Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Centnerszwerowa, 1903)/Księga trzecia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie pszczół |
Rozdział | Zakładanie osady |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Vie des Abeilles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjrzyjmy się lepiej teraz, jak zachowuje się w ulu, podstawionym przez bartnika, rój, który się w nim osiedlił. Ale, przedewszystkiem przypomnijmy sobie ofiarę jaką zrobiło ze siebie pięćdziesiąt tysięcy tych dziewic; co wedle słów Ronsard’a,
„Noszą czułe serce w swem maleńkiem ciałku“
i podziwiajmy w dodatku męztwo, którego dają dowody, rozpoczynając na nowo życie na pustkowiu, do którego się dostały. Zapomniały o bogatem i wspaniałe m gnieździe rodzinnem, gdzie byt ich był taki spokojny i zapewniony, tak cudownie zorganizowany, gdzie słodkie ciecze miliona kwiatów, uśmiechających się do słońca, pozwalały śmiało patrzeć w oczy zbliżającej się zimie. Zostawiły tam, uśpione w kołyskach, tysiące sióstr, których nigdy już nie zobaczą. Porzuciły — nie licząc nieprzebranych skarbów wosku, pierzgi i pyłków kwiatowych, przez nie zebranych — przeszło sto dwadzieścia funtów miodu, którego waga jest w ten sposób dwanaście razy większą od wagi całej gromady i sześćset tysięcy razy większą od wagi każdej pszczoły, wziętej pojedyńczo, co w stosunku do człowieka równałyby się czterdziestu dwom tysiącom beczek żywności, czyli całej floty wielkich okrętów naładowanych pokarmem droższym i doskonalszym od wszystkich, jakie znamy, miód bowiem jest dla pszczół czemś w rodzaju rosy ożywczej, miazgą pokarmową, niezwłocznie przyswajaną przez nie prawie bez straty.
Tutaj, w nowej siedzibie, niema nic; ani jednej kropli miodu, ani jednego kawałeczka wosku, ani jednego punktu oparcia, ani jednego znaczku wyraźnego. Przypomina to rozpaczliwą pustkę olbrzymiego budynku, składającego się li tylko z dachu i murów. Ściany gładkie i okrągłe rzucają jedynie cień a tam wysoko, w górze, olbrzymi strop wznosi się po nad pustkowiem. Ale pszczoła nie zna daremnych żalów, przynajmniej nie oddaje się im długo. Jej gorliwość nie słabnie bynajmniej po przebyciu tej próby ogniowej, w płomieniu której spłonąłby doszczętnie każdy inny zapał; wprost przeciwnie — energia jej podwaja się raczej. Zaledwie ul doprowadzony został do porządku i ustawiony na miejsce, zaledwie przycichł gwar hałaśliwego osiedlenia się, wnet dostrzedz można pewien bardzo wyraźny i zupełnie niespodziewany rozłam skupionej dotychczas gromady. Większość pszczół, niby armia posłuszna wyraźnym i dokładnym rozkazom — zaczyna wspinać się na pionowe ściany budynku. Doszedłszy do stropu, pierwsze, które się tam znalazły, zaczepiają się o ten strop szponami swoich przednich nóżek; idące za niemi, chwytają pierwsze i tak dalej, dopóki nie utworzy się długi łańcuch, służący jako most dla reszty, pełzającego wciąż w górę, tłumu. Powoli ilość tych łańcuchów wzrasta, same zaś łańcuchy wydłużają się, wzmacniają, szczepiają do nieskończoności, tworząc girlandy, które przeistaczają się znów pod nieprzerwanem i niezliczonem mnóstwem pszczół, pnących się w górę — w gęstą trójkątną firankę, albo raczej w rodzaj zwartego i odwróconego stożka, o wierzchołku przyczepionym do szczytu stropu i podstawie, opadającej w dół i ginącej w połowie albo dwóch trzecich całej wysokości ula. Kiedy już ostatnia pszczoła, którą głos wewnętrzny wzywa by przyłączyła się do tej grupy, zaczepi się o firankę, zawieszoną w ciemni — ustaje wszelki ruch, a dziwny, obalony stożek czeka przez długie godziny w ciszy i skupieniu prawie modlitewnem, w przeraźliwej zdaje się, nieruchomości, na tajemniczy obrządek narodzin wosku.
Przez cały ten czas reszta pszczół, (t. j. wszystkie pozostałe na spodzie ula) bada, ogląda gmach i zabiera się do wykonania najniezbędniejszych prac, wcale nie troszcząc się o tworzenie cudownej firanki, po fałdach której spłynąć ma dar czarodziejski, nie zdradzając bynajmniej zamiaru przyłączenia się do niej.
Podłoga starannie jest wymieciona a zwiędłe liście, gałązki, ziarnka piasku — wyrzucone, czystość bowiem pszczół dochodzi do manii, i kiedy wśrodku zimy silne mrozy nie pozwalają im dopełnić tego, co w języku pszczelników nosi nazwę „wzlotu ochędóztwa“, giną one masami, nie chcąc bowiem zanieczyścić ula, padają ofiarą strasznych chorób wewnętrznych. Jedynie samcy odznaczają się niepoprawnem niedbalstwem: bezwstydnie plugawią plastry, po których przebiegają i które muszą być wciąż oczyszczane przez robotnice, pilnujące porządku.
Po uprzątnięciu ula, pszczoły tej samej grupy, niedopuszczonej do spełniania tajemniczego obrządku, i niezczepionej ze stożkiem, zawieszonym u stropu w rodzaju zachwytu religijnego, zabierają się do starannego oblepiania wewnętrznego obwodu wspólnego domostwa. Potem następuje przegląd wszystkich szpar, i szczelin, zalepianie ich i wypełnianie pierzgą i rozpoczyna się wreszcie od góry do dołu gmachu polerowanie ścian. Ustawione zostają warty odźwiernych i niezadługo pewna liczba robotnic wyfrunie na błonia, zkąd powróci, objuczona nektarem i pyłkami kwiatowemi.
Zanim rozsuniemy fałdy tajemniczej kotary, pod osłoną której kryją się podstawy życia właściwego domu, spróbujmy zdać sobie sprawę z rozumu, jaki będzie musiał wykazać nasz mały światek wychodźczy, z pewności rzutu oka, z dokładności obliczeń oraz ze sztuk i umiejętności, niezbędnych do przystosowania nowego schronienia do jego potrzeb, do wykreślenia na tem pustkowiu planów nowej osady, do rozumnego rozmieszczenia budynków, które mają być wzniesione w sposób jak najoszczędniejszy i w przeciągu jaknajkrótszego czasu, ponieważ królowa, spiesząca się ze znoszeniem jajek, zaczyna je gubić na dnie ula. Należy prócz tego, w tym labiryncie nieistniejących jeszcze gmachów, których forma jest z konieczności niezwykłą, mieć wciąż na względzie zasadnicze prawa wentylacyi, trwałości, mocy, odporności wosku, liczyć się z właściwościami gromadzonych zapasów, z łatwością dostępu, z obyczajami królowej, z rozmieszczeniem — z góry niejako ustanowionem, ponieważ jest organicznie najlepszem — składów, domów, ulic i przejść oraz z wieloma innymi warunkami, których wyliczenie byłoby zbyt nużącem.
Kształt ulów, ofiarowywanych pszczołom przez ludzi, jest nieskończenie rozmaity; pierwotny typ ula — to wydrążone drzewo lub rura gliniana, do dzisiejszego dnia będąca w użyciu w Afryce i Azyi. Potem idzie klasyczny dzwon słomiany, jaki widzieć można wśród kępy słoneczników, floksów i ślazów, pod oknami lub w ogrodzie warzywnym naszych chat wiejskich, aż nareszcie dochodzimy do prawdziwych przenośnych fabryk dzisiejszego ulepszonego pszczelnictwa, w których gromadzi się nieraz przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy kilogramów miodu, zawartego w trzech lub czterech piętrach plastrów, otoczonych, każdy z osobna, ramą, co pozwala wyjmować je pojedynczo i wydostawać z nich miód za pomocą centryfugi, a potem kłaść je z powrotem na właściwe miejsce, jak czynilibyśmy z książkami w systematycznie uporządkowanej bibliotece.
Kaprys lub wyrachowanie człowieka wprowadza pewnego pięknego poranku posłuszny rój do jednego z tych tajemniczych domostw. Rzeczą już jest drobnego owadu, który się tutaj znalazł, rozpatrzeć się w nowej siedzibie, przystosować jej plany, z konieczności niezmienne w głównych zarysach, wykreślić w nieznanej przestrzeni miejsca na spichrze, zawierające zimowe zapasy i nie mogące przekroczyć granicy promieniowania ciepła, wytwarzanego przez nawpół zdrętwiałą ludność ula; ten sam wreszcie drobny owad ma przewidzieć punkt, w którym skupią się komórki wylęgacza, miejsce ich bowiem musi być, pod grozą śmierci, ściśle i niezmiennie określone, ani zbyt wysoko, ani zbyt nizko, ani w zbyt dalekiem, ani w zbyt blizkiem sąsiedztwie drzwi wejściowych.
Pszczoła jakaś pochodzi np. z pnia przewróconego drzewa, tworzącego jedną poziomą galeryę, wązką i spłaszczoną. Nagle przeniesioną ona zostaje do budynku, wznoszącego się nakształt wieży, której dach ginie w mroku. Albo też, chcąc lepiej zrozumieć naturalne jej zdziwienie, przypomnijmy sobie, że przywykła ona od wieków do słomianych ulów naszych wiosek i nagle zostaje osadzoną w rodzaju wielkiej szafy lub dużej skrzyni, trzy lub cztery razy większej aniżeli gniazdo jej ojczyste, pośród plastrów, wiszących jeden na drugim, bądź równolegle, bądź prostopadle do drzwi, tworząc w ten sposób sieć rusztowań, wikłających wszystkie powierzchnie jej domostwa.
Bądź co bądź nie zdarzyło się jeszcze nigdy, aby rój nie chciał się zabrać do pracy, poddał się rozpaczy i zniechęceniu wobec niezwykłych i dziwacznych okoliczności, byleby tylko ofiarowane mu schronienie nie przeszło przykrą, wstrętną wonią, lub też nie było rzeczywiście niemożliwem do zamieszkania. Nawet i w takim wypadku rój nie zniechęca się, nie wpada w rozpacz, nie zaniedbuje swoich obowiązków, ale poprostu opuszcza niegościnny dach, idąc szukać szczęścia gdzieindziej. Nikt nie może się też pochwalić, aby mu się udało zmusić pszczoły do wykonania pracy bezcelowej lub pozbawionej znaczenia. Nie zauważono nigdy, aby traciły one głowę, albo też, aby, nie mogąc powziąć stanowczej decyzyi, zdały się na los trafu i wybudowały gmachy dziwaczne i niezwykłe. Wsadźcie je do naczynia, mającego kształt kuli, sześcianu, piramidy, do kosza owalnego lub wielokątnego, cylindrycznego lub śrubowatego, odwiedźcie je w kilka dni później, (o ile tylko zgodziły się zamieszkać w ofiarowanem im domostwie) a przekonacie się, że dziwna ta gromada małych, niezależnych umysłów potrafi odrazu porozumieć się, aby obrać bez wahania — kierując się przytem niezachwianemi zasadami, dającemi żywe rezultaty — najkorzystniejszy punkt i często jedyne, nadające się do zużytkowania, miejsce niedorzecznego przybytku.
Gdy umieszczamy je w jednym z tych wielkich ramowych ulów, o których mówiliśmy przed chwilą, dodatnie strony tego pomieszczenia obchodzą je o tyle tylko, o ile ramy stanowią dla nich punkt wyjścia lub dogodny punkt oparcia dla ich plastrów i dziwić się chyba trudno, że obojętne im są dążenia i zamiary człowieka. O ile jednak pszczelarz postara się zaopatrzyć w wązki pasek wosku górną półeczkę niektórych ramek, będą umiały niebawem wyzyskać korzyści tej przynęty, wyciągną starannie do góry wystający brzeżek i łącząc go z woskiem własnego wyrobu, wybudują systematycznie plaster podług wskazanego planu. Ten sam wypadek będzie miał miejsce — a zdarza się to często przy dzisiejszem wzmożonem zainteresowaniu się hodowlą pszczół — jeżeli wszystkie ramki ula, do którego wpuszczono rój, zapełnione są od góry do dołu sztucznie pokarbowanemi plastrami: pszczoły nie będą traciły czasu na budowanie innych plastrów, równolegle do istniejących, lub wpoprzek ich, na wytwarzanie niepotrzebnego już wosku, ale wprost przeciwnie, uważając pracę za nawpół wykonaną, ograniczą się jedynie na pogłębieniu i wydłużeniu komórek, których kontury zostały naszkicowane na plastrze, poprawiając z całą dokładnością te miejsca, gdzie kontur odbiega nieco od ściśle geometrycznej linii pionowej. W ten sposób uda im się w przeciągu niespełna tygodnia wybudować gród równie wytworny i równie kunsztowny, jak ten, który ostatnio opuściły; gdyby zaś były pozostawione wyłącznie własnemu przemysłowi, ta sama praca zajęłaby im dwa lub trzy miesiące.
