Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Centnerszwerowa, 1903)/Księga czwarta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie pszczół |
Rozdział | Młode królowe |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Vie des Abeilles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zamknijmy teraz nasz młody ul, którego ludność, wszedłszy w zwykły tryb, rozwija się i rozmnaża, aby znów z kolei rozdzielić się z chwilą, gdy stanie u szczytu siły i szczęścia; natomiast otwórzmy po raz ostatni gród macierzysty, aby przyjrzeć się, co w nim zachodzi po odlocie roju.
Gdy umilkł gwar przenosin, gdy dwie trzecie dzieci opuściły rodzinne gniazdo, nieszczęśliwa osada staje się podobną do ciała, które przeszło silny upust krwi: jest wyczerpana, próżna, na wpół martwa. A jednak pozostało w niej kilka tysięcy pszczół, niezachwianych, tylko nieco znużonych, które na nowo zabierają się do pracy, starają się w miarę możności zastąpić nieobecne siostry, usuwają ślady orgii, chowają — wydane na łup — zapasy, wyfruwają na kwiaty, czuwają nad przyszłemi skarbami — świadome swojego posłannictwa i wierne obowiązkom, włożonym na nie przez nieubłagany los.
O ile jednak teraźniejszość wydaje się ponurą, o tyle wszystko, na czem oko spocznie, pełne jest nadziei i wiary w przyszłość. Mamy przed sobą jeden z tych legendowych niemieckich zamków, którego mury utworzone są z tysięcy naczyń, zawierających dusze przyszłych pokoleń. Jesteśmy w środowisku życia, poprzedzającem samo życie. Zawieszone tu są ze wszech stron — w szczelnie zamkniętych kołyskach, w nieskończonej ilości cudownych, sześciokątnych komórek — mirjady bielszych od mleka poczwarek, oczekujących, ze złożonemi ramionami i główką pochyloną na piersi, godziny swego przebudzenia. Widząc je w tych jednakowych, niezliczonych i prawie przejrzystych grobowcach, pomyśleć można, że są to siwe mary, pogrążone w zadumę lub też legiony dziewic, zniekształconych przez fałdy całunów i złożonych w sześciokątnych graniastosłupach, rozmnożonych bez końca, aż do zawrotu głowy, przez niewzruszonego geometrę.
Na całej powierzchni tych równoległych ścian, które zamykają świat istot wzrastających, rozwijających się, zmieniających cztery lub pięć razy swoje szaty, przędących w cieniu swój całun, trzepoczących skrzydełkami i tańczących w celu utrzymania potrzebnego ciepła — oraz jeszcze w jakimś bardziej niepojętym celu, taniec ich bowiem polega na pewnych nadzwyczajnych i rytmicznych drganiach, które muszą chyba mieć jakąś przyczynę, nieodgadniętą sądzę, przez żadnego z badaczy.
Po upływie kilku dni, wieczka tego mnóstwa urn (w bogatym ulu bywa ich do 60-iu lub 80-iu tysięcy) pękają — a w utworzonej szczelinie okazuje się para dużych czarnych i poważnych oczu, poprzedzonych przez macki, które badają już otaczającą je, sferę, gdy jednocześnie ruchliwe głaszczki szczękowe kończą rozszerzanie otworu. Wnet przybiegają mamki, dopomagają młodym pszczołom do wyjścia z więzienia, podtrzymują je, oczyszczają, gładzą i przynoszą im na końcu swoich języczków pierwszą kroplę pożywienia. Młode przybyszki z obcej krainy są jeszcze nieco oszołomione, blade i drżące. Mają pozór bezsilnych, wynędzniałych staruszek, które wymknęły się z objęć śmierci, lub podróżniczek, okrytych puszystym pyłem nieznanych dróg, wiodących do narodzin. Po za tem pszczoła jest już skończona od stóp do głowy, wie odrazu wszystko, o czem wiedzieć powinna i — podobnie jak dzieci z ludu, które dowiadują się odrazu, przychodząc na świat, że nie będą miały czasu ani bawić się, ani śmiać kieruje się wprost ku zamkniętym komórkom, zaczyna trzepotać skrzydełkami i wykonywać miarowe ruchy w celu ogrzania, spowitych w całuny, sióstr, nie kłopocząc się długo czczem rozmyślaniem o zadziwiającej zagadce swego przeznaczenia i dążeń swego gatunku.
Jednakże zrazu po wyjściu z komórki pszczoła uwolniona jest od najcięższych prac. Opuszcza ul dopiero w ośm dni po narodzeniu aby dokonać przedewszystkiem „wzlotu ochędóstwa“ i napełnić powietrzem swoje mieszki oddechowe, które pęcznieją, rozdymają całe jej ciało i czynią z niej od tej chwili oblubienicę przestworzy. Dokonawszy tego aktu, powraca, czeka jeszcze tydzień i wtedy dopiero przedsiębiera w towarzystwie rówieśniczek pierwszą swoją podróż wśród charakterystycznego zamięszania, które u pszczelarzy nosi nazwę „nauki słońca“ a które należałoby raczej ochrzcić mianem „obawy słońca“. Istotnie widoczne jest, że te córy ciasnego mroku i zwartego tłumu lękają się jaśniejących przed niemi, lazurowych przestrzeni i nieskończonej pustki słonecznych stref — a niepewna ich radość podszyta jest lękiem. Nie mogą się odważyć na przekroczenie progu, wahają się, wreszcie wyfruwają, ale wnet powracają, co się powtarza dwadzieścia razy z rzędu. Kołyszą się w powietrzu z głową uparcie zwróconą ku rodzinnemu gniazdu; opisują wielkie koła, podnoszące się i nagle opadające pod ciężarem żalu — a ich trzynaście tysięcy ócz bada, odbija i zatrzymuje w sobie jednocześnie wszystkie drzewa, źródła, sztachety, szpalery, dachy i okna okoliczne, dopóki szlaki powietrzne, po których przefruwać będą w powrotnej drodze, nie zostaną tak trwale wyryte w ich pamięci, jak gdyby para szyn stalowych znaczyła je w przestrzeni.
Otóż i nowa zagadka. Zbadajmy ją — tak samo jak poprzednie — a jeśli, milczeć będzie jak poprzedniczki, upór jej zbogaci przynajmniej o kilka mglistych, ale usianych dobremi chęciami, piędzi — pole naszej uświadomionej niewiadomości, pole najżyźniejsze ze wszystkich, jakie leżą w obrębie naszej sfery działania. W jaki sposób odnajdują pszczoły swoje domostwo, którego często nie mogą wcale dostrzedz, które często ukryte bywa wśród drzew i którego otwór jest w każdym razie tylko niedostrzegalnym punkcikiem w przestrzeni bez granic? Czem się to dzieje, że, przeniesionym w pudełku o dwa lub trzy kilometry od ula, nigdy prawie — a przynajmniej niesłychanie rzadko — zdarzy się zabłądzić?
