Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Centnerszwerowa, 1903)/Księga druga
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie pszczół |
Rozdział | Rój |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Vie des Abeilles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyobraźmy sobie, że pszczoły obranego przez nas ula otrząsnęły się z zimowego odrętwienia. Od pierwszych dni lutego rozpoczęła już królowa pracę składania jajek. Robotnice odwiedziły już zawilce (anemony), płucniki, krzewy ciernistego janowca, fijołki, wierzby i leszczyny. Nareszcie nastaje królestwo wiosny: spichrze i piwnice przepełniają się zapasami miodu i pyłków kwiatowych; codziennie rodzą się tysiące pszczół; wypasione i ciężkie samce wyłażą ze swoich dużych komór i robią przegląd plastrów, a ciżba w nadmiarę bogatym ulu staje się tak wielką, że setki spóźnionych pracownic nie znajdują wieczorem, po powrocie do domu, pomieszczenia i zmuszone są spędzać noce na progu, gdzie chłód je dziesiątkuje.
Jakiś niepokój ogarnia całą ludność ula — stara królowa-matka jest wzburzona. Czuje ona, że nastąpi zmiana jej losu. Uczciwie spełniła swój obowiązek dobrej rodzicielki, a teraz udziałem jej staje się smutek i troska. Jakaś siła żywiołowa zagraża jej spokojowi; wkrótce zmuszoną będzie opuścić ul, w którym królowała a przecież ten ul to jej dzieło, przez nią wyłącznie stworzone. Nie jest ona jednak jego „panią“ w pojęciu, jakie łączymy z tym wyrazem. Nie rozkazuje w nim, ale wprost przeciwnie, ulega narówni z ostatnią ze swoich poddanych tej ukrytej i rozumnej potędze, której istoty jeszcze nie określiliśmy. Nazwijmy ją „duchem ula“, jest ona jego matką i jedynem twórczem narzędziem miłości. Założyła swój gród w biedzie i niepewności jutra, zapładniała go wciąż własną substancyą i z łona jej wyszło wszystko, co w nim żyje: robotnice, samcy, larwy, poczwarki i młode księżniczki, których blizkie narodziny przyspieszą jej odlot i z których jedna już jest jej następczynią w nieśmiertelnej myśli geniusza rodzaju.
Ale gdzie jest ten „duch ula“, gdzież jego wcielenie? Nie jest podobny do instynktu właściwego ptakom, które umieją zręcznie wić swoje gniazda i szukać innych, cieplejszych stref, gdy nastaje pora odlotu. Nie jest on też czemś w rodzaju bezwiednego nawyknienia przedstawicielki gatunku, która w ślepem dążeniu do życia styka się z różnemi kaprysami przypadku, gdy nieprzewidziana jakaś okoliczność psuje równowagę zwykłego porządku zjawisk. Wprost przeciwnie „duch ula“ śledzi krok za krokiem wszechpotężne zbiegi okoliczności, jak sprytny i zwinny niewolnik, umiejący chwytać w lot i wyzyskiwać na swoją korzyść najniebezpieczniejsze rozkazy swego pana.
Rządzi on nieubłaganie, ale dyskretnie — jak gdyby ulegał wyższemu jakiemuś obowiązkowi — bogactwem, szczęściem, wolnością całej skrzydlatej rzeszy. Kieruje z dnia na dzień liczbą narodzin i stosuje ją ściśle do ilości kwiatów, zdobiących pola. Obwieszcza królowej jej upadek lub konieczność opuszczenia ula, zmusza ją do płodzenia rywalek, wychowuje te ostatnie po królewsku i broni przed polityczną nienawiścią matki, pozwala lub zakazuje — stosownie do obfitości kwiatów, stanu pogody i przypuszczalnych niebezpieczeństw wzlotu małżeńskiego — aby pierworodna z dziewiczych księżniczek zabijała w kolebce młode swoje siostry, kołysane pieśnią o przyszłem ich królowaniu. Innym razem, gdy lato dobiega już końca, gdy kwiaty na krótko rozchylają już tylko swoje barwne kielichy, „duch ula“ nakazuje robotnicom wytępienie całego rodu królewskiego, w celu położenia kresu dobie rewolucyjnej i przyśpieszenia ponownego zabrania się do pracy.
Duch ten jest przezorny i oszczędny, ale nie skąpy. Zna widocznie wspaniałomyślne i prawie szalone w swej szczodrobliwości prawa natury odnośnie do wszystkiego, co dotyczy miłości. To też podczas hojnych dni letnich toleruje obecność trzech lub czterech setek samców (z pomiędzy ich grona bowiem obierze sobie kochanka mająca się narodzić królowa) leniwych, niezręcznych, wałęsających się bez celu, wymagających, zupełnie bezczynnych, hałaśliwych, żarłocznych, ordynaryjnych, niechlujnych, nienasyconych i olbrzymich. Ale gdy królowa została już zapłodnioną a kwiaty zaczynają coraz później rozchylać swe kielichy i coraz wcześniej je stulać, wydaje on pewnego ranka z najzimniejszą krwią nagły rozkaz masowego i natychmiastowego ich wytępienia. — Kieruje też pracą każdej zosobna robotnicy. Rozdaje, stosownie do wieku, zajęcie karmicielkom, pielęgnującym gąsienice i poczwarki; damom honorowym, mającym pieczę nad żywieniem i pilnowaniem królowej, której obowiązane są nie spuszczać z oka; wietrzycielkom, odświeżającym lub ogrzewającym powietrze w ulu za pomocą trzepotania skrzydełkami i przyśpieszającym parowanie miodu, zbyt przesyconego wodą; budowniczkom, mularkom i woskorobom, tworzącym spoidła i budującym plastry, oraz zbieraczkom łupu, opróżniającym miodniki kwiatowe z ich zawartości, znoszącym pyłki kwiatowe na pożywienie dla gąsienic i poczwarek, pierzgę[1] służącą do zatykania szpar w ulach i wzmacniania w ten sposób budynków, wreszcie wodę i sól, niezbędne dla młodego pokolenia.
Na chemiczki nakłada obowiązek dbania o przechowywanie przez dłuższy czas miodu w stanie świeżości za pomocą wpuszczania doń żądłem kropli kwasu mrówczanego, na przykrywaczki — pieczętowania komórek, gdy już zawartość ich jest gotową, na zamiataczki — utrzymywania w najdoskonalszej czystości ulic i placów publicznych, na grabarki — uprzątania trupów, na amazonki gwardyi i odźwierne — czuwania dniem i nocą nad bezpieczeństem wrót wejściowych, śledzenia wchodzących i wychodzących, poznawania dorastających pszczół przy pierwszym ich wzlocie, odpędzania włóczęgów i łupieżców, wyrzucania intruzów, gromadnego napadania na groźnych nieprzyjaciół i barykadowania wejścia w razie potrzeby.
Wreszcie „duch ula“ wybiera chwilę wielkiej dorocznej ofiary, składanej na ołtarzu geniusza rodzaju; t. j. rojenia, polegającego na tem, że całe społeczeństwo, które stanęło już u szczytu potęgi i dobrobytu, wyzbywa się nagle na rzecz przyszłego pokolenia wszystkich swych bogactw, pałaców, domostw i owocu swoich trudów, a samo odlatuje w dal nieznaną i niepewną, aby szukać nowej ojczyzny. To już jest czyn, który zaćmiewa bezwątpienia etykę ludzką, niezależnie od tego, czy bywa dokonywanym świadomie czy nieświadomie! Często rujnuje on doszczętnie, zawsze ogałaca, rozprasza szczęśliwy dotychczas gród, ulegając woli prawa wyższego po nad szczęście ula. Gdzież się tworzy to prawo, które, jak się wkrótce o tem przekonamy, nie jest bynajmniej tak ślepem i zgubnem jakby się to zrazu zdawać mogło? Gdzie, na jakiem zgromadzeniu na jakiej naradzie, w jakiem siedlisku tronuje ten duch, któremu gromada podlega i który przedewszystkiem sam ulega bohaterskiemu obowiązkowi i myśli, uwzględniającej tylko przyszłość?
Z pszczołami dzieje się to samo, co z większością rzeczy tego świata; spostrzegamy pewne ich obyczaje, pewne właściwości i powiadamy: „robią one to i owo, pracują w ten lub ów sposób, królowe ich tak się rodzą, robotnice ich żyją w wiecznem dziewictwie, roją się pszczoły w takim a takim czasie, i t. p. Zdaje nam się, że dostatecznie je poznaliśmy i nie pytamy już o nic więcej. Widzimy, jak przefruwają spiesznie z kwiatka na kwiatek, spostrzegamy gorączkowy ruch w ulu, i życie ich wydaje nam się bardzo prostem i polegającem tak samo jak życie wielu innych tworów na instynktownej trosce o żywność i rozmnażanie się. Ale wystarcza przyjrzeć się im uważniej w celu zdania sobie sprawy z głębszych tajników ich bytu, a wnet uderzy nas niesłychana zawiłość najprostszych napozór zjawisk, zagadkowość ich inteligencyi, woli, przeznaczeń, dążeń, środków i przyczyn, niepojęta celowość i organizacya najdrobniejszego przejawu życiowego.
A więc, w obranym przez nas ulu, pszczoły przygotowują się do rojenia, tego wielkiego aktu ofiarnego, dokonywanego na ołtarzu wymagających bożków rasy. Ulegając nakazowi „ducha“, mało zrozumiałemu dla nas z tego chociażby względu, że sprzeciwia się on najzupełniej wszelkim instynktom i uczuciom ludzkim, 60 do 70-iu tysięcy pszczół z 80-iu lub 90-iu ogólnej liczby ludności ula, opuszcza w oznaczonej godzinie gród rodzinny. Nie odlatują one w chwili rozpaczy, nie ratują się ucieczką, gnane nagłą decyzyą istot zagrożonych przez głód, wojnę lub chorobę; nie, odlot ich był już na długo przedtem obmyślony, a chwila sprzyjająca mu cierpliwie wyczekiwaną. Jeśli ul jest biedny bądź wskutek nieszczęść, jakie dotknęły ród królewski, bądź z powodu złej pogody lub grabieży, pszczoły nie opuszczają go. Ulatują zeń tylko wtedy, gdy gród ich ojczysty stanął u szczytu pomyślności, gdy po gorączkowej pracy wiosennej, olbrzymi pałac woskowy, składający się ze 120 tysięcy ściśle wymierzonych komórek, napełniony jest po brzegi nowym miodem i tą tęczową mączką, zwaną „chlebem pszczół“, która służy do żywienia gąsienic i poczwarek.
Ul nie bywa nigdy tak pięknym jak w przededniu bohaterskiego poświęcenia. Jest to dla niego chwila niezrównana, chwila gorączkowego ożywienia, jasny moment poczucia pełni swojej potęgi i dobrobytu, rozkwitu szczęścia i bogactwa. Spróbujmy wyobrazić go sobie nie takim, jakim widzą go pszczoły, gdyż nie jesteśmy w stanie pojąć, w jaki sposób czarodziejski odbijają się zjawiska w 6-iu lub 7-iu tysiącach ścianek ich bocznych oczu oraz w potrójnem cyklopowem oku, umieszczonem pośrodku czoła, ale takim, jakim widzielibyśmy go sami, gdybyśmy byli równi im rozmiarami.
Od szczytu kopuły, wyższej niż katedra Świętego Piotra w Rzymie, biegną ku ziemi liczne olbrzymie, pionowe i równoległe ściany z wosku, geometrycznie dokładne budynki, zawieszone w ciemni i próżni, które nie dałyby się — pod względom ścisłości wymiarów, harmonijności i śmiałości rzutów — porównać z żadną budowlą, wzniesioną ręką ludzką.