Oczywiście ta zdolność korzystania z gotowych już rzeczy w szczególny sposób przekracza granice instynktu. Coprawda, niema nic bardziej dowolnego nad to odróżnianie instynktu od inteligoncyi we właściwem jej znaczeniu. Sir John Lubbock, który przeprowadził osobiście tak ciekawe badania mrówek, os i pszczół, skłonny jest bardzo, — może skutkiem szczególnego, nieświadomego i nieco niesprawiedliwego upodobania do mrówek, bardziej specyalnie przez niego obserwowanych (znaną jest rzeczą, że każdy badacz pragnie widzieć w studyowanej przez się istocie więcej inteligencyi i więcej godnych uwagi właściwości, niż w innych, strzedz się więc należy tego małego dziwactwa, wypływającego z miłości własnej) otoż sir John Lubbock skłonny jest bardzo do odmówienia pszczole roztropności oraz wszelkiej zdolności rozumowania z chwilą, gdy wychodzi ona z rutyny zwykłych swych prac. Na dowód słuszności swojego sądu, przytacza on doświadczenie, dające się z łatwością powtórzyć. Wpuścić należy do karafki pół tuzina much i tyleż pszczół, potem położyć karafkę zupełnie poziomo i zwrócić ją dnem do okna. Pszczoły będą się w ciągu całych godzin gorączkowały, chcąc znaleźć wyjście przez szklanne dno, aż w końcu zginą ze zmęczenia lub głodu, tymczasem muchy w ciągu niespełna dwóch minut wyjdą wszystkie przez szyjkę naczynia. Lubbock wyprowadza ztąd wniosek, że inteligencya pszczół niezmiernie jest ciasna i że mucha daleko więcej okazuje sprytu, znalazłszy się przypadkowo w biedzie i łatwiej daleko daje sobie wtedy radę. Wniosek ten ma jednak pewne słabe strony. Odwracajcie kolejno ku światłu, chociażby dwadzieścia razy z rzędu, raz dno, a raz szyjkę naczynia a przekonacie się, że pszczoły w ciągu tego czasu dwadzieścia razy z rzędu odwrócą się także ku światłu; to dążenie właśnie do światła, dowodzące przecież ich rozsądku, potępia je w oczach uczonego Anglika. Wyobrażają one sobie prawdopodobnie, że z każdego więzienia szukać należy wyjścia od strony najjaśniejszej, pracują też w tym kierunku i jedyną winą ich jest, że są w czynach swoich zanadto konsekwentne. Nie stanęły jeszcze nigdy wobec podobnie nadnaturalnej zagadki, jaką jest dla nich szkło, ta przezroczysta a mimo to nadspodziewanie nieprzenikniona przestrzeń, nie istniejąca w naturze a zapora ta i zagadka tem bardziej wydają im się niepojętemi, czem wyższą jest ich inteligencya.
Tymczasem lekkomyślne muchy, nie dbające o logikę, nie troszczące się o zagadkę, jaką musi być dla nich szkło, nie reagujące na działanie światła, kręcą się bezmyślnie wewnątrz karafki; — szczęśliwie sprzyja im ślepy traf, który często ocala ubogich duchem tam, gdzie giną najmędrsi — i odnajdują koniec końców na drodze swojej szyjkę, przez którą z łatwością wychodzą.
Ten sam naturalista podaje inny dowód ich braku inteligencyi, który odnajduje w poniżej przytoczonym ustępie z dzieła wielkiego pszczelarza amerykańskiego, czcigodnego i zacnego Langstroth’a. „Ponieważ mucha“ — powiada on — „nie żywi się wyłącznie sokiem i pyłkami kwiatów a tem samem wciąż na nich nie przebywa, tylko na ciałach płynnych, gdzie mogłaby się łatwo utopić, przywykła więc siadać ostrożnie na brzegu naczyń, zawierających właściwe jej pożywienie i przezornie je z nich czerpać; biedna zaś pszczoła wpada w nie bez zastanowienia i rozumie się, wkrótce ginie. Okrutny los sióstr nie odstrasza ani na chwilę innych, lecących z kolei na żer, rzucają się bowiem, jak oszalałe, na stos martwych i konających i dzielą nieszczęsną ich dolę. Kto nigdy nie widział cukierni, napadniętej przez miryady zgłodniałych pszczół — nie może mieć pojęcia, do czego dochodzi ich szał. Widziałem tysiące, wyciągniętych z syropu, w którym się potopiły, tysiące ugotowanych żywcem we wrzącym cukrze, podłogi niemi pokryte i okna, całe czarne od nich, jedne łażące, inne fruwające, inne wreszcie z tak oblepionemi słodkim płynem skrzydełkami, że nie mogły ani pełzać ani fruwać; ani jedna nawet na dziesięć nie była w stanie przynieść do domu źle nabytego łupu a pomimo to cały sklep był przepełniony legionami świeżo przybyłych, równie nierozsądnych jak poprzednie“.
Przykład ten nie jest bardziej przekonywającym od widoku pola bitwy lub ofiar pijaństwa dla jakiegoś nadludzkiego badacza, który chciałby określić granice naszego rozumu. Mniej nawet, powiedziałbym. Stanowisko pszczoły, o ile je porównywamy z naszem, dziwne jest na tym świecie. Stworzoną ona została do życia na łonie obojętnej i nieświadomej natury, ale bynajmniej nie obok niezwykłej istoty, która obala najbardziej zasadnicze i najstalsze jej prawa i która wywołuje zjawiska potężne i niezrozumiałe dla niej. W zwykłym trybie życia w jednostajnem istnieniu wśród drzew ojczystego lasu, taka utrata rozsądku, jaką opisuje Langstroth, nie byłaby wcale możliwą, chyba w razie, gdyby jakiś wypadek zniszczył ul, pełen miodu. Ale i wówczas nawet nie byłoby zabójczych okien, ani wrzącego cukru, ani zbyt gęstego syropu, a tem samem nie byłoby śmierci, ani też innych niebezpieczeństw prócz tych, na jakie narażona jest każda żywa istota w pogoni za łupem.
Czy umielibyśmy lepiej zachować zimną krew, gdyby niezwykła jakaś potęga godziła na każdym kroku na nasz rozum? Trudno jest nam potępiać pszczoły, które sami doprowadzamy do szału i których inteligencya nie jest przystosowaną do przenikania zasadzek, nastawianych na nią przez człowieka, tak samo jak nasz rozum nie ostałby się w obec sideł, w jakie złapaćby je chciała jakaś istota wyższa, dzisiaj nam nieznana a jednak możliwa. Nie znając nikogo, stojącego po nad nami, wyprowadzamy z tąd wniosek, że zajmujemy naczelne miejsce w życiu na naszej ziemi, ale, ostatecznie przypuszczenie nie jest nieulegającym kwestyi pewnikiem. Nie chcę dowodzić, że popełniając czyny nielogicznie lub niecne, wpadamy w sidła, zastawione na nas przez jakąś wyższą istotę a jednak nie jest nieprawdopodobnem, czy rozumowanie takie nie wyda się kiedyś w przyszłości słusznem. Po za tem nie można z całą stanowczością odmawiać pszczołom inteligencji na tej zasadzie, że nie nauczyły się one jeszcze odróżniać nas od wielkiej małpy lub od niedźwiedzia i że tem samem traktują nas tak, jak traktowałyby tych naturalnych mieszkańców rodzimego lasu. Nie ulega wątpliwości, że zarówno w nas samych, jak i dokoła nas, istnieją wpływy i potęgi równie różnorodne i wzajem do siebie niepodobne, których i my nie potrafimy wcale lepiej rozpoznawać.
Ostatecznie, chcąc zakończyć swoją obronę, w której wpadam w taką samą ostateczność, jaką zarzucałem Lubbock’owi, zapytam jeszcze tylko jedno: czy nie trzeba być rozumnym, aby być zdolnym do popełniania podobnych błędów? Zawsze tak się dzieje w tej niepewnej sferze pojęciowej, będącej najkapryśniejszym i najbardziej chwiejnym stanem materyi. Równie ciemną jest kwestya namiętności, co do której trudno jest zawyrokować, czy jest ona dymem, czy knotem płomienia. A w tym wypadku namiętność pszczół jest tak szlachetną, że można wybaczyć wahania się ich rozsądku. Do popełniania nierozumnego kroku pcha je nie zwierzęca żądza upojenia się miodem. Mogłyby mieć go poddostatkiem w lamusach swoich domostw. Przypatrzcie się im uważnie, śledźcie je przy podobnej okazyi, a przekonacie się, że napełniwszy swoje wola, wrócą natychmiast do ula, złożą tam swój łup, aby znów wyfrunąć i znów powrócić — chociażby trzydzieści razy w ciągu jednej godziny — i wyzyskać w ten sposób do ostatka cudowne żniwo. Zawsze więc jestto ta sama żądza, która stwarza tyle, podziwu godnych, przejawów: gorliwość niezwykła w znoszeniu jaknajwiększej ilości skarbów dla swoich sióstr i dla swojej przyszłości. Gdy szaleństwa człowieka wypływają z równie bezinteresownych źródeł, nadajemy im często inną zupełnie nazwę.
A jednak, należy wyznać całą prawdę. Wśród tylu cudów ich przemysłu, ich społecznego ustroju oraz ich poświęcenia, jeden objaw zawsze nas zadziwi i osłabi nasz zachwyt: ich obojętność wobec śmierci i nieszczęścia towarzyszek. W charakterze pszczół dziwna istnieje dwulicowość. Na łonie ula wszystkie kochają się i pomagają sobie wzajemnie. Są one tak zgodne, jak szlachetne porywy jednej i tej samej duszy. Jeśli zranicie jedną, tysiąc poświęci się, aby pomścić krzywdę. — Po za ulem nie znają się zupełnie. Kaleczcie, depczcie — a raczej dajcie pokój niepotrzebnym okrucieństwom, fakt ten bowiem dostatecznie jest stwierdzony — ale ostatecznie przypuśćmy, że okaleczycie, że zdepczecie na plastrze, położonym w odległości kilku kroków od ula, dziesięć, dwadzieścia lub trzydzieści pszczół, dzieci jednej matki — a przekonacie się wówczas, że ani jedna z reszty pozostałych nie odwróci głowy i nie przestanie ani na chwilę czerpać — za pomocą swojego języka o dziwacznej formie, przypominającej broń chińską, — płynu, droższego dla nich nad życie, że pozostaną obojętnemi na konanie sióstr, ocierających się o nie ostatniem drgnieniem skrzydełek, na jęki rozpaczy, rozlegające się dokoła. A kiedy plaster będzie już pusty, w obawie, aby ani jedna kropelka miodu nie przepadła daremnie, wejdą najspokojniej na trupy i na ranione, nie wzruszając się obecnością jednych i nie myśląc o przyjściu z pomocą drugim, byleby tylko wysączyć resztki nektaru, które przylgły do ciał nieszczęśliwych towarzyszek. Zachowają się więc w tym wypadku z jednakową obojętnością wobec niebezpieczeństwa, jakie im samym grozi — skoro śmierć, otaczająca je zewsząd, zupełnie ich nie wzrusza — z jaką przyjmą nieszczęście, które dotknęło ich siostry. Zatraciły zatem zupełnie poczucie łączności i litości.