Czy odróżniają ul ojczysty po przez przeszkody? Czy orientują się za pomocą szczególnych jakich znaków, czy też posiadają ten zmysł specyalny i mało jeszcze zbadany, który przypisujemy pewnym zwierzętom, jaskółkom i gołębiom i który nosi miano „zmysłu kierunku“? Doświadczenia I. H. Fabre’a, Lubbock’a a przedewszystkiem Romanes’a („Nature“, 29-go Października 1886) zdają się dowodzić, że nie kieruje niemi ten szczególny instynkt. Z drugiej znów strony stwierdziłem niejednokrotnie, że nie zwracają one wcale uwagi na kształt i kolor ula. Zdają się większe nadawać znaczenie podstawie, na której spoczywa ich dom, układowi wejścia oraz deseczce stanowiącej próg ula. Ale i to nawet ma wartość drugorzędną, jeśli bowiem zmienimy z gruntu podczas nieobecności zbieraczek łupu, cały front ich domu, bez chwili namysłu skierują się wprost do niego z głębi horyzontu — i dopiero, mając przekroczyć próg, którego wygląd stał się dla nich obcym, zdradzają pewien rodzaj wahania. Ich sposoby orientowania się zdają się bardziej opierać, o ile nasze doświadczenia pozwalają o tem sądzić, na całym układzie pewnych niezmiernie drobiazgowych i ścisłych znaków szczególnych. Nie rozpoznają one samego ula, ale położenie jego w stosunku do przedmiotów, znajdujących się w najbliższem otoczeniu, w promieniu trzy lub czteromilimetrowym[1]. A ten cały układ znaków tak jest cudowny, tak matematycznie pewny i tak głęboko wyryty w ich pamięci, że — gdy po pięciomiesięcznem zimowaniu ich w ciemnej norze — ustawimy znów ul na podstawie, ale nieco bardziej na prawo lub na lewo od poprzedniego położenia, wszystkie robotnice po powrocie z odwiedzin u kwiatów, skierują się odrazu bez wahania, zakreślając w powietrzu nieskazitelnie prostą linię, ku miejscu, zajmowanemu przez ul w roku poprzednim. Dopiero po kilku niefortunnych próbach odnajdą przesunięty otwór. Możnaby przypuścić, że atmosfera z pietyzmem przechowała wierny ślad ich przelotu i że ich wąziutka, tylokrotnie zmierzana, ścieżka wyryta została w przestworzu.
To też, gdy przestawimy ul, ginie mnóstwo pszczół, o ile nie idzie o daleką podróż i o ile cała okolica, którą znają doskonale na przestrzeni trzech lub czterech kilometrów w promieniu, nie jest zupełnie zmieniona; o ile wreszcie nie zapobiegliśmy temu przez umocowanie deseczki, kawałków dachówki, lub jakiejkolwiek przeszkody, która ostrzegłaby je o zaszłej zmianie i pozwoliłaby im zorjentować się na nowo i przerobić swoje notatki.
A teraz wróćmy do zaludniającego się na świeżo grodu, w którym mnóstwo kołysek nie przestaje się otwierać, którego same ściany nawet zdają się poruszać. Osada nie ma jednakże jeszcze królowej. Na skraju jednego ze środkowych plastrów, wznosi się siedem lub osiem dziwacznych budynków, przypominających niejako, wśród chropowatej płaszczyzny zwykłych komórek, wzniesienia i kratery, które nadają taki dziwny wygląd fotografjom, zdjętym z księżyca. Jest to rodzaj niegładkich torebek woskowych lub pochylonych i szczelnie zamkniętych żołędzi, zajmujących miejsce trzech lub czterech komórek robotnic. Są one zazwyczaj skupione w jednym punkcie i — liczna, niezwykle niespokojna i gorliwa — straż czuwa nad miejscem, które dziwnym owiane jest urokiem. Tutaj przepoczwarczają się matki. W każdą z takich torebek zostało złożone przed odlotem roju jajeczko, zupełnie podobne do tych, z jakich wykluwają się robotnice; jajeczko to złożyła sama matka, albo też prawdopodobniej jeszcze — jakkolwiek nie jest to stwierdzone — mamki, które je tu przeniosły z jednej z sąsiednich kołysek.
W trzy dni później wykluwa się z tego jajka mała gąsiennica, którą mamki karmią szczególnie troskliwie i możliwie obficie, dobierając najprzedniejszego pożywienia. Zjawisko to pozwala nam uchwycić na gorącym uczynku wszystkie, kolejno po sobie następujące, akty tej cudownej w swojej prostocie działalności natury, którą, gdyby szło o ludzi, ochrzcilibyśmy dostojnem mianem „Przeznaczenia“. Mała gąsiennica rozwija się dzięki takiej hodowli w sposób wyjątkowy — a inteligencya jej jednocześnie z ciałem przekształca się w ten sposób, że pszczoła, która się z niej wykluwa, zdaje się należeć do zupełnie odmiennej rasy owadów.
Żyć będzie cztery lub pięć lat zamiast sześciu lub siedmiu tygodni. Kadłub jej będzie dwa razy dłuższy, barwa bardziej złocista i jaśniejsza a żądło zakrzywione.
Oczy będą miały tylko 8 lub 9 tysięcy ścianek zamiast 12-u lub 13-u tysięcy. Mózg będzie węższy, ale za to jajniki dosięgną olbrzymich rozmiarów i stanie się ona posiadaczką specyalnego organu, pęcherzyka nasiennego, który uczyni z niej, że tak powiem, istotę dwupłciową. Nie będzie ona obdarzona żadnem z narzędzi pracy: ani listewkami do wydzielania wosku, ani szczoteczkami, ani koszyczkami do zbierania pyłków kwiatowych. Nie będzie miała nawyknień ani upodobań, które uważamy za nieodłączne od pojęcia o pszczole. Nie będzie odczuwała — ani gorącego dążenia do słońca, ani potrzeby przestworzy i umrze, nie zwiedziwszy ani jednego kwiatka. Życie jej przejdzie w mroku i gwarze ciżby, w niezmordowanem poszukiwaniu kołysek, które zaludniać będzie produktem swojego łona. W zamian za to, ona jedna zazna miłosnych wzruszeń. Nie ma nawet pewności powtórnego oglądania światła słonecznego — odlot roju nie jest bowiem nieunikniony — może raz jeden tylko użyje swoich skrzydeł, ale wyfrunie wtedy na spotkanie kochanka. Ciekawe to zjawisko, że tyle narządów, myśli, pragnień, obyczajów, całe przeznaczenie istoty pozostają tym sposobem na łasce nie nasionka — gdyż byłoby to powtórzeniem cudu, zachodzącego z rośliną, zwierzęciem lub człowiekiem — ale ciała obcego i martwego: kropelki miodu.[2]
Upłynęło około tygodnia od odlotu starej królowej. Poczwarki królewskie, śpiące w swoich torebkach, nie są wszystkie rówieśnicami, w interesie bowiem pszczół leży, aby narodziny księżniczek następowały po sobie kolejno, w miarę zapadania postanowień co do drugiego, trzeciego a nawet czwartego odlotu roju. Od kilku godzin zheblowują one stopniowo ściany najdojrzalszej torebki i wkrótce młoda królowa, która od wewnątrz przegryzała jednocześnie zaokrąglone wieczko, wysuwa głowę i przy pomocy nadbiegłych strażniczek, które ją gładzą, czyszczą i tulą — wywiązuje się i stawia pierwsze kroki na plastrze. Jest ona tak samo blada i chód jej równie jest chwiejny jak nowonarodzonych robotnic, ale po upływie dziesięciu minut nogi jej nabierają mocy. Niespokojna, czując, że nie jest samą, że musi zdobyć swoje państwo, że pretendentki śpią gdzieś w ukryciu, przebiega ściany woskowe, poszukując swoich współzawodniczek. Ale przychodzą tu na pomoc mądrości, tajemnicze nakazy instynktu, genjusza ula czy też zgromadzenia pszczół. Najbardziej uderza wzrok nasz, śledzący przez szyby szklanego ula bieg tych zjawisk, brak absolutny śladów wahania lub niesnasek, sporów czy waśni. Panuje w nim wyłącznie i bezpodzielnie zasadnicza jednozgodność, stanowiąca atmosferę roju; i każda z pszczół z osobna zdaje się odgadywać naprzód myśli reszty towarzyszek. A jednak chwila ta jest dla nich jedną z najpoważniejszych: jest to, właściwie powiedziawszy, moment, rozstrzygający o życiu całej gromady. Muszą wybierać pomiędzy trzema czy czterema decyzyami, które będą miały bardzo dalekie, najzupełniej różne skutki i na które drobna pomyłka wpłynąć może w sposób zgubny. Muszą pogodzić namiętność czy też wrodzone poczucie obowiązku mnożenia gatunku — z utrzymaniem szczepu i jego latorośli. Czasem popełniają błędy, wydając kolejno trzy lub cztery roje, które zupełnie wyczerpują gród macierzysty i które — same zbyt słabe, aby módz ukształtować się dość szybko w gromady, ulegające niekorzystnemu wpływowi obcego dla nich klimatu, niepodobnego do tego, jakiego pamięć wiernie pomimo wszystko przechowały, padają, zwyciężone przez nadchodzącą zimę. Tą wtedy ofiarami, tak zwanej, „gorączki rojenia“, która jest — podobnie do zwykłej gorączki — rodzajem zbyt gwałtownej reakcyi życia, reakcyi, przekraczającej zakres swojego celu, zamykającej koło i znajdującej śmierć.