Każda z tych ścian, których substancya jest jeszcze zupełnie świeża, dziewicza, srebrzysta, nieskalana i wonna — składa się z tysięcy komórek i zawiera zapasy żywności, wystarczające do wyżywienia całej gromady w ciągu wielu tygodni. Tu połyskują olśniewająco barwne, czerwone, żółte, liljowe i czarne plamy pyłków kwiatowych, będących niejako fermentem miłosnym wiosennych kwiatów, nagromadzonym w przejrzystych przegrodach. Biegnące dokoła nich długie i bogate zwoje złociste o sztywnych, nieruchomych fałdach, to najwonniejszy i najbardziej przezroczy miód kwietniowy, przechowywany na czarną chwilę w dwudziestu tysiącach opieczętowanych naczyń. Nieco wyżej dojrzewa miód majowy w swoich szeroko otwartych kadziach, dokoła których czujne zastępy utrzymują stały przewiew świeżego powietrza. W środku, zdala od światła, którego dyamentowe promienie prześlizgują się przez jedyny otwór, w najcieplejszym zakątku ula, śpi i budzi się przyszłość. Jest to królewski „kojec“, przeznaczony wyłącznie dla królowej i jej pomocnic: około 10 tysięcy komórek, w których spoczywają jaja, 15 lub 16 tysięcy pokojów, zajmowanych przez gąsienice, 40 tysięcy domków, zaludnionych przez białe poczwarki, które pielęgnuje tysiące t. zw. „mamek“[2]. Wreszcie w samem sercu tego labiryntu stojąca główna świątynia składa się z trzech, czterech, sześciu lub dwunastu zamkniętych pałaców, stosunkowo nader obszernych, zajętych przez dorosłe księżniczki, które oczekują swojej godziny, spowite w rodzaj całunu nieruchome i blade, bo wychowane wśród wiecznego mroku.
I tak, w dniu przepisanym przez „ducha ula“, część ludności, z góry określona ustępuje miejsca — ulegając stałym i niezwruszonym prawom — swoim nieistniejącym jeszcze następczyniom. W opustoszałym ulu zostają tylko samcy, z grona których zostanie wybrany królewski kochanek, bardzo młode pszczoły, które mają poruczoną sobie pieczę nad jajami i kilka tysięcy robotnic, obowiązanych szukać w dalszym ciągu łupu w okolicy, oraz strzedz nagromadzonych zapasów i utrzymywać moralne tradycye ula. Każdy ul posiada bowiem swoją odrębną etykę. Bywają ule szczególnie występne lub szczególnie cnotliwe i niedoświadczony bartnik może spaczyć charakter danego roju, może zagubić w nim poczucie cudzej własności, zachęcić go do łupieztwa, nauczyć próżniactwa i szukania łatwej zdobyczy, słowem zrobić go postrachem wszystkich małych sąsiednich rzeczy pospolitych. Do nabrania takich występnych nawyknień wystarcza, aby pszczoła, chociaż raz jeden miała sposobność przekonania się, że praca zdala od ula, wśród kwiatów, których trzeba odwiedzać setki dla wytworzenia jednej kropli miodu, nie jest jedynym i najszybszym środkiem zbogacenia się, że daleko łatwiej jest wśliznąć się podstępem do źle strzeżonych ulów lub wedrzeć się przemocą do tych, które nie mają dość sił do samoobrony. Zatraca wkrótce poczucie wzniosłego, ale nieubłaganego obowiązku, który przeistaczają w uskrzydloną niewolnicę koron kwiatowych w ogólnej godowej harmonii wszechświata, i często niełatwą jest dla pszczelarza rzeczą naprowadzenie takiego zdemoralizowanego ula na drogę cnoty i surowych obyczajów.
Wszystko, co powiedzieliśmy dotychczas, wskazuje, że nie królowa, ale „duch ula“ rozstrzyga kwestyę rojenia. Z królową pszczół zachodzi to samo, co z wodzami u ludzi: napozór wydają oni rozkazy a w rzeczy samej ulegają nakazom wyższym i bardziej niepojętym od rozkazów, wydawanych przez nich podwładnym. Kiedy „duch ula“ obrał stosowną chwilę, widocznie oznajmia on swoją wolę już o świtaniu lub może jeszcze w przeddzień, zaledwie bowiem słońce zdążyło wypić pierwsze brylantowe krople rosy, znać już dokoła ula niezwykłe jakieś ożywienie, które rzadko myli bartnika. Czasem robi ono wrażenie walki, wahania się, cofania. Zdarza się istotnie, że w ciągu kilku dni z rzędu, złocisty i przezroczy ruch potęguje się i słabnie bez widocznego powodu. Czy chmury, niewidzialne jeszcze dla nas, zasnuły jasny przed chwilą strop nieba, czy może pszczoły ulegają uczuciu żalu? Czy omawiają na zgiełkliwej radzie konieczność odlotu? Nic o tem nie wiemy i tajnym też jest dla nas sposób, w jaki „duch ula“ obwieszcza swoją wolę gromadzie. Jeżeli jest dowiedzionem, że pszczoły porozumiewają się z sobą, to kwestya, czy odbywa się to tak samo jak u ludzi, pozostaje nierozstrzygniętą. Azaliż pewnem jest, że odczuwają one ten słodki, pachnący miodem, szmer, ten upajający aromat pięknych dni letnich, stanowiący najmilsze rozkosze pszczelarza, czy słyszą ten uroczysty hymn pracy, rozbrzmiewający dokoła ula i zdający się być radosnym szeptem rozchylonych koron kwiatowych, pieśnią ich szczęścia, echem ich słodkich woni, głosem tymianku, majeranu i białych gwoździków? A jednak posiadają pszczoły całą gamę tonów, dostępnych i dla naszego ucha i odtwarzających całą skalę uczuć, zacząwszy od pełni szczęścia i skończywszy na groźbie, gniewie i rozpaczy; mają pieśni królowej, hymny dostatku i wesela, psalmy bólu, mają wreszcie przeciągłe i tajemnicze okrzyki wojenne, wydawane przez niedoświadczone w boju księżniczki podczas walk i rzezi, poprzedzających wzlot małżeński. Czy mogłyby to być dźwięki przypadkowe, nie będące wcale wyrazem ich wewnętrznego nastroju i nie zamącające spokoju ich duszy? Faktem jest, że nie wzruszają ich szmery, jakie powodujemy dokoła ula, ale sądzą one, być może, że odgłosy te nie pochodzą z ich świata i tem samem są im obojętne. Bardzo prawdopodobnie, że i my słyszymy tylko maleńką cząstkę ich rozmów i że wydają one całą masę dźwięków, których nasze narządy słuchowe nie są w stanie przyjmować. W każdym razie, przekonamy się później, że umieją one porozumiewać się ze sobą i udzielać sobie wiadomości zdumiewająco szybko i kiedy np. wielki łupiezca miodu, olbrzymia zwierzchnica (Sphinx Atropos), — ponury motyl, noszący na grzbiecie trupią czaszkę, i wydający specyalne, jemu tylko właściwe, ostre i przykre dźwięki, — wtargnie do ula, wnet fatalna nowina obiega cały domek i dreszcz grozy przejmuje całą ludność, zacząwszy od odźwiernych i skończywszy na robotnicach, pracujących w głębi, na ostatnich plastrach.
Przez długi czas sądzono, że rozstając się ze skarbami swojego królestwa, puszczając się w nieznaną dal, te mądre, takie oszczędne, wstrzemięźliwe i tak zwykle przewidujące pszczoły, ulegają nagłemu jakiemuś i fatalistycznemu szałowi, instynktownemu popędowi, prawu gatunku, nakazowi natury, tej sile, słowem, która pozostaje niepojętą dla wszystkich istot i po wsze czasy. Czy dotyczy to pszczół, czy ludzi, zawsze lubimy nazywać fatalizmem każdą siłę, której nie rozumiemy. Obecnie jednak ul zdradził już dwa lub trzy swoje tajniki i stwierdzono, że to wygnanie nie jest ani nieświadomem, ani nieuchronnem. Nie jest to ślepe wychodztwo, ale poświęcenie wyrozumowane, akt ofiarny pokolenia obecnego na rzecz przyszłych pokoleń.
Wystarczy, aby bartnik wytępił młode, jeszcze nieruchome w swoich komórkach, królowe i aby jednocześnie, o ile zastęp gąsienic i poczwarek jest dość liczny, rozszerzył śpichrze i sypialnie ludności a wnet cały ten gwar nieprodukcyjny milknie, jak złote krople posłusznego deszczu. Rozpoczyna się zwykła praca na kwiatach a stara królowa-matka, znów niezbędna i nie lękająca się następczyni, spokojna o przyszłość mającego powstać ruchu, wyrzeka się rozkoszy oglądania w tym roku po raz wtóry światła słonecznego. Oddaje się znów w ciszy i mroku ula spełnianiu swoich macierzyńskich obowiązków, polegających na składaniu do jednej komórki po drugiej — nie omijając ani jednej, ani na chwilę się nie zatrzymując, zakreślając dokładnie narysowaną linję wężową — trzech lub czterech tysięcy jajek codziennie.
Cóż tak fatalnego kryje się w całem tem umiłowaniu rasy, mającej się jutro narodzić — przez rasę dzisiejszą? Podobny fatalizm istnieje i w ludzkim rodzie; z tą tylko różnicą, że u ludzi mniejsza jest jego siła i rozciągłość: nie rodzi on takich wielkich, jednozgodnych i bezgranicznych poświęceń. Jakiej tajemniczej sile, zastępującej miejsce tego fatalizmu, ulegamy my, ludzie? Nie wiemy tego i nie znamy też istoty, któraby interesowała się nami w ten sposób, w jaki my interesujemy się pszczołami.
Człowiek nie wpływa na przebieg historyi ula, przez nas obranego a wilgotna świeżość pięknego dnia, posuwającego się zwolna i majestatycznie i opromieniającego ziemię po przez gęstwinę drzew, przyspiesza godzinę odlotu. Od góry do dołu wśród złocistych korytarzy, przedzielających równolegle ściany, robotnice kończą pośpiesznie przygotowania do podróży. Przedewszystkiem zaopatruje się każda z nich w zapas miodu, wystarczający na pięć lub sześć dni. Z miodu tego wydobędą one, za pomocą niedostatecznie wyjaśnionej jeszcze chemii, wosk, niezbędny do natychmiastowego rozpoczęcia budowy nowych gmachów. Zabierają też pewną ilość pierzgi, czyli smoły, służącej do zalepiania szpar w nowem domostwie, wzmacniania niedość pewnie stojących ścian, do prostowania przepierzeń, oraz do zatamowania przystępu światła, ponieważ lubią one pracować w zupełnym prawie mroku, doskonale dając sobie radę dzięki specyalnej budowie swoich oczu, oraz dzięki mackom, które są, jak się zdaje, siedliskiem nieznanego jakiegoś zmysłu, służącego do rozpoznania i mierzenia ciemności.
Potrafią one przewidzieć wszelkie wypadki najniebezpieczniejszego dnia ich istnienia. Dzisiaj, w istocie, pochłonięte w zupełności przez kłopoty i nadzwyczajne może trafy wielkiego aktu, nie będą miały czasu na zwiedzenie ogrodów i łąk, a jutro i pojutrze może będzie padał deszcz, dął wiatr, który zlodowaci ich skrzydła i nie pozwoli kwiatom rozchylić kielichów. Gdyby nie były tak przewidującemi, groziłaby im śmierć głodowa. Nikt nie przyszedłby im z pomocą i one nie wzywałyby też nikogo na ratunek. Mieszkanki różnych ulów nie znają się wzajemnie i nigdy sobie nie dopomagają. Zdarza się nawet niekiedy, że bartnik ustawia ul tam, gdzie znalazł starą królowę i grono otaczających ją pszczół, tuż obok opuszczonego przez nie domostwa. Niezależnie jednak od ogromu nędzy, jaka je dotknęła, wszystkie one — co do jednej — raczej umrą z głodu i zimna u stóp swej nie szczęsnej „władczyni“, aniżeli zdecydują się wrócić do rodzinnego gniazda z jego skarbami, owocami ich własnej pracy, których upajający aromat tak jest blizki, że przedostaje się aż do obecnego, nędznego ich schronienia. Możnaby prawie przypuścić, że pszczoły bezpowrotnie zatraciły pamięć spokoju, pracowitego i szczęśliwego żywota, oraz olbrzymich dostatków i bezpieczeństw, jakie były ich udziałem w ojczystym ulu.