Co się tyczy niebezpieczeństwa, rzecz jest zrozumiała, pszczoła nie zna bowiem strachu, i nic na świecie nie przeraża jej, prócz dymu chyba tylko. Przy wyjściu z ula, wdycha ona wraz z powietrzem cierpliwość, wytrzymałość i pobłażanie. Usuwa się od tych, którzy jej przeszkadzają, udaje że nie widzi byleby jej zbytnio nie dokuczali, rzec można, że rozumie ona, iż świat, w którym żyje, należy do wszystkich, że każdy ma w nim prawo do istnienia, swoje w nim miejsce, gdzie należy zachowywać się skromnie i spokojnie. Ale pod tą wyrozumiałością kryje się serce tak pewne siebie, że nie myśli ona wcale o potrzebie pomocy. Omija niebezpieczeństwo, ale nie ucieka od niego. Przeciwnie zaś, znajdując się w ulu, nie poprzestaje bynajmniej na biernej nieświadomości grożącej katastrofy. Z niepohamowaną gwałtownością napada na wszelką żywą istotę: mrówkę, lwa lub człowieka, którzy poważą się dotknąć świętego schronienia. Nazwijmy to, jak chcemy, zależnie od ustroju naszego umysłu: złością, szaloną zaciekłością lub — bohaterstwem.
Ich brak solidarności na zewnątrz ula a nawet brak przychylności w samym ulu, nie da się niczem wytłómaczyć. Czy wierzyć należy, że każdy rodzaj inteligencyi ma swoje nieprzewidziane granice i że maleńki płomyk, wyłaniający się z takim trudem z mózgu, jako rezultat leniwego spalania się tylu bezczynnych substancyj, jest zawsze bardzo niepewny i że, oświetlając wyraźniej jeden jakiś punkt, czynić to musi kosztem pozostawiania w cieniu wielu innych? Mniemać można, że pszczoła, albo raczej, że natura zorganizowała w mózgu pszczoły, w sposób doskonalszy, aniżeli gdziekolwiek, instynkt gromadnej pracy, oraz kult i umiłowanie przyszłości. Czy nie tu kryje się przyczyna, dla której tracą one z oczu wszelkie inne względy? Może dość jest kochać pokolenie współczesne, aby nie starczyło już miłości do rozdania na dalszą metę. Niema nic zmienniejszego nad kierunek miłosierdzia i litości. Nas samych nawet byłaby mniej raziła ongi ta nieczułość pszczół — a wielu ludom starożytnym nie przyszłoby nawet na myśl czynienie im z niej zarzutu. Ostatecznie, czyż jesteśmy w stanie przewidzieć, do jakiego stopnia wprawialibyśmy w zdumienie istotę, która badałaby nas tak, jak my badamy pszczoły?
W celu wytworzenia sobie dokładniejszego pojęcia o ich inteligencyi, należałoby jeszcze postarać się zbadać, w jaki sposób porozumiewają się one, faktem jest bowiem oczywistym, że udzielają sobie wzajemnie różnych wiadomości i że podobnie liczna gromada, której prace tak są różnorodne i tak cudownie jednozgodne, nie mogłaby istnieć bez łącznika umysłowego, zadzierzgniętego pomiędzy tyloma tysiącami istot. Muszą więc one posiadać dar wyrażania swoich myśli i uczuć, bądź za pomocą słownika dźwiękowego, bądź też — co jest jeszcze prawdopodobniejsze — za pośrednictwem pewnego rodzaju dotykowego języka lub też odczuwania magnetycznego, odpowiadającego — być może — pewnym, zupełnie nam nieznanym zmysłom czy też właściwościom materyi. Siedliskiem tej intuicyi, że ją tak nazwiemy, mogłyby być owe tajemnicze macki, pozwalające pszczołom oryentować się doskonale w ciemnościach, i które, podług obliczeń Cheshire’a, utworzone są u robotnic z dwunastu tysięcy, niezmiernie wrażliwych na dotyk włosków i z pięciu tysięcy jamek węchowych. Że porozumiewanie się pszczół ma miejsce nie tylko w kwestyach, dotyczących zwykłych ich prac, ale że i wydarzenia niezwykłe znajdują również nazwę i miejsce w ich słowniku, dowodzi tego sposób, w jaki dobra lub zła nowina, zwyczajna lub nadnaturalna, obiega natychmiast cały ul. Utrata lub powrót matki, upadek plastra, najście nieprzyjaciela, wkradnięcie się obcej królowej, blizkość szajek łupieżców, odkrycie skarbu, i t. p. — wszystkie te wiadomości niezwłocznie są komunikowane całej ludności, która każdą z nich przyjmuje w odmienny sposób — a brzęk, towarzyszący poszczególnym przejawom tak jest charakterystyczny, że doświadczony pszczelarz z łatwością odgaduje, co zachodzi w mroku ula i jaka jest przyczyna popłochu.
Jeżeli chcecie mieć jeszcze wyraźniejszy dowód, obserwujcie pszczołę, której udało się znaleźć kilka kropel miodu rozlanego na gzemsie okna lub na brzegu waszego stołu. Przedewszystkiem zabierze się ona z taką chciwością do pochłonięcia niespodziewanego skarbu, że będziecie mogli bardzo spokojnie, bez obawy przeszkodzenia jej, namalować na wierzchu szyjki wyraźną barwną plamkę. Żarłoczność jej jest jednak tylko pozorna. Wysączony miód nie przedostaje się do właściwego żołądka, do jej żołądka, że tak powiem, osobistego, ale pozostaje w wolu, które jest pierwszym żołądkiem, stanowiącym niejako własność całej gromady. Gdy zbiornik ten jest już pełen, pszczoła odlatuje — ale nie wyfruwa wprost przed siebie lekkomyślnie, jak uczyniłby to motyl lub mucha, lecz przeciwnie — cofa się na razie, potem znów wraca, zdając się badać uważnie miejsce, w którem się znajduje i mając przytem pyszczek wciąż zwrócony na pokój. Rozpoznaje ona w ten sposób okolicę i stara się utrwalić w swojej pamięci dokładne położenie znalezionego skarbu. Dokonawszy tego aktu przezorności, leci do ula, wyładowuje swój łup do jednej z komórek spichrza i po kilku minutach wraca, aby zabrać nowy zapas z gzemsu okna lub brzegu stołu, prawdziwie opatrznościowych dla niej. W ten sposób — co pięć minut, dopóki zostaje jedna choćby kropla miodu, do późnej nieraz nocy, nie przerywając ani na chwilę pracy — bez wytchnienia dokonywać ona będzie systematycznie tych podróży od ula do okna lub stołu — i z powrotem.
Nie chcę ubarwiać prawdy, za przykładem wielu autorów prac, poświęconych pszczołom. Badania tego rodzaju są o tyle tylko ciekawe, o ile je cechuje bezwarunkowa szczerość. Gdybym mógł z całą sumiennością odmówić pszczołom daru udzielania sobie wieści o wypadkach, zachodzących na zewnątrz ula, małe to rozczarowanie sprawiłoby mi, sądzę, pewną przyjemność, utwierdziłoby mnie bowiem raz jeszcze w przekonaniu, że człowiek jest jedyną prawdziwie rozumną istotą, zamieszkującą kulę ziemską. A zresztą, doszedłszy do pewnego punktu w życiu, znajdujemy więcej przyjemności w mówieniu rzeczy prawdziwych, aniżeli rzeczy zdumiewających. Tutaj, jak i w każdej innej okoliczności, należy trzymać się następującej zasady: jeżeli naga prawda wydaje się na razie mniej imponującą, mniej wzniosłą lub mniej zajmującą — aniżeli barwne szaty, w jakie mogłaby ją przystroić nasza wyobraźnia, przypiszmy winę tego jedynie sobie, nie nauczyliśmy się bowiem dostrzegać zadziwiającego zawsze stosunku prawdy do naszej, nieznanej nam jeszcze, istoty i do praw wszechświata; nie prawda więc w tym wypadku grzeszy brakiem wielkości i wzniosłości, ale nasz rozum.
Muszę zatem wyznać szczerze, że często owe, poznaczone przez nas, pszczoły wracały same. Należy przypuścić, że zachodzą pomiędzy niemi takie same różnice charakterów jak i wśród ludzi, że istnieją pszczoły milczące i pszczoły gadatliwe. Ktoś, obecny przy moich doświadczeniach, dowodził, że wiele z nich prawdopodobnie przez egoizm — lub przez próżność — nie lubi zdradzać źródła swoich skarbów lub dzielić z resztą towarzyszek sławy pracy, która musi być uważana przez ul za cudowną. Byłyby to w rzeczy samej brzydkie wady, nie mające nic wspólnego z balsamiczną wonią prawości i świeżości, właściwą domowi tysiąca sióstr. Bądź co bądź, zdarza się często, że pszczoła, której sprzyja los, powraca do miodu w towarzystwie dwóch lub trzech współpracowniczek. Wiem, że sir John Lubbock w przypiskach do swojego dzieła, zatytułowanego „Mrówki, pszczoły i osy“ („Ants, Bees and Wasps“) przytacza długi szereg szczegółowych badań, z których można wyprowadzić wniosek, że prawie nigdy pszczoły nie korzystają ze wskazówek szczęśliwszej od nich towarzyszki. Nie wiem, ani o jakim rodzaju pszczół mówi uczony naturalista, ani też, czy okoliczności, towarzyszące tym zjawiskom, były wyjątkowo niesprzyjające. Co się tyczy moich własnych spostrzeżeń, przeprowadzonych nader starannie i z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności, zapobiegających bezpośredniemu przyciąganiu pszczół przez zapach miodu — widzę z nich wyraźnie, że przeciętnie cztery razy na dziesięć — pierwsza pszczoła sprowadzała za sobą inne.
Raz nawet spotkałem niezwykłą, małą włoską pszczółkę, której szyjkę naznaczyłem niebieską plamą. Zaraz za drugim powrotem sprowadziła ona dwie swoje siostry.
Uwięziłem je i zatrzymałem, co zdawało się być jej obojętnem. Odfrunęła znów do ula — a po upływie kilku minut powróciła w towarzystwie trzech pszczół, które także zatrzymałem, postępując wciąż w ten sposób aż do zmierzchu — a wtedy, policzywszy moje branki, stwierdziłem, że owa niebieskoszyjna pszczółka podzieliła się z osiemnastoma towarzyszkami radosną wieścią o znalezionym skarbie.
Wogóle, o ile powtórzylibyście te doświadczenia, musielibyście przyznać, że porozumiewanie się wzajemne pszczół jest zjawiskiem — jeżeli nawet, nie stałem — to przynajmniej częstem. Dar ten tak dobrze znają poszukiwacze pszczół w Ameryce, że wyzyskują go, pragnąc odnaleźć gniazdo. „Wybierają oni — powiada Josiah Emery (cytata Romanes’a w jego „Inteligencyi zwierząt“, t. I str. 117) — na początek swoich działań — pole lub las, położone zdala od kolonii oswojonych pszczół. Znalazłszy się na miejscu, czychają na pierwsze napotkane na kwiatach pszczoły, chwytają je i zamykają w puszce z miodem; po kilku minutach, gdy pszczoły zebrały dostateczną ilość łupu, wypuszczają je. Następuje chwila oczekiwania, której długość zależy od odległości pnia, będącego ich schroniskiem — w końcu cierpliwy myśliwy zawsze doczeka się powrotu pszczół w towarzystwie kilku sióstr. Chwyta je tak samo, jak poprzednie, ofiaruje im ucztę a potem wypuszcza je, każdą w innem miejscu, pilnie badając kierunek ich polotu: punkt do którego dążą one, aby się w niem zestrzelić, wskazuje mu w przybliżeniu położenie gniazda“.
Zauważycie też podczas doświadczeń waszych, że towarzyszki, posłuszne hasłu, wzywającemu je do korzystania z niespodziewanego skarbu, niezawsze lecą jednocześnie — i że często spostrzegać się daje przerwa kilkosekundowa pomiędzy przybywaniem pojedynczych pszczół. Należałoby więc w kwestyi tych spostrzeżeń zadać sobie pytanie, roztrzygnięte przez sir Johna Lubbock’a w stosunku do mrówek.
Czy pszczoły, przylatujące do skarbu, znalezionego przez szczęśliwszą ich siostrę, lecą tylko śladem pierwszej, czy też zostały przez nią przysłane i same odnalazły miododajne miejsce, stosując się do jej wskazówek, dotyczących dokładnego jego położenia? Rzecz prosta, że oba te przypuszczenia zasadniczo różnią się z punktu widzenia rozmiarów inteligencyi i pracy umysłowej złotoskrzydłych istot. Uczony Anglik doszedł — przy pomocy całego, nader złożonego i pomysłowego, aparatu kładek, korytarzy, rowów napełnionych wodą i wiszących mostów — do przedświadczenia, że mrówki w podobnym wypadku szły wprost śladem swojej przewodniczki. Doświadczenia takie dadzą się przeprowadzać tylko z mrówkami, które można zmusić do pójścia daną drogą, gdy tymczasem dla pszczoły, mającej skrzydła, wszystkie drogi są otwarte. Należałoby więc obmyśleć inny jakiś sposób. Przytoczę tu wypróbowany przezemnie, który nie dał mi wprawdzie wyników rozstrzygających kwestyę, ale który — gdyby był lepiej zestawiony i gdyby został użytym w bardziej sprzyjających warunkach — dałby niewątpliwie wystarczające wyjaśnienia.