Żadna z decyzyi, jaką mają one powziąć, nie zdaje się narzucać sama przez się — i człowiek, pozostający obojętnym tylko widzem nie może odgadnąć, którą z nich obiorą. O ile jednak wybór ich jest uzasadniony, dowodzi tego fakt, że jesteśmy w stanie wpłynąć nań, nawet go postanowić — przez zmienienie pewnych warunków, zwężenie np. lub rozszerzenie udzielonej im przestrzeni, wyjęcie plastrów pełnych miodu i podstawienie na ich miejsce plastrów pustych, ale zaopatrzonych w komórki robotnic.
Nie idzie więc o to, aby wiedziały one, czy mają wydać zaraz drugi i trzeci rój. — Możnaby widzieć w tem ostatecznie tylko ślepe postanowienie, zależne od kaprysu i niewyrozumowanych wpływów przyjaznej chwili — nie, cała sprawa polega na natychmiastowem i jednozgodnem przedsięwzięciu przez nie środków, pozwalających na wydanie drugiego roju po upływie trzech lub czterech dni od narodzin pierwszej królowej — i trzeciego — w trzy dni po odlocie młodej matki na czele drugiego roju. Niepodobna zaprzeczyć, że odnajdujemy tutaj cały układ, całą kombinacyę przewidywań, obejmujących znaczny okres czasu, szczególniej w porównaniu z krótkością naszego życia.
Środki te dotyczą strzeżenia młodych królowych, zagrzebanych jeszcze w swych woskowych więzieniach. Przypuszczam, że pszczoły uważają za krok przezorniejszy niewydawanie drugiego roju. Możliwe są tutaj jeszcze dwa wyjścia. Mogą one — albo pozwolić pierworodnej z dziewic królewskich, tej, przy której wykluciu byliśmy obecni, na wytępienie wszystkich innych poczwarek przyszłych władczyń, albo też mogą zaczekać, dopóki nie dopełni ona niebezpiecznego aktu „wzlotu małżeńskiego“, od którego zależy przyszłość narodu. Często bardzo pozwalają one na natychmiastowe zabicie współzawodniczek, często znów opierają się temu; oczywiście trudno jest rozstrzygnąć, czy dzieje się to w przewidywaniu drugiego rojenia, czy też niebezpieczeństw „wzlotu małżeńskiego“; niejednokrotnie bowiem spostrzegano, że po zadecydowaniu drugiego rojenia, nagle cofały powzięte postanowienie i tępiły cały przeznaczony na nie ród, bądź z powodu mniej sprzyjającej pory, bądź z innych, niepodobnych do odgadnięcia, przyczyn. Przypuśćmy jednak, że uważały one za właściwe wyrzec się rojenia i poddać się niebezpieczeństwom „wzlotu małżeńskiego“. Kiedy nasza młoda królowa, parta zwykłą żądzą, zbliża się do sfery wielkich kołysek, straż rozstępuje się przed nią, ona zaś, przejęta szaloną zazdrością, rzuca się na pierwszą napotkaną pochewkę i stara się łapkami i zębami rozszarpać wosk. Gdy jej się to udaje, rozdziera gwałtownie zasklep, wyściełający domostwo, obnaża uśpioną księżniczkę i — jeżeli rywalkę można już rozpoznać — odwraca się, wpuszcza żądło do dzbanuszka, który gwałtownie przebija, zatrzymując w nim żądło tak długo, dopóki nieszczęsna, uwięziona królewna — nie zginie pod ciosem, wymierzonym przez jadowitą broń.
Po dokonaniu zabójstwa uspakaja się, zadowolona ze śmierci, kładącej tajemniczą tamę nienawiści wszystkich żyjących istot; wyciąga żądło; rzuca się na inną pochewkę; otwiera ją, aby prędko ominąć, o ile znajduje w niej niewykształconą jeszcze gąsiennicę lub poczwarkę — i zatrzymuje się dopiero wówczas, gdy zdyszana i wyczerpana, nie ma sił już utrzymać szpon i zębów na ślizkich ścianach woskowych.
Otaczające ją ze wszech stron pszczoły przypatrują się obojętnie jej rozwścieczeniu, usuwają się, aby oczyścić jej miejsce, i tylko w miarę przedziurawiania i opustoszania pojedyńczych komórek, przybiegają, wyjmują z nich i wyrzucają po za ul — trupa, żyjącą jeszcze poczwarkę lub zgwałconą gąsienicę i opychają się chciwie cennym nektarem królewskim, wypełniającym głąb komórki. Następnie, gdy wściekłość wyczerpanej królowej słabnie, kończą same akt tępienia niewiniątek — i zarówno rasa jak i domy królewskie nikną z powierzchni plastrów.
Jest to — obok rzezi samców, bardziej zresztą wytłómaczonej — najohydniejsza godzina w ulu, jedyna, kiedy robotnice pozwalają waśni i śmierci wtargnąć do swoich siedzib.
I jak to się często dzieje w naturze, właśnie owe wybranki miłości ściągają na siebie niezwykłe ciosy gwałtownej śmierci.
Zdarza się czasem, jakkolwiek nader rzadko — pszczoły bowiem przedsiębierają wszelkie środki ostrożności w celu uniknięcia tego wypadku — że dwie królowe rozwijają się jednocześnie. Wtedy zawiązuje się wnet po opuszczeniu kołysek natychmiastowa i śmiertelna walka, w której Huber pierwszy zwrócił uwagę na dziwny dość szczegół. Za każdym razem, gdy, posuwając lewą nogę przed prawą, dwie dziewice w omszonych pancerzach stają w pozycyi takiej, że, wyjmując żądło, mogłyby wzajemnie się przebić — zachodzi to samo, co w walkach, opiewanych w Iljadzie: nagle bóg lub bogini, będący może bogami rasy, stają, zdałoby się, pomiędzy walczącemi — a obie bojowniczki, zdjęte lękiem, rozdzielają się, i uciekają od siebie, rozszalałe. Wkrótce znów się łączą, i znów uciekają od siebie, jeśli podwójny cios zagraża po raz wtóry przyszłości narodu. To samo powtarza się dopóty, dopóki jednej z walczących nie uda się zaskoczyć podstępem nieprzezornej lub niezręcznej współzawodniczki i zabić ją bez narażenia się na niebezpieczeństwo; prawo gatunku bowiem wymaga poświęcenia tylko jednej rywalki.
Gdy młoda władczyni zniszczyła w ten sposób kołyski lub zabiła swoją współzawodniczkę, uznaną zostaje przez cały lud. Do zupełnego objęcia steru rządu i zasłużenia na takie same hołdy, jakie składano jej matce, brak jej tylko dokonania „aktu wzlotu małżeńskiego“, pszczoły bowiem nie zajmują się nią wcale i nie oddają jej oznak należnej czci, dopóki jest niepłodna. Ale częstokroć historya jej mniej jest prosta — a robotnice rzadko wyrzekają się chęci powtórnego rojenia.
W tym wypadku zbliża się ona, tak samo jak poprzednio i kierowana tą samą żądzą, do komórek królewskich, ale, zamiast zachęty i uległych służebnic, napotyka na swej drodze liczną nieprzyjazną straż, która zagradza jej dostęp. Rozdrażniona i uparcie owładnięta jedną myślą, chce przemocą utorować sobie przejście, ale wszędzie spotyka wartę, czuwającą nad uśpionemi księżniczkami. Nie daje jednak za wygranę, dociera po raz drugi, zostaje gwałtowniej jeszcze odepchnięta, co powtarza się tak długo, dopóki nie zrodzi się nareszcie w umyśle jej niejasne pojęcie o tem, że małe, nieugięte robotnice uosabiają chyba prawo, któremu uledz musi kierujący nią popęd.
