalał: kłuł, mordował, walił kolbą niby cepem, miażdżył, zabijał i, o Boże! zwyciężał. Naprawdę zwyciężał. Wrogowie pierzchali przed jego straszliwymi ciosami, czyniło się jakoś dziwnie cicho i pusto, że z karabinem do ataku biegał dokoła i przyczajony wypatrywał kogoby jeszcze lubego życia pozbawić.
— Jegomość! A to złodzieje wyłamują. okiennice do salonu! Jegomość! Ratunku!
Głos był jakby Magdy, jakieś pięści waliły we drzwi, aż cały dom rozdygotał.
Obejrzał się nieco przytomniej i, dostrzegłszy pusty pokój i meble porozrzucane w dzikim nieładzie, zdmuchnął nagle świecę. Długo medytował w ciemnościach, nim pojął, co się z nim wyrabiało.
— Jezus Marya! Dyabeł siedzi w tym karabinie i dyabeł mnie opętał!
Magda, nie doczekawszy się odpowiedzi a uspokojona ciszą, odeszła z pod drzwi.
— Boże, bądź mi miłościw! — bił się w piersi i kajał. — To zbójeckie narzędzie gotowe poczciwego człowieka przemienić na zbrodniarza. Ty stary ośle, ty! — strofował sam siebie z gniewem i wstydem. — Zachciewa ci się brykać! Zapachniała ci wojenka! Czekajże, ujmę ja ci obroku, wypościsz się, to ci zaraz zmięknie rura! — strofował i groził sobie. — I nie wódź nas na pokuszenie!
Obwinął pośpiesznie karabiny w jakąś serwetę i, pomimo nocy, zaniósł do podziemi kościelnych i tam schował w jakiejś napół struchlałej trumnie.
Rano Magda podniosła larum, że złodzieje wdarli się na plebanię i w saloniku porozbijali meble, snać szukając pieniędzy. Ukradli tylko szydełkową serwetę.
— Budziłam, dobijałam się, a jegomość spał, jak zarznięty! Musiało ich być dużo! Podłoga zadeptana i słychać było latania i wrzaski... Ale którędy weszli?
Ksiądz się z niczem nie zdradził, lecz, aby uniknąć indagacyi, zaraz po mszy kazał zaprzęgać i pojechał z kościelnym do miasta.
Poczuł się dziwnie zmęczony, rozbity i niezmiernie zdenerwowany.
— Poganiaj! Nie żałuj bata! Już nie mogę wytrzymać! — wołał zniecierpliwiony.
A dzień był i owszem bardzo cudny i nie nazbyt gorący, niebo jasne, rozsłonecznione i pełne ptasiego świergotu, jeno roztaczający się dokoła widok rozdzierał mu serce. Do miasta było z dziesięć wiorst i wszystkie wsie, leżące nad drogą, okazywały się spalone i rozbite, zaś pola wyglądały jakby po najstraszliwszym gradzie. Z niektórych pogorzeli jeszcze wydobywały się strugi dymów. Okopy, przerzynające pola i żółcące się piachami, podobne się zdawały powypruwanym kiszkom i wnętrznościom. A jeśli dojrzał jaką niespaloną chałupę, to napewno miała zerwany dach, wydarte okna i przetrącony kulami komin. Wojnę znać było na każdym kroku. Miejscami z przydrożnych krzaków lub rumowisk wyzierały jakieś upiorne twarze. Na pogorzeliskach łazili jacyś ludzie wynędzniali, z twarzami widm i obłąkanemi oczami. W jednej wsi, wyciągniętej wzdłuż drogi a doszczętnie rozbitej granatami, siedziała gromada ludzi, zapatrzona tępo gdzieś przed siebie. Nie odpowiedzieli nawet na »pochwalony«.
Siedzieli martwi, głusi, ślepi, jakby na grobie swoich prac i swojego żywota.
Psy wyły po rumowiskach. Tu i owdzie krowy najspokojniej pasły się w potratowanych zbożach i drób domłócał powalone jęczmiona. Na rozstajach, pod figurami, żółciły się szeregi świeżych mogił żołnierskich.