Moja pracownia wiejska mieści się na pierwszem piętrze, nad dość wysokim parterem. Po za porą kwitnienia lip i kasztanów pszczoły tak rzadko pokazują się na tej wysokości, że w przeciągu całego tygodnia przed doświadczeniem, zostawiałem na stole odpieczętowany plaster (t. j. plaster, którego komórki zostały otwarte) i przez cały ten czas ani jednej pszczoły nie przywabił jego zapach. Wtedy wyjąłem włoską pszczołę z oszklonego ula, stojącego blizko domu, przyniosłem ją do mojego pokoju, położyłem na plastrze i skorzystałem z chwili, gdy rzuciła się na słodki łup, aby naznaczyć ją kolorową plamą.
Nasyciwszy się, odleciała i powróciła do ula. Śledziłem ją bacznie, zauważyłem więc, jak, przyleciawszy do domu, pospiesznie przerznęła się przez zwarty tłum, wsadziła głowę do pustej komórki, wyładowała tam swój zapas miodu i gotowa była już znów do odlotu.
Przyczaiłem się i złapałem ją, skoro tylko pokazała się na progu. Powtarzałem doświadczenie dwadzieścia razy z rzędu, biorąc coraz inną pszczołę za jego przedmiot, zatrzymując za każdym razem „przywabioną“ pracownicę, aby inne nie mogły polecieć jej śladem. Dla ułatwienia sobie tej czynności, umieściłem przy wejściu do ula oszklone pudełko, przedzielone za pomocą przegródki na dwie części. Jeżeli pszczoła, naznaczona przezemnie, wyfruwała sama, zatrzymywałem ją wprost, jak to uczyniłem z pierwszą i czekałem w moim gabinecie na przybycie zbieraczek łupu, którym mogła ona udzielić ważnej nowiny. O ile zaś wyfruwała w towarzystwie dwóch lub trzech pszczół, zamykałem ją w pierwszym przedziale pudełka, oddzielając w ten sposób od przyjaciółek, którym dawałem wolność, naznaczywszy je uprzednio kolorowemi plamami, i których polot uważnie śledziłem. Oczywiście, gdyby miało miejsce jakieś porozumienie bądź słowne, bądź magnetyczne, dotyczące opisu miejsca, sposobu znalezienia go, i t. p., musiałbym znaleźć w moim gabinecie pewną ilość, zawiadomionych o skarbie, pszczół. Muszę wyznać, że przybyła tylko jedna jedyna. Czy było to dziełem prostego przypadku, czy też wynikiem otrzymanych wskazówek? Badanie nie było ukończone, ale okoliczności nie pozwoliły na przeprowadzenie go w dalszym ciągu. Wypuściłem na wolność „przynęcone“ pszczoły i wkrótce moja, pusta przed chwilą, pracownia — była osaczona przez brzęczący tłum, któremu widocznie wskazaną została zwykłym pszczół sposobem, — droga do skarbu.[1]
Nie wyprowadzajmy żadnych wniosków z tego niezupełnie dokładnego doświadczenia. Wiele innych ciekawych rysów zniewala nas do uznania faktu dowcipnego ich porozumiewania się, przekraczającego granice zwykłego „tak“ i „nie“, oraz tych pierwotnych stosunków, zasadzających się na ruchu lub przykładzie. Możnaby przytoczyć między innemi, ruchliwą harmonię pracy, zadziwiający podział obowiązków i regularny bieg spraw w ulu. Stwierdziłem np. niejednokrotnie, że zbieraczki łupu, naznaczone przezemie zrana, zajmowały się po południu — o ile żniwo kwiatowe nie było szczególnie obfite — ogrzewaniem lub przewietrzaniem wylęgacza, albo też odnajdywałem je w tłumie, tworzącym owe tajemnicze uśpione łańcuchy, w pośród których pracują woskoroby i rzeźbiarki. Zauważyłem też, że robotnice, zbierające pyłki kwiatowe w ciągu jednego lub dwóch dni, nie przynosiły ich wcale nazajutrz i wyfruwały wyłącznie na poszukiwanie nektaru lub odwrotnie.
Możnaby przytoczyć także, z punktu widzenia podziału pracy, to co słynny pszczelarz francuzki, Jerzy de Layens, nazywa „wybieraniem przez pszczoły miododajnych roślin.“ Każdego ranka, pszczoły, wysłane na zwiady wraz z pierwszym promykiem jutrzenki, wracają, zwiastując radosną nowinę budzącemu się ulowi: „Dzisiaj zakwitły lipy nad brzegiem strumyka“; „biała koniczyna pstrzy się wśród trawy przydrożnej“; „miodownik i szałwia otwierają już pączki“; „lilie i rezedy osypują swe pyłki“. „Prędzej, spieszcie, dzielcie się na partye, zabierajcie się do roboty“! Te, które sączyły wczoraj nektar z kielichów, dzisiaj będą zbierały czerwone pyłki z kwiatków rezedy, aby dać wypoczynek językowi i gruczołom wola, inne zbiorą żółte pyłki wielkich kwiatów lilii, nigdy bowiem nie ujrzycie pszczoły, zbierającej pyłki różnych kolorów lub rozmaitych gatunków — a systematyczne rozgatunkowanie w spichrzach pięknej, pachnącej mączki, wedle jej odcieni i pochodzenia, stanowi jedno z nader ważnych zadań ula. — Pięć tysięcy najpilniejszych robotnic poleci na lipy, trzy tysiące najmłodszych zostanie na białej koniczynie. — W ten sposób wydawane są rozkazy przez utajonego geniusza. Wnet ukazują się w otworze ula długie szeregi pszczół, dążących wprost do wskazanego im celu. „Wydaje się — powiada de Layens — jakgdyby pszczoły doskonale były powiadomione o miejscu, o względnej zawartości miodu oraz o odległości wszystkich roślin, znajdujących się w pewnym promieniu dokoła ula.
Jeżeli zanotujemy skrzętnie różne kierunki polotu poszukiwaczek łupu a potem obejrzymy dokładnie zbiór, dokonany przez pszczoły z różnych kwiatów okolicznych, przekonamy się, że pracownice starannie wybierają poszczególne rośliny, licząc się w tym względzie zarówno z ilością przedstawicielek danego gatunku, jakoteż z ich słodką, pachnącą zawartością. Co więcej jeszcze: oceniają codziennie wartość najlepszego słodkiego płynu, jaki mogłyby zebrać.
Jeżeli np. na wiosnę, po okwitnięciu wierzb, w porze kiedy nic nie pstrzy się jeszcze na błoniu i pszczoły nie mają nic innego do wyboru oprócz pierwszych leśnych kwiatów, można widzieć całe ich gromady, krążące pilnie przy zawilcach, ciernistym janowcu i fiołkach. Gdy w kilka dni później okryją się kwiatem pola rzepy i kapusty, spostrzeżemy, że pszczoły opuściły prawie zupełnie leśne rośliny, będące jeszcze w pełni rozkwitu, aby poświęcić się wyłącznie zwiedzaniu kwiecistych pól.
Codziennie kierują w ten sposób doborem kwiatów, w celu zebrania najlepszego płynu w przeciągu jaknajkrótszego czasu.
„Można więc śmiało powiedzieć, że kolonia pszczół umie, zarówno w swoich czynnościach przy zbiorze łupów, jak i w pracach, dokonywanych wewnątrz ula, zaprowadzić wyrozumowany rozkład grup roboczych, stosując przy tem zasadę podziału pracy.“
Ale, zapytacie może, co nas właściwie obchodzi większy lub mniejszy rozwój umysłowy pszczół? Jaki cel ma takie drobiazgowe i staranne ważenie drobnego śladu rzeczy prawie niedostrzegalnej, jak gdyby szło o kosztowny płyn, od którego zawisły losy ludzkie? Nie przesadzę wcale, dowodząc, że zainteresowanie się tym przedmiotem na jaknajwiększe zasługuje uznanie. Znajdując po za rodzajem ludzkim ślad inteligencyi, doznajemy czegoś z wrażenia Robinsona, odkrywającego ślad stopy człowieka na piasku bezludnej — jak mniemał — wyspy. Zdaje nam się, że jesteśmy mniej samotni na świecie, aniżeli dotychczas. Starając się zdać sobie sprawę z inteligencyi pszczół, badamy w nich ostatecznie tylko najcenniejszy pierwiastek naszej własnej substancyi, atom tej materyi niezwykłej, która, do czegokolwiek przywrze, zawsze posiadać będzie wspaniały dar przeistaczania ślepych konieczności, kształtowania, upiększania i pielęgnowania życia, trzymania na wodzy, w sposób zdumiewający, upartej siły śmierci i owej wielkiej, bezmyślnej fali, pogrążającej wszystko, co żyje w otchłań wiecznej niewiadomości.
Gdybyśmy byli wyłącznymi posiadaczami cząsteczki materyi, będącej w tym szczególnym stanie rozkwitu czy wrzenia, której nadajemy miano inteligencyi, mielibyśmy pewne prawo do uważania się za istoty uprzywilejowane, do wmawiania w siebie, że natura, tworząc nas osiągnęła prawie zamierzony cel; a tymczasem widzimy całą kategoryę istot, zwanych błonkoskrzydłemi, w spłodzeniu których osiąga ona cel prawie identyczny.
Przypuściwszy nawet, że fakt ten nie odgrywa roli decydującej, w każdym razie zajmuje on zaszczytne miejsce w szeregu drobnych fakcików, przyczyniających się do rozświetlenia naszego stanowiska na kuli ziemskiej. Dostrzegamy tu, z pewnego punktu widzenia, niejako słabe odbicie najbardziej nieodgadnionej części naszej istoty — a także odnajdujemy wzajemne stosunki przeznaczeń, które badamy z wyżyn, górujących znacznie po nad punktami, z których moglibyśmy obserwować dzieje ludzkich losów. Mamy tu w pewnym skrócie, wielkie i proste linie, których nie nastręcza nam się nigdy sposobność rozwikłać i prześledzić od początku do końca w naszej nadmiernie rozleglej sferze. Jest tu duch i materya, gatunek i osobnik, rozwój i stałe trwanie, przeszłość i przyszłość, życie i śmierć, skupione w środowisku, które możemy ująć w dłoń i objąć jednym rzutem oka. Możemy zadać sobie pytanie, czy potęga ciał i miejsce, zajmowane przez nie w czasie i przestrzeni, zmieniają do tego stopnia — jak sobie to wyobrażamy — utajoną myśl natury, którą staramy się pochwycić tak samo w małej historyi ula, stuletniej w ciągu kilku dni, jak i w wielkiej historyi ludzkości, której trzy pokolenia przekraczają okres jednego długiego stulecia.
Powróćmy do przerwanej historyi naszego ula, aby uchylić — o ile to tylko jest możliwem — jedną z fałd kotary, pod osłoną której rój zaczyna wydzielać ten dziwny pot — prawie tak biały jak śnieg i lżejszy od puchu. Wosk, który się tylko co narodził, niepodobny jest do wosku, jaki znamy wszyscy. — Niepokalany, nieważki, zdaje się być istotnie duszą miodu, który sam jest duchem kwiatów. Powołały go do życia nieruchome czary, aby z czasem w naszych rękach, na pamiątkę swojego pochodzenia zapewnie, gdzie tyle było przeczystych lazurów, rajskich zapachów, kryształowego przestworza, tyle wzniosłych promieni, czystości i obszarów — stać się balsamicznem światłem naszych gasnących ołtarzy.
Trudno bardzo jest zbadać kolejno wszystkie fazy wydzielania i użytkowania wosku przez rój, rozpoczynający pracę budowlaną. Cały proces odbywa się w głębi masy, której skupienie, coraz bardziej zwarte, musi wytworzyć temperaturę, sprzyjającą temu poceniu się — przywilejowi najmłodszych pszczół. Huber, który je zbadał pierwszy z niesłychaną cierpliwością i za cenę poważnych nieraz niebezpieczeństw, poświęca temu zjawisku przeszło dwieście piędziesiąt stronic bardzo zajmujących, ale z konieczności nieco zagmatwanych; ja zaś, nie mając zamiaru pisania dzieła technicznego, poprzestanę — dopomagając sobie w miarę potrzeby jego tak wiernemi obserwacyami — na opowiedzeniu tego, co może dostrzedz każdy, kto osadzi rój w oszklonym ulu.