Oddala się nareszcie — a nienasycone żądze każą jej przebiegać niespokojnie z plastra na plaster i wydawać tam dźwięki, składające się na pieśń wojenną lub też na groźną skargę, która przypomina daleki głos srebrnej trąbki i tak jest potężna w swym bezsilnym gniewie, że słyszy się ją — zwłaszcza wieczorem — z odległości trzech metrów, po przez podwójne ściany najszczelniej zamkniętego ula.
Ten krzyk królowej wywiera na robotnice magiczny wpływ. Pogrąża je w rodzaj przerażenia albo kornego zdrętwienia — a gdy władczyni wydaje go nad komórkami, do których dostęp jest jej wzbroniony, otaczające ją i odciągające strażniczki zatrzymują się nagle, pochylają głowy i czekają nieruchomie na jego umilkniecie. Istnieje nawet przypuszczenie, że tylko dzięki czarowi tego, umiejętnie naśladowanego, krzyku udaje się motylowi „Sphinx Atropos“, wtargnąć do ula i uraczyć się tam miodem, bez obawy narażenia się na napaść ze strony pszczół.
W ciągu dwóch, trzech a czasem nawet pięciu dni, rozbrzmiewa ten żałosny jęk i wyzywa do walki strzeżone współzawodniczki. A tymczasem te ostatnie rozwijają się, nabierają sił, dążą z kolei do światła i zabierają się do przegryzania wieczek swoich komórek. Straszne rozprzężenie grozi osadzie. Ale genjusz ula, wydając nakaz, przewidział wszystkie jego skutki: dobrze wyuczone pszczoły straży wiedzą doskonale, co mają robić w każdej chwili w celu odparcia nieprzewidzianych wybuchów nienasyconego instynktu i spodziewanego starcia dwóch przeciwnych sił. Wiedzą one, że, gdyby udało się, pragnącym walki młodym księżniczkom, wydostać z czasowego więzienia, wpadłyby niewątpliwie w ręce starszej swej, niezwyciężonej już, siostry, która wytępiłaby je wszystkie po kolei. To też w miarę tego, jak każda z zamurowanych królewien zheblowuje od wewnątrz podwoje swojego lochu, pokrywają go na zewnątrz nową warstwą wosku; niecierpliwa uwięziona podwaja gorliwość pracy, nie podejrzewając, że toczy zaczarowaną przeszkodę, która wciąż odradza się z gruzów. Jednocześnie słyszy wyzwanie królowej — świadoma zaś swego losu i swego monarszego powołania — zanim jeszcze zdążyła zacząć żyć i poznać ustrój ula, odpowiada na nie bohatersko z głębi swego więzienia. Ale ponieważ krzyk jej musi przebić ściany lochu, jest bardzo zmieniony przytłumiony i głuchy i gdy wieczorem — kiedy milkną wszystkie szmery dokoła i zapada gwiaździsta, cicha noc — pszczelarz przychodzi obejrzeć swoją pasiekę rozróżnia on i rozumie doskonale dwugłos błąkającej się królowej i uwięzionych księżniczek.
To długie zamknięcie jest zresztą korzystne dla młodych królewien, które opuszczają je, jako istoty zupełnie już dojrzałe, silne i gotowe wzbić się wysoko w niebiosa Z drugiej strony oczekiwanie wzmacnia też wolną królowę i pozwala jej stawić mężnie czoło niebezpieczeństwom podróży. Drugi rój opuszcza wówczas gniazdo ojczyste, wiedziony przez pierworodną królową. Natychmiast po jej odlocie, pozostałe w ulu, robotnice uwalniają jedną z uwięzionych księżniczek, która niezwłocznie zabiera się do tych samych morderczych zamachów, wydaje te same gniewne okrzyki, aby znów z kolei w trzy dni później opuścić ul na czele trzeciego roju, i tak dalej — w razie wybuchnięcia „gorączki rojenia” aż do zupełnego wyczerpania macierzystego grodu.
Swamerdamm przytacza ul, który, przez swoje roje i roje swoich rojów, doszedł do wyprodukowania trzydziestu kolonij w jednym sezonie.
Takie niezwykłe mnożenie się daje się najczęściej spostrzegać po ciężkich zimach, jakgdyby pszczoły, zawsze liczące się z tajemną wolą natury, świadome były niebezpieczeństwa, zagrażającego gatunkowi. Ale w czasach zwykłych, podobna gorączka jest zjawiskiem dość rzadkiem w silnych i dobrze rządzonych ulach. Większość ulów roi się raz jeden — a są i takie, które wcale nie wydają rojów.
Zazwyczaj po dwukrotnem rojeniu pszczoły wyrzekają się nadal dzielenia, bądź dla tego, że zauważyły nadmierne osłabienie szczepu, bądź że zmiana pogody nakazuje im przezorność. Pozwalają one wówczas trzeciej królowej wytępić uwięzione księżniczki — i życie w ulu powraca do zwykłego trybu — a praca wre ze zdwojoną gorliwością, wszystkie bowiem robotnice są bardzo młode, ul zbiedniał, utracił znaczną część ludności, i przed nadejściem zimy pozostały jeszcze wielkie luki do wypełnienia.
Odlot drugiego i trzeciego roju podobny jest zupełnie do odlotu pierwszego i odbywa się w jednakowych prawie warunkach z wyjątkiem tego tylko, że pszczoły mniej są liczne, że odlatująca rzesza mniej jest przezorna i nie wysyła forpoczt, oraz, że młoda, dziewicza, namiętna i lekka królowa szybuje znacznie wyżej i po pierwszym zaraz etapie, uprowadza cały swój rój na znacznie dalszą od pasieki odległość.
Po za tem drugie to i trzecie wychodztwo dokonywane jest znacznie śmielej — a przecież los tułaczych kolonij dość jest ryzykowny. Na czele ich stoi — jako uosobienie przyszłości — niezapłodniona królowa. Cały ich byt zależy od „wzlotu małżeńskiego”, który ma wkrótce nastąpić. Przelatujący ptak, kilka kropel deszczu, zimny wiatr, drobna pomyłka — wystarczą do wywołania katastrofy, wobec której niema już ratunku. Pszczoły tak dobrze o tem wiedzą, że, gdy znajdą wreszcie schronienie, często — pomimo całego trwałego już przywiązania do jednodniowego dachu, pomimo rozpoczętych prac — rzucają wszystko, aby towarzyszyć swej młodej władczyni w jej pogoni za kochankiem, nie spuszczać jej z oczu, otaczać ją i osłaniać tysiącami wiernych i oddanych skrzydeł — lub też zginąć wraz z nią, jeśli szał miłosny zagna oblubienicę tak daleko od nowego ula, że, mało znana jeszcze, powrotna droga zaciera się i znika z pamięci wszystkich jej towarzyszek.