Rozpacz niememi ustami pustki wyła z każdego miejsca.
Nie lepiej przedstawiało się miasto. Przewalały się przez nie walczące armie, biły huragany armat, niszczyły rabunki i pożogi, że leżało w połowie w gruzach. Ocalał tylko rynek i kilka bocznych ulic. Żydzi jęczeli, lamentując na gruzach swoich domów. Na ulicach i placach walały się resztki sprzętów, dachówek, cegieł i przepalonych desek. A tu i owdzie czerwieniły się w słońcu fabryczne kominy, niby potworne pnie sosen okrzesanych z gałęzi. A przytem te żałosne resztki miasta były przepełnione wojskami. Wszędzie panował nieopisany tłok i wrzawy, entuzyastyczne szwargoty przepełniały powietrze. Na każdym kroku stały armaty, wozy, konie i nastożone kozły karabinów. Pod domami rozkładali się na odpoczynek żołnierze, otoczeni chmarami natrętnego żydostwa. Przy studni na środku rynku, pod anemicznymi kasztanami oprawiano świnie i woły, pozawieszane u gałęzi. Opodal dymiły kuchnie pochodowe i roztasowywały się nadjeżdżające tabory. W pewnej oddali, na szosie, przerzynającej miasto, słychać było grochoty bębnów, uroczyście grzmiące trąby, przenikliwe grania fletów i ciężkie bicia tysięcy maszerujących nóg. To nowe oddziały ciągnęły od zachodu.
W narożnej cukierni, wychodzącej na rynek i jakimś trafem ocalałej, aż huczało od rozmów, brzęków szabel i ostróg. Na werandzie, ogrodzonej zielonym płotkiem przywiędłych bluszczów, siedziało kilkunastu oficerów. Żydowski tłum trzymał ich jakby w oblężeniu i, nie bacząc na częste razy kolb i butów żołnierskich, napierał coraz natarczywiej.
Ksiądz, znalazłszy jakiś wolny kącik w cukierni, kazał sobie dać herbaty i zapomniał o niej, przyglądając się chciwie potężnym postaciom; twarze mieli groźne, spojrzenia wyniosłe i władcze. Moc biła od nich i nieubłagana potęga. Ziemia zdała się uginać pod ich stopami.
— Mocarze! Kto im da radę! — myślał z dziwnie ściśniętem sercem i wyniósł się jak mógł najostrożniej. Strach w nim zadygotał, pomyślał trwożnie, że któryś z tych władców może tylko skinąć, a natychmiast powloką go gdzieś pod mur.
Przystanął w jakiejś bocznej uliczce, aby złapać nieco powietrza, owładnęły nim jakieś złe przeczucia. I zasięgnąwszy języka, że kilku znajomych członków komitetu wyjechało, postanowił natychmiast powracać do domu. Po drodze wstąpił jeszcze na probostwo, nikogo jednak nie zastał: księża poszli na zebranie, odbywające się właśnie w ratuszu. Natomiast ogromny kościół poklasztorny, srodze nadwerężony bombardowaniem, znalazł zatłoczony zbiegami przeróżnego rodzaju.
Na cmentarzu dymiły ognie i rozkładały się wielkie obozowiska. U krat ogrodzenia powiązane krowy ryczały przeciągle. Na wielkich wozach piętrzyły się całe góry pierzyn, worów, skrzyń i różnego dobra. Płakały dzieci, naszczekiwały psy, nie zbrakło i rozgdakanych kur, zgoła jakby na jakim jarmarku. Ludzie jeno byli jacyś dziwnie cisi, twarze mieli umęczone, smutne i z oczów wyzierała beznadziejna rozpacz. W klasztornych korytarzach również było pełno. Góry tobołów zawalały drogę. Nawet w kościelnych nawach roiło się od ludzi. Cisnęli się jeden na drugiego, niby owce w czas burzy. Byli to nieszczęśliwcy z okolicy, uciekający z pola bitew, z pod kul, z pożóg i z pod kozackich nahajek.