Wyznajmy przede wszystkiem, że niewiadomo jeszcze dotychczas, drogą jakiej alchemii miód przeradza się w wosk w pełnem zagadek ciałku naszych zawieszonych robotnic. Zauważyć można tylko, że po upływie ośmnastu do dwudziestu czterech godzin oczekiwania, w ciepłocie tak podniesionej, że zdaje się, jak gdyby płomienie buchały z wnętrza ula, ukazują się pomiędzy listewkami obrączek, znajdujących się na odwłoku, białe i przejrzyste łuski.
Otworów takich jest ośm, po cztery z każdej strony odwłoka.
Kiedy większość pszczół, tworzących odwrócony stożek, ma już w ten sposób brzuszki upstrzone blaszkami koloru perłowej masy, nagle jedna z nich, jakby pod wpływem natchnienia, porzuca gromadę, szybko wspina się wzdłuż nieruchomej masy, aż do wewnętrznego szczytu dachu, o który silnie się zaczepia, odpychając ruchami głowy przeszkadzające jej sąsiadki. Chwyta wtedy łapkami i warżkami jedną z ośmiu blaszek na swym brzuszku, odcina ją, zheblowuje, zmiękcza, wilży w ślinie, zgniata i rozgniata, składa i rozkłada ze zręcznością stolarza obrabiającego giętką deszczułkę.
Wreszcie, kiedy, rozmiękczona w ten sposób substancya, uzyska podług jej pojęć należyty kształt i gęstość, przykleja ją u szczytu sklepienia, kładąc w ten sposób kamień węgielny gmachu — a raczej klucz sklepienia nowego grodu, mamy tu bowiem odwrotne miasto, nie wznoszące się — jak to bywa zazwyczaj — od ziemi ku górze, ale opuszczające się z wyżyn ku ziemi.
Ukończywszy swoją czynność, przylepia do tego zawiązku sklepienia, zawieszonego w pustej przestrzeni, inne jeszcze kawałeczki wosku, które wydobywa kolejno z pomiędzy listewek obrączek, potem oblizuje raz jeszcze całość, raz jeszcze wygładza ją mackami, poczem równie nagle, jak się zjawiła — odchodzi i ginie w tłumie.
Zastępuje ją niezwłocznie druga, zabiera się do pracy, przerwanej przez poprzedniczkę, prowadząc ją w dalszym ciągu, dodając swój wosk, poprawiając to, co nie stosuje się podług niej ściśle do idealnego planu gromady, potem z kolei ginie, zastąpiona przez trzecią, czwartą, piątą — słowem przez cały szereg nagłych, natchnionych zjawisk, z których żadne nie doprowadza swojego dzieła do końca, i tylko składa skromnie swoją cegiełkę na ołtarzu wspólnej i jednozgodnej pracy.
Mały, nieforemny jeszcze, kawałek wosku zawieszony jest więc u szczytu stropu.
Gdy rozmiary jego dostatecznie są już wielkie, dostrzedz można oddzielającą się od całego grona pszczołę, która wyraźnie różni się wyglądem od reszty towarzyszek. W obec jej ruchów, nacechowanych stanowczością i pewnością siebie — a z drugiej strony w obec wyczekującej niejako postawy otoczenia — mniemać możnaby, że jest ona rodzajem uczonego inżyniera, który jednym rzutem zakreśla w pustej przestrzeni miejsce, jakie ma zająć pierwsza komórka. Od położenia jej zależeć już będzie matematycznie miejsce reszty komórek. W każdym razie pszczoła ta należy do rzędu rzeźbiarek czy snycerek, nie wytwarzających wosku i zużytkowujących tylko dostarczony im materyał.
Obiera więc miejsce pierwszej komórki; wyżłabia przez chwilę, zawieszony u stropu, kawałek, zgarniając na brzegi, wydrążone ze środka, odrobinki wosku, poczem, za przykładem poprzedniczek swych — założycielek, nagle porzuca naszkicowaną zaledwie robotę, przy której zastępuje ją inna niecierpliwa pracownica; ta znów ustępuje miejsca trzeciej, kończącej rozpoczęte dzieło; jednocześnie, dokoła niej, inne pszczoły zabierają się do obrabiania reszty powierzchni lub odwrotnej strony woskowej ściany, zawsze stosując przy tem system, przerywanej przez jedną i nawiązywanej przez drugą, pracy. Rzec można, że zasadnicze prawo ula dzieli w ten sposób zaszczyt dokonania dzieła, które musi być tworzone wspólnemi siłami i bezimiennie — a to w celu spotęgowania jedności i braterstwa.
Wkrótce zarysowują się wyraźnie kontury plastra, mającego jednak jeszcze kształt soczewkowaty, ponieważ małe, graniaste rurki, niejednakowej długości, z których jest utworzony, skracają się w regularnym spadku od środka ku brzegom. W tej chwili przypomina pozorem i grubością język ludzki, utworzony na obu swych powierzchniach z szeregu, położonych obok siebie, i wzajem o siebie opartych sześciokątnych komórek. Gdy tylko zostają wybudowane pierwsze komórki, założycielki umocowują u stropu drugi, potem kolejno trzeci i czwarty kawałek wosku. Kawałki te uszeregowane są w ściśle jednakowych odstępach, obliczonych w ten sposób, aby dwie pszczoły mogły, gdy plastry będą już dostatecznie grube — co ma miejsce dopiero znacznie później — swobodnie między niemi się rozminąć.
Widzimy więc, że pierwotnie nakreślony plan budowy musi przewidywać ostateczną grubość każdego plastra, wynoszącą około 22-ch — do 23-ch milimetrów a zarazem szerokość przerzynających je ścieżek, które muszą mieć około 11-u milimetrów, czyli podwójnie wziętą wysokość pszczoły.
Zresztą nie są one nieomylne — a ich pewność siebie niema pozoru uświadomienia bezwiednego. W utrudnionych warunkach popełniają nieraz dość grube błędy. Zdarza się, że wolna przestrzeń pomiędzy plastrami bywa zaduża lub zamała. Naprawiają wtedy w miarę możności swoją pomyłkę, bądź rozsuwając, zanadto zbliżone do siebie, plastry, bądź wtrącając — w nadmiernie wielką pustą przestrzeń — plaster nieforemny. „Zdarza im się nieraz popełnić błąd — mówi w tej kwestyi Réaumur — i stanowi to jeden z faktów, dowodzących, że nie są one pozbawione daru myślenia“.
Wiadomo, że pszczoły budują cztery rodzaje komórek. Przedewszystkiem komórki królewskie, wyjątkowe i podobne z pozoru do żołędzi; potem wielkie komory, przeznaczone wyłącznie dla samców i na gromadzenie zapasów w porze szczególnej obfitości kwiatów; następnie małe komórki, które są kolebkami roboczych pszczół lub zwykłemi spichrzami i zajmują w zwykłych warunkach około 8⁄10 zabudowanej powierzchni ula; wreszcie, w celu połączenia wielkich i małych komórek w sposób harmonijny, budują pewną ilość t. zw. komórek przejściowych. Po za nieuniknioną nieregularnością tych ostatnich, wymiary drugiego i trzeciego typu są tak dobrze i dokładnie wyliczone, że gdy powstała kwestya wprowadzenia dziesiętnego systemu i szukano w naturze ustalonej miary, która mogłaby służyć jako punkt wyjścia i wzór niezaprzeczony, Réaumur zaproponował komórkę pszczoły.[2]
Każda z tych komórek przedstawia się w postaci sześciokątnej rurki, mającej za podstawę ścięty ostrosłup, a każdy plaster składa się z dwóch warstw takich komórek, odwróconych do siebie podstawami w ten sposób, że każda z trzech rombowych płaszczyzn, tworzących ostrosłup jednej komórki, jest jednocześnie jednym z trzech rombów, tworzących podstawę trzech przeciwległych komórek.
Te graniaste rurki mieszczą właśnie miód i chcąc zapobiedz wyciekaniu jego w okresie dojrzewania — co musiałoby niechybnie nastąpić, gdyby położenie jego było tak ściśle poziomem, jak to się wydaje — pszczoły lekko nachylają je pod kątem 4-o lub 5-io stopni.
„Oprócz oszczędności wosku — powiada Réaumur, rozpatrując całość tej cudownej budowy — oprócz oszczędności wosku wynikającej z takiego rozkładu komórek, któremu pszczoły zawdzięczają możność zapełnienia całego plastra bez pozostawienia choćby odrobiny wolnego miejsca, ten wzajemny stosunek komórek zapewnia jeszcze inne korzyści, dotyczące trwałości gmachu.
Warstwa plastra składa się z foremnych graniastosłupów sześciokątnych, mających wspólne ściany. Ta wspólność ścian służy do przeciwdziałania sile, która dążyłaby do rozszczepiania oddzielnych komórek. Obie warstwy plastra są od siebie oddzielone ściętym ostrosłupem, bardzo zbliżonym do równoległościanu i służącym równocześnie za podstawę obu warstw komórek. Wszelkie więc korzyści, jakie mogłyby być pożądanemi ze względu na siłę odporną komórek zapewnia im już sam kształt oraz wzajemne położenie i wzajemny ich stosunek.
„Geometrzy wiedzą — mówi dr. Reid — że istnieją tylko trzy rodzaje figur, które można przyjąć, chcąc podzielić daną powierzchnię bez przerw na małe jednakowe przestrzenie, mające prawidłowy kształt i jednakową wielkość.
Te trzy figury — to równoboczny trójkąt, kwadrat i sześciokąt foremny, który o ile dotyczy to komórek — przewyższa dużo pierwsze pod względem wygody i siły odpornej. Pszczoły wybrały właśnie sześciokąt, jak gdyby znane im były wszystkie dodatnie jego strony.
„Po za tem, dno komórki tworzą trzy płaszczyzny, mające jeden punkt wspólny — a dowiedzionem zostało, że taki system budowy pozwala osiągnąć znaczną oszczędność pracy i materyału. Pozostawała jeszcze do rozstrzygnięcia kwestya, jaki kąt nachylenia płaszczyzn odpowiada największej oszczędności; kwestya, wkraczająca w dziedzinę wyższej matematyki i rozwiązania przez kilku uczonych, pomiędzy innymi przez Maclaurin’a, którego odpowiedź znajdujemy w sprawozdaniu królewskiego Towarzystwa w Londynie. Otóż kąt, obliczony przez niego, odpowiada ściśle kątowi, jaki można wymierzyć przy podstawie każdej komórki“.[3]
Nie przypuszczam, rozumie się, aby pszczoły miały oddawać się tak zawiłym wyliczeniom, nie sądzę jednak również, aby traf lub ślepa siła przeznaczeń były jedynymi twórcami podobnie zdumiewających wyników. Co się tyczy np. os, budujących, tak samo jak pszczoły, plastry, złożone z sześciokątnych komórek, miały one do rozwiązania tę samą kwestyę, rozstrzygnęły ją jednak w sposób nierównie mniej pomysłowy. Plastry ich, które tworzy jedna tylko warstwa komórek, nie mają wspólnej podstawy, służącej jednocześnie obu przeciwległym warstwom. Wskutek tego powstaje mniejszą odporność, mniejsza foremność oraz strata czasu, materyału i miejsca, które można obliczyć jako czwartą część zużytych sił i trzecią potrzebnej przestrzeni. Tak samo Trygony i Melipony, prawdziwe pszczoły domowe, stojące na niższym dużo stopniu kultury, budują swoje komórki, służące do hodowli poczwarek, tylko w jednym szeregu i opierają swoje poziome — ułożone jeden na drugim, plastry, na niekształtnych i kosztownych kolumnach woskowych. Co się tyczy ich komórek, przeznaczonych na składy zapasów, są to wielkie łagwie, bezładnie nagromadzone; tam bowiem, gdzie mogłyby się one stykać — a tem samem zaoszczędzić dużo materyału i przestrzeni, z której korzystają pszczoły — Melipony, nie licząc się z możliwością tej ekonomii, wtłaczają niezręcznie komórki o płaskich ścianach. Dla tego też, porównywając ich gniazda do matematycznie wykreślonych grodów naszych miodonośnych pszczół, wydaje nam się, że oglądamy wieś, składającą się z szeregu pierwotnych, nędznych chałup — obok jednego z tych nieposzlakowanie regularnych wielkich miast, będących mało powabnym może, ale wyrozumowanym wytworem geniuszu ludzkiego, który, zajadlej niż kiedykolwiek, walczy z czasem, przestrzenią i materyałem.