Ale prawo przyszłości tak jest potężne, że ani jedna pszczoła nie zawaha się wobec tych niebezpieczeństw i grozy śmierci. Zapał drugiego i trzeciego roju nie ustępuje zapałowi pierwszego. Kiedy pierwotna gromada powzięła już postanowienie, każda z odważnych młodych królowych znajduje tłum robotnic, gotowych do podzielenia jej losu i towarzyszenia jej w zamierzonej podróży — w której dużo mogą stracić — a zyskać tylko zadośćuczynienie instynktowi. Któż daje im tę energię, jakiej my nie posiadamy, zkąd czerpią siłę zrywania z przeszłością jak z jawnym nieprzyjacielem? Kto wybiera z całej gromady te, które mają opuścić ul, i nakazuje innym pozostanie w ojczystym grodzie? Pszczoły odlatują i pozostają nie grupami: tutaj młodsze a tam starsze — dokoła każdej królowej, opuszczającej ul bezpowrotnie, skupiają się bardzo stare zbieraczki łupu — a zarazem bardzo młode robotnice, które po raz pierwszy pogrążają się w lazurową toń przestworza. Potęgowanie lub osłabianie stosunkowej siły roju nie jest też dziełem przypadku, okazyi, porywu lub chwilowego zaniku myśli, instynktu czy uczucia. Niejednokrotnie próbowałem określić stosunek liczebny pszczół, tworzących rój, do pszczół, pozostających w nim: i — jakkolwiek trudności doświadczenia nie pozwalają osiągnąć matematycznej ścisłości — udawało mi się stwierdzić, że stosunek ten — jeśli weźmiemy w rachubę wylęgacz, czyli przyszłe narodziny — był tak stały, iż można przypuścić dokonywanie poważnych i tajemniczych wyliczeń przez geniusza ula.
Nie będziemy towarzyszyli rojowi w jego przygodach podróży, często nader licznych i dość skomplikowanych. Czasem łączą się dwa roje; innym razem w chaosie odlotu udaje się dwom lub trzem uwięzionym królowym zmylić czujność straży i przyłączyć się do wyfruwającego grona. Zdarza się też czasem, że jedna z młodych królowych, otoczona samcami, korzysta z odlotu roju, aby pozwolić się zapłodnić — i unosi za sobą cały orszak na zawrotne, niebosiężne wyżyny. W praktyce pszczelniczej przyjętem jest powracanie pierwotnemu szczepowi wtórnych rojów. Gdy królowe zostają znów wpędzone do ula, robotnice grupują się dokoła ich walk; wnet po odniesieniu zwycięztwa przez silniejszą, chciwe pracy nieprzyjaciółki nieładu, wyrzucają trupy, odgradzają się murem od przemocy przyszłości, zapominają o przejściach minionych dni, powracają do komórek, do cichego trybu swego życia, nawiązując znów nić sympatyi z oczekującemi na nie kwiatami.
W celu uproszczenia naszej opowieści, powróćmy znów do przerwanej historyi królowej, której pszczoły pozwoliły wytępić, spoczywające w kołyskach, współzawodniczki. Wzmiankowałem już, że często wzbraniają one tej rzezi, nawet wtedy, kiedy nie zdają się żywić zamiaru wydania drugiego roju. Innym znów razem zezwalają na nią, albowiem duch polityczny ulów tej samej pasieki różni się tak samo, jak duch polityczny poszczególnych narodów, zamieszkujących jeden, i ten sam ląd. Nie ulega jednak wątpliwości, że, zezwalając na taką rzeź, popełniają czyn nierozważny.
O ile królowa ginie lub zabłąka się podczas wzlotu małżeńskiego, nie mają już nikogo, kto mógłby ją zastąpić — a poczwarki robotnic przekroczyły już wiek, w którym mogłyby zostać przeistoczone w królowe. Ale, bądź co bądź, nierozważny krok został popełniony i nasza pierworodna królowa staje się jedyną władczynią, uznaną przez cały swój lud. Jest ona jednak jeszcze dziewicą. Aby stać się podobną do matki, której miejsce zajęła, musi zetknąć się z samcem w ciągu pierwszych dwudziestu dni od daty narodzin. Jeżeli dla jakiejkolwiekbądź przyczyny spotkanie to zostaje opóźnione, dziewictwo jej staje się nieodwołalnem, jakkolwiek, bez względu na nie — jak to już widzieliśmy — nie jest ona bezpłodna. Stykamy się tu z tem wielkiem odstępstwem od ogólnego prawidła, z tą przezornością lub tym zadziwiającym kaprysem natury, który nosi nazwę dzieworództwa i który jest wspólny pewnej liczbie owadów, np. mszycom, łuskoskrzydłym, należącym do gatunku kossówek, błonkoskrzydłym z pokolenia galasówek — i t. d. Królowa-dziewica tak samo więc może składać jajka, jakgdyby była zapłodniona; ale ze wszystkich jajek, złożonych przez nią w duże czy małe komórki, wywiążą się wyłącznie samcy; a ponieważ samcy nigdy nie pracują, ponieważ żyją oni na koszt samiczek i nawet nie zbierają łupu na własny rachunek, nie są w stanie zapracować na swoje potrzeby — nieunikniona byłaby więc, po upływie kilku tygodni od chwili śmierci ostatnich wyczerpanych robotnic — zupełna ruina i całkowite zniweczenie kolonii. Dziewica zrodzi tysiące samców i każdy z nich posiadać będzie miljony tych niteczek nasiennych, z których ani jedna nie mogła przeniknąć do jej organizmu. Nie jest to ostatecznie, rzeczą bardziej zdumiewającą od tysiąca innych podobnych zjawisk. Gdy pogrążymy się w otchłań tych zagadek, zwłaszcza dotyczących powstawania gatunków na ziemi, gdzie cudowne i nadspodziewane przejawy tryskają ze wszech stron bardziej obficie — a przedewszystkiem w sposób mniej dostępny dla naszego umysłu — aniżeli w najfantastyczniejszych baśniach czarodziejskich, to po pewnym czasie tak się oswoimy z ogarniającem nas uczuciem podziwu, że przestaniemy wkrótce go doznawać. Fakt ten jednak niezmiernie jest ciekawy i godny zanotowania. Z drugiej zaś strony, jak wytłomaczyć sobie cel natury, sprzyjającej w ten sposób samcom, istotom tak szkodliwym, na niekorzyść tak potrzebnych samic? Czy lęka się ona, aby rozum samic nie skłonił ich do nadmiernego ograniczania liczby tych kosztownych darmozjadów, niezbędnych jednak do utrzymania gatunku? Czy jest to objawem przesadnej reakcyi przeciw nieszczęściu, mogącemu wyniknąć w razie bezpłodności królowej? A może jest tu jeden z tych zbyt gwałtownych i ślepych aktów przezorności, nie dostrzegających przyczyny złego, przekraczających dozwolone granice środków zaradczych i sprowadzających katastrofę, byleby uniknąć przewidywanego przykrego wypadku? — W rzeczywistości — nie zapominajmy jednak, że rzeczywistość ta nie jest zupełnie naturalna i pierwotna, gdyż kolonje w rodzinnym lesie musiały być daleko bardziej rozsiane aniżeli to ma miejsce w dzisiejszych pasiekach — w rzeczywistości zatem, gdy królowa nie jest zapłodniona, nie dzieje się to nigdy z winy samców, zawsze nader licznych i przylatujących do dziewiczej kochanki z najdalszych stron. Chłód to raczej i deszcz zatrzymują ją zbyt długo w ulu — a jeszcze częściej niedoskonałość skrzydeł niedozwala jej towarzyszyć trutniom w szybkim ruchu ich silnych organów lotu.
Bądź co bądź natura, nie biorąc pod uwagę tych bardziej realnych przyczyn, gorliwie oddaje się trosce o powiększenie liczby samców. Dla osiągnięcia tego celu gwałci ona inne jeszcze zasady, i znaleźć można nieraz w osieroconych ulach dwie lub trzy robotnice, parte tak gorącą żądzą utrzymania gatunku, że, pomimo swych zanikłych jajników, usiłują one znieść jajka, potęgą woli rozwijają nieco swoje wyschłe narządy i wreszcie urzeczywistniają gorące swe pragnienie, udaje się im bowiem znieść kilka jajeczek, z których jednak, tak samo jak z jajeczek matki-dziewicy, wyklują się jedynie samcy.