Proboszcz znalazł pomiędzy nimi nieco swoich parafian, którym się udało uciec już z gromad, pędzonych na Wschód. Runęli do niego z płaczem i błaganiami.
— Cóż wam poradzę? Wracać do domów! Choćby na gruzy! Lepiej zdychać na swoich śmieciach. Trzeba ratować, co tam jeszcze pozostało na polach.
I nie mogąc opanować wzruszenia, zatrzepał rękami i uciekł jak najśpieszniej.
Wrócił do domu zgnębiony i chmurny jak noc, a zaledwie się nieco uspokoił, przyszła gospodyni z nowinami:
— W okopie pod cmentarzem leży dwóch ciężko rannych Moskali. Franek ich posłyszał. Skamlali o zmiłowanie. Nie można ich przecież zostawić bez pomocy!
— Jeszcze mi tego brakowało! — jęknął, chwytając się za głowę. — Nie wolno przechowywać nieprzyjaciół, chociażby i rannych. Za taką litość płacą więzieniem.
— I pozwolimy im to zdychać w rowie, jak tym psom?
— Co tu począć? Muszą tam już leżeć od paru dni. Boże kochany, za dużo wali się na moją biedną głowę! Niech Magdzia postąpi, jak uważa. Ja o niczem wiedzieć nie chcę, a nawet i słyszeć. Opatrunki! leżą w komodzie. Tylko nikomu ani słówka, nawet pod sekretem, jak to Magdzia potrafi...
— Słyszeliście, ludzie? — wybuchnęła żałośnie. — To niby ja latam po wsi z wywalonym ozorem i plotki roznoszę! Jegomość na mnie, jak na łysą kobyłę...
— Cicho już, dosyć! — machnął ręką i, porwawszy brewiarz, uciekł do ogrodu.
A potem, następnych dni nie chciał nawet słuchać relacyi o stanie rannych i przeniesieniu ich do pustej lodowni. Zresztą mieli się znacznie lepiej.
I wkońcu zapomniał o nich przy tem wszystkiem, co się działo dokoła.
Każdy bowiem dzień rodził coraz dotkliwsze troski, niepokoje i trwogi.
Życie stawało się jakimś niepojętym a strasznym koszmarem.
Wypadki toczyły się potężniejącym wirem i z szybkością zawrotną.
Wszystkie okropności wojny zwalały się na kraj jakby grobowym kamieniem.
Bitwy, pożogi, zniszczenia tratowały ziemię żelaznemi stopami nieubłagania.
A wojska wciąż szły i szły! Dniami i nocami przewalały się nieprzeliczone armie, płynące wszystkiemi drogami na Wschód, jak wzburzone na wiosnę potoki. Słychać było nieustający ani na mgnienie turkot armat, wozów, tętenty konnicy, warkotania bębnów, głosy trąb i ponuro-tryumfalne śpiewania. Zaś w ciche lipcowe noce, rozgwiażdżone i wonne, niebo pokrywało się łunami dalekich pożarów, a w słodkiem powietrzu drżały dalekie huki dział i bitewne wrzawy.
A na domiar pognębienia, coraz trwożliwsze wieści płynęły jakby wraz ze stadami wron i kruków, ciągnących na żer za wojskami. Czasami je szeptał jakiś nieznajomy wędrowiec, który zjawiał się na probostwie niewiadomo skąd i niewiadomo gdzie przepadał. Niekiedy Żyd z miasta przywoził starą gazetę, przepełnioną opisami bitew, pożóg i nieszczęść. To znowu przynosili je ludzie, powracający z samego dna bitewnych piekieł. A co pewien czas przyjeżdżała panna z Mrozów i, naszeptawszy księdzu swoich kłopotów i różnych okropności, uciekała do domu co koń wyskoczy.