Odpowiesz mi, czytelniku, że ludzie nie zrobiliby czegoś podobnego i że jest to właśnie jeden z faktów, świadczących, iż pomimo całej cudownej organizacyi życia pszczół, nie posiadają one ani inteligencyi, ani istotnej świadomości. Cóż wiemy o tem?
Niezależnie od uzasadnionego zupełnie przypuszczenia, że istoty, należące do innego świata, posiadają inteligencyę odmiennej zupełnie niż nasza natury i dającą odmienne a jednak bynajmniej nie pośledniejsze, wyniki, czy możemy się uważać, nie wychodząc po za ciasne granice naszej małej ludzkiej parafii, za takich wytrawnych znawców spraw ducha? Wszak dość jest, abyśmy spostrzegli dwie lub trzy osoby, prowadzące ożywioną widocznie dysputę po za szybami okien, a już niemożliwem jest dla nas prawie odgadnąć treść, oraz przedmiot ich rozmowy. Czy przypuszczacie, aby mieszkaniec Marsa lub Wenery, który patrzy ze szczytu góry na, poruszające się po ulicach i placach naszych miast, drobne czarne punkciki, jakiemi wydajemy się z takich wyżyn, mógł — na zasadzie ruchów naszych, gmachów kanałów i budowli — wyrobić sobie dokładne pojęcie o stopniu umysłowego naszego rozwoju, o naszej moralności, naszym sposobie kochania, myślenia, wiary w przyszłość, słowem o naszej rzeczywistej, wewnętrznej istocie? Ten obserwator z innej planety ograniczyłby się na stwierdzeniu kilku bardziej uderzających faktów, podobnie jak my to czynimy w stosunku do ula — i wyprowadzeniu z nich wniosków równie niepewnych i równie mylnych jak nasze. W każdym razie dobrze napociłby się, chcąc odnaleźć w tych „małych czarnych punkcikach“ te wyżyny moralne, tę piękną jednozgodność uczuć, jakiemi olśniewa ul. „Dokąd dążą oni“? zadałby sobie pytanie po obserwowaniu nas w ciągu lat lub wieków, „co robią?“ „jaki jest punkt ciężkości i cel ich życia?“ „Czy ulegają nakazom jakiegoś bóstwa?“ „Nie widzę dźwigni, kierującej ich istnieniem“. „Dzisiaj wydaje się, że budują, zbierając rozmaite drobiazgi a nazajutrz rozpraszają je i burzą wzniesione gmachy. Idą i wracają, gromadzą się i rozchodzą a jednak niewiadomo, czego pragną właściwie. Życie ich jest szeregiem zagadkowych zjawisk. Dostrzedz można np. osobniki, żyjące w bezwzględnej bezczynności, które dają się rozpoznać po bardziej błyszczącej maści; często bywają one też większych, niż inne, rozmiarów. Zajmują lokale dziesięć lub dwadzieścia razy obszerniejsze, bardziej pomysłowo urządzone i bogatsze od innych. Zasiadają w nich codziennie kilkakrotnie do biesiad, przeciągających się bardzo długo, nieraz późno w noc. Ktokolwiek zbliża się do nich, zdaje się składać im hołdy a roznosiciele żywności wychodzą z sąsiednich domów, a nawet nadciągają z głębi wsi okolicznych, aby im znosić swoje dary. Należałoby mniemać, że jednostki te są niezbędne i że oddają swojemu gatunkowi nader ważne usługi, jakkolwiek nasze metody obserwacyjne nie pozwoliły nam jeszcze określić z całą dokładnością, na czem usługi owe polegają. Oprócz takich „punkcików“ ów obserwator z Marsa dostrzega jeszcze inne, natłoczone w wielkich szopach, pełnych wirujących kół, w ciemnych norach, na przystaniach lub na małych szmatach ziemi którą z największym wysiłkiem uprawiają od wschodu do zachodu słońca. Wszystko każe nam przypuszczać, że gorączkowa ich czynność jest karygodną, osobniki te bowiem otrzymują na mieszkanie ciasne, brudne i nawpółrozwalone izby, okrycie ich ciała stanowi jakaś bezbarwna substancya a taką okazują gorliwość w pełnieniu szkodliwych swoich funkcyi, że zaledwie pozostawiają sobie nieco czasu na sen i jedzenie. Stosunek ich liczebny do pierwszych wyraża się jak tysiąc do jedności. Godnym uwagi jest fakt, że gatunek mógł się utrzymać aż do obecnych czasów, pomimo tak nieprzyjaznych dla rozwoju warunków. Zresztą, dodać należy, że po za tą charakterystyczną uporczywością w oddawaniu się żmudnej pracy, mają oni pozór łagodny i uległy i zadawalniają się resztkami, pozostawionemi przez tych, którzy są widocznie opiekunami, a może nawet i zbawcami rasy“.
Nie jest że to zadziwiające, że ul, oglądany przez nas, jak przez mgłę, z wyżyn innego świata, daje nam na pierwszy rzut oka tak trafną i głęboką odpowiedź? Nie jest że to cudowne, że trwałe budowle pszczół, ich obyczaje, prawa, ich społeczny i ekonomiczny ustrój, ich cnoty a nawet ich występki — zdradzają nam niezwłocznie ową ideę, czy też istotę owego bóstwa, któremu pszczoły hołdują a które nie jest ani najmniej uprawnione ani też najmniej rozumne ze wszystkich bóstw, jakie jesteśmy w stanie objąć naszym rozumem, jakkolwiek, być może, jedyne, którego nigdy jeszcze poważnie nie czciliśmy: jest niem przyszłość. Staramy się nieraz w naszej historyi ludzkości ocenić silę i wielkość moralną narodu lub rasy i nie znajdujemy innej miary po za trwałością i wzniosłością ideału, do którego naród ten lub rasa dąży i po za pełnią zaparcia się siebie, z jaką mu się poświęca. A czy zdarzyło nam się często napotkać ideał zgodniejszy z dążeniami wszechświata, stalszy, bardziej imponujący, bezinteresowniejszy, oczywistszy, oraz zaparcie się siebie bezwzględniejsze i bardziej bohaterskie?
Dziwna mała rzeczpospolita, taka logiczna i stanowcza, taka drobiazgowa i oszczędna a jednak będąca ofiarą mrzonki tak dalekiej i tak niepewnej! Dziwny mały świecie, taki stanowczy i taki głęboki, wykarmiony światłem i ciepłem i tem, co jest najczyściejszego w naturze: balsamem kwiatów, tym najwyraźniejszym uśmiechem materyi i jej najbardziej wzruszającem dążeniem do piękna i szczęścia, któż nam powie, jakie rozwiązałeś już zagadnienia, które my dopiero w przyszłości może rozwiążemy, jakie stwierdziłeś już pewniki, które nam uda się kiedyś dopiero może stwierdzić? A jeżeli istotnie prawdą jest, że rozstrzygnąłeś te wątpliwości, zdobyłeś te pewniki nie za pomocą inteligencyi, ale siłą pierwotnego i ślepego instyktu, na trop jakich, jeszcze bardziej nierozwiązalnych, naprowadzisz nas zagadnień? Mały grodzie, pełen wiary, nadziei, tajników, dlaczego twoje setki tysięcy dziewic biorą na siebie zadanie, jakiego nie podjąłby nigdy żaden ludzki niewolnik? gdyby oszczędziły one nieco więcej swoje siły, gdyby mniej trochę zapominały o sobie, mniej żarliwie pracowały, oglądałyby jeszcze inną wiosnę, inne jeszcze lato; ale w tej chwili uroczystej, gdy wzywają je wszystkie kwiaty, nieszczęsne te istoty zdają się być upojone śmiertelnym szałem pracy i, ze złamanemi skrzydełkami, z ciałem wynędzniałem i okrytem ranami, giną prawie wszystkie w niespełna pięć tygodni.
Tantus amor florum, et generandi gloria mellis[3] — woła Wirgiliusz w czwartej księdze Georgik, poświęconej pszczołom, i wymieniającej wszystkie te czarujące pomyłki starożytnych ludów, które patrzyły na naturę okiem, olśnionem jeszcze wiarą w istnienie wyimaginowanych bóstw.
Dlaczego wyrzekają się one snu, rozkoszy miodu, miłości i tych zachwycających chwil wytchnienia, które zna np. ich uskrzydlony brat, motyl? Czyż nie mogłyby one żyć tak samo jak on? Dwa lub trzy kwiatki wystarczają na wyżywienie ich a jednak oblatują one dwie lub trzy ich setki na godzinę a to w celu nagromadzenia skarbów, z których nie będą wcale korzystały, których słodyczy nie zakosztują. Po co tyle wysiłków, zkąd taka pewność? Czy jesteście tak święcie przekonane o tem, że pokolenie, dla którego giniecie, zasługuje na to poświęcenie, że będzie ono piękniejsze i szczęśliwsze, że uda mu się dokonać czegoś takiego, czego wam nie udało się spełnić? Widzimy wasz cel: jest on równie jasny jak nasz; chcecie żyć w waszych następcach tak długo, jak istnieć będzie sama ziemia, ale jakiż jest ostateczny cel tego wiecznie ponawianego bytu?
Czyż to nie my raczej, których dręczą wciąż wątpliwości i obawy, jesteśmy dziecinnymi marzycielami, zadającymi sobie niepotrzebne pytania? Gdybyście nawet, wciąż doskonaląc się, stanęły u szczytu potęgi i szczęścia, gdybyście dosięgły takich wyżyn niebosiężnych, zkąd rządziłybyście prawami natury, gdybyście wreszcie stały się nieśmiertelnemi boginiami, jeszcze pytalibyśmy was, czego się spodziewacie, dokąd dążycie, na czem chcecie stanąć i gdzie jest kres waszych pragnień? Taka już jest natura ludzka, że nic jej nie zadawala, nic podług niej nie może nosić swojego celu w samem sobie, w niczem nie dostrzega prostoty, braku myśli uprzedniej. Czy mogliśmy aż po dzień dzisiejszy wyobrazić sobie chociażby jednego z naszych bożków, od najpierwotniejszego do najrozumniejszego, aby go natychmiast nie zaprządz do pracy stwarzania całej falangi istot i rzeczy i nie szukać tysiąca celów, leżących po za nim? Czy poprzestaniemy kiedykolwiek na spokojnem badaniu w ciągu kilku godzin jakiegoś interesującego przejawu życia materyi, ażeby wnet bez żalu i zdziwienia nie przejść do zjawiska innego, niezrozumiałego dla nas, nieznanego nam, niezmiennego, wiecznego?
Ale nie zapominajmy o naszym ulu, w którym rój zaczyna niecierpliwić się, w którym wre już i kipi, gdzie kłębią się czarne, ruchome fale, gwarne i dźwięczne pod palącemi promieniami słońca. Już południe i mniemaćby można, że pod wpływem skwarnego dnia rozłożyste drzewa wstrzymują drżenie swoich liści, podobnie jak oddech ludzki zamiera wobec rzeczy bardzo drogiej sercu i bardzo uroczystej. Pszczoły dają miód i pachnący wosk człowiekowi, który je pielęgnuje — ale cenniejszem nad miód i wosk jest zwracanie przez nie uwagi naszej na rozkosze pięknych dni czerwcowych, na możność upajania się dzięki nim harmonią czarownych letnich miesięcy, wszystkie bowiem przejawy ich życia związane są ściśle z czystym lazurem niebios, ze świętem kwiatów, z najszczęśliwszemi godzinami roku. Są one duszą lata, wskazówką dni dostatku, gońcami balsamicznych woni, krążących w przestworzu, rozumem padających na ziemię słonecznych promieni, szeptem drżących światełek, pieśnią omdlałego powietrza a wzlot ich jest widomym znakiem, harmonijną i nieomylną nutą niezliczonych drobnych rozkoszy, zrodzonych w cieple i żyjących w świetle. Czynią dla nas zrozumiałym wewnętrzny głos cudnych godzin natury. Kto znał je i kochał, dla tego lato bez pszczół wyda się równie nędzne w niezupełnem, jakgdyby pozbawione ono było ptaków i kwiatów.