Najbardziej rozpowszechniona teorya, wznowiona zresztą przez Buffon’a, dowodzi, że pszczoły nie mają bynajmniej zamiaru budowania sześciokątnych komórek, opartych na ostrosłupie jako podstawie, że chcą one wprost wydrążyć w wosku komórki okrągłe. Tymczasem sąsiadki ich i te, które pracują z odwrotnej strony plastra, wydrążają go jednocześnie, kierowane temi samemi zamiarami i punkty zetknięcia się komórek przybierają z natury rzeczy kształt sześciokątny. To samo, w myśl tej teoryi, dzieje się z kryształami, z łuskami pewnych gatunków ryb, z bańkami mydlanemi i t. d. to samo też ma miejsce w następującem doświadczeniu, zaprojektowanem przez Buffona: „Należy napełnić naczynie grochem lub innem ziarnem, mającem kształt walcowaty i zamknąć je szczelnie, nalawszy doń tyle wody, ile pomieścić się może w miejscach wolnych od ziaren; gdy potem zagotujemy tę wodę, przekonamy się, że wszystkie te ziarna walcowate stały się sześciobocznemi słupkami. Bardzo naturalnie, że przyczyna tego zjawiska jest czysto mechaniczna: każde ziarno, mające kształt walcowaty, pęczniejąc podczas gotowania, dąży do zajęcia jaknajwiększego obszaru w danej przestrzeni, staje się więc z konieczności sześciobocznem wskutek wzajemnego ciśnienia.
Każda pszczoła stara się również zająć jaknajwięcej miejsca w danej przestrzeni: nieuniknionem więc jest, w obec walcowatego kształtu ich ciała, aby komórki ich były sześciokątne wskutek tegoż wzajemnego oddziaływania na siebie przeszkód“.
Mamy więc przykład wzajemnych przeszkód, tworzących cuda, tak samo jak wady człowieka, dla tej samej przyczyny, tworzą powszechnę cnotę, która wystarcza, aby rodzaj ludzki, często ohydny w swoich pojedynczych osobnikach, nie był takim w ich skupieniu. Można byłoby — jak to uczynili Broughman, Kirby i Spence oraz inni uczeni — zrobić przedewszystkiem zarzut, że doświadczenie z mydlanemi bańkami i grochem niczego nie dowodzi, gdyż zarówno w jednym, jak w drugim wypadku, skutek ciśnienia wyraża się w bardzo nieregularnych kształtach i nie wyjaśnia wcale racyi bytu ściętego ostrosłupa jako podstawy komórek.
Możnaby nade wszystko odpowiedzieć, że dużo jest sposobów wyzyskania ślepych konieczności, że sztywna osa, włochaty truteń, Meksykańskie i Brazylijskie melipony i trygony osiągają rezultaty zupełnie odmienne i wyraźnie niższe, pomimo tożsamości celów i warunków. Możnaby jeszcze powiedzieć, że — o ile komórki budowane przez pszczoły, podlegają prawu kryształów, śniegu, baniek mydlanych lub gotowanego grochu Buffon’owskiego — podlegają one jednocześnie, dzięki swej ogólnej symetryi, swojemu ugrupowaniu na dwóch przeciwległych warstwach, swojemu obrachowanemu nachyleniu i t. d. wielu innym prawom, które bynajmniej nie są właściwe materyi.
Możnaby dodać, że cały geniusz człowieka polega na sposobie wyzyskania podobnych konieczności i że dla tego tylko sposób nasz wydaje nam się najlepszym, ponieważ nie mamy sędziów po nad sobą. Należy jednak zaćmić rozumowania przez wysunięcie na pierwszy plan faktów, nic bowiem tak dobrze nie odpiera zarzutów, popartych doświadczeniem, jak przeciwstawienie innego doświadczenia.
Chcąc ostatecznie przekonać się, czy sześciokątny system budowy leżał istotnie z góry w planie pszczoły, wykrajałem pewnego dnia ze środka plastra, w miejscu, gdzie były jednocześnie komórki wylęgacza i komórki pełne miodu, krążek wielkości monety 5-io frankowej. Przeciąwszy potem krążek przez połowę grubości jego obwodu, w miejscu zetknięcia się podstaw komórek, przyłożyłem do podstawy jednego z dwóch, otrzymanych tą drogą odcinków, krążek ołowiany[4] tych samych rozmiarów, tak mocny, aby pszczoły nie mogły ani go wygiąć, ani nawet skrzywić. Zaopatrzony tym krążkiem, odcinek położyłem napowrót na miejsce, zkąd go wykrajałem. Jedna z powierzchni plastra nie przedstawiała więc nic szczególnego, ponieważ szkoda była tym sposobem naprawiona, ale na drugiej ciemniała wielka dziura, której dno utworzone było z ołowianego krążka, i która zajmowała miejsce trzydziestu komórek. Pszczoły były zrazu oszołomione, zebrały się tłumnie, aby obejrzeć i zbadać nieprawdopodobną przepaść i w ciągu kilku dni krążyły niespokojnie dokoła niej i naradzały się, nie mogąc powziąć ostatecznej decyzji. Ponieważ jednak żywiłem je obficie co wieczór, nadeszła chwila, kiedy nie miały już ani jednej wolnej komórki do złożenia swoich zapasów. Prawdopodobnie wielkie inżynierki, rzeźbiarki i najlepsze woskoroby otrzymały wtedy nakaz zapełnienia niezużytkowanego wyłomu.
Ciężki łańcuch woskorobów otoczył otwór w celu utrzymania potrzebnej temperatury, inne pszczoły zeszły w głąb jamy i wzięły się przedewszystkiem do umocowania metalowego krążka za pomocą małych pieczęci woskowych, przyklejonych w regularnych odstępach dokoła całego jego obwodu i łączących się z węgłami sąsiednich komórek. Przystąpiwszy w ten sposób do pracy, rozpoczęły właściwą budowę trzech czy czterech komórek, łącząc je z temi pieczęciami i umieszczając je na górnem półkolu krążka. Każda z tych przejściowych czy uzupełniających komórek miała górną stronę mniej lub więcej nieforemną — a to w celu spojenia się z przyległą komórką plastra, ale za to strona jej dolna zarysowywała się na ołowiu w postaci trzech bardzo wyraźnych kątów, z których wychodziły trzy małe proste linie, tworzące regularne kontury pierwszej połowy sąsiedniej komórki.
Po upływie czterdziestu ośmiu godzin cała powierzchnia ołowianego krążka pokryta była zarysowanemi komórkami, pomimo że nie więcej nad trzy lub cztery pszczoły mogły pracować równocześnie w owym otworze. Komórki te były, co prawda, mniej foremne od komórek zwykłego plastra i dla tego zapewnie królowa, obejrzawszy je, zrzekła się przezornie składania w nie jajeczek, przewidując, że wylęgnąć się z nich może tylko zwyrodniałe potomstwo. Wszystkie były jednak najwyraźniej sześciokątne; nie znalazłem ani jednej linii krzywej, ani jednego kąta, ani kształtu zaokrąglonego. A przecież wszystkie warunki pracy uległy zasadniczej zmianie. Komórki nie były wydrążone w kawale wosku, zgodnie ze spostrzeżeniami Huber’a, lub w woskowym kapturze, jak chce Darwin, z początku w formie koła, przekształconego potem na sześciokąt wskutek ucisku sąsiednich komórek. Nie mogło być mowy o wzajemnem przeciwdziałaniu wobec tego, że tworzyły się one jedna po drugiej — a linie ich wytyczne swobodnie były kreślone na dziewiczej, że tak powiem, powierzchni. Oczywiście zatem sześciokąt nie może być wynikiem mechanicznej konieczności, ale wprost przeciwnie, leży on w samej rzeczy w planie, jest rezultatem doświadczenia, rozumu i woli pszczół. — Zauważyłem inny jeszcze ciekawy rys ich przenikliwości — mianowicie, że dno graniastych rureczek, zbudowanych przez nie na krążku, stanowił właśnie sam ten metal. Inżynierki oddziału wyliczyły widocznie, że ołów wystarczy do utrzymania płynu i uważały za zbyteczne pokrycie krążka warstwą wosku. Gdy jednak wkrótce później pierwszych kilka kropel miodu, umieszczonego w dwóch takich rureczkach, ucierpiało z powodu bezpośredniego sąsiedztwa metalu, pszczoły zauważyły widocznie zaszłą w nim niekorzystną zmianę, naprawiły bowiem popełniony błąd, pokrywając całą powierzchnię ołowiu rodzajem przezroczystego pokostu.
Gdybyśmy chcieli odsłonić wszystkie tajniki tej architektury, opartej na geometrycznych zasadach, musielibyśmy zająć się niejedną jeszcze ciekawą kwestyą, np. kształtem pierwszych komórek, zaczepianych o dach ula i przetwarzanych w ten sposób, aby mogły stykać się z dachem w jaknajwiększej ilości punktów.
Należałoby też zwrócić uwagę nietyle na kierunek szerokich ulic, wynikający z równoległości plastrów, ile na rozkład uliczek i korytarzy, wytkniętych tu i owdzie po przez plastry lub dokoła nich — w celu zapewnienia swobodnego przejścia oraz przewiewu powietrza — i zręcznie rozmieszczonych w ten sposób, aby uniknąć zbyt długich okrążań lub przypuszczalnego natłoku. Trzeba byłoby wreszcie zbadać budowę przejściowych komórek, jak również ten instynkt jednozgodny, za którego popędem pszczoły powiększają w danej chwili rozmiary swoich mieszkań, powodowane szybkim wzrostem ludności, lub też szczególnie obfitym zbiorem, domagającym się większych schowanek, albo nareszcie koniecznością płodzenia samców. Wypadłoby jednocześnie zachwycać się pomysłową oszczędnością i harmonijną stanowczością, z jaką przechodzą, w podobnym wypadku od rozmiarów małych do dużych i odwrotnie; od doskonałej symetryi do nieuniknionej asymetryi — aby powrócić — z chwilą, gdy tylko pozwolą na to prawa ucieleśnionej geometryi — do idealnej foremności, nie niszcząc przy tem ani jednej komórki, nie poświęcając w szeregu swoich budowli ani jednego kącika, nie wznosząc ani jednej zbytecznej, niepewnej, bezcelowej i nie dającej się zużytkować cegiełki. Obawiam się jednak, czy nie nudzę takim nadmiarem niepotrzebnych szczegółów czytelnika, który nigdy nie śledził wzrokiem polotu pszczół i który mimochodem tylko zainteresował się niemi tak samo, jak my wszyscy zwracamy w przelocie tylko uwagę na kwiat, ptaka, lub kamień drogocenny. Nie szukamy w nich niczego więcej po nad chwilową, powierzchowną znajomość, i nie zdajemy sobie sprawy z tego, że najdrobniejsza z tajemnic rzeczy, otaczającego nas, świata — związana jest może bardziej bezpośrednio z głęboką zagadką początku naszego bytu i ostatecznych jego celów, aniżeli tajniki naszych najsilniejszych i najchętniej badanych namiętności.
Nie chcąc zanadto obciążać niniejszej pracy, pomijam też zastanawiający instynkt, który każe im nieraz zaostrzać lub obalać brzegi plastrów, o ile chcą przedłużyć lub rozszerzyć te ostatnie — a przecież, przyznać należy, że obalanie w celu odbudowywania, niszczenie dokonanej pracy jedynie po to, aby ją przerobić dokładniej, każe przypuszczać szczególne spotęgowanie ślepego instynktu tworzenia. Pomijam też ciekawe doświadczenia, które możnaby przeprowadzić w celu zmuszenia ich do budowania plastrów okrągłych, owalnych, rurkowatych lub dziwacznie zarysowanych — a także dowcipny sposób, dzięki któremu udaje im się przystosowywać rozszerzone komórki części wypukłych plastra do zwężonych komórek części wklęsłych.