Stajemy tutaj w obec faktu interwencyi wyższej, ale może nieprzezornej woli, nieodparcie zagradzającej drogę rozumnej woli życia. Podobne interwencye są zjawiskiem dość częstem w świecie owadów. Ciekawą jest rzeczą przestudyowanie ich. Świat ten bardziej jest zaludniony, bardziej złożony niż inne, można też w nim nieraz łatwiej dostrzedz pewne dążenia natury, i pochwycić ją na gorącym uczynku podczas dokonywania doświadczeń, które uważać moglibyśmy za nieuzupełnione. Jednem np. z najsilniejszych jej dążeń, we wszystkiem przez nią przejawianych, jest doskonalenie każdego gatunku drogą odnoszenia przez jednostki najsilniejsze zwycięstwa nad słabszemi. Walka bywa zazwyczaj umiejętnie organizowana. Ofiara, czyniona ze słabych urasta do olbrzymich rozmiarów, co jednak jest naturze obojętne, byleby tylko nagroda zwycięzcy była skuteczna i pewna. Zdarzają się jednak wypadki, gdzie rzec można, że natura nie miała jeszcze czasu połapać się w swoich kombinacyach, przy których nagroda niemożliwa jest do zdobycia — a los zwycięzcy równie tragiczny, jak los zwyciężonych. Nie pomijając naszych pszczół, przyznać muszę, że nie znam nic bardziej zdumiewającego nad historyę pasorzyta, zwanego „Sitaris Colletis“. Przekonamy się zresztą, że niektóre szczegóły tej historyi nietyle są dalekie od historyi człowieka, jakby to się zdawać mogło na pierwszy rzut oka.
Poczwarki tych pasorzytów, właściwych dzikim żyjącym samotnie pszczołom, lepiarkom (Colletes) zakładającym swoje gniazdo w podziemnych galeryach, czychają na ofiary swoje przy wejściu do tych galeryi i w liczbie trzech, czterech, pięciu a nieraz nawet i większej, przyczepiają się do jej włosków i włażą na jej plecy. Gdyby w tej chwili miała miejsce walka słabych z silnemi, byłaby to rzecz zwykła, sprawa cała bowiem odbywałaby się zgodnie z prawami wszechświata. Ale, niewiadomo dlaczego, instynkt ich chce — a tem samem natura nakazuje im zachowywać się spokojnie, dopóki siedzą na plecach pszczoły. Podczas jej odwiedzin u kwiatów, podczas budowania i napełniania komórek, oczekują one cierpliwie swojej pory. — Z chwilą jednak, gdy jajko zostaje złożone, wszystkie rzucają się na nie i niewinna pszczoła zamyka starannie komórkę, suto zaopatrzoną w środki żywności, nie domyślając się się wcale, że daje w niej jednocześnie przytułek śmierci swego potomstwa.
W chwili, gdy komórka zostaje zamknięta, zawiązuje się pomiędzy przeciwniczkami, skupionemi dokoła jedynego jajeczka, zwykła walka, stanowiąca istotę naturalnego doboru. Najsilniejsza, najzręczniejsza chwyta swoją współzawodniczkę za kawałek ciała, nieosłonięty pancerzem, unosi ją ponad głowę i trzyma tak w swoich żuwkach w ciągu całych godzin, dopóki nieszczęsna nie wyzionie ducha. Ale podczas trwania walki, inny pasorzyt, który pozostał sam lub zdążył zwyciężyć już swojego rywala, schwycił jajko i napoczął je. Wtedy ostatni zwycięzca musi zabrać się do nowego tego wroga, co mu się bez trudu udaje, gdyż poczwarka, nasycająca swój głód przednarodzinowy, tak żarliwie zajęta jest jajkiem, że nie myśli nawet o obronie.
Nareszcie ten ostatni rywal pada bez życia a zwycięzca zostaje sam jeden w obec tak cennego i z takim mozołem zdobytego jajka. Natychmiast pogrąża głowę w otwór zrobiony przez poprzednika, i zabiera się do długiej uczty, która ma przeistoczyć poczwarkę w doskonały owad i zaopatrzyć ją w narzędzia, potrzebne do wydostania się z komórki, w której została zamknięta. Ale natura, domagająca się tej walki, obmyśliła jednak cenę jej tryumfu z taką skrupulatną ścisłością, że jedno jajko w sam raz wystarcza do wyżywienia jednego pasorzyta.
„W ten sposób — powiada M. Mayot, któremu zawdzięczamy opis tych powikłanych przygód — naszemu zwycięzcy brak pożywienia, pochłoniętego przed śmiercią przez ostatniego jego nieprzyjaciela, dla tego też nie jest on w stanie dopełnić pierwszego lenienia się, ginie więc z kolei, pozostając zawieszony na skórce jajka lub też powiększając grono pływających w słodkiej cieczy trupów”.
Wypadek taki, jakkolwiek rzadko przebiegający z podobną wyrazistością, nie jest przecież jedyny w historyi naturalnej. Uwydatnia w nim się jasno walka pomiędzy świadomą wolą pasorzytniczej poczwarki, dążącej do życia — a niepojętą wyższą wolą natury, pragnącej również, aby poczwarka ta nietylko żyła, ale jednocześnie wzmacniała i polepszała warunki swojego bytu w stopniu silniejszym, aniżeli mogłaby to uczynić za popędem własnej woli. Dziwne jednak roztargnienie sprawia, że narzucony obowiązek doskonalenia się niweczy życie najsilniejszego nawet osobnika i „Sitaris Colletis“ zginąłby oddawna, gdyby pojedyncze jednostki, wyłączone, dzięki nieprzyjaznemu trafowi, z pod wpływu dążeń natury, nie wymykały się doskonałemu i przewidującemu prawu, które nakazuje zawsze zwycięztwo najmocniejszego.
Mogłoby się więc zdarzyć, że wielka potęga, która wydaje nam się nieświadomą ale bezwarunkowo rozumną — czego dowodzi życie przez nią organizowane i podtrzymywane — miałaby popełniać błędy? A zatem nawet jej najwyższy rozum, który wzywamy na pomoc, gdy stajemy u kresu naszych władz duchowych, ma swoje słabe strony? Jeżeli tak jest, któż prostuje te błędy? Wróćmy jednak do przemożnej jej interwencyi, objawiającej się w postaci dzieworództwa. Nie zapominajmy, że zagadnienia te, potykane w świecie bardzo nam na pozór dalekim, nader blizko nas jednak dotyczą. Przedewszystkiem, we własnem naszem ciele, z którego tak jestśmy dumni, zachodzi prawdopodobnie ten sam porządek rzeczy. Wola czy duch natury, kierujący sprawami naszego żołądka, serca i nieświadomej części naszego mózgu, nie musi wcale różnić się od woli lub ducha, objawiających się w funkcyach życiowych najpierwotniejszych zwierząt, roślin a nawet — minerałów. A wreszcie któż śmiałby twierdzić, że interwencye bardziej tajemnicze, ale niemniej niebezpieczne nie zachodzą nigdy w sferze świadomości człowieka? Po czyjej stronie — w wypadku przez nas rozpatrywanym, — okaże się ostatecznie słuszność: po stronie natury czy pszczoły?
Co miałoby miejsce, gdyby ta ostatnia, rozumniejsza lub bardziej uległa, zdając sobie aż nadto dobrze sprawę z dążeń natury, bezgranicznie była im powolną, i wiedząc, że natarczywie żąda ona od niej płodzenia samców, mnożyła je bez końca? Czy nie narażałaby w takim razie na zagładę swojego gatunku? Należałoby chyba mniemać, że istnieje wola natury, którą niebezpiecznie jest rozumieć a zgubnie — zbyt gorliwie jej ulegać — oraz, że w rzędzie jej pragnień mieści się żądanie, aby nie zgłębiać i nie spełniać wszystkich jej nakazów. Czy nie w tem tkwi właśnie jedno z niebezpieczeństw zagrażających rodzajowi ludzkiemu? I my też czujemy w sobie nieświadomie siły, dążące do celów wprost przeciwnych tym, jakich domaga się nasz rozum.
Czy nie należałoby jednak, aby rozum ten, który zazwyczaj, wyczerpawszy skromny zakres swojego działania, nie wie, w którą dalej zwrócić się stronę, zjednoczył się z temi siłami i zbogacił je swojem doświadczeniem?