Kto poraz pierwszy asystuje przy tym ogłuszającym i bezładnym akcie, jakim jest odlot roju z gęsto zaludnionego ula, będzie nieco rozczarowany i zbliży się z pewnem uczuciem lęku. Nie pozna poważnych i spokojnych pszczół, jakie widywał podczas godzin pracy. Przed chwilą dopiero nadciągały ze wszystkich stron ogrodu, zajęte i zaaferowane, jak drobne mieszczaneczki, których nic nie jest w stanie oderwać od spraw gospodarskich; wracały do ula, prawie niepostrzeżenie, zdyszane, znużone, zakłopotane a jednak ciche, skromne, witane w przelocie przez młode amazonki straży lekkiem skinieniem macek. Zamieniały z sobą conajwyżej trzy lub cztery, prawdopodobnie niezbędne wyrazy i pospiesznie oddawały swój zbiór miodu jednej z młodych pszczół-tragarek, stojących stale na pogotowiu w dziedzińcu wewnętrznym ula; albo też same składały w obszernych spichrzach, otaczających wylęgacz, dwa ciężkie kosze kwiatowych pyłków, dźwigane przez nie na biodrach, aby znów niezwłocznie wyfrunąć na łąki, nie zwróciwszy nawet uwagi na to, co się dzieje w pracowniach, w sypialniach poczwarek lub w pałacu królewskim; nie przyjąwszy ani na chwilę udziału w hałaśliwem zgromadzeniu na placu publicznym, mieszczącym się przed progiem i zapełnionym podczas upalnych godzin dnia wesołym pogwarem odświeżaczek powietrza.
Dzisiaj wszystko zmieniło się nie do poznania. Co prawda, pewna liczba robotnic spokojnie, jak gdy by nic nie miało zajść, wyfruwa na błonia, powraca, czyści ul, udaje się do pokojów wylęgacza, zupełnie nie wciągnięta w wir ogólnego zamieszania. Pszczoły te nie będą towarzyszyły królowej w odlocie; pozostaną one w starem domostwie, aby go strzedz, aby pielęgnować dziewięć lub dziesięć tysięcy jajeczek i żywić osiemnaście tysięcy poczwarek, trzydzieści sześć tysięcy gąsienic i siedem lub osiem opuszczonych księżniczek. Powołane zostały do pełnienia tych ponurych obowiązków niewiadomo dla jakich powodów, na mocy jakich praw, jak i przez kogo. Spokojnie i niewzruszenie wiernie godzą się one ze swym losem: jakkolwiek niejednokrotnie ponawiałem próby posypywania barwnym proszkiem kilku z tych zrezygnowanych „kopciuszków“ — które łatwo jest rozpoznać po ich poważnych i nieco ciężkich ruchach, zwracających uwagę w tem świątecznie wesołem gronie — nader rzadko jednak udawało mi się odnaleźć którą z nich wśród szalejących gromad.
A jednak urok tej chwili wydaje się nieodpartym. To szał poświęcenia, może nieświadomego, nakazanego przez siłę wyższą — to święto miodu, zwycięztwo rasy i przyszłości, jedyny dzień wesela, zapomnienia i szału, jedyna niedziela pszczół. Jest to też, rzec można, jedyny dzień, w którym jedzą one dosyta i w pełni zaznają słodyczy gromadzonych przez nie skarbów. Robią one wrażenie więźniów, z których zdjęto kajdany i których przeniesiono nagle do krainy dostatku i wiecznego święta. Są podniecone, nie mogą już dłużej panować nad sobą. One, nie czyniące nigdy, żadnego bezcelowego i niezdecydowanego ruchu, teraz wyfruwają, wracają, lecą, cofają się, znów przylatują, aby przynaglić swoje siostry, przekonać się, czy królowa przygotowana jest już do drogi, a głównie byleby tylko skrócić chwile nieznośnego wyczekiwania. Wzbijają się znacznie wyżej w niebiosa, niż zazwyczaj a liście stuletnich drzew, ocieniających pasiekę, szeleszczą, muskane w przelocie złocistemi ich skrzydełkami. Nie znają już ani trosk ani obaw.
Zatraciły swoją dzikość, drobiazgowość, podejrzliwość, hardość, łatwiej je teraz poskromić, łatwiej dać sobie z niemi radę. Człowiek, ten stale zapoznawany przez nie władca, któremu dotychczas udawało się je ujarzmiać tylko za cenę bezwzględnego przystosowywania się do ich obyczajów, szanowania ich praw, nie zbaczania ani na jotę z drogi życia, zakreślanej przez ich rozum, mający wiecznie na względzie dobro przyszłości i niedający się niczem odprowadzić od raz wytkniętego celu — człowiek ten może się dzisiaj zbliżyć do nich, przedrzeć złocistą i drgającą życiem opończę, jaką tworzy dokoła ula zgiełkliwa tłuszcza, wziąć je w rękę, zebrać niby kiść jagód a one zostają pomimo to łagodne i niewinne, jak chmara polnych koników lub nocnych motyli, dzisiaj bowiem szczęśliwe, wolne od pracy, spokojne o przyszłość, byleby tylko nie rozdzielano ich z królową, w której łonie spoczywa los tej przyszłości — dzisiaj godzą się one na wszystko i nie wyrządzają krzywdy nikomu.
Ale nie zatrąbiono jeszcze właściwej pobudki. W ulu panuje bezład i niepojęte jakieś wzburzenie, którego właściwej przyczyny trudno dociec. Zazwyczaj, po powrocie do ula pszczoły zapominają zupełnie, że mają skrzydła i każda z nich pozostaje nieruchomą, ale bynajmniej nie bezczynną, przygwożdżoną niejako do miejsca, wskazanego jej przez rodzaj spełnianej pracy. Ale dzisiaj, oszalałe, zbite w zwarte gromady, krążą bezładnie od góry do dołu pionowych ścian, jak rozczyn ciasta, poruszany niewidzialną dłonią. Temperatura wewnątrz ula tak szybko podnosi się, że nieraz taje i zniekształca się wosk, z którego wystawione są budowle. Królowa, nie opuszczająca nigdy swoich środkowych plastrów, dzisiaj zdyszana, wytrącona z równowagi, przebiega tam i napowrót obok szalejących zastępów. Czy chce ona w ten sposób przyspieszyć odlot, czy też pragnie go opóźnić? Czy wydaje pszczołom rozkazy, czy też zanosi błagalne do nich modły? Czy podnieca ogólny zapał czy może z konieczności tylko mu ulega? Z tego, co wiadomo nam o ogólnej psychologii pszczoły, wypływałoby oczywiście, że akt rojenia dokonywa się wbrew woli starej władczyni. Właściwie w pojęciu robotnic-ascetek, córek królowej ula, matka ich jest tylko niezbędnym i świętym, ale zarazem nieświadomym i często dziecinnie niezaradnym narządem miłości, obchodzą się też z nią jak z istotą, którą należy stale się opiekować. Otaczają ją szacunkiem i bohaterską troskliwością. Dla niej przeznaczony jest najczyściejszy miód, specyalnie filtrowany, dający się doskonale przyswajać przez jej organizm. Otoczona jest całą świtą satelitów (albo liktorów, wedle wyrażenia Pliniusza,) która czuwa nad nią dniem i nocą, ułatwia jej pełnienie obowiązków macierzyńskich, przygotowuje komórki, w które ma ona kłaść jajka, pieści ją, tuli, żywi, czyści, pochłania nawet jej wydzieliny. Wiadomość o najdrobniejszym wypadku, jaki się jej zdarza, lotem błyskawicy obiega całą ludność ula i cały rój zbiera się tłumnie, wyrażając głośno swoje ubolewanie. Jeśli zdarzy się, że ul zostaje pozbawionym królowej a pszczoły tracą nadzieję zastąpienia jej przez inną — bądź dla tego, że nie zostawiła ona, odpowiedniego do pełnienia tej funkcyi, potomstwa, bądź też, że niema poczwarek-robotnic, niestarszych nad trzy dni (każda taka poczwarka może dzięki specyalnemu odżywianiu przeistoczyć się w królewską gąsienicę, na czem właśnie polega cała demokratyczna zasada ula, równoważącego przywileje macierzystego przeznaczenia) — jeżeli w podobnych warunkach matka zostaje schwytaną, uwięzioną i przeniesioną daleko od ula, to z chwilą gdy utrata jej zostaje faktem stwierdzonym — ul tak jest wielki, że nieraz mijają dwie lub trzy godziny, zanim wiadomość ta obiegnie całą ludność — wnet wszystkie prawie zaprzestają pracy. Pszczoły-karmicielki porzucają swój drobiazg, część roju rozpoczyna poszukiwania matki w ulu, inne znów wylatują szukać jej na zewnątrz, łańcuchy robotnic, zajętych przy budowie plastrów, przerywają się i rozpraszają; zbieraczki zdobyczy nie wyfruwają na kwiaty; strażniczki opuszczają swoje stanowiska; obcy łupieżcy, te darmozjady, czyhające zawsze na łatwy dorobek, swobodnie wchodzą i wychodzą, a nikt nie myśli o ratowaniu skarbów, z takim trudem zdobytych. Powoli gród biednieje i pustoszeje a mieszkanki jego, pogrążone w rozpaczy, pozbawione wszelkiej nadziei, giną z nędzy, chociaż łąki i pola mienią się barwnością zaściełającego je kwiecia.
Ale niech tylko pszczołom zostanie powróconą ich królowa, zanim utrata jej nie stała się jeszcze — jako fakt dokonany — powodem klęsk nie do poprawienia, zanim rozprzężenie nie zapuściło zbyt głębokich korzeni (u pszczoły zarówno jak i u ludzi, długotrwałe nieszczęścia i rozpacz osłabiają władze umysłowe i psują charakter), niech ten powrót królowej nastąpi po upływie kilku godzin a przyjęcie, jej zgotowane, będzie niezwykłe i wzruszające. Wszystkie cisną się dokoła niej, zlatują się, włażą jedna na drugą, głaszczą ją swojemi długiemi mackami, będącemi siedliskiem tylu nieznanych jeszcze narządów, przynoszą jej miód, rojno i gwarno odprowadzają do królewskich pokojów. Wnet powraca porządek w ulu; znów wre praca, zacząwszy od centralnych plastrów wylęgacza aż do najdalszych przybudówek, gdzie nagromadzony jest, nadmiar zbioru; poszukiwaczki zdobyczy wyfruwają czarnemi wstęgami i powracają po trzech niespełna minutach, objuczone łupem w postaci nektaru i pyłków kwiatowych; obcy łupieżcy zostają wypędzeni lub pozabijani, ulice powymiatane i ul znów rozbrzmiewa cichą i jednostajną nutą tego zupełnie odrębnego, radosnego hymnu, który jest serdeczną pieśnią, opiewającą obecność królowej-matki.
Można przytoczyć tysiące przykładów tego przywiązania, tego bezwzględnego oddania się pracownic swojej królowej. Podczas wszystkich klęsk, dotykających mały ten światek, bądź w postaci obalenia się ula lub plastrów, bądź z powodu niezręczności lub nieświadomości człowieka, zimna, głodu, nawet choroby, gdy ludność cała wymiera masami, prawie zawsze królowa pozostaje nietkniętą i można odnaleźć ją żywą pod stosem trupów jej wiernych cór. Wszystkie one strzegą jej, ułatwiają w razie potrzeby jej ucieczkę, urządzają jej z ciał swoich żywy mur, zapewniają dostarczanie najpożywniejszego pokarmu, oddają jej ostatnie krople miodu. Dopóki żyje królowa, niema takiej klęski, która mogłaby odebrać nadzieję tym „niewinnym zbieraczkom czystej rosy“ lub zniechęcić je do pracy. Zniszczcie dwadzieścia razy z rzędu ich plastry, pozbawcie je tyleż razy dzieci i zapasów — nie uda wam się jednak odebrać im wiary w przyszłość, i zdziesiątkowane, wygłodzone, zredukowane do nielicznej garstki, zaledwie będącej w stanie ukryć matkę przed nieprzyjacielem, skreślą one na nowo regulamin życia gromady, wezmą się przedewszystkiem do uwzględnienia najniezbędniejszych potrzeb, rozdzielą pomiędzy siebie poszczególne obowiązki w stosunku do nadzwyczajnych wymagań ciężkiej chwili i zabiorą się niezwłocznie do pracy z gorliwością, zapałem, rozsądkiem i wytrwałością, której niema chyba równej w naturze, jakkolwiek przeważna ilość jej tworów zdradza więcej stanowczości, odwagi i stałości, aniżeli ludzie.