Ale zanim zakończymy ostatecznie roztrząsanie tej kwestyi, musimy zająć się chociażby przez jedną chwilę zbadaniem tajemnicy cudownego zespołu ich pracy, pomimo dokonywania jej jednocześnie na dwóch odwrotnych powierzchniach plastra, co czyni jedne pszczoły niewidzialnemi dla drugich. Weźcie pod światło jeden z tych plastrów — a ujrzycie uwydatnioną przez ostre cienie w przejrzystym wosku, całą sieć pryzmatów o tak wyraźnych konturach, cały układ połączeń tak nieomylnych, że mniemaćby można, iż są one wyryte na stali.
Nie wiem, czy ludzie, którzy nigdy nie oglądali wnętrza ula, mogą uzmysłowić sobie dość wyraźnie układ i wygląd plastrów. Niech więc sobie wyobrażą — o ile dotyczy to naszych wiejskich ulów, gdzie pszczoła pozostawioną jest samej sobie — dzwon słomiany lub pleciony z łoziny; dzwon ten poprzedzielany jest od góry do dołu pięcioma, sześcioma, ośmioma a nieraz nawet dziesięcioma plastrami wosku, ustawionemi zupełnie równolegle i dość podobnemi do dużych kromek chleba, zwisających od stropu dzwona i przystosowanych ściśle do jajowatej formy jego ścian. Pomiędzy każdym z tych plastrów pozostawiona jest wolna przestrzeń, mająca około jedenastu milimetrów szerokości, w której krążą i mijają się pszczoły. W chwili rozpoczęcia u szczytu ula budowy jednego z plastrów, ściana woskowa, która stanowi jego szkielet i która zostanie w następstwie zwężoną i wyciągniętą, jest jeszcze dość gruba i oddziela zupełnie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt pszczół, pracujących na przedniej powierzchni, od tyluż ich sióstr, rzeźbiących jednocześnie tylną jego stronę; w ten sposób niepodobieństwem jest, aby widziały się one wzajemnie, o ile wzrok ich nie posiada daru przenikania przez ciała najbardziej nieprzejrzyste. Pomimo to pszczoła z powierzchni przedniej nie wyżłabia ani jednej jamki, nie dodaje ani jednej odrobinki wosku, która nie odpowiadałaby ściśle wypukłości lub wklęsłości strony tylnej — i odwrotnie. Jak więc urządzają się one? Czemże się to dzieje, że jedna nie ryje zbyt głęboko — a druga nie rzeźbi zbyt wypukle?
W jaki sposób zbiegają się tak magicznie wszystkie kąty rombowych płaszczyzn?
Kto wskazuje im, że mają tutaj zaczynać — a tam zatrzymywać się? Musimy raz jeszcze zadowolnić się nic nie mówiącą odpowiedzią: „jest to jedna z tajemnic ula“. Huber próbował wyświetlić tę tajemnicę, mówiąc, że w pewnych, regularnie powtarzających się, odstępach czasu — ucisk rożków pszczół — lub ich głaszczek — powoduje tworzenie się lekkich wypukłości na odwrotnej stronie plastra; albo też, że zdają one sobie sprawę z mniejszej lub większej grubości obrabianego kawałka licząc się z giętkością, sprężystością lub inną fizyczną właściwością wosku, albo też, że macki ich nadają się do badania najbardziej wystających i zakrzywionych części przedmiotów i służą im za rodzaj kompasu tam, gdzie wzrok nie sięga, lub nareszcie, że stosunek wszystkich komórek jest matematycznym wynikiem umieszczenia i rozmiarów komórek pierwszego szeregu, bez potrzeby ponawiania wyliczeń.
Oczywiście jednak wyjaśnienia te nie są dostateczne: pierwsze są niedającemi się sprawdzić hypotezami, inne po prostu przeszczepiają tajemnicę na inny grunt. A jeżeli pożyteczną jest nawet rzeczą jaknajczęstsze przenoszenie punktu ciężkości tajemnic z jednego zjawiska na drugie, nie należy sobie jednak wmawiać, aby taka zmiana środowiska tajemnicy wystarczała do wyświetlenia jej.
Porzućmy nareszcie jednostajne płaszczyzny i matematyczną pustkę komórek. Pudowa plastrów jest więc już rozpoczęta, dzięki czemu stają się one mieszkalnemi. Jakkolwiek nieskończenie małe okruszyny przybywają — na pozór bez nadziei dotarcia kiedykolwiek do końca — do już istniejących niedostrzegalnych odrobinek i pomimo, że oko nasze, dla którego tak niewiele jest rzeczy dostępnych, patrzy, nic nie widząc — budynek woskowy, przy którym wre, nieprzerwana dniem i nocą, praca, rośnie ze zdumiewającą szybkością. Niecierpliwa królowa przebiegła już niejednokrotnie, bielejące w mroku, ścieżki. Teraz, kiedy ukończone już są pierwsze zarysy domostw, obejmuje je w posiadanie otoczona całą świtą przybocznej straży, doradczyń lub służebnic, trudno bowiem powiedzieć, czy towarzyszki prowadzą ją, czy też idą za nią; czy jest przez nie czczona czy strzeżona. Gdy dojdzie do miejsca, które uważa za odpowiednie — lub też które wskazane jej zostało przez doradczynie, wypukla plecy, wygina się i wprowadza koniec swojego długiego, wrzecionowatego odwłoka do jednego z dziewiczych jeszcze wiaderek. Tymczasem wszystkie małe badawcze główki, małe o olbrzymich czarnych oczach łebki strażniczek świty, otaczają ją zwartem żywem kołem, podtrzymują jej nóżki, tulą skrzydełka i machają nad nią swojemi drżącemi mackami, jakgdyby chciały dodać jej otuchy, zachęcić ją, przynaglić i winszować jej dokonanego dzieła.
Z łatwością poznać można miejsce jej chwilowego pobytu po rodzaju gwiaździstego węzła, albo raczej po tej broszy owalnej, której jest ona środkowym topazem i która bardzo przypomina ciężkie zapinki, noszone przez nasze prababki. Godnym jest też zaznaczenia fakt — kiedy już nastręcza się okazya zanotowania go — że robotnice starają się zawsze unikać odwracania się tyłem do królowej. Gdy tylko zbliży się ona do danej grupy, wszystkie urządzają się w ten sposób, aby zwrócić ku niej oczy i macki i chodzą przed nią, cofając się. Jest to wyraz czci albo raczej troskliwości — objaw, który, jakkolwiek wydać się może nieprawdopodobnym, jest jednakże stały i ogólny.
Ale powróćmy do naszej władczyni. Często podczas lekkiego spazmu, który towarzyszy wyraźnie wypuszczeniu jajka, jedna z jej córek chwyta ją w ramiona i z czołem przytkniętem do jej czoła, z ustami przywartemi do jej ust, zdaje się szeptać coś do niej. Matka, dość obojętna na te gorące objawy, nie spieszy się, nie wzrusza, cała oddana spełnianiu swojej misyi, która zdaje się być dla niej raczej rozkoszą miłosną, aniżeli pracą. Nareszcie po upływie kilku sekund, podnosi się spokojnie, wyprostowuje, posuwa o krok dalej, robi ćwierć obrotu i przed wprowadzeniem końca swojego odwłoka, zanurza głowę w sąsiednią komórkę, aby się przekonać, czy wszystko jest tam w porządku i czy nie składa dwóch jajek w jedno i to same miejsce. Tymczasem dwie lub trzy pszczoły gorliwej świty skaczą kolejno do opuszczonej komórki w celu przekonania się, czy dzieło zostało ukończone i otoczenia swemi staraniami, lub ułożenia w dobrem miejscu, małego, niebieskawego jajeczka, przed chwilą tam złożonego. Od tej chwili aż do pierwszych chłodów jesiennych, królowa nie przerywa już swojej pracy, składając jajka, podczas gdy inne ją karmią, i śpiąc — jeżeli można to nazwać snem — składając przy tem jajka. Od tej chwili staje się już wyobrazicielką zwycięzkiej potęgi przyszłości, która zagarnia wszystkie zakątki królestwa. Idzie krok w krok za nieszczęśliwemi robotnicami, zużywającemi resztki sił na budowanie kołysek, jakich wymaga od nich jej płodność. Widzimy tu tem samem zespół dwóch potężnych instynktów, których walki rzucają pewne światło na wiele zagadek ula, nie będąc jednak w stanie ich rozwiązać.
Zdarza się, naprzykład, że robotnice wyprzedzają nieco królowę. Gnane zwykłą troską dobrych gospodyń, gromadzących zapasy na czarną godzinę, spieszą zapełnić miodem komórki, wyrwane podstępem ze szpon chciwości gatunku. Ale królowa zbliża się; dobra doczesne muszą ustąpić w obec oderwanej idei natury — a przerażone robotnice wynoszą pośpiesznie skarb — zawalidrogę.
Zdarza się też, że wyprzedzają one królowę o cały plaster: wtedy, tracąc z oczu przedstawicielkę tyranii dni, których nikt nie będzie oglądał, korzystają z tego, aby budować jak można najspieszniej całą strefę wielkich komór, przeznaczonych dla samców, których wzniesienie wymaga znacznie mniejszego nakładu pracy i czasu. Doszedłszy do tego niewdzięcznego zakątka, królowa niechętnie składa tam kilka jajek, potem omija go i znalazłszy się na jego granicy, żąda od pszczół nowych komórek, przeznaczonych na kołyski poczwarek. Robotnice, posłuszne temu nakazowi, zwężają stopniowo komórki i gonitwa rozpoczyna się na nowo, dopóki nienasycona matka, bicz płodny i ubóstwiany, nie powróci do pierwszych komórek, opuszczonych tymczasem przez wylęgłe z nich pokolenie. Wyfruwa ono zaraz z ciemnego rodzinnego kąta, aby rozpierzchnąć się na wsze strony, na kwiaty sąsiednich pól i lasów, aby zaludnić słoneczne strefy, ożywić swoim brzękiem słodkie godziny, i aby znów z kolei poświęcić się pokoleniu, zajmującemu już jego miejsce w kołyskach.
A od kogo zależną jest sama królowa-matka? Od pożywienia, które otrzymuje — sama bowiem nigdy go nie bierze; karmiona jest jak małe dziecko przez te same robotnice, które zamordowuje jej płodność. A pożywienie to z kolei wydzielane jej przez robotnice, przystosowane jest do obfitości kwiatów i do łupu, przynoszonego przez zbieraczki miodu i pyłków. I tutaj więc, jak we wszystkiem na świecie, część koła pogrążona jest w ciemności; i tutaj, jak wszędzie, najwyższy rozkaz przychodzi z zewnątrz, wydaje go nieznana potęga — a pszczoły ulegają, tak samo jak my, bezimiennemu władcy koła, które obraca się dokoła własnej osi, druzgocząc przy tem wprowadzające je w ruch motory.
Ktoś, komu niedawno pokazywałem w jednym z moich szklannych ulów ruch tego koła tak, widocznego jak wielkie koło zegara, ktoś, oglądający zblizka nieskończone wrzenie w plastrach, ciągłe, zagadkowe i dzikie trzepotanie mamek na ściankach wylęgacza, żywe mostki i drabinki, tworzone przez woskorobów, zaborcze wężowe linie, zakreślane przez królowę, nieustanną czynność tłumu, gorliwe krążenie pracownic, zapomnienie o śnie całej ludności — z wyjątkiem tych, które drzemią w kołyskach i na które czycha już jutrzejsza praca; spokój śmierci, wygnany z miejsca, nie uznającego ani choroby ani grobu, ktoś, przypatrujący się temu wszystkiemu odwrócił spiesznie głowę, gdy tylko minęła pierwsza chwila zdumienia a w oczach jego wyczytałem nieopisany wyraz pełnej smutku grozy.
Ul w samej rzeczy — przy całej pozornej swojej na pierwszy rzut oka wesołości, przy wszystkich świetnych wspomnieniach pięknych dni, dających mu jego skarby i czyniących zeń szkatułkę, pełną klejnotów lata, przy tem pełnem upojenia wyfruwaniu i powracaniu, łączącem go z kwiatami, z żywemi zdrojami, z lazurem niebios, z cichą obfitością wszystkiego, co jest symbolem piękna i szczęścia — pod osłoną wszystkich tych zewnętrznych rozkoszy, przedstawia jeden z najsmutniejszych widoków, jakie można oglądać.