Czy mamy prawo wnioskować na zasadzie niebezpieczeństw dzieworództwa, że natura niezawsze umie przystosowywać środki do celu, że to, co pragnie utrzymać, utrzymuje się niekiedy dzięki innym środkom zapobiegawczym, przedsięwziętym przeciwko samym właśnie jej aktom przezorności — a często także dzięki przypadkowym, nieprzewidzianym przez nią wcale, okolicznościom. Czy jednak w ogóle przewiduje ona, dąży do utrzymania czegokolwiek? Nasuwa się tu zarzut, że pod wyrazem „natura” rozumiemy wszystko niepojęte — i niewiele mamy decydujących faktów, które pozwalałyby nam przypisać jej myśl lub celowość. Zarzut ten jest słuszny. Manewrujemy tutaj z szczelnie zamkniętemi urnami, wypełniającemi sferę naszych pojęć o wszechświecie. Nie chcąc kłaść na nich stale i niezmiennie napisu „Nieznane”, który zniechęca i nakazuje milczenie, nadajemy im — stosownie do kształtu wielkości — nazwy takie jak: „Natura“, „Życie“, „Śmierć“, „Nieskończoność“, „Dobór“, „Geniusz rodzaju“ i wiele innych, tak samo jak poprzednicy nasi zaopatrywali je w znaki: „Bóg“, „Opatrzność“, „Los“, „Nagroda“ i t. d. Jest to ostatecznie jedno i to samo. Jeśli jednak treść pozostała ciemną, tyle zyskaliśmy przynajmniej na zmianie, że nowe napisy mniej budzą grozy i że pozwalają nam zbliżyć się do tych urn, dotykać ich i przykładać do nich ucho ze zbawienną ciekawością.
Ale — bez względu na przylepioną etykietę — nie ulega wątpliwości, że największa z tych urn, ta, która nosi napis: „Natura“ zawiera potęgę rzeczywistą, najistotniejszą ze wszystkich, siłę, która umie utrzymać na kuli ziemskiej — olbrzymią i cudowną ilość i jakość życia, używając w tym celu tak mądrze obmyślonych środków, że można powiedzieć bez przesady, iż przewyższają one wszystko, cokolwiek geniusz człowieka zdolny jest zbudować. Czy ta ilość i jakość życia mogłyby się utrzymać przy pomocy innych środków? Czy nie popełniamy błędu, dopatrując się przejawów przezorności tam, gdzie może działa tylko sprzyjający traf, który okazał się silniejszym od miljona trafów nieszczęśliwych?
Być może; ale te przyjazne trafy dają nam powody do zachwytu, niemniejsze od tych, jakie znaleźlibyśmy niezależnie od nich. Nie rozpatrujmy wyłącznie istot, obdarzonych przebłyskiem inteligencyi i zdolnych do walczenia z ślepemi prawami; nie badajmy nawet pierwszych, niewyraźnych przedstawicieli świata zwierzęcego, na którego najniższym szczeblu stoją pierwotniaki. Doświadczenia słynnego badacza drobnoustrojów, M. H. S. Carter’a, F. R. S., przekonywają istotnie, że już w takich najniższych zarodkach, jak śluzowce, przejawia się wola, dążenie, a nawet upodobanie; że można dostrzedz próby podstępu u wymoczków, pozbawionych pozornie organizmu, takich jak np. ameba, czychająca skrycie i cierpliwie na młode acynety, wychodzące z jajnika matki, ponieważ wie doskonale, że w tej chwili nie mają one jeszcze zatrutych macek. A przecież ameba nie posiada ani systemu nerwowego, ani jakiegokolwiekbądź, dającego się zauważyć, narządu. Przejdźmy wprost do nieruchomych roślin, zależnych na pozór od wszelkich zrządzeń losu i nie zatrzymując się wcale na roślinach mięsożernych, np. na rośnikach, które zachowują się w samej rzeczy podobnie jak zwierzęta, zbadajmy lepiej przejawy geniuszu, wykazanego przez rośliny owadopylne, urządzające się w ten sposób, aby odwiedziny pszczoły nieuchronnie pociągały za sobą potrzebne im krzyżowane zapylenie.
Przyjrzyjmy się cudownie skombinowanemu układowi pylników, uczepek, ścisłemu przystawaniu i automatycznemu pochylaniu się maczużek storczyka naszych pól, noszącego nazwę „Orchis Morio“, [3] zbadajmy nieomylny ruch bujania się obu zwrotnych pręcików szałwii darniowej, której pylniki tworzą jakby zastawkę. Gdy owad siada na kwiat i chce się dostać do miodników, ukrytych na dnie, uderza pyszczkiem pręciki, które w zamian uderzają o grzbiet owadu i osypują nań pyłek; gdy zaś owad siada z kolei na sąsiednim kwiatku, musi pierwej grzbietem, opruszonym przez pyłek poprzedniego, otrzeć się o znamię, wystające z wargi górnej korony i złożyć tam pyłek.
Podziwiajmy dwoistość kwiatów, polegającą na niejednoczesnem dojrzewaniu pyłków i znamienia, co uniemożliwia samozapylanie się gnidoszu (Pedicularis salwatica) — a przekonamy się, że z chwilą, kiedy pszczoła siada na nie, wszystkie narządy tych trzech kwiatów zostają wprowadzone w ruch na sposób złożonych maszyneryi, jakie widujemy w naszych budach jarmarcznych, gdzie pajac, kogut, lub wojak wyskakują, gdy zręcznemu strzelcowi udaje się trafić w czarny punkt na tarczy celowej.
Moglibyśmy zejść jeszcze o szczebel niżej i wykazać — jak to uczynił Ruskin w swojej pracy, zatytułowanej: „Ethics of the Dust“ — nawyknienia, charakter i podstępy kryształów; ich utarczki, sposoby, na jakie się biorą, kiedy obce ciało chce zamącić prawidłowość ich planów, starszych aniżeli wszystko, cokolwiek objąć może nasza wyobraźnia; lub też kiedy chcą przyjąć lub wyrzucić nieprzyjaciela; dowieść możliwości odniesienia zwycięstwa przez słabszego nad silniejszym, jako przykład czego służyć może chociażby wszechpotężny kwarc ustępujący z dworskością miejsce skromnemu i ukrytemu epidotowi pozwalającemu, aby ten ostatni górował nad nim; zwrócić uwagę na raz okrutną, innym znów razem wspaniałą walkę kryształu skalnego z żelazem; na prawidłowe, niepokalane pęcznienie przezroczystej masy, niedopuszczającej nawet cienia zmazy i chorobliwy rozrost, oczywistą rozwiązłość sąsiada, rozpierającego się nędznie w próżni. Moglibyśmy wspomnieć też o zadziwiających zjawiskach zabliźniania się i przywracania form krysztalicznych, o czem mówi Claude Bernard i t. d. Ukryta w nich tajemnica tkwi jednak zbyt głęboko — wróćmy lepiej do naszych kwiatów, będących przedstawicielami życia, pozostającego jeszcze w pewnym stosunku do naszego. Nie wchodzą tu już w grę zwierzęta lub owady, którym przypisujemy szczególną i rozumną wolę, podtrzymującą ich byt. Niewiadomo czy słusznie, czy też niesłusznie odmawiamy jej kwiatom. W każdym razie nie możemy dopatrzeć się w nich ani śladu tych narządów, w których zazwyczaj rodzą się i mieszczą: wola, rozum, zapoczątkowanie czynu. Tem samem cała ich cudowna działalność wypływa bezpośrednio z tego, co ogólnie chrzcimy mianem „Natury“. To już nie rozum osobnika, ale nieświadoma i niepodzielna potęga, zastawiająca sidła odmiennym postaciom samej siebie. Czy wyprowadzimy ztąd wniosek, że sidła te są czemś innem, niż dziełem prostego przypadku, ustalonem dzięki przypadkowej też rutynie? Nie mamy jeszcze prawa do podobnego twierdzenia. Można powiedzieć, że w braku takich cudownych układów, kwiaty te nie utrzymałyby się przy życiu, ale że natomiast zastąpiłyby je inne, które obeszłyby się bez krzyżowanego zapylania, i nikt nie zauważyłby nawet niebytu pierwszych a życie, falujące na ziemi, nie wydałoby się nam mniej niezrozumiałem, mniej różnorodnem, ani mniej zdumiewającem.