Do uchronienia pszczół od zniechęcenia, od ostatecznej rozpaczy i podtrzymania ich miłości wystarcza nietylko obecność matki, ale i ta okoliczność, że w godzinę swojej śmierci lub swojego odlotu pozostawiła ona najsłabszą choćby nadzieję potomstwa. „Widzieliśmy — powiada czcigodny Langstroth, jeden z filarów współczesnego pszczelnictwa — taką kolonię, która składała się z liczby pszczół, niewystarczającej do zasłania sobą przestrzeni dziesięciu kwadratowych centymetrów a która jednak usiłowała wychować królowę. W ciągu dwóch tygodni niestrudzone pracownice żyły tą nadzieją; nareszcie, kiedy liczba ich zmalała do połowy wykluła się królowa, ale skrzydła jej były tak niedoskonałe, że nie umiała wcale fruwać. Jakkolwiek jednak była ona do pewnego stopnia kaleką, mały światek poddanych oddawał jej wszelkie należne hołdy. Po upływie tygodnia pozostał zaledwie tuzin pszczół; nareszcie po pewnym czasie sama królowa zginęła, pozostawiając na plastrach kilka, nieszczęsnych, niepocieszonych córek“.
Przytoczę, między innemi, jeszcze jeden dowód niezwykłej miłości córek dla matki i poświęcenia się ich dla niej, które miałem możność zaobserwować dzięki okoliczności, wywołanej niesłychanie okrutnemi próbami, na jakie narażane są te nieszczęśliwe, ale zarazem niepokonane bohaterki, wskutek ciągłego despotycznego mieszania się człowieka do ich spraw. Za przykładem wielu amatorów pszczół, niejednokrotnie sprowadzałem z Włoch zapłodnione królowe, ponieważ włoska rasa jest lepsza, odporniejsza, dzielniejsza, pracowitsza i łagodniejsza od naszej. Przesyłki te są dokonywane w maleńkich pudełeczkach o podziurkowanych ściankach. W pudełeczku umieszczoną zostaje królowa, pewien zapas żywności oraz kilka robotnic, wybieranych zazwyczaj z pomiędzy najstarszych (wiek pszczół daje się łatwo rozpoznać po ich mniej, lub więcej wygładzonem, wychudzonem, prawie pozbawionem uwłosienia ciałku a przedewszystkiem po skrzydełkach zniszczonych i postrzępionych wskutek ciągłej pracy). Zadaniem robotnic jest żywienie, pielęgnowanie i strzeżenie królowej podczas podróży i zazwyczaj większość ich ginie, nie dotarłszy do kresu. Pewnego razu wszystkie, co do jednej, wyginęły z głodu, ale i tym razem — jak zawsze — królowa dojechała żywa, w jaknajlepszem zdrowiu; prawdopodobnie ostatnia z jej towarzyszek, ginąc, oddała swojej władczyni, będącej w jej mniemaniu symbolem życia droższego i trwalszego nad jej własne, ostatnią kroplę miodu, troskliwie przechowywaną na czarną chwilę w głębi swego wola.
Zauważywszy tę niewzruszoną stałość uczuć, człowiek umiał wyzyskać na swoją korzyść cudowny zmysł społeczny pszczół, ich gorliwość w pełnieniu obowiązków, przezorność, wspaniałomyślność, dbałość o jutro — słowem wszystkie cechy, stanowiące treść całego ich życia.
W ten sposób właśnie udaje mu się od kilku już lat oswajać do pewnego stopnia, oczywiście bez ich wiedzy, te śmiałe bojowniczki, opierające się wszelkiej zewnętrznej przewadze, i ulegające nawet w nieświadomej swojej niewoli wyłącznie własnym swoim, ujarzmionym przez człowieka prawom. Może on być przekonany, że, mając w ręku królowę, ma w swojej mocy duszę i przyszłe losy ula. Zależnie od sposobu korzystania ze swojej zdobyczy, może się dowolnie życiem ula rozporządzać: powstrzymywać lub przyspieszać rojenie, zmniejszać lub powiększać liczbę wyfruwających pszczół, łączyć lub rozdzielać kolonię, kierować wychodźstwem gromady. Pomimo to zupełnie sprawiedliwe jest mniemanie, jakoby królowa była w gruncie rzeczy li tylko rodzajem żywego symbolu, która, również jak wszelkie inne symbole, wyobraża daleką i oderwaną zasadę, z którą pszczelarz powinien się liczyć, o ile chce uniknąć niejednego niepowodzenia. Zresztą pszczoły najzupełniej są tego stanu rzeczy świadome i nie zapominają ani na chwilę, że, po za znikomą i widzialną królową, ukrywa się właściwa ich idealna i niezmienna władczyni, stanowiąca istotę i treść ich dążeń. Właściwie kwestya, czy idea ta jest świadomie lub nieświadomie żywioną przez pszczoły, zajmuje nas o tyle tylko, o ile chcemy dokładnie ją zbadać lub specyalnie zapoznać się z naturą, która je tą ideą obdarzyła.
Gdziekolwiek tkwiłaby ona, w czemkolwiekby się objawiała, czy to w jakimś punkcie ich wątłego ciałka czy w wielkiej nieznanej nam istocie — zawsze godną jest naszej uwagi. I trudno nie zrobić tutaj wzmianki, że gdybyśmy starali się unikać czynienia zachwytu swojego zależnym od tylu warunków miejsca i pochodzenia, nie tracilibyśmy tak często okazyi otwierania naszych oczu z podziwem a niema nic płodniejszego w skutki nad takie właśnie otwieranie oczu.
Czytelnik może mi zarzucić, że są to przypuszczenia zbyt ryzykowne i stawiane w sposób zanadto ludzki, że pszczoły nie mają żadnych tego rodzaju pojęć i że myśl o przyszłości, miłość ich dla rodzaju i staranie się o doskonalenie gatunku oraz wiele innych, przypisywanych im przez człowieka uczuć i myśli, sprowadza się w gruncie rzeczy li tylko do skromnych rozmiarów instynktu życia, obawy cierpień i śmierci oraz powabu rozkoszy. Zgadzam się z tem; przypuśćmy, że są to tylko utarte frazesy, to też nie przypisuję im wielkiego znaczenia. Jedynym faktem pewnym, zupełnie stwierdzonym, jest, że w różnych okolicznościach życia rozmaicie też obchodzą się pszczoły ze swoją królową. Wszystko inne pokryte jest mrokiem tajemnicy, która pozwala tylko na robienie mniej lub więcej trafnych, mniej lub więcej zajmujących przypuszczeń. Gdybyśmy jednak mówili o ludziach w ten sposób, w jaki należałoby może mówić o pszczołach, czy mielibyśmy wówczas prawo twierdzić wiele więcej? I my także ulegamy tylko konieczności, pragnieniu rozkoszy lub obawie kary a to, co nazywamy naszym rozumem, równa się — ze względu na swoje pochodzenie i swoje dążenie temu, co nazywamy u zwierząt instynktem. Dokonywamy pewnych czynności i sądzimy, że znamy ich skutki; podlegamy działaniu pewnych faktów, których przyczyny, jak sobie wmawiamy, dokładniej nam są znane od przyczyn zjawisk, dotyczących życia zwierząt; niezależnie jednak od tego, że przypuszczenia podobne nie opierają się bynajmniej na niewzruszonych podstawach, zjawiska, omawiane są drobne i rzadkie w porównaniu z olbrzymim szeregiem innych a wszystkie one, zarówno najlepiej znane jak i najbardziej tajemnicze, najdrobniejsze i najpotężniejsze, najbliższe i najdalsze, dokonywane są w najgłębszym mroku, w którym prawdopodobnie tak samo błądzimy poomacku, jak — wedle naszego przypuszczenia, — czynią to pszczoły.
„Przyznać należy“ — powiada w jednem miejscu Buffon, który zabawne ma jakieś uprzedzenie do pszczół — że każda z tych much, wzięta pojedynczo, posiada mniej sprytu — aniżeli pies, małpy i większość zwierząt; że są one mniej posłuszne, mniej przywiązane, mniej uczuciowe, że — słowem — posiadają mniej zalet podobnych do zalet ludzkich; to też nie ulega wątpliwości, że ich pozorna zmyślność zależną jest tylko od ich gromadnego życia; a jednak sama ta gromada pozbawiona jest wszelkiej świadomości, ponieważ skupia się ona w imię pewnych określonych moralnych względów, a łączenie nie odbywa się wcale za ogólną zgodą. Stowarzyszenie to jest więc tylko fizycznem ciałem zbiorowem, nakazanem przez naturę i niezależnem od jakiejkolwiek świadomości, lub rozumowania. Pszczoła-matka płodzi od razu pod jednym dachem dziesięć tysięcy jednostek; gdyby te dziesięć tysięcy jednostek były tysiąc razy bezmyślniejsze aniżeli są, byłyby jednak zmuszone, chcąc istnieć w dalszym ciągu, w jakikolwiek bądź sposób urządzić swoje życie. Ponieważ wszystkie one rozporządzają jednakowemi siłami, to, gdyby zaczęły sobie wzajem szkodzić, doszłyby wkrótce naturalnym biegiem rzeczy do wyrządzania sobie jaknajmniejszej krzywdy, czyli że zaczęłyby sobie wzajemnie pomagać; mogłoby się wtedy wydawać, że porozumiewają się one i dążą wszystkie do jednego celu. Człowiek, badający je, przypisałby im wówczas poglądy i inteligencję, której są zupełnie pozbawione, chciałby wyrozumować każdy ich czyn, odnaleźć przyczyny każdego ich poruszenia, co dałoby pole do niezliczonych cudownych lub potwornych rozumowań. Te dziesięć tysięcy jednostek, które zostały jednocześnie spłodzone, które mieszkały pod jednym dachem, które rozwijały się jednocześnie, nie mogłyby nie działać mniej więcej jednakowo i, jakkolwiek obdarzone są minimalną dozą uczucia, musiałyby nabrać jednakich nawyknień, zżyć się z sobą, dobrze się czuć razem, zająć się wspólnem swojem mieszkaniem, powracać doń w regularnych odstępach czasu, i t. d. — ztąd ta architektonika, geometrya, porządek, przezorność, miłość dla ojczyzny — słowem cała rzeczpospolita — a całość oparta, jak widzimy, na bujnej wyobraźni badacza“.
Mamy tu zupełnie odmienny sposób zapatrywania się na pszczoły. Może się on zrazu wydać naturalniejszym; ale w gruncie rzeczy byłby nim tylko dla tej prostej przyczyny, że nic nam nie wyjaśnia. Pomijam zasadnicze błędy powyżej przytoczonego ustępu; ale już sam ten fakt chociażby, że pszczoły, wyrządzając sobie jaknajmniejszą krzywdę, przystosowują się tym sposobem do wymagań codziennego życia, wskazuje na istnienie pewnego zasobu inteligencyi, która okaże się tem godniejszą zastanowienia, im bliżej zbadamy, w jaki sposób te „dziesięć tysięcy jednostek“ unika szkodzenia sobie a natomiast uczy się pomagać sobie wzajemnie? Czyż nie jest to jednak historya naszego własnego życia i czyż wszystko, co mówi stary, podrażniony naturalista, nie da się zastosować dokładnie do naszych ludzkich gromad? Nasza mądrość, nasze cnoty, nasza polityka, wszystkie cierpkie owoce konieczności, które wyobraźnia nasza w złote stroi blaski, dążą jedynie do wyzyskania naszego egoizmu i skierowania ku dobru publicznemu — z natury szkodliwej działalności każdego pojedynczego osobnika. A zresztą, jeżeli przypuścimy, że pszczoły nie rządzą się w istocie żadną ideą, żadnemi z uczuć, które im przypisujemy, jaka właściwie różnica, co będzie przedmiotem naszego podziwu? — Jeżeli uważamy, że nierozsądnie jest zachwycać się pszczołami, w takim razie podziwiajmy naturę; przyjdzie jednak taka chwila, kiedy nic nie będzie w stanie osłabić naszego zachwytu, wcale więc nie stracimy na cofnięciu się i czekaniu.