A my ślepcy, otwierający oczy, przyćmione okularami, gdy wypadnie nam oglądać te niewinnie skazane istoty, wiemy dobrze że to nie one same jedynie wzbudzają naszą litość, nie one same są dla nas niepojętemi, tylko ta nędzna, pożałowania godna postać, w jakiej objawia się nam wielka ożywiająca i zarazem pochłaniająca nas siła. — Tak, jeżeli chcecie, jest to smutne, jak wszystko we wszechświecie, cokolwiek oglądamy zblizka. I tak będzie dopóty, dopóki nie poznamy tajemnicy natury, jeżeli tkwi ona w niej istotnie. A jeśli dowiemy się kiedykolwiek, że tajemnicy tej niema lub że jest ona straszna, wtedy zrodzą się inne obowiązki, które może nie mają jeszcze nazwy w języku ludzkim. Tymczasem zaś, wolno sercu naszemu, jeśli życzy sobie tego, powtarzać: „jest, to smutne“! ale rozum nasz musi poprzestać na zwyczajnem stwierdzeniu, że jest tak w samej rzeczy. Obecnie obowiązani jesteśmy szukać, czy nie kryje się nic poza tym smutkiem i w tym celu nietylko niewolno jest nam odwracać odeń oczu, ale należy mieć wciąż wzrok w nim utkwiony i badać go z takiem samem zainteresowaniem i odwagą, jakgdyby to były sprawy bardzo wesołe.
Byłoby jednak słusznem, abyśmy — zamiast ubolewać, zamiast potępiać naturę — postarali się wybadać ją do końca.
Widzieliśmy, że robotnice, gdy tylko nie czują zbyt blizko ucisku groźnej płodności matki, spieszą budować spichrze, których wystawienie zużywa mniej czasu i matereryału — a których pojemność znacznie jest większa. Widzieliśmy także, że matka woli składać jajka w małe komórki, których budowania wciąż żąda. Jednakże w braku takowych, i w oczekiwaniu na ich wystawienie, zadawalnia się z musu składaniem jajek w szersze, które znajduje na swojej drodze.
Pszczoły, zrodzone z tych jajek, będą samcami lub pseudo-trutniami, pomimo, że jajka są najzupełniej takie same jak te, z których wykluwają się robotnice. Wprost przeciwnie, aniżeli to ma miejsce przy przeistoczeniu się robotnicy w królowę, na zmianę tę nie wpływa ani kształt, ani pojemność komórki, gdyż z jajka, złożonego w dużą — i przeniesionego niebawem do małej komórki — wykluje się (udało mi się cztery lub pięć razy dokonać tych przenosin, dość trudnych ze względu na mikroskopijność rozmiarów i bajeczną kruchość jajka) samiec, mniej lub więcej skarłowaciały, ale niezaprzeczony. Okazuje się więc, że królowa, znosząc jajka, musi posiadać zdolność rozpoznawania lub określania płci przyszłego potomstwa i przystosowywania go do komórki, w którą je kładzie. Rzadko zdarza się jej pomylić. W jaki sposób dokonywa tego?
W jaki sposób — pomiędzy miljardem jajek, jakie zawierają oba jej jajniki — oddziela ona samce od samic i jaką drogą przechodzą one, zależnie od jej woli, do jajowodu?
I znów stajemy w obec jednej z zagadek ula, i w dodatku w obec jednej z najbardziej nieprzeniknionych. Wiadomo, że królowa-dziewica nie jest bezpłodna, ale że może ona znosić tylko jaja samców. Dopiero po nastąpionem zapłodnieniu, podczas wzlotu małżeńskiego może rodzić — stosownie do woli — robotnice, lub pseudo-trutniów.
Po dokonaniu tego wzlotu obejmuje ona w dozgonne posiadanie niteczki nasienne, wydarte nieszczęśliwemu kochankowi. Niteczki te, których ilość oblicza doktór Leuckart na dwadzieścia pięć miljonów, zachowują się w stanie życia w specyalnym gruczole, umieszczonym pod jajnikami, przy otworze wspólnego jajowodu i zwanym pęcherzykiem nasiennym. Niektórzy uczeni przypuszczają, że ciasność otworu małych komórek i sposób, w jaki kształt tego otworu zmusza królową do zginania się i przykucania, wywiera pewien ucisk na pęcherzyk nasienny, w skutek czego niteczki wydzielają się z niego i zapładniają napotkane jajeczko. Ucisk ten nie miałby miejsca na wielkich komórkach i woreczek nasienny wcale by się nie otworzył. Inni znów są tego zdania, że królowa posiada istotnie władzę rządzenia mięśniami, otwierającemi i zamykającemi woreczek nasienny na pochwie — w rzeczy samej mięśnie te są nader liczne, silne i złożone. Nie kuszę się o stanowcze rozstrzygnięcie, jaka z tych hypotez jest bliższą prawdy; albowiem, im bardziej zgłębiamy przyczynę danego zjawiska, tem wyraźniej czujemy, że jesteśmy tylko rozbitkami na oceanie, o naturze zupełnie nam jeszcze nieznanej; tem bardziej się przekonywamy, że prawda gotowa jest zawsze wyłonić się niespodzianie z głębi fali, która stała się dla nas nagle przejrzystą i która niweczy w jednej chwili cały nasz dotychczasowy, oparty w naszem mniemaniu na pewnych podstawach, dorobek umysłowy. Muszę przyznać, że ja osobiście bardziej skłaniam się ku przyjęciu tej drugiej. Przedewszystkiem doświadczenie pszczelarza z Bordeaux, p. Drury, przekonywa, że — kiedy wszystkie wielkie komórki zostały wyjęte z ula — matka nie waha się, gdy nadchodzi chwila znoszenia jajek samczych, składać je w komórki robotnic; i naodwrót: składać będzie jajka robotnic w komórki samców, o ile nie pozostawiono innych do jej rozporządzenia.
Prócz tego piękne studya, dokonane przez p. Fabre nad pszczołami dzikiemi, żyjącemi zdala od ludzi i należącemi do rodziny Gastrilegidów, przekonywają najdowodniej, że nietylko pszczołom tym wiadomą jest z góry płeć jajka, jakie mają znieść, ale że płeć ta pozostawiona jest do woli matki, która decyduje w tym wypadku — zależnie od rozporządzanej przestrzeni „przestrzeni częstokroć przypadkowej i niezmiennej“, — umieszczając tutaj samca — a owdzie samiczkę. Nie będę wdawał się w rozbiór szczegółowy doświadczeń, przeprowadzonych przez wielkiego francuzkiego owadoznawcę. Są one niesłychanie drobiazgowe i zaprowadziłyby nas za daleko. Ale niezależnie od tego, jaką przyjmiemy hypotezę, i jedna i druga zupełnie wyjaśniłyby — niezależnie od wszelkiej idei przyszłości — pociąg królowej do składania jajek w komórki robotnic.
Bardzo jest prawdopodobne, że ta matka-niewolnica, nad którą skłonni jesteśmy litować się — a która jest może wielce zmysłową, namiętną kochanką — odczuwa w tem połączeniu pierwiastków samczych i samiczych, odbywającem się w jej łonie, pewną roskosz i niejako przedsmak upojenia wzlotu małżeńskiego, jedynego w jej życiu. I tutaj więc natura, która wówczas tylko okazuje się najzręczniejszą, najpodstępniej przewidującą i najszczodrobliwszą, gdy idzie o zastawienie sideł miłosnych, starałaby się podtrzymać za pomocą rozkoszy — interesy gatunku. Musimy się zresztą dokładniej porozumieć, aby nie wprowadziło nas w błąd własne nasze wyjaśnienie. Przypisać w ten sposób naturze myśl uprzednią i wierzyć, że to wystarcza, równa się — rzuceniu kamienia w jedną z tych niezmierzonych przepaści, jakie znaleźć możemy w głębi niektórych grot; znaczy — wyobrazić sobie, że odgłos jego upadku odpowie nam na wszystkie nasze pytania i odsłoni nam inne jeszcze światy po za bezmiarem otchłani.
Powtarzając: natura tego wymaga, stwarza takie cudowne zjawisko, dąży do takiego celu — mówimy tem samem, że małemu jakiemuś przejawowi życia udało się utrzymać w oczach naszych na olbrzymiej powierzchni materyi, która wydaje nam się nieruchomą i którą nazywamy, błędnie oczywiście, niebytem lub śmiercią.
Zbieg okoliczności zupełnie przypadkowych podtrzymał ten przejaw, wyróżniając go z pośród tysiąca innych, może równie zajmujących, równie rozumnych, ale mniej szczęśliwych, które znikły na zawsze z naszych oczu, zanim nadarzyła im się sposobność olśnienia nas.
Byłoby zuchwalstwem dowodzić, że jest inaczej; wszystko bowiem inne: nasze rozumowania, nasza uparta wiara w celowość na świecie, nasze nadzieje i nasze zachwyty, są w gruncie rzeczy tylko wielkiem niewiadomem. Zestawiamy je zaś z mniej jeszcze wiadomem, aby odgłos zderzenia się tych dwóch wielkości dał nam świadomość wyższego stopniu rozwoju bytu, na jakim moglibyśmy stanąć na tej niemej i nieprzeniknionej powierzchni — tak samo jak śpiew słowika i polot kondora odsłania ptakom tym najwyższy stopień rozwoju, właściwego ich gatunkowi. A jednak nie ulega wątpliwości, że jednym z najważniejszych naszych obowiązków jest wywoływanie tego słabego chociażby odgłosu zderzenia przy każdej napotkanej okazyi, nie zrażając się prawdopodobną jego bezcelowością.
- ↑ Ponowiłem doświadczenie wraz z pierwszemi promieniami słońca, jakiemi nas obdarzyła tegoroczna spóźniona wiosna, ale niestety i tym razem wynik był ujemny. Zkądinąd znów, jeden z moich przyjaciół-pszczelarzy, badacz bardzo zręczny i nader szczery, któremu dałem tę kwestyę do rozstrzygnięcia, pisze mi, że udało mu się otrzymać, używając tego samego sposobu, cztery nieodparte dowody. Fakt ten domaga się sprawdzenia i kwestya pozostaje jeszcze niezdecydowaną. Jestem jednak pewien, że mój przyjaciel dał się zanadto unieść gorącemu swojemu i bardzo zrozumiałemu pragnieniu otrzymania dodatnich wyników.
- ↑ Wzór ten został odrzucony nie bez powodu. Średnica komórek jest cudownie regularna, ale jak każdy wytwór żywego organizmu, nie jest „matematycznie“ niezmienna w tym samym ulu. Zresztą, jak zauważył Maurycy Girard, różne odmiany pszczół mają różny system komórek, tym więc sposobem owa urzędowa niejako — miara byłaby inną w jednym, inną w drugim ulu, zależnie od odmiany, zamieszkujących go pszczół.
- ↑ Réaumur dał słynnemu matematykowi, Koenig’owi, następujące zadanie do rozwiązania: „Określić, jaka z pomiędzy wszystkich sześciokątnych komórek, mających za podstawy ostrosłupy, utworzone z trzech rombowych płaszczyzn, może być wybudowaną z najmniejszym rozchodem materyału“? Koenig wyliczył, że taką będzie komórka, mająca podstawę, złożoną z trzech rombów, których każdy rozwarty kąt równałby się 109-iu stopniom i 26 minutom a każdy ostry = 70-iu stopniom 34 minutom. Otóż inny uczony Maraldi, wymierzywszy możliwie dokładnie kąty rombów, stanowiących podstawy komórek, zbudowanych przez pszczoły, znalazł, że rozwarte równają się 109-iu stopniom 28-iu minutom a ostre = 70-iu stopniom 32-om minutom. Pomiędzy tymi dwoma wynikami zatem zachodziła tylko różnica 2-ch minut. Bardzo prawdopodobnie, że pomyłka — o ile takowa ma miejsce — należy być raczej przypisaną Maraldi’emu, aniżeli pszczołom, gdyż niema instrumentu, który mógł by z całą nienieomylną ścisłością wymierzyć kąty komórek, niedość dokładnie określone. Inny matematyk, Cramer, któremu dano do rozwiązania te same zadanie, dał odpowiedź, jeszcze bliższą czynnego rozstrzygnięcia tej kwestyi przez pszczoły — a mianowicie 109 stopni 28½ minuty i 70 stopni 31½ minuty. Maclaurin, poprawiając Koenig’a, podaje 70 stopni 32 minuty i 109 stopni 28 minut. Leon Lalanne 109 stopni 28 minut 16 sekund i 70 stopni 31 minut i 44 sekundy. (Patrz w tej kwestyi „Maclaurin“ „Philos. Trans. of London“. 1743 Brougham „Rech. annal et exper. sur les alv. des ab“. „L. Lalanne“ „Notes sur l’Arch. des abeilles“.)
- ↑ We francuskim oryginale jest cynowy — rondelle d’étain.