Ksiądz wysłuchiwał wszystkiego, trapił się niemało, niekiedy łamał ręce, ale rozpaczy do serca nie dopuszczał, bo i nawet czasu mu na to brakowało, gdyż prawie codzień jacyś powracający do swoich siedzib ludzie ściągali na probostwo. I sam też jeździł i chodził po wsiach spalonych, roznosząc pomiędzy nieszczęśliwych żywy sakrament wiary i nadziei. Krzepił, jak mógł. A kto nie miał dachu nad głową i kęsa chleba, tego przygarniał na probostwie, że już wszystkie budynki były przepełnione ku niesłychanemu rozdrażnieniu gospodyni.
Nie słuchał jej wyrzekań i proroctw złowróżbnych, robił swoje.
I często, jak tylko miał nieco czasu, szedł przed wieczorem na wzgórze za wieś pod figurę, wypatrywać tęsknemi oczyma powrotu ludzi ze swojej wsi.
Ale nikt jeszcze nie powracał, a tygodnie szły za tygodniami. Dnie przechodziły upalne, rozżarzone do białości, bez jednej chmurki, przysłonięte kurzawą nieustających przemarszów, ciche i jakby wybrane na żniwa.
I cóż z tego? Nie rozdzwaniały się kosy ni sierpy; nie rozlegały się radosne śpiewki; nie barwiły się wśród zbóż wełniaki; nie toczyły się do stodół wozy brzemienne złotą pszenicą. Pola stały puste, obumarłe, do zapomnianych cmentarzysk podobne. Step się z nich uczynił dziki, po którym bezkarnie żerowały nieprzeliczone stada ptactwa i zwierzyny, nadciągających ze wszystkich stron.
A żniwa zapowiadały się dobre i, pomimo kozackich stratowań, dosyć jeszcze pozostało do zbierania; tylko, że nie miał kto żąć, sprzątać i zwozić. Ziarno już się wysypywało z przejrzałych kłosów, słoma czerniała, zaś kartofle i kapusty zarastały bujnym chwastem. Ten obraz pól, marniejących z dnia na dzień, przejmował księdza coraz większą troską.
— Wrócą i zdechną z głodu! — myślał z rozpaczą o wygnańcach. — Cóż oni poczną?
Jeździł po okolicy, błagając o pomoc przy sprzętach. Molestował, jak mógł, i nic nie wskórał, bo wszędzie brakowało ludzi, koni i wozów: zabrała je wojna.
Musiał też patrzeć z zaciętymi zębami, jak niektóre oddziały wydeptywały sobie krótsze drogi na przełaj zbóż najlepszych, jak konie taborów pasły się w pszenicach i jak obozowe ciury wysiekały całe łany na podściół i wymaszczanie wozów.
Za pierwszym razem poleciał bronić i protestować, ale dostał taką odprawę, że gospodyni musiała go przez trzy dni ratować smarowaniem i okładami. Więc już nie protestował, jeno, patrząc na to, co wyrabiają, przeżywał w sobie bezsilny gniew i kary boskiej wzywał.
Któregoś dnia sierpniowego, gdy tak siedział na wzgórzu pod figurą, jak zawsze tęsknie wypatrując, czy; kto nie powraca z wygnańców, dosłyszał naraz turkoty.
Jakiś wóz toczył się w tumanach kurzawy traktem od szosy i lasów.
Porwał się wyczekująco z zapartym tchem i z oczyma wbitemi w kurzawę.
Nadciągał wóz pod płócienną budą, zaprzęgnięty w cztery liche szkapy.
— W imię Ojca! Dziedzic z Dębicy! Czy mnie aby nie zwodzą oczy?
Wóz przystanął i wyjrzał z pod budy siwy pan, a za nim cisnęły się twarze kobiet.
— Niech będzie pochwalony! Jakże się ma ksiądz dobrodziej? Droga już wolna, wracamy do chałupy. Nie wie ksiądz, zostało jeszcze co z Dębicy? Warszawa zajęta!
— Warszawa wolna, Moskale wypędzeni! Chwała ci, Panie! No i jakże tam teraz?