Cokolwiekbądź jednak, nie dając za wygranę naszemu przypuszczeniu, które ma przynajmniej tę dobrą stronę, że wiąże w umyśle naszym pewne fakty, w rzeczywistości nierozerwalnie z sobą złączone, musimy przyznać, że pszczoły wielbią w swoich królowych raczej nieznaną i daleką przyszłość, aniżeli same osoby tych władczyń. Pszczoły pozbawione są cienia sentymentalizmu, i gdy która z nich powraca z pracy tak zraniona, że siostry uważają ją za niezdolną do pełnienia obowiązków — zostaje wyrzuconą przez nie bez litości. A jednak niepodobna im odmówić pewnego osobistego przywiązania do matki. Poznają swoją królowę zawsze i wszędzie. Nawet, gdy się zestarzeje i stanie się nędzną kaleką, odźwierne nie wpuszczą do ula obcej matki, chociażby była najpiękniejsza i najmłodsza, chociażby zdawała się być najpłodniejszą. Co prawda, na tem polega jeden z zasadniczych obowiązków odźwiernych, które pozwalają sobie na pewne w tym względzie odstępstwo jedynie w epoce najobfitszego zbioru miodu i to tylko w stosunku do obcych robotnic, obciążonych słodkim łupem. Gdy królowa staje się zupełnie bezpłodną, starają się zastąpić ją za pomocą wyhodowania pewnej liczby księżniczek. Co się staje jednak ze starą królową? Nic nie wiemy o tem pewnego; bartnikom zdarzało się jednak czasem znajdować na plastrach ula silną, wspaniałą królowę w kwiecie wieku a gdzieś w głębi, w najciemniejszym zakątku starą „gospodynię“ — jak ją nazywają w Normandyi — wychudzoną i bezwładną. I w tym wypadku pszczoły, jak się zdaje, broniły doostatka swej władczyni przed nienawiścią potężnej jej rywalki, pragnącej tylko jej śmierci, królowe bowiem żywią wzajemnie względem siebie gwałtowną nienawiść, która każe skakać im sobie do oczu z chwilą, gdy dwie z nich znajdują się pod jednym dachem. Możnaby przypuścić, że zapewniają one w ten sposób starszej — skromny i cichy przytułek na resztę dni jej życia. I tutaj potrącamy o jedną z tysiącznych zagadek tego woskowego państwa; mamy okazyę stwierdzenia raz jeszcze, że polityka i obyczaje pszczół nie są ani ciasne, ani z góry postanowione, i że zależą one od czynników daleko bardziej złożonych, aniżeli te, które, wedle pojęcia naszego, dobrze nam są znane.
Ludzie gwałcą jednak na każdym kroku prawa natury, które muszą wydawać się pszczołom najbardziej niewzruszonemi. Codziennie stawiamy je w takiem położeniu, w jakiem znaleźlibyśmy się sami, gdyby nagle cofnięto prawo ciążenia, przestrzeni, światła lub śmierci. Ale jak też postąpią pszczoły, jeżeli przemocą lub podstępem wpuszczoną zostanie do ula druga matka-królowa? W naturalnym stanie rzeczy, wypadek taki, dzięki czujności odźwiernych, nie przytrafiłby im się chyba nigdy w życiu. Ale i w tym razie nie tracą pszczoły umiejętności panowania nad sobą i umieją pogodzić w sposób jaknajzręczniejszy, jaknajbardziej pomysłowy dwie zasady, czczone przez nie jako boskie prawa. Pierwsza z nich, to prawo jedynego macierzyństwa, które nigdy nie bywa obchodzone, z wyjątkiem wypadku (i to jedynie tylko w podobnym razie) bezpłodności rządzącej królowej.
Druga zasada jest jeszcze ciekawszą i jeśli nie można jej obejść, to przynajmniej można ją wytłomaczyć, że tak powiem, z punktu widzenia judaistycznego. Jest to dogmat nietykalności osoby królewskiej. Pszczołom byłoby bardzo łatwo przebić nieproszonego gościa tysiącem zatrutych żądeł; zginąłby on na miejscu i pozostałoby im tylko wyrzucić trupa za wrota ula. Ale jakkolwiek mają żądło zawsze na pogotowiu, używają go tylko podczas wzajemnych walk, podczas rzezi samców, nieprzyjaciół lub darmozjadów, „nigdy jednak przeciw królowym“ a i same królowe również nie używają nigdy swojego żądła przeciwko człowiekowi, ani przeciwko zwierzęciu, ani też przeciwko zwyczajnej pszczole: ich królewska broń, która nie ma formy prostej, jak u zwykłych robotnic, tylko zagiętą w postaci zakrzywionej szabli, bywa wydobywaną jedynie podczas walki z równą im istotą, t. j. z inną królową.
Ponieważ ani jedna, prawdopodobnie, pszczoła nie poważyłaby się ściągnąć na siebie odpowiedzialności za bezpośrednie i krwawe królobójstwo, w tym więc wypadku, kiedy porządek i dobrobyt ula wymagają zgładzenia współzawodniczki królowej, pszczoły starają się nadać jej śmierci pozór zupełnie naturalny; dzielą zbrodnię pomiędzy tyloma pszczołami, że osobistość przestępcy pozostaje najzupełniej ukrytą. W takich razach „otulają one“, używając technicznego wyrażenia pszczelarzy, obcą władczynię, to znaczy zupełnie ją przykrywają niezliczonem mnóstwem swoich splecionych z sobą ciałek, tworząc w ten sposób rodzaj żywego więzienia, w którem biedaczka nie może już się poruszać; przedłużają tę okrutną mękę, nieraz 24 godziny, w razie potrzeby, dopóki nieszczęsna nie zginie z głodu i braku powietrza.
Jeśli prawa królowa zbliża się w takiej chwili i jeżeli, przeczuwając rywalkę, okazuje chęć napadnięcia na nią, żywe ściany więzienia rozsuwają się przed nią natychmiast. Pszczoły otaczają kołem obie nieprzyjaciółki i absolutnie bez brania udziału, uważnie, ale obojętnie, śledzą przebieg niezwykłego pojedynku, tylko królowa bowiem może użyć żądła przeciwko królowej i tylko ta, która w łonie swojem nosi zaczątek około miliona istnień, zdaje się mieć wyłączne prawo zadania jednym ciosem około miliona śmierci. Gdy jednak walka przeciąga się zbyt długo bez rezultatu, gdy oba zakrzywione żądła ześlizgują się bez skutku po grubych pancerzach, ta z królowych, która zdaje się uciekać z pola bitwy, niezależnie od tego, czy jest to królowa prawa czy samozwańcza, zostaje schwytana, zatrzymana i na nowo pokryta ruchomem więzieniem, dopóki nie okaże chęci wznowienia walki. Należy dodać, że podczas wszystkich licznych doświadczeń, robionych w tym przedmiocie, prawie zawsze rządząca królowa odnosiła zwycięztwo — czy to dlatego, że czując się u siebie, wśród swoich, posiada więcej odwagi i zapału aniżeli ta druga, czy może dla tego, że pszczoły, pozostając bezstronnymi świadkami w chwili walki, zatracają tę bezstronność wówczas, gdy urządzają żywe więzienie po nad obiema współzawodniczkami: zauważono, że matka ich nie cierpi wcale na tej niewoli, obca zaś królowa zawsze wychodzi z więzienia wyraźnie wyczerpana i zmięta.
Jedno proste doświadczenie najlepiej dowodzi, że pszczoły poznają swoją królowę i że są do niej prawdziwie przywiązane. Pozbawcie ula królowej a dostrzeżecie natychmiast objawy lęku i rozpaczy, jakie opisałem w poprzednim rozdziale. Wprowadźcie napowrót do ula po kilku godzinach tę samą królowę a wszystkie jej córki wyfruną na jej spotkanie, ofiarując jej miód w darze. Jedne urządzą szpaler na jej drodze, inne z opuszczonemi na dół główkami i podniesionemu do góry brzuszkami, utworzą dokoła królowej wielkie półokręgi nieruchome i dźwięczne a pieśń ich jest zapewnie hymnem radosnym z powodu szczęśliwego powrotu, który jakoby wyraża za pośrednictwem swoich majestatycznych dźwięków — uroczysty hołd, oddawany władczyni, lub radość najwyższą z okazyi jej odzyskania.
Ale nie wyobrażajcie sobie, że uda wam się oszukać pszczoły, podstawiając na miejsce prawej królowej obcą matkę. Zaledwie zdąży ona postawić pierwsze kroki w ulu, wnet zlecą się zewsząd oburzone robotnice. Zostanie ona natychmiast schwytana i zatrzymana w okrutnem, hałaśliwem więzieniu, którego zwarte ściany będą się kolejno luzowały, aż do samego jej zgonu, gdyż w tym szczególnym przypadku prawie nigdy się nie zdarza, aby wyszła ona zeń żywą.
To też wprowadzanie i zamiana królowych przedstawia jedną z największych trudności hodowli pszczół. Ciekawą jest rzeczą przyjrzenie się, ile dyplomacyi, ile zręcznych wybiegów użyć musi człowiek, aby narzucić swoją wolę tym drobnym stworzeniom i oszukać je, takie przezorne, ale zawsze ufające i przyjmujące z wzruszającem bohaterstwem najbardziej nieprzewidziane trafy, uważając je widocznie za nowy fatalny kaprys natury. W ogóle, w całej tej dyplomacyi i wśród tego rozpaczliwego bezładu, jaki sprowadzają najczęściej te śmiałe podstępy, człowiek liczy prawie zawsze, na zasadzie doświadczenia niejako, na zmysł praktyczny pszczół, na nieprzebrane skarby ich praw i ich cudowne obyczaje, na ich zamiłowanie porządku, spokoju i dobra ogólnego, na ich wiarę w doskonalenie się gatunku, na taką przedziwną stanowczość i taką poważną bezinteresowność ich charakteru, a przedewszystkiem na żelazną, niezmordowaną wytrwałość w pełnieniu swoich obowiązków. Szczegółowe jednak objaśnienia, dotyczące tych aktów, wchodzą właściwie w zakres techniki pszczelnictwa i zaprowadziłyby nas zbyt daleko.[4]
Co się tyczy osobistego przywiązania, o którem mówiliśmy, to chcąc skończyć z tą kwestyą, można napewno powiedzieć, że o ile tylko uczucie to istnieje, jest ono zarazem bardzo krótkotrwałem i jeśli spróbujecie wprowadzić napowrót do ula matkę, nieobecną w nim od kilku już dni, dozna ona takiego przyjęcia ze strony oburzonych swoich córek, że wypadnie wam pospieszyć jej na pomoc i uwolnić ją od zabójczego więzienia, które jest zwykłą karą samozwańczych królowych. Przez ten czas bowiem pszczoły zdążyły przerobić na sypialnie królewskie około tuzina zwykłych pomieszczeń robotnic i dzięki temu, przyszłości rasy nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Przywiązanie ich słabnie lub wzrasta zależnie od sposobu, w jaki królowa uosabia tę przyszłość. Często spostrzegać się daje fakt, że w chwili, gdy dziewicza królowa spełnia niebezpieczny obrządek „wzlotu małżeńskiego“ poddane jej do tego stopnia lękają się ją utracić, że wszytkie towarzyszą jej w tem tragicznem podobłocznem poszukiwaniu miłości, o którem mówić będę w jednym z następnych rozdziałów; fakt ten nie miewa jednak nigdy miejsca, o ile postarano się dać im kawałek plastra, zawierającego komórki młodych poczwarek, z których robotnice mogą mieć nadzieję wyhodowania matki. Przywiązanie może przeistoczyć się w gniew i nienawiść, jeżeli władczyni ich nie spełnia wszystkich swoich obowiązków względem tego nieznanego bóstwa, które nazwiemy społeczeństwem przyszłości, daleko lepiej rozumianem przez nie aniżeli przez ludzi. Zdarzało się np., że pszczelarze — dla najrozmaitszych powodów — bronili królowej połączenia się z rojem i w tym celu zatrzymywali ją w ulu za pomocą kratki, przez przęsła której z łatwością przedostawały się zręczne, szczuplutkie robotnice, nie spostrzegające nawet tej przeszkody, będącej zaporą nie do przebycia dla biednej, znacznie cięższej i grubszej niewolnicy miłości. Przy pierwszem zaraz wyfrunięciu z ula, pszczoły spostrzegają, że królowa nie towarzyszy im, wracają więc do niej, czyniąc jej wyrzuty, dokuczają jej i pogardliwie traktują nieszczęśliwą brankę, którą posądzają zapewnie o lenistwo, lub u której podejrzewają pewien niedorozwój umysłowy. Przy drugiem wyfrunięciu pozostanie jej w ulu jest już dla nich oczywistym dowodem złej woli, gniew ich więc potęguje się, a napaści stają się coraz groźniejsze.