A jednak, prawie niepodobna byłoby nie uznać, że akty, mające zupełny pozór przejawów przezorności i rozumu, wywołują i podtrzymują owe szczęśliwe trafy. Z czego wyłaniają się one?
Czy z samej materyi, czy z siły, z której materya czerpie życie? Nie powiem, że „to sprawa dla nas obojętna“, przeciwnie, zależeć nam powinno niezmiernie na dowiedzeniu się prawdy. Ale zanim się jej dowiemy, tymczasem — niezależnie od faktu, czy kwiat dąży do utrzymania i doskonalenia życia, danego mu przez naturę, czy natura czyni wysiłki w celu utrzymania i polepszenia bytu kwiatka, czy wreszcie traf tylko kieruje trafem — mnóstwo pozorów każe nam wierzyć, że chwilami tchnienie równe najlotniejszym naszym myślom wyłania się z źródła wszechrzeczy które musimy podziwiać, nie wiedząc nawet, gdzie jest jego siedlisko. Zdaje nam się nieraz, że to źródło wszechrzeczy błądzi. Jakkolwiek jednak zakres naszych wiadomości niezmiernie jest ograniczony, mamy niejednokrotnie okazyę przekonać się, że błąd ten jest aktem przezorności, przechodzącej granice naszego przewidywania. Nawet na tym ciasnym widnokręgu, jaki jesteśmy w stanie ogarnąć naszym wzrokiem, możemy dostrzedz — że o ile natura zdaje się mylić na jednym punkcie — dzieje się to tylko wskutek tego, że uważa za pożyteczne naprawić gdzieindziej domniemaną swoją nieopatrzność!
Postawiła ona te trzy kwiaty, o których mówiliśmy w tak trudne warunki, że nie mogą się one same zapylić; postępowanie jej można objaśnić w ten sposób, że uważa za korzystne, (jakkolwiek niepodobna dociec, jakiemi kieruje się pobudkami), aby te trzy kwiaty były zapylane przez swoich sąsiadów; przejawia więc na prawo od nas geniusz, którego nie wykazała na lewo, a czyni to w tym razie za pomocą pobudzania władz umysłowych swoich ofiar.
Wybiegi tego geniusza pozostaną dla nas niezrozumiałe, ale poziom jego zawsze będzie jednaki. Zdaje się on popełniać błąd, o ile w ogóle uważamy błąd za możliwy, ale natychmiast naprawia go. W którąkolwiek zwrócimy się stronę, zawsze góruje nad nami. Jest on niejako, otaczającym nas dokoła, oceanem, olbrzymią kaskadą wody, nigdy nie opadającej, na której najzawrotniejsze, najśmielsze, najbardziej niezależne nasze myśli będą zawsze tylko bańką przelotną. Dzisiaj nazywamy go naturą — a jutro wynajdziemy dlań może inne hasło, groźniejsze albo bardziej łagodne. Tymczasem króluje on równocześnie i jednakowo rozumnie nad życiem i śmiercią — a zarazem dostarcza obu nieprzejednanym siostrom wspaniałej lub koniecznej broni, wstrząsającej czy też zdobiącej ich łono.
Co zaś dotyczy kwestyi, czy przedsiębiera on środki ostrożności w celu podtrzymania tego, co roi się na jego powierzchni, czy też należy ostatecznie uznać — nie wychodząc z błędnego koła — że to, co krąży na powierzchni, zachowuje się opornie względem samego geniusza nawet — musimy rozstrzygniecie jej pozostawić przyszłości. Niepodobna wiedzieć, czy gatunek utrzymał się przy życiu pomimo niebezpiecznych starań wyższej woli, czy niezależnie od nich, czy wreszcie wyłącznie tylko dzięki nim.
Wszystko, cokolwiek możemy stwierdzić, sprowadza się do faktu, że dany gatunek istnieje — a tem samem, że natura tryumfuje na tym punkcie. Ale któż nam wyjawi, ile innych, których wcale nie znaliśmy, padło ofiarą jej roztargnionego lub nadmiernie przezornego ducha? Po za tem skonstatować możemy jeszcze zadziwiające i nieraz wrogie kształty, w jakich przejawia się — czasem w stanie bezwzględnej nieświadomości a czasem z pewną dozą świadomości — dziwna fala, zwana życiem, tchnąca duszę zarówno w nas, jak i we wszystkie inne twory i będąca tem właśnie, co rodzi nasze myśli, które ją badają i nasz słaby głos, usiłujący mówić o niej.
- ↑ Powinno być: z dokładnością do trzech lub czterech milimetrów (fr. à trois ou quatre millimètres près).
- ↑ Niektórzy pszczelarze utrzymują, że robotnice i królowe, po wykluciu się z jajka otrzymują jednakowe pożywienie, rodzaj mleka, nader bogatego w azot i wydzielanego przez specyalny gruczoł, jakim obdarzona jest głowa mamek. Ale po upływie kilku dni, gąsiennice robotnic zostają odstawiane i otrzymują zwykłe pożywienie, składające się z mieszaniny miodu z pyłkiem kwiatowym, gdy tymczasem przyszła królowa tuczona jest, aż do chwili zupełnego swego rozwoju, cennem mlekiem, które nosi nazwę „królewskiego nektaru“. Niezależnie od tego, które przypuszczenie jest słuszniejsze, i wyniki i cud jednakowo są zadziwiające.
- ↑ Niepodobną jest rzeczą podać tutaj szczegółowy opis cudownych tych sideł, przytoczony przez Darwina, szkicuję więc je tylko w najgrubszych zarysach: pyłek nasienny storczyka „Orchis Morio“ nie osypuje się, ale skupiony jest w postaci małych słupków noszących nazwę maczużek. Do każdego z tych słupków (a jest ich dwa) przytwierdzony jest w nasadzie okrągły, lepki gruczoł (uczepka), zamknięty w rodzaju błonowego woreczka, pękającego za najlżejszem dotknięciem. Gdy pszczoła siada na kwiatku, głowa jej, wysuwająca się naprzód w celu wylizania słodkiej cieczy muska w przelocie ów woreczek, który w skutek tego rozdziera się i obnaża oba lepkie denka. Pyłki kwiatowe przywierają dzięki kleistej cieczy swoich podstaw do głowy owadu, który po opuszczeniu kwiatu unosi je w postaci dwóch cebulkowatych rogów. Gdyby te dwa, wypełnione pyłkiem, rożki stały prosto i nieruchomie w chwili, gdy pszczoła siada na sąsiednim storczyku, dotknęłyby i spowodowały pęknięcie błonowego woreczka drugiego kwiatu, ale nie dosięgłyby znamienia, czyli narządu żeńskiego, które należy zapylić a które mieści się pod błonowym woreczkiem. Duch opiekuńczy storczyka przewidział tę trudność i — po upływie trzydziestu sekund, czyli w krótkim przeciągu czasu, niezbędnym do wylizania całej słodkiej zawartości kwiatka przez owad i przefrunięcia na sąsiedni kwiatek — łodyga małego słupka wysycha i wygina się — zawsze w tę samą stronę i w tym samym kierunku — cebulka zawierająca pyłek, pochyla się, a stopień jej pochylenia tak jest wyliczony, że w chwili, gdy owad wejdzie do następnego kielicha, znajdzie się ona na tym samym poziomie, co i znamię, na które musi osypać zapładniające je pyłki.
Porównaj w sprawie wszystkich szczegółów tego wewnętrznego dramatu nieświadomego świata roślin, wspaniałą pracą Darwina: „O zapylaniu storczyków przez owady oraz o dobrych wynikach krzyżowania“ 1863.