— Pomieniał się stryjek, siekierkę na kijek. Krwawemi łzami, płaczą na tę wolność.
— Na wojnie, jak na wojnie! Nastaną czasy pokoju i wszystko na dobre się obróci.
— Już właśnie nastały te czasy porządku i sprawiedliwości, bo mi w drodze zarekwirowali cztery konie i wóz z siewnem ziarnem. Niech to pioruny trzasną takie czasy!
Cofnął się pod budę i odjechał bez pożegnania.
— Droższy mu koń, niźli sprawa publiczna! Tak zawsze bywało! Prywata i prywata!
Rozmyślał, powracając do domu; struty był jednak i głęboko zaniepokojony. A ledwie zasiadł do kolacyi, kiedy mu powiedziano, że powróciła Skowronowa.
Wybiegł na ganek. Siedziała tam na progu jakaś zbiedzona kobieta z dzieckiem.
— Skowronowa! Skądże powracacie? Gdzież Skowron? Gdzież reszta naszych ludzi?
Kobieta podniosła wypłakane oczy i głosem jakby z głębi grobu zaszeptała:
— A bo ja wiem, gdzie mój? a bo ja wiem, gdzie nasi? a bo ja wiem, skąd idę? Tyle jeno miarkuję, jakom wróciła na swoją ziemię i tutaj złożę kości.
Ani jedna łza nie stoczyła się z jej zgorączkowanych oczu, nie potrafiła już nawet zapłakać. Wynędzniała była, niby szkielet, przeżarta niedolą i śmiertelnie zmęczona.
— Gdzieśmy byli, którędyśmy szli, jakeśmy żyli przez ten czas, człowiek tego nie wypowie! Pędzili nas przez jakieś bory, przez jakieś miasta i pędzili dniami i nocami. Czasem dawali jeść, a czasami głód skręcał kiszki, że ludzie żarli surowe ziemniaki, jak świnie. A i o to było niełatwo, boć nas było tysiące. Uciekać nie było sposobu, bo pilnowali kozacy a wojna goniła za nami. Jak przyszły zimne noce, to i choroby rzuciły się na dzieci. Umarło mi moje najmłodsze. Chciałam je na cmentarz, nie było czasu, przynaglali nahajami nahajami! Pochowałam je gdzieś pod figurą, nade drogą. Powędrowaliśmy dalej do jakowychś ogromnych borów. Powiedzieli, że zostaniemy tam parę dni. Nie dali nam długo odpoczywać, bo cośmy jeno rozpalili ognie, zatrajkotały te ich piekielne maszyny. Bili się zaraz pod lasem. Zwyczajna to była rzecz i mój też powiedział: »Nie bój się, Maryś, przejdzie bokami. Nasi ich odpędzą«. I położył się na wozie ze starszemi dziećmi, a ja z dwojgiem zostałam przy ogniu.
— Jakoż pokrótce przycichło — ciągnęła dalej Skowronowa — ludzie się pospali, ogniska przygasły. Naraz jakby się wszystek świat walił na głowy! Jak nie zagrzmią armaty, jak nie zaczną bić kule a pękać, a kaleczyć, a zabijać! Naród w krzyk i lament! Sądny dzień nastał. Ratuj się, kto w Boga wierzy! Zadeptali ognie i każdy w swoją stronę. Złapałam dzieci i w nogi, gdzie mnie same poniesły. Mój się gdzieś zapodział i tylem go widziała. Całą noc tłukłam się po lesie. Kule biły, niby ten grad ognisty, niby ta zawieja piorunów. Najtęższe sosny łamały się, jak patyki. Niewiadomo było gdzie uciekać! I niewiadomo, gdzie się pogubili ludzie. Jeno dwie wystrachane sarny stowarzyszyły się ze mną i już razem uciekalim i uciekalim! Dopiero na świtaniu wyszłam na jakieś pola i akuratnie na niemieckich sołdatów. Szli jakby obławą prosto na nas i strzelali. Zawróciłam za drzewa. Było już za późno: chłopak mi coś stęknął i padł. Patrzę, krew mu się leje z głowiny, oczkami przewraca i duszę oddaje... Pazurami wygrzebałam grób gdzieś nade drogą i pochowałam.