Nareszcie za trzecim razem, stwierdziwszy niepoprawną zdradę królowej i jej zapominanie o ciążących na niej obowiązkach względem przyszłości rasy, skazują ją prawie zawsze na śmierć w królewskiem więzieniu.
Jak widzimy, wszystko jest podporządkowane tej przyszłości z taką przezornością, jednozgodnością, niewzruszoną stałością, darem korzystania z trafów, wyzyskiwania ich, że nie może nie budzić w nas zachwytu, zwłaszcza wobec niezbędnego brania pod uwagę nieprzewidzianych i nadnaturalnych powikłań, będących rezultatem ciągłego wtrącania się człowieka do życia pszczół. Możnaby, co prawda, zarzucić, że w ostatnim, przytoczonym przez nas, przykładzie, pszczoły fałszywie bardzo tłomaczą sobie niemożność królowej wyjścia po za kratkę i towarzyszenia im. Pomyślmy jednak, czy my sami okazalibyśmy się przezorniejszymi, gdyby potęga umysłowa jakiejś istoty — tak olbrzymiej, że poruszenia jej byłyby dla nas równie niezrozumiałemi, jak przyczyny zjawisk naturalnych, — zastawiła na nas sidła podobnego rodzaju?
Czyż nie zużyliśmy kilku tysięcy lat na wykombinowanie mniej lub więcej trafnego wytłómaczenia istoty pioruna np.? każda przecież zdolność rozumowania dotknięta zostaje niemocą z chwilą, gdy przekracza ciasne zawsze granice swojej sfery i staje wobec faktów dla niej niedostępnych. Po za tem, może, gdyby doświadczenie zrobione z kratką było ponawiane i ogólnie przyjęte, niewiadomo czy pszczoły nie zrozumiałyby go w końcu i nie przystosowałyby się do tej nowej na nie pułapki. Zrozumiały one wszak dużo innych prób i wyzyskały je nader umiejętnie na swoją korzyść. Doświadczenie z „ruchomemi plastrami“ np. albo z „sekcyami“, które zmuszają je do gromadzenia miodu w małych skrzyneczkach, symetrycznie uszeregowanych, albo też niezwykła próba robiona z „karbowanym woskiem“, gdzie zarysy komórki są oznaczone zaledwie dostrzegalną, wystającą linią, z której umieją natychmiast doskonale korzystać, wyciągając wosk do góry i budując w ten sposób — bez straty czasu i materyału — doskonale prawidłowe komórki. Czy nie znajdują ze wszelkich powikłań — byleby nie objawiały się one w postaci sideł, zastawionych przez złośliwe i przebiegłe bóstwo — najlepszego i jedynego wyjścia, jakiego nie powstydziłby się człowiek? Dla przekonania się, jak radzą sobie wobec zupełnie naturalnych, ale zarazem niezwykłych zjawisk, wystarczy przytoczyć przykład następujący: przypuśćmy, że ślimak albo mysz wślizgnęły się do ula i zostały tam zabite, w jaki też sposób udaje się im uwolnić ul od obecności trupa? Otóż, o ile nie mogą wyrzucić lub poćwiartować nieproszonego gościa, zakopują go szczelnie i dokładnie w rodzaj grobu z wosku i smołki, wyróżniającego się dziwacznie z pośród szeregu zwykłych budynków ula. W przeszłym roku spostrzegłem w jednym z moich ulów, trzy podobne mogiły, oddzielone — również jak komórki plastrów — wspólnemi ścianami, a to prawdopodobnie w celu zaoszczędzenia wosku. Ostrożne grabarki zbudowały te mogiły nad resztkami trzech małych ślimaków, które dziecko jakieś zapewnie wrzuciło do ula. Zazwyczaj, gdy sprawa dotyczy ślimaków, poprzestają na zalepieniu woskiem otworu muszelki. Ale w tym wypadku skorupki musiały być zanadto rozgniecione albo połamane, uważały więc za właściwsze pogrzebać je pod górą woskową; chcąc jednak ułatwić przejście, urządziły na tem, zagradzającem drogę, wzniesieniu — szereg krużganków w równych od siebie odstępach, stosując się przy tem nie do własnych swoich rozmiarów, ale do objętości dwa razy większych od nich samców. Czyż nie nasuwa to wszystko przypuszczenia, że zrozumiałyby one kiedyś w przyszłości przyczynę, która nie pozwala królowej przedostać się przez oczka siatki? Obdarzone są wysoko rozwiniętym zmysłem przestrzeni, niezbędnej do swobodnego poruszania się danego ciała. W tych okolicach gdzie żyje straszny sfinks „trupia główka“ (Acherontia atropos) ustawiają one przy wejściu do ula rodzaj woskowych kolumienek, pomiędzy któremi ten nocny łupieżca nie może przecisnąć się z powodu olbrzymiego swojego kadłuba.
Ale skończmy już raz z tą kwestyą, która byłaby niewyczerpaną, gdybyśmy chcieli przytaczać wszystkie przykłady. Dla ostatecznego określenia roli i stanowiska królowej, można powiedzieć, że jest ona duszą i niewolnicą gromady, której „rozum“ ją otacza. Jest jedyną władczynią, ale zarazem i królewską sługą, ujarzmioną skarbniczką i odpowiedzialną przedstawicielką miłości. Podwładne służą jej i czczą ją, nie zapominając jednak, że to nie osoba królowej wzbudza cześć, ale misya, przez nią spełniana i losy ula, których jest wyobrazicielką. Wątpię, czy znalazłoby się na kuli ziemskiej ludzkie społeczeństwo, którego cele zawierałyby tyle poważnych dążeń; demokracya, której niezależność byłaby i doskonalszą i rozumniejszą a ujarzmienie — zupełniejszem i lepiej wyrozumowanem. Ale nie znalazłoby się również ani jedno społeczeństwo, które posuwałoby zdolność poświęcania się do takiej bezwzględności i takiego okrucieństwa. Nie sądź, czytelniku, że zachwycam się temi ofiarami w równej mierze jak ich rezultatami. Byłoby oczywiście do życzenia, aby skutki te zostały osiągane za cenę mniejszych cierpień i mniejszego zaparcia się siebie. Ale jeśli uznamy słuszność samej zasady — i może nawet nie bez korzyści dla myśli ludzkiej — musimy w takim razie przyznać, że ustrój ula jest w istocie cudownym. Niezależnie od ludzkiego punktu zapatrywania się na cel i treść bytu, życie w ulu nie bywa uważanem za szereg mniej lub więcej przyjemnych godzin, których lepiej i rozumniej jest nie zasępiać, nie zatruwać, i w miarę możności, ograniczać niezbędną pracę dla otrzymania pożywienia. Wprost przeciwnie pszczoły pojmują istnienie swoje — jedynie jako dążenie do spełniania wielkiego, wspólnego wszystkim, obowiązku względem dobra przyszłości, cofającej się wciąż w nieznaną dal od początku stworzenia. W imię celu tego każda z pszczół, oddzielnie wzięta, wyrzeka się połowy swojego szczęścia i swoich praw. Królowa musi się pożegnać ze światłem dziennem, z wolnością i z roskoszą oglądania wnętrza kielichów kwiatowych; robotnice — wyrzekają się miłości, czterech lub pięciu lat życia i rozkoszy macierzyństwa. Królowa poświęca rozwój swojej inteligencyi na korzyść narządów rozrodczych a robotnice muszą poddać te narządy zanikowi na korzyść rozwoju władz umysłowych. Błędnem byłoby przypuszczenie, że wola nie przyjmuje żadnego udziału w tych poświęceniach. Coprawda, robotnica nie jest w stanie zmienić swojego losu, ale rozporządza ona losem wszystkich, otaczających ją, poczwarek, które stają się w ten sposób przybranemi jej córkami. Widzieliśmy już, że każda zwyczajna poczwarka może przeistoczyć się w królowę, o ile będzie żywiona i hodowana podług dyety królewskiej; i naodwrót każda królewska poczwarka, o ile zmienionym zostanie system jej żywienia i hodowli, może stać się zwykłą robotnicą. Takie cudowne dobory dokonywane zostają codziennie w złocistym mroku ula. Nie powstają one przypadkowo, ale zawdzięczają narodziny swoje rozumowi, który może być zwyciężonym tylko przez człowieka, zawsze czujnemu rozumowi, który wciąż zdaje sobie sprawę z tego, co zachodzi na zewnątrz ula i z tego, co się, wewnątrz niego dzieje. Jeśli niespodzianie zakwitnie nowa serya kwiatów a pagórki i brzegi rzeki okryją się na nowo barwnym kobiercem, jeśli królowa zestarzeje się, lub stanie się mniej płodną, jeżeli ludność wzrośnie liczebnie a ul stanie się zbyt ciasnym, przekonacie się, że zostaną wybudowane nowe komórki królewskie. Komnaty te mogą być ponownie obalone, jeżeli zbiór miodu okaże się znów skąpym a ul dostatecznie powiększonym. Częstokroć komórki te bywają utrzymywane w całości tylko tak długo, dopóki młoda królowa nie dopełni, i to z dobrym skutkiem, wzlotu małżeńskiego i wnet zostają zniszczone z chwilą, gdy królowa wraca z powrotem do ula, wlokąc za sobą w tryumfie, — niby zdobycz wojenną — niezaprzeczony dowód swojego zapłodnienia. Gdzież jest ten rozum, przystosowujący wciąż teraźniejszość do przyszłości: rozum dla którego rzeczy jeszcze dalekie, nieznane, więcej mają wagi aniżeli rzeczy namacalne? Gdzież jest siedlisko tej bezimiennej przezorności, która odtrąca i wybiera, podnosi i spycha, która z tylu robotnic mogłaby zrobić tyle królowych i która skazuje na wieczne dziewictwo tyle kobiet, mogących zostać matkami? Powiedzieliśmy na innem miejscu, że tkwi ona w „duchu ula“, ale gdzież ostatecznie szukać tego „ducha ula“, jeżeli nie w gromadzie robotnic? Może zbytecznem było takie uważne śledzenie obyczajów państwa pszczół dla przekonania się, że tam właśnie tkwi jego siedlisko.
Może wystarczyłoby, za przykładem Dujardin’a, Brandt’a, Girard’a, Vogel’a i innych owadoznawców zbadać pod mikroskopem obok pustej względnie czaszki królowej, oraz wspaniałej głowy samca, olśniewającej dwudziestoma sześcioma tysiącami oczu — małą, niepozorną i stroskaną główkę dziewiczej pracownicy. Przekonalibyśmy się, że w tej maleńkiej główce mieszczą się zwoje mózgu najbardziej pomysłowego i najszersze obejmującego widnokręgi, ze wszystkich, istniejących w ulu. Jest to zarazem mózg najpiękniejszy, najbardziej złożony, najsubtelniejszy w naturze po mózgu człowieka, jakkolwiek innego zupełnie rodzaju i budowy.[5] Tutaj także, jak u wszystkich znanych nam tworów, mózg jest zarazem siedliskiem władzy, prawdziwej siły, rozumu i zwycięztw. I tutaj też ten niewidzialny atom tajemniczej substancyi ujarzmia i stwarza materyę i umie zdobywać sobie naczelne i trwałe miejsce wśród olbrzymich i bezwładnych potęg nicości i śmierci.
A teraz powróćmy do rojącego się ula, który nie czekał końca naszych rozumowań, aby wydać hasło odlotu. W chwili zatrąbienia pobudki, zda się, że wszystkie bramy miasteczka otwierają jednocześnie swe podwoje za jednem gwałtownem pchnięciem — i nagle wysypuje się a raczej wystrzela jak błyskawica, wielka czarna masa, której podwójna, potrójna, lub — zależnie od ilości otworów — poczwórna, długa, wyciągnięta i nieruchoma fala rozlewa się i ginie w przestworzu nakształt dźwięcznego obłoku, utkanego z setki tysięcy drgających i przezroczych skrzydełek. Przez kilka minut obłok ten unosi się po nad ulem, szeleszcząc dziwnie, niby miękie zwoje pajęczego jedwabiu, rozdzieranego i zeszywanego przez dziesiątki tysięcy naelektryzowanych palców. Kłębi się, splata, drga jak rozbujany żagiel, podtrzymywany w przestworzu przez niewidzialne ręce, które zdają się zwijać go i rozwijać, od kwiatów aż pod lazurowy strop nieba w oczekiwaniu monarszego przybycia lub odjazdu. Nareszcie jedna strona podnosi się, druga opada, łączą się wszystkie cztery, ozłocone słońcem i rozśpiewane rogi promiennego płaszcza i nakształt jednego z tych fantastycznych kobierców, ukazujących się i ginących na widnokręgu, jakby na skinienie różdżki czarodziejskiej, mknie, cały już skłębiony, aby ukryć świętą przedstawicielkę przyszłości, ku topoli, gruszy lub wierzbinie, gdzie królowa usadowiła się niby złoty gwóźdź, o który żagiel ten zaczepia jeden ze swoich dźwięcznych zwojów i który osłania swoją, zasnutą perłami i lśniącą blaskiem tysiąca skrzydełek, tkaniną. I znów nastaje cisza; a cały ten wielki zgiełk i ten groźny żagiel, brzemienny niezliczonem mnóstwem żądeł, ten ogłuszający grad złota, zawieszony i rozlegający się bez przerwy nad całą okolicą, wszystko to po krótkiej chwili maleje i kurczy się do rozmiarów sporej, niewinnej i spokojnej kiści, zaczepionej o gałąź drzewa i składającej się z tysięcy drobniutkich, żywych, ale nieruchomych gronek, które cierpliwie wyczekują powrotu forpoczt, wysłanych na poszukiwanie schronienia.
Jest to pierwszy popas roju, zwanego „rojem pierwotnym“, któremu przewodniczy zawsze stara królowa. Zatrzymuje się on zazwyczaj na drzewie lub krzewie, najbliższym pasieki, ponieważ królowa, dźwigająca jajka i odzwyczajona od oglądania światła dziennego od chwili wzlotu małżeńskiego, lub przeszłorocznego rojenia, nie może się odważyć na dalszą drogę i zapomina, zdaje się, jak ma używać skrzydeł.
Bartnik czeka, dopóki masa nie skupi się jaknajcieśniej a potem, z głową okrytą dużym słomianym kapeluszem (gdyż najłagodniejsza pszczoła zapuści niechybnie żądło, jeśli zaplącze się w gęstwinie włosów gdzie sądzi, iż jest złapaną w sidła) ale bez maski i zasłony, o ile ma już nieco doświadczenia, oblawszy zimną wodą, obnażone do łokci, ręce, zbiera rój, otrząsając silnie po nad obalonym ulem, dźwigającą gałązkę pszczoły. Grono spada ciężko do ula, niby owoc dojrzały. Albo też — o ile gałąź jest zbyt mocna — czerpie on za pomocą łyżki i opuszcza, dokąd chce, żywe kiście, zupełnie jakby rzucał w rychłą ziemię pszeniczne ziarno. Nie ma racyi obawiania się pszczół, brzęczących dokoła niego i okrywających zwartą masą jego twarz i ręce. Wsłuchuje się w ich natchniony śpiew, tak niepodobny do gniewnego brzęku. Spokojny jest zupełnie, że rój nie rozdzieli się, nie podrażni, nie rozsypie się lub nie odleci. Mówiłem już, że dnia tego tajemnicze robotnice tak świąteczny mają nastrój, tak pełne są wiary i ufności, iż nic nie jest w stanie zamącić pogody ich umysłu. Oderwały się od skarbów, których musiały bronić i nie odróżniają już swoich nieprzyjaciół. Szczęście uczyniło je nieszkodliwemi a są szczęśliwe niewiadomo dla czego: chyba dla tego, że spełniają prawo zasadnicze. Każda istota ma taką chwilę ślepego szczęścia, zgotowanego jej przez naturę, pragnącą osiągnąć swój cel. Nie dziwmy się pszczołom, że dają się przez nią oszukać; nas samych, którzy od tylu wieków obserwujemy ją za pośrednictwem mózgu, doskonalszego aniżeli ich mózg, wprowadza natura w błąd i nie wiemy, czy sprzyja nam ona, czy jest obojętną, czy też wprost okrutną względem nas.
Rój osiada tam, gdzie wpadła królowa i jeśli wpadła ona do ula sama jedna, jej obecność zostaje natychmiast obwieszczoną pszczołom, które długą, czarną wstęgą — lecą ku schronieniu matki i gdy większość ich spiesznie wpada do ula, reszta zatrzymuje się przez chwilę na progu nieznanych drzwi, aby utworzyć tam wesołe tryumfalne kręgi, któremi mają zwyczaj witać radosne wydarzenia. „Biją capstrzyk“ — mówi lud. Niespodziewane schronienie zostaje przyjęte i spenetrowane aż do najdrobniejszych szczegółów od pierwszej chwili; jego położenie w pasiece, forma, kolor, zostają zapisane w tysiącach drobnych przezornych i wiernych pamięci. Wszystkie znaki szczególne miejscowości skrzętnie są notowane, nowa osada całkowicie już tkwi w głębi ich śmiałych wyobraźni a miejsce jej wryte w serce i mózg wszystkich mieszkanek; wśród zamkniętych ścian ula rozlega się hymn miłosny, śpiewany na cześć obecności królowej i znów wre i kipi praca.
O ile człowiek nie zbiera roju, historya wędrownej kolonii nie kończy się w ten sposób. Cała gromada pozostaje zawieszoną na gałęzi aż do powrotu uskrzydlonych forpoczt, które od pierwszej chwili rojenia rozpierzchły się na wszystkiej strony w pogoni za nowem mieszkaniem. Pszczoły, pełniące ten obowiązek, wracają jedna po drugiej i zdają sprawę ze swej misyi a ponieważ nie możemy uchylić zasłony, kryjącej przed nami duchowy świat pszczół, musimy wytłómaczyć sobie po swojemu przedstawiający się nam obraz. Wyobraźmy więc sobie, że sprawozdanie forpoczt zostaje prawdopodobnie uważnie wysłuchane. Jedna wysławia balsamiczne drzewo inna podnosi dodatnie strony szczeliny w starym murze, wrębu skały lub opróżnionej nory. Zdarza się nieraz, że zgromadzenie waha się i naradza aż do następnego dnia. Nareszcie wybór zostaje dokonany i zapanowuje zgoda. Na dany sygnał cała kiść porusza się, rozsnuwa, rozdrabnia, rozszczepia i jednym potężnym rozmachem tysiąca skrzydełek, cały ruchomy obłok wzlata wysoko — nieuznając już tym razem żadnych przeszkód — po nad płoty, pola i łąki, po nad stogi siana, stawy, trzęsawiska, drzewa i rzeki, zakreślając w powietrzu prostą linję i dążąc ku określonemu i zawsze bardzo dalekiemu celowi. Człowiekowi rzadko bardzo udaje się obserwować pszczoły w tej drugiej podróży. Rój wraca na łono natury a my tracimy z oczu dalsze jego losy.
- ↑ Pierzga to substancja wytwarzana przez pszczoły z pyłku kwiatowego zmieszanego z miodem lub nektarem i zakonserwowanego w komórkach plastra w następstwie fermentacji, natomiast w całym tekście tym terminem jest błędnie nazywany kit pszczeli.
- ↑ Cyfry, podane tutaj, są najzupełniej ścisłe i dotyczą bogatego ula w pełni rozkwitu.
- ↑ Wirgiliusz powiada: Często zdarza się pszczołom, że w wędrówkach swoich łamią skrzydła o twarde kamienie i dobrowolnie uginają się pod nadmiernym ciężarem. „Taka jest ich miłość dla kwiatów, tak dumne są z tego, że produkują miód“.
- ↑ Zazwyczaj wprowadza się do ula obcą królowę, zamkniętą poprzednio w rodzaju małej klatki z drutu, która zawieszona bywa pomiędzy dwoma plastrami. Klatka zaopatrzona jest w drzwiczki z wosku i miodu, przegryzane przez robotnice, po przejściu pierwszego gniewu, chcą bowiem w ten sposób uwolnić uwięzioną, którą potem dość łaskawie przyjmują. Pan S. Simmins, dyrektor wielkiej pasieki w Rottingdean, obmyślił ostatnio nowy, niezmiernie prosty, i z tego powodu wieńczony zwykle pomyślnym skutkiem, sposób wprowadzania matki do ula. Sposób ten rozpowszechnia się teraz między pszczelarzami, rozmiłowanymi w swojej sztuce. Zwykle najbardziej utrudnia wprowadzenie królowej do ula samo jej zachowanie się. Wpada ona w szał, ucieka, kryje się, zachowuje się jak intruz, wzbudzając podejrzenie ze strony robotnic, które wkrótce przekonywają się, że mają istotnie do czynienia z obcym przybyszem. P. Simmins przedewszystkiem izoluje zupełnie królowę, głodząc ją przez półgodziny przed wprowadzeniem do ula, następnie podnosi brzeżek wewnętrznego dachu osieroconego domostwa i umieszcza obcą matkę na szczycie jednego z plastrów. Zrozpaczona poprzedniem osamotnieniem, uszczęśliwiona jest teraz, znalazłszy się pomiędzy pszczołami, a będąc wygłodzoną, rzuca się chciwie na ofiarowane sobie jadło. Robotnice, wprowadzone w błąd tem spokojnem zachowaniem się, nie wszczynają śledztwa i, przypuszczając prawdopodobnie, że powróciła stara królowa, przyjmują ją z radością. Z doświadczenia tego zdaje się wynikać, że wbrew mniemaniu Huber’a i wszystkich innych badaczy, pszczoły nie umieją rozpoznawać swojej matki. Bądź co bądź, wobec dwóch tych jednakowo usprawiedliwionych twierdzeń (jakkolwiek prawda tkwi może w trzeciem, nieznanem nam jeszcze) musimy przyznać, że psychologia pszczoły jest wielce zawiłą i niedostępną. Z faktu tego, zarówno jak i z wszelkich innych zagadnień życia, wypływa jeden tylko wniosek, że dopóki prawda ukrytą jest przed okiem naszego ducha, w umyśle naszym gościć powinno stale dążenie do poznania tej prawdy.
- ↑ Mózg pszczoły — podług obliczeń Dujardin’a — stanowi ⅟174 część wagi całego owadu, mózg mrówki ⅟296. Wzamian za to „ciała szypułkowate“, które zdają się rozwijać w miarę tryumfów, odnoszonych przez inteligencyę nad instynktem, są nieco mniejsze u pszczoły, aniżeli u mrówki. Wobec wzajemnego znoszenia się tych plusów i minusów zdaje się wynikać z przytoczonych cyfr (mając jednak zawsze na względzie hypotetyczność i niejasność całej sprawy), że wartość umysłowa pszczoły i mrówki musi być prawie równa.