Przycichła, półuśmiech okręcił jej sine wargi, twarz stała się jakby wodną gładzią, przez którą przelatywały odbicia chmur posępnych.
— Owinęłam go w zielone zboże i rzekłam na ostatku...
— Komuście rzekli? — spytał mimowoli ksiądz, poruszony jej dziwną przemianą.
— A synaczkowi rzekłam: »Poskarż się, sieroto, Jezusowi! poskarż się!«
Zatargała się w sobie i, spiąwszy groźnie brwi, zajęczała płaczliwie.
— Pan Jezus niewinnego dzieciątka wysłucha. Jakże, takie zabójstwa i takie krzywdy zostawiłby bez pokarania!
Rozsrożyła się nagle, obłęd zamigotał jej w oczach i gniew straszliwy ją przejął.
— Sądu i kary wołam na świat! Sprawiedliwości wołam!
Głos jej zagrzmiał niezmierną mocą i podnosił się z niesłychaną potęgą grozy. Zdała się być w tej chwili zjawionym obrazem wszystkiej krzywdy człowieczej.
Ksiądz przerażony uciekł do swego pokoju.
Skowronowa, uspokoiwszy się wkrótce, zapadła w stan dziwnej apatyi. Nie odpowiadała już na żadne pytania, zjadła łapczywie kolacyę i nie chciała położyć się spać; zostawili ją na noc pod kominem, bezmyślnie zapatrzoną w dogasające węgle.
Ale nazajutrz o świtaniu już jej na plebanii nie było.
Znaleźli ją na wsi: błąkała się po zgliszczach i spalonych sadach.
— Gdzie moja chałupa? — Spytała księdza, który poszedł się z nią rozmówić.
— Spalili ją kozacy. Jakto, nie pamiętacie? — zdziwił się i wystraszył jej głosem.
Usiłowała sobie coś przypomnieć i nie potrafiła, bo rozjęczała się płaczliwie.
— Przecież tu gdzieś być musi! Dobrze pamiętam; juści, dach nad sionką zaciekał. Obora prawie nowa, stodoła, trzy krowy, koń. I kajże się to podziało? Pomroka wlazła mi na oczy czy co? Ludzie, gdzie moja chałupa? — zaczęła krzyczeć i, porwawszy na ręce dziecko, poleciała pomiędzy rumowiska. Zatrzymywała się tu i owdzie, biegła w pola, zachodziła na łąki, wystawała na drodze i szukała wciąż; szukała całymi dniami gorączkowo, obłędnie, niezmordowanie.
Ksiądz, napłakawszy się nad nieszczęśliwą, pociągnął za wieś na wzgórze, wypatrywać powrotu wygnańców. I prawie tak samo obłędnie, uparcie i niezmordowanie wypatrywał z dnia na dzień. I tak samo wypatrywał napróżno.
Przechodziły dnie, mijały tygodnie i całe miesiące.
Armaty ucichły, przemarsze ustały i wojna przetoczyła się na wschód daleki.
Już mżyły zimne deszcze, hulały wichry i szły noce nieskończenie długie, posępne i niby psy rozskowytane. Późna jesień odarła z krasy ziemię i, przyodziawszy się w łachmany mogił, dygotała po polach i drogach, jako bezdomna żebraczka.
Po wsiach, pod bielonemi strzechami chat przywartych do ziemi, ta jesień wojny ciężko dawała się we znaki. Wszędzie panowała nędza i dręcząca troska wyjadała serca, bowiem czego nie strawiły pożary i co oszczędziły bitwy, to zagarniać jęły drapieżne pazury rekwizycyi. Gęste patrole snuły się po wszystkich wsiach i drogach, a rozmiękłemi drogami, jednako w pluchy czy pogody, toczyły się nieskończone szeregi wozów wyładowanych i zbrojną eskortą opatrzonych.
Wstrząsające płacze i krzyki żegnały ostatnie krowiny, wyciągane z obórek.
Niejeden chłopski łeb padał rozwalony w obronie ostatniej garści ziarna.
I niejednego w kajdanach pędzono do więzienia i pod kule.
Jesienne, mgłami omotane pola łkały echami płaczów i rozpaczy.
Nienawiść rozrastała się w każdem sercu, doprowadzając niejednego do szaleństwa.
Proboszcz codziennie patrzał na te wozy, jadące przez wieś spaloną, ku szosie.
Jechały wesoło wśród śmiechów żołdactwa, połysku bagnetów i parskania ciężkich koni.
I często również widział, jak Skowronowa, już zupełnie oszalała, zjawiała się na drodze i, zastępując drogę wozom, zaczynała wrzeszczeć nieludzkim głosem:
— Loboga! dyć moje krowy wiezą! Złodzieje! Ludzie, ratujcie! Oddajta moje! Oddajta! Wszystko mi zabrali! Oddajta! — Rzucała się na eskortę, drąc pazurami, bijąc kamieniami, błotem i czem tylko mogła.
Odpowiadały jej kolby, buty, pięści i drwiący dziki śmiech, że potem godzinami leżała w blocie posiniaczona, sponiewierana i nieprzytomna.
Takie właśnie sceny i znęcanie się nad nieszczęśliwą doprowadziły proboszcza któregoś dnia do takiej pasyi, że, wydostawszy z trumny karabin, przyczaił się za węglem kościoła i jął drżącemi rękami brać na cel jednego z eskortujących wozy.
Na szczęście, nim zdążył strzelić, stanęła przy nim panna z Mrozów.
— Jezus, Marya! Co ksiądz wyrabia? Niemiłe księdzu życie, czy co?
— A niemiłe — szepnął, wspierając się o mur kościoła. — Nie mogę już patrzeć! Ostatniego konia wyprowadzają! Kożuchy chłopom ściągają z pleców. Ludzi łapią i wywożą. Na każdym kroku gwałt, rabunek i przemoc! — skarżył się zrozpaczony.
— Mnie wczoraj zabrali pościel i meble! I niema tygodnia, żeby mi czegoś nie rekwirowali. Oganiam się, jak przed wilkami. Chcą mi obrzydzić życie i przymusić do oddania Mrozów w administracyę. Ale nie ustąpię i, psiakrew, przetrzymam!
Zaklęła w nagłej irytacyi. Zaprosił ją na plebanię i długo wypytywał o różne szczegóły, ale na odchodnem, odciągnąwszy ją na stronę, szepnął błagalnie:
— Zabierz moje karabiny i utop w stawie. Boję się, że mogą mnie przywieść do grzechu.
I oddawał je nie bez głuchego żalu, jakby najmilszej rzeczy się wyrzekał.
Po odjeździe panny Zosi, poszedł odszukać Skowronową. Zniknęła gdzieś, jak kamień w wodzie. Dopiero w kilka dni później zjawiła się na plebanii, lecz tak czysta, ochędożnie ubrana i przytomna, że ledwie ją poznał.
— Chwała Bogu, że wam się przemieniło na lepsze! — mówił wielce uradowany.
— A bo chciałam powiedzieć dobrodziejowi, jako był u mnie w nocy Pietruś...
— Pietruś? Skądże się wziął? Któż to taki? Przysiądźcie trochę — zapraszał.
— Toć mój synaczek drogi, com go pochowała! Przyszedł i powiada: »Matulu, dzień sądu nadchodzi! Kto winien, będzie pokarany! Sam Pan Jezus zejdzie na świat sądzić żywe i umarłe! Sam będzie wymierzał sprawiedliwość! A straszna będzie dla uciemiężycieli! I ni jedna człowiecza krzywda nie ostanie bez pokarania! Ni jedna!«
10 października 1918.